8

Rankiem wznieśli się ponad puszczą, kierując się ku środkowi dysku i pozostawiając smugi kondensacyjne we wznoszących się znad ziemi mgłach. Widoczny na horyzoncie słup dymu przypominał palec ostrzegający przed sądem. Był też na tyle gęsty, że rzucał cień.

— Nie wiem jak tubylców, ale mnie przeraża — stwierdziła Kin. — Powinniśmy byli wysadzić statek.

— To ich planeta go uszkodziła — przypomniał Mar-co. — Więc to ich problem.

Lasy ustąpiły polom, wśród których z rzadka pojawiało się coś żywego. W końcu dostrzegli człowieka idącego za pługiem ciągniętym przez woła — wielkości mrówki. Gdy ich cienie padły na niego, on padł na kolana. Wśród pól biegła bita droga prowadząca przez skupisko chat, przez rzekę i ponownie znikająca w puszczy.

— Nie wyglądał na technika planetarnego — oceniła Kin.

— Wyglądał, jakby miał się właśnie zesrać ze strachu — uzupełnił Marco. — Ale ktoś zbudował ten dysk.


Śniadanie zjedli na wychodzącym na morze urwisku. Marco obserwował uważnie wodę, w końcu spytał:

— Kin, gdybyś ty to budowała, jak byś zrobiła przypływ?

— Pod dnem morza umieściłabym dodatkowy zbiornik i wypuszczała wodę o określonych porach doby. Dlaczego pytasz?

— Bo ten przypływ jest cholernie durny: zatopił drzewa do połowy… Co ci się stało?! Coś cię zaatakowało?

— Owszem. I im szybciej będę mogła wziąć spokojną, gorącą kąpiel, tym lepiej! Aha, z mydłem! Obowiązkowo z mydłem, bo od Grenlandii mam sublokatorów.

Marco zamrugał gwałtownie, nic nie rozumiejąc.

Kin westchnęła i wyjaśniła:

— Wszy. To takie upiornie irytujące pasożyty. Mam gdzieś Prawo o Wymarłych Gatunkach i przy pierwszej okazji wytłukę to cholerstwo do ostatniego!

— Aha… a w skafandrze raczej trudno się dobrze podrapać.

— W ogóle się nie da!

Silver chrząknęła znacząco i dodała:

— Też bym nie miała nic przeciwko dłuższemu postojowi w celach napraw higienicznych.

Marco w końcu zgodził się na postój w późniejszej porze dnia — gdy Kin zagroziła, że w przeciwnym razie wyląduje przy pierwszym budynku wyglądającym na gospodę.


— Kierujemy się nad Niemcy — odezwała się nagle Silver. — To niedobrze.

— Dlaczego? — spytał Marco.

— Bo to jedno wielkie pole bitewne: Dunowie prący na południe spotkali tam Madziarów dążących na zachód i Turków pchających się wszędzie. A na dodatek Germanie lubili walczyć ze wszystkimi. Przynajmniej tak twierdzi historia.

— A ktoś miał lotnictwo?

— Przecież to była prymitywna…

— A to był żart.

Kin swędziało coraz wścieklej — z tęsknotą spoglądała na przesuwające się w dole morze, toteż pierwsza zauważyła przewróconą łódź, ale znajdowała się ona tak daleko z boku, że nie mogła dojrzeć szczegółów. I pierwsza też zauważyła rozetę — z góry wyglądało to tak, jakby na falach rozkwitał wodny kwiat o zielonych i obramowanych bielą płatkach. Gdy obniżyli lot, wyraźnie dało się zauważyć olbrzymie ilości wody wyskakujące nad powierzchnię co parę sekund i tworzące wzór kwiatu. Dalej rozchodziły się wysokimi, kontynentalnymi falami przy wtórze rozgłośnego syku.

— Pompa pływowa — ocenił Marco i ruszył w dalszą drogę.


Po godzinie przelecieli nad plażą, za którą ciągnęła się szachownica pól, a potem las i małe, prymitywne miasteczko.

— Warownię rozpoznałem. — Marco wskazał kwadratową budowlę wysoką na kilka pięter. — Ale co to jest to drewniane?

— Podgrzewany basen? — zaproponowała Kin. — Nie patrz tak na mnie: Remanie mieli gorące łaźnie.

— Romanie — poprawiła Silver.

Marco mruknął coś nieżyczliwie i poleciał przodem.

— Po co ten pośpiech? — zdziwiła się Kin. Zamiast odpowiedzi, wskazał słup dymu robiący wrażenie nawet z tej odległości.

— Silver uważa, że na dysku lada chwila może wybuchnąć masowa histeria. Jak myślisz, co wtedy zrobią z nieznanym, co lata po ich niebie?


Wylądowali w lesie mieszanym, z dala od jakichkolwiek śladów ludzkiej bytności, przy strumieniu, którego szeroki nurt płynął leniwie między niskimi, piaszczystymi brzegami. Kin rozebrała się, ledwie stanęła na ziemi, ale Silver była szybsza: zdjęła skafander, wykopała dużą dziurę w piasku i zaprogramowała garkotłuka na najmniej skomplikowaną funkcję, w wyniku czego z wylotu do dziury trysnęła ciepła woda. Zaraz potem w dziurze pluskała się radośnie Kin.

Nieszczęśliwy Marco sprawdził brzeg i zniknął na porośniętym drzewami stoku.

Wypadł stamtąd po kilku sekundach.

— Wynosimy się! — oznajmił kategorycznie. — Tam jest droga!

Silver spojrzała na Kin, wzruszyła ramionami i poczłapała między drzewa. Wróciła po dobrej chwili.

— Jest słaby odór ludzi — poinformowała — ale to leśny szlak i w dodatku pełno tu roślin. Obie spojrzały nieżyczliwie na kunga.

— Ludzie go używają, a ludzie w tej okolicy mają przy sobie broń.

— Prymitywną — dodała Kań. — Głównie siekiery. W dodatku chronią nas przesądy. Na twojej planecie są lasy pływowe, prawda?

— Jak rozumiem, są.

— A jaka byłaby reakcja zwykłego, prostego kungijskiego chłopa, który w takim lesie spotkałby obce, przerażające potwory?

— Zaatakowałby je natychmiast i zabił albo sam zginął!

— Cholera, fakt — przyznała z niesmakiem. — Na szczęście ludzie się tak nie zachowują. Nie ma się więc czego bać.

Kiedy skończyła się pluskać i myć, a trwało to naprawdę długo, zajęła się przepierką. Silver natomiast poszukała w dole strumienia wystarczająco głębokiej jamy, w której panowała przyjemna lodowata temperatura, i zanurzyła się tam z ukontentowaniem. Marco odprężył się na tyle, żeby obmyć stopy. Musiał do tego celu wejść do wody, w której nagle coś się poruszyło, toteż syknął przenikliwie i wyskoczył na plażę gotów do walki.

Kin obserwowała go, wytrzeszczając oczy, po czym szybkim ruchem złapała powód zamieszania — małą, żółtą żabkę, i pokazała mu ją bez słowa. Marco przyjrzał się obu z urazą i Kin nie wytrzymała, parsknęła szczerym śmiechem. Kung syknął ostrzegawczo, odwrócił się i odmaszerował wzdłuż brzegu. Kin śmiała się serdecznie, dopóki nie zabrakło jej powietrza. Wiedziała, że to nieuczciwe, bo kungowie byli pozbawieni poczucia humoru, nawet wychowani na Ziemi. W końcu jednak uspokoiła się, wypuściła żabę i popłynęła głębiej w dół strumienia.

Strumień był szeroki, czysty i na tyle leniwy, że rosły w nim żółte lilie wodne, a gdy zanurkowała, uciekały przed nią ławice rozmaitych ryb. Dryfowała powoli w złocistobrązowej wodzie pomiędzy łodygami lilii, poruszając się jedynie dzięki minimalnym ruchom dłoni i stóp i obserwując czerwone węże i małe rybki goniące w półcieniach rzucanych przez roślinność…

Wynurzyła się w fontannie piany w samym środku kępy kwiatów, wytrząsając wodę z włosów i uszu.

Łucznicy byli dobrze wyćwiczeni: groty ośmiu strzał wycelowanych w nią dygotały tylko trochę, co skutecznie przekonało ją, by nie nurkować. Refrakcja czy nie, mieli dużą szansę zrobić jej krzywdę nawet pod wodą. Łucznicy mieli na sobie samodziałowe tuniki jednolitej barwy, kolczugi i przypadkową zbieraninę uzbrojenia ochronnego. Wszyscy jednak mieli hełmy i przyglądali się jej błękitnymi oczyma.

— …i nie rób niczego głupiego! — polecił nagle słyszalny w słuchawce głos Marca. — Musimy to załatwić ostrożnie, bo jest za duża szansa, że cię trafią.

Kin powoli rozejrzała się. Na brzegach nie było nic ciekawego poza gęstymi kępami trzciny.

— Podoba mi się to „my” — powiedziała głośno.

— To nie gap się nachalnie w krzak o purpurowych kwiatach — doradziła słuchawka.

Zanim zdążyła odpowiedzieć, przez łuczników przepchnął się niski i krępy mężczyzna i wyszczerzył się, spoglądając na nią z góry, jako że brzeg był powyżej nurtu. Zbudowany był jak mur i miał ceglaną barwę, zwłaszcza jego cera. Włos i wąs były blond, a wyraz oczu przypomniał Kin, że inteligencja nie zaczęła się wraz z początkiem rewolucji przemysłowej.

Ubrany był w legginsy, spiętą pasem tunikę i czerwony płaszcz — całość wyglądała, jakby wielokrotnie w niej spano, jeśli nie gorzej. Dłoń poznaczoną odciskami trzymał na rękojeści miecza, w którą postukiwał z namysłem.

Kań zrewanżowała się szerokim uśmiechem.

Stojący zakończył pojedynek wietrzenia zębów, przyklęknął i wyciągnął do niej dłoń. Na brudnych palcach zalśniły pierścienie wyraźnie sugerujące, że pierwotnie należały do kogoś innego. I że to pierwotnie było całkiem niedawno. Kin przyjęła podaną dłoń z największą gracją, na jaką ją było stać, i wyszła na brzeg. Powitało ją ciche acz zgodne westchnienie, obdarzyła więc obecnych kolejnym uśmiechem, po którym cofnęli się nie wiadomo czemu o dobry metr, i wyjęła z włosów jakąś zaplątaną lilijkę.

Urok chwili zepsuł Cegłowaty zwięzłym komentarzem, któremu towarzyszyło stosowne spojrzenie i generalny chichot obecnych.

— Poczekaj — rozległo się w jej uchu. — Jeśli to łacina, to Silver powinna tłumaczyć.

— Tego nie musi mi nikt tłumaczyć — parsknęła Kin, częstując widownię kolejnym uśmiechem z reklamy pasty do zębów, i podeszła do Cegłowatego.

Ten skinął głową i jednego łucznika wymiotło w krzaki. Reszta poszła w jego ślady znacznie stateczniej.

Wokół garkotłuka zastali trzech mężczyzn; dwóch nosiło ciężkie, szare szaty sięgające ziemi, trzeci, znacznie młodszy, ubrany był w jaskrawe i całkowicie niepraktyczne rzeczy. Widząc nadchodzących, cała trójka cofnęła się od maszyny, jakby ta kopała prądem. Młodzian dostrzegł Kin, powiedział coś i pospiesznie sięgnął za koszulę. Wyjął stamtąd jakiś amulet na łańcuszku i podszedł do niej na sztywnych nogach, trzymając go jak najdalej od siebie jak broń.

Gdy stanął, Kin dostrzegła szkliste oczy i spocone czoło. Wyczuła też, że wszyscy spodziewają się czegoś po niej, ostrożnie więc ujęła wyciągnięty w jej stronę amulet.

Para w sutannach omal nie zemdlała, za to Cegłowatego aż zgięło ze śmiechu. Młodzik gapił się na nią, poruszając bezgłośnie ustami. Kin uprzejmie przyjrzała się temu, co trzymała w dłoni. Był to drewniany krzyżyk z czymś, co przypominało figurkę akrobaty. Oddała amulet tak uprzejmie jak potrafiła.

Młodzik złapał go kurczowo, rozejrzał się i pospieszył w górę zbocza ku traktowi. Szarzy poszli jego śladem i dopiero wówczas Kin zrozumiała, dlaczego odskoczyli tak gwałtownie od garkotłuka — próbowali bowiem wsadzić w jego wylot miecz.

— Próbowali zniszczyć garkotłuka! — syknęła.

— Dobra, Kin. Jak powiem kucaj, to kucaj. KUCAJ! Coś gwizdnęło jej nad głową i trafiło jednego z kapłanów między oczy. Bez jęku zwalił się na ziemię jak kłoda.

— Cape illud, fracturor — usłyszała w uchu głos pełen zadowolenia.

Cegłowaty złapał ją za ramię i ruszył w górę zbocza otoczony ciasnym kręgiem łuczników rozglądających się z obawą po lesie.

— Co to było? — spytała Kin, próbując ignorować szyszki, na które ciągle nadeptywała.

— Silver rzuciła kamieniem. — Podziw w głosie Marco był wyraźnie słyszalny, nawet w zminiaturyzowanej wersji dobiegającej z głośniczka. — Niestety, teraz niewiele możemy zrobić. Ich broń jest śmieszna, ale sytuacja nie jest tak groźna, by ryzykować poważne zranienie ciebie w razie bezpośredniej konfrontacji.

— Że jak?

— Nie chciałbym, żebyś sądziła, że kieruje mną coś innego niż rozsądna ostrożność.

— Nie będę sądziła — obiecała słabo.

— Silver chciałaby z tobą porozmawiać. Przez chwilę słyszała jedynie szelesty i stuknięcia, po czym rozległ się głos Silver:

— Uważają, że jesteś jakimś duchem wodnym, najwyraźniej są tu dość pospolite. Tylko że powinnaś zacząć wrzeszczeć, jak ci pokazali krzyż z podobizną Christosa, a tak zabiłaś im klina. Radzę ci okryć się jak najszybciej, bo oni tu mają jakieś sztywne przesądy dotyczące nagości.

Na trakcie czekało więcej zbrojnych i więcej kapłanów. Cegłowaty dosiadł podstawionego wierzchowca i usadził za sobą Kin, nie odzywając się słowem. Wydał krótką komendę i oddział ruszył.

— Tu ponownie Silver, nie rozpaczaj — rozległo się w uchu Kin.

— Nie rozpaczam, tylko zaczynam się uczciwie wkurzać.

— Wróciliśmy nad rzekę, Marco zajmuje się cuceniem kapłana. — W tle rozległ się cienki wrzask, po czym nagle się urwał. — Kin?

— Jestem, a niby gdzie mam być?

Do Cegłowatego podjechał chyba arcykapłan, bo na szary habit zarzucony miał płaszcz obszyty futrem i wyglądał na ważnego. Sprawiał też wrażenie wściekłego.

— Wkrótce dowiemy się więcej o nich — obiecała Silver. — Gdybyś tymczasem znalazła się w opałach, możesz naturalnie rozpocząć stosunek seksualny z tym, który cię wiezie. Nazywają go Lothar.

Kapłan w płaszczu zaczął nagle wrzeszczeć, pokazując, by zawrócić, i posyłając Kin zjadliwe spojrzenia. Lothar odpowiadał z rzadka i monosylabami dopóki niespodziewanie nie przechylił się w siodle i nie złapał wrzeszczącego za habit. W następnej chwili prawie uniósł go do siodła, warknął krótkie zdanie i wypluł kropkę. Podniesiony zamilkł i zbielał — albo ze strachu, albo ze złości.

— Nadzwyczaj interesujące — oceniła Silver. W tle jej głosu ktoś cienko i szybko coś mówił — Kin wydawało się, że po łacinie.

— Garkotłuk jest poważnie uszkodzony? — zainteresowała się, by podtrzymać rozmowę.

— Nie, choć gdyby wepchnęli miecz jeszcze z centymetr, trafiliby na linię przesyłową pięciu tysięcy kilo-woltów… Marco, jak on jest nieprzytomny, to nic nie powie, więc lepiej by było, żeby tak często nie mdlał!

Opuścili las i skierowali się ku centrum dysku między bagnami z jednej, a polami uprawnymi z drugiej strony. Przed nimi wznosił się imponujący słup dymu, którego wierzchołek rozwiewały dmące na dużej wysokości wiatry. Wkrótce też dostrzegli grupę ludzi wędrującą z przeciwka. Na widok zwartego oddziału odbiegli co prawda od drogi, ale zbrojni bez trudu złapali jednego i przyprowadzili Lotharowi do przepytania. Złapany trząsł się ze strachu, więc chwilę to trwało. Kin natomiast zaczęła trząść się z zimna.

— Silver, jak po ichniemu będzie: „Prawie zamarzłam”? — spytała.

Silver przetłumaczyła, Kin stuknęła Lothara i powtórzyła najwyraźniej, jak umiała.

Lothar obrócił się w siodle i wytrzeszczył oczy, ale po chwili odpiął ozdobną zapinkę przytrzymującą płaszcz i podał go jej. Płaszcz, łagodnie mówiąc, śmierdział, ale mimo to Kin owinęła się nim szczelnie.

Kapłan w płaszczu wymamrotał coś mało życzliwie.

— Powiedział, że wkrótce oboje was ogrzeją ognie piekieł — przetłumaczyła Silver.

— Ślicznie, gdzie się nie ruszę, zawsze zdobywam przyjaciół!

— Słuchaj uważnie: Wasz oddział składa się z dwóch grup. Jedna to kapłani Christosa — Stwórcy, którzy są przekonani, że ten słup dymu to znak jego powrotu. Druga to ludzie Lothara, drobnego arystokraty zajmującego się rozbojem i łupiestwem. Według naszego informatora jest też synem Saitana.

— Ten Saitan ma w okolicy kupę krewniaków — zauważyła rzeczowo Kin.

— To dziwaczna religia: wszyscy są źli, dopóki nie udowodnią, że są święci. Nasz informator mówi, że kapłani spotkali się z Lotharem i połączyli dla urojonej ochrony w drodze, ale ten czasowy sojusz w każdej chwili może się skończyć.

— Chcesz powiedzieć, że oficjalnie bóg Lothara wrócił, a jego wyznawca myśli wyłącznie o grabieży?

— Na pewno też o mordach i gwałtach. Teraz jedziecie do świątyni na nocleg. Wtedy spróbujemy cię odbić.

Teraz się wyłączę, bo mam rannego do opatrzenia… Ci kapłani Christosa są albo bardzo głupi, albo bardzo odważni: ten uderzył Marca. Rezultat możesz sobie wyobrazić.

— To jakim cudem on jeszcze żyje?

— Udało mi się przekonać Marca, że chwilowo żywy bardziej nam się przyda, więc tylko połamał mu ręce.


Późnym południem dotarli do miasta, którego domy o spadzistych dachach otaczały jakiś obiekt religijny, zgodnie z tym, co mówiła Silver. Dopiero gdy Lothar posłał przodem zbrojnych, by mieczami utorowali drogę, udało im się przejechać do tego obiektu przez błotniste, pełne wozów uliczki. Budowlę otaczał głośny tłum ubrany w różne odcienie szaroburego. Obsługa przystrojona była w święte kolory, a kapłana w płaszczu powitała z szaleńczą zgoła radością, tak energicznie pomagając mu zsiąść, że omal nie ściągnęli go z siodła.

Lothar przyglądał się temu obojętnie. Kin dostrzegła, że jego ludzie utworzyli wokół półkole, trzymając w dłoniach łuki i często spoglądając w niebo. Główny kapłan, zidentyfikowany przez Silver jako Otto, po krótkiej rozmowie z nowo przybyłym księdzem pognał gdzieś i po chwili wrócił, prowadząc kogoś chyba znacznie świętszego, gdyż tłum rozstępował się przed nim. Przybysz był baryłkowaty i miał zaczerwienione oczy, jakby od pewnego czasu cierpiał na bezsenność. Na standardowy strój służbowy miał narzucony czerwony płaszcz wyszywany w złote wzory, na którym widniały plamy zaschniętego błota. Ponuro wysłuchał relacji Ottona, po czym podszedł do konia Lothara i przyjrzał się Kin. W końcu uszczypnął ją w udo.

Kin zdecydowała się nie kopnąć go w zęby. Było to tyle rozsądne, ile trudne.

Lothar zsiadł, przyklęknął na jedno kolano i z ręką na sercu powiedział coś kwieciście niczym doświadczony domokrążca.

— Niewiele mogę pomóc — rzekła Silver. — Łacira to taki religijny wspólny, a oni mówią, jeśli się nie mylę, po starogermańsku, którego nie znam. Ten gruby to lokalny biskup, a chodzi o to, czy Lothar cię zatrzyma, czy też będzie musiał oddać kapłanom.

— A co z heroiczną misją ratunkową? Wiesz, człowiek się męczy, tak ciągle czekając w napięciu, aż z nieba spadną przyjaciele, waląc na oślep z laserów i…

— Miałam zamiar użyć twojego stunnera, ale nie ma go w kombinezonie — przerwała jej rzeczowo Silver. — Musiałaś go zgubić koło żółwia, co załatwia plan A. Plan B też się nie uda, bo zanim Marco zdążyłby cię porwać w powietrzu, naszpikowaliby go strzałami, tak zawzięcie się rozglądają po niebie. Smoków się boją czy czegoś innego?

— A plan C?

Rozległo się westchnienie.

— Marco chce wylądować jako desant i ciąć każdego, kto mu wejdzie pod miecz.

— To niezły plan.

— On jest wariat, a to nie jest plan! Na północy mają takie określenie: berserker. Zostało wymyślone specjalnie dla niego!

Tymczasem Lothar zamilkł, biskup zaś przyjrzał się najpierw jemu, potem Kin, a w końcu skinął ręką. Kin zsunęła się z końskiego grzbietu, tracąc przy okazji płaszcz, który zsunął się samodzielnie. Nim go podniosła i włożyła, w tłumie zapadła głucha cisza. Biskup dał znak Kin, żeby poszła z nim, po czym poczłapał w stronę budynku. Gawiedź postępowała w milczeniu za nimi.

Między świętymi budynkami dotarli do stratowanego dziedzińca, pogrążonego już w półmroku. Część dziedzińca znajdowała się pod dachem. I była zakratowana.

— Chcą mnie zamknąć, Silver! Gdzie wy, do cholery, jesteście?!

— W lasku w pobliżu miasta. Krata nie wygląda na zbyt grubą, ale mogą ją uznać za wystarczająco mocną i zrezygnować z wartowników.

— Nie wygląda…?! Silver, jakim cudem widzisz kratę?

— Marco jest w tłumie za twoimi plecami i zdaje mi na bieżąco raport. Tylko się za nim nie rozglądaj!

Biskup stanął przed środkową klatką i otworzył drzwi. Gdy Kin zatrzymała się przed nimi, coś ją delikatnie dźgnęło w plecy — był to czubek miecza jednego z łuczników. Weszła do klatki bez zwłoki. Zamek był wielki i masywny, ale prymitywny, za to krata zbudowana była z bali o średnicy sześciu cali. Ciekawe, co oni tu zwykle trzymali?

Pytanie było z gatunku retorycznych, zresztą i tak nie byłoby kogo spytać — wszyscy sobie poszli, łącznie z gawiedzią. W oddali pozostała jedynie para łuczników obserwujących niebo, a po chwili przed klatką pojawił się kapłan, wsunął przez bale miskę ochłapów i uciekł. Na niebie rozbłysły gwiazdy, a od strony ulicy słychać było skrzyp wozów i okrzyki.

— Silver? — spytała cicho.

Przez chwilę w uchu panowała cisza, nim rozległ się głos:

— Jestem, Kin. W dodatku znacznie lepiej poinformowana. Nadal dokładnie nie wiadomo, jaki jest twój status. Lothar zdołał cię uratować od natychmiastowej egzekucji. Dowiedziałam się także, jaka jest aktualna sytuacja na dysku, chcesz usłyszeć? I tak cię nie odbijemy, zanim zrobi się zupełnie ciemno: łucznicy na pewno nie widzą w mroku tak dobrze jak Marco.

— No to mów, może się pośmieję. — Kin powąchała zawartość miski i odstawiła ją zdecydowanym ruchem.

Wyglądało i śmierdziało tak, jakby już kogoś przyprawiło o ostrą niestrawność.

— Wszystko to jest wielce interesujące: otóż mieszkańcy są zdania, że albo nastąpił powrót Christosa, albo koniec świata, albo też jedno i drugie. Najpierw niebo płonęło, czyli wrak naszego statku, i były na nim dziwne znaki, a teraz ten dym. Przebywających w mieście można podzielić na dwie kategorie: przybyszów, którzy spieszą na miejsce wydarzenia, i uciekinierów z jego okolic.

— A dlaczego uciekają?

— Bo to strasznie wybredny bóg.

— Skąd to wszystko wiesz?

Nastąpiła cisza i dopiero po chwili Silver zażądała:

— Przyrzeknij, że jeśli wrócimy, nie zdradzisz systemu zbierania informacji, jaki opracowaliśmy. Naraziłabym się mocno międzyplanetarnemu komitetowi do spraw antropologicznych procedur badawczych.

— Przyrzekam — przyrzekła Kin.

— Marco daje w łeb obiecująco wyglądającemu obiektowi i przylatuje z nim tutaj. A potem obija go, dopóki ten nie powie wszystkiego, o co go pytam.

— Skuteczniejsze od rysowania na piasku? — zachichotała Kin.

— Znacznie.

Przy wejściu na dziedziniec zaczęło się jakieś zamieszanie. Mimo półmroku Kin dostrzegła grupę zbrojnych prowadzących jakąś postać — znacznie od nich wyższą i poruszającą się skokami. Gdy zbliżyła się do klatek, okazało się, że ma humanoidalny kształt, co najmniej trzy metry wzrostu i czarne skrzydła wielkości szanującego się prześcieradła każde. Po zachowaniu sądząc, nie była zbyt odważna, choć miała mocno rozwinięte mus-kuły, a Kin wydawało się także, że jest pokryta łuską.

Na wszelki wypadek odsunęła się od przegrody, gdy stworzenie wepchnięto do sąsiedniej klatki. Wtedy też dostrzegła, że przybysz ma parę niewielkich rogów i pałające zielone oczy, które zwęziły się, gdy ją dostrzegł. Zbrojni cofnęli się po zatrzaśnięciu drzwi. Stwór eksperymentalnie potrząsnął nimi, mruknął zawiedziony i siadł w przeciwległym kącie, obejmując kolana ramionami.

Kilku zbrojnych wróciło, niosąc coś niewielkiego, ale ostro się wyrywającego. Kiedy podeszli bliżej, Kin dostrzegła, że jest to istota tego samego gatunku co widziana nocą na wzgórzu — po części człowiek, po części zwierzę i po części owad. Gdy jeden z niosących zwolnił chwyt, by otworzyć klatkę, szamoczący się stworek gwizdnął przeraźliwie i chlasnął go przez pierś górną, zakończoną pazurami kończyną. Mężczyzna upadł, a istota uwolniła się, kopnęła drugiego w brzuch odnóżem zakończonym kopytem i zatopiła zęby w ramieniu trzeciego, ale złapano ją ponownie, nim przestała gryźć. Zraniony podniósł się i zdzielił ją z półobrotu w łeb, czemu towarzyszył specyficzny odgłos jak przy rozdeptywaniu żuka. Przestała się szamotać i wrzucona do klatki legła nieruchomo na podłodze.

Zbrojni odeszli od klatek, lecz nie opuścili dziedzińca, zajęli się natomiast rozpaleniem ogniska.

— Silver, na dziedzińcu jest z tuzin uzbrojonych strażników — powiedziała zaniepokojona Kin. — Marco nie ma szans się tu przebić.

— Warta jest ze względu na twego towarzysza, a Marco ma plan. Prawdę mówiąc, nawet dwa. Jeśli pierwszy się nie powiedzie, chce wysadzić garkotłuka.

— To nas wszystkich wykończy i zostawi dziurę średnicy mili!

— Owszem, ale wygramy, Koniec cytatu z kunga.

Nigdy nie doszło do wojny między ludźmi i kungami, nie licząc kilku drobnych starć na początku kontaktów, o których zapomniała już i dyplomacja, i historia. Był to szczęśliwy zbieg okoliczności, gdyż kungowie nie znali takich pojęć jak: podbój, łaska, jeńcy, czy zasady prowadzenia wojny, ludzie natomiast górowali nad nimi techniką. Marco był skażony zasadami ludzkiego myślenia, ale…

— On mówi poważnie?

— Chyba tak. Myślę, że jest śmiertelnie przerażony. Poza tym mam własny plan.

— Wspaniale, uwielbiam wysłuchiwać planów — mruknęła Kin, świadoma, że sąsiad nie spuszcza z niej świecącego spojrzenia.

— Ułożyłam nocą mowę. Kiedy zbliży się do ciebie kapłan, wyrecytujesz ją. Słuchaj uważnie: jesteś etiopską księżniczką, ocalałą z napadu na orszak. Pozostałych wybili zbóje. Żądasz uwolnienia jako christerka dewotka. Twój ojciec też jest tej wiary, a poza tym on jest królem i poważnie się fizycznie zdenerwuje, kiedy usłyszy, jak cię tu traktują.

— Nieco to pokrętne — oceniła Kin, zastanawiając się właśnie, z czego sąsiad ma kości nóg, że przy tym wzroście nie łamią się jak patyki.

— Kin Arad — odezwał się nagle skrzydlaty.

Kin podskoczyła.

Nic poza nią się nie poruszyło — skrzydlaty demon wciąż siedział skulony i choć nie była pewna, nie wydawało jej się, by poruszył ustami.

— Jestem Kin Arad — potwierdziła głośno na wszelki wypadek.

— Jakie jest twoje dominium? — padło kolejne pytanie w doskonałym wspólnym.

— Nie bardzo rozumiem, co masz na myśli.

— Jestem Sphandor z dominium Agliera. Nie potrafię określić twego dominium czy też miejsca.

— On chyba gada w shandyjskim — odezwała się Silver.

— Mów. Jesteśmy partnerami w potrzebie?

— Ja go słyszę we wspólnym — odparła Kin. — I wydaje mi się, że to jakaś odmiana telepatii, bo nie porusza ustami, a jak porusza, to niewłaściwie.

— Nie mamrocz! Myślisz, że nie wiem o stworzeniach, z którymi rozmawiasz, używając mocy błyskawic? To myślący niedźwiedź i wyprostowana żaba o czterech rękach. I urządzenie przygotowujące jedzenie lepiej, niż potrafi to huictiigraras.

— Czytasz w moich myślach?!

— Oczywiście, że czytam, idiotko! Choć to niełatwe: jesteś z tego świata, ale i nie jesteś. Nie należysz też do Bractwa Przeklętych, a złapali cię Rozmodleni.

— Niech gada — poleciła Silver.

— Christerzy myślą, że jestem duchem wodnym.

— Duchy nie potrafią mówić i mają niską inteligencję, wszyscy o tym wiedzą! Podobnie jak to tu! — kopnął leżącego na podłodze stworka, który pisnął cienko.

— Jest ranny. Możemy jakoś mu pomóc? — zainteresowała się Kin.

— A dlaczego mielibyśmy? To ledwie wie, że żyje. Elfy mnożą się jak muchy w lasach. Uważasz, że ładnie grają, ale robią to bezmyślnie: zupełnie jak koniki polne. Sądzę, że masz coś wspólnego z eksplozją, jaka wytrąciła mnie trzy dni temu z powietrza.

— No tak… widzisz, był taki latający dywan i…

— Statek kosmiczny ważący trzy tysiące ton — zgodził się Sphandor. — Uderzył z prędkością czterystu mil na godzinę.

— Rozumiesz, co znaczą te słowa?

— Nie, ale ty o nich myślałaś. Z powietrza wytrąciła mnie fala uderzeniowa i związali mnie, bo nie zdążyłem odlecieć. Jeśli odzyskam wolność, poobrywani im uszy!

Demon musiał być z probówki — tego Kin była pewna: nic takiego nie mogło naturalnie wyewoluować, tym bardziej że aby był zdolny do lotu, musiałby mieć puste wewnątrz kości jak ptak, a te nie utrzymałyby masy ciała. Musiała go o to wypytać, ale później.

— Chcę stąd uciec — powiedziała. — Silver. W uchu panowała cisza.

— Ja też, ale jest to niestety niemożliwe. Jutro staniemy przed sądem biskupim i ja na pewno zostanę skazany na śmierć.

— Będą tracili czas na sądy, uważając, że nadchodzi ich bóg?

— Właśnie to jest dodatkową motywacją wykonywania tego, co uważają za swój obowiązek, Kin Arad.

— A za co cię skażą?

— Jestem Sphandor! Roznoszę artretyzm i reumatyzm, nie mówiąc o bólach krzyża. Powoduję zarazy zbóż i poronienia krów. Mówią, że paskudzę rzeki i ciskam płonące kamienie.

— A robisz to?

— Chyba tak. Na pewno zawsze chciałem.

Kin spojrzała w stronę ogniska — wartownicy rozeszli się, ale wyraźnie było widać ich sylwetki — wszyscy zgodnie obserwowali zachodzące słońce i inne obszary nieba.

— Uważają, że moi bracia mnie uwolnią — wyjaśnił Sphandor. — Akurat!

Загрузка...