9

Kin obserwowała mimochodem, że jakiś kapłan wszedł na dziedziniec, niosąc tacę z jedzeniem. Zaczęła obserwować uważniej, gdy podszedł doń jeden z wartowników, wziął z tacy miskę i nagle zesztywniał, po czym zwalił się bezgłośnie. Trzecia ręka trzymająca miecz cofnęła się pod szatę, a do leżącego podbiegli inni, zwabieni krzykiem kapłana.

W kręgu uzbrojonych ludzi eksplodował żywy granat.

Dwóch wartowników padło natychmiast, dwóch innych zdołało odbiec parę kroków, choć w ich piersiach tkwiły już noże, a w powstałą lukę wpadł Marco, wyjąc radośnie jak szalona hiena, i zaczął szerzyć śmierć i zniszczenie za pomocą broni białej, kungijskiego digitsju i ślepej furii. Łucznicy, którzy nie przyłączyli się do zbiegowiska, zaczęli strzelać, ale bez rezultatu.

Sphandor zachichotał.

Nie mając już w pobliżu żywego przeciwnika, Marco wzniósł okrzyk bojowy swej rasy i skierował się ku najbliższemu łucznikowi. Ten wypuścił strzałę, która trafiła kunga w pierś z taką siłą, że aż się zakołysał. Łucznik wciąż wpatrywał się w strzałę osłupiałym wzrokiem, gdy para silnych dłoni złapała go za gardło, a druga rozwaliła czaszkę.

Pozostali na nogach wartownicy zgodnie rzucili broń i pognali ku wyjściu.

— Marco! — wrzasnęła rozpaczliwie Kin. — Klucze! Znajdź klucze!

Marco spojrzał na nią ogłupiały, zerknął w górę i uskoczył. Z nieba spłynął biały kształt ciągnący za sobą garkotłuka. Silver wylądowała leciusieńko niczym piórko, Marco zaś oprzytomniał na tyle, by wyrwać sobie z piersi strzałę. Oglądał ją teraz z lekkim zaciekawieniem.

— Ładne — stwierdził Sphandor. Silver oceniła bale tworzące kratę.

— Nie lubię niszczyć prywatnej własności — sarknęła — ale najważniejszy jest pośpiech.

Cofnęła się parę kroków i z krótkiego rozbiegu staranowała bale ramieniem. Żaden nie wytrzymał.

Kin przeskoczyła przez drewniane szczątki, a Silver wskazała Sphandora.

— Co z nim robimy?

— Błagam! — odezwał się demon.

— Wypuszczamy. — Kin włożyła kombinezon. — Niech sobie roznosi tę sraczkę czy co tam, gdzie mu się żywnie podoba.

— A roznosi? — zainteresowała się Silver. — Zawsze sądziłam, że to zabobon i mit.

— Ten tu jest podobno ruchomym nosicielem wszelkich zaraz.

— To dlaczego chcesz go wypuścić?

— Bo możemy się od niego dużo dowiedzieć. Gdybyś miała skrupuły, to przypominam ci, że Marco właśnie wyrżnął własnoręcznie z dziesięciu chłopa, a ty brałaś udział w molestowaniu obiektów badań!

Silver przemyślała to. Następnym kopem z półobrotu rozwaliła bale drugiej klatki.

— Jak już być złym, to do końca — podsumowała zadowolona.

Nim demon wydostał się z klatki, Marco pokazał mu wymownie dwa noże gotowe do rzutu. Wokół rany na piersiach miał wspomnienie po różowej krwi. Być może martwy łucznik zastanowiłby się, co robi, gdyby wiedział, że kungowie w szale bojowym dosłownie pływają w regeneracyjnych enzymach. Na ludziach zawsze wrażenie robił widok ran zasklepiających się na przeciwniku w trakcie walki.

— Nie ufam mu — warknął Marco. — Silver, łap go!

Silver złapała demona za ogon i drugą ręką zarzuciła mu na szyję wcześniej przygotowaną pętlę. Nie spotkało się to z jego zrozumieniem.

— Ty zawszona, rozkładająca się kupo…

— Zamknij się! — poradził mu Marco, biorąc od Silver drugi koniec linki. — Wszyscy gotowi? To ruszamy, bo ci tam przestaną się wreszcie bać.

Cała trójka wzniosła się bez problemów, ale Sphandor ani drgnął. Pociągnięty przez wiszącego pięćdziesiąt metrów nad nim Marca wyjaśnił:

— Bez rozbiegu nie polecę.

Kung ruszył do przodu, a demon niżej, w ślad za nim, dał parę susów, machając zawzięcie skrzydłami, czemu towarzyszyła chmura kurzu. Po kolejnym skoku jednak zawisł nieruchomo i machając ile wlezie, uniósł się dostojnie w powietrze na podobieństwo przerośniętej czapli. Kiedy znalazł się na tej samej co pozostali wysokości, tylko o sto metrów dalej, złapał oburącz linkę i wrzasnął tryumfalnie:

— Żegnajcie, durnie! — I szarpnął.

Marco w włączonym na pełną moc stabilizatorze skafandra nawet nie drgnął, unosząc się na drugim końcu linki. A kiedy zaczai ją zwijać, żadne rozpaczliwe machanie skrzydłami nic nie dało. Kung dociągnął go na jakieś dwa metry od siebie i spytał cicho:

— Podobno umiesz czytać w myślach…?

— Ale tylko te głośniejsze, panie…

— To poczytaj moje.

Po chwili Sphandor poszarzał ze strachu.

Już nie stawiał oporu, gdy Marco pociągnął go za sobą. I tak zresztą lecieli wolno, gdyż skrzydła demona działały niczym gigantyczne hamulce aerodynamiczne. Ich właściciel szybował za resztą pijanym kursem i klął całą trójkę, aż powietrze jęczało.


Wichry w górnych warstwach atmosfery rozwiały już dym, tworząc poszarpany grzyb, i jeśli nie liczyć dobiegających z tyłu przekleństw, którymi Sphandor sypał jak z. rękawa, panowała cisza. Marco prowadził, Silver i Kin leciały w milczeniu nieco z tyłu. W końcu coś chrypnęło w słuchawkach skafandra Kin.

— Tu Silver, nadawaj tylko na częstotliwości czwartej, to Marco nie będzie słyszał naszej rozmowy. Bo wydaje mi się, że chcesz mi coś powiedzieć.

Kin przełączyła się na wskazaną częstotliwość.

— On ich po prostu zmasakrował! — wybuchnęła. — Nie mieli cienia szansy!

— Fakt, było ich tylko dziesięciu na jednego.

— Chodzi mi o to, że oni nie spodziewali się kunga! A jemu sprawiało to przyjemność! Widziałaś go, zabił nawet uciekających, których zdołał dogonić. Ich jedyną winą było to, że znaleźli się na jego drodze! To nielu…

— Całkowicie — zgodziła się spokojnie Silver.

Nim doszło do pierwszego kontaktu ludzi z kungami, człowiek zetknął się już z rasą shandów, które — jeśli nie liczyć Rozgrywki — nie uznawały wojny, a historię rasy ludzkiej traktowały jako niesympatyczny horror. Dlatego też pierwszy statek, jaki wylądował na planecie kungów był nie uzbrojony. Wyrżnięcie pięcioosobowej załogi przekonało ludzi, że w skali galaktycznej są łagodną i miłującą pokój rasą. Może było warto…

— Wydaje nam się, że się wzajemnie rozumiemy-odezwała się Silver. — Razem jemy, handlujemy, mamy przyjaciół należących do innych ras, ale to wszystko jest możliwe jedynie dlatego, że nie w pełni się rozumiemy. Studiowałaś ziemską historię, sądzisz, że potrafisz zrozumieć, jak myślał japoński samuraj tysiące lat temu? A przecież w porównaniu z Markiem czy ze mną to twój brat bliźniak. Kosmopolita w praktyce oznacza tu tylko galaktycznego turystę, zdolnego porozumiewać się wyłącznie w najprostszych kwestiach. Pochodzimy z różnych światów, różnych środowisk i różnych kultur. I zawsze tak będzie.

— Jeśli ten latający rzeczywiście potrafi czytać w myślach, to nic dziwnego, że Marco napędził mu stracha.

— O czym wy tyle czasu gadacie? — na ogólnym kanale rozległ się podejrzliwy głos Marca.

— O żeńskiej higienie — odpaliła Silver. — Nie powinniśmy czasami wylądować? Przydałoby się przesłuchać to stworzenie.

— Racja. Poszukam odpowiedniego miejsca. Przepraszam, że wam przeszkodziłem. — W słuchawkach kliknęło i Marco się wyłączył.

Rozległo się za to coś, co można uznać za chichot shanda.

— Jeszcze jedno — powiedziała Silver, gdy przestała hałasować. — Kruki to najpopularniejsze ptaki na Ziemi?

— Nie bardzo. A dlaczego pytasz?

— Bo jeden ciągle znajduje się w zasięgu wzroku, odkąd opuściliśmy Eiricka. Czasami leci z tyłu, czasami obok.

— To może być przypadek.

— Kin, czasami lecieliśmy ponad sto mil na godzinę!

— I on nam dotrzymywał kroku?!

— Tak. Tylko się nie rozglądaj, bo i tak nic nie zauważysz: trzyma się poza zasięgiem ludzkiego wzroku. Zauważyłam go parę razy przypadkiem, dopiero potem zaczęłam go obserwować. Wydaje mi się, że mamy do czynienia z latającym robotem.

— Na statku był kruk — powiedziała wolno Kin. — Wydostał się z klatki, pamiętasz? A wcześniej zjawił się nie wiadomo skąd chyba na stacji Linii na Kung. Tylko że zabiliśmy go próżnią…

— A zabiliśmy?

Przelecieli nad wioską, w której poruszały się jedynie płomienie jakiejś płonącej chałupy i Marco przekazał Kin linkę, by z lotu koszącego sprawdzić zabudowania. Sphandor zawisł w powietrzu, ciężko machając skrzydłami. Kin miała wreszcie okazję przyjrzeć mu się za dnia.

Nie ulegało wątpliwości — to nie jej się w oczach ćmiło, naprawdę demon miał rozmazane brzegi.

— Też to widzę — odezwała się Silver. — Jakby był lekko nieostry. Dziwne.

Sphandor przyglądał im się z wyrzutem.

— Chcecie mnie zabić! — zaskomlał.

— Nie chcemy, jeśli nie będziesz próbował wyrządzić nam krzywdy — wyjaśniła Kin.

— Ten chudy z rękami jak Kali chce zaraz mnie zabić.

— Nie tylko ciebie, on ma takie podejście do wszechświata jako całości — pocieszyła go Kin. — Nie pozwolę mu cię skrzywdzić.

— Skłonię Beritha, by dał ci złoto! Przywołam Tresolay, by uczynić cię jeszcze piękniejszą, a…

Marco wylądował na błotnistym poletku, które gdyby nie znajdowało się pośrodku wioski, nigdy nie awansowałoby do miana placu.

— Pusto — zameldował. — Jeśli nie liczyć trupów. Lądujcie.

Sphandora przywiązano do słupa w czymś, co było wioskową kuźnią. Kin, korzystając z okazji, dotknęła delikatnie jego skóry — demon zdawał się wibrować niczym żyrandol w filharmonii, skóra zaś pokryta łuską, w dotyku przypominała naelektryzowane futro. Zajęła się rozwiązaniem zagadki wyglądu Sphandora, siedząc w cieniu i przyglądając się, jak Silver rozbebesza garkotłuka, posiłkując się instrukcją obsługi wyjętą z jego szuflady.


Kin obudziła się, gdy słońce stało już wysoko, a komponenty garkotłuka znalazły się na podjeździe do kuźni. Silver do połowy tkwiła we wnętrznościach urządzenia. Sphandor podskakiwał niecierpliwie w pobliżu, ciągle uwiązany do słupa, i podawał jej narzędzia. W pewnym momencie podał jej lutownicę zrobioną z miedzianego drutu i stali, rozgrzaną w palenisku. Zrobił to, łapiąc za rozgrzany do czerwoności koniec, po który sięgnął między białe od żaru węgle. W jej wyciągniętą dłoń wsunął w miarę chłodny koniec.

— Właśnie złapał rozpalone żelazo za cieplejszy koniec — poinformowała ją Kin.

Silver spojrzała na nią tępo, przeniosła wzrok na Sphandora, potem na to, co trzymała w garści, a w końcu na Kin. Wzruszyła ramionami i wróciła do pracy, sprawiając wrażenie niezwykle zajętej.

— Demony z zasady są nieczułe na gorąco — oznajmiła, nie wychylając się z wnętrzności maszyny.

— Co z garkotłukiem?

— Drobne uszkodzenie, ale znasz złośliwość przedmiotów martwych: trzeba go do połowy rozebrać, żeby móc dojść do potrzebnego przewodu. Prawie skończyłam.

Kin wstała, przeciągnęła się i wyszła na plac. Przypomniała sobie ostatnią rozmowę i spojrzała w niebo.

— Siedzi na tym kamiennym budynku za tobą — poinformowała ją Silver, nie podnosząc głowy.

— Myślisz, że to jakiś elektroniczny szpieg?

— Tak właśnie myślę.

— A gdzie jest Marco? — spytała Kin, rozglądając się wokół. — Najwyższy czas przesłuchać tego tam nieostrego.

— Protestuję!

Silver zabrała się do składania maszyny, co szło jej znacznie szybciej.

— Powiedział, że się rozejrzy — odparła, nie przerywając pracy. — Poinformowałam go o kruku.

— Szkoda, teraz będzie kombinował, jak go złapać. Sphandor może nam więcej powiedzieć… choćby o teleportacji.

Silver założyła ostatni panel i przyjrzała się uważnie demonowi, który wyraźnie skurczył się w sobie. Podeszła bliżej, więc bezskutecznie próbował schować się za słup. W końcu wzięła elektroniczną lupę znajdującą się w zestawie narzędzi garkotłuka i starannie obejrzała skórę przerażonego demona.

— Wnioskowanie godne najwyższej pochwały — oceniła. — Jak na to wpadłaś, Kin?

— On nie ma prawa latać nawet przy tej muskulaturze, a już na pewno chodzić: powinien mieć nogi jak słoń przy tej wadze. Jeśli doda się do tego wibracje i rozmycie brzegów…

Silver wyłączyła elektrolupę.

— Rozmycie jest prawdopodobnie efektem ubocznym rozregulowania teleportera — powiedziała z namysłem. — Zgrabne, muszę przyznać. Prawdę mówiąc, Kin, dysk jest nieważny: to tylko zabawka, choć groźna. Ale to zupełnie inna sprawa. To jest coś, co ze wszech miar warto byłoby mieć.

— Też tak sądzę. Dlatego należy odszukać Marca!


Znalazły go po dłuższej chwili w dominującej nad wioską kamiennej budowli z kwadratową wieżą. Marco stał nieruchomo niczym posąg w pobliżu wejścia, trzymając w dwóch dłoniach długie świeczniki.

— Co to za miejsce? — spytała Kin, spoglądając na pogrążony w półmroku sufit.

— Świątynia, jak sądzę. Zastanawiałem się nad zbadaniem wieży, ma wewnątrz schody — odparł nienaturalnie radośnie, przyglądając się jej dziwnie. — Widok z góry powinien być tego wart i moglibyśmy zaplanować ciąg dalszy dzisiejszej podróży bez używania i tak słabych zasilaczy.

— Jak to słabych? Przecież… — Kin zamilkła, widząc gwałtowną gestykulację wolnych kończyn kunga.

— Musimy oszczędzać energię! — oznajmił, aż echo poszło. — Przyłożył palec do ust, nakazując im milczenie. — Silver, zostań tu — polecił. — Chcę pokazać coś Kin.

Nim zdążyła się ruszyć, powstrzymał ją gestem. Sam ruszył, z wprawą operując lichtarzami tak, że uzyskał dźwięk do złudzenia przypominający kroki dwóch osób po kamiennej posadzce.

Kin była pewna, że tym razem zwariował do reszty.

Silver natomiast uśmiechała się lekko.

Marco wrócił, wciąż stukając świecami.

— Dobra, chodźmy na wieżę — zaproponował. — Tędy.

Wręczył Kin lichtarze i wskazał przeciwległy koniec korytarza, a sam bezgłośnie podszedł do drzwi i rozpłaszczył się na ścianie w ich pobliżu.

— No, to chodźmy — powiedziała słabo Kin, machając zawzięcie lichtarzami.

— Wiesz, Marco, dowiedziałyśmy się czegoś ciekawego — odezwała się nagle Silver, z rozbawieniem obserwując pantomimę Kin.

— Czego? — spytała zaraz potem głosem kunga.

— Wiesz, że bez skutku próbowano teleportacji jako sposobu transportu? Zdaje się, że na dysku rozwiązali ten problem.

— Co chcesz przez to powiedzieć?

— Kin to zauważyła, niech ci opowie. Kin zdecydowała, że nie ma wyjścia, bo inaczej oboje stwierdzą, że zwariowała.

— W teorii teleportacja powinna działać — wyjaśniła. — To logiczne rozwinięcie zasady działania warstwiarki czy garkotłuka. Kompania poświęciła tej kwestii mnóstwo czasu i pieniędzy i jak dotąd bez efektu. Udał się jedynie mniej więcej dwumilisekundowy teleport, i to z wykorzystaniem olbrzymiej ilości energii, a potem obiekt wrócił w to samo miejsce.

— Słyszałem o tym — stwierdziła Silver głosem kunga. — Zupełnie jakbyś próbowała rzucić piłkę przyczepioną gumą do ręki.

— Wychodzi na to, że są jakieś nie znane nam prawa nakazujące przebywanie obiektom w przewidzianym punkcie czasoprzestrzeni.

— A co to ma wspólnego z demonem?

— To, że on jest teleportowany około stu razy na sekundę, dzięki czemu może pozostawać tutaj mimo błyskawicznych powrotów tam, czyli w miejsce wysyłki. Właśnie w ten sposób może latać: wystarczy, że przesuwają lekko miejsce teleportacji. Widzi i słyszy wszystko, co się tu dzieje, można go nawet dotknąć, ale tak naprawdę go tu nie ma. Pojęcia nie mam, dlaczego pozostaje przywiązany… — Kin zamyśliła się. — W każdej chwili mogli go przecież przesunąć poza pętlę…

— W takim razie im szybciej wrócimy…

Coś wrzasnęło.

Kiedy zdyszane dopadły drzwi, Marco czwororącz trzymał czarny opierzony kształt przyglądający mu się nieżyczliwie parą przypominających paciorki oczu.

— Właśnie raczył wlecieć — poinformował je tryumfalnie.

— Można się dowiedzieć, co to za cyrk z tymi świecznikami? — spytała Kin.

Silver najpierw parsknęła, a potem wyjaśniła z lekkim politowaniem:

— Marco wywnioskował, że robot musi mieć bardzo czuły system nasłuchowy. Założył logicznie, że jeśli usłyszy, że wszyscy wchodzimy na wieżę, to poleci za nami.

— Jest za ciężki na ptaka, musi być robotem — przerwał jej Marco. — Teraz możemy skontaktować się z kontrolerami dysku i…

Urwał, gdyż kruk obrócił głowę o sto osiemdziesiąt stopni i oświadczył:

— To ty, łachu, próbowałeś wyrzucić mnie w pustkę! Zaraz się przekonasz, co się przytrafia takim, którzy nie szanują Oczu Boga.

Marco otworzył usta, ale zaraz je zamknął z trzaskiem.

— Pożegnaj się z łapami, jeśli za pięć sekund nadal będziesz mnie trzymał — dodał kruk. — Cztery… trzy… dwa…

Spomiędzy piór zaczęło dymić.

— Marco!

Dłonie kunga cofnęły się gwałtownie. Kruk pozostał, gdzie był, unosząc się na cienkim słupie płomienia o takiej temperaturze, że popękały kamienne płyty posadzki niczym lód na wiosnę. A potem kruka już nie było, za to z góry posypały się kawałki dachu. Nad głowami mieli poszarpaną dziurę, przez którą doleciał cichnący krzyk:

— Pożałujecieeee!

— Gadaj! — zasugerował Marco.

— Błagam…

— Kto kieruje dyskiem? Gdzie ich można znaleźć? Jak się z nimi skontaktować? Potrzebujemy dokładnych wskazówek i szczegółowej analizy ryzyka.

Kin jęknęła w duchu, podeszła do demona i uśmiechnęła się zachęcająco.

— Może zaczniemy od czegoś prostszego — zaproponowała. — Skąd pochodzisz, Sphandor.

— Zawsze wiedziałem, że pies z bólami brzucha przystanął koło kłody i słońce mnie wykluło, pani. Nie pozwól mu się do mnie zbliżyć! Widzę jego myśli i…

— Nie pozwolę mu cię skrzywdzić.

— Tak? — prychnął Marco. — Ciekawe w jaki sposób? Kin zignorowała go, podobnie jak jego dwie zabandażowane dłonie.

— Pośrodku dysku znajduje się wyspa — powiedziała uprzejmie. — Opowiedz mi o niej, Sphandor.

— Żyją na niej wielkie bestie, o pani. A przynajmniej tak słyszałem. Nikt z nas nie może się tam zbliżyć z powodu potężnego bólu i agonii. Świat znika i potem taki nieszczęśliwiec budzi się w nowym miejscu w agonii.

— Jak słyszę, próbowałeś?

— Tam jest tylko czarny piasek, pani. I kości statków. A na środku wyspy wznosi się miedziana kopuła zawierająca straszne rzeczy, których oszukać nie sposób.

Kin próbowała jeszcze z dziesięć minut, nim uznała się za pokonaną.

— Wierzę mu — oświadczyła, podchodząc do pozostałych i programując garkotłuka na kubek kawy.

— On jest wytworem skomplikowanej technologii — sprzeciwił się Marco.

— Jest. Ale jest też przekonany, że jest demonem. To co mam zrobić? Kłócić się z nim?

— Może jak mu odetnę stopę, zmieni zdanie? — Marco sięgnął po miecz.

— Nie zmieni — wtrąciła Silver, bębniąca dotąd w zamyśleniu o korpus garkotłuka. — Przynajmniej nie sądzę, żeby zmienił. Musimy założyć, że budowniczowie dysku myślą jak ludzie, a ludzie są strasznie przywiązani do łaski i uczciwej gry, przynajmniej dopóki nie koliduje to z ich interesami. Dlatego proponuję go wypuścić, zademonstrujemy w ten sposób naszą moralną przewagę, udowadniając, że jesteśmy miłosierni i cywilizowani. Poza tym wątpię, by mógł nam się jeszcze na coś przydać.

Ostatnie zdanie powiedziała ciszej, odruchowo rozglądając się za krukami.

Marco milczał, Kin przytaknęła, Silver więc podeszła do demona i uwolniła go z więzów. Sphandor przyjrzał się uważnie całej trójce wyszedł przed kuźnię. Po chwili wzbił się w niebo, wzbijając przy tym swoim zwyczajem tuman kurzu, i zawisł jakieś piętnaście metrów nad ziemią.

— Zaigonen tryon (tfgki) berigo hurshim!

— I to by było na tyle, jeśli chodzi o wdzięczność — skomentowała Silver.

— Rozumiesz, co on mówi? — zdziwiła się Kin.

— Nie, ale ton mówi sam za siebie.

— Asfalago tegeram! Nema! Dwolah narma! Gdzieście są, psie syny, ośle podogonia, zawszo… Nieeeee…

Przez chwilę demon był czarną chmurą pełną migocących, niewyraźnych obrazów, a potem zniknął. Powstałą nagle dziurę z hukiem wypełniło powietrze.


Lecieli szybko i wysoko nad lasem ściętym przez spadający wrak. Kolumna dymu rzedła, ale całe niebo było zaciągnięte, gdyż znajdowali się ledwie o parę mil od niej. Marco jak zwykle prowadził, a lecąca za nim Kin z zadowoleniem stwierdziła, że mimo dymnej zasłony wciąż widzi.

Choć obiektywnie nie bardzo było się z czego cieszyć — w dole rozciągał się krajobraz z piekła rodem. Po dobrych pięciu minutach lotu w dymie odezwał się Marco:

— Nie rozumiem: nie ma śladu promieniowania, a zniszczenia są zbyt wielkie… Silver!

Pod nimi płonął pijany las, lecz nim Silver zdążyła odpowiedzieć, las zniknął razem z ziemią, zupełnie jakby przelatywali nad olbrzymim zboczem.

— Nic nie widzę w tym dymie — poskarżyła się Silver. — A ty, Marco?

Marco widział, mając wzrok bardziej przystosowany do nocnej aktywności — zaklął, zwolnił, więc zrobiły to samo. Po chwili dryfowali razem, a Marco wciąż wpatrywał się w dół.

— Nie wierzę — powiedział w końcu cicho. — Ale sprawdzę. W dół!

— Lecę na ślepo — ostrzegła Silver. — Musisz mną kierować, żebym nie uderzyła o powierzchnię.

— Nie uderzysz…

Opuszczali się dość długo i Kin na serio zaczęła się bać zderzenia z gruntem, gdy nagle wydostali się z dymu na oświetloną blaskiem księżyca przestrzeń.

Tyle że księżyc świecił od dołu.

Utrata równowagi złapała ją jak imadło. Przestrzeń nie robiła na Kin wrażenia, bo wszędzie było w dół i żaden kierunek nie miał znaczenia. Ślizganie się nad powierzchnią było w porządku, nie różniło się niczym od pilotowania pojazdu. Ale wiszenie nad dziurą w świecie to zupełnie inna sprawa.

Księżyc świecił jej pod nogami na końcu tunelu biegnącego w dół, w dół i w dół…

— Będzie z pięć mil długa, jak sądzisz, Silver? — Głos Marca dobiegł z dziwnie dużej odległości. — I ze dwie szeroka. Co z tobą, Kin?

— Hę?

— Nadal obniżasz lot.

Ocknęła się i wyłączyła opadanie. Mniej więcej o jakieś ćwierć mili na linii jej wzroku znajdował się poszarpany brzeg dziury usiany skalnymi złomami. Powoli opuściła wzrok — poniżej było więcej skał, a potem linia czegoś metalicznego. I rura, z której wypływała woda.

Kin zaczęła się histerycznie śmiać.

— Pięknie! — wykrztusiła. — Nie musimy nigdzie lecieć, wystarczy poczekać na ekipę remontową. Tylko wiecie, jak to jest z hydraulikami: nigdy ich nie ma, kiedy są naprawdę…

— Przestań pieprzyć! — warknął Marco. — Silver, zajmij się nią!

I poszybował w dół tak szybko, że Kin ledwie nadążała za nim wzrokiem… nagle coś nią szarpnęło — okazało się, że była to Silver odholowująca ją znad dziury. Po chwili rozległ się w słuchawkach głos Marca:

— Ta rura ma trzydzieści metrów średnicy! A woda zbiera się o dwie mile niżej w powietrzu, dlatego nie ma tu huraganu czy innych zmian pogodowych: tam jest coś w rodzaju pola grawitacyjnego. Niedługo będzie tam też niezłe jezioro… Opuściłem się czterdzieści metrów, wygląda na eksplozję w stacji zasilania. Poprzerywane kable, przewody i takie różne… w rozmaitych kolorach. I coś, co wygląda jak tunel techniczny, Silver?

— Słyszę, wychodzi na to, że wrak trafił na jedno z urządzeń pogodowych i spowodował jego zniszczenie.

— Na to wygląda — zgodził się Marco. — Tu jest cała masa stopionych rzeczy… nieważne, tu jest tunel! Prawdziwy, półkolisty tunel z szynami. Całe wnętrze dysku to jedna olbrzymia maszyna. Spokojnie zmieści się tutaj statek kosmiczny, ma osiemnaście torów na podłodze. Ale jest do połowy zasypany.

— Wrak zderzył się z dyskiem pięć dni temu — Silver nagle oprzytomniała. — Czyli mieli prawie pięć dni na naprawy… Marco, budowniczowie dysku nie żyją, nie ma innego wytłumaczenia!

— Nie widzę żadnych śladów napraw… — dobiegło z dziury.

— Właśnie. A to nie jest normalne, podobnie jak zachowanie mórz czy ciał niebieskich. Coś się gdzieś poważnie zepsuło, i to przed zderzeniem, nie po. W jakim kierunku biegnie ten tunel? I czy jest także po drugiej stronie dziury?

— Jest — poinformował Marco po chwili. — A biegnie prosto od środka do brzegu. Zastanawiałem się, czy nie lepiej byłoby dalej nim polecieć…

— …ale większe szansę w wypadku zagrożenia mamy na otwartej przestrzeni. Prawda.

Kin ostrożnie otworzyła oczy. Unosiła się na szczęście nad ziemią — zmasakrowaną, spaloną i częściowo stopioną, ale wciąż solidną.

— Dzięki — wykrztusiła. — Głupie, prawda? Moi przodkowie zwisali z drzew i nic im nie było.

— Nie ma się czego wstydzić — pocieszyła ją Silver. — Ja nie lubię na przykład ciemności. Każdy ma jakąś fobię. Kin? Co ci jest, bo zbladłaś aż strach…

Kin nawet nie próbowała wydać z siebie dźwięku. Wyciągnęła tylko rękę, pokazując to, co wyłaniało się z dziury za plecami Silver. Owo coś wyłaniało się z trudem, bo było za duże, a kojarzyło jej się nieodparcie z pomnikiem Tryggvasona — jedną z atrakcji turystycznych Valhalli. Na pomnik składały się wykute w skale i mierzące po kilkaset stóp wysokości głowy czterech prezydentów: Halfdana, Thorbjorna, Weasela Moccasina i Teuhtlile'a.

Stworzenie miało trzy łby i tylko jeden z nich był ludzki; drugi przypominał żabi, a trzeci jakiegoś insekta, ale skojarzenie było jednoznaczne. To był pomnik Tryggvasona. Łby łączyły się w chorobliwie nieprawdopodobny sposób w jedną głowę z trzema koronami na szczycie. Pod łbami zwieszał się pęk pajęczych nóg średniej długości stu metrów każda.

Efekt ogólny psuło to, że przez straszydło przeświecała przeciwległa ściana dziury.

— Marco! — odezwała się Silver.

— Nie sądzę, żeby można się było czegoś więcej dowiedzieć tu na…

— Minęło cię coś po drodze?

— Nie rozumiem.

— To unieś głowę.

— O, szlag!

Kin prawie się udusiła.

— Spokojnie — pocieszyła ją Silver. — Nie bój się.

— Czego — chrypnęła Kin, odzyskując dar mowy. — Holoprojekcji dobrej do straszenia dzieci? Nie boję się, Silver, po prostu jestem zwyczajnie wściekła! Jeśli wrócimy, dopilnuję, żeby ten, kto zbudował dysk, zapłacił za to. I nic mnie nie obchodzi, kto to będzie! Zbudowali to dziwactwo, gdzie ludzie spadają za krawędź świata, są ścigani przez demony i muszą być przesądni, by przeżyć! Doprowadzę ich do bankructwa, choćby to była ostatnia rzecz w moim życiu.

Z wyrwy wystrzelił niczym rakieta Marco, wyhamowując w samym środku oka maszkary niczym iskra w mózgu Boga.

— Hologram! — ucieszył się nie wiadomo czemu.

Ludzka twarz skrzywiła się i otworzyła usta. Westchnienie odbiło się echem nie wiadomo od czego, a ledwie przebrzmiało, niebo rozdarła błyskawica, trafiając w garkotłuka i niszcząc go tak doszczętnie, że spadły jedynie krople roztopionego metalu.


O skafander Kin bębniły krople. Teraz lecieli już na czas — za mniej więcej pięćdziesiąt godzin Silver dostanie szału i spróbuje samobójstwa. Ludzie i kungowie mogą długo wytrzymywać bez jedzenia, shandy tego nie potrafią. Wokół szalała burza, ale Marco skierował się w górę i po krótkim locie znaleźli się ponad chmurami na skąpanym w promieniach zachodzącego słońca niebie.

Samo słońce było daleko z tyłu — czerwone, rozgniewane i przesłonięte chmurami. Sądząc po wyglądzie nieba, na całym dysku panowała zła pogoda, a niektóre chmury miały zgoła zwariowane kształty.

— Mamy przed sobą ponad tysiąc mil — Marco wreszcie przestał milczeć.

— Czyli musimy lecieć co najmniej dwadzieścia mil na godzinę — odparła Kin. — Nawet wliczając kilka krótkich postojów, powinniśmy zdążyć do tej wyspy.

— I co? Znajdziemy tam garkotłuka?

— Kto potrafi zbudować dysk, powinien być zdolny do skonstruowania tak prostego w sumie urządzenia.

— To dlaczego nie naprawili tej dziury? Albo Eirick i Lothar to potomkowie budowniczych cofnięci do barbarzyństwa, albo budowniczowie nie żyją.

— Niech będzie. Masz lepsze pomysły? Marco tylko coś mruknął.

Silver leciała dobrą milę za nimi i jedynie od czasu do czasu pomrukiwała na znak, że się nie wyłączyła.

— Jeśli Kompania zbudowała dysk, to jest szansa, że go znajdziemy — powiedziała niespodziewanie. — Tylko nie protestuj, Kin. To może być część polityki, o której nie masz pojęcia. Tak na marginesie, z pół mili za mną leci kruk.

Kin nie odezwała się, obserwując przemykające w dole chmury. Polityka… no tak, to mogło wszystko wyjaśniać…


Spindle, wheelerzy, paleotechy, ckthoni — oni wszyscy zamieszkiwali wszechświat. Wszechświat to byli właśnie jego mieszkańcy.

Był taki czas, kiedy astrohistorycy sądzili, że wszechświat to kiedyś była pusta scena albo płótno czekające na pędzel życia. Teraz dominowała teoria, że życie samo z siebie pojawiło się w ciągu trzech mikrosekund po pierwotnej eksplozji. Gdyby bowiem tak się nie stało, wszechświat składałby się z przypadkowej materii — to właśnie Życie ukierunkowało jego rozwój. Pierwotnie życie rezydowało w mgławicach wirujących cząstek, z których powstały gwiazdy, a każda z nich stanowiła szkielet jakiegoś dinozaura jurajskiego wszechświata.

Później organizmy żywe stały się mniejsze i inteligentniejsze, choć niektóre, jak wheelerzy, stały się także martwą gałęzią ewolucji. Inne, na przykład spindle czy shameleony, były sukcesem ewolucyjnym — przetrwały naprawdę długo. Lecz każda rasa w końcu musi wymrzeć, dlatego wszechświat to jedno wielkie cmentarzysko, w którym grobowce wyrastają z mauzoleów — kometa rozświetlająca jakieś pogańskie niebo to zmumifikowany korpus naukowca żyjącego eony temu.

Dlatego polityka Kompanii była prosta i sprowadzała się do jednego: uczynić człowieka nieśmiertelnym. Naturalnie było to przedsięwzięcie czasochłonne i zaczęło się niedawno, lecz jeśli człowiek znalazłby się na wystarczająco dużej liczbie rozmaitych planet, w efekcie przetrwałby jako rasa. Prawda — byłyby to rozmaite rodzaje człowieka, różniące się fizycznie i psychicznie, gdyż kształtowałyby się w rozmaitych warunkach, kulturach i środowiskach, lecz nadal byłby to człowiek. I uniknąłby losu spindli, które wymarły, gdyż niczym się od siebie nie różniły.

Wszechświat nie mógł mieć naturalnego końca, gdyż nie był naturalnym bytem, lecz sumą żyć, które go kształtowały — ludzie więc mogli żyć wiecznie — dopóki żyli, dopóty wszechświat musiał istnieć. Dlaczego nie mieliby chcieć?

Należało zachować odpowiednie banki memów i pomysłów — to była tajemnica sukcesu, a mając do dyspozycji setki planet, można było być pewnym rozwoju różnych nauk, dziwnych przekonań czy nawet rozmaitych religii, dla których znalazłyby się jakieś ciche kąty. Ziemia była zjednoczoną cywilizacją, i to właśnie omal nie doprowadziło do wymarcia rasy ludzkiej. Rozmaitość była jedynym sposobem, by zawsze gdzieś był ktoś przygotowany na dowolną niespodziankę jaką przyniesie przyszłość. Być może mieszkańcy płaskiego świata, nawiedzanego przez demony i oddzielonego od innych przepaścią z wodospadem, mogli dostarczyć nie spotykane nigdzie indziej memy?

Kin spróbowała to wyjaśnić Marcowi.

— Co to są memy? — kung zaczął od najważniejszego.

— Mentalne geny: pomysły, podejście do różnych rzeczy, technika. Problem w tym, że te, które mogą się tutaj wykształcić, są szkodliwe dla ich nosicieli, choćby antropocentryzm…

Загрузка...