— Bo chcieli ryby łowić w mętnej wodzie.

— Ryby… Nie wiem, jakie to można wyłowić dla siebie ryby, idąc przeciwko kulom, kijom, spuszczonym psom podwórzowym i dziennikarskim oszczerstwom, potwarzom, zniewagom.

— Chcieli pochwycić rybę władzy. Pod pozorem dążenia do dobra ludu chcieli panować zarówno nad ludem, jak nad innymi klasami kraju.

— Wolność czynu leży w nas i nie może być nadana. Ci, co wbrew wszystkiemu usiłowali podnieść byt najbardziej upośledzonych rodaków naszych, byli pasterzami poganiającymi leniwe woły. My jesteśmy leniwe, senne, żarłoczne, bezduszne woły. Zeżreć, co jest wokoło, usnąć na tym samym miejscu, ocknąć się i znowu żreć, co wyrosło. Gdy mieliśmy państwo (najpiękniejsze na ziemi, źrenicę wolności świata), doprowadziliśmy je do upadku bezprawiem szlacheckim i specjalnie wynalezionym snobizmem, niemocą wołów zbitych w stado. Kiedy nie mamy państwa, wzdychamy do niego. Chcielibyśmy, żeby państwo za nas wszystko zrobiło. Przepraszam, że mówię tak niegrzecznie, ale w sprawach ogólnych nie powinniśmy zażywać względem siebie grzeczności.

— O, proszę! Faktem jest, że my w naszym towarzystwie rolniczym podnieśliśmy płacę parobczańską ile się dało, skasowaliśmy rozmaite ograniczenia, uznaliśmy „posyłkę” za szkodliwą, dajemy w zasadzie izbę każdej rodzinie…

— To znakomicie! To znak, że leniwe woły kiwają rogami i przestępują z nogi na nogę udając, że idą. Może nawet ruszą z miejsca. A lock-out[198] rolniczy, o którym słyszałem jako o budującym zjawisku tamtejszej okolicy? Samoobrona — nieprawdaż? Parobcy nie mają wprawdzie zorganizowanego „stronnictwa”, ale to nie dowód, żebyśmy my „szlachta” nie mieli go mieć. Należy przytrzeć chamstwu rogów!? Więc wyrzucanie wszystkich parobków w zimie. To po polsku!

Pan Malinowski uśmiechnął się obojętnie. Po chwili dopiero rzekł:

— Ależ to szanowny pan wyraźnie staje po tamtej stronie.

— Zawsze staję po stronie słuszności. Podniesienie płac parobków i robotników rolnych zwiększy (co daj Boże!) ich potrzeby.

— W zakresie „monopolowym”.

— Wskutek wzmożenia się potrzeb — wzmoże się konieczność ich zaspokojenia. Może wówczas zaczną choć cokolwiek korzystać z dobrodziejstw naszego przemysłu. Bo obecnie „nasz” przemysł zaspokaja potrzeby czyjeś w Azjach, Syberiach, Samarkandach, perkaliki „nasze” są naszą chlubą, lecz nie tutaj. Parobek nasz pod bokiem wielkich fabryk łazi po staremu w straszliwych buciorach, w zgrzebnych, rzadko pranych szmatach, w ohydnie cuchnącej sukmanie i w potwornym kożuchu. Nędzarz ten mieszka tak samo jak mieszkali praszczurowie za Piastów, świeci sobie kamfinowym ogarkiem[199] albo i szczapą. W miarę wzrostu przemysłu naturalnego, jak widzimy w miasteczkach Szwajcarii, zaspokajających złożone potrzeby mieszkańców okolicy, znaleźliby może w nim zajęcie nasi młodzi technicy, którzy po latach ślęczenia na cudzoziemskich uniwersytetach zostają po przybyciu do ojczyzny albo fagasami niemieckich właścicieli fabryk, brytanami szczekającymi na polski lud albo urzędnikami.

Oto jest, według mnie, istotne dobro kraju. Nie dobro renciarzy rolnych, którzy nic dla ojczyzny nie zrobili, jest dobrem jej, lecz wydźwignienie z łoża boleści jej dotychczasowych wydziedziczeńców. Ojczyzna — jest to przyszły ustrój społeczny.

— Stan naszych parobków tak znowu opłakany nie jest…

— Doprawdy? Nie gdzieś za górami, za lasami, nie w Anglii, Ameryce albo Francji, lecz na wschód od nas, na przykład na Żmudzi, parobek pobiera o 15 rubli pensji rocznej i o 20 pudów ordynarii więcej niż parobek w pięknej ziemi lubelskiej. Nadto na tejże Żmudzi parobek pracuje przecięciowo (biorąc pod uwagę dzień zimowy i letni) około dziewięciu godzin. Mieszkania tam są zupełnie porządne, „posyłki” żadnej, lekarz, apteka, ochrony dla dzieci. A proszę teraz wejść do mieszkania parobczańskiego w Lubelskiem, Kieleckiem, Radomskiem i zobaczyć, co to tam jest. Osiemnaście rubli rocznej pensji, praca we żniwa od trzeciej rano do dziewiątej wieczorem. Na pograniczu pruskim parobek ma już dwie izby, zegar — i — o horror! — kanapę wyściełaną. Słyszeliście, renciarze lubelscy?! Brońcie się, bo złe jest bliskie, bo złe jest powszechne!

— Ja nie wiem, czy owa kanapa i ów zegar — są to znowu ideały tak nieodzowne. Być może, że na gwałt trzeba wnosić naszym Maćkom kanapy… Zgadzam się na wszystko… Domy mieszkalne powinny być zdrowe, obszerne, izby ciepłe i widne, ale bez tych komfortów, na które nie stać większości naszych ziemian. A zresztą, proszę szanownego pana, teoretycznie rzecz biorąc, wydaje się, że nie tylko parobcy, ale nawet niektórzy włościanie przy obecnych warunkach życia dawno powinni by z głodu pokłaść się do grobów. Zdawałoby się, że tak żyć niepodobna, a jednak widzimy nie tylko ich samych, ale i inwentarz w dobrym stanie. Można zaobserwować dalej, że w kieleckiej właśnie guberni, gdzie parobcy nagradzani są najgorzej, rozmnażają się najobficiej.

— A to jest istotnie pociecha! Osiemnaście rubli rocznej pensji, świnia w izbie przeznaczonej dla dwu rodzin, osiemnaście godzin pracy w lecie na dobę i ta pociecha, że przynajmniej dzieci w bród! Nie bądźmy już otwarci! Dla mnie owi zbrodniarze podmawiający do strajku rolnego byli prekursorami jutrzejszej ojczyzny, pracownikami sprawiedliwości. Nic to, że ich nazwano „hultajami i włóczęgami”. Za to im przyszłość odda, na co zasłużyli, kiedy nadużywającym urzędu pisarskiego na niekorzyść najuboższych rodaków a gwoli zysku bogaczów — przenigdy nie zapomni!

Bodzanta wstał ze swego miejsca i, przechodząc przez pokój śmiesznie nieotamowanymi krokami, zacierał ręce z nerwowym pośpiechem.

— Czy mógłbym prosić — mówił pan Malinowski wyniośle i oczywiście zmieniając przedmiot rozmowy — czy mógłbym prosić o rys zasady, według której urządzone zostały folwarki pańskie?

— Moje folwarki…

— Rozumiem…

— Nabrałem głębokiej odrazy do stanu posiadania kawałów ziemi, której nawet nie znam dokładnie, która mi jest zgoła niepotrzebna, podczas gdy ona straszliwie jest potrzebna setkom i tysiącom spragnionych. Ziemia należy do ludu.

„Społeczność, obowiązkom swoim wierna, prawo posiadania ziemi i każdej innej własności pracy tylko przyznaje”.

To jest najświętsze słowo naszej konstytucji, przypieczętowane pieczęciami krwi takich jak Szymon Konarski. Nic tych słów z kodeksu naszego ducha nie wydrze, najprzebieglejsze kłamstwo bogaczów.

Pewnego razu na polowaniu w tych właśnie górach zaszedłem w te oto miejsca. Nie byłem pewien, czy się znajduję na swoich gruntach, czy na cudzych. Spotkałem chłopowinę orzącego jesienną podorywkę i zapytałem go, czyja to ziemia. Rozmawiałem z nim… Nie będę powtarzał, bo to była najzwyklejsza pogawędka. W trakcie tej rozmowy rozwarło się przede mną czytelne pismo prawdy.

Chłop posiada nieśmiertelną duszę, ale dusza ta dzisiaj rozpięta jest na indywidualnym działku ziemi, przybita do tego działka jak do krzyża krwawymi gwoździami nędzy i ciemnoty. Dusza chłopa polskiego jest martwa, nieczuła na nic, co jest ideą żywą, świętością już bytującą wśród ludzi. Nie ma na świecie człowieka bardziej zimnego, samolubnego, podejrzliwego, żarłocznego i skąpego niż nasz chłopek nieszczęsny. Nie ufa on nikomu i niczemu, nic nie kocha. Łaknie tylko i pragnie gruntu, bo łaknąć musi. A dusza ta nie może być czującą z naszej winy, z winy tej burżuazji rolnej, która, podobnie jak chłopstwo, jest duchem nieżywym. Toteż zarówno chłop, jak tak zwany szlachcic muszą być zniszczeni.

My mamy w naszej cudownej historii przykłady, czym staje się szlachcic wywłaszczony z ziemi, szlachcic wygnany po rewolucji 31 roku i szlachcic pognany w Sybir po roku 63. W nędzy swej staje się wielki, jak ów człowiek stary, bity kijami a spokojny, opisany przez najzacieklejszego naszego wroga, Dostojewskiego. W bogactwie swym — jest jednym ze stada wołów. Toteż każdy, kto buduje najświętsze budowanie, ojczyznę polską, jej przyszły wielki ustrój, to jedno, co można kochać na ziemi tak szalenie, jak się kocha jedyne dziecko — ten musi mieć przed oczyma tę prawdę.

— Ja również jestem zwolennikiem parcelacji.

— Doprawdy? Jakże mi przykro, bo ja jestem jej zaciekłym wrogiem.

Malinowski siedział spokojnie, czekając na ciąg dalszy. Gdy Bodzanta milczał, sam rzekł:

— Jestem zwolennikiem parcelacji, ale nie tej rabunkowej, jaką widzimy u nas. Szlachcic nie może wyjść na swoje, więc macha wieś przybłędom. Przybłędy łapią pieniądze z banku, gospodarują pod psem, ręczą solidarnie, rujnują się i marnieją. Nie, panie! Jestem zwolennikiem parcelacji według systemu pruskiego. To trudno, trzeba się uczyć od Prusaków rozumu, przeminął wiek złoty!

System pruski, jak wiadomo, polega na tym, że szlachcic pragnący rozparcelować dominium zgłasza się przede wszystkim do urzędu i wyrabia patent parcelacyjny. Patent ów zaś polega na tym, że wkłada na pragnącego parcelować obowiązek uporządkowania obszaru. To znaczy: nie ma łąk drenowanych, trzeba dreny zaprowadzić, i to według ostatniego słowa nauki, trzeba w projektowanej wsi postawić szkołę, trzeba rozszerzyć kościół, boć na obszarze należącym ongi do jednego szlachcica powstanie ludność, której nie było zgoła, trzeba wreszcie oczyścić ziemię ze wszelkiego hipotecznego długu. Wówczas dopiero, gdy właściciel wszystkie żądania wypełni, państwo go bierze w opiekę. Otrzymuje on patent parcelacyjny i od tej chwili na jego hipotekę nikt już wchodzić nie może. Zarazem Landschaftsgesellschaft użycza nowonabywcom kredytu na trzy procent z amortyzacją. Wielka włość zostaje rozparcelowana, ludzie na niej osiadają, pracują racjonalnie, amortyzując w ciągu jakiegoś dwudziestopięciolecia zaciągniętą pożyczkę. Chłop nowonabywca nie spostrzega się nawet, kiedy zostaje właścicielem ziemi i zostawia dzieciom — majątek. Tym porządkiem stwarza się drobna własność indywidualna, jedyna racjonalna forma na świecie, która taki tryumf święci w Danii i w Niemczech Południowych.

W takiej Kopenhadze mamy dziś organizację, która jest zarodkiem giełdy towarowej na masło. Duńska małorolna produkcja masła panuje już na targu angielskim. Prezesa duńskiej organizacji maślarskiej mianują firmy angielskie. Istnieją tam już olbrzymie zakłady, które widziałem, jak Esbjerg. Około dwudziestu pięciu tysięcy funtów masła dziennie przekształca się tam na cegiełki. Oto jest życie chłopów duńskich.

— Tak — rzekł Bodzanta. — Ażeby stworzyć życie przemysłowe chłopskie w porządku, jaki szanowny pan wykazał, trzeba stworzyć przede wszystkim państwo w rodzaju pruskiego. Bo trzeba przecie pamiętać, że w Prusach prawo zwierzchnicze władania ziemią należy do państwa. Ani na chwilę nie wolno o tym zapomnieć. Ponieważ ja państwa stworzyć nie mogę, a posiadam masę ziemi, postanowiłem uczynić, com zamierzył, w sposób, na jaki mię było stać, to jest nie pruski, lecz czysto polski, to znaczy bez niczyjego pozwolenia i aprobaty. Doradcą był mi nie pruski statysta, lecz polski najwyższy rozum społeczny, Stanisław Staszic, i o zgrozo! — polski poeta romantyczny, Mickiewicz. Cały system ostatniego zawarł się w paru słowach: „Każdej rodzinie rola domowa pod opieką gminy”. Oto i wszystko.

— To właśnie jest najciekawsze, jak to pan hrabia wykonał…

— Moja córka… — rzekł Bodzanta grzecznie — jest przeciwniczką tytułów… Powiada — na podstawie jakiejś pieśni: „Precz z tytułami!”. Już zaznaczyłem, że jestem przeciwnikiem indywidualnej parcelacji. Jest ona, po pierwsze, cokolwiek by mówiono przeciwko temu twierdzeniu, pokazując nam zawsze Danię i Niemcy Południowe, zabójstwem kultury rolnej w naszym kraju, po drugie, jest ona zabójstwem kultury historycznej kraju, po trzecie, a najważniejsze, kultywuje w duszy chłopa ową straszliwą martwotę już istniejącą. Chłopstwo jest ostoją reakcji, filisterii, barbarii, siedliskiem chamstwa wszędzie, gdzie rej wodzi — w Szwajcarii, w Szwecji, w Norwegii…

— Jakże tedy „każdej rodzinie rola domowa”?

— Zaraz. Chciałbym wiedzieć, jak się parceluje wysoce postawione gospodarstwo rybne, leśne, łąkowe? Czy się rznie stawy, łąki, lasy na działki, czy też gospodaruje się inaczej, umiejętnie, kolektywnie, pod kierunkiem techników? A dalej. Szanowny pan wie dobrze, jak to się u nas parceluje majątki. Jeżeli gdzieś był jakikolwiek zabytek (zamczysko, pałac, dwór starodawny, brama, most murowany) — równa się to z ziemią. Baszty idą na podmurówki chlewów, murowane mosty rozdrapuje się na szczątki i jeździ w bród jak za Leszka Czarnego. Aleje wycina się natychmiast w dniu kupna (parcelacyjne polskie „święto drzew”), ogrody wyniszcza się albo zapuszcza. Zewnętrzna postać kraju wraca do formy prapiastowskiej, do czasu przed Kazimierzem Wielkim, do Polski drewnianej.

Zdarzyło mi się być w Sandomierskiem w pewnej miejscowości o historycznym brzmieniu. Nad doliną Wisły w przepysznym miejscu stał uroczy pałacyk, przerobiony z dawnego zamku. Wjeżdżało się przez stare fosy po arkadowym moście. Wspomnienia dzieciństwa zrosły się z widokiem tych arkad, cała okolica przechowywała legendy o zamczysku i fosach… Kiedy przejeżdżałem tamtędy przed dwoma laty — jakże mi było żal, jak żal! Ani śladu, ani cienia nie tylko zamczyska, ale ogrodu… Nie uczynili tego wandale-chłopi, nie! To postępowa myśl polska, to nasz system społeczeńskiego myślenia. Tak być musi!

A teraz nowy świat na ruinach dawnego — jakże wygląda? Domostwa budują się sposobem najtańszym ze starych stodół, ze zmurszałych obór. Nie jest to ani chata, ani racjonalny dom. Są to nasze ohydne „kolonie”. Powstaje na miejscu, gdzie niegdyś były już europejskie budowle, gdzie myśl pracowała nad formą piękna — potworny dom-barak.

Ale, przypuśćmy, że to drobiazg. Któż by tam na to!… Weźmy rolnictwo. Panu, jako gospodarzowi z zawodu, nie mam potrzeby mówić o użyteczności w rolnictwie ulepszonych narzędzi rolniczych. Weźmy, na przykład, sprawę brony sprężynowej. Szanowny pan dobrze wie, że na czterysta mórg potrzebne są i wystarczą dwie czterokonne brony. A teraz fakt: połowa tejże brony musi służyć właścicielowi dziesięciomorgowego działka. Brona kosztuje 36 rubli. Może ją kupić uprawiający 400 morgów, ale żadną miarą nie może wydać 18 rubli małorolny. Młockarnia na kilku morgach jest nonsensem. Narzędzie złożone opłaca się dopiero na pewnym rozmiarze ziemi.

— Nie domyślam się, do czego zmierzamy. Bo spółki rolne ułatwią przecie kupowanie maszyn nawet pięciomorgowcom. I to już się dzieje.

— Gdy w Rzymie wynaleziono bronę, powstała tam przeciętna przestrzeń rolna, mansa, rozległości około 30 morgów. Rozmiar osady, warsztatu pracy, zależy od narzędzi, którymi się pracuje. Dopóki używano siły sprzężajnej wołów, gospodarstwo było małe. Skoro do pracy zaciągnięto konia, osada się zwiększyła. Maszynowa siła w rolnictwie musi wywołać wzrost rozmiarów warsztatu rolnego.

— Czy to tylko nie są jakie hipotezy?

— Hipotezy… Mniejsza! Proszę wziąć niehipotetyczne obarczenie ziemi chłopskiej budowlami. Każda krowa posiada swą oborę (o ile nie „mieszka” pospołu z gospodarzem w izbie). Jest to zgodne z naszym tak zwanym indywidualizmem. Jesteśmy narodem indywidualistów. Lubimy, żeby i nasze krowy zażywały praw indywidualizmu. To samo stosuje się do konia i prosiaka. Nie jestem pewien, czy podana jest gdzie ogólna suma wartości obór, stodółek, chlewików…

Rasa bydła okryta przez te budowle, jest absolutnie przez gospodarstwo chłopskie zdegenerowana czy niewyhodowana. Krowa koślawa, chuda, z małym wymieniem, ledwo łażąca, strasznie brudna — toż to przecie znana nam indywidualistka! Chłopskie konięta, „chetki”, u nas w Kieleckiem mają wygląd zniszczonych źrebiąt. Właściciel-hodowca zaprzęga źrebię do pługa i do wozu w drugim roku. Gdyby tak, wskutek jakiegokolwiek kataklizmu, dwory przestały dostarczać nabiału do Warszawy, ładnie by na produkcji chłopskiej wyglądały miasta! Kiedy u nas, w ogóle w Polsce, krowa daje rocznie 650 litrów, krowa rasy fryzyjskiej, wyhodowana w wielkiej oborze pod kierunkiem zootechnika, dostarcza 4 100 litrów. A pomyślmyż, ilu to ludzi, ilu kmiotów pracowitych, ile dziewuch, dzieci, bab obsługuje u nas to bydełko koślawe! W wielkich fermach amerykańskich jeden robotnik może obsłużyć 200 wołów. Pomyślmy, ile sił idzie na marne, ile pracy tonie w gnojówce wiejskiej!

Co zaś do hodowli zbóż — toć i mówić nie warto! Racjonalne gospodarstwo na działku chłopskim!… Pan to przecież wie i wszyscy to wiedzą, ale nie chcą uznać. Któż z nas zadaje sobie trud stworzenia planu żywota ludu na przyszłe czasy, kto go chce hodować? Zawsze chodzi o dziś. Załatwić (przepyszne, czysto polskie słowo!) kwestię rolną, zwalić ją z ramion… oto wszystko.

Był tu w naszej okolicy ziemianin pewien, właściciel znacznego folwarku, agronom, rolnik doskonały. Zajął się szczególniej podniesieniem jakości ziarna. Jego olbrzymi owies sławny był na całą prowincję, a folwark zastępował jakieś amerykańskie Bureau of Plant Industry. Ziemianin ów miał chwalebny zwyczaj: przy każdym zetknięciu z pracowitymi kmiotami dawał ćwierć czy półćwiartek swego wielkiego owsa, a brał dla fornalek tyleż kmiecego pośladu zwanego owsem. Miał nadzieję, że tym sposobem przyczyni się do podniesienia kultury rolnej.

Zdarzyło się, że w ten sposób pomieniał się z pewnym chłopem z Poszłomia, niejakim Kląskwą. Po roku, czy więcej, spotyka się mój ziemianin na jarmarku z Kląskwą i przypomniawszy sobie zamianę pyta: — A cóż, Kląskwa, jakże się też udał mój owies? Wyrósł też godnie? — Chłopowina począł się tępo orać pazurami po głowie, aż ci rzecze: — Proszę łaski pana dziedzica, a to powiem prawdę — bieda się stała z onym owsem. — No, jakaż? — A taka bieda się stała, że jakem tamten owies przywiózł we worku do chałupy, jakem pokazał, to naprzód nie chciały wierzyć, że to owies, a potem jak ta już uwierzyły, to moja zmełła ów owies w żarnach, narobiła krupek i zjedliśmy z mlekiem. A godne były krupki, panie dziedzicu. — Oto jest los idejów[200] rolnych na chłopskiej działce.

— A jednak w naszej okolicy już się trafiają żniwiarki na chłopskich polach. I, nota bene, żniwiarki kupione za wspólne pieniądze przez kilku sąsiadów we wsi.

— A tak. Za sto lat kupią sobie nawet lokomobilę, o ile na to pozwoli wzrastająca proletaryzacja. Gdzie praca ręczna jest tak tania (poczciwy, staropolski dwuzłotek), gdzie można nająć człowieka do całodziennej pracy za kilkadziesiąt, a nawet kilkanaście kopiejek, gdzie istnieje taki ogrom siły roboczej, po cóż ma się wytwarzać postęp rolniczy, jakim sposobem ma powstać? Można jeszcze orać byle czym, a żąć za psie pieniądze ludzkimi rękoma. Więc cóż tu ma robić droga, skomplikowana maszyna? Dopiero podniesienie płac zarobnych robotników rolnych do jakiegoś ludzkiego poziomu, choćby do poziomu płac na Żmudzi, może spowodować ten skutek, że opłaciłoby się stosowanie maszyny.

To podniesienie płac może się dokonać wskutek odciągnięcia pewnej części proletariatu bezrolnego i małorolnego do osiedleń się na gruntach wielkofolwarcznych. Dlatego to (na złość braci szlachcie!) przedsięwziąłem na własną rękę dokonanie reformy. (Mówią już o mnie, że mam manię niepopularności.) Idąc w podstawie czynu za przykładem Staszica, osiedliłem ludzi bezrolnych w mojej okolicy i ludzi, którzy z dala przychodzili tutaj jako bandosy, na ziemiach objętych prawem dziedzictwa…

— Jakże się dokonało to osiedlenie?

— Dokonało się szybko i prosto. Bandosy i parobcy, którzy pracowali w folwarkach pod kierunkiem rządców i ekonomów — zostali, w tychże folwarkach nie tylko na czas letni, lecz i na zimę, a potem na zawsze. Jak pracowali dawniej, tak pracują teraz. Podział ich zajęć został udoskonalony, a gospodarstwo silnie wzmożone. Gospodarstwo zostaje pod kierunkiem agronomów, techników i specjalistów, kształconych w Europie na uniwersytetach. W folwarkach nic się nie zmieniło ze starej, pradziadowskiej kultury. Został wielki pałac w Głowni, zbudowany w siedemnastym wieku przez Hieronima Bodzantę, opoja sławnego na całą Polskę, zostały parki, ogrody, drogi, mosty, aleje, altany, kaplice. Istnienie tych dzieł postępu i kultury zostało zawarowane, włożone na barki naszego Towarzystwa Rolniczego.

— Czy to już jest rejentalnie spisana ustawa?

— Jeszcze nie. Dotąd jest to jeszcze umowa prywatna. Badamy jeszcze wszystko, doskonalimy, urabiamy. Ale przyjdzie chwila aktu!… Przybyły dotąd tylko domy mieszkalne, budowane nie w ów straszliwy bezsens, materiał dla pożarów i umyślne siedlisko szkarlatyn, czyli w wieś polską, lecz rozrzucone w pobliżu drogi bitej. „Każdej rodzinie rola domowa pod opieką gminy”. Różnica między tym, co było, a tym, co jest, nie da się prawie spostrzec. Wszystko polega na tym, że zboże wyprodukowane przez pracowników nie należy do mnie, który do niego nie miałem minimalnego prawa (z chrześcijańskiego punktu widzenia), lecz należy do tych, którzy je wytworzyli. Ziemie wszystkich folwarków, wraz ze wszystkim, co na nich było, oddane zostały w wieczystą dzierżawę osiadłym na niej pracownikom. Czyste zyski idą na utrzymanie instytucji majdańskich, szkół, szpitali, ochron, stanowiąc część dochodów tych instytucji.

— Więc te falanstery już sześć lat istnieją, czy tak?

— Nie wiem, czy to są falanstery. Sądzę, że są to instytucje wynikłe z wielkich cierpień polskiego ducha, przypiekanego przez tyle lat głowniami wyrwanymi z dymu pożarów, wyrosłe z samotnych łez wielkich poetów polskości, wydeptane przez bose nogi wygnańców na grudach i kamieniach długiej drogi sybirskiej i po twardych gościńcach obczyzny.

— Pięknie to powiedziane, w istocie. A nie obawia się szanowny pan, że kiedyś z powodu tychże instytucji rozlać się mogą znowu kałuże krwi, gdy przyjdzie doba zatargu o podział zysków i gdy przyjdzie chwila, ważna chwila dziedziczenia? Ja uważam, że wszelkie gminne władanie ziemią ma w następstwie zależność, ucisk osoby, zdławienie energii, zabicie inicjatywy.

— Łaskawy panie! Przestańmy udawać, że wierzymy w jakowyś inny ideał, podczas gdy my pragniemy zniweczyć ideał. Czy widzi pan zdławienie energii robotników i inżynierów w kopalniach i fabrykach albo zabicie inicjatywy? Zależność jest wszędzie na ziemi, lecz jeśli gdzie, to u nas, niweczy ją solidarność. Ucisk osoby jest to frazes rozciągliwy. Człowiek posiadający działkę ziemi poddany jest miliardowi ucisków osoby, a przecie o tamtych uciskach wcale się nie mówi. Kto jest zwolennikiem działek parcelacyjnych w przeciwieństwie do produkcji wielkofolwarcznej, zrzeszonej, kooperacyjnej, przypomina mi zwolennika rzemiosł w przeciwieństwie do przemysłu wielkofabrycznego. Rzemiosło daje z pewnością pewną swobodę indywidualną, niezależność osoby, możność wyładowania energii i stosowania inicjatywy, ale czyż przemysł wielkofabryczny te przymioty zabija, a czy je rzemiosło specjalnie rozwija?

Wielu ja się rzeczy obawiam. Ale co do walki o podział zysków — to liczę na pewne wskazania. Wszak historia nie wspomina w Polsce o walkach z racji podziału zysków między chłopami i dziedzicami, i to na przestrzeni trzystu lat czarnej nocy pańszczyźnianej. Czemuż teraz miałbym się trwożyć, gdy idę niosąc w obydwu rękach prawdę podziału. Cały lud polski w ciągu kilkuset lat w taki właśnie sposób, to jest kolektywnie, pracował „na pańskim”. Tak samo pracują dziś na dworskich obszarach parobcy i bandosy.

Pomiędzy pańszczyźnianym porządkiem rzeczy a tym porządkiem, który nadciąga, zachodzi tylko różnica w pobieraniu zysków. Ale podział zysków jest właściwie sprawą drugorzędną. Sprawą główną i zasadniczą jest organizacja pracy i zaspokojenie potrzeb. Jeżeli praca będzie zorganizowana na wzór dostojny i godny plemienia ludzkiego, to podział zysków i ich zużytkowanie jest sprawą pochodną, drugorzędną. Nawet dziś, czy parobcy pańscy zabijają — aczkolwiek pan na każdym z nich zarabia dziennie jednego rubla (a w niektórych, pszennych okolicach rubla i 25 kopiejek)? Podział zysków dokonywuje się w oczach wszystkich i sprawiedliwie. Nad tym czuwa komisja wewnętrzna, z samych pracowników złożona, i komisja zewnętrzna, złożona z kilku marzycieli, których kodeksem są Kursa literatur słowiańskich i artykuły z Trybuny Ludów[201]

— Jakkolwiek bądź, ja osobiście nie jestem spokojny o życie owych agronomów i techników gospodarujących na folwarkach…

— Życzę każdemu takiego zdrowia, jakim się cieszą te chłopy! Każdy musi być oczywiście inżynierem, agronomem nie tylko z patentem, ale i z kwalifikacjami, a im czerwieńszy ideowiec, tym lepiej, bo to gwarancja, że się sprawa nie dostała do rąk naszej szanownej filisterii. A czy nie lepiej by było dla naszej zrujnowanej szlachty uczyć synów na takich oto instruktorów ludu, którzy by weszli w lud, stali się nim, przekazali mu kulturę polską, zanim on sam nową jej formę wynajdzie i rozwinie? Czy nie lepiej zostać na wsi jako rolnik, niż rzucić lud na pastwę ciemnoty, a samemu zmykać między miejskie filistry i tam posłować, urzędować, wysługiwać się potencjom, zawsze w imieniu ludu, a na jego karku?

— A cóż pałac? Jakże pałac wśród takiej idylli?

— Pałac jest to dom ojczysty, miejsce główne, muzeum społeczne, sala odczytowa, muzyczna, biblioteczna. Przed wiekami został zbudowany przez ojców, po wiekach go dziedziczyli synowie.

— Te formułki są bardzo ładnie brzmiące, miłe dla ucha i serca, ale mnie cała sprawa nie porywa. To nie jest trwała forma życia. Jakże będzie z dziedzictwem?

— Widzi pan, i ja nad formą dziedziczenia łamałem sobie po nocach głowę. Przyszedłem do przeświadczenia, że ta forma dziedziczenia osiedleńców wytworzy się sama w miarę rozwoju sprawy.

— To nie jest prawne rozwiązanie.

— A czy pan rozwiązał prawnie formę dziedziczenia bezrolnych bandosów, którzy się po kraju włóczą? Wytężymy wszystkie siły w tym celu, żeby jak najbardziej uprzemysłowić gospodarstwo, stworzymy przemysły zimowe, jak najwięcej chłopców poświęcimy nauce i — poczekamy. Jestem przeświadczony, że te ziemie wyżywią trzy pokolenia, i to lekko, „leciuśko”, jak mówią bandosy.

— Ano, liczmy na to!

— Ja liczę jeszcze na inne facecje. Liczę na to, że nasi sąsiedzi z owych długich, „długaśnych” wsi indywidualnych, ujrzawszy nasze gospodarstwo gromadzkie, naszą doskonałą kooperatywę radną, ujrzawszy ogrom rezultatów zbożowych i kulturalnych, wreszcie swobodę naszego ustroju, gdzie człowiek żywie póki chce, a odchodzi, kiedy wola, bo nie jest przykuty do skrawka ziemi — sami przyjdą do przeświadczenia, że gnojówka, aczkolwiek tak sprzyjająca kultowi osoby, nie zapewnia innych korzyści. Założą tedy przede wszystkim szopę na ulepszone narzędzia, potem wspólną oborę i zaczną obrządzać bydło wspólnymi siłami. Później pójdą po rozum do głowy i wytworzą we wsi podział pracy, zaprowadzą gospodarstwo na wzór folwarcznego, zbudują spichlerz gromadzki i — słyszy pan, co za horrenda! — skasują granice działków. Wzrost w kraju postępu, to znaczy procederów i przedsiębiorstw rolnych, centralizacja takich objawów jak mleczarstwo, a nade wszystko racjonalna uprawa zbóż oraz racjonalny handel wytworzą bardzo szybko zaniechanie wegetacji indywidualnej i przejście do gospodarstwa racjonalnego, to znaczy do wspólnoty, współdziałania, podziału pracy i zysków.

— Niech żyje szanowna utopia!

— Mniejsza o nazwę i nawet o ironię. Zawsze postęp w Polszcze nazywał się i nazywa utopią. Spędziłem znaczny przeciąg czasu w Ameryce. Widziałem tamtejszy postęp techniczny w rolnictwie. Działalność takiego W. Lathropa, Hansena, E. A. Besseya — prawdziwie rycerskich Agricultural explorers[202] — kto by to pojął? Wielkie badania Ameryki i gleby świata, ażeby wynaleźć syntezę rośliny, ziarna — przenosiny ziarna, nieraz z narażeniem życia, krzyżowanie rosyjskiej i japońskiej pszenicy, osiedliny w Ameryce chmielu, ryżu kiushu, jabłek antonówek, wina z Korsyki…

Zaręczam panu, że sam opis tego postępu nasunąłby każdemu z naszych ziemian tę właśnie nazwę — utopia! Wiem, że nie można tamtejszych form gospodarowania transponować na nasze, że częstokroć tamtejsze gospodarstwo jest wprost rabunkowe, ale co by powiedział taki Carleton, który zasiał Dakotę i Nebraskę pszenicą arnautką, gdyby mu kazano trzymać się utartych wzorów, cyfr i wskazań, a nade wszystko tego pewnika, „że tego nigdzie nie było”, że przecie „w Danii i w Południowych Niemczech…”. Szybkość ludzkiego postępu jest nieobliczalna. Możemy stworzyć cuda, wydobyć z tej ziemi utopię, która olśni oczy mieszkańców ziemi, możemy ścigać się z Lathropem w pomysłach uszczęśliwienia ojczyzny. W naszych to jest ręku[203].

— Ja sam należę do grona gospodarzy postępowych, walczę z moją okolicą. Założyłem spółkę włościańską, towarzystwo pożyczkowo-oszczędnościowe, tworzę mleczarnię udziałową, chmielarnię, plantacje drzew owocowych i dzikich. Ale wyznaję, że pragnę chodzić i chodzę po ziemi. Pracuję dla zysku i jeżeli kogo zachęcam do pracy ze mną, to dlatego, żeby miał zysk i schował go do kieszeni. Nie daruję nikomu swego majątku, to już darmo.

— Nikogo nie namawiam do darowania. To rzecz osobista. Spełniłem, com uważał za godziwe. Czyn — jest to nauczyciel najwymowniejszy. Założyłem w Głowni szkołę gospodarstwa polskiego. Jeżeli mówisz, rodaku, że kochasz tę ojczyznę, kochajże ją w duchu i w prawdzie. Ojczyzna to nie tylko ziemia, ustrój jej przyszły, nie tylko groby a ludzie, ale także cnota i prawo. Tak pojmowali starzy.

Ty nie jesteś mi już krajem,

Miejscem, domem, obyczajem.

Państwa zgonem albo zjawem,

Ale cnotą, ale prawem[204].

Jakże zaś ta cnota i prawo ma się pogodzić z naszą szlacheckością, z bosymi nogami najmitów, z nędzą proletariacką, z martwicą dusz chłopskich?


*


Zaraz po obiedzie wyruszono na zwiedzanie folwarków. Ponieważ Ewa nie widziała ich jeszcze, zaproszono i ją do uczestnictwa w wycieczce. Ta sama para młodych koni, która Ewę z Kielc przywiozła, szła teraz zaprzężona do breku. Zjechano szybko z podgórskiego płaskowzgórza, na którym wznosi się Majdan, przebyto znowu most. Konie przebiegły ulicę wiejską, nad którą szumiały stare drzewa sadów, i wyniosły brek w płaskie pola pokryte już ścierniami. Stały jeszcze owsy, tatarka i kartofle. Wnet ukazała się szeroka droga, gościniec, prowadzący ku ogromnym alejom idącym w różne strony świata, z jednego ośrodka, pełnego drzew.

Z prawej i lewej strony tej drogi, w dość znacznej odległości jeden od drugiego, widać było tam i sam zbudowane domy z gankami, przeważnie drewniane, choć trafiały się wśród nich i budynki z cegły. Wszystkie miały duże okna, wysokie ściany, podmurówki, wysokie płoty. Dokoła każdego z nich zataczał się nowy sad. Wszystko to było jeszcze nowe, świeżo zbudowane i zasadzone. Nowa droga szosowa, świeżo bita z twardego kamienia, prowadziła do jednej z topolowych alei. W polach, daleko, widać było sterty, dym lokomobili, strzelające kłębki pary i tłum pracujący.

— Widzi pan, jakie to proste i nieefektowne. Nic nie zdradza obecności utopii… — mówił Bodzanta.

— No, w Głowni będziemy mieli nieco sensacji… — wtrąciła Marta, poprawiając się na swoim miejscu.

Wkrótce przebyto starą aleję i pojazd wtoczył się na dziedziniec dawnego dominium. Dziedziniec był z dawien dawna brukowany. Zabudowania murowane otaczały go ze wszech stron. W głębi na wzniesieniu stał pałac.

Towarzystwo wysiadło. Zwiedzano obory urządzone w sposób nowożytny, ze żłobami doskonałej czystości, z wodociągiem dostarczającym napoju i zmywającym nawóz. Oglądano starożytny, piętrowy śpichlerz, przekształcony na nowożytną modłę i zaopatrzony w elewatory. Następnie wizytowano stajnie, szopę maszyn, maślarnię, stodoły itd.

W trakcie pobytu na folwarku gości przyjechał zawiadomiony kierownik, agronom Łumski. Był to jegomość wysoki, ogorzały, z zawiesistym wąsem i w tak notorycznie obcisłych ineksprymablach, że najbaczniejsze oko endeckie nie wytropiłoby w nim przewrotnej duszy. A jednak te tak sympatyczne pozory najfatalniej myliły. Łumski z dystynkcją, która widać wzięła górę nad „doktryną”, oprowadzał gości po reszcie zabudowań.

Mieszkania parobków nieżonatych znajdowały się w dolnych izbach pałacu (sic!), w amfiladzie dawnych pokojów gościnnych. Każdy z parobków zajmował jeden z pokoików, najrozmaiciej tapetowanych (sic!) i trzymanych w najrozmaitszych barwach (sic!). Na piętrze, dokąd wchodziło się głównymi, wielkimi schodami, mieściły się sale szkolne.

Oczywiście zastawienie największej i najładniejszej z tych sal (gotyckiej) prostymi ławkami, aczkolwiek były wykonane według najlepszego wzoru Korniłowicza, szkodziło nieco całokształtowi widoku. Ale za to, gdy młodzież ze wszystkich trzech oddziałów szkoły, ze stolarni, z koszykarni, oraz inni obecni na popołudniowej lekcji rysunków (widocznie na cześć Bodzanty) zaśpiewali nieoczekiwanie przepysznym młodym chórem, chwytającym ducha i zapierającym oddech:

Polały się łzy moje czyste, rzęsiste.

Na moje dzieciństwo sielskie-anielskie,

Na moją młodość górną i chmurną,

Na mój wiek męski, wiek klęski[205]

wrażenie ławek zatarło się. I owszem, niewysłowione uczucie wzniosłości ogarnęło obecnych.

W jednej z sal sąsiednich, barokowej, jakby wyjętej z Wersalu i przeniesionej do Głowni, mieściła się biblioteka i dawna galeria obrazów. Usunięto z niej niektóre malowidła, bo zostały puste miejsca na ścianach. Były tu reprodukcje Michała Anioła i Andrzeja del Sarto w doskonałych kopiach, Wieczerza Leonarda, Zdjęcie z krzyża Ribery, Święta Rodzina Botticellego i wiele innych.

Pan Malinowski stojąc w tej sali zamyślił się głęboko, a potem grzecznie i na pół smutnie zapytał:

— Czy nie ma obawy, żeby tak piękne obrazy uległy zniszczeniu przez nieświadomą młodzież z folwarku?

— Dzieła sztuki podlegają zniszczeniu… — odrzekł Bodzanta. — Jeden z tych obrazów, kopię mej umiłowanej, prześlicznej Magdaleny (z willi Borghese) Andrzeja del Sarto znalazłem u jednego z kuzynów na strychu. Zatykano nią dymnik. Co do nas, kładziemy w to wszystko usilność, żeby wytłumaczyć wartość istotną — artystyczną i względną — materialną każdego z tych obrazów. Są po temu specjalne lekcje i pokazy. Wozimy nasze obrazy po jarmarkach i pokazujemy w płóciennej budzie. Nie ma, zdaje się, obawy, żeby te obrazy miały być zniszczone.

Nikt nie jest wdzięczny jak lud, jeśli jest bezinteresownie kształcony. Ten tylko obawia się ciemnoty ludu, kto widzi możliwości, że lud może być podszczuty przez inną ciemnotę. Kto jednak, jak my, szedł do ludu z bezinteresowną oświatą, ten musi nabrać przekonania, że nikt nie jest bardziej uprawomocniony, nikt bardziej godny otrzymania dzieł sztuki, brązów, marmurów i stali przeszłości. Któż ma odziedziczyć mękę i wzruszenie artyzmu? Kto jeszcze wierzy w apostołów Andrzeja del Sarto z kościoła w Pizie, tak jak on wierzył? Czyż nie lud tylko? Kto się wzruszy na świecie tragedią wieczernika Leonarda? Wszak tylko on. Któż tedy ma prawo do odziedziczenia sztuki przeszłości? Czy mieszczuch zbogacony trudem ludu, plemię fabrykanckie, plemię giełdziarzy, dorobkiewiczów, przebiegłych wałkoniów, znieprawione w szwindlach, czy plemię ich fagasów dziennikarskich?

Dzieła sztuki — całą przeszłość artyzmu, owoc śmiertelnych zapasów z naturą i duchem tajemnicy — tę najwyższą, najstraszniejszą, najcenniejszą, najczcigodniejszą z prac ludzkości, odziedziczy praca fizyczna i nakarmi nią głód swego ducha. Obraz artysty nie może się znajdować ani w prywatnym posiadaniu, ani w muzeum, galerii. Obraz musi wędrować w poprzek świata, musi przemawiać, wołać, wzywać na rynku, bo po to został stworzony. Biada mu, jeśli się staje łupem bogacza! Źle mu, gdy leży na składzie w galerii, dostępnej dla niewielu. Obraz — to duch artysty, to płomień pochodni, który wicher wędrówki wiecznie powinien rozdymać…

Pan Malinowski uśmiechnął się niewesoło i oglądał fortepian ustawiony w tej izbie, instrumenty muzyczne złożone na małym podwyższeniu…

Wkroczono do jednej z największych sal w lewym skrzydle, dawnej jadalni. Pośrodku stał tam długi, dawny stół, zajęty teraz na główne biuro muzeum społecznego. Dookoła biegł jak gdyby fryz, ułożony z zasuszonych roślin i kwiatów. Był to zielnik z dawna zebrany przez jednego ze zmarłych okolicznych lekarzy. Obecnie oprawiono ów zielnik za szkło w taki sposób, że stanowił naoczny wykład flory miejscowej. U dołu każdego okazu mieścił się czytelny napis objaśniający. W szafach i gablotach oszklonych ułożono okazy geologiczne i okazy miejscowej fauny. Na ścianach wisiały doskonałe mapy powiatu, okolicy, gminy, wreszcie osiedla gromadzkiego „Towarzystwa”. Osobną ścianę zajmowały wykopaliska, urny, dawne zbroje, ofiarowane temu muzeum przez Bodzantę, kopie, koncerze, buławy, czekany, siodła, czapraki, chorągwie i chorągiewki. Na głównym stole leżały stosy broszur, wyjaśniających w zwięzłych formułach i w obszerniejszych wykładach zasady spółek kooperacyjnych najrozmaitszego typu. Były tu całe pokłady formularzów, ustaw, wzorów, wreszcie gotowych blankietów i ksiąg służących do prowadzenia rachunkowości i korespondencji w kooperatywach.

Przy stole, wpośród papierów, siedział pewien pan z mglistoniebieskimi oczami, z mocno przerzedzoną czuprynką i ryżawą bródką. Po przedstawieniu okazało się, że jest to właśnie urzędnik od kooperatyw spożywczych i wytwórczych, mistyk społeczny i marzyciel, który swą mglistą i zająkliwą wymową przyczynił się głównie do tego, że z jednej strony Bodzanta przestał oddychać powietrzem szlacheckim, a z drugiej zaludnienie okolicy poczęło z ukosa spoglądać na dotychczasowe dobrodziejstwa indywidualizmu i skłaniać się do mglistych idei spółkowych, czyli „mrzonek”. Rudawy pan siedział już od lat przy tym stole i zapuszczał swe kooperacyjne macki coraz dalej w okolicę, coraz głębiej w sioła, przysiółki, mieściny i dwory szlacheckie.

Urzędnik kooperacyjny udzielił objaśnień, dość zresztą wyniośle i opryskliwie, demonstrował górę listów pisanych do muzeum w sprawie nowych sklepów opartych na zasadzie współdzielczej, w sprawie piekarni kooperacyjnych, spółek stolarskich, mularskich, młynarskich, w sprawie związków rzemieślniczo-rolnych, w sprawie rzemieślniczych giełd pracy, taryf zarobnych, klubów małomiejskich, czytelni, sal teatralnych, w sprawie szkół, ochron, szpitalików, domów ludowych itd. Niektóre z tych listów malowały istnienie samorzutnych organizacji, pomysły niejasne związków, jak np. pewien plan urządzenia stolarni wspólnej przez grono zwalczających się dotąd stolarzy miasteczka, inne były obrazem sporów, zatargów pracy z kapitałem…

Pożegnano praktycznego marzyciela i zwiedzono jeszcze szkołę freblowską, mieszczącą się na parterze w sali od ogrodu z południa, ze wspaniałą werandą. Ewa ujrzała tam Martę jak gdyby po raz pierwszy. Marta stała wśród tłumu dzieci, ubranych w szare szlafroki z żaglowego płótna. Sformowało się ogromne koło i jednozgodnie zanuciło:

Przyszła żabka tuż nad wodę,

Gdzie kaczuszki siedzą młode

I przysiadła na dwie łapki,

Jak to zawsze czynią żabki.

Chór dziecięcy zaniósł się od radości, od śmiechu duszy. Płowe włosy Marty zalśniły na słońcu, jej bławe oczy i rozchylone usta stały się dziecięce, naiwne i cudne, jak u sześcioletnich bywalców ochrony. Zaniosła się od radości i śpiewała jak dziecko:

A kaczuszki przypływają,

Z niepokojem się pytają:

Gdzie jest mama? Chcemy mamy,

Ciebie wcale nie wołamy…”.

Rzucono jeszcze okiem na szereg izb starców i kalek, którzy się mieścili już to w oddzielnych izdebkach, już po kilku w obszerniejszych pokojach. Po czym wszyscy goście wyszli do parku.

Starodawny park roztaczał się daleko. Główna aleja posępna i głęboka ciągnęła się nad stawem, zamkniętym w ramy czarnorudych świerków i wielkich olch. Chmury przeciągały nad owym stawem i odbijały się w jego oliwkowej toni, w głębinie cichej i ciemnej. Malinowski zatrzymał się na moście i zwrócił do Bodzanty z zapytaniem:

— Nie żal panu było ofiarować tak cudnego majątku?

— Żal, panie! Ale miałem pociechę w tym, że kto się wyrzeka własności, zdobywa wszechświat. A ja dążę do tego, żeby posiąść wszechświat.

Malinowski zerknął na mówiącego i przytwierdził:

— Wszechświat… Hm… Szkoda, że za tym przykładem nikt nie pójdzie, kto ma rodzinę, dzieci…

— A ja, wie pan, przypuszczam, że za tym przykładem pójdą. Za ideami polskimi, które były najbardziej utopijne, jednostkowe i przegrane od samego początku do samego końca, szło wielu. Szło wielu wybrańców. A „wybrańcami” i dawna Polska zawżdy stała. Wspomnij pan jeno „listy przypowiednie” i „wybrańców”. Toż to jest nasza historia, którą znać warto. Kiedy Stanisław Żółkiewski, hetman samotny, na dzikim polu słał listy przypowiednie, był właśnie tak śmieszny dla szlacheckiego świata jako i ja chudeusz. Ale posyłam we świat szlachecki mój „przypowiedni list”… Wybrańcy tchną w lud polski ducha. Nie było Polski, bo nie było ludu. Było „powietrze szlacheckie”, o którym mówi Mochnacki. Aleć może przyjdzie czas, że na kałużach krwi zakwitną kwiaty…

Łumski, stojący z boku, uśmiechnął się ironicznie.

— A czego się pan uśmiecha, można wiedzieć? — spytała Marta.

— A czy nie wolno się uśmiechać?

— Och, wolno, tylko lepiej zarzut wyjawić, niż go zawijać w uśmiech jadowity, jak pieprz turecki w bibułkę.

— Ja się uśmiecham, gdy słyszę, jak ojciec pani pokłada ufność w naszej szlachcie… W naszej szlachcie!

— „Ufaj córko…” — rzekł z uśmiechem Bodzanta. — Ale chodźmy zwiedzić szpital, a potem folwarki.

— Z ochotą…

— Wszędzie pan zobaczy tę samą utopię… — mówił Łumski, mierząc Malinowskiego wilczymi oczami. — Musi to jednak być pewna sensacja: widzieć na własne oczy utopię.

— O, tak! Każde dziwowisko jest ciekawe. Gdyby, na przykład, dane było komu widzieć wieżę Eiffel zbudowaną na podstawie, która na pewno trzaśnie i nie tylko sprowadzi ruinę wieży, ale może zatłuc wielu nieopatrznych…

— Jeżeli jednak zbyt długo czekać na walenie się wieży, to i ciekawość może się wyczerpać.

— Daj Boże, żeby trzeba było czekać zbyt długo!

Zwrócił się do Bodzanty i rzekł:

— Tak, pozazdrościć szanownemu panu! Takie dobra, takie dobra! Wyznaję, że nigdy bym się na to nie zdobył! Oddać wszystko ludziom nieznanym, a może właśnie próżniakom, może na marne? Pracowity ręce sobie pourabia, a próżniak będzie siedział i oszukiwał. Przecie tak zawsze na świecie było, jest i będzie. A próżniak pierwszy stanie do zysków. Cóż wtedy? Czy aby panowie nie cofną się wówczas do przymusu?

— Do kańczuga za cholewą? Cóż, kiedy my mamy środek. Zysków u nas nie ma. Zyski idą na szkoły i szpitale…

— Ale był przecie ten Wierzba, który powiedział, że nie będzie robił, póki mu nie dadzą takich butów, jakie mu się spodobały… — wtrąciła Marta.

— A był, i nawet jest… — powiedział Łumski. — Ale mu już te kaprysy wywietrzały z głowy, gdy mu gmina zaproponowała, żeby szedł, gdzie go buty poniosą…

— Więc pan wszystko oddał, cały majątek? — spytał nagle Malinowski. — To ciekawe!

— Niestety — odrzekł Bodzanta powoli, ze spuszczonymi oczami — niestety, nie cały majątek oddałem…

— A więc są jeszcze węzły… które pana łączą z „burżuazją i wyzyskiwaczami”.

— Tak, są jeszcze takie węzły… — rzekł Bodzanta. — Zostawiłem dwadzieścia kilka tysięcy rubli, które są zapisane jako własność prywatna mojej córki. Pobieram od nich procent.

— Procent… Więc „wejście w lud” i tak dalej?…

— Tak, tak. Postąpiłem jak gracz, który ciska pieniądze w Monte-Carlo, albo jak człowiek, który się wdał w amerykański pojedynek. Wszak są ludzie, którzy majątki tracą w taki lub inny sposób. Otóż ja powinienem być poczytywany i sam się uważam za bankruta czy za złego gracza. Przegrałem mój ojcowski majątek. Oto wszystko. Ale mam córkę…

Marta siedziała na poręczy mostu, spalona od wstydu, w pąsach, nieszczęśliwa, gryząca wargi, żeby nie wybuchnąć płaczem, Łumski poświstywał od niechcenia.

Vulgus est caecum[206]… — mówił Bodzanta sekretnie do Malinowskiego, pokornie, jakoś zarazem chytrze i tajemniczo. — Gdyby z nagła umarł i wśród otaczającego świata ta cała impreza nie znalazła uznania, gdyby cały lud jakoś zbuntowano fałszywymi wieściami, które w Polsce tak łatwo siać — a siewców dużo! — gdyby ją… — wycedził przez zęby — wygnano z tej dziedziny, a do innej nie chciano przyjąć, gdyby względem niej zastosowano tak ulubioną ścierwa polskiego broń — bojkot — bojkot pracy, bojkot ciała, bojkot znużonej głowy i znużonej duszy… Już ja w Polsce widziałem bojkoty i wiem, co mogą uczynić z człowiekiem poczciwe nasze szuje… Gdyby musiała umierać z głodu a w rozpaczy pod cudzym płotem… Widzi pan… bałem się…

— Więc pan przypuszcza… — mówił Łumski ze swym nieodzownym uśmiechem — że lud, który pan osadził na rolach, mógłby wygnać pannę Martę?…

— Wszystko należy na świecie przypuszczać… — odrzekł Bodzanta, zbliżając swoją twarz do jego twarzy i patrząc mu w oczy. — Widziałem już takie w Polsce zjawiska, jakich istnienia pan nawet w wyobraźni nie przypuszczasz, od których wspomnienia włosy bieleją. Vulgus est caecum. To jest słowo nadzwyczajnie mądre. Wytrzymało próbę czasów.

— Toż mówiłem… — wtrącił wesoło Malinowski.

— Nie, pan nie to mówił. Wytężajmy siły, żeby przekonać lud, zniszczyć jego ciemnotę, ale szarpajmy na sztuki nikczemność renciarzy! Co do mnie, wszystko co robię, robię ze świadomej obawy. Staram się zabiec losowi drogę, jeżeli można tak powiedzieć, przebłagać ludzi, żeby mojemu dziecku nie wyrządzili krzywdy. Może, gdy odejdę, wspomną… Ozwie się w nich to martwe wieko dobra. Utworzyłem, wie pan, ogrody… Pojmuje pan… rodzaj domu ucieczki dla tych dziewcząt. Chcę moją córkę zbliżyć twarzą w twarz z tym, co bywa z kobietą. Chcę tym widokiem jej serce zastalić, oderwać od złego, porwać ku dobru. Bo niewiadomość… Ale chcę to zrobić tak, żebym to nie ja sztucznie zrobił, lecz żeby to jej serce świadomie wykonało. Czy to dobrze, panie, czy to dobrze? Bo samo dobro człowiekowi nie starczy. Częstokroć złe prowadzi do dobra. Skoro się wie, to się może, a skoro się miłuje, to się stwarza. Czy nie tak? Patrz pan… Świat cały naginam do tego, żeby moje dziecko uchronić ode złego… cha-cha! A ludzie mówią i piszą, że ja to z nadmiaru miłości bliźniego… cha-cha!… Tak wielkie jest w nas oszustwo, kłamstwo przyschnięte jak spalona skóra… I sam nie mam odwagi powiedzieć, wyznać… Łżę, przybieram pozy, mówię jak kaznodzieja. Wiedział do stary Pascal… „Nous travaillons incessamment à embellir et à conserver cet être imaginaire et nous négligeons le véritable[207]”.


*


Ewa wróciła do swego pierwotnego fachu: została buchalterką zakładów na Majdanie. Miała w budynku administracyjnym oddzielny pokoik z oknem wychodzącym na ogrody, miała biurko, nad nim telefon, który jej nieustannie sygnalizował najrozmaitsze do zaciągnięcia pozycje. Wciąż rozlegał się dzwonek z zawiadomieniem, ile wydojono mleka, ile się blach wydaje do szpitalów i kuchni, ile odchodzi do Kielc, ile na centryfugach wyrobiono cegieł masła, ile i jakich jarzyn odchodzi do sklepów itd. W tej izbie zbiegały się niejako nerwy pracującej góry.

Ewa była szczęśliwa. Prowadziła księgi z pietyzmem i taką starannością, że aż usiłowania jej sięgały granic przesady. Niektóre księgi wykombinowała sama i poczęła prowadzić na własne ryzyko. Udoskonalała rachunki i postawiła je tak znakomicie, że zyskała pochwałę surowego zarządu i oklaski walnego zgromadzenia. Ale największą satysfakcją była dla niej rozkosz wewnętrzna.

Ta praca nowa w przedziwny sposób złączyła się z dawną pracą w biurze kolei. Jak dwie siostry miłujące, te dwie prace stanęły obok niej z prawej i z lewej strony. Położyły na głowie jej ręce ukojenia. Przyszło ciche zapomnienie. Lekka mgła kryła minione rzeczy i straszny sen, ukryty w ich zgiełku, już ukazała się możliwość, że góra żywota, Skała Tarpejska między jedną a drugą spłaszczy się i zginie. Nadejdzie zapomnienie tak głębokie jak noc głuchosenna. Z tamtego świata nie będzie można nic sobie przypomnieć — ani twarzy, ani imion, ani miejsc, ani zdarzeń, ani żadnej rzeczy, które były, ani żadnego dnia z tamtych dni. Nikogo i nic! Praca tarciem nieustającym wyszoruje do cna zgrubienia i rysy pamięci. Napełni się dusza, jak czara z onyksu, dostojnym winem, godnością proletariacką. Pokryją się rany zniewag i strupy hańby — szatą białą. Wtedy wybiegnie na usta modlitwa, jakoby słowy Jaśniacha mówiona:

„O święty proletariuszu! Będę twą siostrą pracującą. Pociągnę już na zawsze jarzmo z tobą. Dwakroć, trzykroć więcej pociągnę! Zegnę się w pałąk, podła, nachylę się aż do ziemi jako hak, nikczemna, com twój chleb jadła, wśród potu i łez w żarnach mielony. Ale mnie już nie zepchnij w dół odtrącenia spojrzeniem pogardliwym, o święty proletariuszu!”.

Niejasną marą, cichym snem w całej przeszłości rysowało się jedno miłe wspomnienie: Łukaszowa żona, Róża Niepołomska. Tylko ją jedną Ewa pragnęła jeszcze ujrzeć z tamtego świata. Nie ojca i nie matkę pragnęła ujrzeć, lecz właśnie ją. Na wspomnienie ojca drżały jej nogi i lodowaty strach ducha, boleść-odraza spadały na serce. Do Róży wzdychała całą duszą.

Śniło się, że ją spotka na jakichś skałach, na zachodnim brzegu Korsyki. Strome tam będą w błękitnym morzu leżały zręby. Od strony wiatru będzie fala, a w zaciszach skalnej ostoi woda nieruchoma, ciemnozielona jak rozlana oliwa. Daleko będą mewy kraczące, a dookoła w szczelinach spalony potworny kaktus, mlecz dziki wyrosły w krzew, mirt wysoki. Gorzki ich zapach otoczy skronie. Na ścieżce kamienistej, która się wije chyłkiem, niewidzialna, biegnie, leci w pętlicowe zakosy spada do dołu jak lot mewy — spotka Różę. Usiądą na kamieniu, który się sypie w dół. Będą patrzyły w morze dalekie, w morze zachodnie, na gwiazdy, którymi słońce zasypało morską drogę. Będą patrzyły na zaloty pian do spieczonych skalnych ust, na ich ognisty zalew, odpływ i szum. Będą patrzyły, jak drzewo oliwne pnie się w górę, jak samotny osioł szczypie suchą trawę, a pracowite muchy unoszą skarby z traw… Bo jeśli Róża mogła z nienawiści utworzyć przebaczenie, z radości cichy smutek, z zemsty miłość pokorną, to może i w niej wszystko stare wygaśnie, a spalenisko, gdzie się przewalał ogień zbrodni, pokryje młoda trawa odpuszczenia.

Mijały tygodnie zaciekłej pracy, kiedy nie pozwalała sobie na chwilę wytchnienia, na najlżejszy cień rozrywki. Wówczas także odmawiała sobie marzeń o Róży i odsuwała je na godziny wieczorne. Dopiero późnym wieczorem, gdy wracała do swej izdebki, otwierały jej myśli niejako flakon pachnący i serce oblewało się zapachem. Nosiła w sobie pragnienie, żeby napisać… Pamiętała jeszcze dawny adres, ale czy ona tam mieszka? A po drugie: czy żyje? Nieraz, ocknąwszy się w nocy, wymawiała wprost ze snu ów list (drugi). W pierwszym miało być tylko zapytanie — czy nie chciałaby Róża jej odpisać. A gdy się zgodzi, wówczas ów drugi list. O Łukaszu, że go zapomniała… Sprawić Róży radość, podać jej kwiat korsykańskiej róży, zerwany na skale stromej! Podać go nad dalekim zapomnienia morzem. Wyjąć z korzeniami z ziemi spalonej… To sprawi naprzód radość. A potem zepchnie duszę w zadumanie, w przestrach, w wysoką, płomienistą trwogę. Będzie szła po stromej korsykańskiej ścieżce. Tam się spotkają ich dusze, jako dwa orły wypuszczone ze wschodu i zachodu przez boga starożytności, które trafiały do świątyni delfickiej. Róża białymi, przezroczystymi rękoma zakryje czystą twarz i zechce zakryć rozum, którego symbolem są jej czyste oczy, i zapłacze, zapłacze nad strasznymi kolejami człowieka. Och, wtedy!…

Upaść na kolana przy jej nogach, objąć rękoma jej kolana, a potem odjąć łagodnie jej białe ręce, osuszyć oczy. Zatopić radosne oczy w jej oczach, wywołać uśmiech na ustach. Wskazać jej na rozkosz bytującą w morzu, na wielką siłę, która nie daje nam umrzeć, która wzywa nas ku tej wielkiej drodze, jaką już morze przebyło i jaką jeszcze przebędzie.

Jednego jej tylko nie powie — Róży — jednego! O dziecku i o Szczerbicu! Nie! Nie, to z nią zostanie na zawsze, jak skała ukryta w morzu. Gdyby to wyjawiła Róży, już nic nie byłoby na ziemi, już nic a nic…


*


Za żywopłotem otaczającym ogromną przestrzeń ogrodów, w których mieściły się „majdanki”, ciągnął się las przeważnie brzozowy, a w nim tu i owdzie połyskiwały białe domy. Cała ta leśna przestrzeń zwała się „Mazurkowe”. Nazwa przylgnęła do miejsca od nazwiska lekarza, Jana Mazurka, który ten obszar miał w opiece. Były to kolonie chorych na gruźlicę.

Dr Jan Mazurek gdzieś na świecie, w Paryżu czy w Londynie, zetknął się Bodzantą — i tam go, zdaje się, obrobił, czyli „spropagował”. Od chwili tego spotkania szli razem. Bodzanta nadał doktorowi (aktem zresztą niepisanym) całą przestrzeń leśną „oraz przyległe parowy” za majdańskimi płotami. Były to wertepy, gdzie od niepamiętnych czasów lisy miały swe jamy, a z rzadka zachodził nieopatrzny wędrowny zając. Wertepy były urocze, pełne bajecznych osypisk, osłonionych brzozami i sosną, zwrócone wylotami swymi na południe i w dół, a od północy zasłonięte łańcuchem gór. Tam to doktor Mazurek rozpostarł swe „lary i piernaty”, rozwinął się wszerz i wzdłuż.

Pierwiastkowo, jeszcze z funduszów Bodzanty wzniósł był sanatorium dla robotników „dotkniętych” suchotami. Gdy kasa Bodzanty wyczerpała się, sam sobie radził. W sanatorium leczył „przypadki” cięższe. Formy lżejsze kurował w domkach, które wznosił bez przerwy. Skąd brał pieniądze — o tym można by tomy pisać. W takim domku, który miał zawsze ściany cudacznie wysokie, okna monstrualne i inne higieniczności, były od południa werandy dla chorych, a od wschodu odosobnione pokoje dla rodzin. Rodziny zjeżdżały razem z chorymi. Dzieci szły do szkół różnego rodzaju (freblowskich, elementarnych i dwuwydziałowych), a żony i dzieci starsze pracowały w halach. W halach zbudowanych wyżej na jednym ze wzgórków dr Mazurek wespół z Bodzantą wytworzył najrozmaitsze zajęcia. Rozwinięto tutaj szkołę-fabrykę wyrobów artystycznych pod kierunkiem pewnego rzeźbiarza. (Dr Mazurek był maniakiem mniemania, że ludzie chorzy „powinni” zajmować się sprawą sztuki, że chorzy posiadają głębszy świat odczuwania i szerszy zakres widzenia w świecie ducha, nieznany ludziom zdrowym…) Niektóre roboty (wytłaczania artystyczne opraw, wypalania na drzewie itd.) wykonywali sami chorzy, o ile, oczywiście, Mazurek znalazł, że mogą. Nadto rodziny chorych stanowiły płatną obsługę sanatorium (dozorczynie, praczki, pomywaczki itd.). Instytut na „Mazurkowem” rósł i w oczach niemal tworzył cudaczne osiedle, półprzemysłowe, półsanatoryjne. Ludzie zwaleni z nóg przez chorobę nie byli tam wyrwani ze świata i odrzuceni na półcmentarz, nie umierali w próżni, lecz żyli jeszcze wśród szczęścia półpracy, w pobliżu rodzin, aż do ostatnich chwil.

Dr Mazurek był to szczupły, szary człowieczek, z bródką zaciosaną w ostry klinik, ze śpiczastym nosem i oczami tak ukrytymi w szczelinach powiek, że ich prawie nie było widać. Dr Jasio był to najzawołańszy „kawalarz”, niezrównany facecjonista, zawsze parskający śmiechem, zabawnym, nienasyconym chichotkiem. Nawet wówczas, gdy padlec[208] lasecznik tryumfował nad „wiedzą”, a figlarna kostusia zdmuchiwała najciekawszy cas[209] i doktor przychodził wysłuchiwać ostatnich rzężeń, i wówczas jeszcze kładł nieszczęśnikowi do ucha jakieś wesołe opowiadanie, śmiał się do niego szpareczkami swych oczu… I niejeden, niejeden odszedł z uśmiechem na wargach, z westchnieniem wesela, nawianym przez paradny „kawał” doktora Mazurka. W sanatorium wiecznie był na korytarzach, w kuchniach, zawsze w ferworze, zapale, zawsze spocony i zajęty. Małe jego oczy widziały wszystko, a szybkie kroki obiegały codziennie całą tę ziemię płoną. Sam również „wykpiwał się” z dnia na dzień padlecom lasecznikom, zadawał im bobu, czyli fernepiksu, świeżym powietrzem i mleczywem, które chłepał w pośpiechu, to tu, to tam, w drodze, „jak notoryczne cielę”.

W początkach swego majdańskiego zawodu nie miał nawet felczera, a na głowie z górą stu chorych. Później „zwalił mu się na łeb” felczer (z oszczędności panny Marty ufundowany), przywędrowały siostry miłosierdzia i „oblazły go”, „czepiał go się jak rzypień psiego ogona” zawsze jakiś student kończący, jakaś „altruistyczna bryndza”, a koniec końców do tego doszło, że zwlókł się drugi lekarzyna, potężnie już nadgryziony przez gruźlicę, dr Wiński. Zadeklarował swe usługi w zamian za prawo werandowania przez tyle a tyle godzin, w zamian za jadło („ryba, dwa mięsa”) i pokój od południa. Oczywiście że go dr Mazurek „wyzyskał” do ostatniego, jak „najpodlejszy właściciel lombardu na Powiślu”, i puścił w ruch. Zaczęli tedy we dwu pilnować prawidłowego leżenia, słuchać kaszlów i patrzeć w plwociny. A tymczasem nędza wlokła się na Majdan. Bety, dzieci, baby i — kaszel ojcowski, kaszel bez końca. Siaki-taki gędziolił:

— Wszystko już, proszę pana doktora, lepiej, jakby człowiek był całkiem zdrów, sił okropnie przybyło, tylko jeszcze ten kaszel tak jakby troszeczkę…

— E no, kaszel troszeczkę… bo tak należy, po zakonu[210]!… To drobiazg. Ona ta przejdzie, tylko żeby się ociepliło…

— Bo tak nawet czasem jakby jakoś nacichł… Ale znowu padnie plucie albo i ze krwią…

— A bo, powiadam, jak całkiem przejdzie, to właśnie będzie sama pora. Wtedy pogadamy — co? Bo cóż to właściwie, towarzyszu, kaszel? Żeby tak między nami… Wszyscy kaszlemy.

— Właśnie i ja tak sobie mówię, że który nie kaszle, Boże Panie! Nawet i tych potów jakoś mniej nocami…

— A co — nie mówiłem? A skoro tak, no, to hajda na leżak!

W parę miesięcy po swym przyjeździe Ewa poczęła przekradać się do sanatorium. Uprosiła doktora Mazurka, żeby jej pozwolił być nocną, bezpłatną dozorczynią przy najciężej chorych. Uczyniła ślub, że będzie czuwać przy każdym z umierających. (To na intencję Jaśniacha i za karę, że przy nim nie była.) I wypełniła święcie. Co pewien czas doktor telefonował do budynku administracyjnego:

— Siostra Magda… numer tak a taki „ma się ku kogutkowi”… Godzina ta i ta…

Ewa zabierała się na noc. Wchodziła do numeru cicho jak duch, siadała przy chorym i spełniała najtrudniejsze posługi, cieszyła opowiadaniem, zagadywała spełniające się dzieło, uciszała widziadła gorączki i bezsenności.

(Mógłby kto sądzić, że to poszukiwanie rozkoszy było aktem miłości chrześcijańskiej. Oto czasem, gdy o poranku blada i na pół świadoma skłoniła głowę na poręcz łóżka, śnił się jej prędki sen, że Jaśniaszek-poeta nie umarł, że leży na łóżku skurczony i śpi, a to ona właśnie sen na jego bolesne powieki z niebios zwiodła. I wówczas słodkie łzy szalonej rozkoszy płynęły na splecione białe ręce).


*


Ewa otrzymała pozwolenie odwiedzania najdalej położonego ogrodu (zwanego Łąką Marty), gdzie mieściły się szkółki i szkoły zostające pod patronatem Bodzanty. Był tam dom ochroniarski, dom wychowawczy i szkoła. W domu wychowawczym umieszczano dzieci ludzi bardzo chorych, sieroty wzięte już to ze szpitalów[211] po miastach, już to nieprawe, znalezione, podrzucone, słowem „znajdy”. Dzieci tam chowały się razem (chłopcy i dziewczęta), uczyły się, bawiły się, pracowały razem.

Nie wszyscy mieli prawo wstępu na Łąkę Marty. Marta była jedną z ochroniarek, miała wydział muzyki i śpiewu. Skoro przypadła lekcja muzyki w ochronie albo którejkolwiek ze szkół, Marta brała Ewę ze sobą. Sama szła szybko, gaworząc, perorując, rzucając płomienie świetlistymi oczyma. Piosenka rodziła się na jej ustach, zanim przekroczyła próg ochrony i zanim, siadłszy przy fortepianie, dawała znak do cudnego dziecięcego chóru…


*


Zdarzyło się w czerwcu następnego roku, że Ewa była w Głowni. Wypadło jej tam udać się osobiście dla zestawienia rachunków z księgami muzeum społecznego. W tym samym czasie bawił tam od kilku tygodni Bodzanta. Ewa nie wiedziała wcale o jego obecności. Zajęta prawie po całych dniach w muzeum, wychodziła kiedy niekiedy na spacer po parku. Podczas jednej z takich porannych wycieczek zobaczyła z daleka dawnego władcę „głowieńskiego państwa”. Siedział na brzegu stawu zajęty karmieniem łabędzi. Ewa chciała przesunąć się niepostrzeżenie w boczną ulicę, ale ją Bodzanta zauważył i poprosił znakami, żeby przyszła do niego.

W miejscu tym był jakowyś dawny taras, rodzaj amfiteatru ułożonego z ciosowych głazów, spojonych ołowiem czy żelazem. Stopnie, które krok kobiecy ledwo mógł ogarnąć, szły aż do samej wody. Bodzanta siedział na jednym z tych kamieni. Dokoła szumiały prastare drzewa. W oddali nad wodną taflą widać było zwisłą srebrnolistną iwę. Dwa łabędzie, czarny i biały, wymijając się uroczo, raz w raz podpływały do kamiennego bulwaru, żeby chwytać kawałki chleba, które im rzucał dawny ich pan. Gdy Ewa zbliżyła się do samej wody, spostrzegła mnóstwo grubych, ciemnych karpi, które również chwytały pożywienie. Otwierały się ich żarłoczne, okrągłe paszcze i z ciapaniem nieustającym połykały rozmiękłą papkę chlebową. Słońce sypało żarem i lśniło siarczystą łuską na ruchomej chełbi wodnej. Czasami głośniej westchnął wiatr.

Ewa usiadła na stopniu i poczęła patrzeć na uwijające się ryby, na piękne zwroty łabędzi. Cieszył ją bezmyślnie widok pożerania jadła przez biedne wodne stwory. Zamyśliła się i zapatrzyła. Była nie tam, lecz gdzieś daleko. Nie o tym myślała, co widziały oczy, lecz — można by tak rzec — o wszystkim. Przypatrywała się jedzeniu, a myślała, czym ono jest na świecie bożym. Mierził ją, jakby świerzbił ten widok, ale i zachwycał. Budził tajemną duchową odrazę, ale zarazem przerażał swoją silną pięknością. Rzucała sama okruszyny rybom i z przyjemnością słyszała syk łabędzi, usiłujących odegnać ryby, wydrzeć im jadło. Ich długie, piękne szyje wciągały się jak arkany z grubych lin, dzioby się rozwierały nad ciemnymi grzbietami karpi.

Długo trwało milczenie. Naraz Bodzanta rzekł z jąkaniem, które go opanowywało zawsze, gdy był mocno wzruszony:

— Ta woda… ta woda, po której pływa biały i czarny łabędź… Mijają się na wodzie, jak dzień i noc. A zawsze… zawsze do mnie o to jadło wyciągają szyje…

Ewa pojęła, że on mówi prawie o tym samym, co ona myślała. Z podwójną też uwagą wsłuchiwała się w dalsze jąkanie wyrazów:

— Czarny i biały łabędź… łabędź rzuca, każdy z osobna, odbicie swoje w zmącone lustro myśli…

— A kiedy tego nie rozumiem…

Zaśmiał się głośno, zachłysnął się śmiechem mówiąc:

— Ależ bo nie mogę odpowiedzieć… po com ja to wszystko… to wszystko zrobił…

— Ach! — krzyknęła jak ukłuta nożem.

Mówił do niej, ale i do łabędzi, wciąż śmiejąc się załzawionymi oczyma i błyskając białymi zębami:

— Zastawiłem ucztę nie gorszą wcale niż Pompeius Trimalchio[212] — cha-cha… Jedzcie i pijcie, przyjaciele! A czy też będziecie, przyjaciele, jak Ascyltos, Giton, jak Habinnas i Fortunata? Czy niższa była ambicja Trymalchiona-dorobkiewicza od mojej wielkopańskiej, któż mi odpowie? Któż mi odpowie, dlaczego zastawiłem tę ucztę Trymalchiona?

Ewa przysunęła się bliżej i patrzała mu w oczy, gdy mówił:

— Gdy kto spogląda na posąg wyrzeźbiony, gdy widzi, jak jest nieruchomy a nieskazitelny, czy wie, jak dłoń rzeźbiarza wzdrygała się z wściekłości przed kamiennym klocem, jak się wysilała od bólu i prężyła od wybuchów woli, jak się z szaloną tęsknotą wyciągała ku wizji, którą wcielić powzięła szaleństwo? Kto wie, jak ze strudzenia mdlała podczas długich godzin, kiedy nędznym rylcem siliła się jałowy kamień przemienić na płonący, błędny a wieczysty ogień? Gdy kto patrzy na posąg spokojny, niech przez chwilę pomyśli o straszliwym niepokoju dłoni, niech wspomni o drobnych pociągnięciach ręki, w których się huragan uniesienia rozproszył. Lecz co jest wewnętrzny huragan? Czemum ja to wszystko wykonał? Powinienem się cieszyć i śmiać… A ja jestem znudzony… znudzony… Bo, powiedz mi, czyż ja to chciałem zrobić?…

— Niech mi pan powie wszystko, całą prawdę! — rzekła cicho, nachyliwszy się ku niemu. — Niech pan się zmoże, przezwycięży i powie prawdę.

Oczy jego biegały po powierzchni wody i suszy, skacząc to tu, to tam, jak oszalałe rumaki spuszczone z uździenicy. Powiedział zimno:

— Przez ból posiadania dostępuje się łaski utraty. Przez łaskę utraty dostępuje się bólu posiadania. To jest wąż starożytnych, który oplata koło naszego życia. Nudzą mnie moje cnoty… Oto masz prawdę najgłębiej schowaną.

— Ja nie mam żadnej już własności, prócz jednej tajemnicy. Chciałabym dostąpić łaski jej utraty…

— Powiedz ją, powiedz! Dawno na nią czekam…

— Zabiłam swoje dziecko…

Oczy Bodzanty spłonęły dzikim ogniem, jakby ogniem zachwytu.

— Pan znał niejakiego Zygmunta Szczerbica?

— Znałem… Zygmunta… Szczerbica…

— To ja go w Wiedniu zabiłam.

— Ty go zabiłaś…

Zza łez patrzyły na Bodzantę oczy zabite, tajne oczy męczarni, których wyrazu mowa nie wypowie, których wyrazu nikt nigdy wyjawić nie zdoła żadnym z ludzkich sposobów, na których uniesienie i ból nikt nigdy równą miarą uniesienia odpowiedzieć nie może. Nachylił się ku niej i szeptał:

— Do słońca wznieśmy serca. Niech na nas światło upragnione zlewa i ducha odradza. Niech się potoczy po ziemi lazurowy uśmiech wesela!

Słuchała zdumiona łoskotu własnego serca. Patrzyły na nią oczy, których już tak dawno nie widziała, oczy zachwytu pełne i żądzy. Okropne, odtrącające zdumienie pchnęło ją z miejsca. Porwała się na nogi, chwyciła prawą ręką lewą rękę, jakby szukając ratunku. Usta jej wygięły się do okropnego krzyku, jak u małego dzieciątka, włosy zjeżyły się nad czołem, a twarz pokryła trupia bladość. Odraza wzmagała się i przechodziła we wzdrygnienia cielesne. Oczy z wolna zawściągnęły się powiekami i szloch suchy rozdarł piersi.


*


Odkąd Ewa została sekretną nałożnicą Bodzanty, rozprysła się dla niej dziwna tęcza, zataczająca wielobarwny łuk nad wzgórzem Majdanu. Wszystko przygasło…

W skwarny letni wieczór szła z ogrodu chorych gruźliczych ku budynkowi administracyjnemu. Był już gęsty zmierzch. Krzewy zarysowywały się w oczach, jako ciemne plamy o mglistych konturach, drzewa były nieruchome, uśpione, parkany ginęły już w mroku. Ewa była niespokojna, rozdrażniona, trwożna. Czuła, że obok niej pełza niedola, bolesny cień. Z odrazą myślała o tym, że może właśnie tego dnia Bodzanta…

Kiedy zbliżyła się do głównego wejścia, w blasku elektrycznej kuli ujrzała stojącego na kamiennych schodach jakiegoś człowieka. Zadrżała od przeczucia, że ten człowiek na nią oczekuje. Miała w sobie szalony impuls, żeby się rzucić w bok i, zniknąwszy w gąszczach, ujść… Ale ów człowiek spostrzegł ją i powoli zstępował z kamiennych stopni. Szedł ku niej po zgrzytającym piasku. Pchnięta siłą wewnętrzną, podeszła. Wnet go poznała. Był to Płaza-Spławski.

Jego stanowcze, wykwintne, wojskowe ruchy były jedyne na świecie. Zanim się zrównał z Ewą i zanim mogła ujrzeć jego twarz, już była przezeń opanowana. Głos w piersi zamarł. Wola zgasła. Spławski ukłonił się nisko, bezgłośnie, po czym zwrócił na prawo w kierunku drzwi prowadzących do sali oficjalnych przyjęć. Szła tam za nim. Mijając sień, rzęsiście oświetloną, spostrzegła, że Płaza nie ma na sobie dawnego ubrania, lecz przeciwnie, jest suto i elegancko ubrany w kostium skrojony z angielska. W wybitym oku tkwił monokl. Na rękach ciemne rękawiczki. Wpuścił Ewę do saloniku, zamknął drzwi i jeszcze raz skłonił się nisko. Ewa spoglądała przygasłymi oczyma na jego twarz spaloną teraz od słońca, złotawą, jednolitą, co czyniła zeń jakby Mulata czy Metysa. Doznała wrażenia, że on jest tylko na poły człowiekiem, i drżała wobec jego woli. Wygodne jego odzienie, wysoki, biały kołnierz koszuli modnie wywinięty, jasny krawat z brylantem dziwnie odbijały od tej twarzy suchej, gołej, ciemnej, mistycznie zatopionej w otchłani woli, twarzy proroka czy wodza… Miała gardło tak ściśnięte, że nie mogła wymówić słowa. Blaski szybkie i słabe migały w jej źrenicach. Przybysz poprosił ją ruchem spokojnym, żeby usiadła. Spełniła to posłusznie. Wówczas, sam nie zajmując miejsca, rzekł cicho, jakby z radością, dla nasycenia jej radości:

— Przychodzę do pani na skutek zleceń Łukasza Niepołomskiego…

— Łukasza Niepołomskiego… — powtórzyła poddając się radości, ale nie mogąc na razie pojąć, co to nazwisko oznacza.

— Mam od niego do pani list.

— List od Łukasza? — westchnęła, budząc się ze swego snu.

Sięgnął ręką drżącą ze wzruszenia, jakby od wewnętrznych łez drżącą, wydobył prześliczny mały portfel i wydostał list. Obejrzała adres zaklejonej koperty i poznała pismo Łukasza. Rozdarła ją i poznała pismo Łukasza wewnątrz. Zaczęła czytać.

„Nie wiem, jak się przed tym obronić, co myśleć, jak żyć dalej. Napisz, że zapomniałaś, że źle wspominasz, że ze wzgardą — może to wszystko uciszy we mnie straszny stan smutku. Im silniej chcę zapomnieć, zatracić w sobie wspomnienia, tym silniej one opanowują duszę. Tracę możność rozumowania. Zawsze widzę Ciebie, czuję Cię przy sobie, pragnę być z Tobą. Powinienem zabić w sobie te myśli, nie mogę żyć z nimi dłużej, znoszę męczarnie. Całe szeregi przywidzeń, rojeń o szczęściu, o oddaniu się do ostatniej kropli Tobie jednej, ukochanej mojej kobiecie. Nie wiem, czy kocham Ciebie, czy tylko moje wyobrażenie o Tobie, czy jestem obłąkany, ale życie moje rwie się w strzępy, a każdy strzęp broczy krwią. Mogę żyć tylko w bezwzględnym oddaniu się, a nie mam nic, co bym mógł ukochać, jestem związany, dopuszczam się występku…”.

Zaledwie jakiś piąty, dziesiąty wyraz wpadał do świadomości, lecz wpadał jak wybuchowy pocisk. Uczuła ściskający wzdłuż ciała spazm szalonej miłości, objęta została przez oślepiającą jej mgłę, przez jej dziką i wiecznie młodą namiętność, przez jej furię szaloną i pożądanie znajomej rozkoszy… Wdychała słowa listu, wciągała je w siebie oczyma, jak kwiatową woń. Zgłodzona dusza połykała „jego” słowa, słowa prawdziwe, mowę swoją własną, pochłaniała je jako swój żer. Czytała po raz drugi z góry na dół i znowu… Pewne pytania… Krzyki w piersiach… Usłyszała w uszach jego głos, brzmiący za górami, za morzami…

„Łukasz woła…” — marzyła wśród mrowienia rozkoszy. — „Uwolni mię od Bodzanty. Nareszcie! Niech się potoczy po ziemi lazurowy uśmiech wesela!”.

Łzy szczęścia, palące jak płomienie, płynęły z jej oczu. Ogień spływał po policzkach, po ramionach…

— Czy pójdzie pani ze mną? — zapytał Spławski.

— Dokąd?

— Do Niepołomskiego.

— A czyż pan wie, gdzie on jest?

— Oczywiście. To mój przyjaciel.

— A więc pan go widział?

— No, jakże. Toż list…

— Pan go widział teraz?

— Widziałem.

— I on chce mię widzieć? Łukasz Niepołomski?

— Tak.

— Pójdę!

— Dziś.

— Dobrze.

W chwili, gdy się ta rozmowa toczyła, do sali wszedł przypadkowo Bodzanta. Ogromna jego postać zagrodziła drzwi. Stał przez chwilę bez ruchu, pilnie patrząc w Spławskiego. Po pewnym czasie rzekł głośno, swoim zwyczajem:

— Przecie to jest ten Płaza-Spławski…

— Witam pana… — rzekł przychodzień.

— I ten w Majdanie? No, to już koniec świata bliski! Czy tylko czasem nie chcesz szukać tu schronienia i rozpocząć pokuty? — krzyczał co sił.

— Jeszcze nie, ceklarzu[213] nierządnic… — odpowiedział Płaza. — Jeszcze pragnę parę chwilek przeżyć bez chomąta cnót, którym ozdobiony chodzisz w szanownym kieracie.

Bodzanta nachylił ucha, powtarzał wargami słowa tamtego, później zbliżył się i patrzał mu w oczy z odległości kilku cali.

— Wolisz — mówił z cicha — brnąć z rozpusty w rozpustę, szukając sposobu na zabicie nudy.

— Co do nudy — to ty jej z pewnością więcej dziennie zażywasz niż ja.

— Cóż twe amerykańskie i mandżurskie kolonie — che-che-che!

— Nic, che-che-che, prosperują. Przyjedź znowu do Ameryki, to ci je pokażę. Pohulamy.

— Jużem, widział, szanowny milionerze, i mam póty!

— Nie widziałeś, proletariuszu, che-che, „jednostko z ludu”, ani dziesiątej części. Gdy zostanę jednym z królów Ameryki środkowej, na początek, dajmy na to, copperkingiem[214], zaproszę cię odręcznym pismem.

— Nie przyjadę. Mam dosyć. Znam przecie wszystkie wasze radości, gościnny Lycasie Petroniusza.

— A cóż — znalazłeś nowe w tym zbieraniu po świecie odpadków i niedopałków?

— Znalazłem.

— Więc przyznajesz, że szukałeś rozrywki, zadowolenia próżności, zabijałeś jałowy dzień tak samo jak ja?

— Tylko bez domieszki krzywdy ludzkiej, uważasz — krzywdy…

— Ale z nieustannym apetytem na wdzięczność ludzkiego stada, czym ja znowu gardzę jak chłopskim żurem, razowcem, potem i zaduchem. Wyglądasz mi jak źrebiec dostojnej rasy arabskiej, który by powziął pasję upodobnienia się do krzywych szkap fornalskich na pastwisku, w tym celu kazał sobie dla zasady solidarności spętać przednie nogi, żeby, broń Boże, nie biegać zbyt szybko. Skaczesz w twojej pętaczce… Nie dość jeszcze jesteś odrażający, zbyt mało jesteś podobny do twoich szkap na pastwisku…

— Dowcipnie to powiedziałeś… Eh, żebyś wiedział, jak dowcipnie! Ale ten dowcip jest pusty. Gdybyż w nim było ziarno jak w kłosie pszenicy! Kłos to pełen murzu śnieci. Myślałem, że cię już gdzieś zatłukli ludzie przez ciebie skrzywdzeni.

— Nie tak to łatwo! Kto wychodzi na tygrysa polować, dobrze się musi namyśleć i uzbroić.

— I cóż z tego, drapieżny człowieku, który zapuszczenie sobie tygrysich pazurów, ślepiów i ogona uważasz za najgodniejsze człowieka? I cóż z tego? Przecie zabiją cię w końcu. Wytropi cię ich przebiegła zemsta i zakopią cię w ziemi, gdzie zgnijesz. Bo zgnijesz, co? A pamiętaj, pamiętaj, że ani jedno westchnienie po tobie nie zostanie. To jest ważne, pamiętaj! Przekleństwa zaś ludzkie, jak najczujniejsze ogary, będą najlżejszy twój ślad tropiły po ziemi.

— A tobie o te westchnienia głównie się rozchodzi. Mnie nie trzeba szukać, póki żyję, bo sam wychodzę naprzeciwko psiarni przekleństw, żeby wiedziano na świecie, jak się przekleństwami i błogosławieństwami pogardza. Wychodzę sam przemierzać wolą terras tractusque maris coelumque profundum[215].

— Co ty wiesz o wielkości człowieka, co wiesz! Widzę ze smutkiem, że jeszcze nie zacząłeś myśleć.

— Myśleć! Toż z nas dwóch chyba ja jestem człowiekiem, który przez całe życie swoje myślał, podczas gdy ty jesteś człowiekiem, który wciąż szczerze ufał ludziom, a teraz głęboko wierzy. Poweźmijże, nieszczęsny, pierwszą w życiu myśl! Myśl o tym, jak to ciebie sponiewierają ci właśnie, w których służbie jak lokaj biegasz, jeśli tej hołocie nie tak właśnie usłużysz, jak to jej się jedynie i najbardziej podoba!

— „Lepszy jest pokarm z jarzyny, gdzie jest miłość, niżeli z karmnego wołu, gdzie jest nienawiść”.

— Teksty szanowne! Ja ci tekstem za tekst zapłacę: „Wojna i męstwo uczyniły więcej wielkich rzeczy niżeli miłość bliźniego. Nie litość, lecz waleczność ratowały dotychczas w potrzebie będących”. Zaprzecz! Mój tekst zawiera się w wersetach wydobytych ze mnie samego. Zgoda ze samym sobą płodzi siłę. Ale to samo wykryły najmądrzejsze łotry, kapłani Izydy z Memfis: „Znajomość rachunku i sztuka wytwarzania woli są to dwa klucze magii, które otwierają wszystkie drzwi wszechświata”.

Bodzanta przez chwilę milczał, jakby zbierając siły. Zaczął mówić pospiesznie, coraz głośniej:

— Gdy młodociany Kryszna ściął błyszczącego węża w świątyni Kali, a uciętą jego głowę trzymał w ręku, rzekł mu wąż: „Czy myślisz znaleźć prawdę przez zabijanie żyjących? Bezrozumny! Nie znajdziesz jej inaczej, tylko przez zatracenie siebie. Skon jest w żywocie, a w śmierci żywot!”. Widzisz, pyszałku, że należy siebie zatracić. Z każdego momentu mojej zatraty urasta skarb mego serca, moja najdroższa ojczyzna. Tak to w śmierci jest żywot.

— Nie obdarzaj mię swymi „prawami”, bo ja ich wcale nie szukam… — ze śmiechem mówił Płaza-Spławski. — Od dawien dawna wiem, że prawdy nigdzie nie ma. „Prawda”! Zbiory bajek i anegdot. Jedyna prawda zawiera się w użyciu rozkoszy, a najwyższa rozkosz zamknięta jest w męstwie. Męstwo wychodzi na płaski świat samo jedno przeciwko całemu okręgowi, przeciwko wszystkim ludziom i wszystkim ich wierzeniom.

— Posłuchaj, ty „mężny”! Oto jest istota rzeczy: przygotowuję moją, jak mówisz, służbą rewolucję przeciwko tobie, chociażbym ani słowa o tobie nie wyrzekł. Bo dzieło moje przeistacza, a nawet stwarza dusze ludzkie.

— Rewolucję! Bajeczne złudzenie… Dziękuję ci za nie. Nie wiesz, mężu, co jest rewolucja i jakie ona daje rezultaty? Sądzisz, że mnie pochłonie jakakolwiek rewolucja? Wierz mi, że się mylisz. Rewolucja jest najzawilszą umiejętnością, której nie byłyby w stanie ująć w formułę umysły wszystkich razem Heraklitów i Empedoklesów, Helmholtzów, Du Bois Reymondów, Thomsonów, Jamesów Clerków Maxwellów, jeżeli się zabiorą do jej traktowania jako zjawiska podlegającego dokonaniu. Natomiast ja jeden wiem, czym są rewolucje, ponieważ ja je stale stwarzam. Ja z rewolucji żyję, a ona żyje ze mnie. Toteż kiedy się zjawia przed oczyma ludzkimi, gapie wskazują na ciebie, wołając: auctor[216]! A wówczas, w tejże chwili, ja z niej korzystam, poczciwy małżonku z komedii Machiavellego, który wierzysz w mandragorę, lekarstwo na sposób poczęcia dzieci przez dziadów z kobiet młodych, tęgich i pełnych żądzy. Słyszałeś?

— Ewo, idziemy!

— Idziemy… — rzekła powstając z miejsca.

— Ewa idzie… z tobą? — zachłysnął się Bodzanta…

— Tak. Dość ma waszego blekotu cnoty.

Bodzanta pochylił się, jakby miał biec ku Ewie. Wielka jego figura zakołysała się naprzód i w tył. W owej chwili Ewa tylnymi drzwiami wyszła. Za nią Płaza-Spławski.


*


W Warszawie, wbrew obietnicom, nie zastała Niepołomskiego. Zapewniano ją, że przyjedzie lada moment. Zastała natomiast Pochronia. Ten był w ostatniej nędzy. Mieszkał w izbie na czwartym piętrze. Szło się do tej izby po krętych kamiennych schodkach. Izdebka była ciasna, tuż pod dachem, niska, z oknem wychodzącym na cuchnące podwórze-studnię. Na domiar złego Pochroń był ciężko chory.

Gdy Ewa przyszła tam po raz pierwszy w towarzystwie Płazy-Spławskiego, było jej na tym poddaszu tak duszno, że ledwie mogła dech złapać. Pochroń przywitał ją obojętnie. Gdy spytała, gdzie jest Niepołomski, odrzekł najspokojniej, że na wyspie Celebes. Gdy zaczęła czynić wyrzuty, czemu ją wyrwano ze wsi i tu przyprowadzono, obadwaj odpowiedzieli, że może sobie tam wracać, jeśli jej się podoba. Zresztą Płaza zaproponował jej „do czasu” mieszkanie u siebie albo apartament oddzielny. Gdy dziwiła się tak wielkiej odmianie fortuny — bogactwu Płazy i biedzie Pochronia, odpowiedziano, że ostatniego spotkały grube nieprzyjemności i niepowodzenia. Prawdopodobnie wskutek tych niepowodzeń meldował się w tym okresie czasu jako Stanisław Kozielski. Miał długotrwałą gorączkę. Po całych dniach leżał na wznak z oczyma wlepionymi w sufit. Ani jedno słowo nie wychodziło z jego ściśniętych ust. Czasem westchnienie… Na najpierwsze potrzeby łożył (skąpo!) Płaza.

Najczęstszymi gośćmi i jedynymi przyjaciółmi byli w tym lokalu trzej młodzieńcy, których Ewa poznała zaraz pierwszego dnia.

Pierwszy z nich był to chłopiec lat dziewiętnastu, gołowąs, blondyn, niebieskooki. Stał zawsze przy ścianie, oparty o nią, jakby się lękał o całość swoich pleców. Gdzie stanął zresztą, tam sterczał godzinami bez ruchu, bez kaszlu, bez głosu, patrząc przed się w przestrzeń. Oczy miał przejrzyste, ogromne, bez żadnego wyrazu, jak woda w morzu. Włosy zaczesane „na jeża”, mina chłopczyńska i nieruchomość czyniły zeń figurę zabawną, coś w rodzaju chłopaka ze szkoły elementarnej.

Drugi z kolei był zupełnie inny. Daleko starszy, ospowaty, z kłakami zwisającymi na czoło i oczy, nie patrzał nigdy na rozmówcę i najchętniej prowadził dyskurs, stojąc bokiem albo tyłem do prowadzącego z nim dialog. Lubił gadać, śmiać się z byle czego, używał wyrazów absolutnie nieparlamentarnych. Ćmił zawsze ohydny tytoń, skręcony w byle urywek gazety i umieszczony w grubej cygarniczce ze zwykłej trzciny.

Trzeci gość był ponurym suchotnikiem. Zazwyczaj siedział gdzieś w kącie, pluł gęstą flegmą wokoło siebie i klął straszliwie, podpierając głowę na obudwu[217] rękach. Jeżeli kiedy stał, co się rzadko zdarzało, miał taką posturę, jakby mu zupełnie brakło brzucha. Jeśli kiedy mówił, to hieratycznie, wolno, niezrozumiale i z przewracaniem oczu.

Wszyscy trzej przychodzili zawsze z „bronkami”, czyli „spluwami”, które mieli ukryte w sposób niedocieczony w tajnikach ubrania. Nieraz przynosili pieniądze i z wrzaskiem dzielili się nimi w tej izbie. Wyglądali z pozoru na rzemieślników, ale Ewa domyśliła się łatwo, co to za kawaleria.

Ponieważ Płaza-Spławski czynił jej nadzieję, że jeżeli Niepołomski nie przyjedzie, umożliwi jej wyjazd za granicę, więc czekała. Litość nad Pochroniem skłoniła ją do tego, żeby zamieszkać w jego izbie. Kupiła siennik za pieniądze pożyczone od Spławskiego i spała w kącie. Pochroń coraz ciężej chorował. Był czas, że utracił przytomność. W trakcie tej choroby Płaza-Spławski gdzieś znikł jak senne marzenie. Przepadli także bez wieści trzej przyjaciele. Ewa została bez grosza. Poczęła tedy zarabiać w sposób wiadomy. Wkrótce najęła mieszkanie osobne, a dozorowała chorego dorywczo i nocami…




Dnie, tygodnie, miesiące…

Nierząd. Ciemna piwnica życia. Wywrócenie duszy na nice. Tortura czującej duszy. Dolina Tempe, gdzie nikt już nie ma imienia, a człowiek nieszczęśliwy najchętniej zapomina, jakie jest jego własne imię. Przyszło z wolna stępienie moralne, dobro pozwalające żyć, zanik wrażliwości na wszystko z wyjątkiem jadła, odzienia, ciepła i zimna.

Dochody zabierał Pochroń, skoro tylko przyszedł do zdrowia, tyle dając do ręki, ile było potrzeba na fatałachy, mieszkanie i żywność.


*


Kiedyś w zimie, o późnej wieczornej godzinie spotkała się w bocznej ulicy z Horstem. W pierwszej chwili chciała go wyminąć… Zaczepił ją. Szli. Opowiadał niektóre szczegóły o przedśmiertnych chwilach matki (której zmarło się na wiosnę tego roku), kilka anegdot o Barnawskiej, to i owo o siostrze Anieli i o ojcu, który przy tej siostrze na łasce wisi. Wszystko to już było obojętne. Wiadomość o śmierci matki przeszła bez wrażenia. Odraza do całego świata „z tamtej strony”. Horst rzekł niespodzianie:

— Ewuś, chodź do mnie! Mieszkam niedaleko. Dam ci herbaty. Sam ugotuję… z koniaczkiem…

— Cóż to za „chodź”, kałmuku? Do kogo mówisz?

— No, więc uspokój się, skabiozo polna… Mówię, jak mi serce dyktuje. Niech panna prostytutka będzie łaskawa odwiedzić me progi…

— Nie pójdę.

— Dlaczegóż to?

— Bo śmierdzisz trupem.

— Jest! Kiedy nie za pieniądze, tylko z platonicznej miłości. Bo ja, wiesz, jestem chwilowo bez znaczniejszych zasobów waluty… Zawsze cię kochałem a, do diaska, ciągle platonicznie! Weźże to pod uwagę… Tak wiecznie być nie może.

— Wstąp do cyrku na augusta[218].

— Nawet teraz nie chcesz mię oceniać.

— Nawet teraz.

— A pamiętasz, chciałem się z tobą ożenić, co?

— Pamiętam.

— A pamiętasz, kochałem się w tobie jak uczeń. Podsłuchiwałem pode drzwiami, jakeś wychodziła z domu, żeby tylko usłyszeć głos twoich kroków, stuk drzwi, gdyś znikała na pół dnia.

— A tak, jesteś pierwsze świństwo, które zobaczyłam w życiu…

— Pomówmy o tamtych czasach!

— Pudel Barnawskiej. Pan się pewno z nią kochasz — he?

— Nie lubię tych przycinków. Czyż nie można dyskutować bez brzydkich wyrazów?

— Można, ale nie z tobą. A wiesz asan o tym, że jakeś to do mnie wybałuszał swe paskudne ślepia, że już wtedy…

— Co wtedy?

— A już wtedy — che-che — jakeś to pan u nas mieszkał, już wtedy puszczałam się tęgo. Nie umiałeś się do mnie zabrać.

— Kłamiesz, szelmo! Kłamiesz najpodlej w świecie!

— Doprawdy? Możesz sobie wierzyć albo nie wierzyć… Jak ci się podoba. A ja już wtedy i z oficerami, i ze studentami, gdzie się tylko dało! Jakem się tylko mogła z domu wyrwać, to wnet po górkach studenckich… Matkę już wtedy wpędzałam w grób. Ojciec się rozpił.

— Kłamiesz, diablico! Byłaś wtedy czysta jak bukiet cyklamenów. Idź do diabła!

Tiens… A przecieś mię, łysy młodzianku, zapraszał do siebie.

— Nie, nie chcę! Nie mogę na ciebie patrzeć. A zresztą jestem chwilowo… bez tego… bez waluty…

— Wiem. Dość spojrzeć na te gałgany, w których się ślasz po ulicach. Ty Horście! Ty Horście! Słuchaj, pójdę z tobą, ale mi naprzód pokaż, gdzie ojciec siaduje, w której knajpie.

— O, widzisz, rozumne słowo! Ale przyrzeknij, że pójdziesz, jak pokażę. Przyrzeknij, Ewuś — samego mię więcej kosztuje… Przyrzeknij!

Bocznymi drzwiami, z podwórza, weszli do przyćmionej izby bilardowej, gdzie o tej porze nie było nikogo. Ewa kazała podać dla siebie i Horsta po szklance kawy. Zajęła miejsce na prost drzwi. Siedziała w mroku. Ujrzała ojca w tłumie grających w szachy. Siedział przy stoliku schylony, sprzeczał się z kimś zajadle. Stare zmarszczki, nowych tyle. Twarz ta sama, a jakby inna, zgłuszona, sterana, paskudna. Złożyła ręce na marmurowym stoliku, oparła na nich głowę i śledziła ruchy. Uśmiech dziwaczny opromienił jej twarz, usta i oczy. Jakieś uczucia dymiły się z jej duszy. Podniosła na Horsta oczy ponure, szatańskie, odrażające. Wycharczała:

— Nie gadaj mu, żem tu była. Słyszysz?

— No, słyszę. Także nie miałbym nic pilniejszego!… Przecie to nie jest rzecz przyjemna.

— A tak…

W tej samej chwili oddawała się wyuzdanemu marzeniu: wstać ze swego miejsca, iść przez te drzwi na palcach, rozsunąć graczów, paść z krzykiem radości na serce ojcowskie… Jeszcze bije na ziemi to serce. Słyszała w marzeniu, jak bije…

Nazwała siebie samą najohydniejszym ulicznym wyzwiskiem, wstała, skinęła na Horsta i wyszła z nim.


*


Po upływie dwu lat (i wyjściu ze szpitala) Ewa znalazła się na bruku chora, złamana, bez grosza. Za pożyczone od koleżanki pieniądze kupiła bilet do Kielc, tam najęła furmankę chłopską z okolic Głowni i puściła się na Majdan. Jakże teraz wyczekiwała widoku ogrodów! Chłop, który ją wiózł, zwracał się kilkakroć z rozmową, ale bezskutecznie. Ewa była zamknięta w sobie. Nareszcie wprost zapytał:

— A dokądże panią zawieźć? Do szpitala? Na Mazurkowe?

— Nie, zawieźcie mię na Majdan.

— Dobrze. Ino trza wiedzieć, kaj. Bo po śmierci starego pana już tam nie ma nijakich paniów.

— Po śmierci starego pana… to znaczy Bodzanty?

— No.

— To umarł Bodzanta?

— Juści.

— Dawno?

— Jeszcze w zimie tak rok pomarli gdzieś ta we świecie.

— Nie tutaj umarł?

— Nie, gdzieś ta daleko pomarli…

— A cóż mówicie, że na Majdanie nie ma nikogo?

— Prawdę mówię — nie ma. Dziedziczka wzięła i wygoniła te ta wszystkie panny, odebrała ogrody i sprzedaje toto na działki.

— Dziedziczka — to znaczy żona Bodzanty?

— No.

— A przecie z nią nie żył?

— A i cóż ta z tego, że nie żył, ale kościelna żona, nie rozwiodły się. Tera, jak pomarli stary pan, przyjechała i cabas wszystko.

— Komuż zaś sprzedają ogrody?

— A różnym ta kaśkietowcom, a i chłopom to samo. Tyle co śpital ostał, ale i z tego nic chyba nie będzie, bo nie ma z czego.

— Dlaczegóż nie ma z czego?

— Wszystko obaliły, co stary pan wystroili — wszystko het obaliły. Tera dziedziczka zamieszkuje pałac tak samo, jak było przed laty. W Głowni pałac wyczyściły, wyporządziły i dziedziczka zamieszkuje jak się patrzy.

— A córka, panna Marta?

— A córka, panna Marta, to samo przy dziedziczce zamieszkuje, jako przy matce.

— A cóż ludzie, koloniści?

— A który się dorwał i kupił w te pędy, jak się dowiedziały o śmierci starego pana, to siedzi na swoim, a które nie miały rozumu i czekały, no, to takim źle. Posprzedali co się dało, a resztę dziedziczka wyprocesowała. Znowu wsie[219] folwarki zabrała dziedziczka. Rządcę teraz najęła srogiego — o — prawornego[220]! Pan Malinowski się rządca nazywa.

— Jakże to tak można było zrobić?

— A tak. Stary pan nie wpisali wszystkiego, co ta stroili, akuratnie w rejent i teraz wszystko wzięły adwokaty i obaliły na ziemię. Nie było, padają, w rejencie opisane — wszystko na nic. Skarżył ta dziedziczkę Mazurek, doktór, ale wygrała ze wsiem w sądzie — i pokój.

— A cóż na to wy, chłopi?

— E — a cóż ta my, chłopy? Jużci dobry był pan, dobrego chciał dla narodu. Wszyscy to samo gadają po wsiach. Ale on to nie miał dobrze w głowie. Gdzież to jak świat światem kto słyszał, żeby ślachcic tyle darowizny narodowi darował! Zaraz my, co starsi po wsiach gadalimy między sobą, że juści on dobrego chce, ale cóż, kiedy głupią ma głowę. I sprawdziło się.

Ewa kazała się zawieźć na Majdan. Dom zborny i domki w ogrodzie, budynek administracyjny i wszystkie inne były powynajmowane na letnie mieszkania. Zakłady ściśle dobroczynne szły jeszcze, szkoła jeszcze funkcjonowała, ale wszystko najoczywiściej chyliło się ku ruinie. Kościół stał niedokończony, poczerniały, pusty. Jak dawniej, był wewnątrz czarujący w swojej prostocie i pięknie. Wzniosła oczy ku napisowi, który jej się wydał pisanym we mgle dalekiej:

Jak kwiat człowiek powstaje i skruszon bywa…

Wielkimi krokami zeszła w dół i pobiegła do szpitala. Doktora Mazurka zastała w poczekalni. Sczerniał, jakoś zzieleniał i jeszcze bardziej wysechł. Uśmiechał się jeszcze, ale już zza cienia, który na jego twarz nisko opadał. Żartował, ale jakoś pośpiesznie… Nie mógł Ewie obiecać miejsca posługaczki, o które prosiła, bo szpital był w oblężeniu formalnym przez baby żądające pracy, a funduszów żadnych. Chorych się przyjmowało trzecią część, a i ci żyli z jałmużny, z wyżebranego po miastach chleba. Mazurek znowu był sam, bez felczera, bez pomocnika. Nic nie mógł poradzić Ewie.

Wynalazła furmankę i kazała się zawieźć do Głowni. Po drodze patrzyła na ziemie poparcelowane. Obok dawnych domów „pracowników” budowano nowe izby. Zwożono drzewo na chałupy, obory, stodoły, chlewy. Pola przydrożne przedstawiały obraz rumowia i budowania. Babiny gotowały w kominkach wydłubanych w ziemi, w rowach i przykopach. Chałupy ze starych stodół stawiano całymi zrębami na podłożonych kamykach.

Gdy przyjechała do krat ogrodowych, miało się już ku zachodowi. Ewa wkradła się do parku przez znane sobie przejście między żywopłotami. Ogarnęły ją ciche gwary przedwieczorne drzew, przedawny szum lip, łopot liści topolowych… Tułała się jak duch nad stawem, nad stawem czarnym i cichym. Stanęła na chwilę przy stopniach kamiennych, gdzie, jak niegdyś, pływał czarny i biały łabędź.

— Czarny i biały łabędź… — wyszeptała.

Pragnęła coś sobie przypomnieć, ale przypomniała tylko niejasną, mętną gorycz. Uczuć nie było już żadnych. Były tylko rzeczy widzialne, rzeczy fizyczne, świat podobny do angielskiego sztychu kolorowanego. Świat ten był nieruchomy i pozbawiony głębi. Odeszła znad wody i brnęła w górę aleją ku placowi. Chciała była znaleźć w sobie słowo, które wyrzecze do lokaja, skoro ją zapyta, jakim prawem i po co tu przyszła. Lecz nie mogła znaleźć słowa skłamanego. Wszystkie słowa, które pamiętała, które mogła w swej drodze napotkać — oznaczały prawdę. A prawdy nie mogła przecie powiedzieć… Nieoczekiwanie spotkała Martę.

Marta szła środkiem alei. Aleja głębią swoją była zwrócona ku zachodzącemu słońcu. Wielki cień od postaci Marty pierwszy uderzył zdumione oczy. Później dopiero sama postać…

Ewa wyszeptała do siebie, lecz głośno:

— Marta!

Zdało jej się przez chwilę, przez jedno mgnienie oka, że, jak na widok ojca, pobiegnie, upadnie, runie z krzykiem do nóg. Ale krzyk zamarł w gardle i nogi zdrętwiały. Szła dalej w rozsądku i spokoju. Marta, zrównawszy się, przystanęła. Patrzyła.

Ewa spostrzegła, że wyrosła, stała się śliczną, prześliczną dziewicą. Ujrzała, że oczy Marty uroczo ocienione zostały przez rzęsy, że piersi jej znać pod stanikiem, a powłóczysta, bogata suknia osłania najcudniejsze biodra. Marta była modnie uczesana.

Ewa ujrzała w niej siebie. Poczuła wszystkością serca duszę swą w tamtej postaci. Stanęła jak rażona widzeniem i nie mogła ruszyć się z miejsca. Widziała, że jest poznana, ale nie spieszyła powitać Marty ani upaść do jej nóg dziewiczych, nietkniętych rękoma i niezhańbionych wzrokiem mężczyzny. Patrzyła wciąż oślepłymi oczyma w widzenie swoje.

Marta stała na miejscu ze spuszczoną głową, śmiertelnie blada od straszliwego uczucia litości i nieznośnego uczucia wstydu. W pewnej chwili podniosła oczy ciemne od zgrozy, głębokie, odpychające, dziewicze, żałosne… Niemiłosierny jej wzrok jak połyskliwy miecz archanioła świecił płomieniem odrazy i czystości.

— Przyszłam… — wycharczała Ewa.

Milczenie.

— Marto!

Marta milczała.

— Chciałam tylko spojrzeć…

Szept Marty:

— Papa umarł! Papa umarł!

— Umarł!

— Teraz tu mieszka mama. I ja, nieszczęśliwa… Nic nie wiem, nic nie wiem… Wszystko!… Lepiej, żebyśmy się nie znały!

— Tak, lepiej… Wyszłaś nareszcie z „ludu”… Dziedziczko!

— Ach! — krzyknęła żałośnie. — Mama! Mama nie znosi… Broń Boże, broń Boże!

— Ja odchodzę, co prędzej…

Ewa poczuła nareszcie, że jest dziewką schorowaną, zżartą od syfilisu, szelmą uliczną, sprzedajnym bydlęciem. Zatrzęsła się cała aż do stóp od wyrzutów sumienia, czyli od lęku. Uczuła nienawiść. Skłoniła się dziwacznym, potwornym pokłonem szyderstwa i, targana od szaleństwa, zachichotała na cały głos chrapliwym swym głosem, podobnym do szczekania psa. Chichot odbijał się w ciemnym parku. Szybko, popod drzewami, cieniem zmykała, chichocząc, ku wylotowi alei.

Gdy już była daleko-daleko, obejrzała się. Marta jak skamieniała tkwiła w tym samym miejscu. Jej prześliczna postać postać-marzenie, widniała w środku ulicy, zalana światłem zachodu, długi cień jak szatę uroczą rzucając na żółty blask chodnika.

Jeszcze jeden ukłon aż do ziemi, jeszcze jeden wybuch szyderczego chargotu…

Wydostawszy się z ogrodu poszła szybko, nie oglądając się, na cmentarz wiejski, leżący w pobliżu zmurszałego kościółka. Idąc w pomroce na oślep, trafiła niezwłocznie do świeżego grobu Bodzanty. Trup jego był już przyciśnięty olbrzymim pomnikiem z białego marmuru, kupą rzeźbionych kamieni, przywiezioną z Genui. Sterczały tam alegoryczne figury, słały się wieńce, pochodnie… Przy ostatnim blasku zorzy Ewa czytała długi napis, spleciony z bombastycznych, umówionych wyrazów. Czytała raz, drugi, trzeci.

Nagle zrozumiała, że ten pomnik jest zniewagą Bodzanty, urągowiskiem rzuconym mu przez świat na bezsilne piersi. Poczuła, że ten pomnik jest prowokacją, zaprzeczeniem wszystkiego, czym był Bodzanta, wyrazem tego wszystkiego, co on potępił i zwalczał. Poczuła mus walki w obronie Bodzanty, konieczność obrony przed zniewagą, którą był ten pomnik, brzydki, łotrowski, głupi. Opętana od szatanów męczarni rzuciła się na ów pomnik i poczęła walczyć z jego materialną przemocą. Szarpała go pazurami, kopała nogami, usiłowała zwalić z miejsca ramieniem, biła weń głową. Śmiały się zeń bryły marmuru spojone z ziemią, na której stały, i spojone pomiędzy sobą klamrami z żelaza.

Nic nie pomógł oszalały krzyk i furia cielesna. Wyczerpana z sił od strasznej walki, zgłupiała, szlochająca, pokonana przez marmur, runęła na płytę i bezsilnie leżąc kąsała zębami szumny napis, wbijała weń skrwawione palce, żeby wydrzeć litery. Noc osłoniła jej szaleństwo.


*


Kazano jej na oznaczoną godzinę „wyporządzić” cztery browningi. Wyporządzenie polegało na tym, że miała broń dobyć ze skrytki na poddaszu, wyczyścić wazeliną i przygotować szufladeczki z nabojami. Czyściła tedy starannie wazeliną czarne naczyńka śmierci, wygładzała niezłomne ich karby, zagłębienia i wnętrza, tak proste i nieodwołalnie konieczne w swojej konstrukcji, jak prostą jest sama śmierć. Od dawna już, od czasu kiedy zupełnie przeszła pod mocną rękę Pochronia i ofiarowana mu była na łaskę i niełaskę, lubiła tę czynność. Miała pasję do zgłębiania prostej maszynerii browninga, a szczególniej lubiła marzyć, patrząc na jego prostą postać. Śpiewała mu wówczas piosneczki spod serca, gaworzyła z nim o dawnych i przyszłych rzeczach. Piosneczka:

„Będziesz się wiecznie szargała w ulicach, gdy deszcz, zawieja. Będziesz czekała na łaskawego pana, który cię weźmie pod ciepły dach, nakarmi, napoi winem.

Panie łaskawy, mój piękny panie, ach, królewiczu nieznany! Weź mię pod dach. Wprowadź na schody i do komnaty… Niech się nie błąkam w wyziębłych ulicach, po mokrym bruku, po śliskiej mojej ziemi!

Weź mię, niechaj nie moknę na deszczu, nie drżę od mrozu.

Będę ci wiernie, posłusznie służyła jak pies. Będę ci do ostatka służyła jak tresowany pies, ach, dobry panie!

Nigdy mię nie zapomnisz, gdy ci służę, gdy cię sztukami moimi zabawię, ach, panie mój stokrotny!

Przypomnisz sobie zabawy moje, o jasny panie, gdy będziesz w tym złotym domu.

Gdy będziesz szedł boso i cichaczem, żeby nasłuchiwać pod drzwiami, czy nie kaszle syn twój maleńki, przypomnisz sobie…

A gdy się będziesz schylał nad kolebeczką zrodzonego z czystej dziewicy, która prócz ciebie innego nie pieściła kochanka, i kiedy struchlały będziesz zaglądał w jego oczęta od gorączki zamglone; i kiedy będziesz szeptał w noc czarną, w noc deszczową modlitwy ogłupiałe; i kiedy będziesz brodził po cichych dywanach twojego złotego domu, szarpiąc włosy, targając brodę i jęcząc, przypomnisz sobie…

Bo ja będę chodziła za twoimi wysokimi oknami, za zasłonami cudnej sypialni — w mrocznej ulicy…

A gdy zobaczysz, że skoczyła gorączka, i gdy ci się włosy zjeżą na głowie, i gdy ręce załamiesz i będziesz w ciemne okna patrzał — może mię zobaczysz w ulicy, ach, złoty panie…

A gdy syneczek wyciągnie do ciebie chude rączyny i gdy cię wołać będzie, żebyś go ratował, a ty poweźmiesz wiadomość twoim wielkim, niezmierzonym rozumem, że mocniejsze są nade wszystko nasze skrofuły i że córeczka moja, gruźliczka, tuli już do łona syneczka twego — ujrzyj mię, panie, jak się będę szargała w mojej czarnej ulicy…”.

I tego dnia Ewa doskonale przygotowała browningi. Były gotowe, złożone w szufladzie stolika, kiedy jeden po drugim zaczęli ściągać: Pochroń, Batasiński z zapadniętym brzuchem, Grzywacz, wysoki, milczący blondyn, wreszcie dziobaty Fajtaś. Przynieśli ze sobą wiele salcesonu, kiszki podgardlanej, serdelków, bułek, czekolady tudzież monopolu — i odżywiali się w milczeniu, gościnnie częstując Ewę.

W trakcie uczty Pochroń rozkazał Ewie ubrać się w najlepszą, najładniejszą suknię. Wyszła na poddasze, gdzie miała swój kufer, i szybko spełniła polecenie. Uróżowała się, upudrowała, nastroszyła włosy, wszystko jak należy. Czekała na dalsze rozkazy. Gdy mieli wychodzić, Pochroń podał jej bilet wizytowy, odbity na brystolowej kartce. Przeczytała z przyjemnością: „Ewa Pobratyńska”.

Nie mogła pojąć, do czego to mogło służyć. Pochroń łaskawie wyjaśnił, wdziewając swój elegancki żakiet, kapelusz i rękawiczki.

— Pójdziemy, ko-koszko, na ulicę Marszałkowską, pod numer 305, do domu, który dopiero co skończono stawiać.

— I ja?

— I ty.

— Oj, to dobrze!

— A widzisz. Każde pójdzie oddzielnie. Ty zaś pierwsza. Wszyscy pięcioro będziemy cię mieć na oku. Wejdziesz prędko w bramę, ty pierwsza, i zaraz, nikogo nie spostrzegając, na lewo od frontu. Są tam schody marmurowe, wysłane dywanem. Na pierwszym piętrze jest tylko dwoje drzwi. Na tych, co na lewo, nie ma żadnej tablicy, a na tych, co na prawo, jest duża blacha mosiężna z wyrytym nazwiskiem: „Łukasz Niepołomski”.

— A!

— Właśnie! Właśnie — a! Ten sam.

— Cóż on tam robi?

— Mieszka, kokoszko. To właśnie jego dom. W tym mieszkaniu, co bez żadnego napisu, mieści się biuro fabryk w Rosji, których on jest współwłaścicielem, a teraz i głównym reprezentantem. Z jego mieszkania do tego biura są proste, niczym niezaopatrzone drzwi. A drzwi od biura ze schodów są tęgo bronione. Musimy wejść do jego mieszkania. Rozumiesz, dziecko, a dopiero stamtąd do biura.

— Wchodźcie sobie nawet do czubatego diabła, cóż to mnie obchodzi?

— To i ciebie obchodzi. Wejdziesz pierwsza, zadzwonisz do jego mieszkania. Lokaj nie otworzy z łańcucha. Przez szparę podasz lokajowi ten bilet i poczekasz. Ten Niepołomski zaraz cię przyjmie, a jest teraz w domu, na obiedzie. Skoro lokaj spuści łańcuch, ty wejdziesz we drzwi. Staraj się jak najdłużej stać we drzwiach, dopytywać się, rozmawiać, bajać, żeby my mogli draba nagle zakatrupić i wejść sami.

— Takie to rzeczy…

— A takie. Nasza już będzie rzecz wyłamać drzwi do biura i oporządzić kasy.

— A dacie to radę we czterech?

— Damy, kurko, damy. Urzędników tam jest sześciu, lokajów dwóch. Niepołomski to samo ma lokajów dwóch. No, sam. Damy radę.

— A to i Niepołomskiego będziecie trupić?

— To tam nie twoja rzecz. A niech ci zaś do główki nie przyjdzie, boby kuku… No, jazda!

Wszyscy czterej ukryli gdzieś w sobie nabite rewolwery, włożyli przyzwoite paltoty, pozawiązywali efektownie krawaty, oczyścili kapelusze i kolejno wyszli. Ewa szła ostatnia, ze swym biletem wizytowym ukrytym w torebce, idiotyczny w duszy śmiech. Żadnej wiadomości o tym, co się dzieje. Ciekawość! Pasja, która się wdarła na szczyt, zwisła nad przepaścią i zapuszcza w głębinę wzrok. Co też będzie? Niejasny dźwięk, coś, jakby matowe uderzenie: Łukasz Niepołomski. Jestże to słowo w pulsach uderzających, w zgrzycie tramwaju czy w tonie dalekich dzwonów? Co ono znaczy? Nic. Nie znaczy nic. To dźwięk dzwonu. Nazwa bez rzeczy, którą oznaczać miała.

Stanęła przed nową, białą kamienicą. Olbrzymie tafle szyb sklepowych, jeszcze zamazane wapnem, zawieszone afiszami „do wynajęcia”, czarny marmur polerowany między taflami szyb.

— To tu… — wyszeptała. — Nazywa się Łukasz Niepołomski.

Brama domu nie była jeszcze gotowa. Zastępowały ją wierzeje zbite z tarcic. Ewa odepchnęła jedną z wrótni i weszła na posadzkę sieni z żółtych kostek klinkieru. Na prawo były duże drzwi oszklone. Tuż tabliczka od dzwonków. Na pierwszym miejscu przeczytała:

— Łukasz Niepołomski.

Tępe a szalone zdumienie jak fuga szatańska przeleciało przez nią od włosów głowy do paznokci stóp. Już nareszcie przyszła. Tu, na pierwszym piętrze! Nacisnęła guzik z całej mocy i oderwała palec. Tak niegdyś, jednego dnia, po spowiedzi… Był taki dzień w życiu. Sen krótki, głupi, bezrozumny.

Zaklekotało we drzwiach. Poszła na górę. Obejrzawszy się spostrzegła jak przez sen wszystkich czterech: — Pochronia, Batasińskiego, Grzywacza i Fajtasia. Weszli za nią na palcach i bez najlżejszego szelestu zdążali na górę po marmurowych schodach. Na piętrze drzwi sąsiadujące przedstawiły się jej oczom tak właśnie, jak Pochroń opowiedział. Ze spokojem czytała wyryte na tablicy nazwisko Łukasza. Drzwi były półuchylone. Uchylona połowa zawarta na łańcuch.

— Kto to? — spytał głos z wewnątrz.

Wolno otwarła swą skórzaną torebkę i z uśmiechem podała bilet. Zadowolenie z tego tytułu, jak też zdziwi się Łukasz przeczytawszy ten napis na kartce. To ona składa mu wizytę. Jego nazwisko wyrzeźbione na tablicy błyszczącej, a jej wylitografowane na wizytowej karcie. Tak oto składają sobie wizytę. Wszystko jest w porządku i według reguł życia. Uśmiech nie znikł z jej ust, gdy rzuciwszy okiem poza siebie, zobaczyła stojących za jej plecami czterech bandytów. Byli wyprostowani, nieubłaganie spokojni, uroczyści, gotowi do skoku, niemi. Twarz Pochronia wyrażała rozwagę, tamtych milczenie i posłuszeństwo. Drzwi otwarły się i Ewa stanęła na progu. Według rozkazu zasłoniła sobą wejście. Czuła na szyi oddech Pochronia. Oczy jej szukały Łukasza.

Łukasz stał w mroku korytarza. Tam w mroku — on!

Ujrzała twarz, włosy, przedział z boku, zarost.

Oczy jego gasły na jej widok i bezsilnie zawściągały się powiekami. Górna warga uchyliła się, zęby zabłysły… Krzyk z głębi serca:

— Łukasz! Uciekaj! Zabiją cię! Idą!

— Kto idzie?

— Zamykaj drzwi! Od biura! Uciekaj do mieszkania!

Rzuciła się naprzód, żeby go zasłonić sobą, z wyciągniętymi rękami. Wepchnęła go we drzwi boczne, prowadzące do mieszkania. Było za późno.

Pochroń i trzej tamci runęli do przedpokoju. Pochroń od jednego ciosu sztyletem zabił lokaja i skoczył ku drzwiom do biur. Ale te drzwi były zatarasowane. Daremnie podważali je narzędziami wszyscy czterej. Nagle Niepołomski ukazał się w półotwartych drzwiach. Błysnęła lufa niklowanego browninga i huknął strzał, jeden, drugi, trzeci. Pochroń odpowiedział strzałem, ale sam pośliznął się, zachwiał, sunął po ścianie. Padł na ziemię. Fajtas oszalały strzelał we wszystkie klamki po kolei. Grzywacz otwarł wejściowe drzwi i ciągnął Pochronia na schody, ująwszy go pod pachy. Batasiński zatrzasnął drzwi, za którymi stał Niepołomski.

Na progu Pochroń kazał się posadzić, nakazał szeptem spokój, chwycił rewolwer lewą ręką, gdyż prawą miał strzaskaną na drzazgi. Zmrużył oczy i mierzył w Ewę, rozkrzyżowaną na drzwiach, za którymi stał Niepołomski. Strzelił. Zachwiała się i siadła na nogach. Obok niej charczał ostatkiem tchu przebity lokaj. Krew rzygała z jego ust na środek korytarza.

Leżąc na ziemi Ewa marzyła, że nareszcie jest pod progiem Łukasza. Teraz mu opowie o dziecku. Zda mu nareszcie raport o tym, jak było. Żeby tylko wyszedł! Gdy po chwili ciemności podniosła głowę, spostrzegła, że w tej sieni pełno jest nóg ludzkich, kolb, karabinów, mundurów. Draby jakieś, wojsko, policja! Ujrzała Pochronia głowę w jakichś łapach olbrzymich i jego straszliwe, groźne, nieubłagane oczy. Dźwignięto ją kułakami. Ktoś chwycił w garść jej włosy, owinął nimi pięść i tym porządkiem dźwignął ją z ziemi. Straciła przytomność.

Gdy się ocknęła, uderzył ją widok straszniejszy niż sama śmierć. Jakiś drab, rozebrany do koszuli, bił „w mordę” związanego Grzywacza. Tamten milczał bez jęku, bez słowa, bez drgnienia. Oprawca bił go w brzuch, kopał między nogi i policzkował bez przerwy. Pochroń leżący na pryczy, patrzał. Ewa zadrżała, zobaczywszy jego wzrok i skrzywienie ust. Przysiadła w kącie. Nad głową jej były balasy separatki policyjnej, dookoła prycze.

Straszliwy siepacz, spocony i zmordowany, porzuciwszy Grzywacza, zbliżył się do Pochronia i stanął nad nim.

— Powiesz sam — a?

Pochroń patrzał na niego pod blask, z uśmieszkiem.

Ewa zwlokła się z miejsca i czołgała ku niemu, żeby go zakryć przed posiepakiem. Padnie na niego piersiami i zakryje! Ale nim się dowlokła do środka nory, straciła drogę. Ciemność wielka… Jęk Pochronia. Słychać straszne razy w brzuch, w piersi, w gardziel.

Wtem za kratami głos! Jego to szept przejęty rozpaczą! Mówi Łukasz:

— Jest tu aresztowana razem z tymi zbójami — kobieta. Ona jest zupełnie niewinna! Przyszła mię ostrzec. Jeden ze zbójów za to ją zranił. Proszę ją puścić natychmiast. Ręczę za nią całym majątkiem!

Podźwignęła się z ziemi na łokciach, żeby zobaczyć twarz. Teraz powie! Ujrzała go. Stał za drewnianymi kratami. Wielkie oczy wlepił w ciemność jaskini i szukał wzrokiem. Spotkały się ich oczy. Uśmiech anielskiej rozkoszy spłynął na wargi Ewy. Ale razem z uśmiechem krew znowu popłynęła z ust.

Raz jeszcze szyja tak lekko, tak lekko dźwignęła ciężką głowę. Ewa czuła, że dwie ręce wsunęły się pod jej włosy i dźwignęły z podłogi bezsilną czaszkę — i że ona teraz w tych rękach troskliwych spoczywa. Już go dojrzeć nie mogła. Wiedziała, że sama leży na wznak, a on klęczy i w nieruchomych rękach głowę jej trzyma.

Spłonęła wszystka w dziewczęcy, najdawniejszy swój uśmiech szczęścia i z tym uśmiechem boskiej radości na ustach umarła, szukając w mrokach śmierci jego spojrzenia.

Загрузка...