V

Słońce dotykało horyzontu, kiedy znaleźli się u małego pagórka. Rakieta rzucała długi cień, gubiący się daleko wśród piasków równiny. Nim weszli do środka, przeszukali sumiennie otoczenie, ale nie znaleźli żadnych śladów, które by wskazywały, że ktokolwiek był pod ich nieobecność w pobliżu. Stos pracował bez zakłóceń. Półautomat zdołał oczyścić boczne korytarze i bibliotekę, zanim ugrzązł beznadziejnie w grubej warstwie plastykowych i szklanych skorup, zalegających laboratorium.

Po kolacji, którą pochłonęli błyskawicznie, Doktor musiał zeszyć ranę Koordynatorowi, bo nie przestawała krwawić, tymczasem Chemik zdążył przeprowadzić analizę wody pobranej w strumieniu i stwierdził, że nadaje się do picia, chociaż zawiera znaczną domieszkę soli żelazowych, psujących smak.

– Teraz musimy się wreszcie naradzić - oświadczył Koordynator. Zasiedli w bibliotece na nadmuchanych poduszkach, Koordynator w środku, z głową w białym czepcu bandaża.

– Co wiemy? - powiedział. - Wiemy, że planeta jest zamieszkała przez rozumne stworzenia, które Inżynier nazwał dubeltami. Nazwa ta nie odpowiada temu, co… ale mniejsza o to. Zetknęliśmy się z następującymi fragmentami cywilizacji „dubeltów”: z automatyczną fabryką, którą uznaliśmy za rozregulowaną i porzuconą - teraz wcale nie jestem już tego taki pewien - po wtóre, z lustrzanymi kopułkami na wzgórzach, niewiadomego przeznaczenia, po trzecie, z masztami, które emitują coś - prawdopodobnie jakiś rodzaj energii - ich przeznaczenie jest nam również nie znane - po czwarte, z ich wehikułami, przy czym jeden - zaatakowani - zdobyliśmy, opanowali i rozbili, po piąte - widzieliśmy z daleka ich miasto, o którym nic konkretnego niepodobna powiedzieć, po szóste - atak, o którym wspomniałem, przedstawiał się tak, że „dubelt” poszczuł na nas, żeby tak rzec, zwierzę, prawdopodobnie odpowiednio ułożone, które wypromieniowało coś w rodzaju małego piorunu kulistego i sterowało nim zdalnie, dopókiśmy go nie położyli trupem. Na koniec - po siódme - byliśmy świadkami zasypania rowu-grobu, pełnego martwych mieszkańców planety. To wszystko - o ile pamiętam. Poprawcie mnie lub uzupełnijcie to, co powiedziałem, jeśli się omyliłem albo coś opuściłem.

– W zasadzie to wszystko, prawie… - powiedział Doktor. - Z wyjątkiem tego, co zdarzyło się przedwczoraj na statku…

– Prawda. Okazało się, żeś miał słuszność - ten stwór był nagi. Być może usiłował po prostu schronić się gdziekolwiek - i w panicznej ucieczce wpełznął w pierwszy otwór, na jaki natrafił - a był to akurat tunel wiodący do wnętrza naszej rakiety.

– Jest to hipoteza równie kusząca, jak ryzykowna - odparł Doktor. - Jesteśmy ludźmi, kojarzymy i rozumujemy po ziemsku i wskutek tego możemy popełnić ciężkie błędy, przyjmując obce pozory za naszą prawdę, to znaczy układając pewne fakty w schematy przywiezione z Ziemi. Jestem zupełnie pewien, że myśleliśmy dziś rano wszyscy to samo - że natknęliśmy się na grób ofiar gwałtu, morderstwa, ale przecież naprawdę nie wiem, nie wiemy…

– Powtarzasz to, chociaż sam nie wierzysz - zaczął podniesionym głosem Inżynier.

– Nie chodzi o to, w co wierzę - przerwał mu Doktor. - Jeśli wiara jest gdzieś szczególnie nie na miejscu, to tym miejscem jest właśnie Eden. Hipoteza o „szczuciu” elektrycznego psa na przykład…

– Jak to?

– Nazywasz to hipotezą? Ależ to fakt - niemal równocześnie odezwali się Chemik i Inżynier.

– Mylicie się. Dlaczego nas zaatakował? Nic o tym nie wiemy. Być może przypominamy wyglądem jakieś tutejsze karaluchy albo zające… Wy zaś skojarzyliście - przepraszam, myśmy natomiast skojarzyli ten agresywny postępek z tym, cośmy widzieli przedtem, a co zrobiło na nas tak wstrząsające wrażenie, że straciliśmy zdolność spokojnego myślenia.

– A gdybyśmy ją zachowali i nie strzelali od razu, teraz nasz popiół rozwiewałby się tam pod laskiem, czy tak? - wyrzucił gniewnie Inżynier. Koordynator milczał, wodząc oczami od jednego do drugiego.

– Zrobiliśmy to, co musieliśmy zrobić, ale jest bardzo prawdopodobne, że zaszło nieporozumienie - z obu stron… Wydaje się wam, że wszystkie kamienie łamigłówki są już ułożone? A ta fabryka, rzekomo opuszczona przed kilkuset laty i rozregulowana? Co z nią? Gdzie pasuje ten kamień?

Chwilę trwało milczenie.

– Uważam, że Doktor ma sporo słuszności - powiedział Koordynator. - Zbyt mało jeszcze wiemy. Sytuacja jest o tyle pomyślna, że, o ile możemy sądzić, oni nie wiedzą o nas nic, jak myślę, głównie dlatego, ponieważ żadna z ich dróg, tych bruzd, nie przebiega w pobliżu tego miejsca. Trudno liczyć jednak na to, że taki stan potrwa długo. Chciałbym prosić, abyście rozważali nasze położenie od tej strony i wypowiedzieli swoje propozycje.

– Obecnie jesteśmy w tym wraku właściwie bezbronni. Wystarczyłoby zaszpuntować uczciwie tunel, żebyśmy się podusili jak myszy. Wskazany jest zatem największy pośpiech, właśnie z uwagi na to, że w każdej chwili możemy zostać odkryci, a jakkolwiek hipoteza o agresywności „dubeltów” jest tylko moją ziemską mrzonką - mówił z pasją Inżynier - to jednak, niezdolny rozumować inaczej, proponuję, a właściwie żądam, abyśmy niezwłocznie przystąpili do naprawy wszystkich urządzeń, uruchomienia agregatów.

– Na jak długi oceniasz niezbędny do tego czas? - przerwał mu Doktor. Inżynier zawahał się.

– A widzisz… - ze znużeniem powiedział Doktor. - Dlaczego mamy się łudzić? Odkryją nas, zanim skończymy, bo, powiem to, choć nie jestem fachowcem, muszą upłynąć długie tygodnie…

– Niestety, to prawda - podjął Koordynator. - Poza tym będziemy musieli uzupełnić zapas wody, nie mówiąc już o kłopocie, jaki będziemy mieli z tą skażoną, która zalała spodnią kondygnację, nie wiadomo także, czy potrafimy we własnym zakresie sporządzić wszystko, co okaże się potrzebne dla uzupełnienia szkód.

– Następna wyprawa będzie niewątpliwie wskazana - zgodził się Inżynier - a nawet więcej wypraw, ale można je przedsiębrać w nocy, poza tym część nas, powiedzmy połowa albo dwu ludzi, powinna stale być przy rakiecie - ale dlaczego tylko my mówimy!? - zwrócił się niespodziewanie do trzech milczących słuchaczy sporu.

– W zasadzie powinniśmy jak najintensywniej pracować w rakiecie - i zarazem badać tutejszą cywilizację - powiedział wolno Fizyk. - Te zadania w znacznej mierze kolidują ze sobą. Ilość niewiadomych jest tak wielka, że nawet rachunek strategiczny niewiele pomoże. Jedno nie ulega wątpliwości - ryzyka, graniczącego z katastrofą, nie unikniemy bez względu na wybrany tryb postępowania.

– Widzę, do czego zmierzacie - wciąż tym samym niskim, znużonym głosem powiedział Doktor. - Chcecie przekonać samych siebie, że musimy podjąć dalsze wyprawy, mając zdolność zadawania potężnych, to znaczy atomowych ciosów. Ma się rozumieć - we własnej obronie. Ponieważ skończy się to tym, że będziemy mieli przeciw sobie całą planetę - nie mam najmniejszej ochoty uczestniczyć w tak pirrusowym przedsięwzięciu, które pozostanie pirrusowe nawet, jeśli oni nie znają energii atomowej… a to wcale nie jest pewne. Jaki rodzaj silnika poruszał to koło?

– Nie wiem - odparł Inżynier - ale nie atomowy. Tego jestem prawie pewien.

– To „prawie” może nas kosztować wszystko - powiedział Doktor. Odchylił się do tyłu i oparł głowę z zamkniętymi oczami o brzeg wiszącej bokiem szafy bibliotecznej, jakby nie miał więcej zamiaru się odezwać.

– Kwadratura koła - mruknął Cybernetyk.

– A gdybyśmy spróbowali… porozumieć się? - zaczął z ociąganiem Chemik. Doktor usiadł prosto i patrząc na niego, powiedział:

– Dziękuję ci. Zaczynałem się już naprawdę obawiać, że tego nikt nie powie!

– Ależ próbować porozumienia - to znaczy wydać się w ich ręce! - krzyknął Cybernetyk zrywając się z miejsca.

– Dlaczego? - spytał chłodno Doktor. - Możemy się pierwej uzbroić, nawet w miotacze atomowe - ale nie będziemy się podkradać nocą do ich miast czy fabryk.

– Dobrze, dobrze… Więc jak sobie wyobrażasz taką próbę porozumienia?

– Tak, powiedz - dodał Koordynator.

– Przyznaję, że nie powinniśmy go próbować w tej chwili - odparł Doktor. - Im więcej zdołamy naprawić urządzeń na statku, tym, rzecz prosta, lepiej. Powinniśmy się też uzbroić - chociaż nie muszą to być miotacze atomowe… Potem - część z nas zostanie przy rakiecie., a część, dajmy na to trzech, pójdzie do miasta. Dwaj zostaną z tyłu, aby mogli dobrze obserwować trzeciego, który będzie starał się porozumieć z mieszkańcami…

– Wiesz wszystko bardzo dokładnie. Wiesz nawet, oczywiście, kim będzie ten, kto wejdzie do miasta - złowróżbnym głosem powiedział Inżynier.

– Tak. Wiem.

– A ja nie pozwolę ci popełniać na moich oczach samobójstwa! - krzyknął Inżynier, zerwał się na równe nogi i przyskoczył do Doktora, który nie podniósł nawet głowy. Inżynier drżał cały. Nie widzieli go jeszcze tak wzburzonym.

– Jeżeli przeżyliśmy - wszyscy! - taką katastrofę, jeżeli udało się nam wydostać z tego grobu, w który zamieniła się rakieta, jeżeli wyszliśmy cało, biorąc na siebie nieobliczalne ryzyko lekkomyślnych eskapad - jak gdyby planeta, obca planeta, była terenem do spacerowych wycieczek - to nie po to, aby przez jakieś przeklęte mrzonki, przez banialuki! - gniew dusił go po prostu. - Wiem, o co ci idzie - krzyczał z zaciśniętymi pięściami. - Posłannictwo człowieka! Humanitaryzm! Człowiek wśród gwiazd! Prawość! Bałwan jesteś ze swoimi idejkami, rozumiesz?! Nikt nie chciał nas dziś zabić! Nie zasypywano żadnego masowego grobu! Co? Prawda?! Co? - pochylał się nad Doktorem, który popatrzył nań i wtedy Inżynier umilkł.

– Chciano nas zabić. I bardzo możliwe, że to był grób pomordowanych - powiedział Doktor, a wszyscy widzieli, z jakim wysiłkiem zachowywał spokój. - A pójść do miasta trzeba.

– Po tym, cośmy zrobili? - odezwał się Koordynator. Doktor drgnął.

– Tak - powiedział. - Spaliliśmy trupa… tak. Róbcie, co uważacie za właściwe. Postanawiajcie. Ja się - podporządkuję.

Wstał i wyszedł, przekraczając bokiem poziomo otwarte drzwi. Zamknął je za sobą. Patrzyli na nie przez chwilę, jakby w oczekiwaniu, że rozmyśli się i wróci.

– Niepotrzebnie się tak uniosłeś - powiedział cicho Koordynator do Inżyniera.

– Wiesz doskonale - zaczął Inżynier, ale popatrzywszy mu w oczy, powtórzył ciszej:

– Tak. Niepotrzebnie.

– Doktor ma słuszność w jednym - powiedział Koordynator. Podciągnął osuwający się bandaż. - To, cośmy odkryli na północy, nie składa się z tym, co widzieliśmy na wschodzie. Szacując z grubsza, miasto znajduje się tak daleko od nas, jak fabryka - w linii powietrznej niewiele ponad trzydzieści, trzydzieści piąć kilometrów.

– Więcej - powiedział Fizyk.

– Możliwe. Otóż nie sądzę, żeby na południu albo na zachodzie znajdowały się jakieś elementy ich cywilizacji równie blisko - bo z tego by wynikało, że spadliśmy w samym środku jakiegoś lokalnego „pustkowia cywilizacyjnego”, „cywilizacyjnej próżni” o średnicy sześćdziesięciu kilometrów - byłby to zbyt dziwny, a przez to i nazbyt nieprawdopodobny przypadek. Zgadzacie się ze mną?

– Tak - powiedział Inżynier. Nie patrzył na nikogo.

– Tak - skinął głową Chemik i dodał: - Od początku należało mówić tym językiem.

– Podzielam skrupuły Doktora - ciągnął Koordynator - ale jego propozycję uważam za naiwną i nieprzystosowaną do sytuacji. Nie dorastającą do niej. Reguły kontaktu z obcymi istotami są wam znane, ale nie przewidują sytuacji, w jakiej znaleźliśmy się - jako bezbronni prawie rozbitkowie, mieszkańcy wkopanego w ziemię wraka. Musimy oczywiście naprawiać uszkodzenia statku, równocześnie jednak zachodzi wyścig w zbieraniu informacji - między nami i nimi. Jak dotąd, my jesteśmy górą. Tego, który zaatakował nas, zniszczyliśmy. Nie wiemy, dlaczego to zrobił. Może naprawdę przypominamy jakichś ich wrogów - to też trzeba, w miarę możliwości, stwierdzić. Wobec tego, że uruchomienie statku nie jest w najbliższej przyszłości realne, musimy być przygotowani na wszystko. Jeżeli cywilizacja, która otacza nas, jest dość wysoka - a sądzę, że to właśnie zachodzi - to, co zrobiłem - cośmy zrobili - w najlepszym razie tylko opóźni nieco odnalezienie nas. Główny wysiłek musimy - teraz - skierować na uzbrojenie.

– Czy mogę coś powiedzieć? - odezwał się Fizyk.

– Mów.

– Chciałbym wrócić do punktu widzenia Doktora. Jest on - powiedziałbym - przede wszystkim emocjonalny, ale stoją za nim także inne argumenty. Znacie wszyscy Doktora. Wiem, że nie byłby zachwycony tym, co mogę przytoczyć w obronie jego propozycji - ale powiem to. Otóż bynajmniej nie jest obojętna sytuacja, w której nastąpi pierwszy kontakt między nami i - nimi. Jeżeli oni przyjdą do nas - przyjdą po… śladach. Wtedy o porozumieniu trudno wręcz będzie myśleć. Nastąpi bez wątpienia atak, a my będziemy zmuszeni walczyć o życie. Jeżeli natomiast my wyjdziemy ku nim - szansa porozumienia, chociaż nikła, będzie jednak istniała. Tak więc ze strategicznego stanowiska lepiej zachować inicjatywę i aktywność, bez względu na to, jakie można o tym wygłaszać opinie moralne…

– No dobrze, ale jak to ma wyglądać w praktyce? - spytał Inżynier.

– W praktyce nic się na razie nie zmieni. Musimy mieć broń - i to jak najszybciej. Chodzi o to, abyśmy, zaopatrzywszy się w nią, przystąpili do prób kontaktu - ale nie na zbadanym terenie.

– Dlaczego? - spytał Koordynator.

– Dlatego, ponieważ jest wysoce prawdopodobne, że zanim jeszcze dotrzemy do miasta, zostaniemy uwikłani w walkę. Nie porozumiesz się z istotami, które pędzą w tych tarczach - są to najgorsze warunki, jakie sobie można wyobrazić.

– A skąd wiesz, że gdzie indziej natkniemy się na lepsze?

– Nie wiem - ale wiem, że na północy i na wschodzie nie mamy czego szukać. Przynajmniej na razie.

– Rozważymy to - powiedział Koordynator. - Co dalej?

– Trzeba uruchomić Obrońcę - powiedział Chemik.

– W jakim czasie da się to zrobić? - zwrócił się Koordynator do Inżyniera.

– Nie mogę powiedzieć. Bez automatów nie dostaniemy się nawet do Obrońcy. Waży czternaście ton. Niech Cybernetyk powie.

– Żeby go przejrzeć, potrzebuję dwu dni. Co najmniej - podkreślił ostatnie słowo Cybernetyk. - Ale pierwej muszę mieć automaty na chodzie.

– W tym czasie będziesz miał wszystkie automaty w ruchu? - spytał z powątpiewaniem Koordynator.

– Gdzież tam! Dwa dni zajmie mi sam Obrońca - potem, kiedy uruchomię choć jeden automat. Naprawczy. A muszę mieć jeszcze jeden, ciężarowy. Żeby je przejrzeć, potrzebuję znowu dwu dni, z tym, że nie wiem, czy w ogóle dadzą się uruchomić.

– Czy nie można wymontować z Obrońcy serca i ustawić go za prowizorycznym pancerzem, tutaj, na górze, pod osłoną kadłuba? - pytał dalej Koordynator. Skierował wzrok na Fizyka. Ten potrząsnął głową.

– Nie. Każdy biegun serca waży przeszło tonę. Poza tym bieguny nie zmieszczą się w tunelu.

– Tunel można poszerzyć.

– Nie przejdą przez właz. A klapa ciężarowa jest pięć metrów nad ziemią i zalana wodą z pękniętego zbiornika rufowego, przecież wiesz.

– Badałeś skażenie tej wody? - spytał Inżynier.

– Tak. Stront, wapń, cer, wszystkie izotopy baru i co tylko chcesz. Nie można jej ani wypuścić - zatrułaby nam cały grunt w promieniu czterystu metrów - ani oczyścić, jak długo antyradiatory nie mają sprawnych filtrów.

– A ja nie mogę oczyścić filtrów bez mikroautomatu - dodał Inżynier. Koordynator, który wodził oczami od jednego do drugiego, w miarę jak mówili, odezwał się:

– Rejestr naszych „niemożności” jest spory, ale to nic, dobrze, żeśmy go sobie przepowiedzieli od tej strony, myślę o uzbrojeniu. Pozostają zatem miotacze, tak?

– To nie są żadne miotacze - z odcieniem irytacji powiedział Inżynier. - Nie wprowadzajmy samych siebie w błąd. Doktor podniósł koło nich taki szum, jakbyśmy właśnie zamierzali rozpocząć tu wojnę atomową. Oczywiście, można z nich wyrzucać wzbogacony roztwór, ale zasięg nie przekracza nawet siedmiuset metrów. To polewaczki ręczne, nic więcej, a do tego niebezpieczne dla strzelającego, jeśli nie ma na sobie pancerza. A pancerz waży sto trzydzieści kilogramów.

– Rzeczywiście, mamy same ciężkie rzeczy na pokładzie - powiedział Koordynator takim tonem, że nikt nie wiedział, czy drwi. - Zrobiłeś to obliczenie, prawda? - spytał Fizyka.

– Zrobiłem. Jest jeszcze taki wariant: dwa miotacze, oddalone od siebie co najmniej o sto metrów, strzelają tak, aby obie wyrzucone strugi przecięły się w celu. Powstaje wtedy z obu podkrytycznych strumieni objętość nadkrytyczna i zachodzi reakcja łańcuchowa.

– To dobre do zabawy, na poligonie - zauważył Chemik. - Nie wyobrażam sobie takiej precyzji w warunkach polowych.

– Czyli że żadnych atomowych miotaczy w ogóle nie mamy? - zdziwił się Cybernetyk. Pochylił się do przodu. Ogarniała go złość. - Więc po co była ta cała dyskusja - spór - sprzeczka - czy mamy wyruszać, straszliwie uzbrojeni, czy nie? Gonimy po prostu w piętkę!

– Zgadzam się, że sporo robimy bez głowy - powiedział wciąż jednakowo spokojny Koordynator. - Że robiliśmy dotąd - dodał. - Ale na taki luksus nie możemy sobie dalej pozwolić. Nie jest całkiem tak, jak mówisz - patrzał na Cybernetyka - bo istnieje pierwszy wariant użycia miotaczy, wyrzucanie połowy pojemności zbiornika, a wtedy w celu nastąpi wybuch. Tylko trzeba strzelać z możliwie dobrego ukrycia i zawsze na maksymalną odległość.

– To znaczy, że przed otwarciem ognia trzeba wleźć na metr w ziemię, tak?

– Co najmniej na półtora metra - z dwumetrowym przedpiersiem - wtrącił Fizyk.

– No, to dobre w wojnie pozycyjnej. Na wyprawach jest bezprzedmiotowe - powiedział wzgardliwie Chemik.

– Zapominasz o naszej sytuacji - odparował Koordynator. - Jeżeli zajdzie konieczność, jeden człowiek z miotaczem osłoni reszcie odwrót.

– A! Bez kopania metrowych nasypów?

– Jeżeli nie będzie na to czasu - bez.

Milczeli przez chwilę.

– Ile mamy jeszcze zdatnej do użycia wody? - spytał Cybernetyk.

– Niespełna tysiąc dwieście litrów.

– To bardzo mało.

– Bardzo mało.

– Proszę teraz o konkretne propozycje - odezwał się Koordynator. Na białym czepcu jego bandaża ukazała się czerwona plamka. - Celem naszym jest uratować siebie i… mieszkańców planety.

Zapadła cisza. Naraz wszystkie głowy zwróciły się w jedną stronę. Zza ściany dochodziła stłumiona muzyka. Powolne takty melodii, którą wszyscy znali.

– Aparat ocalał?… - szepnął ze zdziwieniem Cybernetyk. Nikt mu nie odpowiedział.

– Czekam - powtórzył Koordynator. - Nikt? - Wobec tego postanawiam: wyprawy będą kontynuowane. Jeżeli uda się doprowadzić do kontaktu w sprzyjających warunkach - zrobimy wszystko, co będzie możliwe, aby urzeczywistnić porozumienie. Nasz zapas wody jest niezwykle mały. Dla braku środków transportowych nie możemy go powiększyć natychmiast. Musimy się zatem rozdzielić. Połowa załogi będzie stale pracować w rakiecie, druga połowa - badać teren. Jutro przystąpimy do naprawy łazika i zmontowania miotaczy. Jeżeli zdążymy - już wieczorem podejmiemy wypad na kołach. Kto chce coś powiedzieć?

– Ja - powiedział Inżynier. Skulony, z twarzą w dłoniach, zdawał się patrzeć przez szpary między palcami w podłogę.

– Niech Doktor zostanie przy rakiecie…

– Dlaczego? - zdziwił się Cybernetyk. Wszyscy inni zrozumieli.

– On… nie podejmie nic przeciw nam… jeżeli to masz na myśli - powoli, ostrożnie dobierając słowa, powiedział Koordynator. Czerwona plama na bandażu nieco urosła. - Mylisz się, sądząc…

– On - czy nie można by go zawołać? Nie chcę tak.

– Mów - powiedział Cybernetyk.

– Wiecie, co zrobił pod tą - fabryką. Mógł zginąć.

– Tak. Ale - on jeden pomógł mi… rozdeptać… - Koordynator nie dokończył.

– To prawda - zgodził się Inżynier. Nie odrywał rąk od twarzy. - Wobec tego nic nie powiedziałem.

– Kto chce zabrać głos? - Koordynator wyprostował się lekko, podniósł rękę do głowy, dotknął bandaża i popatrzał na palce. Muzyka za ścianą wciąż grała.

– Tu czy tam, w terenie - nie wiadomo, gdzie pierwej ich się spotka - przyciszonym głosem rzucił Fizyk do Inżyniera.

– Czy będziemy losować? - spytał Chemik.

– To niemożliwe - zostać będą musieli zawsze ci, którzy mają na statku robotę, to znaczy - specjaliści - powiedział Koordynator. Wstawał powoli, dziwnie jakoś niepewnie. Naraz zachwiał się, Inżynier przyskoczył i podparł go. Zajrzał mu w twarz.

– Chłopcy - powiedział unosząc brwi. Fizyk objął Koordynatora z drugiej strony. Pozwolił im się unieść, inni rozścielali na podłodze poduszki.

– Nie chcę leżeć - powiedział. Miał zamknięte oczy. - Pomóżcie mi - dziękuję. To nic, zdaje się, że szew puścił.

– Zaraz będzie cicho - powiedział Chemik i skierował się do drzwi. Koordynator otworzył szeroko oczy.

– Nie, ależ nie, niech gra…

Zawołali Doktora. Zmienił opatrunek, założył dodatkowe klamry i dał Koordynatorowi jakieś proszki wzmacniające. Potem wszyscy ułożyli się w bibliotece. Dochodziła druga w nocy, kiedy zgasili wreszcie światła i statek objęła cisza.

Загрузка...