Golem czuwał nad śpiącymi podróżnymi. Stał przy rozżarzonych węgielkach wyższy od człowieka, a nawet od człowieka-kaktusa. Krępy, ze zbyt długimi ramionami, które plątały się w okolicy kolan, przypominał małpę. Plecy miał siodłowato wygięte, a glinianą skórę spękaną od słońca.
O świcie przebudzone insekty zaczęły spacerować po golemie. Nie poruszył się. Pyłki i zarodniki fruwały nad śpiącymi w zagłębieniu terenu wędrowcami. Chłodny, poranny wiatr przebiegał dreszczem skórę. Bezlitosny upał zostawili już za sobą.
Drogon wstał pierwszy, kiedy inni się obudzili, myszkował już po okolicy. Pomeroy i Elsie poszli w jego ślady, zostawiając Cuttera samego z panem golema.
— Judaszu, nie trzeba było wyjeżdżać — powiedział Cutter. — Nie trzeba było.
— Znalazłeś pieniądze, które dla ciebie zostawiłem?
— Oczywiście, i instrukcje też, ale się do nich nie zastosowałem, jak widzisz. Nie cieszysz się? Z tego, co ci przyniosłem? — Klepnął swój plecak. — Nie były gotowe, kiedy wyjeżdżałeś.
— A teraz jedno jest zepsute. — Judasz uśmiechnął się smutno. — A jedno to za mało.
— Zepsute? — Cutter był zdruzgotany. Taki kawał drogi wlókł ze sobą oba urządzenia. — Nie trzeba było wyjeżdżać beze mnie, Judaszu. Trzeba było na mnie zaczekać.
Cutter pocałował Judasza, z zaniepokojeniem, które zawsze go ogarniało, gdy to robił, z rodzajem desperacji. Ten zareagował jak zwykle, z czymś w rodzaju czułości i czymś w rodzaju wyrozumiałości.
Zdeprymowany Cutter zauważył, że nawet teraz Judasz Low nie sprawiał wrażenia skoncentrowanego na tym, co miał przed sobą. Tak się zachowywał, odkąd go znał. „Typowy bujający w obłokach uczony” — myślał sobie z początku Cutter. Sklep Cuttera mieścił się w Brock Marsh i jego klientela składała się z naukowców. Był zaskoczony, kiedy w głosie Judasza usłyszał ślady akcentu z jednej z dzielnic robotniczych w centrum.
Poznali się ponad dziesięć lat temu. Cutter wyszedł z zaplecza i zobaczył Judasza stojącego przed półkami z ezoteryką: zeszytami, mechanizmami zegarowymi, warzywnymi tajemnicami. Wysoki, chudy mężczyzna z suchymi, długimi włosami, znacznie starszy od Cuttera, twarz zniszczona wiekiem, szeroko otwarte oczy, które wszystkiemu się dziwiły. Było to niedługo po wojnie na hałdach, kiedy Cutter musiał zrezygnować z konstruktu sprzątającego. Sam mył podłogę i był w złym humorze, potraktował więc klienta niezbyt nieuprzejmie.
Kiedy Judasz przyszedł znowu, Cutter próbował go przeprosić, ale starszy pan tylko szeroko otworzył oczy ze zdziwienia. Podczas jego trzeciej wizyty — kupował alkalidy i najlepszą, najgęstszą glinę — Cutter spytał go, jak się nazywa.
— To jak mam do pana mówić: Judaszu, Judo czy doktorze Low?
Judasz uśmiechnął się. Cutter nigdy w życiu nie poczuł się tak z kimś związany, tak zrozumiany, jak przy tym uśmiechu. Jego motywy zostały bez wysiłku odgadnięte. Wtedy już wiedział, że nowy klient nie jest roztargnionym naukowcem, tylko świętym człowiekiem. Cutter bardzo szybko go pokochał.
Z początku odnosili się do siebie trochę nieśmiało, nie tylko Cutter i Judasz, ale również Judasz i Pomeroy, Judasz i Elsie. Ciągle ich pytał, w jaki sposób umarli Drey, Ihona i Fejh. Był wstrząśnięty i przygnieciony tym, że ta trójka straciła życie.
Poprosił ich, żeby opowiedzieli mu o tym, jak zginęli, w formie historii: o Ihonie w słupie wody, o ostatniej powietrznej podróży Dreya i, co było najtrudniejsze, o rozpadzie Fejhechrillena od gradu kul.
Nakłaniali go, żeby z kolei zrelacjonował im, co on przeżył. Pokręcił głową, jakby nie było warto o tym mówić.
— Jechałem — powiedział do nich — na moim golemie. Cały czas na południe, przez las i dalej prosto jak strzała. Zapłaciłem za przewóz statkiem przez Morze Mizerne. Potem jechałem na zachód, przez wioski ludzi-kaktusów. Pomagali mi. Przejechałem przez szczelinę. Wiedziałem, że jestem śledzony. Zastawiłem pułapkę. Jabberowi niech będą dzięki, że się zorientowałeś, Cutter.
Przez jego twarz przemknął ponury cień.
Wyglądał na zmęczonego. Cutter nie wiedział, przez co Judasz musiał przejść, co odebrało mu siły. Liczne strupy wskazywały, że miałby o czym opowiadać. Utrzymywanie golema przy życiu nie wymagało wielkiego wysiłku, ale było kolejnym obciążeniem dla uciekiniera.
Cutter położył dłoń na boku szarego olbrzyma.
— Puść go, Judaszu — powiedział.
Starszy pan spojrzał na niego jak zawsze zdziwiony i uśmiechnął się powoli.
— Śpij — rozkazał.
Dotknął rudymentarną twarz golema. Gliniany człowiek nie zmienił pozycji, ale coś go opuściło. Jakiś orgon. Golem niedostrzegalnie zapadł się w sobie, wzbijając obłok kurzu, a rysy na jego ciele nagle wyglądały na jeszcze bardziej wysuszone. Stał tam, gdzie wcześniej, już się nie poruszył. Powoli się powykrusza, a dziury w jego ciele staną się schronieniem dla ptaków i robactwa. Element krajobrazu, który po jakimś czasie zniknie.
Cuttera ogarnęła ochota, żeby go przewrócić i patrzeć, jak się rozpada, żeby oszczędzić mu losu bezsilnej ofiary czasu, ale powstrzymał się.
— Kim jest Drogon? — spytał Judasz.
Szemracz sprawiał wrażenie zagubionego bez swojego konia. Próbował znaleźć sobie jakieś zajęcie i nie dbał o to, że inni o nim rozmawiają.
— Gdyby to ode mnie zależało, to nie byłoby go z nami — odparł Pomeroy. — Jak na szeptodzieja włada wielkimi mocami. I nie wiemy, skąd pochodzi.
— Konny włóczęga — wyjaśnił Cutter. — Parobek, tropiciel śladów. Doszło do jego uszu, że uciekłeś… Bogowie raczą wiedzieć, jakie teraz krążą słuchy. Przyłączył się do nas, bo chce znaleźć Żelazną Radę. Myślę, że z powodów sentymentalnych. Już nieraz ocalił nam skórę.
— On jedzie z nami? — spytał Judasz.
Wszyscy na niego spojrzeli.
— Wiesz… — zaczął dyplomatycznie Cutter. — Nie musisz jechać dalej. Moglibyśmy zawrócić. — Judasz spojrzał na niego dziwnie. — Wiem, uważasz, że spaliłeś za sobą mosty, zastawiając golemową pułapkę w swoim pokoju, i to prawda, że będą cię szukali, ale przecież mógłbyś zejść do podziemia. Wiesz, że Plenum by cię chroniło.
Judasz patrzył na nich i jedno po drugim zawstydzone odwracało wzrok.
— Nie wierzycie, że ona wciąż istnieje — powiedział. — O to chodzi? Jesteście tutaj ze względu na mnie?
— Nie — odparł Pomeroy. — Od początku mówiłem, że nie jadę tylko ze względu na ciebie.
Ale Judasz nie dał się zbić z tropu.
— Myślicie, że już jej nie ma? — w jego głosie pobrzmiewała spokojna, niemal religijna pewność. — Jest. Jak mógłbym zawrócić, Cutter? Nie rozumiesz, po co tutaj jestem? Oni szukają właśnie Rady. Kiedy ją znajdą, zniszczą ją. Ich pierwotnym celem byli mieszkańcy Tesh, ale teraz, kiedy już wiedzą, gdzie jest Rada, nie mogą jej zostawić swemu losowi. Słyszałem to od źródła z dawnych czasów. Że ją znaleźli i co planują. Muszę ich ostrzec. Wiem, że Plenum nie zrozumie. Podejrzewam, że rzucili na mnie klątwę.
— Wysłaliśmy im wiadomość — powiedział Cutter. — Z Myrshock. Wiedzą, że jedziemy twoim śladem.
Judasz wyjął z tornistra plik kartek i trzy woskowe cylindry.
— Od Rady — wyjaśnił. — Najstarszy list ma prawie siedemnaście lat. Pierwszy cylinder jest jeszcze starszy: dwadzieścia lat. Ostatnie przyszły trzy lata temu i miały dopiero dwa lata, kiedy je otrzymałem. Wiem, że Rada istnieje.
Jakimi drogami podróżowały te wiadomości? Z Fellidowego Lasu nad morze, statkami do Cieśniny Ognistej Wody, Shankell i Myrshock, potem do Zatoki Żelaznej i Nowego Crobuzon. Albo krętymi górskimi ścieżkami, albo leśnymi drogami kilkaset kilometrów w głąb bagien, poniżej Cobsea. Potem do samego Cobsea, położonego na wielkich równinach. A może drogą powietrzną bądź taumaturgiczną — tak czy owak w końcu trafiły do Judasza Lowa.
„Masz możliwość odpisać, Judaszu?” — zapytał w myślach Cutter. „Wiedzą, że do nich jedziesz? I ile wiadomości od nich zaginęło po drodze?” Oczyma duszy zobaczył srogie klify usłane okruchami wosku. Wiatr niesie kawałki zaszyfrowanego papieru jak liście nad stepami.
Z nabożną czcią patrzył na listy, grawerowane cylindry, utrwalony dźwięk. Przedmioty znane z plenarnej famy, z opowieści podróżnych i dysydentów.
Co on może wiedzieć? Kiedy Cutter po raz pierwszy usłyszał o Żelaznej Radzie, był chłopcem i zabrzmiało mu to jak baśń ludowa, taka sama jak o Jacku Pół-Pacierza, Toro i Rokoszu. Kiedy był dostatecznie duży, aby zrozumieć, że parlament mógł go okłamać — że mogło nie być żadnej katastrofy na południowych moczarach — Żelaznej Rady, która według części ludzi tam się narodziła, w tym miejscu nie znaleziono. Nawet ci, którzy mówili, że ją widzieli, wskazywali w kierunku zachodnim.
„Czemu nigdy mi ich nie pokazałeś?” — pomyślał. Podczas wszystkich tych dyskusji, przez cały ten czas, kiedy się do siebie zbliżyli, nawet o tym nie napomknął. Judasz wziął sceptycyzm Cuttera do ręki i próbował go przerobić, wyjaśnić mu, że takie zgorzknienie zatruwa życie. Mówił, że istnieją inne sposoby na to, aby wątpić we wszystko bez popadania w pesymizm, a Cutter od czasu do czasu próbował zmienić swoje mentalne przyzwyczajenia.
Znali się od kilkunastu lat. Cutter nauczył się od Judasza wielu rzeczy i sam też czegoś go nauczył. To Judasz wciągnął Cuttera w orbitę Plenum. Cutter przypomniał sobie te wszystkie debaty w jego sklepie, w jego małym mieszkaniu, w łóżku. We wszystkich tych politycznych dywagacjach — Judasz był zupełnie oderwanym od rzeczywistości powstańcem, a Cutter nie więcej niż podejrzliwym towarzyszem drogi — Cutter nigdy nie zobaczył tych namacalnych dowodów na istnienie Żelaznej Rady.
Nie czuł się oszukany, tylko zdezorientowany. Nie pierwszy raz.
— Wiem, gdzie jest Rada — powiedział Judasz. — Potrafię ją znaleźć. Wspaniale, że przybyliście. Ruszajmy dalej.
Judasz porozmawiał z szeptodziejem. Oczywiście tylko on słyszał odpowiedzi Drogona. W końcu Judasz skinął głową i zrozumieli, że Drogon idzie z nimi. Pomeroy naburmuszył się, mimo tego wszystkiego, co zrobił dla nich szemracz.
Somaturg Judasz nie objął kierownictwa, nic nie zrobił, tylko powiedział, że on rusza w dalszą drogę, a oni mogą z nim pójść, ale jak zawsze mu się podporządkowali. Tak samo było w Nowym Crobuzon. Nigdy im nie rozkazywał, często sprawiał wrażenie za bardzo zaabsorbowanego własnymi myślami, aby pamiętać, że mu towarzyszą, ale kiedy do nich mówił, uważnie go słuchali.
Rozpoczęli przygotowania. Czekało ich wiele tygodni marszu. Kilometry lądu, ziemia, kamienie, drzewa, może woda, może przepaście, a potem może Żelazna Rada. Poszli wcześnie spać, a w nocy Cuttera obudziły odgłosy kochania się Pomeroya i Elsie. Nie byli w stanie stłumić dyszenia ani ocierania się ciała o ciało. Hałasy te podnieciły go. Słuchał spółkowania przyjaciół z żądzą i wzbierającą czułością. Wyciągnął rękę do Judasza, który odwrócił się sennie i odwzajemnił jego głęboki pocałunek, ale po chwili znowu przekręcił się na drugi bok.
Cutter po cichu doprowadził się pod kocem do wytrysku na ziemię, patrząc na odwróconego tyłem Judasza.
Przez tydzień zmierzali na północ i północny zachód. Kraj coraz bardziej zieleniał. Marsz był wyczerpujący. Teren falował. Zapadliska i cenoty były coraz głębsze, a pagórki porośnięte niskimi dębami i innymi skarłowaciałymi od upału drzewami. Wędrowali przez parowy. Szeptodziej trzy razy im pokazał, że nieświadomie odnaleźli szlak, że szli po śladach duchów.
— Dokąd idziemy?
— Wiem, gdzie to jest — odparł Judasz. — W jakiej okolicy. — Studiował mapy i konsultował się z Drogonem, stepowym wędrowcem. Oddychał niewzruszonym spokojem pustkowia. — Dlaczego jesteś tutaj? — spytał Drogona. Szemracz odpowiedział mu prosto do ucha. — Dobrze, ale to mi nic nie mówi.
— On tego teraz nie robi — włączył się Cutter. — Swoim cholernym głosem może cię zmusić do wszystkiego. Co najmniej dwa razy uratował nam w ten sposób życie.
Pumy i hemoskrzydlaki przyglądały się im z pagórków albo z powietrza i wędrowcy kazali przemówić swojej broni. Kępy woskowatych roślin przypominających szerokolistne sukulenty ciągle ich straszyły, poruszając się nawet przy bezwietrznej pogodzie.
— Patrzcie tam — zaszeptał Drogon. Wiózł ze sobą rynsztunek koczownika. Był człowiekiem z tych stron, ale trochę niespokojnym bez swojego konia. Zwracał ich uwagę na rzeczy, których by nie zobaczyli. — Tutaj była wioska. — I rzeczywiście, nauczyli się odczytywać pismo ziemi, ściany i fundamenty wygrawerowane w regolicie, pamięć krajobrazu o architekturze. — To nie jest drzewo — mówił i uświadamiali sobie, że to jest lufa starego działa albo czegoś działopodobnego, otulona bluszczem i obrośnięta strupami niepogody.
Którejś nocy, kiedy inni odsypiali sutą kolację złożoną z dziczyzny, Cutter obudził się wiele godzin przed świtem i zauważył, że Judasza nie ma. Ogłupiały przeszukał jego legowisko, w nadziei, że go tam znajdzie. Szeptodziej podniósł głowę i skrzywił się, kiedy zobaczył, że Cutter tęsknie przyciska do siebie wełniany koc Judasza.
Judasz poszedł z wiatrem do małego załomu w zboczu wzgórza. Wyjął z plecaka żelazne urządzenie, Cutter aż się zdziwił, że ten wlókł ze sobą coś tak ciężkiego. Judasz pokazał Cutterowi, żeby usiadł koło voxiteratora. Jeden z woskowych cylindrów był wsunięty do środka, a dłoń Judasza spoczywała na korbie.
Uśmiechnął się i umieścił igłę w górnym rowku.
— Też możesz posłuchać, skoro już tu jesteś — powiedział. — To mnie podtrzymuje na duchu.
Zakręcił korbą. Pośród trzasków i przypadkowych dźwięków zabrzmiał męski głos. Brakowało basów, a niejednostajność tempa obracania korbą sprawiała, że trudno było odczytać intonację. Wiatr natychmiast porywał głos ze sobą.
— …słabo cię znam ale mówią że należysz do rodziny więc uznałem że powiem a nie napiszę w każdym razie Uzman nie żyje bardzo mi przykro że musisz się o tym dowiadywać w ten sposób bardzo mi przykro że w ogóle musisz się o tym dowiadywać ale uwierz mi to nie była ciężka śmierć odszedł pogodzony ze sobą pochowaliśmy go trochę z przodu i teraz leży na naszej drodze niektórzy uważali że należało go pochować na cmentarzu ale ja nie chciałem o tym słyszeć powiedziałem im słuchajcie on by sobie tego nie życzył jego ostatnim życzeniem było żebyśmy zrobili to po Jabberowemu tak jak dawniej się to robiło spełniliśmy zatem jego życzenie chociaż opłakiwaliśmy go a on nam mówił żebyśmy go nie opłakiwali tylko zorganizowali się tak powiedział kiedy walczyliśmy a po plamie powiedział nam nie opłakujcie świętujcie ale siostro ja nie potrafię inaczej wolno nam płakać po nim ty płacz po nim siostro płacz po nim ja będę płakał z tobą to ja to Rahul i żegnam się z tobą…
Igła znieruchomiała. Judasz miał twarz zalaną łzami. Cutter nie mógł tego wytrzymać. Wyciągnął rękę, ale powstrzymał się, kiedy zobaczył, że ten gest nie jest mile widziany. Judasz płakał bezgłośnie. Wiatr obwąchiwał ich jak pies. Księżyc świecił blado. Było zimno. Cutter patrzył, jak Judasz płacze, i serce mu pękało. Bardzo chciał wziąć siwowłosego mężczyznę w ramiona, ale mógł tylko czekać.
Kiedy ten skończył płakać i otarł łzy, spojrzał z uśmiechem na Cuttera, który musiał odwrócić wzrok.
— Widzę, że znałeś człowieka, o którym on mówi — zaczął ostrożnie Cutter. — Dla kogo była przeznaczona ta wiadomość? O czyjej siostrze jest tam mowa?
— To jest do mnie — odparł Judasz. — Ja jestem tą siostrą. Ja jestem jego siostrą, a on moją.
Niskie wzgórza nosiły płaszcze z kwiatów w królewskich kolorach. Kurz lepił się do potu Cuttera, który oddychał powietrzem zgęstniałym od pyłków. Podróżni brnęli przez dziwny krajobraz, obciążeni brudem i słońcem, jakby zanurzono ich w smole.
Poczuli w ustach smak węgla. Gdzieś z przodu, za klifami coś innego niż lato zabarwiało niebo. Smugi ciemnego dymu szły do góry i rozpraszały się. Zdawały się cofać jak tęcza, kiedy podróżni podchodzili bliżej, ale następnego dnia swąd spalenizny był znacznie silniejszy.
Natrafiali na utarte ścieżki. Wkraczali na tereny zamieszkane i zbliżali się do jakichś ogni. — Patrzcie tam! — powiedział szeptodziej do każdego z osobna. Wiele kilometrów z przodu coś się poruszało. Przez teleskop Drogona Cutter zobaczył, że są to uciekający tubylcy. Może setka. Ciągnęli wozy i poganiali swoje zwierzęta mięsne: ptaki wielkości krów, utuczone i czworonożne, pozbawione piór skrzydła służyły jako nieporadne przednie nogi.
Karawana robiła wrażenie ubogiej i zdesperowanej.
— Co tu się dzieje? — spytał Cutter.
W południe dotarli do miejsca, gdzie ziemia się rozstąpiła, i szli dnem wąwozów o zboczach znacznie wyższych od domów. Zobaczył coś brązowawego, sponiewieranego i związanego sznurkiem jak zawinięta w brązowy papier paczka. Był to wóz plandekowy. Koła miał połamane i opierał się o skalną ścianę, częściowo zdewastowany i spalony.
Wokół niego leżeli ludzie. Głowy mieli porozłupywane, a klatki piersiowe rozprute kulami i opróżnione, ich zawartość wylała się na ubrania i buty. Siedzieli lub leżeli w pięknym ordynku jak wojsko czekające na rozkazy. Kompania trupów. Dziecko nadziane na złamaną szablę kuliło się z przodu jak maskotka.
To nie byli żołnierze, tylko rolnicy, sądząc po ubraniu. Ich dobytek leżał porozrzucany na kamienistej ziemi — żelazka, garnki, kociołki, Wszystko o obcym wyglądzie, zeszmacone sukno.
Cutter i jego towarzysze patrzyli na to jak skamieniali, z rękami przy ustach. Drogon obwiązał sobie usta i nos chusteczką, aby zagłębić się w opary smrodu i chmury owadów, które zjadały cuchnące zwłoki. Podniósł szprychę koła i zaczął szturchać ciała, delikatnie, niemal z szacunkiem. Pod wygarbowaną słońcem skórą wyraźnie odciskały się kości.
Wóz przechylił się, kiedy Drogon oparł się o niego. Kucnął i zaczął badać rany, grzebał w nich obserwowany przez swoich przerażonych towarzyszy. Kiedy szeptodziej delikatnie chwycił za szablę sterczącą z dziecka, Cutter odwrócił wzrok, żeby nie musieć patrzyć, jak martwy chłopiec się porusza.
— Minęło już wiele dni — szepnął Drogon do ucha Cutterowi, chociaż ten stał odwrócony plecami. — To byli wasi. Z Nowego Crobuzon. To jest milicyjne ostrze.
Zabiły ich milicyjne kule, milicjant albo milicjantka przeszyła dziecko. Milicyjne noże pocięły plandekę wozu. Crobuzońskie ręce pozrzucały dobytek.
— Mówiłem ci — powiedział Judasz bardzo cicho.
„Nie moglibyśmy pójść gdzie indziej?” — pomyślał Cutter. „Nie chcę rozmawiać przy zmarłych”. Podniósł wzrok, dysząc ciężko, i zobaczył, że Pomeroy i Elsie się obejmują.
— W moim liście, Cutter. Pamiętasz? — spytał Judasz. — Wyjaśniłem ci, że muszę jechać, żeby zapobiec czemuś takiemu.
— Jesteśmy na terenach przygranicznych Tesh — odparł Cutter. — Ta historia nie musi oznaczać, że milicja jedzie zniszczyć Żelazną Radę.
— Mają bazę na wybrzeżu, stamtąd wysłali te oddziały. To tutaj… To jest tylko część ich przedsięwzięcia. Kierują się na północ. Szukają Żelaznej Rady.
Za doliną ze zmarłymi ciągnął się otwarty kraj. Należało liczyć się z tym, że milicjanci, którzy zabili uciekinierów, mogą być blisko, mieli się więc na baczności. Zamknąwszy oczy, Cutter widział tych cierpliwych zmarłych. Drogon prowadził ich ścieżką pośród bylicy. Na wzgórzach w oddali widzieli na poły zdziczałe uprawy. To tam unosił się dym.
Od miejsca rzezi dzielił ich dzień marszu. Powietrze było przesycone swądem spalenizny. Z gotową do strzału bronią weszli na pierwsze małe pole.
Przez bruzdy przewróconej ziemi do ruin gaju oliwnego, przestępowali nad korzeniami powyrywanych drzewek. Wysychające oliwki leżały na ziemi jak zwierzęce bobki. W miejscach, gdzie pnie przeistoczyły się w węglowe rzeźby, powstały kratery. Były też ciała upieczone do postaci szkieletów.
Domostwa ofiar spłonęły. Na ubogo porośniętej i poprzecinanej wysychającymi strumykami równinie wznosiły się kopce czarnych śmieci, które dymiły jak żużel. Mdlący, słodkawy zapach spalonego mięsa. Cutter wyrąbywał sobie drogę przez zarośla.
Z początku nie rozumiał, co ma przed oczyma. Kopce były stertami trupów ryjkowatych zwierząt kopytnych, z dużymi kłami, wielkich i ciężkich jak bawoły, przysypanych popiołem i suchymi liśćmi. Korzenie zaczęły przebijać ich ciała.
— Winoświnie — powiedział Judasz. — Jesteśmy w Galaggi. Daleko dotarliśmy.
Wezbrał wiatr, dmuchając im w oczy kurzem oraz popiołem spalonych oliwek i winorośli. Martwe zwierzęta zaszeleściły.
Pomeroy znalazł rów, w którym gniły dziesiątki mężczyzn i kobiet. Nie więcej niż kilkudniowy rozkład nie zdążył jeszcze zatrzeć tatuaży. Pumeksowego koloru skóra, zabrudzona śmiercią, była poprzebijana drogocennymi kamieniami.
To byli winopasterze. Klany, rody, nomadzi tych gorących północnych stepów. Tropili zwierzęta, chronili je, a w czasie zbiorów z artystyczną sprawnością wskakiwali między rogi tych agresywnych roślinożerców, aby zebrać owoce, które rosły na ich bokach.
Cutter przełknął ślinę. Wszyscy przełknęli ślinę, patrząc na podziurawione salwami ogniowymi ciała.
— Może to House Predicus — powiedział Judasz. — A może Charium albo Gneura.
Winoświnie, pasterze i ich żniwo, nadgniłe i spalone.
Cały dzień wędrowali przez zdewastowaną krainę, przez zrównane z ziemią gaje oliwne, mijali zaszlachtowane stada i mnóstwo zwęglonych trupów. Zagroda wielkich mięsoptaków — pokarm dla robali. Otaczał ich cichy chrzęst węgielków i stukot martwego drewna. Na niektórych ciałach zostały jeszcze konkrety morderstw. Kobieta z zadartą, sztywną od krwi spódnicą, zwalisty pasterz z obsiadłym przez muchy brzuchem i wykłutymi oczami. Trupi odór chwycił Cuttera za gardło.
Znaleźli jedną żywą winoświnię, która wpadła do kamiennej niecki. Trzęsąc się od głodu i zakażenia, kuśtykała wkoło i próbowała rozgrzebać ziemię. Skórę miała pobrużdżoną przez korzenie i pokrytą liściastym futrem winorośli, z którą żyła w symbiozie. Porostowate grona były wyschnięte. Cutter z litości zastrzelił zwierzę.
— To dlatego ludzie-kaktusy na Południu postanowili walczyć — powiedział Pomeroy po długiej chwili milczenia. — Słyszeli o tych jatkach. Kiedy zobaczyli milicję, pomyśleli, że ich czeka to samo.
— Ale dlaczego? Dlaczego? — pytała roztrzęsiona Elsie. — Gallagi to wolny kraj, nie należy do Tesh. To nie są Teshi.
— Nie, ale Tesh również na tym cierpi — wyjaśnił Judasz. — Wino i oliwa z Gallagi idą przez Tesh. Są jeszcze za słabi, żeby zaatakować miasto, dlatego w ten sposób uderzają je po kieszeni.
Znajdowali się już daleko poza granicami świata opisanego na ich mapach. Trzysta, czterysta kilometrów na południowy zachód, na nadmorskiej nizinie, leżało Tesh. Tam kierowały się myśli Cuttera, który nie wiedział jednak, jak ma je sobie odmalować. Co o nim myśleć? Tesh, Miasto Pełzającej Cieczy. Fosy, szklane koty, nizina Catoblepas, trawlery kupieckie, dyplomaci-włóczędzy i Płaczący Książę.
Tysiące mil morskich dzieliły Zatokę Żelazną od przyczółku ustanowionego przez Nowe Crobuzon na północ od Tesh. Oddziały milicji musiały pokonać ciężką drogę, obok Shankell, morzami rojącymi się od piasów i piratów, przez Cieśninę Ognistej Wody kontrolowaną przez Wiedźmokrację, sojusznika Tesh. Nie było trasy lądowej przez dzikie pustkowia Rohagi, nie było drogi na skróty. Wojna z Tesh wymagała ogromnego wysiłku. Nowe Crobuzon musiało wysyłać swoje wojska statkami, które spędzały wiele miesięcy na nieprzyjacielskich wodach. Cutterowi imponowała ta brutalna determinacja.
Tego wieczoru jedli niedojrzałe owoce, które znaleźli na ciele winoświni. Z wisielczym humorem żartowali sobie, jaki im się trafił dobry rocznik. W drugim dniu marszu przez krainę winiarzy napotkali miejsce rzezi dokonanej przez maruderów. Crobuzońska milicja nie wszędzie postawiła na swoim. Znaleźli pozostałości nashorna, opancerzonego i prze-tworzonego w żywy czołg nosorożca. Wyższy od domu, wyposażony w baterię artyleryjską z tyłu, szyja wzmocniona tłokami. Jego róg był skręcony w ogromne wiertło. Teraz nashorn nie żył, rozbity i wypatroszony za pomocą chłopskiej broni. Jego mechaniczne i organiczne wewnętrzności walały się dokoła.
Sześciu milicjantów poniosło śmierć. Cutter patrzył na znajome mundury w tym egzotycznym miejscu. Funkcjonariuszy zabito ostrymi klingami, przypuszczalnie sierpami winopasterzy, które leżały na ziemi.
W okolicy roiło się od padlinożerców. Lisopodobni miłośnicy martwego mięsa grzebali w ziemi. Tej nocy Drogon obudził podróżnych wystrzałem.
— Ghul — szepnął do każdego po kolei.
Nie uwierzyli mu, ale rano zobaczyli zwłoki: trupio blade i małpiaste, zębate usta rozdziawione, na bezokim czole wysychająca krew.
Ruszyli w dalszą drogę, na północ, i odnieśli wrażenie, że upał nieco zelżał. Ale było to dopiero pierwsze, ledwo wyczuwalne tchnienie chłodniejszych stref. W tym skwarze, pośród ghuli, trupów i okropnej woni gnijących owoców i dymu, w kraju, który stał się podartym wspomnieniem siebie samego, Cutter czuł się tak, jakby wędrował po obrzeżach jakiegoś piekła.
Po wielu dniach pokonywania nieregularnych, poprzecznych wzniesień daleko na północy pojawiły się lesiste góry. Judasz nie posiadał się z radości.
— To jest koniec stepu, to jest północna granica Galaggi.
Za nimi ziemia była popękana od milicyjnych butów. Opuścili tę zdewastowaną strefę pasterstwa i zwierzęcego wina, te kilkadziesiąt kilometrów, które kiedyś były coś warte. Dotarli do regionu wilgotniejszego, ziemi wiecznego lata, gliniastej i ontologicznie niedookreślonej. Padał ciepły deszcz, którego krople wyparowywały, zanim doleciały do ziemi.
Znajdowali się w zakątku świata, który przed nimi odwiedzili tylko starożytni mędrcy i poszukiwacze przygód. Na temat tej dziwnej okolicy krążyły fantastyczne historie — o połaciach lodu w środku lata, o kopcach termitów wielkości psa, o chmurach, które kamieniały w granit. W pylnik znowu zobaczyli dym i poczuli swąd. Wspinali się na piarżyste wzniesienia porośnięte brekcją, aby popatrzeć na busz, który ciągnął się aż po las. Dochodząc do punktu widokowego, kolejno głośno potwierdzali, że dostrzegają źródło ognia.
Kilka kilometrów dalej. Chelonia. Jej cyklopowe nogi rozsunięte, jej tarcza brzuszna przyciśnięta do ziemi. Boki wznosiły się wysoko. Od połowy wysokości z materii pancerza przez pokolenia uformowały się wieże, dachy i mury miasteczka z keratyny. Gigantyczny żółw miał ponad sto metrów długości i z upływem stuleci na jego grzbiecie narosła wielowarstwowa, chaotyczna osada. Porowate narośle na jego pancerzu wyhodowano i wycięto w nich domy, zigguraty i wieże, które oczywiście nie miały regularnej formy: linie nie były proste, a płaszczyzny płaskie. Okna pojawiające się w nieoczekiwanych miejscach, dzwonnice połączone mostkami linowymi, uliczki i tunele wyrąbane w rogowej materii. Wszystko zabudowane, wybrukowane i wyłożone plamistym szylkretem. Chelonia była martwa i płonęła.
Czuć było swąd spalonych włosów. Dym wylatywał ponad mury cuchnącymi kłębami. Z jaskini paszczy wypływały szlam i krew.
W dole manewrowały twierdze na kołach i płozach, ruchome armaty — wojsko crobuzońskie. Były tam dwa nashorny z załogą. Kapitanowie siedzieli na zintegrowanych fotelach za głowami tych stworzeń i manipulowali elementami sterującymi, które były bezpośrednio połączone z ganglionami. Milicyjne armaty najwyraźniej miały większą siłę przebicia, niż powszechnie sądzono, skoro zadały takie rany.
W kierunku wędrowców zmierzała piechota. Ścigali uchodźców, który porzucili ruiny cheloniomiasta.
Drogon i Judasz poprowadzili ich dalej, przez busz. Zatrzymało ich kaszlące staccato wystrzałów z rewolweru, krzyki i świst kul. Padli na ziemię i leżeli bez ruchu, dopóki nie stało się oczywiste, że ogień nie jest w nich wymierzony. Potem nisko pochyleni przeszli pod niewielkie wzgórze, gdzie schowali się za barykadą z marglu. Nad nimi, poza osłoną drzew, błąkały się struchlałe rodziny. Nie wszyscy byli ludźmi. Niektórzy schronili się za zwalonymi pniami lub w dołach, inni uciekali. Ich przerażone okrzyki zgrzytały w uszach.
Na szczycie wzgórza zajmował pozycje oddział milicji. Uklękli za kartaczownicami. Na uciekinierów zwalił się monsun hałasu i kul, wielu z nich padło.
Cutter patrzył na to z wściekłością. Kolejne kule rozrywały ziemię. Konający drgali w przedśmiertnych konwulsjach i próbowali odczołgać się w jakieś osłonięte miejsce. Jeden z chelonian podniósł coś do ust, rozległ się piskliwy dźwięk i z góry dobiegły okrzyki. Niektórzy milicjanci padli od jakiejś trąbkowej taumaturgii.
Drogon obserwował wierzchołek wzgórza przez lunetę. Judasz odwrócił się do niego w reakcji na szept i zapytał:
— Co ona rozpakowuje?
Na szczycie pokazał się kształt z drutu i ciemnej skóry, wyższy od człowieka. Potem odgłos rozciągania metalu. Obiekt wydłużył się wielokrotnie jak statyw na nuty. Buczenie taumaturgicznej energii rozrzedziło powietrze. Kiedy funkcjonariuszka milicji rysowała rękami jakieś symbole, zabrzmiały trzaski i druciano-skórzany twór zbudził się do życia. Zadarł głowę ze szklanymi oczami, skórzaste skrzydła zatrzepotały, wystartował i poleciał na dół, w stronę Galaggitów. Jego kończyny nie były nogami ani rękami, lecz ostrymi jak noże przedłużeniami ciała, owadzimi i groźnie połyskującymi. Kiedy zetknęły się ze sobą, słychać było dźwięk ostrzenia metalu.
Pokraczna rzeźba frunęła w stronę kulących się ze strachu uciekinierów. Judasz miał szeroko otwarte oczy, a jego głos ociekał furią i odrazą.
— Prefab — powiedział. — Używacie gotowców, do cholery?
Wstał i ruszył do góry. Cutter poszedł za nim z bronią gotową do strzału.
Szybujący milicyjny zabójca przeleciał nad rannymi, którzy skowyczeli z bólu, i dotarł do trębacza, który wydobył z instrumentu kolejny nikły dźwięk, ale stwór nie miał w sobie życia, które można byłoby zakłócić. Naszpikowany bagnetami trębacz krzyknął i umarł skąpany we krwi.
Judasz kipiał furią. Cutter strzelał w stronę wierzchołka wzgórza, żeby go osłaniać. Judasz wrzeszczał, patrząc nie na druciane monstrum, lecz na sterującą nim funkcjonariuszkę. Stwór z trzepotem sztucznych skrzydeł uniósł się nad krwawą miazgę swojej ofiary. Judasz nadął pierś jak pięściarz.
Nikt nie strzelał. Wszyscy stali i patrzyli — nawet Galaggici, zdziwieni widokiem tej dziwacznej postaci — jak morderczy skórzany Ptak z rozpostartymi skrzydłami zlatuje na Judasza. Cutter strzelił, ale nie umiał powiedzieć, czy kula trafiła w cel.
Judasz brał do ręki kamienie i ziemię. Jego warkot stawał się coraz głośniejszy i przeszedł w krzyk, kiedy przetoczył się nad nim cień.
— Przeciwko mnie? — jego głos rozbrzmiał dostojnie nad polem walki. — Używacie golema przeciwko mnie? — Jak dziecko rzucił w stronę stwora garść ziemi z kamyczkami. Nastąpiła ogłuszająca eksplozja. Golem jak kamień spadł z nieba. Judasz stał nad kupą drutu, z której zniknęło pożyczone życie. Na kilka chwil zaległa cisza. Judasz trząsł się z wściekłości. — Używacie golema przeciwko mnie? — powtórzył, celując palcem do góry.
Kartaczownica została już skierowana wprost na niego, ale strzelec padł martwy na ziemię, rażony z niewidocznej ręki Drogona. Nagle powietrze przeszyły dziesiątki kul z muszkietu Pomeroya, broni szeptodzieja, Elsie, Cuttera i przerażonej milicji.
Judasz maszerował przed siebie pośród tej kanonady. Ryczał jakieś słowa, ale Cutter ich nie rozumiał, usiłował tylko dotrzymać mu kroku, żeby go osłaniać. Crobuzońska milicja wrzeszczała i strzelała na oślep. Judasz Low dotarł do miejsca, gdzie leżała sterta trupów Galaggitów.
Somaturg wsunął dłoń między ciała i wypowiedział jakiś rozkaz. Nastąpiła fermentacja, ponieważ energia świata została skanalizowana, moment pochylił się, spęczniał i wypluł z siebie coś sprzecznego z naturą. Zwłoki zmieniły konfigurację, golem jeszcze drgał w konwulsjach, kiedy nerwy konały.
Była to postać zbudowana ze świeżych trupów, krwawa i ociekająca. Z grubsza przypominała człowieka: pięć, sześć ciał ściśniętych razem bez zważania na ich anatomię, wszystko poprzekręcane, martwa głowa stała się stopą, całość z każdym krokiem coraz bardziej zmiażdżona i nieforemna, korpus — konglomerat ramion i kości. Kompozycja ta w przerażającym tempie zmierzała pod górę, ciągnąc za sobą ślad własnej substancji i krzyki winiarzy, którzy widzieli swoich utraconych bliskich ożywionych w tej groteskowej zjawie. Golem poruszał się szybko, a za nim szedł Judasz, z którego wytryskiwały strumienie energii, łącząc go z tym monstrum niezwykłą pępowiną.
Ostrzeliwana milicja nie mogła się ruszyć z miejsca i trupi golem do niej dotarł. Stwór ten przy każdym kroku tracił członki, a żołnierze, którzy strzelali ze wszystkich luf, jeszcze bardziej go rozbryzgiwali i dewastowali. Wytrzymał jednak dostatecznie długo, aby ich zboksować na śmierć. Bił pięściami, których funkcję pełniły martwe ciała.
Kiedy na szczycie wzgórza padł ostatni żołnierz i wszystko ucichło, trupi golem przewrócił się. O ziemię uderzyły tylko strzępy ludzkiego mięsa.
Martwi milicjanci bardziej niż funkcjonariuszy państwowych przypominali partyzantów, w podartych mundurach ozdobionych uszami, zębami i tajemnymi symbolami oznaczającymi liczbę zabitych wrogów. Wszyscy mieli na twarzach maski.
Dwóch jeszcze żyło. Ten, którego powalił dźwięk trąbki, muzycznej broni taumaturgicznej, bredził w okultystycznej malignie. Drugiemu kule Pomeroya przestrzeliły ręce i wrzeszczał wpatrzony w czerwoną, bezpalcą miazgę.
Drogon dokonał inspekcji trupów. Należało liczyć się z tym, że główne siły spod chelonii wkrótce poślą zwiadowców za swoim szwadronem śmierci.
Judasz był zmęczony. Stworzenie golema — tak dużego, tak szybko — kosztowało go sporo sił. Przeszukał martwą kapitan-taumaturg, której teleskopowego golema z taką łatwością unieszkodliwił. Zabrał jej sprzęt: akumulatory, fiolki z chymikaliami, zaklęciokamienie.
Unikał spojrzenia Cuttera. „Wstydzi się” — pomyślał Cutter. „Z powodu swojego małego przedstawienia”. Judasz maszerujący pod górę jak demon, który wydaje zmarłym rozkazy. Był wyjątkowo potężnym i fachowym golemistą: odkąd wojna z konstruktami zmusiła bogatych do rezygnacji z parowych służących, jego talenty zapewniły mu fortunę. Ale przed tym morderczym marszem za trupim olbrzymem Cutter nigdy nie widział, żeby Judasz Low popisywał się swoimi mocami, czy choćby przyznawał do nich.
„Używacie golema przeciwko mnie?” W jego wściekłości pojawiła się nuta arogancji. Teraz Judasz Low próbował zejść na dalszy plan.
Uciekinierzy przyglądali się. Byli to mieszkańcy chelonii, mężczyźni i kobiety o różnym kolorze skóry i w przedziwnie skrojonych ubraniach. Były chrząszcze wzrostu dziecka, chodzące na tylnych odnóżach. Patrzyły fosforyzującymi oczami, kierując czułki w stronę Cuttera. Odwłoki ich martwych ciał były pęknięte i zalane sokami życiowymi.
Niektórzy z ludzi mieli na sobie naturalne barwy myśliwych. Byli wyżsi od chelonian i odróżniali się od nich również ciemnoszarą karnacją.
— Winopasterze — powiedział Cutter.
— Podwójni uchodźcy — odparła Elsie. — Uciekli przed milicją do szylkretowego miasta, a teraz znowu.
Jeden z winopasterzy odezwał się, po czym on, podróżnicy i miejscowi wypróbowali wszystkie znane im języki, ale znaleźli tylko kilka wspólnych słów. Pasy kurzu znaczyły drogę przez busz, którą uciekinierzy zmierzali do lasu, podczas gdy Drogon przeszukiwał, a Judasz siedział. Dwaj milicjanci, którzy przeżyli, szlochali za ich plecami.
— Musimy ruszać — ponaglała Elsie.
Zabrali się z ostatnimi chelonianami, kilkoma milczącymi ludźmi-insektami i dwójką winopasterzy. Jeszcze długo słyszeli biadolenia crobuzońskiego milicjanta, któremu trąbka taumaturgiczna odebrała rozum.
Las w niczym nie przypominał Rudewood. Drzewa sylwiczne były twardsze, udrapowane pnączami i mięsistymi liśćmi, obwieszone nieznanymi ciemnoowocami. W leśnej głuszy rozbrzmiewały obce odgłosy zwierząt.
Uchodźcy z chelonii byli wystraszeni i wielkimi oczami patrzyli na Judasza. Bezradnie trzymali się tajemnej mocy, która ich uratowała. Maszerowali, ale z nieporadnością, którą Cutter i jego towarzysze w sobie przezwyciężyli i która zaczynała ich złościć.
Nie mogli sobie pozwolić na stratę czasu, zostawili więc uciekinierów, po prostu idąc swoim tempem. Cutter wiedział, że milicja będzie ich ścigała i nie będzie miła dla tych, których dopadnie, ale był za bardzo zmęczony, aby odczuwać wyrzuty sumienia.
Ludzie-insekty bez słowa znaleźli swoje leśne drogi i odłączyli się. Kiedy zapadła ciepła noc, tylko dwóch winopasterzy dotrzymywało kroku podróżnikom. Dawali świadectwo wytrzymałości myśliwych. Wreszcie, daleko od wyczerpanych chelonian, których porzucili, zatrzymali się. Tworzyli dziwne towarzystwo, winopasterze i ekipa Cuttera obserwowali się nawzajem bez słowa przy jedzeniu, odnotowując osobliwości drugiej strony.
Przez pierwsze dwa dni słyszeli za sobą wystrzały. Później długo nie słyszeli nic, co nie zmieniało ich przekonania, że wciąż są ścigani. Nie zwalniali więc tempa i starali się zacierać ślady.
Winopasterze — Behellua i Susullil — pozostali z nimi. Często ogarniał ich smutek, trochę rytualnie lamentowali i opłakiwali utratę swojej winnej trzody. Wieczorami przy ognisku śpiewnym głosem snuli opowieści, nie zważając na to, że ich nowi przyjaciele nic nie rozumieją. Judasz potrafił przetłumaczyć tylko pojedyncze wyimki.
— Jest mowa o deszczu — mówił na przykład — albo o grzmocie… A teraz o wężu, księżycu i chlebie.
Elsie miała w plecaku spirytualia i winopasterze się upili. Opowiedzieli historię tańcem. W pewnym momencie wykonali skomplikowaną akrobację i odwrócili się do publiczności z nowymi twarzami — klanowa taumaturgia zamieniła ich w humorystyczne demony. Zęby sterczały im z ust jak toporne szable dzika. Wykrzywiali twarze w grymasach i rozciągali uszy do postaci skrzydeł nietoperzy, póki czar działał.
Winopasterze chcieli wiedzieć, dokąd zmierzają podróżnicy. Judasz próbował im wytłumaczyć, pomagając sobie rękami i nogami. Jak zrelacjonował później Cutterowi, powiedział im, że szukają przyjaciół, mitu, czegoś zaginionego, czegoś, co muszą uratować, czegoś, co kiedyś może uratować ich — że szukają Żelaznej Rady. Winopasterze zrobili wielkie oczy. Cutter nie wiedział, dlaczego z nimi zostali. Zaczęli się nawzajem uczyć swoich języków. Cutter obserwował Susullila i zobaczył, że ten to zauważył.
Co rano padał deszcz, jakby las się pocił. Wyrąbywali sobie drogę przez liany i poszycie, odganiali się od komarów i motyli-wampirów. Wieczorem padali na ziemię tam, gdzie się zatrzymali, brudni, wykończeni i podrapani. Pomeroy i Elsie palili cygaretki i używali ich do usuwania pijawek.
Droga biegła do góry, las zmienił charakter, było nieco chłodniej, a okolica była już typowo górska. Dach lasu obniżył się. Ibisy i nektarniki wślepiały się w nich z góry. Behellua o mało nie zginął, kiedy pangolin królewski śmignął w jego stronę jadowitym językiem. Kiedy jednej osobie nogi odmawiały posłuszeństwa, Drogon szeptał do niej: Idź! i musiała posłuchać, a wszyscy oprócz Pomeroya godzili się na to.
— Judaszu, znasz drogę?
Ten skinął głową do Cuttera, naradził się z Drogonem i znowu skinął głową, ale Cutter wyczuł u niego niepewność. Rzucił okiem na kompas i nasiąkające wilgocią mapy.
Nagle Cuttera ogarnęło przytłaczające zmęczenie, jakby Nowe Crobuzon było przykute do jego nogi. Jakby każde nowe miejsce infekowało się miejscami, które zostawił za sobą.
Pomeroy i Elsie znowu zaczęli ze sobą współżyć. Judasz spał sam. Cutter słuchał miłosnych odgłosów i zobaczył, że Behellua i Susulli] robią to samo. Potem ujrzał zdumiony, jak po wymianie zdań w języku swego winnego kraju siadają i zaczynają się nawzajem masturbować. Dostrzegli, że są obserwowani, i przerwali swoje zajęcie. Cutter pospiesznie zamknął oczy, kiedy Susullil wykonał gest osoby, która częstuje kogoś winem.
Rano Behelluy nie było. Susullil próbował go wytłumaczyć.
— Poszedł do drzewnego miasta — powiedział Judasz po długiej wymianie zdań. — Jest tam osiedle, gdzie idą wszyscy ci, których milicja pozbawiła dachu nad głową. Wszyscy uciekinierzy z wiosek, chelonii, koczownicy stepowi. Miasto wyrzutków w lesie. Znaleźli tam boga, który powie ci wszystko, co chcesz wiedzieć. Według niego Behellua poszedł, żeby powiedzieć im… o nas.
„O tobie” — pomyślał Cutter. „O tym, co zrobiłeś z milicją. Staniesz się legendą. Nawet tutaj”.
— To dlaczego on został? — spytała Elsie.
— Judasz go oczarował, prawda? — zripostował Cutter. — Wszystkich nas oczarował — dodał bez cienia sarkazmu.
Cutter szedł tuż za Susullilem. O zmierzchu dotarli do polany i gdyby Susullil nie pchnął go w bok, Cutter wdepnąłby w omszałe kości — ślady po działalności mackodrzewa. Cutter nie umiał rozpoznać, od jakich zwierząt pochodziły kości, ale niektóre, czyste i białe, były świeże.
Na dolnych gałęziach drzewa siedział mężczyzna, który zabłąkał się tutaj z głębi lasu. Jego głowa i tors zniknęły w gęstwinie, a nogi wierzgały chaotycznie wciąż połykane przez drzewo. Susullil wszedł w zasięg macek, Cutter wrzasnął.
Drzewo sięgnęło ku niemu mackami gałęzi ruchem tak delikatnym, że można go było uznać za falowanie listowia. Winopasterz wykonał unik, machnął sierpem, zrobił salto do tyłu i wyczołgał się z cienia anemonu. Nogi uwięzionego leśnego człowieka zadrżały.
— Och, to ohydne — powiedziała Elsie.
Susullil trzymał w górze odcięty przez siebie owoc — mały, brązowawy, chropowaty, w rozpoznawalnym kształcie ludzkiej głowy. Ze wszystkich ofiaroowoców drzewa Susullil wybrał ludzki.
„Kolejna różnica kulturowa” — pomyślał Cutter, kiedy siedzieli wieczorem przy ognisku i Susullil zjadał swoją zdobycz. Pomeroy, Elsie, a nawet powściągliwy Judasz reagowali na każdy kęs odgłosami obrzydzenia. Ofiaroowoc zjedliby z równą ochotą jak psie gówno. Cutterowi przewracało się w żołądku, kiedy patrzył, jak Susullil przełyka, kładzie się i trawi resztki umysłu martwego mężczyzny. Przed zamknięciem oczu winopasterz spojrzał na niego znacząco.
Pomeroy i Elsie odeszli od ogniska, a Judasz i Cutter rozmawiali jeszcze chwilę. Kiedy Judasz kładł się spać, Cutter poczuł na sobie jego taksujące spojrzenie i był pewien, że Judasz wie, co on zamierza. Ogarnęła go znajoma mieszanka emocji.
Czekał długo, aż głębokie oddechy zdradziły, że wszyscy śpią, a księżyc jasno oświetlił obóz. Kiedy obudził Susullila i pocałował go lubieżnie, poczuł na języku winopasterza smak martwego mężczyzny.
Światło słoneczne przecisnęło się przez gęsty, zielony baldachim. Elsie i Pomeroy zobaczyli, że Cutter leży tuż przy Susullilu. Podczas zwijania obozu nie rozmawiali z Cutterem i unikali jego wzroku.
Jeśli Susullil zauważył ich zażenowanie, to nie dał tego po sobie poznać. Nie okazywał też czułości Cutterowi, jakby noc poszła w zapomnienie. Kiedy Cutter zwijał koc, który służył jemu i Susullilowi za poduszkę, podszedł do niego Judasz i uśmiechnął się serdecznie, jakby błogosławiąc ich związek.
Cutter zapłonął. Przełknął ślinę. Przerwał pakowanie, nachylił się w stronę somaturga i powiedział cicho:
— Nigdy, ani dzisiaj, ani kiedykolwiek, nie potrzebuję twojego zasranego błogosławieństwa, Judaszu.
Było tak, jak niegdyś z Nowym Crobuzon, kiedy Cutter zabierał do domu jakiegoś mężczyznę i spotykał Judasza na ulicy. Na Cypress Row, na Salom Square Casbash. W któryś migalec Judasz przyszedł do Cuttera wcześnie rano i drzwi otworzył mu czarnowłosy chłopiec, obok którego Cutter się obudził. Jak zawsze na widok partnerów Cuttera Judasz uśmiechnął się ze spokojem, radością i aprobatą, mimo że Cutter odsunął chłopca na bok, podchodząc do Judasza i zamykając drzwi.
Kiedy Cutter szedł na podryw, oglądał się przez ramię z obawy, czy Judasz go nie śledzi.
Często marzył, że jest artystą, muzykiem, pisarzem czy libertyńskim felietonistą, który sieje swoim życiem zgorszenie, niebieskim ptakiem z Pól Salacusa, ale był sklepikarzem. Właścicielem sklepu w Brock Marsh, w którym zaopatrywali się uczeni. A Brock Marsh to była spokojna dzielnica, w niczym nieprzypominająca artystowskich, południowych obrzeży miasta.
Ekscytujące wydarzenia, na jakie można było liczyć w Brock Marsh, miały zupełnie inny charakter. Zabłąkane zaklęcia wyczarowywały drzwi w miejscach, gdzie ich być nie powinno. Istoty hodowane w taumaturgicznej plazmie czasem uciekały i stwarzały zagrożenie na ulicach, a dyskusje przeradzały się w zabójcze pojedynki, kiedy rywalizujący ze sobą myśliciele bombardowali się nawzajem depresyjnie naładowanymi antyjonami. Brock Marsh miało swoją historię i swoisty szyk, ale nie było tam miejsc, w których Cutter mógłby spotkać partnerów seksualnych. Kiedy w knajpach na południu miasta dostrzegał znajome twarze z Brock Marsh, nawzajem się ignorowali.
Cutter nie znosił chłopców-lalek z ich haleczkami i uszminkowanymi twarzami, przybranych kwiatami estetycznych zboczeńców, których widywało się w nocy na Polach Salacusa. Z naburmuszoną miną szedł wzdłuż kanału w Sangwine, mijając zniewieściałe męskie prostytutki, z którymi nie rozmawiał. Nie chodził do domów rozpusty, nie chciał płacić za tyłek jakiegoś faceta. To już nie te czasy. Rzadko też odwiedzał spelunki portowe, gdzie ci marynarze, którzy nie tylko z konieczności zaspokajali w ten sposób potrzeby na morzu, ale mieli takie preferencje, sprzedawali swoje ciało.
Od czasu do czasu zdarzało się jednak, że przepychał się przez wieczorny tłum do karczm z dyskretnymi wejściami, ciasnymi pokojami, małymi salami barowymi i mnóstwem dymu, gdzie starsi mężczyźni pożerali wzrokiem każdego nowego przybysza. Grupki mężczyzn śmiały się rubasznie, inni siedzieli sami z opuszczonymi głowami, a kobiety były mężczyznami, transwestytkami albo prze-tworzonymi, dawnymi mężczyznami, których pośredni status niektórych rajcował.
Cutter był ostrożny. Nigdy nie wybierał zbyt pięknych: kto wie, może to agenci, którzy każdego, kto się do nich zbliży, wyślą do więzienia za nieobyczajność albo wraz ze swoją czekającą na zewnątrz ekipą zastosują doraźną karę dyscyplinarną w postaci pobicia i zbiorowego gwałtu.
Ani zawstydzony, ani uniżony Cutter po prostu czekał, nienawidził tej knajpy i czuł się przez to jak prowincjusz, do momentu gdy wszedł ktoś taki jak on.
Minęło dwanaście lat, odkąd Cutter poznał Judasza Lowa. Miał wtedy dwadzieścia cztery lata i był młodym gniewnym. Szybko pokochał tego starszego od siebie o piętnaście lat mężczyznę.
Ich związek rzadko znajdywał cielesny wyraz. Tylko kilka razy do roku dzielili ze sobą łoże, zawsze z inicjatywy Cuttera, który nigdy nie musiał jednak o to błagać. Na początku częściej, potem somaturga coraz trudniej było nakłonić. Cutter przypisywał to nie tyle wygaśnięciu pożądania, które nigdy nie było zbyt rozbuchane, lecz czemuś bardziej przemyślanemu, czego Cutter nie umiał ująć w słowa. Zawsze, kiedy byli razem, Cutter bardzo mocno odczuwał to jako wyraz uczynności Judasza. Nienawidził tego.
Wiedział, że Judasz zadaje się również z kobietami, i podejrzewał, że z innymi mężczyznami, ale z tego, co słyszał i czego mógł sam się domyślać, odbywało się to nie częściej i z nie większym entuzjazmem niż ich zbliżenia. „Zmuszę cię do krzyku” — pomyślał Cutter, kiedy ich spocone ciała ocierały się o siebie. Zabrał się do rzeczy z namiętnością, która graniczyła z brutalnością. „Zmuszę cię, żebyś mnie poczuł”. Nie powodowała nim mściwość, lecz rozpaczliwe pragnienie wzbudzenia czegoś więcej niż serdeczność.
Judasz wiele go nauczył, zainwestował w jego sklep, po raz pierwszy zabrał Cuttera na obrady Plenum. Kiedy Cutter zrozumiał, że seks zawsze będzie tylko aktem ojcowskiej życzliwości, prezentem od Judasza, chciał zaprzestać pożycia, ale nie mógł wytrzymać abstynencji. Z upływem lat stracił nieco ze swojej młodzieńczej zapalczywości, ale był gniew, którego nie chciał w sobie wytępić. Część tego gniewu Plenum pomogło mu skanalizować na Parlament. Reszta, mimo gorącej miłości, którą go darzył, zawsze miała być wzbudzana przez Judasza Lowa.
— Chaver, Cutter — zagaił kiedyś Pomeroy. — Nie chcę cię zranić, ale czy ty jesteś… z drugiego brzegu?
Pomeroy niepotrzebnie się krygował. To nie było wyzwisko, lecz życzliwy eufemizm. Cutter miał ochotę go skorygować — „Nie, jestem dupojebem, Pomeroy” — ale byłoby to niepotrzebne chamstwo.
Wszyscy chaverim od dawna byli zorientowani i starannie unikali wszelkich aluzji na ten temat, ale tylko dlatego — jak usłyszał dwa razy Cutter — że dobrzy insurekcjoniści nie potępiają nikogo za to, że jest ofiarą chorego społeczeństwa. On sam nie obnosił się ze swoją orientacją, ale też — na Jabbera! — nie zamierzał za nią przepraszać ani jej ukrywać.
Wiedzieli, że Judasz z nim współżył, ale ku jego wściekłości wobec somaturga nie odnosili się z taktowną powściągliwością, nawet w dniu, kiedy Cutter i Judasz przyszli na zebranie w zamienionych ubraniach.
— To jest Judasz.
Z Judaszem seks nie był seksem, tak samo jak gniew nie był gniewem, a gotowanie nie było gotowaniem. Jego zachowania zawsze nosiły na sobie piętno jakiejś nadprzyrodzonej prawości. Cutter był pedałem, ale Judasz był Judaszem Lowem.
Elsie i Pomeroy czuli się skrępowani w stosunku do Cuttera. Ale życie w drodze nie pozwala na ceregiele: wkrótce nawzajem się wspierali i pomagali sobie przy wchodzeniu na kamieniste skarpy i osuwiska.
Nocne zbliżenie nie wpłynęło na zachowanie Susullila. Wydawało się, że ani nie żałuje, ani nie dąży do powtórki. Cutterowi starczyło autoironii, aby podejść do tego z humorem. Trzy noce później znowu do niego poszedł. Pożycie było obarczone pewnymi trudnościami. Cutter musiał poznać skłonności swego partnera. Susullil lubił się całować i robił to z entuzjazmem nowicjusza. Ale do aktu głównego używał tylko rąk i na natarczywe Cutterowe próby zejścia z językiem niżej reagował z obrzydzeniem. Cutter próbował udostępnić swój tyłek i kiedy koczownik nareszcie zrozumiał, śmiał się z nieudawaną wesołością, budząc pozostałych, którzy udawali, że śpią.
Szybko oswajali się z egzotyczną fauną. Z wyposażonymi w odnóża grzybami, które na poły wspinały się po korze drzew, na poły z niej wyrastały. Z groteskowymi naczelnymi, które Pomeroy nazywał „małpami z piekła rodem” — z ich wewnętrznych konglomeratów eksplodowały różnoliczne wiązki kończyn gibonów, które poruszały się brachiacyjnie z obłąkaną prędkością.
— Wiecie, gdzie jesteśmy, tak? — spytał Cutter Judasza i Dragona.
Gęstość lasu malała. Co chwila padał deszcz i ochłodziło się, powietrze nie było już ciężkie jak mokra ścierka.
— Wciąż jesteśmy na właściwej drodze — uspokajał Drogon.
„Ach, czyli wiesz, dokąd idziemy?” — pomyślał Cutter ze znużoną ironią.
Kiedy usłyszeli, że ktoś się zbliża, chwycili za broń, ale przybysze wznieśli okrzyki i nie próbowali się ukrywać. Podniecony Susullil odpowiedział i przyspieszył. Kiedy inni go dogonili, klepał się po plecach z Behelluą. Za synem marnotrawnym stało dwóch wystraszonych mężczyzn w leśnym kamuflażu, którzy skinęli głowami na powitanie.
Behellua uśmiechnął się szeroko do podróżników, nie przerywając rozmowy z Susullilem.
W końcu Susullil odwrócił się do Judasza, chociaż teraz już wszyscy trochę rozumieli jego język.
— Przychodzi z leśnego miasta — powiedział Judasz. — Potrzebują pomocy. Coś im zagraża, chce ich zniszczyć. Behellua opowiedział im o nas, o tym, jak ich obroniliśmy przed milicją. Myślą, że dysponujemy szczególnymi mocami. Mają dla nas propozycję. Jeśli im pomożemy… — Znowu zaczął słuchać. — Jeśli im pomożemy, ich bóg pomoże nam. Da nam to, czego potrzebujemy. Mówią, że wskażą nam drogę do Żelaznej Rady.
Kryptomiasto okazało się skupiskiem chat na polanie. Cutter wyobrażał sobie leśną metropolię z napowietrznymi kładkami i dziećmi zjeżdżającymi na lianach z liściastego nieba.
Wokół wioski ciągnęło się coś, co w zamierzeniu miało być palisadą. Odziani w barwy lasu mieszkańcy wpatrywali się w podróżników. Duża część domostw to były namioty impregnowane smołą lub gutaperką. Poza tym koślawe drewniane budy, dymiące ogniska, dół na odpadki. Większość populacji stanowili ludzie, ale błotnistymi ścieżkami wędrowały też owady wielkości dzieci.
Ludzie-owady mieli swoje domostwa w rogach osady. Pracowali jako chitynoogrodnicy. Spędzali do zagród miliony owadów, pajęczaków i stawonogów, karmili je i hodowali, aż w końcu dysponowały gigantyczną liczbą mrówek wielkości główki szpilki, półmetrowych stonóg i mnóstwem gatunków pełzających os. Za pomocą dziwnych technik wykorzystywali swoje trzody jako materiał budowlany, delikatnie ściskając je razem, formowali i wygładzali, tworząc coś w rodzaju chitynowego betonu. Z tej żywej zaprawy budowali parterowe domki, po czym dalej karmili insekty, żeby nie zdechły, tylko pozazębiały się i zespoliły ze sobą w architekturę, getto żywych domów.
Ludzie z Kryptomiasta mówili różnymi dialektami gallagijskiego, które z domieszkami tesh tworzyły swoisty pidżyn. Wójt był człowiekiem agresywnym, jak również zakompleksionym — zauważył Cutter — ponieważ zdawał sobie sprawę, że jest miernotą, a władzę otrzymał na skutek niezbadanych wyroków historii.
Cutter doszedł do wniosku, że ci uciekinierzy, którzy umieją zadbać o siebie, nie zagrzeją tu długo miejsca. Kryptomiasto było zbiorowiskiem istot bezradnych. Nic dziwnego, że mieszkańców ogarnęła panika. Nic dziwnego, że stali się łatwym pokarmem dla jakiegoś drapieżnika.
Zagadywani i pozdrawiani z mechaniczną kurtuazją podróżnicy zostali zaprowadzeni do długiej chaty z drewnianą wieżą, prymitywnym minaretem z nieheblowanych desek. Był to kościół z wygrawerowanymi i wymalowanymi symbolami na ścianach. W środku stały stoły, na których leżały odłamki luster, papirus i szata z gładkiej, czarnej wełny. Wójt ich zostawił.
— Co my tu, kurde, robimy? — spytał Cutter po chwili milczenia.
Po kościele latało echo i cienie, które nie miały prawa tam być. Ustawili się w krąg plecami do siebie.
— Coś tu jest… — szepnęła Elsie. — Coś tu jest…
— Ja tu jestem.
Głos był gardłowy i charczący. Padli na ziemię z szybkością czujnych myśliwych. Czekali.
— Kim jesteś? — spytał Judasz.
— Jestem tutaj — słowa były akcentowane, lepkie, jakby krzepły w gardle. Ruch, za którym nie nadążyli. — Przyprowadzili was tutaj, żebym wam pobłogosławił. Tak myślę. Chwileczkę. Tak, właśnie po to. I żebym wam doradził. Potrzebują was, żebyście ich uwolnili od Plagi.
Drogon pokazał na stół. Wełniana szata zniknęła.
— Mówisz naszym językiem — zauważył Cutter.
— Jestem małym bogiem, ale jednak bogiem. Oni zrobili z was bohaterów, którzy uśmiercą bestię. Taki jest plan, trzeba wam wiedzieć. Uważacie się za bohaterów?
Głos zdawał się sączyć ze ścian, w wielu miejscach naraz.
— Owszem, tak sobie wymyślili — odparł Pomeroy. — Co w tym złego?
Pomeroy zaczął powoli chodzić wkoło, butny bezbożnik w obecności boga. Drogon centymetr po centymetrze obracał głowę, poruszając ustami.
— Nic — zripostował głos. — Absolutnie nic złego. Poza tym, że stracicie tylko czas, szczerze mówiąc. Ty, hm, masz córeczkę, z kurwą ze Smołoujścia. Lepiej idźcie w swoją drogę. To miasto jest skazane na zagładę. Uratujecie ich od tej plagi, to przyjdzie następna i ich wykończy.
Pomeroy pracował ustami. Elsie go obserwowała. Jej twarz była pozbawiona wyrazu.
— W takim razie po co tutaj jesteś? — zapytał Cutter.
— Bo to jest moje miasto, które kazałem im zbudować. Potrzebują mnie. Hm, a ty… nie masz przekonania do Plenum, prawda, sklepikarzu?
Cutter poczuł się jak rażony gromem. Pozostali patrzyli na niego. Drogon szarpnął głową do przodu. Wykonał taki ruch, jakby zamierzał splunąć. Bezcielesny głos sapnął głośno. Zrobiło się zamieszanie, ktoś zwymiotował, substancja rzeczywistości zadrżała, a potem, trzęsąc się z wysiłku, spod stołu wyłoniła się jakaś zakapturzona postać. Chuda, nabrzmiała twarz, głębokie bruzdy, ogolona głowa, rzygowiny na ustach, zgroza w oczach.
Ta nieznanej płci istota przez kilka chwil stała i dygotała jak skuta lodem, po czym beknęła i podbiegła do słupa, za którym zniknęła. Cutter pospieszył za nią, a Pomeroy obszedł słup z drugiej strony, ale spotkali się ze sobą i nic nie znaleźli. Postać zniknęła.
Głos powrócił, wściekły i wystraszony.
— Już nigdy tego nie róbcie! — groził.
— Wykryłem go — powiedział Drogon do ucha Cuttera. — Zgadłem, gdzie się chowa, i zaszeptałem go. Rozkazałem mu, żeby nie czytał nam w myślach, tylko się pokazał.
— Zaczekaj, szeptodzieju — odparł Cutter. — Boga, kurwa, udajesz? — powiedział do pustej sali. — Jak się nazywasz? Skąd znasz nasz język? Kim jesteś?
Na odpowiedź musieli chwilę zaczekać. Cutter zadał sobie pytanie, czy postać nie schowała się w taumaturgicznej otulinie. Kiedy głos znowu się zameldował, Cutter usłyszał w nim rezygnację, ale także ulgę.
— Mówię po ragamollsku, bo musiałem nauczyć się czytać w tym języku, żeby poznać tajemną wiedzę z waszych ksiąg. Jestem tutaj z tego samego powodu, co wszyscy inni: uciekłem. Jestem uchodźcą. Wasza milicja omija Tesh, ale podeszli blisko niziny Catoblepas. Zaatakowali nasze miasta i wysunięte przyczółki. Klasztory. Jestem mnichem. Sługą Momentu Rzeczy Zaginionych i Zakrytych.
Milicja siała zniszczenie w cieniu Tesh. Miasto pozamykało bramy i napełniło fosy. Klasztor znajdował się na zewnątrz, w dolinie ciernistych krzewów. Sądzono, że jest bezpieczny.
Kiedy nadeszła wiadomość, że zbliża się niewolniczy szwadron prze-tworzonych zabójców, cenobici czekali na pomoc z Tesh. Dopiero po wielu dniach uświadomili sobie, że żadnej pomocy nie będzie, że zostawiono samym sobie. W panice klecili chaotyczne plany. Ich świątynia była pod wezwaniem Wielości Jedynego Horyzontu, z brygadami mnichów oddającym cześć różnym Momentom.
Niektórzy walczyli, inni szukali męczeńskiej śmierci. Słudzy Cadmera, Momentu Kalkulacji, wiedzieli, że nie mogą zwyciężyć, i czekali w dolinie cierniowych krzewów na nieprzyjacielskie kule. Słudzy Zaori, Momentu Magicznego Wina, zapili się na wizjonerską śmierć, zanim milicja ich dopadła. Ale Moment Synogarlic wysłał swoje ptaki, żeby męczeńsko wleciały między tryby milicyjnych machin i zatrzymały je; Moment Wyschnięcia zamienił milicyjną krew w popiół; Pharru i Tekke Shesim, Momenty Zapomnianego Śniegu i Pamięci, wspólnie wywołały burze lodowe.
Ale milicyjni taumaturgowie byli mistrzami w swoim fachu, a oficerowie niewolniczego szwadronu nie znali litości, toteż klasztor w końcu musiał zostać wzięty. Kiedy to nastąpiło, tylko słudzy Tekke Vogu, Momentu Rzeczy Zakrytych i Zaginionych zdołali uciec.
Neofitów wymordowano, ale mnisie obrzędy uczyniły ich niewidocznymi dla napastników. Wyczołgali się z płonących ruin swojej świątyni i z Tesh, Miasta Pełzającej Cieczy, które było dla nich zamknięte, które pozostawiło ich własnemu losowi. Wyruszyli w świat.
Mnich wszystko im powiedział. Chciał otworzyć przed nimi duszę, wyczuwał Cutter.
Jesteśmy zakryci. Wiemy zakryte rzeczy. Zostały nam powierzone. Znajdujemy zaginione rzeczy. Podróżuję szybko: podróżuję zakrytymi przejściami, zaginionymi drogami. Po przybyciu tutaj kazałem im zbudować ten kościół. Tutaj łatwo jest być bogiem. Każdemu, kto przychodzi, mówię jakąś małą tajemnicę, coś zakrytego, dlatego mi wierzą.
— Jak ci na imię, mnichu? — spytał Cutter.
— Qurabin. Czerwony mnich Ósmego Kręgu Tekke Vogu.
— Czy to jest imię męskie?
Śmiech.
— Nasza onomastyka tego nie rozróżnia. Pytasz mnie, czy jestem mężczyzną? — głos nagle bardzo się przybliżył. — Nie wiem tego.
Wszystkich mnichów Tekke Vogu otulał Moment, ale to była transakcja wiązana. Uczyli się znajdować zakryte i zaginione, ale sakrament Vogu był sprzedawany, nie udzielany w darze. Ceną za opiekę Momentu było coś zaginionego albo zakrytego przed sługą i złożonego w ofierze Vogu.
— Niektórzy mnisi nie znają swoich imion, bo zostały przed nimi zakryte. Niektórzy zagubili oczy, domy, rodziny. Kiedy ja wstąpiłem na służbę Vogu, zakryta została przede mną moja płeć. Pamiętam swoje dzieciństwo, ale nie to, czy byłem chłopcem czy dziewczynką. Przy sikaniu patrzę w dół, ale to jest przede mną zakryte. Ma płeć zaginęła. — Qurabin powiedział to bez żalu.
— Czyli chcesz, żebyśmy unieszkodliwili to coś, co was nęka? — spytał Cutter.
— Ja nie — odparł Qurabin. — To oni chcą, żebyście ich obronili. Ta zabita deskami dziura nie jest warta waszego wysiłku.
Podróżnicy wymienili spojrzenia.
— Jak na boga nie jesteś zbyt opiekuńczy — powiedziała Elsie.
— A mówiłem, że jestem? To oni zbudowali wokół mnie tę głupią wioskę i ciągle czegoś ode mnie chcą. Ja o to nie prosiłem. Gdzie byli moi protektorzy? Mogę postąpić z nimi tak samo jak Tesh ze mną. Jeśli o mnie chodzi, wioska może spłonąć.
— Do tej pory mówiłeś co innego — zaprotestował Cutter, ale Judasz wszedł mu w słowo.
— Kim ty jesteś, żeby o tym decydować? — Podszedł do prymitywnego ołtarza i wbił w niego wzrok, jakby wiedział, że Qurabin ukrył się właśnie tam. — Kto dał ci takie prawo? Przychodzą tutaj, budują dla siebie nową osadę, uciekając przed tymi, którzy chcą ich zabić tylko dlatego, że mieszkają blisko Tesh. Próbują coś stworzyć i popełniają tylko jeden błąd: szukając boga, znajdują ciebie. Obiecali nam pomoc, obiecali nam przewodnika. Powiedz nam, co to za licho ich gnębi, a my ich od niego uwolnimy. A ty pomożesz nam znaleźć to czego szukamy. — Leśna wilgoć skapywała przez szpary w marnej konstrukcji. — Powiedz nam, gdzie to jest. Nie wierzę, że los tej wioski nic cię nie obchodzi. Obchodzi cię. Chcesz nam powiedzieć. Powiedz nam. Otrzymaliśmy twoją ofertę. Oni potrzebują, żebyśmy zabili tę bestię, a ty dasz nam w zamian to, co obiecałeś.
— Dla was nie wezmę nic z domu Vogu…
— Nie wyjeżdżaj mi tutaj ze swoją cholerną pobożnością, bo jak trzeba było zbałamucić krajowców, to całymi garściami brałeś różne rzeczy z domu swojego boga. Powiedz nam, gdzie jest bestia, my ją załatwimy, a potem nam powiesz, gdzie jest Żelazna Rada.
— Ja nie biorę, tylko kupuję — odparł Qurabin. — Za wszystko, czego się dowiaduję, coś jest mi odebrane. I to boli. Vogu nie daje nic za darmo. Odsłonięcie kurwy i córki twojego przyjaciela mnie zapiekło i coś straciłem. Zaginione i zakryte przez Moment. Mam odsłonić Żelazną Radę? To by mnie drogo kosztowało.
Znowu cisza zakłócana tylko kapaniem. Przerwał ją Judasz:
— Bestia. Gdzie ją znajdziemy?
Długie milczenie.
— Zaczekajcie — powiedział głos, znowu z żalem podszytym ulgą.
„Ma dosyć bycia bogiem” — pomyślał Cutter. Spojrzał na Judasza, który stał drżący i majestatyczny. Cutter zobaczył, że Qurabin stoi przed sprawiedliwym Judaszem zagubiony, pokonany, opuszczony, ale i pełen nowej nadziei.
— Spróbuję — powiedział głos i po tych słowach rozległo się gardłowe charczenie.
Kiedy Qurabin odezwał się znowu, jego głos był głosem istoty cierpiącej z powodu bólu i do bólu nawykłej.
— Cholera. Psiakrew. Jest niezakryta. Bestia.
— Co straciłeś? — spytał Cutter.
— Czyjeś imię.
Imię kogoś ważnego, dosłuchał się Cutter.
O świcie dotarli na podmokłe tereny. Błoto, grząskie ścieżki, nagie białe drzewa. Bagnisko pociło się. Drzewa szeleściły, ale ledwosłyszalnie.
Maszerowali, wygnańcy z Nowego Crobuzon, Susullil i Behellua, grupka odważnych mieszkańców Kryptomiasta. Był z nimi Qurabin, niewidoczny.
Cisza ciążyła Cutterowi. Chciał śpiewać albo się śmiać. Okolica nie zwracała na niego uwagi i czuł się urażony tym lekceważeniem. Usiłował myśleć o sobie tu i teraz, ale w jego świadomości istniały tylko crobuzońskie złogi. Obciążał teraźniejszość balastem przeszłości.
Judasz otwierał pochód. Gigantyczny golem kroczył obok niego. Wysoki na dwa i pół metra, z drewna i wszelkich ostrzy, które udało się zdobyć w Kryptomieście. Judasz wyposażył golema w zawiasowe stawy i obrotową głowę. Mógł stworzyć coś podobnego, dotykając sterty drewna, ale golem spajany wyłącznie taumaturgicznie albo wyzułby go z sił, albo szybko by się rozpadł.
Judasz znowu puścił woskowy cylinder. Słabo cię znam ale mówią że należysz do rodziny uznałem więc że powiem a nie napiszą w każdym razie Uzman nie żyje. Cutter zobaczył, jak bardzo zasmuciła Judasza ta wiadomość z przeszłości, i zadał sobie pytanie, kim był dla niego Uzman.
— Wiesz, Cutter, dlaczego zostałem golemistą? Na wiele lat przed wojną z konstruktami. Kiedy zaczynałem, nie dało się na tym zarobić. Pociągała mnie tajemna strona golemetrii. Golemy niematerialne. Wiesz, że jest coś takiego jak golem dźwiękowy? Trudne, ale do zrobienia. Nigdy nie widziałeś golema cieniowego, prawda? Ten rodzaj golema… — Pokazał na drewnianego olbrzyma. — Dla mnie to jest efekt uboczny, a nie istota zagadnienia.
Niewykluczone, ale zbudowany przez niego twór był mocny i trwały. Przekręcił głowę, żeby słońce zaświeciło mu w oczy z tanich paciorków. Funkcję palców pełniły zardzewiałe noże.
— Bestia jest blisko — ostrzegł Qurabin, znowu głosem pełnym bólu: musiał z czegoś zrezygnować dla tej wiedzy.
Cutter pomacał czubkiem buta bryłę nieapetycznych kolorów i zaklął zszokowany. To było truchło zwierzęcia. Rozpadło się, wyzwalając falę ohydnego fetoru. Cutter odskoczył do tyłu. Pomeroy odwrócił się i krzyknął, zagłuszając coś, co powiedziała Elsie.
— Tutaj! — powtórzyła Elsie.
Stała nad zwłokami. Cutter zobaczył połysk rozkładu. Klatki piersiowej w większości brakowało.
— Jabberze drogi — westchnął Cutter. — Trafiliśmy do jej jadalni.
— Szybko! — powiedział Judasz. — Szybko, tutaj!
Stał nad brzegiem trzęsawiska i wyciągał rękę do młodego człowieka, który siedział obleziony pijawkami. Chłopiec był przerażająco chudy. Nie podniósł wzroku, zapatrzony w szary kawałek mięsa, z którego odgryzał kęs po kęsie.
Cutter krzyknął odruchowo. Zobaczył innego wycieńczonego człowieka, zakamuflowanego zielskiem i kawałkami drewna. Ten też coś żuł. Niedaleko niego stał leśny tapir, poruszając szczękami.
— Judaszu! — zawołał Cutter. — Judaszu, wracaj.
W wodzie było mnóstwo ciał, zastygłych, jeśli nie liczyć ruszania szczękami. Mężczyźni i kobiety, dygoczący pies. Wszyscy mieli skorupę brudu wokół ust i z każdego ciała wyrastała roślinna liana.
Gazy zabulgotały i to, co Cutter wziął za grudę bagiennego szlamu, zaczęło się podnosić. Zamrugało. To, co uznał za kamienie albo dziury, było oczami. Czarnymi perłami oczu. Stwór się podniósł.
Rzekome liany okazały się zaopatrzonymi w przyssawki kończynami. Każda wychudzona istota miała taką mackę, zamocowaną z tyłu szyi — każdy dorosły, każde dziecko, każde zwierzę. Wszystko, co jedli, kierowane było do tych groteskowych jelitowatych smyczy i przechodziło przez nie perystaltycznie. Nieświadome niczego kanały transportowe dla pokarmu. W centrum tych ramion, niektórych wciąż jeszcze poszukujących ofiary, znajdował się stwór, którego odżywiały.
Korpulentny jak mężczyzna z nadwagą, niewyraźnie i ohydnie polipowaty, nie unosił się na wodzie, lecz wisiał nad nią wydźwignięty lżejszymi od powietrza gazami lub taumaturgią. Cutter zobaczył pod spodem plątaninę cienkich, krabich odnóży, które rozprostowały się i stwór stał jak na wiązce szczudeł. Ociekał wodą. Patrzył. Macki drgały. Rozprostował kościste szpony.
Stwór poruszył się szybko i z groteskową wytwornością na nogach, które nie miały prawa go utrzymać. Macki rozciągnęły się jak guma. Szedł, nie poruszając idiotycznymi rurkami zasilającymi.
Kryptomieszczanie uciekli, ścigani upiorami ciepłej mgły i ramionami stwora, który ptasimi pazurami chwytał się drzew. Kulki mięsa wyskakiwały z niego jak oczy ślimaka. Magazynówka Cuttera nagle zrobiła się bardzo mała. Jej właściciel pobiegł w stronę Judasza. Macki stwora chłostały powietrze. Na końcu jednego z ramion Cutter zobaczył małe oczy, umięśniony otwór gębowy z umieszczonymi dokoła, jak u minoga, rogowymi zębami.
Cutter strzelił w żebrowane ciało, trafił i osiągnął tylko tyle, że spod zadraśniętej skóry pociekło trochę mlecznego płynu. Plątanina ramion popełzła ku niemu, kłębiąc się jak pokłócone ze sobą robale.
— Zabijcie go! — zabrzmiał nie wiadomo skąd głos Qurabina.
Huknęły kolejne strzały.
Cutter usłyszał Judasza wołającego: „Zaczekajcie, zaczekajcie!”, a potem starcie drewna ze skórą. Jego spojrzenie pomknęło ku golemowi, który śmignął przez warkocz macek i kilka z nich odciął. Pozostałe oplotły go, wżarły się w jego szyję, wtrysnęły w drewno enzymy. Zdezorientowany golem na chwilę znieruchomiał.
Po chwili golem zaatakował swoim mało wyrafinowanym sposobem, tnąc ostrzami i wykorzystując ogrom magicznych mocy. Chlusnęła krew i tkanka, potwór zachwiał się, a uwiązane do niego istoty przestały jeść. Pomeroy podbiegł i wpakował lufę strzelby w jego tłuszcz. Ciało zagłuszyło huk eksplozji, ale kule przebiły się do wnętrzności.
Nawet wtedy potwór nie przewrócił się, tylko zatoczył małymi kroczkami. Golem znowu przypadł do niego. Cutter skierował uwagę na Judasza. Somaturg poruszał swoim ciałem, nieznacznie, i drewniano-nożowy golem naśladował go. Golem metodycznie pokrajał pasożyta na kawałki.
Ofiary potwora były martwe lub pogrążone w śpiączce. Od dawna służyły wyłącznie za maszyny pokarmowe dla nienasyconej istoty.
Susullil i Pomeroy byli ranni. Susullil pozwolił Cutterowi, żeby oczyścił mu rany. Dwóch kryptomieszczan zginęło. Jeden znalazł się w zasięgu nienaturalnie wygłodzonych ludzi, którzy pochwycili go i zaczęli apatycznie pogryzać.
Kryptomieszczanie wzięli organiczne trofea, poszukali w ciele bestii dziobów i szponów. Cutter był głęboko zniesmaczony. Żałował, że nie ma przy sobie aparatu. Wyobraził sobie heliotyp, gdzie obok siebie stoją kolejno: Susullil, Judasz, Elsie, Pomeroy z jego muszkietem, na końcu Cutter przy golemie, a na wszystkich twarzach solenna duma myśliwego.
Tego wieczoru w jednej z publicznych chat Kryptomiasta panowała biesiadna atmosfera. Mężczyźni i kobiety, dawni zbieracze-myśliwi lub mieszkańcy chelonii, tańczyli upici bimbrem.
Wśród nich kręcili się mali ludzie-chrabąszcze. Nic nie mówili i starali się nie plątać nikomu pod nogami. W milczeniu podnosili resztki jedzenia, dotykali sukna, pocierali się nawzajem czułkami.
Susullil siedział koło Behelluy. Cutter obserwował ich i wiedział, że w nocy czekało ich przyjazne zbliżenie, które on nazywał seksem, ale oni najprawdopodobniej tak o tym nie myśleli.
Wokół stołu opowiadano historie. Dla kryptomieszczan ich bóg Qurabin nagle stał się ich obrońcą i kimś realnym. Mnich krążył niewidzialny wśród nich i pełnił funkcję tłumacza.
Za jego pośrednictwem winopasterz Susullil opowiedział im historię o najlepszych żniwach w dziejach House Predicus, o uśmierceniu pierworodnego winowieprza, aby młodszy od niego designatus, którego owoce były bardziej suche i lepsze, przejął funkcje rozpłodowe. Odmalował im cały dramatyzm i tragizm tej sytuacji. Kiedy skończył, Crobuzończycy klaskali razem z innymi.
Przyszła kolej na nich i los padł na Cuttera. Kryptomieszczanie po cichu skandowali miarowo, wstrzelił się więc w ich rytm. Najpierw jednak zawahał się i spuścił wzrok. Wreszcie, buńczuczny i pijany, zadowolony z tego, że znajduje się w centrum uwagi, zaczął mówić:
— To jest długa historia. Historia, która nie powinna się wydarzyć. Trwała jedną noc i jedno przedpołudnie… To było pięć lat temu. Spotkałem człowieka. Byliśmy w portowej knajpie. Zaprosiłem go do siebie. Byliśmy odurzeni narkonaparem i shazbahem. Robiliśmy to, co wszyscy lubimy robić, wiecie, i było przyjemnie. — Winopasterze śmiali się, kiedy Qurabin im przetłumaczył. Elsie i Pomeroy zwiesili głowy. — Później, kiedy spał, przesunąłem go na bok, poszedłem się wysikać i zobaczyłem jego ubranie. Z kieszeni wystawał mały pistolecik. Nigdy nie widziałem czegoś tak zmyślnego. Chociaż to nie była moja sprawa, wyciągnąłem pistolecik i razem z nim wypadł znaczek milicji. Przyprowadziłem do siebie milicjanta. Nie wiedziałem, co mam robić. Z jakiego on jest wydziału? Narkotyki? Obyczajówka? W obu wypadkach ma na mnie haka. Przyszło mi nawet do głowy, żeby go zastrzelić, ale oczywiście nie mogłem tego zrobić. Więc myślę sobie, może powinienem zniknąć albo spróbować go przekonać po drodze do kicia, może mi odpuści, może to, może tamto. W końcu zrozumiałem, że nic nie poradzę. Więc wróciłem do łóżka. A przy okazji go obudziłem. I znowu trochę się razem zabawiliśmy. — Znowu śmiechy i okrzyki. — A jak zrobiło się jasno, to jeszcze raz to samo. — „Jestem pijany” — pomyślał Cutter. Ale było mu wszystko jedno. — Czekałem, chciałem prosić go o litość albo spróbować go przekupić, bo teraz już wiedziałem, co go kręci, no nie? Wstałem, wybiegłem na zewnątrz i pomyślałem, że może powinienem biec bez końca, nie zatrzymywać się. Zamustruję się na statek, zmienię nazwisko, nie dam się zamknąć, nie dam się prze-tworzyć. Ale potem minąłem piekarnię, warzywniak, i pomyślałem sobie, że nie mogę tego wszystkiego stracić. Nie mogę po prostu zniknąć. Wiec zamiast zwiać, poszedłem na małe zakupy i wróciłem do domu. Obudziłem go. Zjedliśmy razem śniadanie nad moim sklepem w Brock Marsh i poszedł sobie. Czuły pocałunek na pożegnanie i koniec. Już nigdy go więcej nie widziałem. 1 myślę sobie: może ani przez chwilę nie miał zamiaru mnie capnąć. Ale marzy mi się co innego: że po tym, co dla niego zrobiłem, po tym pięknym śniadaniu: ryba z grilla, rumsztyk z cebulką i sałatka owocowa z bitą śmietaną, a na środku stołu kwiaty, jakbyśmy byli małżeństwem… myślę, że tego ranka na parę minut naprawdę się we mnie zakochał. Mówię poważnie. Ja też się w nim zakochałem. Nigdy nikogo nie kochałem tak bardzo jak jego, kiedy mnie pocałował i powiedział do widzenia. Bo jestem pewien, że wiedział, że ja wiem. To pożegnanie to był jego prezent dla mnie. Tak jak śniadanie było moim prezentem dla niego. Nigdy wcześniej ani później nikogo tak nie kochałem, no może z wyjątkiem jednego mężczyzny.
Kiedy stało się oczywiste, że skończył, zabrzmiały brawa winopasterzy i inne okrzyki aplauzu pośród słuchaczy. Elsie i Pomeroy trochę klaskali, ale Pomeroy unikał wzroku Cuttera. Cutter z czułością patrzył, jak ten olbrzym bije jedną wielką łapą o drugą. „Niech ci bogowie błogosławią” — pomyślał. Na zakończenie tego wszystkiego Elsie posłała mu krótki uśmiech.
A potem zobaczył Judasza i uśmiech na ustach golemisty był inny — świecący wewnętrznym blaskiem, skierowany do całego świata, był to uśmiech idola. Namiętność do tego starszego człowieka zapłonęła w Cutterze jak ogień.
Cutter nie interesował się bogami. Do niektórych postaci z crobuzońskiego panteonu odczuwał pewną sympatię, zazwyczaj z heretyckich przyczyn: na przykład do Crawfoota, którego wybryki odbierał nie jako nieudolną błazenadę, tylko taktyczną dywersję. „W głębi duszy jesteś insurekcjonistą, prawda?” — myślał sobie zawsze, natomiast kapłani udawali cierpliwą pobłażliwość wobec tego błazeńskiego boga podczas Craftfootaliów. Nie oddawał mu jednak czci. Jeśli się modlił, to cynicznie albo oportunistycznie. Mimo to doceniał moc praktyk religijnych Qurabina.
Mnich potrafił znaleźć zakryte i zgubione, ale musiał za to płacić. W głosie Qurabina Cutter nie słyszał już jednak pychy związanej z tą mocą. Słyszał, że coś się zmieniło. „Mnich kapituluje” — myślał Cutter.
— Gallagi mówią, że to jest… sobrech albo sobrechin lulsur. Gra słów. — Czasem ciszej, czasem głośniej Qurabin odsłaniał zakryte informacje. — Sobresh znaczy godzien pogardy, a sobrichi to kapitan. W moim języku nie znajduje to odpowiednika. W Tesh… nie klasyfikujemy rzeczywistości tak bardzo jak wy. — Kiedy zaczął mówić o Tesh, w jego głosie pojawiła się nienawiść i wściekłość.
Cutter nie był zaskoczony, kiedy następnego dnia rano Qurabin przyszedł do nich i powiedział, że postanowił podróżować razem z nimi. Nie powie im, gdzie jest Żelazna Rada, ale im pokaże.
„Chce odpocząć” — pomyślał Cutter. „I pobyć sam. Z nami. Zbiera się na odwagę. Będzie odsłaniał coraz więcej zakrytego, niezależnie od kosztów. Jakie to ma znaczenie? Dla kogo on ma żyć? Komu winien jest lojalność?”
Spadł deszcz, ale inny. W każdej kropli jak owad w bursztynie uwięzione były promienie słońca i wyglądało to tak, jakby z nieba lało się światło. Kryptomieszczanie pomachali im na pożegnanie.
Susullil uśmiechnął się do Cuttera i skinął głową.
— Nigdy się do końca nie zrozumieliśmy, co nie, stary? — powiedział Cutter z humorem.
Głos Qurabina, niezwykłe androgeniczne parlando, wyartykułował słowa pożegnania. Nikt nie sprawiał wrażenia przygnębionego faktem, że jego bóg odchodzi.
Cutter naturalnie nie rozumiał ani słowa z tego, co mówił Qurabin. „Teraz możecie sami za siebie wziąć odpowiedzialność, nie potrzebujecie bogów” — pomyślał. „Albo «Bądźcie wierni mojej pamięci, bo inaczej wrócę i oślepię was moją wściekłością», albo «Nie jestem bogiem, jestem taką samą istotą jak wy, pobłądziłem z powodu idiotycznej religii»„.
Podróżnicy szli na północny zachód, potem na północ. Jeden dzień, a potem następny przez las, w którym powoli się ochładzało. Im bardziej się wznosili, tym niżej opadał dach lasu.
Drzewa rosły rzadziej. Istoty wyglądające jak patykowate niedźwiedzie i zębate osy wielkości kotów piły wodę ze stawów. Cutter sądził, że ma przywidzenia. Ciągle mu się wydawało, że są śledzeni.
W niewidzialnym towarzystwie mnicha podróż przebiegała inaczej. Pierwszy zauważył to Drogon.
— Posuwamy się za szybko — powiedział do Cuttera. Pokazał na charakterystyczne stare drzewo w kształcie litery Y. — Nie trać go z oczu — szepnął.
Cutter usiłował skupić się na własnych stopach, ale to go dezorientowało. Teren zdawał się zmieniać, jakby ścieżka wciąż się gdzieś przemieszczała. Wskazane przez Drogona drzewo stało niecały kilometr dalej, nad rzeką. Cutter usłyszał, jak Qurabin przebija się przez zarośla i mówi do siebie. Cutter dał nura pod kolczastą gałąź, postawił jeszcze dwa kroki, zatrzymał się i usłyszał szept Drogona:
— Mówiłem ci.
Rzeka była za nimi. Cutter widział ją przez zarośla, widział też drzewo z czarną korą i gałęziami sięgającymi ku niebu jak wzniesione w błagalnym geście ramiona.
Nie było translokacji. Po prostu szedł. Jego towarzysze wyglądali na skonsternowanych, z wyjątkiem Judasza.
— Ile cię kosztowało znalezienie tych dróg? — golemista spytał Qurabina.
— To są zakryte drogi, skróty, zaginione ścieżki — odparł mnich. Czasem Moment pozwala mi z nich korzystać. Czasem — powtórzył zmęczonym głosem. — Obiecałem, że was zaprowadzę.
„Czemu tak szybko, mnichu?” — pomyślał Cutter. „Nie musisz podróżować skrótami. Ile cię kosztują te wszystkie tajemnice?”
Za sprawą Qurabina pokonywali większe odcinki, mimo że maszerowali w takim samym tempie. Mnisze drogi nieprawdopodobnie przyspieszały podróż. Okrążali kamienne słupy pośród drzew i nagle stwierdzali, że znajdują się na pustynnym płaskowyżu. Lasy były coraz rzadsze, jakby maszerowali po starej, coraz bardziej zetlałej tapiserii.
— Tędy… chyba — mówił Qurabin, po czym igły kompasów wariowały, a oni pokonywali kilometry. Poruszali się szybciej od koni.
Cutter rozumiał, że działania Qurabina nie były wyrazem pobożności, lecz apostazji. Qurabin wyrywał Momentowi zaginione i zakryte rzeczy i codziennie brzmiał tak, jakby od poprzedniego dnia go ubyło.
— Chcesz zniknąć — powiedział Cutter ściszonym głosem. Mnich był wykorzeniony, odtrącony, odcięty od swojej przeszłości i ojczyzny. „Chcesz zniknąć. Z każdą zaginioną trasą, którą odkryjesz, coś tracisz… coś zostaje przed tobą zakryte. Masz już dosyć. W ten sposób chcesz ze sobą skończyć. Żeby to miało jakiś sens”. Ich podróż była przedłużonym samobójstwem Qurabina. — Chyba wiesz, do czego zmierza mnich — powiedział Cutter do Judasza. — Miejmy nadzieję, że nie będzie cały zakryty, zanim dotrzemy na miejsce.
— Jesteśmy już blisko — odparł Judasz i uśmiechnął się z wyrazem takiego szczęścia na twarzy, że Cutter nie mógł nie odwzajemnić uśmiechu.
Trawa rosła wysoka i soczysta. Doły wypełnione moreną polodowcową, podmokłe zapadliny i piaszczyste niecki na przemian z niewysokimi wzniesieniami. Już od tylu tygodni byli w drodze. Zobaczyli zagajniki jadłoszynu i ruiny. Trawa falowała na wietrze jak zielone morze. Mnich był coraz słabszy, coraz bardziej zakryty, ale nadal robił to, co obiecał. Przeprowadzał ich koło stawów, stad zwierząt, owiniętych wokół drzew stonóg rozmiarów pytona.
Któregoś dnia zobaczyli stworzenia, które ciągnęły za sobą ślad pyłku i kurzu i które pruły przez trawę jak wieloryby przez płyciznę. Borinatch, strider, kopytni stepowi nomadzi. Klan rodzinny, młode na czele, królowa z tyłu. Striderzy byli znacznie wyżsi od ludzi. Poruszali się dziwnym galopem: ich pozbawione kolan nogi śmigały jak szczudła. Jedna z samic odwróciła ku nim przyjazną zwierzęcą twarz, zobaczyła ich i pomachała. Ich górne kończyny dziwnie funkcjonowały: wyglądało to tak, jakby pojawiały się i znikały.
Podróżnicy stali się zgraną i skuteczną ekipą. Mięśnie im nabrzmiały, celność strzału wzrosła. Rany Pomeroya zafarbowały się od zewnątrz w procesie gojenia, skutkiem czego nosił piękne ciemne blizny. Elsie obwiązała sobie rozwichrzone włosy chustką. Brody mężczyzn były długie i kudłate, związane rzemykami. Tylko Drogon nadal golił się co kilka dni. Oszczędzali coraz bardziej uszczuplone zapasy amunicji, polowali przy użyciu zahartowanych w ogniu dzid. Cutter pomyślał, że wyglądają jak awanturnicy, jak wędrowni najemnicy.
„Ale nimi nie jesteśmy. Wędrujemy w jakimś celu”.
— Jaki mamy miesiąc? Sinn? Straciłem rachubę.
Próbowali policzyć tygodnie na palcach.
Pewnego wieczoru Judasz ulepił z ziemi cztery figurki i cichymi zaklęciami kazał im tańczyć. Jego towarzysze klaskaniem wybijali rytm. Po występie kazał im się ukłonić, a potem się rozsypały.
— Chcę wam wszystkim powiedzieć, że jestem wam wdzięczny — oznajmił. — Chcę, żebyście to wiedzieli. — Wodą wypili jego zdrowie. — Chcę wam powiedzieć… Jesteśmy w drodze już bardzo długo, można by sobie pomyśleć, że celem jest sama podróż, ale to nieprawda. Nie mam nawet pewności, czy wierzycie w Żelazną Radę — podjął z uśmiechem. — Sądzę, że tak, ale może dla niektórych z was już nie o to chodzi. Myślę, Elsie, że ty jesteś tutaj z powodu czasu spędzonego w domu rozpusty — stwierdził, a ona skinęła głową, patrząc mu w oczy. — Wiem, Cutter, dlaczego ty tutaj jesteś. I może znam nawet twoje powody, Drogonie… Wagabunda taki jak ty… Twoją walutą są mity i nadzieje, prawda? Tym handlujesz. To utrzymuje niespokojnych jeźdźców w ruchu. Jesteś tutaj dlatego, ponieważ myślisz, że Żelazna Rada jest jak Pałac Marcepanowy? Szukasz raju?
— Judaszu, to nie jest powód, dla którego tutaj jestem — zripostował Pomeroy. Judasz uśmiechnął się. — Jesteś dla mnie najważniejszą osobą, oddałbym za ciebie życie, ale na razie nie chcę umierać. Przy tym wszystkim, co dzieje się w Nowym Crobuzon, stawka jest zbyt wysoka. Jestem tutaj, bo wierzę ci, że Radę trzeba ratować. I że ty potrafisz to zrobić. Takie są moje powody.
Judasz skinął głową i westchnął.
— Święte słowa. To jest ważniejsze niż los każdego z nas. Żelazna Rada… — Długo milczał. — Czasy wymagają, żebyśmy byli twardzi. Tutaj chodzi o Żelazną Radę. Władze Nowego Crobuzon ją znalazły… nie wiem jak. Mój informator, mój niegdysiejszy przyjaciel miał wszelkie powody mi o tym nie mówić, ale na szczęście powiedział. W końcu znaleźli Radę. Trwało to tak długo, że wielu obywateli nie ma pewności, czy kiedykolwiek istniała, a tysiące innych myślą, że już dawno jej nie ma.
Chaverim… Przyjaciele… Uratujemy Żelazną Radę.
Następnego dnia Qurabin odbył długą rozmowę z Momentem. Mgławicowy mnich lamentował, błagał, wznosił rozpaczliwe okrzyki.
— Mnichu, mnichu, co się stało? — spytał Cutter, kiedy cisza się przedłużała. — Jesteś tam jeszcze? Zniknąłeś?
— Nie jest już zakryta — odparł Qurabin martwym głosem. — Wiem, gdzie ją znaleźć. Ale sporo mnie to kosztowało. Straciłem ojczysty język.
Qurabinowi został tylko ragamollski, prymitywny, młody język Nowego Crobuzon, którym posługiwali się podróżnicy.
— Pamiętam moją matkę — podjął cicho Qurabin. — Pamiętam, co do mnie szeptała. Ale nie wiem, co to znaczy. — W jego głosie nie było zgrozy, tylko fatalistyczna rezygnacja. — Jedna rzecz ginie, druga się znajduje. Wiem, w którym kierunku musimy iść.
Poruszali się ezoterycznymi drogami. Kolor nieba zmieniał się jak w kalejdoskopie.
W którąś łańcolę równina nagle opadła ostro w dół. Dopiero teraz uświadomili sobie, że od dłuższego czasu zmierzali pod górę. Znajdowali się teraz na porośniętym wiązowcami ostańcu w rozrzedzonym powietrzu. Przed nimi ciągnęła się kotlina w czerwonego laterytu, kanion, który za bardzo się rozszerzał, aby być doliną — miejsce, w którym kontynent rozpadł się na dwoje. Za długim kamiennym grzbietem czarny dym plamił niebo.
Judasz stanął na skraju klifu, spojrzał na dymy, które nie pochodziły z samoistnych pożarów traw, i zawył jak szalony. Był to wyraz dzikiej radości, prapierwotny i nieociosany, jakby Judasz został cofnięty do początków ewolucji, jakby nie był człowiekiem, jakby nie był istotą rozumną. Ryczał jak zwierzę.
Nie czekał na swoich towarzyszy. Szybko dostał się na dół i instynktownie znajdował pozacierane ścieżki, które przecinały step. Cutter dogonił go, ale nie próbował mówić. Gęste jak miód światło rozlało się po prerii.
Ktoś krzyknął do nich. Echo nie pozwalało rozpoznać kierunku. Pytanie albo rozkaz w różnych językach, szybko się zmieniających. A potem ragamollski, prawie trzy tysiące kilometrów od kraju. Cutter zaczerpnął głęboko tchu i głośno wypuścił powietrze. Trzy postacie wyłoniły się z jakiejś kryjówki.
— Stać! — zawołała jedna z nich. — Ani kroku dalej! Mówicie po ragamollsku?
Cutter pokazał, że nie ma w rękach broni. Skinął głową z dziwną błogością w duszy. Młody człowiek mówił z hybrydowym akcentem, jego fonemy ukształtowało coś jeszcze oprócz znajomego zaśpiewu z południa miasta, z Dog Fenn, z zaułków Nowego Crobuzon.
Judasz pobiegł w stronę tej trójki: kobiety, mężczyzny i sękatego człowieka-kaktusa. Słońce zachodziło za ich plecami, toteż stali we własnym cieniu i Cutter widział ich jak wyciętych z kartonu. Pędzący ku nim Judasz musiał z kolei mieć twarz ozłoconą słońcem. Śmiał się, krzyczał i wyrzucał ramiona do góry.
— Tak, tak, tak, mówimy po ragamollsku! — wołał. — Tak, jesteśmy waszymi krajanami! Przyjaciele! Przyjaciele! — Znowu wydał z siebie ten atawistyczny okrzyk radości. Jego serdeczność i ulga były tak autentyczne, że ludzcy wartownicy nie dostrzegli w nim zagrożenia i podeszli ku niemu z otwartymi ramionami, aby powitać go jako gościa. — Przyjaciele! — powtórzył. — Wróciłem, jestem w domu. Niech żyje Żelazna Rada! Bogowie i Jabberze i w imię Uzmana…
Zrobili zdziwione miny. Judasz uściskał ich wszystkich po kolei, a potem odwrócił się i na jego zalanej łzami twarzy wykwitł archetyp uśmiechu, bez żadnego cywilizacyjnego, mimicznego zapośredniczenia. Cutter nigdy wcześniej nie widział u niego takiego uśmiechu.
— Jesteśmy na miejscu — powiedział Judasz. — Nareszcie, nareszcie. Jesteśmy u celu.
Każdy krok spowalnia woda i korzenie wodnych roślin. Od tego czasu minęło wiele lat, Judasz Low jest młody i przemierza mokradła.
— Jeszcze raz — mówi. — To już wszystko.
Nie ma „proszę”, bo nie jest potrzebne. Ten język ma uprzejmość wpisaną w swoje struktury głębokie. Niegrzeczność wymaga wysiłku i użycia form nieregularnych.
— Jeszcze raz — mówi i dziecko stiltspearów pokazuje mu, co zrobiło. Jego brwi wyginają się… wie, że to jest uśmiech… a dziecko otwiera dłoń, na której stoi stiltspearowa zabawka z mułu i lilii wodnych. Dziecko koryguje jej kształt, ą potem nuci cichą melodię i figurka się budzi. Zna tylko jeden ruch, zginanie i prostowanie nóg z łodyżek lilii. Robi to kilka razy i rozpada się.
Stoją na obrzeżach rozległych mokradeł porośniętych sękatymi drzewami i paprociami, z labiryntem ścieżek i kanałów. Gałęzie kamuflują przejścia, a roślinność jest tak gęsta i ciężka, tak nasączona wodą mokradła, że aż kleista, przypomina ściekający z drzew lepki płyn, który na chwilę przybiera kształt liści.
Trzęsawisko naśladuje wszystkie krajobrazy. Rozpościera się łąkowo i może być lasem. W niektórych miejscach muł twardnieje, tworząc górzysty krajobraz. Poniżej korzeni powstaje system tuneli wyłożonych wodnym dywanem. Są też martwe miejsca, gdzie pojaśniałe drzewa sterczą ze zgniłej wody. Watahy komarów i meszek atakują Judasza i bezlitośnie spijają jego krew.
Powietrze mokradeł nie działa na Judasza przygnębiająco. Okrywa go jak płaszcz. Przez te miesiące, które tu spędził, nauczył się czuć przez nie otulony. Mimo jątrzenia ran po ukąszeniach i biegunki kocha bagna. Przez chmury przezroczyste jak rozwodnione mleko patrzy na zachodzące słońce. Czuje się zroślinniony, omszały i zamieszkany przez infuzoria, jest gospodarzem, nie tylko żywą istotą, ale również ekosystemem.
Z właściwym dla swego gatunku wdziękiem dziecko zanurza dłoń. Palce rozchodzą się promieniście, tworząc gwiazdę. Dziecko zaciska je w charakterystyczną pięść: zwężające się ku końcowi palce schodzą się ze sobą jak płatki kwiatu. Paznokcie stykają się ze sobą, dłoń jest teraz grotem włóczni.
Mała stiltspearka na czworakach oddala się od Judasza. Obraca szyją złożoną z samych ścięgien i bez słów pyta go, czy z nim idzie. Naturalnie, że idzie, z chlupoczącą nieporadnością, którą stiltspearka toleruje jak u noworodka.
Każdy krok małej przewodniczki precyzyjnie rozcina wodę, natomiast Judasz Low zdaje się wlec bagnisko za sobą, wzbudzając przy tym szeroką falę dziobową. Ma szczęście, że chronią go tamy i samce z klanu tego szczenięcia, bo ściąga na siebie uwagę, której lepiej byłoby uniknąć. Czarne kajmany i dusiciele muszą słyszeć te chlupoty, które przypominają szamotaninę rannego zwierza.
Gmina stiltspearki toleruje go, a nawet traktuje jak honorowego gościa, ponieważ uratował kiedyś dwa szczenięta przed jakimś drapieżnikiem, który nagle wyskoczył z wody. Judasz do tej pory uważa, że drapieżnik zasadził się na niego, ale potem skręcił w stronę małego duetu. Kiedy syczący i ociekający mułem stwór wyłonił się na powierzchnię, dzieci zastygły, a ich gruczoły kamuflażowe zaczęły wydzielać taumaturgony, które miały je upodobnić do pni drzew, ale drapieżnik był zbyt blisko, żeby dać się oszukać.
Judasz krzyknął i uderzył pałką w swoją botaniczną donicę — szokujący hałas pośród gęstej ciszy bagnistej odnogi rzeki. Stwór na pewno się nie przestraszył — był to potężny amalgamat lwa morskiego, jaguara i salamandry, zaopatrzony w żebrowane pierścienie, za pomocą których mógł bez problemu przetrącić Judaszowi czaszkę — ale był zdezorientowany i na powrót zanurzył się w bagnie.
Od tego dnia, jako że uratowani pobiegli do domu i wyśpiewali tę historię w formie zaimprowizowanej kawatyny, aby podkreślić jej prawdziwość, Judasz był tolerowany.
Stiltspeary niewiele mówią. Czasem milczą przez wiele dni.
Ich gmina nie ma nazwy. Chatki wyrastają z trzcin i wody i są ze sobą połączone mostkami wiszącymi. Inne pomieszczenia są wykopane w nasiąkniętym gruncie. Owady wielkości pięści Judasza fruwają niespiesznie, mrucząc jak wielkie, durne koty. Stiltspeary przeszywają je palcami i zjadają.
Na ich oleistej, puchatej sierści perli się bagnista woda. Poruszają się jak ptaki brodzące. Najbardziej przypominają ptaki, ale także wychudzone koty, a ich twarze są nieruchome i mało wyraziste.
Czerwone samce śpiewają pobożne ballady, a płowe samce wytwarzają narzędzia, budują domy i prowadzą farmy mangrowe. Samice polują: podnoszą jedną nogę, a potem drugą — tak powoli, że kończyny są suche, zanim wyłonią się rozpostarte szpony, toteż żadne krople nie zaburzają powierzchni wody. Gwiazda palców składa się w sztylet, który zawisa nad swoim odbiciem. Kiedy przepływa jakaś gruba ryba lub żaba, ta włócznia przebija ją, wraca do góry, palce otwierają się i ofiara opasuje nadgarstek stilspearki niby zakrwawiona bransoleta.
Między domami młode bawią się ulepionymi z mułu golemami, tak jak dzieci crobuzońskie grają w kulki i pstrykane stivery. Judasz robi notatki i heliotypuje. Nie jest ksenologiem. Nie wie, według jakich kryteriów zdecydować, co jest ważne. Chciałby zbadać wszystkie te czary — instynktowny kamuflaż, ich golemy, ich zielarską medycynę czy wyodrębnianie momentów.
Nie zna ich imion i nie wie nawet, czy mają imiona. Niektórym sam je nadaje na podstawie pewnych fizycznych cech charakterystycznych: Czerwonooki, Leciwy, Koń. Judasz pyta Leciwego o figurki z błota. Jego informator odpowiada, że to zabawki albo gry, coś w tym rodzaju.
— Czyli już ich nie robicie? — pyta Judasz.
Stiltspear prycha i zakłopotany patrzy w niebo. Judasz już się nie czerwieni, kiedy popełni jakąś gafę. Jeśli dobrze zrozumiał, dorosłym osobnikom nie wypada lepić figurek. To byłoby tak, jakby dorosły Crobuzończyk załatwiał swoje potrzeby fizjologiczne jak niemowlę.
Judasz towarzyszy samicom. Szklą się w dziennym świetle. Łapią całe naręcza opancerzonych pająków wodnych, które są większe od dłoni Judasza, doją ich jedwab i tkają z niego sieci między korzeniami i zanurzonymi gałęziami, zamieniając cieki wodne w pułapki na ryby.
Judasz zauważa coś niezwykłego. Zwinna mięśnioryba zgina się w pół, połyskując łuskami w kolorze lapis lazuli. W tej samej chwili słyszy szybkie, kilkuwarstwowe, rytmiczne buch, buch, buch, buch, kilku samic unisono, i mięśnioryba nieruchomieje. Zastyga w wodzie jak w bursztynie. Samice przestają skandować i ryba się porusza, ale jest już za późno, bo jedna z łowczyń nabija ją na swoją organiczną włócznię. Kilka dni później Judasz jest świadkiem tego samego: ledwo słyszalny chór, buczące mruczenie, które na moment paraliżuje zwierzynę.
W głębszych odnogach pływają słodkowodne delfiny, brzydkie stworzenia, które wymieniają materiał genetyczny w obrębie małej grupy. Prychnięcia sarkozucha przerażają je. Małe stiltspeary próbują nauczyć Judasza, jak się lepi figurki. Uznały, że jest dzieckiem tak jak one. Jego próby są koślawe i wzbudzają westchnienia, które u stiltspearów są wyrazem śmiechu.
Kiedy one śpiewają swoim statuetkom, Judasz z humorem usiłuje je naśladować. Wie, że tylko tak może wkupić się w ich łaski: grając błazna.
— Szalabalu! — mówi.
— Kallam kalaj kaza!
I oczywiście nic się nie dzieje, i oczywiście wszystkie wprawiają swoje figurki w ruch, a jego oklapnięte dzieło przelewa mu się przez palce.
Choć lato zbliża się ku końcowi, powietrze jest rozedrgane od upału. Słychać strzały. Na dźwięk tej odległej perkusji strzelb wszystkie stiltspeary zastygają w kamuflażu i przez kilka chwil Judasz przebywa w zagajniku udawanych drzew. Kiedy powraca cisza, stiltspeary stopniowo powracają do swojej prawdziwej postaci. Wszystkie patrzą na Judasza.
Przybyli myśliwi, obwieszeni trupami bagiennych zwierząt. Badają moczary i zbierają egzemplarze flory i fauny.
Judasz mija jednego z nich w odległości dziesięciu metrów, ale nauczył się poruszać w tym środowisku, dlatego myśliwy go ani nie słyszy, ani nie widzi, tylko unosi strzelbę i z tępą miną patrzy przed siebie tuż koło Judasza. Drugi jest bardziej spostrzegawczy: mierzy mu w pierś.
— Kurna buda — bluzga — o mało cię nie zastrzeliłem. — Czujnie przygląda się ubraniu i bagiennej bladości Judasza. Pokazuje kciukiem na północ. — Reszta jest tam, cztery-pięć kilometrów dalej. Bądź tam przed zachodem słońca.
Tubylcza fauna ucichła. Nie ma zwyczajowego ćwierkania, szelestów i plusków. Judasz zwalnia kroku. To jest kluczowy moment i chociaż może winić tylko sam siebie, że znalazł się w tym miejscu, musi zamknąć oczy i pomyśleć o tym, co będzie i co było. Nie puści tej chwili: trzyma się jej jak pies czyjejś nogawki, póki czas nie wyrywa się zakrwawiony. Judasz powraca do teraźniejszości i jest smutniejszy niż przedtem.
— O rany — wzdycha.
Jest jakąś poronioną rzeczą w czasie. Przechodzi go dreszcz.
Wypustka twardej ziemi, pomost. Polana na skraju dużego torfowiska, płaskie i zaśmiecone połacie delikatnie poruszającej się cieczy. Nowa ścieżka między ociekającymi drzewami, do skupiska namiotów, wozów i glinianek z omszałymi dachami. Słychać strzały.
Judasz niesie w plecaku prezent i bukiet bagiennych kwiatów. Widzi grupę mężczyzn w zabrudzonych białych koszulach i grubych spodniach. Analizują mapy i patrzą przez zagadkowe instrumenty. Gotują jedzenie w kociołkach nad ogniskami, które plują kulami oleistego dymu, czarnego jak wydzielina kałamarnicy. Zdawkowo pozdrawiają Judasza. Na pewno wygląda dla nich jak duch z mokradeł. Prze-tworzone zwierzęta myśliwskie robią się nerwowe na jego widok.
Dowódca wstaje. Jest mężczyzną w podeszłym wieku, ale wciąż jeszcze krzepkim i żylastym jak wilk. Judasz patrzy tylko na niego, idzie za nim do jego pokoju z brezentowymi ścianami.
Światło skąpo przenika przez płótno, oświetlając proste meble z ciemnodrzewu, szafkę, z której po rozłożeniu robi się łóżko.
Starszy mężczyzna podsuwa sobie zmaltretowany bukiet pod nos. Judasz jest zdezorientowany — zapomniał zasad cywilizowanego życia. Czy powinien dawać kwiaty temu starcowi? Ten jednak reaguje życzliwie, wącha wciąż jeszcze piękne kwiaty i wkłada do wody.
Trzyma się prosto. Włosy ma siwe, precyzyjnie zebrane w koński ogon, a oczy czujne, jasnoniebieskie. Judasz grzebie w torbie — strażnicy tężeją i unoszą pistolety — i wyjmuje z niej figurkę.
— To dla ciebie — mówi. — Dzieło stiltspeara. — Mężczyzna przyjmuje podarek z autentyczną, jak się wydaje, przyjemnością. — To jest bóg — wyjaśnia Judasz. — Ich rzeźba i inne dziedziny sztuki nie są zbyt rozwinięte. Robią tylko proste rzeczy. — Figurka przedstawia owiniętego sznurkiem ducha przodków. Judasz ulepił ją sam. Mężczyzna przygląda się okutanej twarzy figurki. — Mam pytanie — kontynuuje Judasz. — Nie wiedziałem, że będziesz tutaj osobiście…
— Zawsze kiedy zdobywamy nowy teren. To jest święte dzieło, synu.
Judasz kiwa głową, jakby usłyszał coś cennego.
— Na bagnach mieszkają ludzie. Można powiedzieć, że jestem tutaj jako ich rzecznik.
— Myślisz, że o tym nie wiem, synu? Że nie wiem, po co tutaj przybyłeś? Właśnie dlatego ci powiedziałem, że wykonujemy święte dzieło. Chcę ci zaoszczędzić zmartwień.
— Oni nie są tacy, jak ich opisano w bestiarium Shaka…
— Synu, mam ogromny szacunek dla jego Potencjalnie mądrych, ale nie musisz mi tego mówić. Już dawno nie uważam tej pracy za, nazwijmy to, naukowo rzetelną. Nie ma takiej kwestii.
— Ale… Muszę wiedzieć… Muszę wiedzieć, jaką trasę planujecie, bo tubylcy, stiltspeary… Nie wiem, czy są przygotowani na zmiany, które moglibyście ze sobą sprowadzić…
— Nie chcę ich krzywdy, ale, na bogów i na Jabbera, nie zawrócę z obranej drogi — nie mówi tego agresywnym tonem, ale misjonarski zapał w jego głosie przejmuje Judasza dreszczem. — Musisz zrozumieć, synu, o co tutaj chodzi. Nie planuję zagłady twoich stiltspearów, ale jeśli nasze drogi się przetną, to ich zmiażdżę. Masz świadomość, co tutaj widzisz? Każdy z nas i każdy, kto przyjdzie, każdy robociarz, każdy skryba, każda obozowa dziwka, każdy kucharz, jeździec i prze-tworzony… wszyscy jesteśmy misjonarzami nowego kościoła i nic nie powstrzyma naszego świętego dzieła. Nie chcę być dla ciebie niemiły. Czy to jest wszystko, co masz mi do powiedzenia?
Judasz patrzy na niego głęboko zasmucony. Szuka odpowiednich słów.
— Jak długo? — pyta w końcu. — Co przewiduje wasz plan?
— Myślę, że znasz ten plan, synu. — Starzec jest spokojny. — A jak długo? Zapytaj gór i dolin. A potem zapytaj bogów i duchów mokradeł, ile przeciwności są w stanie wytrzymać. — Uśmiecha się i dotyka Judasza w kolano. — Czy to naprawdę jest wszystko, co chciałeś mi powiedzieć? Miałem nadzieję usłyszeć od ciebie parę innych rzeczy. Pragnę ci podziękować za boga, którego mi dałeś. Będę ci zobowiązany, jeśli pójdziesz do swoich stiltspearów i przekażesz im wyrazy mojej najgłębszej wdzięczności i szacunku. Wiesz, że niedługo się z nimi zobaczę, prawda? — Pokazuje na ścianę, na mapę, na której można zobaczyć cały obszar od Nowego Crobuzon do Rudewood, do mokradeł i portu Myrshock oraz wiele setek kilometrów w głąb kontynentu, w kierunku zachodnim. Naniesiono niewiele szczegółów, ponieważ są to sporne tereny, ale Judasz widzi, że mokradła są objęte kreskowanym projektem niwelatorskim. — Wiem, co widzę — mówi starszy pan życzliwym tonem. — Spotkałem w życiu wielu ludzi, którzy chcieli powrócić do natury. To jest sentymentalna poza, synu, niezależnie od tego, co teraz myślisz. Ale nie będę cię pouczał. Nie stoisz przed sądem. Powiem ci tylko, że przyszłość nadchodzi wielkimi krokami i twoje nowe plemię postąpiłoby najrozsądniej, gdyby usunęło się jej z drogi.
— Ale do cholery, to nie są bezpańskie ziemie!
Na twarzy starca maluje się zdziwienie.
— To, co mają, co od stuleci budują na tych mokradłach, może spróbować przeciwstawić się postępowi, który ze sobą przywożę, jeśli jest dostatecznie silne.
Po powrocie do wodnej krainy stiltspearów Judasz nie wie, co powiedzieć. Nenufary zamykają się za nim, ale wie, że poczucie bezpieczeństwa stwarzane przez tę roślinną ścianę jest złudne.
Dzieci znowu próbują go nauczyć lepienia golemów. Dotychczasowe dokonania Judasza były tak mizerne, że uznał się za beztalencie. W trakcie jego rzeźbiarskich wysiłków podchodzi do niego członek starszyzny i dotyka jego torsu. Judasz otwiera oczy i czuje, że w jego wnętrzu coś się ocknęło. Czy sprawiło to dotknięcie, bagienne powietrze czy surowe rzeczy, którymi się odżywiał — nagle czuje łatwość, której nigdy wcześniej nie doświadczył, i ze zdumieniem zauważa, że figurka z błota nieznacznie się porusza. Małe stiltspeary gratulują mu cichym buczeniem.
— Nadchodzą obcy — mówi wieczorem. Stiltspeary tylko patrzą na niego uprzejmym wzrokiem. — Nadchodzą obcy i skolonizują mokradła. Podzielą je i zmniejszą. — Judasz przypomina sobie mapę. Precyzyjny trójpodział. Atrament, który przyniesie ze sobą zmianę krajobrazu, miliony ton przewiezionego gruzu i wycinka drzew. — Nie zatrzymają się z waszego powodu. Nie ominą was. Musicie się przenieść. Idźcie na południe, gdzie są inne klany.
Długa cisza, a potem delikatne monosylaby stiltspearów.
— To są tereny myśliwskie innych klanów. Nie chcą nas tam.
— Nie ma innego wyjścia. Jeśli zostaniecie, to zobaczycie, co obcy wam zgotują. Klany muszą ze sobą współpracować i razem się ukryć.
— Schowamy się. Kiedy przyjdą ci ludzie, będziemy drzewami.
— To nie wystarczy. Ci ludzie osuszą bagna. Zasypią waszą wioskę. — Patrzą na niego. — Musicie stąd iść.
Nie pójdą.
Przez następne kilka dni Judasz nerwowo obgryza paznokcie. Je ze stiltspearami, obserwuje je, heliotypuje ich obyczaje i robi notatki, ale coraz bardziej ciąży mu świadomość, że jego działania mają charakter upamiętniający.
— Były walki — odpowiadają kiedy pyta o ich wojny. — Trzy lata temu biliśmy się z innym klanem i wielu z nas zginęło. Judasz pyta ilu. Stiltspear otwiera palce obu dłoni — ten ma ich po siedem — a potem zamyka i prostuje jeden palec. Piętnaście.
Judasz kręci głową.
— Zginie was wiele, wiele razy więcej, jeśli stąd nie pójdziecie.
Stiltspear też kręci głową — nauczył się tego gestu od Judasza i z dumą go używa.
— Będziemy drzewami — mówi.
Judasz umie sprawić, żeby jego błotny twór zatańczył. Z każdym dniem jest w tym coraz lepszy. Teraz lepi długie na łokieć figurki z gliny i torfu. Nie wie, co właściwie produkuje ani w jaki sposób dzieci nauczyły go tej sztuki, bądź co dorośli w nim uruchomili, ale nowa umiejętność sprawia mu ogromną radość. W golemowym cyrku, w który się bawią, jego figurka potrafi zwyciężyć w rywalizacji z innymi.
Jest to jego jedyna rozrywka i dręczą go wyrzuty sumienia, bo dostrzega w tym eskapizm. Jeszcze raz czy dwa błagał stiltspeary, żeby przeniosły się razem z nim na głębsze mokradła. Odczuwa to jako swoją porażkę, że nie umie znaleźć słów, które by je przekonały. Taka jest ich kultura, ich sposób życia, ich natura, mówi sobie. To ich wina, nie moja, myśli Judasz, ale sam w to nie wierzy.
Czuje się przywiązany do koła historii. Może się miotać jak przyszpilony motyl, ale nie może się wyswobodzić.
Coraz wyraźniej czuć drżenie ziemi i od rana do wieczora słychać huk strzelb myśliwych. Judasz coś zrozumiał. Patrzy, jak stiltspeary zapędzają w kozi róg zwierzę ziemnowodne i wspólnie recytują rytmiczne uch, uch, uch, uch, uch. Na ułamek sekundy podobne do traszki stworzenie zastyga, oblepione zgęstniałym czasem, a Judasz uświadamia sobie, że melodyjny rytm jest echem golemowej piosenki dzieci. Podobny, lecz nieporównanie bardziej skomplikowany i rozbudowany.
Zaklęcie go prześladuje. Judasz chciałby zachować moment jego wygłoszenia, chwycić dźwięki i obedrzeć ze skóry, żeby zobaczyć ich esencję. Może jednak tylko jak najdokładniej zapisać ich takt i później przeanalizować ich wzajemne relacje.
Judasz się spieszy. Czuje, że narasta w nim dokuczliwie napięcie. Jego prawie przyjaciel Czerwonooki pomaga mu.
— Robimy kształty, które się poruszają. Wszyscy: młodzi na jeden sposób, myśliwi na inny.
Judasz widzi, że zaklęcia dzieci są tylko przydatkiem. Golemy lepią ich dłonie. Zaklęcia myśliwych wykonują taką samą pracę co palce dzieci. Obie manipulacje należą do tej samej kategorii.
Z oddali dobiegają jakieś przemysłowe odgłosy, rytmiczny burkot.
Pierwszą ofiarą śmiertelną wśród stiltspearów jest młody osobnik, zbyt zdezorientowany, żeby kontrolować swój kamuflaż. Trafia go kula myśliwego, który wystraszył się szybkich oscylacji między stanami czworonożnego zwierzęcia i butwiejącego pniaka drzewa. Myśliwy nie wie, co zabił, i to, że nie zjadł dziecka, zawdzięcza jedynie przypadkowi i neofobii. Klan znalazł ciało.
„Dotarli nad jezioro” — myśli Judasz. Wyobraża sobie niezliczone wozy z ziemią, kamieniami i żwirem do zasypania mokradła.
To już ostatnia chwila, żeby zmusić klan do zniknięcia z tego miejsca. Judasz kapituluje. Chociaż co wieczór powtarza swoje — musicie uciekać, tutaj nie jest bezpiecznie, zginie was więcej — w gruncie rzeczy dał za wygraną. Przestaje się angażować. Znowu jest obserwatorem.
Stiltspeary naradzają się po cichu. Zaczyna brakować pożywienia. Ryby i zwierzęta łowne uciekają albo duszą się. W mokradłach jest jad, trucizny wytwarzane przez tysiąc mężczyzn i kobiet, ścieki z latryn i oczyszczalni, czarny proch, przesączenia z zaimprowizowanych grobów.
Ginie stiltspearka, która polowała sama. Dniem i nocą słychać przemysłowe odgłosy.
Grupa myśliwych próbuje opisać po powrocie to, co widzieli. Zbliżająca się sucha czeluść. Judasz wie, że przybyły koparki, a wraz z nimi brygady robotników.
— Jeden chciał nam zrobić krzywdę — mówi szef myśliwych i pokazuje zdobytą strzelbę poplamioną ludzką krwią.
Zabili człowieka. Judasz wie, że jest już po wszystkim. Ich czas się skończył. Oni tego nie widzą. Słońce jest dla nich martwe. Nic nie zostało. Judasz rozpaczliwie pragnie dowiedzieć się wszystkiego, ocalić ten lud w swoich notatkach, oddać mu hołd.
Po tej śmierci stiltspeary stają się zwierzyną łowną.
Czerwone samce odwijają swego zakutanego boga i rzeźbią go na nowo jako demona śmierci. Przywracają stary kult śmierci. Wybrane samice i płowe samce zanurzają włócznie rąk w truciznach, które zabijają przy najmniejszym zadraśnięciu, ale przesączą się również przez ich skórę, nie mają zatem innego wyboru, jak tylko z samobójczą furią rzucić się na nadciągającego wroga.
Judasz widzi zwłoki Crobuzończyków przebite dłońmi stiltspearów, spęczniałe od toksyny, kołyszące się na wodach pozarastanych zatoczek. Jeśli ktoś go zobaczy w towarzystwie stiltspearów, Judasz zostanie uznany za zdrajcę swojej rasy i swojego miasta, po czym umrze powolną, nieusankcjonowaną przez prawo, ale zgodną ze społecznym poczuciem sprawiedliwości śmiercią. Najwięksi zuchwalcy pośród stiltspearów zastawiają na ludzi pułapkę przy drodze.
Zabijają ludzi i trochę ludzi-kaktusów, po trzy, cztery sztuki naraz. Na każdej parze rąk jest trofeum. Po paru dniach w moczarach pojawiają się nowi przybysze, najemni zabójcy, odziani w apokaliptyczne stroje symbolizujące bunt wobec wszystkich społeczeństw, renegaci stu kultur. Judasz widzi ich między drzewami.
Łowcy głów z Cobsea i Kadoh, kaktusowi piraci z Dreer Samher. Vodyanoi, szumowiny z Gharcheltist i Nowego Crobuzon. Dwumetrowa kobieta walczy za pomocą dwóch cepów i przyciąga z powrotem do osady wiele trupów stiltspearów. Krążą pogłoski o gessinie w zbroi. Wiedźma z Cieśniny Ognistej Wody wyczarowuje sobie wiele par rąk, splata z nich makabryczny bukiet i śpi snem myśliwskim, przyzywając senne diabły, które atakują obóz.
— Idźcie w głąb lądu — mówi znowu Judasz i ci, którzy przeżyli, słuchają go.
Zmierzają na południe. Czerwonooki wyjaśnia Judaszowi, że schronią się u nowego, mieszanego plemienia zbiegów ze wszystkich wspólnot stiltspearów.
— Niedługo was zostawię — mówi mu Judasz.
Czerwonooki kiwa głową, kolejny wyuczony gest.
W wiosce nie zostały żadne dzieci, które mogłyby ulepić małe golemy. Są tylko dorośli, nastrojeni wojennie, liczą swoje ofiary i zastawiają pułapki. Budowlany hałas — zgrzyt kamienia i metalu — nie cichnie ani na chwilę.
Pewnego dnia Judasz wstaje i pakuje wszystko, co ma — notatki, próbki, heliotypy i rysunki — i odchodzi z wioski, przez labirynt wodnych odnóg zmierzając do nowej strefy przemysłowej. Znowu płynie w strumieniu czasu. Moment go wypuścił.
Na skraju nowej polany stoi szef brygady i krzyczy na swoich ludzi. Judasz przygląda się im. Są prymitywni, mali i pyszałkowaci, ale zmieniają oblicze tej krainy.
Majster kiwa głową do przechodzącego Judasza i mówi do niego:
— To nie jest, kurwa, jezioro, tylko diabeł. — Spluwa do czarnej Wody. — Wrzucamy do niego zasrane tony ziemi, a ono wszystko zjada. Nie ma dna.
Ludzie z siekierami, ludzie z flagami sygnałowymi, niwelatorzy, myśliwi, kopacze rowów, ludzie-kaktusy, vodyanoi, ludzie i prze-tworzeni. Pracują łopatami, piłami, kilofami, taczkami. Mokradła się kurczą.
Ludzie, prze-tworzeni i ludzie-kaktusy jeden po drugim przywożą taczki z gipsem i kamienistą ziemią, którą wsypują do wody z nowej kei. Koparka spastycznie pozbywa się swego ładunku. Balast jest połykany. Rośliny wodne i błona liści i kurzu zniknęły, kamuflaż torfowiska jest zniszczony, odsłonięta woda tworzy koło o rosnącej średnicy. Kolejne ładunki są zasysane z gardłowym odgłosem.
— Widzisz? Widzisz? — denerwuje się majster. — To zasrane jezioro jest głębsze od kurwiej piczy.
Kiedyś to było trzęsawisko, które wciągało nieuważnych z siłą węża dusiciela. Kamienie przywiezione z terenów podgórskich wznoszą się stertami lizanymi przez gęstą wodę. Buduje się suchy ląd. Powstała droga, wyrąbana pośród modrzewiów, mangrowców, traw karłowatych i grążeli. Jest to wstęga zwalcowanej ziemi, szeroka na kilkanaście metrów i nieskończenie długa. Prowadzi przez mokre zarośla uwolnione od drzew. Jak okiem sięgnąć, Judasz widzi zastępy dźwigaczy i kilofiarzy przy pracy.
Stanęło wydłużone miasto namiotów. Wozy są ciągnięte przez muły, które prze-tworzono w zwierzęta bagienne, ziemnowodne. Judasz idzie po grobli. Pniaki sterczą z ziemi, a na lewo i prawo mienią się moczary. Wyjące pompy drenują cieki wodne, zamieniając je w bagno, które utwardza się kamieniami. Brygady ludzi-kaktusów pracują, naprężając gigantyczne mięśnie pod kolczastą skórą.
Wszędzie roi się też od prze-tworzonych. Nie patrzą na prawdziwych ludzi, wolnych robotników, budowlaną arystokrację.
Każdy prze-tworzony jest inny. Odkąd Judasz sięga pamięcią. Stworzony w sposób nieprawdopodobny. Przy budowie drogi pracuje mężczyzna, którego przód jest plątaniną ramion pochodzących ze zwłok lub amputacji. Przykuty do niego łańcuchem wyższy mężczyzna ze stoickim wyrazem twarzy ma wszytego w tors lisa, który nieustannie warczy i kąsa.
A oto pełzający człowiek zamknięty w żelaznej muszli ślimaka, z której leci dym. Wśród prze-tworzonych są też kobiety, jedna z nich przypomina wydrążony słup, a części organiczne wyglądają na przypadkowo doczepione. Mężczyzna — a może kobieta? — przez którego ciało przepływają perystaltyczne beknięcia jak u ośmiornicy. Ludzie z przemieszczonymi twarzami, ciałami z żelaza i gumowych kabli, mechanicznymi ramionami, zwierzęcymi ramionami, ramionami w formie tłoków, których prze-tworzeni używają do chodzenia, i małpimi łapami zamiast nóg.
Prze-tworzeni kulą się pod ostrymi spojrzeniami nadzorców. Czasem trzaskają baty. Droga wije się bez końca między drzewami.
— Mój przyjaciel od stiltspearów — mówi starzec do Judasza na powitanie. — Miło cię widzieć. Wróciłeś do nas? — Judasz kiwa głową. — Cieszę się, synu. Tak jest najlepiej. Jak się miewa twój klan?
Judasz marszczy brwi, ale nie dostrzega ironii. Pytanie nie jest prowokacją.
— Odeszli — opowiada.
Czuje się przegrany.
Starzec kiwa głową i zagryza dolną wargę.
— Zaprowadzisz nas do ich wioski? Chcę ją zniszczyć, żeby nie mieli do czego wracać. Powstanie tutaj miasto. Tak, naprawdę. Stoimy na podwalinach Krzyżówki, Rozwidlnic albo Trójzęba Palusa, jeszcze nie podjąłem decyzji. Z wioski stiltspearów mógłbym zrobić skansen, goście jeździliby tam na wycieczki rowerowe. Ale raczej zrównam ją z ziemią. Pokażesz mi, gdzie ona jest? Jeśli ją zostawię, będą chciały wrócić, dzieci spróbują odnaleźć swoje dawne place zabaw.
— Pokażę.
— Równy z ciebie gość. Rozumiem cię i podziwiam. Stoczyłeś wewnętrzną walkę i ja to szanuję. Znalazłeś to, czego szukałeś? Pamiętam naszą pierwszą rozmowę. Miałem wrażenie, że czegoś chciałeś od tych moczarów albo od stiltspearów. Znalazłeś to?
— Tak, znalazłem.
Starzec uśmiecha się i wyciąga rękę. Judasz podaje mu plik map, rysunków, całą wiedzę o mokradłach, jaką udało mu się zebrać. Starzec nie wspomina, że informacje te przyszły o wiele za późno. Przegląda materiały i powstrzymuje się od stwierdzenia, że są kiepskie, że Judasz marnie wywiązał się ze swojej części umowy. Wchodzi inny mężczyzna i pospiesznie opowiada o jakimś sporze, o jakimś przekroczonym terminie. Starzec kiwa głową.
— Mamy mnóstwo problemów — mówi do Judasza. — Szefowie brygad są źli na sędziów grodzkich, którzy nie mają pojęcia o tym, co tutaj robimy, i przysyłają nam prze-tworzonych bez odpowiednich kwalifikacji. Palowania pękają, mury oporowe się wyginają, rusztowania się walą. Co nie jest dla mnie zaskoczeniem — dodaje z uśmiechem. — Witam cię ponownie. Chcesz pozostać na mojej liście płac? Wracasz do Nowego Crobuzon, czy zostajesz tutaj? Porozmawiamy innym razem. Muszę iść. Jesteśmy tutaj tak długo, że dogonili nas rdzożercy. Są już w lesie.
I rzeczywiście, wystarczy przejść się kawałek drogą w stronę Nowego Crobuzon. Droga jest tam szersza i bardziej wykończona niż ten kawałek, którym dotarł tu z mokradeł. Ten wydarty przyrodzie kawałek cywilizacji cechuje swoiste piękno. Kuriozum: trasa, w którą wczepiają się pazurami moczary.
Za zakrętem inna ekipa budowlana, tak jak ludzie osuszający mokradła pracuje w cieniu pomniejszonych drzew, ale w oryginalnym rytmie, jakby tańczyła w budowlanym balecie.
Słychać huk zrzucanych na ziemię podkładów i staczanych z platform belek nośnych. Ekipy prze-tworzonych i wolnych ludzi chwytają je szczypcami i przekazują uzbrojonym w młoty osiłkom. Za tym rytmicznym chaosem coś wielkiego i głośnego z sykiem wypuszcza parę, obserwuje ich wysiłki i powoli toczy się do przodu. Pociąg pośród mangrowców.
Starca poznał przed wieloma miesiącami. Weather Wrightby. Szalony Weather. Żelazny Wright. W biurach MKK, podczas rozmów rekrutacyjnych, w których uczestniczył razem z innymi młodzieńcami w wykrochmalonych koszulach i spodniach na szelkach.
Studenci, synowie buchalterów, żądni przygód ambitni potomkowie bogatych rodzin, tacy jak Judasz, znudzeni swoją pracą terminatorzy z Dog Fenn i Chimer — wszyscy zainspirowani bajkami dla dzieci i literaturą podróżniczą.
— Dążę do tego od dziesiątek lat — mówił Wrightby. Był bardzo przekonujący. Budził respekt trzy razy młodszych od niego chłopców. Pieniądze go nie zdemoralizowały. — Dwa razy podróżowałem na zachód w poszukiwaniu tras i, niestety, dwa razy musiałem wracać do domu. Musimy przedostać się na drugą stronę gór. To wielkie wyzwanie. To, co teraz mamy przed sobą, to tylko początek, niewielkie przesunięcie na południe.
Półtora tysiąca kilometrów. Przez piasek, lasy i bagna. Zapał Wrightby’ego trochę przeraził Judasza. To gigantyczne przedsięwzięcie mogło doprowadzić do bankructwa nawet tak bogatego człowieka jak on.
Wrightby opukał go, osłuchał mu pierś jak lekarz. Rozdał zadania, podzielił zwerbowanych na brygady.
— Będziesz naszymi oczami na mokradłach. To trudny teren. Musimy wiedzieć, czego mamy się spodziewać.
W ten sposób Judasz się tam znalazł.
Pierwsza podróż z Nowego Crobuzon. Zespół: inżynierowie, żandarmi, naukowcy i ogorzali zwiadowcy, którzy patrzyli na długowłosego Judasza z przyjaznym lekceważeniem. Wyruszyli trzy-cztery kilometry na zachód od Nowego Crobuzon, w licznej obstawie. Miasto platform kolejowych, krajobraz splantowany. Las buforów, wachlarz torów.
Magazyny tak wielkie, że zmieściłyby się w nich liniowce oceaniczne, góry żwiru, deski z postrzyżyn Rudewood. Tłum ludzi i ludzi-kaktusów, khepri z ruchliwymi głowoskarabeuszami, vodyanoi w kanałach połączonych z miastem obsługujący barki bez dna, przedstawiciele rzadkich ras. Ogród różnorodnych kończyn. Prze-tworzonych spędzono w jedno miejsce i załadowano jak bydło do zakratowanych więźniarek. I linia kolejowa ruszyła przez niezamieszkany kraj, skrajem lasu, wyrąbując sobie drogę za pomocą czarnego prochu.
Była późna wiosna. Patrolujące teren sterowce latały po niebie, podążając za żelazną drogą.
Pociąg był pełen rekrutów: robotników na drewnianych ławkach, prze-tworzonych w więziennych wagonach. Judasz siedział z innymi mierniczymi i słuchał muzyki tłoków. W granicach Nowego Crobuzon pociągi zawsze przyspieszały albo zwalniały, przetaczały się z jednej stacji na drugą. Nie zdążały przez dłuższy czas utrzymać wysokiej Prędkości i wytworzyć tego nowego dźwięku, tego nieznanego wcześniej odgłosu pędzącego pociągu.
Minęli jakąś wioskę: dziwny i nieestetyczny widok. Odchodziły ku niej bocznice. Judasz zobaczył tradycyjne lepianki obok wznoszonych naprędce drewnianych domów. W ciągu roku miejscowość bodaj potroiła swoje rozmiary.
— Szaleństwo — powiedział jeden z mężczyzn. — Nie przetrwa długo. Za dwa lata będą płakali rzewnymi łzami. Każda dziura, którą mijamy, daje kolei w łapę, żeby pociągnęli do niej tory. Wszystkim to się nie może udać. Niektóre miejscowości umrą śmiercią naturalną.
— Albo zostaną ukatrupione — rzucił ktoś inny i obaj się roześmiali. — Zaczęli budować, zanim my wbiliśmy pierwszą łopatę. Dalej, na zachód, jest miejscowość Salve, zbudowana przez Międzykontynentalny Koncern Kolejowy Wrightby’ego. Trasę odcinka Myrshock-Cobsea wyznaczyli razem z Żelaznym Wrightem i sprezentowali mu miasto na tacy. Wyczarowali je z niczego. Punkt pośredni przed skrzyżowaniem na moczarach.
— Ale były jakieś machloje, Jabber wie jakie, i Żelazny Wright z nimi nie rozmawia. No i teraz ominiemy Salve szerokim łukiem. — Znowu parsknęli śmiechem. — Dalej tam stoi. Jak spod igły. Najmłodsze wymarłe miasto w Rohagi.
Judasz wyobraził sobie sale operetkowe i łaźnie odwiedzane tylko przez kurz, zarastające zielskiem.
Zatrzymali się w świeżo powstałej miejscowości i pociąg obskoczyli przekupnie. Podsuwali pod okna tanie jedzenie, tanie ubrania, ręcznie drukowane gazety obiecujące bestiariusz i mapy nowo zdobywanych terytoriów. Sprzedawali biuletyny kolejowe — Judasz kupił egzemplarz Domu na kołach, z fatalnej jakości drukiem oraz całą masą błędów ortograficznych i gramatycznych. Na jego treść składały się skargi robotników — dotyczące głównie niekompetencji prze-tworzonych — skatologia i odręczna pornografia.
Tory odbiły na południowy zachód, mijając zaśmiecone i zabłocone miejsce po zdemontowanej miejscowości, i zmierzały przez kamienisty step. Kiedy przejeżdżali nad parowem, niedawno postawiona estakada zakołysała się pod nimi.
Trasa w większości biegła jak po sznurku — objazdy uznawano za porażkę, kapitulację. Kiedy drogę tarasowała skała, rozłupywano ją na drobne kawałki. Na zachodzie piętrzyły się góry. Bezhek Peaks, spowite cieniem. Jeśli pociąg zwalniał, to dlatego, że zbliżał się koniec odcinka.
Te dzikie tereny nie były niezamieszkane. Wiele kobiet w długich halkach pobrudzonych górskim pyłem. Niektóre niosły dzieci. Nagle zaroiło się od nich w mieście namiotowym niedaleko od torów. Kobiety lekkich obyczajów, dziwny widok pośród tego pustkowia.
Słońce zaszło i zapłonęły ogniska. Judasz pomyślał o wszystkich, którzy zostali z tyłu, zmarłych, powalonych przez chorobę i zabitych, o porzuconych albo uduszonych dzieciach, pogrzebanych przez linię kolejową. Pociąg powoli minął stado bydła mieszanej rasy grex, chudego i subtelnie prze-tworzonego. Box capra potrafiły przeżyć w tych trudnych warunkach, a ich szparkowate oczy zdradzały pokrewieństwo z kozą. Nareszcie, za miastem prostytutek i bydłem — wieczny pociąg.
Judasz przemierzył całą długość kolejowej osady. Miasto z wagonów i lokomotyw, ruchoma dzielnica przemysłowa. Na końcu ziemi niczyjej pustych torów zobaczył miejsce, gdzie toczyły się prace. Tak daleko sięgało Nowe Crobuzon. Gigantomański stalowy lewiatan: największe miasto Bas-Lag wysuwa nowy żelazny język i liże nim miasta na równinach.
Po podróży pociągiem zaczął się marsz poza granice crobuzońskiego żelaza. Brygada Judasza mijała wózki robotników kolejowych, którzy ścinali drzewa, robili z nich podkłady i transportowali tam, gdzie miały być położone, na podtorzu z odłamków skalnych. Ciąg podkładów kojarzył się z poziomą drabiną. Trasa przebijała się przez wzniesienia, a obniżenia terenu pokonywała górą. Niwelatorzy byli daleko z przodu.
Przez pięć dni mieli do towarzystwa tylko ptaki. Poruszali się po upiornie pustym pagórkowatym terenie poprzecinanym rzeczkami. W skałach, które wznosiły się jak stelle, wiatr wyrzezał abstrakcyjne reliefy. Przekop ciągnął się jak ruiny, pozostałości murów miejskich. Usłyszeli jakiś hałas i podeszli do otworu w skalnym licu.
Budowniczowie tuneli wyrąbywali drogę przez piarżysko. Krzątali się koło otworu, a kolejni wywozili ze środka wnętrzności wzgórza. Znajdowali się zbyt daleko od Nowego Crobuzon, aby przysłano im Parowe koparki. Zresztą skała była przypuszczalnie za twarda, chociaż Judasz z przyjemnością wyobraził sobie, że zaopatrzona w wiertło maszyna, wielka jak wagon kolejowy, wyłania się spod ziemi. Robotnicy pracowali kilofami i czarnym prochem, wykopując trasę dla torów, które miano dowieźć dopiero za kilka miesięcy.
Prze-tworzeni, z młotami pneumatycznymi w roli kończyn, głuchli od efektów dźwiękowych własnej pracy. Jednemu z mężczyzn zastąpiono ramiona powiększonymi łapami kreta. Nie miał szans przebić się za ich pomocą przez ten kamień, ale brygada zrobiła z niego maskotkę: siedział w tunelu i śpiewał mobilizujące piosenki. Żandarmi z MKK pełnili straż.
— Dokąd idziecie? — spytał ich inspektor.
— Na południe. Cobsea, preria.
— Moczary — dodał kolega Judasza.
— Moczary — powtórzył inspektor. — Ale będą jaja, jak tory tam dojadą. Kupa śmiechu, co?
Judasz uśmiechnął się, a jego kolega parsknął śmiechem. Siedem tygodni później ten drugi zapadł na wyniszczającą chorobę bagienną i zostawił Judasza samego. Judasz pomyślał o heliotypach i rysunkach mokradeł, które widział: stworzenia wynurzające się spośród drzew, nasiąknięte wodą rośliny. Wyobraził sobie, że bagienne błoto zamienia się w beton i na zawsze je paraliżuje.
Droga się skończyła. Dotarli do niwelatorów, którzy przesypywali wzniesienia do obniżeń terenu, żeby wszystko się wyrównało.
Wycięli we wzgórzu terasy. Wzniesienie stało się gigantycznymi schodami, po których chodzili robotnicy i zwierzęta pociągowe. Lessowy pył zalepiał oczy. Z każdą godziną schody się obniżały. Wkrótce po wzgórzu nie miało pozostać ani śladu.
„Ekipy budowlane są nanizane na krajobraz jak paciorki różańca” — pomyślał Judasz.
Teraz Judasz wrócił. Wieczny pociąg go dogonił. Werżnął się w mokradła.
Ciemniejsze z mokradeł szerzy się jak plama oleju, ale teraz można przez nie przejść suchą nogą. Do ich wnętrza prowadzi grobla, wzmocniona i opancerzona kamieniami. Błyszczą na niej tory. Judasz widzi szparę między drzewami i czarny dym pociągu.
Przyjeżdżają pociągi towarowe, stękające pod ciężarem podkładów, solonej wołowiny, czarnych, żelaznych torów. Judasz mógłby wrócić do Nowego Crobuzon, ale spłynął na niego jakiś spokój. Sprawy nie są doprowadzone do końca. Nie chce wracać.
Poziom nasączenia podłoża spowolnił prace i ekipy zeszły się ze sobą: niwelatorzy, układacze torów i młotkowi przed samym wiecznym pociągiem. Wyrmeny szukają padliny. Wszyscy się połączyli. Miasto namiotowe podążyło w ślad za wiecznym pociągiem. Namioty knajpiane, tancbudy, namioty burdelowe, prowizoryczne baraki z drewna, igrzyska na czas odpoczynku robotników.
— Byłem tam — mówi do siebie Judasz, spoglądając na mokradła. — Powinienem jechać do domu, ale… ale…
Trudno mu powiedzieć, czemu tego nie robi. Pociąga go skala tego przedsięwzięcia.
Składa wizytę w opuszczonej osadzie stiltspearów, która zjada sama siebie, zapada się w błocie. Judasz ma ochotę wybrać się w głąb lądu, aby znaleźć stiltspeary pośród kurczących się moczarów. Ale jest człowiekiem, a stiltspeary zabijają teraz ludzi. Nieskutecznie próbuje nawiązać z nimi kontakt duchowy. Czuje się pusty.
Judasz obserwuje postępy niwelatorów. Jak mewa, jak padlinożerca podąża ślamazarnym śladem pociągu. W tym bezlitosnym bagnie tory w niektóre dni wydłużają się zaledwie o kilkadziesiąt metrów. Jesień nabiera tempa.
Miasto namiotowe z przyległościami na skraju moczarów staje się ośrodkiem handlu i prymitywnego rzemiosła. Roi się w nim od zbiegów, pracowników bez pracy, poszukiwaczy drogocennych kruszców, uzbrojonych w pistolety konnych wędrowców, którzy coraz liczniej zaludniają uprzystępnioną przez żelazną drogę prerię. Ludzie-kaktusy, vodyanoi, llorgissy, khepri i mało znane rasy: dwunożne skorupiaki z mniszymi kapturami, osobniki z nadliczbowymi oczami. Szukający sławy najemnicy, odpady z dziesiątek różnych kultur.
— Jak mógłbym tak po prostu wrócić do domu, skoro ten pociąg jest tutaj? — pyta kogoś Judasz podczas gry w kości. — Jak mógłbym to zrobić?
Jest wagabundą, który wędruje przez kolejowe miasto pary i tłoków. Są tutaj tysiące mężczyzn i kobiet, często bez pracy. Godna politowania armia rezerwistów człapie za wiecznym pociągiem. Żebrzą, kiedy żandarmi nie patrzą.
Judasz lepi golemy z udeptanego błota na końcu odcinka. Nie może stąd odejść.
Mijane osady stają się bogate i brutalne — dekadenckie, zakurwione, spływające alkoholem i bezprawiem — na kilka kolejowych dni albo tygodni, a potem umierają. Ich los przypomina los jętek jednodniówek.
Seks jest nie mniej istotnym elementem tego projektu infrastrukturalnego jak wytyczanie trasy, układanie torów, wypasanie bydła i buchalteria. Miasteczko namiotowe, zamieszkane przez prostytutki, które opuściły crobuzońską dzielnicę czerwonych latarń, idzie w ślad za żelazną drogą i budującymi ją mężczyznami. Ci ostatni nazywają je Rypalnicami.
Kolej przyjeżdża i wszystko zmienia. Koło mizernego lasu od stuleci istniały niewielkie osady. Wojny między chłopami małorolnymi i myśliwymi, pustelnikami i traperami; handel i traktaty między tubylcami i zakazanymi sektami, które uciekły z Nowego Crobuzon. Zbiegli prze-tworzeni dotarli na te stepy i stali się liberosynkretami. Teraz kolej wrzyna się jak nóż w tę enklawę i odgłosy jej życia dolatują do Nowego Crobuzon.
Poszukiwacze surowców urządzają małe wędrówki ludów z metropolii, podążając tam, gdzie podobno można eksploatować skalne mleko, kamienie szlachetne i nasycone magicznymi mocami kości pradawnych potworów. Kryminaliści mają nowe azyle, a łowcy głów nowe drogi, którymi mogą ich tropić. Ciągną tutaj wszyscy ci nowi przybysze, badacze, miejskie szumowiny i ciekawscy ze wszystkich kontynentów. Jak dopływy rzeki, jak pędy bluszczu, ich marszruty odchodzą od kolei i powracają do niej. Judasz jest jednym z nich.
Lekko straumatyzowany Judasz pokonuje wiele kilometrów wzdłuż szyn. Każdej nocy śnią mu się stiltspeary. Słyszy staccato ich głosów, ich chronopauzalny oddech. Na końcu bocznej linii, pętli torów przebiegającej przez półpustynną nieckę okoloną czertem, znajduje się. miejscowość Taka. Z pionierskim wigorem przybysze nadają jej nowe nazwy: Targówek, Tekturowo, Zapadłodziura Dolna i Szulernia.
W kasynach robotnicy kolejowi trwonią pieniądze ramię w ramię z dandysami w czarnych, jedwabnych kapeluszach i ze srebrnymi skałkówkami: hazardzistami, karciarzami, wirtuozami kości. Z Nowego Crobuzon, Myrshock i Cobsea, punktów końcowych planowanych tras, niektórzy z jeszcze dalszych okolic. Ludzie-kaktusy z Shankell. Bezimienni vodyanoi podobno z Neovaden. Corosh, szaman z Wormseye Scrub, który do tradycyjnego szylkretowego płaszcza dołożył pantalony i kamasze.
Judasz patrzy, jak się witają i zasiadają do gry.
— Bark Neck — mówi Corosh nienaganną ragamollszczyzną. — Nie widziałem cię od czasów Myrshock.
Odpina od paska broń typową dla Wormseye: maczugę grigri wysadzaną szumiącymi muszelkami kauri.
Judasz nie może się nadziwić, ile jest rodzajów kości i kart. Kości z sześcioma, ośmioma i dwunastoma bokami, kości niesymetryczne z różnym prawdopodobieństwem wypadnięcia poszczególnych liczb. Karty z siedmioma kolorami, kolory złożone z kół, płomieni, zamków i czarnych gwiazd, talie obrazkowe bez podziału na kolory.
Przy hazardowym stole szczęścia szukają również kobiety: Frey z jej bezlitosnym, ale pięknym uśmiechem, Rosa w prześlicznej bordowej sukience, chłodząca się wachlarzem z żyletek. W drugim tygodniu swego pobytu w Takiej Judasz widzi prze-tworzonego — nie, przy takim sposobie bycia to na pewno jest liberosynkret, osobnik wyjęty spod prawa — który mija żandarmów, pełzając na dolnej części ciała podobnej do kłębowiska węży. Stróże porządku udają, że go nie zauważają.
— Jaknest, wolny bukmacher — wyjaśnia ktoś półgłosem.
Zostawiając po sobie pas śluzu, Jaknest udaje się do pomieszczenia na zapleczu, gdzie zapewne grają o wysokie stawki, nie pytają o pochodzenie pieniędzy i mają w dupie prawo.
Judasz nie chce grać. Woli kraść. Robi z patyków malutkiego golema i każe mu iść pod stół, na którym bank jest tego wieczoru największy. Golem siada na poprzeczkach krzesła pod Place’em Howem, odzianym na czarno i srebrno hazardzistą, który ma przed sobą stos żetonów i weksli. W gwarnym kasynie panuje ścisk i nikt nie dostrzega homunkulusa.
Na rozkaz Judasza golem próbuje otworzyć torbę Place’a Howa. Nagle syk, czerwony siarczany gejzer w powietrzu i golem zamienia się w rozżarzony popiół. Plazmowa bryła dymu i matowego płomienia z chyżością szczura wpełza po płaszczu Howa, okrąża mu szyję i znika. Wszyscy wstają, ale How uspokajająco poklepuje powietrze.
Judasz przeciera oczy ze zdumienia, ale przecież to oczywiste, że tak bogaty przedstawiciel tej profesji nigdzie nie chodzi bez ochrony. Nie zdaje się na kasynowe voduny, które węszą za nielegalnymi czarami. How ma swojego demona stróża.
Osiągnąwszy zaplanowany poziom wygranej, How idzie do baru, stawia drinki i opowiada historie o swoich hazardowych wyczynach, o zwiedzonych przez siebie krajach i o tym, jak nowa kolej ściągnęła go z powrotem do Nowego Crobuzon. „On odwija kolej ze szpulki” — myśli Judasz. „Liczy jej kilometry jak karty, które kładzie na stole”.
— Chętnie bym się z tobą zabrał — mówi Judasz uniżonym tonem.
Place How śmieje się życzliwie do tego poważnego, trochę poobijanego mężczyzny, ze dwa razy młodszego niż on. Nie trzeba go długo przekonywać: idea posiadania lokaja schlebia jego próżności. Ubiera Judasza odpowiednio do tej roli i uczy go jeździć na mule, którego mu kupił, i mówi:
— Możesz przez jakiś czas porobić u mnie za służącego.
Pośród szałwii i wrzosów jadą między osadami, które powstają przy torach. Kolej zmienia krajobraz: zwierzęta są czujne, drzewa przerzedzone.
Judasz nie buduje golemów, chyba że jest sam. Podczas jazdy Place odnosi się do niego jowialnie i przyjaźnie. Kiedy przybywają do miejscowości, w której chce grać, przybiera maskę pana i każe Judaszowi, żeby mu usługiwał, podawał cukierki i chusteczki. Judasz jest elementem ubioru Howa, tak samo jak jego aksamitna marynarka.
Ciągle spotykają tych samych graczy i Judasz poznaje ich styl bycia. Człowiek-kaktus Koroszyj jest zarozumiały i nielubiany. Ludzie go tolerują, bo gra gorzej, niż mu się wydaje. Rosa jest rozkoszą dla oczu i uszu. Jest też Jaqar Kazaan, O’Kinghersdt, vodyanoi Shechester i inni, każdy ze swoimi ulubionymi grami. How ma swojego demona, a inni swoje formy ochrony: zaklęcia, duchy opiekuńcze, oswojone elementale powietrzne delikatnie czeszące im włosy. Szulerzy i tacy, którzy nie umieją przegrywać, są rozstrzeliwani i przebijani harpunami.
Pewnego wieczoru Place How przegrywa więcej pieniędzy, niż Judasz kiedykolwiek miał, a dwa dni później odbija to sobie z nawiązką. Gra o domy, o broń, o zabalsamowane osobliwości, o informacje, ale przede wszystkim o pieniądze. Judasz czasem chowa kilka monet do kieszeni. Jest przekonany, że pracodawca tego odeń oczekuje.
Na pustkowiu obowiązki Judasza obejmują również świadczenie usług seksualnych. Nie przeszkadza mu to: z kobietami i z mężczyznami odczuwa mniej więcej to samo. Kiełkuje w nim współczucie, rośnie coraz większe. Czuje w sobie coś amorficznego, co może należałoby określić mianem dobroci.
Potem dociera do nich wiadomość, że nadchodzą hazardziści z Maru’ahm. Wszyscy są tym podekscytowani.
— Zawsze byłem hazardzistą — mówi Place How któregoś wieczoru. — Znam wszystkie gry i warianty. Grałem z elementarystami, numerologikami i absolwentami akademii gnozy hazardu. Częściej wygrywałem, niż przegrywałem, bo inaczej by mnie tutaj nie było. Ale Maru’ahm, ja cię kręcę! Byłem tam przed laty i powiem ci jedno: jeśli będę się grzecznie sprawował i odmawiał paciorek, to po śmierci pójdę właśnie tam.
Maru’ahm, Kasynoparlament.
— Jasne, że najlepiej czują się tam ci, który lubią ruletkę, połówkowego snapjacka i kości, ale również karciarzom mają tam wiele do zaoferowania. Dziesięć lat temu, teraz, w roku 1770, miałem taką passę, jakby La Dama Fortuna śliniła się na mój widok. Stawiałem swojego konia, swoją broń, swoje życie, i ciągle wygrywałem. Grałem o takie stawki, o jakie gra się tylko w Maru’ahm. Kolejne moje ustawy przechodzą. Wygrywam w transbrydża, wygrywam w czarne siódemki, wygrywam we wszystko. A potem zasiadam do pigwy i stawiam dużą ustawę budowlaną przeciwko zaprawionemu w bojach senatorowi i przegrywam, ale widzę, że kilka kart wyciągnął z rękawa. Nie strzelam za dobrze, ale tak mnie to wkurzyło, że wyzwałem go na Pojedynek. Dziesięć kroków i obrót, otaczają nas setki mieszkańców miasta i większość mi kibicuje, bo moja ustawa byłaby dla nich korzystniejsza. Do dzisiaj myślę, że to jeden z nich zastrzelił tego oszusta, a nie ja. Nigdy nie miałem zbyt celnego oka.
Uśmiecha się.
Nikt nie gra tak, jak mieszkańcy Maru’ahm, którzy przywożą ze sobą swoje obyczaje. Nadciągają rzesze hazardzistów. Mała miejscowość u zbiegu kilku rzek, oddalona o dzień jazdy od torów kolejowych, staje się celem pielgrzymek. Miejscowi dziwują się inwazji elegantów, modnie ubranych mężczyzn i kobiet, którzy noszą ozdobną, ale diabelsko groźną broń, zaludniają knajpy, przywożą zagraniczne wina, które sprzedają oberżystom, a później z powrotem odkupują, demoralizują tubylczą młodzież.
Nadeszła zima. Pada śnieg. Judasz słyszał, że budowa kolei stanęła, robotnicy schronili się przed mroźnym żywiołem. On sam czuje, że coś go dręczy. Żelazna droga jest wypisanym na ziemi zdaniem, które on powinien odczytać, ale mu się to nie udaje.
Z płaskiego jak lód nieba zlatuje coś niezwykłego. Hazardziści z Maru’ahm przybywają na egzotycznym biolatawcu, szczudłowatym, pierzastym statku powietrznym opancerzonym przez chrząszcze. Dziwotwór ląduje, mruga reflektorami oczu i wypluwa z siebie graczy. Mają na sobie dresy wysadzane jadeitem i opalem. Przywieźli ze sobą talie kart. Ich przywódcą jest księżniczka. Teatralnie unosząc dłoń, krzyczy silnie zabarwioną obcym akcentem ragamollszczyzną:
— Zagrajmy!
Miejscowi próbują zabawiać ich tańcami ludowymi, ale jest to rozrywka pospolita i nieodpowiednia. Słychać grzechot kości, także tych o tarcze do szatrandżu, synkopowany jak stukot kół pociągu. Jest też delikatniejszy odgłos tasowania kart.
Place How siedzi naprzeciwko stoickiego rebisa, androginicznego szulera z Maru’ahm, który niespiesznie wygrywa w bakarata, zębowego bezika, pokera. How strzela z palców na Judasza, żeby przyniósł gorący szerbet, ale ten wielkopański gest zostaje odebrany jako prostacki. Dwupłciowiec uśmiecha się.
Grają w nieznaną Judaszowi grę za pomocą heptagonalnych kart, które odwracają, część odrzucają, a resztę układają w zachodzące na siebie wzory. Inni gracze przychodzą i odchodzą, robią zakłady według nieczytelnego dla Judasza systemu, przegrywają, a pula rośnie, zostają tylko How i hermafrodyta.
Każdy zakład przyprawia Howa o fizyczny ból. Stół otaczają kibice. Hazardzista z Maru’ahm odkrywa kartę i wygrywa od Howa życie jego demona stróża. Mała figurka objawia się jako płonąca marmozeta, która skrzeczy, chwyta Howa za wyłogi marynarki i osmala je, ale wybucha i znika z czarnym od sadzy pierdnięciem. How czuje strach. Zagrywa va banque i dostaje garść nakręcanych klejnotów, ale w następnej rundzie hermafrodyta bierze potrójną lewę i Place How może tylko jęknąć. Traci substancjalność. Im częściej przegrywa, tym bardziej staje się przezroczysty.
Próbuje przyprzeć swoje szczęście do muru.
— Stawiam mojego konia, stawiam moje myśli, stawiam tego tam — deklaruje agresywnym tonem. — Przy tych ostatnich słowach wskazuje na Judasza, który mruga i kręci głową. „Nie jestem żetonem”. Ale jest już za późno, How potraktował go jak żeton i przegrał, a Judasz zmienia właściciela. Szuka ratunku w ucieczce.
Na swoim zabiedzonym mule jedzie w stronę linii kolejowej, przecinając ścieżki traperów i myśliwych. W kieszeni brzęczą mu ukradzione pieniądze.
Judasz przejeżdża przez puste skorupy miast, w których zaledwie parę miesięcy wcześniej odbywał się karnawał na końcu linii. Podąża wzdłuż cieków wodnych nabrzmiałych od roztopionego śniegu. Z fałdów wzgórz ogląda linię kolejową, kawaleryjski szturm pociągów, których kominy ryczą czarnym dymem, a w wagonach roi się od ludzi poszukujących szczęścia w stacjach pośrednich.
Po trzech dniach Judasz dowiaduje się, że rebis, który go wygrał, jest na jego tropie. Pogłoski nie znają pojęcia odległości. Na południu — znowu blisko mokradeł, gdzie budowa kolejnego odcinka strasznie się ślimaczy — Judasz trafia na ukryte w wąwozie miasto, w którym zgromadzili się rewolwerowcy. Preria nagle zaroiła się od tych włóczęgów, wyrzutków społecznych. Do tubylczych band dołączyli nowi przybysze, z których zbójców uczyniła żelazna droga. Kolej ma swoje wymagania.
W oberży Judasz kupuje usługi rewolwerowca Oil Billa, którego Prawa ręka była narzędziem do pracy przy silnikach, ale rusznikarz zrekonfigurował ją — w mosiądzu — w szybkoobrotowy bębenek do oddawania strzałów w niewiarygodnym tempie. Przekonuje Judasza, żeby został w mieście i pozwolił mu zarobić na swoją pensję w bezpośredniej konfrontacji z hermafrodytą. Dochodzi do niej w marznącym, zimowym pyle. Mieszkańcy stają w bezpiecznej odległości, po czym hazardzista wypuszcza stado sztyletogołębi, które rzucają się na Oil Billa, błyskając stalą, ale z prędkością ogniową, jakiej Judasz nigdy w życiu nie widział — mechanizmy zegarowo-sprężynowe w trybie ciągłym zasilają jego rewolwerową dłoń — liberosynkret anihiluje je w locie i przez opadające pióra strzela do hermafrodyty, który zwala się na ziemię ociekający krwią i martwy.
Judasz przyłącza się do Oil Billa. Zaniedbał swoje golemy, wspomnienia o stiltspearach, linię kolejową. Dostrzega w rozbójniku głód szyn, który przypomina mu o jego własnym. Tęsknota liberosynkreta jest mniej skomplikowana… może szlachetniejsza? Głęboko we wnętrzu, pod warstwą spokoju, która w nim osiadła, Judasz wie, że musi zrozumieć szyny.
W niektórych oberżach płacą, w niektórych wymuszają wikt i nocleg. Oil Bill śpiewa piosenki o wędrownych renegatach. Judasz urządza dla niego przedstawienia, lepi z jedzenia golemy — jego popisowy, a zarazem jedyny numer — i każe im tańczyć na stole. Stara się przy tym oddychać rytmicznie jak stiltspeary.
Każda miejscowość ustanawia własne przepisy i sama próbuje je egzekwować. Nowe Crobuzon nie rości sobie prawa do władzy nad prerią. Na razie jej nie chce. Nie wysyła tutaj milicji, pilnowanie porządku i wszelkie profity zostawiając MKK. Kolejowi żandarmi są tutaj stróżami prawa, ale bezlitośnie liberalnymi, pilnują tylko niektórych kopalń i miast handlowych.
Dzięki reputacji Billa mija sporo czasu, zanim ktokolwiek wdaje się z nim w konflikt i Judasz znowu go widzi zabijającego. Jego ofiarą pada obrzydliwy, wiecznie szukający zwady pijak, który straszy wszystkich swoimi poruszającymi się pod wpływem zaklęć tatuażami. Kara wydaje się Judaszowi niewspółmierna do winy. Ze smutkiem patrzy na trupa rozbieranego przez dzieci z rynsztoka.
Rzecz, której narodziny w sobie poczuł, wytwór jego zakrzepłej empatii, macha ogonem. Judasz nie lubi swego towarzysza podróży.
Mimo to nie odchodzi, sam zostaje rewolwerowcem w cieniu Billa, zamienia muła na kradzionego konia. Oil Bill nie potrafi się oderwać od linii kolejowej. Przemierzają zimowe wzgórza. Bill ciągle prowadzi ich z powrotem ku torom.
— Patrz, ten pociąg z lokomotywą na końcu to jest zaopatrzenie budowy, jadą głęboko w mokradła. Ten drugi to są turyści z Nowego Crobuzon, którzy przyjechali zobaczyć dziki kraj, a ten trzeci, z obrotowymi działami za lokomotywą, to pociąg z wypłatami.
Oil Bill uśmiecha się.
Judasz jest zaciekawiony. Słyszał o próbach obrabowania pociągów. Zuchwałe ataki jeźdźców, operatorów drezyn albo wielonogich i szybkich liberosynkretów, którzy potrafili dotrzymać tempa lokomotywie, nękali snajperów, wskakiwali do pociągu i uciekali z pieniędzmi.
Plan Oil Billa może się udać. Jest prymitywny, pozbawiony finezji, ale może zdać egzamin, ponieważ Oil Bill nie boi się żelaznej drogi i nie darzy jej respektem. Inni niszczyli część mostu, aby zmusić pociąg do zatrzymania się i wskoczyć do niego. Bill chce wysadzić most w powietrze, kiedy pociąg będzie po nim przejeżdżał: akt wojny. Zdziwienie Judasza debilnością planu jest tak wielkie, że graniczy z podziwem.
— Wiadukt nad przełęczą Silvergut — mówi Oil Bill, rysując na ziemi. — Most ma kilkaset metrów. Czekamy na dole, zapalamy lonty, jak tylko pociąg wjedzie na wiadukt, i spierdalamy. Ta fuszerka tego nie wytrzyma i zaraz walnie o ziemię.
A dalej scenariusz przewiduje, że pociąg rozpadnie się w powietrzu i roztrzaska na opancerzonym lodem skalnym podłożu kilkadziesiąt metrów niżej, i chociaż łup zostanie uszczuplony, ponieważ ogień strawi skrzynki z pieniędzmi, do niektórych zmiażdżonych wagonów nie będzie dostępu, i wreszcie krew obsługi i pasażerów poplami banknoty, część sztabek złota na pewno się wysypie. Trochę gwinei wiatr poniesie przez wąwóz i Oil Bill po prostu zgarnie łupy z ziemi i powietrza.
Geniusz Billa polega na ograniczonym zakresie jego ambicji. Obdarzony szerszą wizją złodziej chciałby opróżnić skrzynie do ostatniego stivera i taki poziom marnotrawstwa byłby dla niego nie do przyjęcia. Oil Billowi zupełnie jednak nie przeszkadza, że większość skarbu zgnije w pociągu, byle on dorwał w swoje ręce trochę forsy.
Mieszkający w Judaszu robak porusza się, nie sumienie, tylko jakaś mgławicowa cnota. Odczuwa ją jako obce ciało, które mu jednak dokucza. Judasz nie chce być wspólnikiem Oil Billa, ale nie dorósł do roli jego przeciwnika. Musi więc robić dobrą minę do złej gry, nawet kiedy kradną proch i obok zimowych kaktusów i zwietrzałych czarnych skał pokonują przełęcz Silvergut i docierają pod most. Przymocowują ładunki wybuchowe do filarów, przy czym Bill robi to tak nieostrożnie, że Judasz blednie. Dopiero potem, gdy czekają na pociąg i Bill śpi — Judasz ma sposobność wziąć nogi za pas.
Zostawia konia i wspina się po stromych skałach. Do tego stopnia traci czucie w palcach, że boi się odmrożeń. Ucieka przez cały dzień i w końcu dociera do budki dróżnika i zwrotniczego przy odnodze torów.
— Żandarmi — mówi do niego Judasz, pokazując puste ręce. — Mam wiadomość dla żandarmów.
Judasz wraca dobę później, na nowym koniu, półtora kilometra za żandarmami MKK. Kiedy dociera pod most, dwóch z nich nie żyje, ale ładunki Billa są rozbrojone.
Sam Bill zniknął. Żandarmi wystawiają straż. Judasz obserwuje ich z pogardą. Pstrokata zbieranina pozbawiona dyscypliny crobuzońskiej milicji. Gdyby nie broń i szarfy w barwach MKK, trudno byłoby ich odróżnić od włóczęgów i poszukiwaczy szczęścia. Nie wiedzą, jak ścigać Oil Billa i nie mają na to ochoty. Wyznaczają nagrodę za jego głowę.
Judasz jest w niebezpieczeństwie, póki Oil Bill pozostaje na wolności. Przyłącza się do łowcy głów.
Z początku Judasz sądzi, że łowca głów jest człowiekiem, ale ten przyjmuje propozycję gardłowym, obcym chrypnięciem, a sposób przekręcania szyi i zamykania oczu zdradza istotę nienaturalną. Jedzie na czymś, co nie jest koniem, tylko stworem koniopodobnym, simulacrum konia pod skórą prawdziwego zwierzęcia. Strzela z rusznicy, która pluje i mruczy, czasem zamienia się w strzelbę, a czasem w kuszę. Osobnik ten nie chce zdradzić Judaszowi swego imienia.
Jadą razem wzdłuż torów przez tereny nie skolonizowane, tylko zakażone, tak jak kiedyś życie zakaziło sadzawki poodpływowe. Po czterech dniach tropienia za pomocą ideogramów i magicznego pyłu łowca głów znajduje Oil Billa i przypiera go do muru w kamieniołomie. Na białej skale widać szachownicę wyżłobionych dłutem bruzd.
— Ty! — krzyczy do Judasza z wściekłością wykiwanego debila.
Łowca nagród zabija go, a jego broń pożera ciało.
„Może też się tym zajmę” — myśli Judasz i jedzie z myśliwym. Jadą do miasta tropem tych, z którymi żandarmeria nie chce zadzierać. Na stacjach MKK wertują listy gończe. Łowca nagród nie prosi Judasza, żeby z nim został, ani go nie odsyła. Mówi sepleniącym szeptem i tak cicho, że Judaszowi trudno ocenić, jak dobrze zna ragamollski.
Rani albo zabija swoje ofiary kolcami ze swojej broni, żywymi sieciami albo gwałtownymi gardłowymi dźwiękami, po czym wlecze ciała do najbliższej miejscowości, aby odebrać nagrodę. Od Judasza niczego nie wymaga ani nic mu nie daje. Liczba schwytanych złodziei owiec, gwałcicieli i morderców rośnie, pieniądze wpadają do kieszeni. Zabijani przez quasi-człowieka to szumowiny, ale robak na dnie serca Judasza nie jest szczęśliwy.
Trzy dni jazdy kamienistymi ścieżkami, po skalistych grudach, które przypominają zbrylenia szarego powietrza i rozpryskują się pod kopytami. Zaczątki jakiegoś górniczego przedsięwzięcia, ciała saperów i żandarmów, wejścia do tuneli, w których szpik kostny jakiegoś zmarłego wiele epok temu boga-bestii zamienił się w rudę i w których teraz mieszka małe plemię trowów.
Koncern Grot Strzały chce eksploatować kościorudę. Troglodyci odparli górników i żandarmi chcą ich stąd wykurzyć. Takie mają zadanie.
Judasz patrzy, jak jego towarzysz rozpakowuje chymikalia. Stara się zachować wewnętrzny spokój. Nic się nie porusza, ani ptak, ani pył, ani chmura, jakby czas czekał. Judasz odwraca się i czuje, jak czas znowu rusza z miejsca, kiedy łowca nagród stawia na ogniu wielki gar destylatów i olejków, po czym ciągnie do wejścia do jaskini skórzaną rurę i szczelnie wpasowuje ją w otwór. Noc zbliża się ku końcowi. Ogień i miedziany kocioł oblewają ich brązowawym światłem. Łowca głów miesza trucizny.
W brzuchu góry trowy na pewno siedzą i czekają. Judasz wyobraża sobie, jak obserwują zbocza. Na pewno wiedzą, że coś się szykuje. Judasz myśli o stiltspearach i ich naiwnym, z góry skazanym na porażkę oporze. Jest mu zimno, ale w środku budzi się robak ambiwalencji, ta dziwna rzecz, która nie jest sumieniem, tylko świadomością grzechu, dobrocią.
— Daj mi spokój — prosi Judasz, ale stwór go nie słucha.
Robak wije się, wydzielając obrzydzenie i gniew. Judasz wie, że to nie są jego uczucia, ale zabarwiają jego psychikę. Wzbierają w nim. Myśli o małych stiltspearach i o dzieciach trowów w brzuchu góry.
Chymikalia mieszają się i kipią. Łowca głów dodaje kolejne związki, aż wreszcie czerwona, błotnista mikstura czka gazem i emituje żrący, oleisty dym, który wlewa się do kopalni. Myśliwy czeka. Trucizna pędzi do tuneli, mikstura wrze wulkanicznie.
Judasz nie potrafi już dłużej zapanować nad gniewem. Waha się jeszcze przez kilka sekund. Nigdy nie zapomni o metrach sześciennych zabójczego gazu, które przez ten czas wleciały do jaskini, po czym podchodzi — od nawietrznej — do kotła i wkłada lewą rękę pod rękaw skórzanej rury. Przerażony myśliwy nic nie rozumie.
Gaz ma odczyn kwasowy i jest gorący, Judasz wrzeszczy, kiedy pęka mu skóra. Nie cofa jednak ręki i swój krzyk zamienia w zaklęcie. Przywołuje ze swego wnętrza wszystkie energie, których się nauczył, i wszystkie techniki, które ukradł, kieruje je na krystaliczną bryłkę nienawiści i zemsty, którą w sobie znalazł. Potem osiąga czystszą i silniejszą kateksję niż kiedykolwiek w życiu i emanuje taumaturgicznymi energiami, które stwarzają golema… golema dymowego, golema gazowego, golema z cząstek i zatrutego powietrza.
Judasz odskakuje i chwyta pokiereszowaną dłoń drugą ręką. Kocioł dalej bucha dymem, ale już nie do tuneli, dym cofa się ze skórzanej rury i wypełza nad krawędź kotła na ulotnych kończynach podobnych do małpich albo lwich, po czym zbija się w chmurę, która na rozkaz Judasza leci pod wiatr w stronę łowcy głów.
Judasz nigdy wcześniej nie stworzył czegoś tak wielkiego. Golem jest niesterowny i niestabilny, a wiatr urywa mu kolejne strzępy, ale nie na tyle szybko, żeby zniknął przed dotarciem do myśliwego, który strzela do niego bezradnie. Kule przelatują na wylot, popychając przed sobą dymne kawałki golemowego ciała. Łowca głów nie widzi Judasza, który rusza rękami, manipulując golemem jak teatralną lalką. Golem śmiga gazowym ogonem, który owija się wokół myśliwego, zmuszając go do oddychania trującą substancją. Jego quasi-ludzka skóra i delikatne wewnętrzne membrany marszczą się i pękają P° czym łowca nagród dławi się własnymi płucami, które zmieniły stan skupienia na płynny.
Kiedy quasi-człowiek jest już martwy, Judasz każe kurczącemu się golemowi skoczyć wysoko, oddając go na pastwę wiatru. Po kilku konwulsjach golem rozpływa się w powietrzu. Judasz bandażuje dłoń i okrada ciało łowcy głów lekko zalatujące gazem.
Judasz nie wie, jak dużą część miasta trowów zatruł dym. Wie natomiast, że czasu jest mało, że koncern Grot Strzały każe MKK wysłać do tej kopalni kolejnego likwidatora, który znajdzie zniszczoną trucicielską instalację i trupa. Judasz wie, że trowy są skazane na zagładę, a ich miasto zniknie z kart historii, ale on nie chce brać w tym udziału i może sobie powiedzieć, że próbował zapobiec temu barbarzyństwu.
Trowy zginą. A gdyby zostawić im tam jakąś ochronę? Nadać tym skałom kształt strażnika i kazać mu czekać, ocknąć się, kiedy będzie potrzebny. Quasi-koń łowcy głów ucieka i wbiega prosto w skałę, zostawiając siniec porostów w kształcie zwierzęcia.
„Nie mam tutaj nic więcej do roboty” — myśli Judasz. Dłoń mu drży, on sam drży. „Zabiłem człowieka, a w każdym razie istotę, która wygląda jak człowiek”. Jego somaturgiczne wysiłki, których efektem był golem i śmierć likwidatora, wyczerpały go. Trzęsie się wystraszony i wzburzony tym, co zrobił. Nie chce mu się wierzyć, że potrafił stworzyć golema nie z gliny, tylko z powietrza. „Nie mam nic więcej do roboty w tej dziczejącej krainie. Dziczejącej dlatego, że my tutaj jesteśmy”. Zdumiewa go, że okazał się zdolny do czegoś takiego.
Judasz rozrzuca garnki i resztki ognia, po czym kieruje kroki ku żelaznej drodze.
W swego rodzaju transie Judasz jest wciągnięty w smugę kondensacyjną pociągów. Dociera do nasypu na zupełnym pustkowiu. Koń jest zmęczony, marznie w śniegowym pyle. Judasz jedzie w góry, do wioski nad obozem robotników kolejowych.
Chociaż mężczyznom niczego nie brakuje, chociaż nawet tak daleko od torów jest całe stado prostytutek w namiotowych burdelach, kolejowi niwelatorzy i kruszyciele skał czasem przychodzą do maleńkiej wioski pasterzy kóz, w której Judasz siedzi i patrzy. Miejscowe dziewczyny idą z Crobuzończykami, mimo że ich rodziny protestują, a czasem bezskutecznie próbują zatrzymać je siłą. Wieśniacy opatrują rannych w tych utarczkach, które traktują jak dopust bogów.
— A cóż możemy zrobić? — mówią.
Ta cierpliwość, ta powściągliwość jest ich przekleństwem.
Odkąd linia kolejowa werżnęła się w mokradła, w Judaszu zamieszkał jakiś nowy spokój, który pozwala mu patrzeć na świat jak przez szybę.
Opowiada goszczącym go pasterzom o Nowym Crobuzon. Dają mu dach nad głową, wdzięczni, że nie jest tak brutalny jak mężczyźni z wiecznego pociągu. Zasypują go pytaniami w swoim barbarzyńskim ragamoll.
— Czy to prawda, że żelazna droga kwasi mleko?
— Czy to prawda, że zabija dzieci w łonie matki?
— Czy to prawda, że psuje ryby w rzece?
— Jak się nazywa?
— Byłem tam, gdzie się kończy.
„Jak się nazywa?” To pytanie go zaskakuje.
Wśród górskiego chłopstwa znalazł kobietę, która z nim mieszka. Na imię ma Ann-Hari. Jest o kilka lat młodsza od niego, żywiołowa i ładna. Judasz traktuje ją jak dziewczynę, chociaż jej zainteresowania i spojrzenia czasem wydają się mu bardzo dorosłe i wyrachowane, jakby jej naiwność była tylko maską.
Judasz chce się z nią związać. Ann-Hari jest stracona dla rodziny i dla wioski. Jest więcej takich jak ona, trochę chłopców, ale głównie młodych dziewcząt: przybycie tych nieokrzesanych robotników kolejowych i buchających parą tłoków działa narkotyzująco. Rodziny lamentują, bo ich pociechy nie pilnują trzód albo sprzedają je kolejarzom na mięso za błyskotki zrobione w narzędziowni. Młodzi pasterze kóz przyłączają się do ekip budowlanych i zasypują koryta rzek. Młode kobiety znajdują inne ujścia dla swojego entuzjazmu.
Ann-Hari nie jest dziewczyną dla Judasza, nie może się z nią związać. Kiedy ją spotyka, Ann-Hari wciąż jest jeszcze pod wpływem pierwszego zauroczenia koleją. Bierze go do siebie i oddaje mu swoje dziewictwo z ochotą, która nie ma nic wspólnego z nim samym i on zdaje sobie z tego sprawę. Przez te kilka dni, kiedy dziewczyna należy tylko do niego, stara się uczynić z ich związku coś wielkiego, miłość jego życia. Nie jest to z jego strony afektowany sentymentalizm. Ale kiedy Ann-Hari opasuje go udami, patrzy mu przez ramię ku czemuś innemu — nawet nie lepszemu, tylko innemu, ku czemuś więcej. Zawiera nowe przyjaźnie. Wraca do niego, do wioski, ale nie może ukryć zapachu obcowania z innymi mężczyznami.
Jej łamana ragamollszczyzna z Downs ewoluuje. Ann-Hari posługuje się wielkomiejskim slangiem zapożyczonym od młotkowych. Judasz dostrzega pod jej upojeniem spokój, bezkompromisową inteligencję i nienasyconą chuć. Pokazuje jej golemy, które są coraz większe i silniejsze. Bawi ją to, ale nie bardziej niż tysiące innych rzeczy.
Między markietankami jest wiele złej krwi. Prostytutki, które wiernie podążały za tymi mężczyznami, oddalając się od wiecznego pociągu, aby umilać wieczorne godziny kopaczom górskich tuneli, czują się zagrożone przez swoje wiejskie rywalki, chłopki, które nie oczekują zapłaty. Nawet niektórzy robotnicy czują się niepewni wobec tych dyszących żądzą młodych kobiet, które nie sprzedają ani nawet nie podarowują im seksu, tylko go żądają. Nie znają żadnych zasad. Nie ma dla nich żadnych tabu. Niektóre próbują to robić nawet z więźniami, skutymi kajdanami prze-tworzonymi. Ci ostatni są tym przerażeni i zgłaszają się do swoich strażników.
Pewnej zimnej nocy Ann-Hari przychodzi do Judasza wystraszona, posiniaczona i zakrwawiona. Doszło do bójki. Grupa prostytutek chodziła od namiotu do namiotu. Rozdzielały kopulujące parki — oburzeni mężczyźni byli bezsilni, ponieważ przedstawicielki najstarszego zawodu świata miały przewagę liczebną — i sprawdzały twarze wszystkich kobiet. Miejscowe chłopki, które nie pobierały zapłaty, wywlekały na zewnątrz, a następnie ozdabiały olejem silnikowym i piórami. Żandarmi rozumieją pracujące dziewczyny i nie przeszkadzają im w tej akcji.
Ann-Hari łajdaczyła się z jakimś mężczyzną na obrzeżach obozu, kiedy dopadła ją zgiełkliwa sprawiedliwość prostytutek. Broniła się, bijąc pięściami z chłopską krzepą. Trzy przeciwniczki wylądowały na ziemi, a jedną starszą kobietę pchnęła w brzuch ręcznym świderkiem. Uciekła, pozostawiając krwawiącą ofiarę, która bladła z każdą chwilą.
Judasz nigdy nie widział jej takiej pokornej. Wie, że ten incydent jest bez znaczenia. Nie ma i prawdopodobnie nie będzie ofiar śmiertelnych — ostrze jest maleńkie. Teraz miejscowi znają już reguły i nikt nie będzie pamiętał o Ann-Hari, która próbowała kontratakować.
Ale strach, który roznieciła w niej ta nieoczekiwana eksplozja przemocy, nie wygasa. Judasz cieszy się z tego, bo łatwiej jest mu przekonać Ann-Hari, żeby wyjechała razem z nim. Chce powrócić na łono cywilizacji, chce zostawić za sobą żelazną drogę, chce pojechać do domu — i chce zobaczyć ten dom oczyma innej osoby.
Po dwóch dniach marszu docierają do umierającej stacji, do pociągów. Siadają w trzeciej klasie. Judasz obserwuje Ann-Hari, która patrzy przez okno na uciekającą do tyłu trawę i wzgórza, na rzekę, na wąwozy, na ciemność tuneli. Godziny spędzone w ciszy, jeśli nie liczyć skomplikowanego rytmu kół, w drodze do miasta, którego on nie widział od wielu miesięcy, a Ann-Hari nigdy.
Wrócił i wytrzeszcza oczy jak prowincjusz, który po raz pierwszy zawitał do wielkiego miasta. Razem z Ann-Hari kwaterują w namiocie na dachu w Badside. Mają widok na trupa Mostu Wielkiego Kalibru, którego część ruchoma już dawno zaklinowała się i zardzewiała, toteż most pełni wyłącznie rolę falochronu.
Cały strach Ann-Hari pozostał dziesiątki kilometrów z tyłu i nic nie może jej przeszkodzić w poznaniu Nowego Crobuzon. Każdego dnia wraca do Judasza i z przejęciem opowiada mu o mieście.
Nigdy wcześniej nie widziała kheprich.
— Są tutaj kobiety z głowami chrząszczy — informuje go. Odwiedza Żebra. — Są większe od najwyższych drzew. Są stare i twardsze od kamienia. Kości nad dachami, coś martwego, i całe miasto jest grobem. — Ann-Hari jeździ crobuzońskimi pociągami — pięć linii głównych plus boczne — z Abrogate Green na wschodzie do Terminus, do Chimer’s End, do Fell Stop i Downs. — Jest tam stary, walący się dom, las prawie do niego dochodzi, szyny prowadzą dalej, do lasu, ale pociągi tam nie jeżdżą.
Przy nieużywanych torach w Rudewood jest stacja. Budynek od dawna stoi pusty. Judasz o nim wie, ale nigdy go nie widział. Ann-Hari jedzie aż do Spatters, niebezpiecznego getta, w którym nieliczni crobuzońscy garudowie mieszkają nad najnędzniejszymi podobywatelami, a potem maszeruje cuchnącymi ulicami tej dzielnicy do lasu, do zarośniętych resztek stacji, następnie wraca i wsiada w pociąg do Dog Fenn, żeby opowiedzieć o wszystkim Judaszowi, który dzięki niej poznaje Nowe Crobuzon.
Ann-Hari opowiada mu o Fuchsia House, BilSantum Plaza i Parku Maszkaronów, nakrytym kopułą getcie ludzi-kaktusów, ogrodzie zoologicznym i wielu innych rzeczach, które po raz ostatni odwiedził w młodości, jeśli w ogóle. Mówi mu o wszystkich widzianych przez siebie rasach. Jest zachwycona targowiskami.
Judasz zarabia dostatecznie dużo, aby starczało na życie, zabawiając przechodniów chałupniczą golemetrią. Pewnego dnia robi bardziej solidną figurkę z drewna, zaopatrując ją w ruchome stawy z ogniw łańcucha. Przywiązuje do kończyn sznurki i udaje, że każe figurce tańczyć właśnie za pomocą sznurków, a nie taumaturgii, bo kiedy widzowie biorą go za lalkarza, płacą znacznie więcej.
Wynajmują pokój w pobliżu doków Kelltree. Co rano budzą ich fabryczne syreny i tłumy sunących do pracy robotników. Ann-Hari zawiera znajomość z handlarzami narkotyków. Kiedy wraca do domu, ma powiększone źrenice i roztacza wokół siebie kwaśny odór shazbahu. Niektóre noce spędza poza domem. Kiedy jest z Judaszem, śpi z nim i bierze od niego pieniądze.
Lubi długie spacery. Judasz pokonuje wraz z nią wiele kilometrów, między przyglądającymi się im domami, w cieniach eklektycznej architektury. Ann-Hari pyta go, dlaczego coś jest tak, a nie inaczej zbudowane, on jednak nie zna odpowiedzi. Pewnego razu mija ich para kheprich. Ich szarfy są ze sobą splecione, ich głowoodnóża falują, a dokoła unoszą się gorzkawe aromaty, ich chymiczne szepty. Judasz czuje, jak Ann-Hari tężeje. Po raz pierwszy w życiu dostrzega dziwność kheprich, słyszy podobne do szczęku nożyczek odgłosy ich gnatycznych ruchów. Zaczyna dostrzegać dziwność całego miasta.
Gospodarka kwitnie. Ludzie mają pieniądze i uliczni artyści konkurują ze sobą o miejsce na chodnikach. Judasz pokazuje kontredanse swoich kukiełek obok śpiewaków, muzykantów, akrobatów i malarzy.
Jak na zimową porę w mieście jest zaskakująco ciepło. Życie toczy się niespiesznie. W świetle czerwonych flar golem Judasza produkuje się dla studentów w Ludmead.
Są to przeważnie elegancko ubrani chłopcy z bogatych przedmieść plus paru pilnie zgłębiających wiedzę potomków rodzin urzędniczych, ale trafiają się również kobiety, a nawet przedstawiciele obcych ras. Przechodzą obok pląsającego drewnianego tancerza Judasza. Golemista jest niewiele starszy od większości z nich.
Niektórzy dają mu stivery, marki i szekle, ale większość nie daje nic. Pewien młody człowiek, dostrojony do ruchów figurki i przepływu taumaturgonów, zatrzymuje się i widzi, że marionetka nie jest marionetką.
— To jest moja działka — mówi. — Tym się tutaj zajmujemy. Studiuję somaturgię. Masz czelność tutaj przychodzić i odstawiać swoje chałturnicze czary-mary?
— W takim razie zmierz się ze mną — odparowuje Judasz.
W ten sposób do Nowego Crobuzon docierają zapasy golemów, sport stiltspearów.
Niewielka grupa żaków patrzy, jak arogancki okularnik zmrużonymi oczami taksuje Judasza, który jest ogorzały, żylasty i ubrany w szmaty z trzeciej albo czwartej ręki. Chociaż głośno kibicują swemu koledze, Judasz wyczuwa ich ambiwalencję i uświadamia sobie, że ci potomkowie zamożnych rodzin woleliby, żeby ich kandydat — średniozamożny, rzemieślniczy syn — przegrał z nieznanym im przybyszem z zewnątrz. Solidarność klasowa prawie każe mu się wycofać, ale pieniądze już są liczone, a jego szanse wysokie: stawia na siebie samego.
Szepcze do swojego golema, zaklina go rytmicznymi zaklęciami zmałpowanymi od stiltspearów, i jego podopieczny rozrywa ulepioną przez studenta z ziemi figurkę na kawałki. Zwycięstwo przyszło łatwo.
Judasz liczy zarobione pieniądze. Przegrany kilka razy przełyka ślinę i podchodzi do niego. Jest sympatyczny i inteligentny.
— Brawo — mówi z uśmiechem. — Opanowałeś kilka technik i posiadasz niemałą moc. Nigdy nie widziałem, żeby ktoś stworzył takiego golema.
— Nie uczyłem się tutaj.
— To widać.
— Jeszcze jedna próba? Drugi mecz?
— Tak, zawalczmy jeszcze raz!
— Wróć jutro, lalkarzu — wtrąca się inny student — urządzimy rewanż. Ale znajdziemy lepszego taumaturga niż Pennyhaugh.
Ani Judasz, ani Pennyhaugh nie zwracają uwagi na intruza. Patrzą na siebie i uśmiechają się.
To nigdy nie będzie takie popularne jak nielegalne walki gladiatorów w Cadnebar i na innych, mniejszych arenach, gdzie spragniona mocnych wrażeń publika może oglądać pojedynki nożowników, potyczki dwóch maczetników z człowiekiem-kaktusem czy walki gryzione. Pennyhaugh i Judasz zostają partnerami i ustalają regulamin. Ich liga budzi zainteresowanie, golemowe zapasy stają się modne.
Z początku na mecze przychodzą studenci nauk plazmatycznych, potem pojawiają się niektórzy ich profesorowie. Ludzie informują się o rozgrywkach z ust do ust i na trybuny ściągają tłumy somaturgów samouków i domorosłych taumaturgów ze slumsów. Władze nie legalizują tego sportu, ale go nie ścigają. Wkrótce przeradza się w biznes. Trzeba opłacać milicyjnych informatorów oraz uniwersyteckich woźnych i urzędników. Zadanie to bierze na siebie Pennyhaugh.
Są nietypowymi bohaterami: skoncentrowanymi, napiętymi i pilnie się uczącymi. Mecze odbywają się w coraz większych salach. Golemiści specjalizują się, uzbrajają swoje twory w broń białą i blaszane zbroje, wyposażają je w szpikulcowate nogi i zębate płetwy grzbietowe. To są golemachie, bitwy golemów, walczących tworów, dobranych przeciw sobie pod względem wagi.
Judasz jest mistrzem. Z reguły wygrywa bez wysiłku. Oszczędne, prymitywne techniki zapożyczone od stiltspearów zdają egzamin. Parę razy przegrywa, ale w tej bezlitosnej szkole szybko się uczy.
— Jesteś niezwykle utalentowany, Judaszu — mówi Pennyhaugh. Nie potrafi pokonać Judasza, ale może go trenować. Nie rozumie cudzoziemskich stiltspearów, ale może testować ich metody i włączać je do swojego systemu. Podłącza Judasza do taumatografu, bada jego kateksję, ten koncentrat energii umysłu. — Jesteś silny — mówi do niego.
Ann-Hari dwa razy przychodzi obejrzeć walki. Kibicuje Judaszowi i uśmiecha się, kiedy on wygrywa, ale ten sport jej nie interesuje. Ann-Hari woli maszyny. Chodzi na dworce kolejowe, aby popatrzeć, jak pociągi zwalniają. Chodzi do wszystkich fabryk, które ją wpuszczają, Wędruje wśród robotników i ogląda urządzenia.
Judasz lubi wygrywać. Jego umiejętności podniecają go. Przez jakiś czas wykonują z Pennyhaughem najstarszą sztuczkę świata: udają, że Judasz przegrywa, dopóki nie wzrosną stawki bukmacherskie, ale Judasz szybko zyskuje sobie renomę najlepszego golemachisty.
Jest gwiazdą. Występuje pod pseudonimem Mo-Czarowy Low. Inny mocny zawodnik to Lothaniel Durayne, profesor somaturgii, który swoje kotowate smołogolemy wprowadza na ring jako Loth Kociarz. Jest też Huśtarka, spokojna kobieta, którą Pennyhaugh uważa za milicyjnego naukowca. Huśtarka wyposaża swoje golemy w batoogony z ogniw łańcucha. Ta trójka wymienia się na szczycie tabeli, ale najczęściej okupuje go Judasz.
Im silniejszy somaturg, tym większą masę potrafi kontrolować. Po jakimś czasie wprowadzają górną granicę wagową — nie może walczyć nic cięższego od dużego psa. Judasz zadaje sobie pytanie, jaki jest maksymalny ciężar, nad którym umiałby zapanować.
Jako organizatorzy, bukmacher i najlepszy golemachista, Pennyhaugh i Judasz zarabiają niemałe pieniądze. Golemowe zapasy zauważa crobuzońska prasa i liczba kibiców rośnie. Judasz zaczyna się nudzić. Walczy teraz tylko z Lothem i Huśtarką. Obserwuje, jak animują swoje twory. Słucha ich zaklęć. Startuje w tylu meczach, żeby starczało mu pieniędzy na utrzymanie, ale walczy głównie po to, żeby się uczyć.
Przy każdym ruchu swoich golemów Judasz odczuwa więź ze stilspearami.
— Chcę wiedzieć wszystko na ten temat — mówi. Pennyhaugh prowadzi go do uniwersyteckiej biblioteki i pokazuje teksty, których szuka. Judasz czyta tytuły: Teorie somaturgii, Granice spektrum plazmatycznego, Wyjście poza koncepcję quasi-witalistyczną. — Chcę wiedzieć wszystko — powtarza.
Zima jest taka, jaka powinna być zima. Judasz zabiera Ann-Hari na łyżwy. Podoba się jej, że niektórzy przechodnie rozpoznają jej mężczyznę.
— Mo-Czarowy! — mówi jeden z nich.
Sam Judasz nie jest tym zachwycony.
Spacerują mroźnie opalizującymi ulicami Crow, udekorowanymi sznurami światełek i girlandami zimowych kwiatów. Piją gorącą czekoladę z rumem. Ann-Hari nie patrzy na niego. Uśmiecha się ze wzrokiem skierowanym w jego stronę, ale nie patrzy na niego.
„Żegnaj” — myśli Judasz, odwzajemniając uśmiech.
Śnieg wygładza wszystkie kanty i kąty architektury: gzymsy starych kościołów, przypory z ciemnego kamienia, betonowe i ceglane szeregówki czy chaty robotników, zbyt nędzne i prymitywne, żeby mieć jakikolwiek styl. Budynki stają się bryłami pod śniegiem, a potem znowu wyłażą na wierzch, kiedy spływa z nich biała masa.
Judasz ubiera się w krzykliwy strój ulicznej osobistości. Biegają za nim dzieci z Dog Fenn, wychudzone, dzieci-kaktusy i kicający vodyanoi, prosząc go, żeby zrobił dla nich golema. Czasami ożywia ściśniętą garść monet i rzuca w ich stronę, żeby sobie popatrzyły i rozebrały na części.
Ann-Hari nie chce nauczyć się czytać, ale kiedy zauważa, że Judasz czerpie z prasy wiadomości o postępach Międzykontynentalnego Konsorcjum Kolejowego, zawsze, kiedy jest w domu (a coraz częściej nie wraca na noc), każe Judaszowi, żeby jej czytał.
— …ciężka zima — czyta w „Dyspucie”. — Ci, którzy wciąż przebywają na mokradłach, przeklinają zimno, ale mogą przynajmniej cieszyć się z tego, że stiltspeary, perfidne dzikusy zamieszkujące moczary, wywędrowały i już ich nie nękają. Z południa napływają doniesienia, że ekipy budowlane z Myrshock mimo bardziej przychylnej pogody słabo posuwają się do przodu…
— Co to jest Myrshock? — pyta Ann-Hari.
Judasz robi wielkie oczy. Ona nic nie wie o przebiegu i przyszłości tej linii kolejowej. Rysuje jej mapę.
— Trzy odgałęzienia — wyjaśnia, stawiając na papierze odwrócone, pochyłe Y. Nowe Crobuzon. Myrshock na wybrzeżu Morza Mizernego. Cobsea na równinach. Z każdego z tych punktów wychodzą tory i spotykają się na mokradłach. Siedemset pięćdziesiąt kilometrów z Nowego Crobuzon, a potem połowa tego do pozostałych punktów końcowych.
Judasz zachowuje się tak, jakby chciał tylko zaspokoić żądzę wiedzy Ann-Hari, ukrywając swoją fascynację. Cały czas myśli o tych ludziach, o tym, co widział, o społeczności młotkowych, która wtargnęła w tę krainę.
Linia jeszcze się nie rozwidliła. Nadchodzą doniesienia o krótkich, ale kosztownych strajkach. Niektórzy korespondenci twierdzą, że żandarmeria MKK nie funkcjonuje, nie potrafi utrzymać dyscypliny wśród robotników ani zrobić porządku z udzielnymi księstwami, które powstają wzdłuż trasy. Mówią, że burmistrzyni musi skończyć z koncesjonowaniem władzy policyjnej. Przyszedł czas, żeby zadanie pilnowania porządku przy torach wzięła na siebie crobuzońska milicja. Nikt nie wierzy, żeby do tego doszło. Rząd jest temu przeciwny.
— Strajkujący uskarżają się na mróz — czyta Judasz. — Strajkują przeciwko zimnu. Co MKK miałoby zrobić? Czy pogoda traktuje robotników inaczej niż nadzorców czy samego Wrightby’ego?
— Nie — odpowiada Ann-Hari.
Judasz podnosi na nią wzrok. Ann-Hari je kandyzowaną śliwkę. Wzrusza ramionami.
— Nie, nie traktuje ich inaczej.
Judasz studiuje. Pod kierunkiem Pennyhaugha nie tylko szlifuje swoje umiejętności, ale również zaczyna rozumieć to, co robi. W praktyce nadal zdaje się na instynkt i intuicję, ale zawiłe, ezoteryczne teksty zaopatrują go w teoretyczne podstawy.
— To, co robimy, jest interwencją, reorganizacją — uczy go Pennyhaugh, korzystając ze swoich notatek. — Z tego, co żywe, nie można zrobić golema. W wypadku fauny i flory przenikniętej witalnością orgonu mamy do czynienia z materią, która wchodzi we wzajemne reakcje z własnymi mechanizmami. To, co nieożywione, jest bezwładne, przypadkiem ma taki, a nie inny układ. My nadajemy temu sens. Nie nadajemy porządku, lecz wskazujemy na niewidzialny, immanentny porządek, który zawsze tam jest. Akt pokazywania jest zatem bardziej obserwacją niż poleceniem i perswazją. Widzimy strukturę i analizując ją, rozpoznajemy mechanizmy i uruchamiamy je. Schematy ujmuje się bowiem nie w stanie spoczynku, lecz w zmianie. Golemetria jest ingerencją, podporządkowaniem statycznego „jest” aktywnemu „jestem”.
Judasz myśli o stiltspearach i o kolei. Nadal posługuje się szeptanym zaklęciem stiltspearów, kiedy wprawia swoje golemy w ruch. Coraz lepiej rozumie tę naukę, na której punkcie ma obsesję.
Nie dali łapówki odpowiedniemu urzędnikowi i milicja robi nalot na halę. Zamaskowanym funkcjonariuszom nietrudno jest znaleźć w tłumie shazbah i narkonapar, a nawet, według niektórych doniesień, dreamshit. Organizatorzy smarują, gdzie trzeba, i sytuacja wraca do normy. Pennyhaugh dba o to, żeby interes się kręcił, a Judasz myśli o czym innym.
Golemetria jest ingerencją. Golemetria polega na zmuszaniu materii, aby zobaczyła się z innej perspektywy, rozkazywaniu jej, żeby się zorganizowała. Czy golemy mogą występować pod jego nieobecność? Czy można przygotować materię i kazać jej czekać?
Judasz kupuje baterie, przełączniki i druty, kupuje wyłączniki czasowe, zastanawia się. Dzienniki donoszą o nieprawidłowościach rozliczeniowych w MKK. Zaczyna się mówić o skandalu.
Judasz od dawna nie widział Ann-Hari. W końcu uświadamia sobie, że dziewczyna odeszła, a nie znalazła sobie innego mężczyznę, u którego przewaletowała kilka dni. Wie, dokąd odeszła.
Polubiła Nowe Crobuzon, oglądała je z fascynacją i zainteresowaniem, ale jego ogrom i wielowiekowa historia — jego nawarstwione kamienie i kryzysy — mogły być tylko dodatkiem do żelaznej drogi. Domem Ann-Hari są tory.
Ann-Hari pojechała do domu, do torów i wiecznego pociągu. Wie, że milicja obyczajowa jej nie ukarze. Szminkowy iks na lustrze Judasza jest pożegnalnym pocałunkiem. Pomogła mu zobaczyć miasto nowymi oczami i jest jej za to wdzięczny. Odkrywa, że Ann-Hari zabrała mu sporo pieniędzy.
Walki golemów nudzą go. Pennyhaugh coraz częściej jest nieobecny, zajęty innymi obowiązkami. Spotyka się z biurokratami w Parlamencie, który sterczy jak pociągnięty grynszpanem gwóźdź u zbiegu rzek. Walki odbywają się coraz rzadziej, a potem wcale. Pennyhaugh jest jeszcze bardziej zajęty i ma jeszcze więcej pieniędzy. Pewnego wieczoru zaprasza Judasza na kolację do restauracji w Ludmead. Judasz nigdy wcześniej nie był w tak luksusowym lokalu i w swojej plebejskiej, ulicznej liberii czuje się trochę nie ma miejscu.
— Są inne możliwości — mówi do niego Pennyhaugh. — Jest inny rynek na twoje… golemistyczne talenty.
Judasz wie, że jego czas minął, że Pennyhaugh dał się kupić rządowi. Judasz traci pracę i zasoby biblioteczne. Szybko popada w zapomnienie.
Od wielu tygodni Pennyhaugh wysyła do niego listy z propozycją spotkania. Judasz odmawia swoim brzydkim pismem, na tyle często, żeby nie wyjść na niekulturalnego.
Na targach z antykwarycznymi książkami, w dużej części kradzionymi, szuka tekstów o golemach. Wydaje wiele szekli na bezużyteczny chłam i na wybitne prace, przez które z wysiłkiem się przedziera.
„Co ja właściwie robię?” — zastanawia się. Jego umiejętności są dla niego zagadką. „Stworzyłem golema z gazu. Czy mogę zrobić golema z jeszcze bardziej ulotnych materiałów? Golemometria jest sporem, interwencją, czy jest zatem możliwe, abym interweniował i stworzył golema z ciemności, śmierci, elyktryczności, dźwięku, tarcia, idei albo nadziei?”
Judasz bierze kilka zleceń. Dla ekscentrycznych bogaczy, których uszy razi klekot konstruktów, wykonuje estetycznie oddanych mężczyzn i kobiety z drutu i wypełnionej piaskiem skóry. Żąda wysokich stawek, ponieważ ta praca go męczy.
Wędruje po mieście na żądanie robaka, tej osobliwości, która nie daje mu spokoju. „To jest jakaś silna dobroć — myśli bez zarozumiałości — ale nie odczuwam jej jako zrodzonej we mnie. Czy zatem jestem dobry? Czy jestem dzięki niej lepszym człowiekiem? A może gorszym?”
Judasz myśli o Ann-Hari i czyta, że budowa kolei znowu nabrała tempa. W Parlamencie padają pytania. MKK i Weatherowi Wrightby’emu zarzuca się dziwne praktyki. Robotnicy zginęli w wypadku, stromizna uległa zniwelowaniu w sposób, którego inspektorzy nie umieją wyjaśnić. Zmarszczki upału i kilkumetrowa martwa strefa po obu stronach torów rodzi kwestie, do których MKK nie chce się odnieść. Nikt nie używa słowa „ofiara”, nikt nie używa słowa „demon”, ale narasta przekonanie, że Weather Wrightby jest finansowo-technicznym wizjonerem, który nie pozwoli, aby czynniki geograficzne, klimatyczne czy polityczne stanęły mu na drodze. Jego plany są zawarte w nazwie konsorcjum i sięgają znacznie dalej niż sama budowa linii kolejowej.
„Judasz, Judasz, Judasz” — powtarza w myślach swoje imię. Coś się wydarzy.
Produkty są tworzone albo przypominane z zasobów Lat Pełnych. W dziedzinie sztuk pięknych panuje niemrawy chaos. W Nowym Crobuzon dużo się buduje, a w jego portach jest pełno statków. W sklepach można kupić nieznane wcześniej artykuły. Obok kioskosłupów plakatowych jak grzyby po deszczu wyrastają nowe budki, w ramach szeroko zakrojonego przedsięwzięcia marketingowego. Wszędzie widać pieczęcie z wizerunkiem mężczyzny, który trzyma dłoń przy ustach i krzyczy.
— Co to jest? — dziwi się Judasz i wchodzi do środka. Jest tam krzesło, automat, rząd guzików oznaczonych literami i cyframi, tuba i słuchawka. Czyta instrukcję i wrzuca monetę do otworu. Pojawia się lista dostępnych tytułów.
Al — Noworoczne przemówienie burmistrzyni
A2 — Ach, szkoda, że to tylko szlagier…
A3 — Trebuschand Symphonette
Et caetera. Judasz wybiera piosenkę rewiową Za tobą nawet do przytułku, przysuwa ucho do trąbki i zafascynowany słucha, jak coś, co było powstrzymywane, wskakuje na swoje miejsce, uwalnia się energia potencjalna i dźwięk zaczyna się wydobywać z głuchym odgłosem. Po chwili spośród trzasków można już wyłowić piosenkę śpiewaną przez nieznaną szansonistkę. Judasz rozumie wszystkie słowa.
I nawet jeśli to ma oznaczać przytułek, mój drogi,
Wiedz, że pójdę i w te biedne progi.
Byle niedoli tej z tobą móc dzielić kajdany,
Byle być blisko, mój miły, mój kochany.
Judasz słyszy wszystkie uwięzione w trzaskach słowa.
Tym, co nadaje dźwiękowi fizyczny charakter, jest wosk. Elykryzuje to Judasza. Wosk potrafi konserwować i powielać dźwięk.
Nowa technologia, tresowanie czasu. Technologia wykorzystywana do wielokrotnego słuchania ulicznych piosenek. Judaszowi przychodzi do głowy inne zastosowanie. Przegląda notatki sporządzone na mokradłach. Zawłada nim gorączkowa energia i czuje, że Nowe Crobuzon odpływa od niego.
„Ile razy przegapiłem moment, kiedy moc przemówiła?” — myśli o tych wszystkich ludziach, którzy stracili życie, ponieważ on wiedział, że nadchodzi krytyczny moment, że zaraz przyjdą łowcy głów, milicja, tory albo gaz, ale ta nieuchronność go paraliżowała. „Boję się czasu”.
Ale ci ludzie z branży rozrywkowej zatrzymali tętno czasu. „Zawekowali przeszłość”. Jego pasożytnicza dobroć, jego święty symbiont porusza się.
Nagle zrzucenie z siebie brzemienia Nowego Crobuzon staje się łatwe. Spędzone tam miesiące nabierają charakteru odległych wspomnień.
Judasz pisze do swoich nielicznych klientów. Pisze do Pennyhaugha, dziękuje mu za starania, życzy mu szczęścia, zapowiada, że zobaczą się ponownie po powrocie Judasza, w który to powrót on sam nie wierzy.
Chciałby opanować jeszcze jedną technikę. W Kinken rozmawia z kheprimi z tamtejszych warsztatów — pytania ustne, odpowiedzi pisemne. Prosi ich, aby powiedzieli mu tyle, ile mogą, na temat funkcjonowania ich nakręcanych urządzeń. Kupuje akumulatory taumaturgiczne i ładuje je z własnych żył, co go wykańcza.
Potrzeba mu kilku prób. W pobliżu walącego się domu zamieszkanego przez uliczne dzieci, które go uwielbiają, zastawia pułapkę uruchamianą przerwaniem włókna. Zaczyna świtać, kiedy pierwsze z dzieci, dziewczynka, budzi się i idzie zorganizować sobie śniadanie. Brudne stopy przerywają włókno, słychać buczenie i trzask, po czym spomiędzy kamieni koło drzwi wyłania się tańcząca figurka. Dziewczynka nieruchomieje i czujnym okiem obserwuje małego tancerza.
Mały golem jest wielkości jej dłoni. Tańczy tak, jak polecił mu Judasz, kiedy instalował magiczny obwód, zakumulował energie i zamontował mechanizm uruchamiający. Golem tańczy w stronę dziewczynki. Jest zrobiony z pieniędzy. Chwieje się, upada i rozlatuje na pojedyncze monety. Dziewczynka podchodzi i podnosi pieniądze.
Judasz obserwuje ją z wejścia do domu. Zmagazynował golema i rozkazy dla niego. Kazał mu czekać na uruchamiający impuls. Nie wie, czy komukolwiek wcześniej udało się to osiągnąć.
Wraca na mokradła. Woda zamarzła, roślinne pędy stwardniały na kamień, zwierzęta śpią, moczary otula cisza. Wiele kilometrów dalej znajduje się obóz robotników i pociąg techniczny.
Tory prowadziły go obok martwych miejscowości do krainy, której ta inwestycja nie oswoiła, tylko oszpeciła. Wreszcie Judasz dociera do lasków na sztucznych wyspach, do grobli z przetransportowanego kamienia, do mokradeł. Wciska się daleko w głąb, szukając tych, którzy kiedyś byli jego plemieniem.
Jest mocno obciążony, niesie voxiterator z cylindrami, aparat heliotypiczny, strzelbę. Uważa na to, żeby nie zostać wziętym za myśliwego, stara się poruszać hałaśliwie. Śpiewa piosenki, których nauczył się od stiltspearów. Śpiewa piosenkę śniadaniową, piosenkę pozdrowienia, piosenkę na dzień dobry. Tak trzyma dłonie, żeby było je widać.
Podchodzą do niego, ale należą do plemion, których nie zna. Śpiewa piosenkę dobrosąsiedzką i piosenkę Czy mogę wejść do środka. Otaczają go raz jako drzewa, raz jako stiltspeary, pokazują zęby i dłoniowłócznie. Widząc, że nie ucieka, uderzają go, a ponieważ dalej nie ucieka, zabierają go do ukrytej wioski. Ich klany i grupy krewniacze rozpadły się: to są ostatni przedstawiciele rodu stiltspearów.
Przychodzą dzieci, żeby się pogapić. Judasz patrzy na nie i widzi ostatnie pokolenie.
Melduje się jego dobroć, ale on wie, że są skazani na zagładę i nic tego nie zmieni. Zabierają go na polowanie — samice i samce razem, nie czas na tradycyjną separację — i słyszy ich „uch uch uch”, ich kontrapunktowe oddechy i klepane rytmy. Woda kołysze się i nieruchomieje.
Judasz wyjmuje trąbkę słuchawki i rejestruje ich głosy w wosku. Odsłuchuje nagranie, kręci korbką i słyszy ich rytm. Słyszy i widzi. Widzi jego kształt. Patrzy przez szkło powiększające i jest geografem na woskowym kontynencie pieśni, tropi przebieg wijącej się doliny, wzniesienia i obniżenia terenu. Kręci pomału, słucha piosenki w zwolnionym tempie.
Ku swojemu zawstydzeniu Judasz czuje się nieswojo wśród skazanego na zagładę ludu. Pracuje najlepiej jak umie w okropnym, wilgotnym mrozie, rejestruje wszystkie warstwy piosenek stiltspearów, każdą wokalną wpadkę, ale otoczenie go przytłacza. W lesie nie ma żadnej altany, żadnej zielonej idylli, tylko oszronione hałdowisko mułu i nieustanne wyprawy wojenne. Stiltspeary ruszają do walki osaczone Przez duchy, którymi z całą pewnością się staną.
Judasz nie chce na nich patrzeć. Rzecz, którą w sobie nosi, zgina się w pół. Judasz zapisał ich duszę w wosku. Opuszcza ich po raz drugi.
Z powrotem do pociągu, który zmienił miejsce postoju. Judasz widzi tysiące nieznanych mu twarzy. Tory rozwidliły się. Powstaje miasto. Coś wspaniałego.
Szyny są gładkie, wypolerowane kołami pociągów. Wpełzają do niedokończonych hal, na bocznice, do zajezdni, mijają krzywe, drewniane ściany miasta w budowie, które obejmują z dwóch stron. Jedna z linii dociera do najdzikszych obszarów mokradeł i kończy się jak nożem uciął pośród drzew.
Druga nitka znika na zachodzie. Z przecinki w lesie wychodzą ludzie, niosą młoty i gwoździe. Są tacy brudni i spoceni, jakby wracali z wojny. Każdy ich oddech wysnuwa efemeryczne tiule pary wodnej.
Kiedy Judasz wchodzi do Krzyżówki, robak dobroci wierzga nogami ze szczęścia i Judasz wie, że tutaj zostanie, że będzie integralną częścią tego, co ma przed oczyma, a nie pasożytem. Przyszedł, żeby interweniować, a piosenka jest jednym z dowodów jego działania. Drugim jest rytmiczne układanie torów.
Judasz, weteran kolei, nigdy wcześniej dla niej nie pracował. Robak go nęci, chce, żeby się przyłączył do tego wielkiego przedsięwzięcia.
Judasz w ślad za torami wychodzi spomiędzy mokrych drzew na wzgórza. Stal jest niezłomna. Żółte podłoże wznosi się do góry. Dookoła wielka krzątanina, ludzie, konie, zapach ognisk — trawa, drewno, węgiel. Judasz krąży między namiotami, niektóre rozbito na dachach wiecznego pociągu. Prze-tworzeni i ludzie-kaktusy wloką łańcuchowe pługi, żeby zniwelować grunt. Oddziały żandarmów patrolują teren.
Wieczny pociąg posuwa się do przodu prawie niedostrzegalnymi obrotami kół. Ciągną go i popychają cztery lokomotywy, wysokie, romboidalne kominy plują w niebo dymem. Lokomotywy są kolosami w porównaniu z tymi z nadziemnej kolejki w Nowym Crobuzon. Te przemierzające pustkowia są wyposażone w zgarniacze, ich przednie reflektory jaskrawo płoną, a owady dotykają szkła jak koniuszki palców. Ich dzwony brzmią jak kościelne.
Jest wagon pancerny z obrotową wieżą strzelniczą. Jest kantor na kołach, zamknięte wagony z zapasami, salonka, co najmniej jedna ruchoma rzeźnia — a dalej bardzo wysoki wagon z oknami, ze złoceniami i namalowanymi symbolami bogów i Jabbera. Kościół. Cztery czy pięć wielkich wagonów towarowych z maciupkimi drzwiczkami i rzędami okienek, trzypiętrowe wagony sypialne z tłumem robotników. Te ostatnie uginają się na środku pod własnym ciężarem jak świńskie brzuchy. Są też platformy, kryte i otwarte. Za nimi ekipy budowlane. Chór młotów.
W tej chwili tory biegną przez płaski busz. Układacze torów przyspieszają, zmniejszają dystans do niwelatorów.
Judasz jest tylko jedną z wielu osób idących obok pociągu. Nie wyróżnia go nic oprócz wrażenia, że na coś czeka. Jest w ekstazie, ale wyczuwa wokół siebie niezdrową atmosferę. Widzi, że ludzie i ludzie-kaktusy mruczą coś pod nosem, widzi strach prze-tworzonych uwiązanych w pobliżu swojej zagrody. Brygadziści noszą broń. Dawniej tak nie było.
Wiele kilometrów z przodu mierniczy wyznaczają trasę, posługując się mapami sporządzonymi przed laty przez Weathera Wrightby’ego i jego ekipę, w czasach, kiedy starzec sam był zwiadowcą. Za nimi, na ziemi niczyjej między pociągiem i awangardą, niwelatorzy budują przekop. Jeszcze bardziej z tyłu mostowe małpy przerzucają estakady nad wąwozami i dolinami, a kopacze tuneli przebijają się przez skałę.
Wszystko to dzieje się daleko z przodu. Judasz nosi podkłady.
Procedura jest następująca. Wczesnym rankiem dzwonki budzą setki ludzi, którzy w wagonie jadalnym spożywają śniadanie złożone z kawy i mięsa w przybitych do stołów miskach albo jedzą w przypadkowych grupkach koło torów. Pierwszeństwo mają nieprzetworzeni: robotnicy z gatunku homo, ludzie-kaktusy z crobuzońskiej Szklarni, kilku renegatów z Shankell.
Prze-tworzeni, przykuci przez strażników do swojego posiłku, zjadają resztki. Są wśród nich również kobiety wyposażone w napęd parowy, elementy z żelaza i gumy oraz części zrobione z materii organicznej. Więźniowie z kotłami parowymi otrzymują taką ilość miału Węglowego i niskokalorycznego koksu, aby mogli pracować.
Pociąg roboczy zatrzymuje się trochę wcześniej. Konie, pteraptaki albo prze-tworzone byczki ciągną wózki załadowane szynami. Ekipy robią sobie nawzajem miejsce, tańcząc przemysłowego menueta. Krok do przodu, krok w bok, dwa kroki do tyłu, w takt młotków. Wózki wracają po nowe szyny i transportują je na czoło budowy. Żelazna droga wydłuża się za każdym razem o trzy metry i dziesiątki kilogramów.
„Na Jabbera, co my tutaj tworzymy?” — myśli Judasz, patrząc na pracę setek ludzi. „Co my robimy?” Ten hałaśliwy i przypadkowy splendor napełnia go zgrozą.
Judasz przyśpiewuje sobie przy pracy i dyskretnie robi z każdego drewnianego prostokąta beznogiego i bezrękiego golema, który przez całe swoje krótkie quasi-życie próbuje przedostać się z konnego wozu na piasek nasypu. Judasz czuje bezmyślne szarpanie każdego podkładu, które ułatwia mu pracę. Przenosi więcej, niż musi. Kiedy od strony niewidocznego pociągu przychodzą nosiwody, wszyscy do nich biegną, żeby zdążyć się napić, zanim kurz i ślina zapaskudzą bezcenny płyn. Liczni prze-tworzeni czekają.
Koledzy Judasza z namiotu lubią go. Słuchają jego historii z mokradeł i opowiadają o swoich kłopotach w pracy.
— Zasrani prze-tworzeni też robią problemy. O jedzenie i takie tam. A kurwy liczą sobie coraz drożej. Ktoś powiedział, że w mieście z forsą jest coraz gorzej. Słyszałeś coś o tym? Ktoś mi mówił, że ceny spadają, pieniądze się kończą.
Za tymi od podkładów idą torowi i młotkowi, a na końcu jedzie ryczący kolos pociągu, czczony niby jakiś parowy bóg.
Kiedy Judasz widzi, jak prze-tworzeni są okładani batami, mieszkający w nim robak szarpie nim gwałtownie. Pewnego razu dochodzi do bójki między wolnymi robotnikami a prze-tworzonym, którego cechuje agresja typowa dla niedawno zmodyfikowanych. Inni prze-tworzeni szybko go odciągają i kulą się potulnie pod ciosami normalnych. Prze-tworzone kobiety przynoszą mężczyznom od podkładów żarcie. Judasz uśmiecha się do nich, ale prze-tworzone twarze nie zmieniają swego kamiennego wyrazu.
W okolicach dnia wypłaty pociąg wyłania się jak cudowna zjawa z mgieł nad rozmarzającymi moczarami. Wolni mężczyźni wydają pieniądze przede wszystkim w Rypalnicach, gorzelniach i namiotowych bimbrowniach. Podczas tych wieczorów Judasz nie udziela się towarzysko. Leży w swoim namiocie, słuchając echa wystrzałów, bójek, żandarmów, wrzasków. Wyjmuje voxiterator i puszcza szeleszczące piosenki stiltspearów. Opracowuje swoje notatki.
„Koniec Linii” to gazeta drukowana w pociągu roboczym. Roi się w niej od błędów ortograficznych i świństw, a poza tym w mało subtelny sposób popiera MKK, swojego sponsora. Wszyscy mężczyźni czytają tę szmatę i dyskutują o jej najsłabszych punktach. Judasz dwa razy widzi, jak ludzie w ukryciu czytają inne czasopisma.
Maszeruje wzdłuż torowiska w stronę pociągu. Zatrudnia się do transportu szyn.
Judasz buduje linię kolejową. Metal jest bezlitośnie ciężki. W mało intensywnym świetle dnia Judasz czuje się obserwowany przez skały. Każda szyna waży prawie ćwierć tony, na każdy kilometr potrzeba ich ponad ćwierć tysiąca. Judasz żyje liczbami.
Obowiązuje system niekoedukacyjny, brygady składają się z samych prze-tworzonych więźniów albo samych wolnych ludzi. Szczypcami albo własnymi metalowymi częściami ciała ściągają szyny z wozów, na jedną przypada pięciu ludzi, trzech ludzi-kaktusów albo jeden duży prze-tworzony, i układają je z delikatnością położnej. Kalibratorzy wyznaczają rozstaw, po czym robią miejsce młotkowym.
Z każdej szyny Judasz na moment robi golema o absurdalnym kształcie. Reszta ekipy nie czuje leciutkich rybich trzepotów metalu, który stara się im pomóc. Judasz geometryzuje przypadkowy układ terenu. Rośnie w siłę. Jedną noc spędza na dachu pociągu, żeby wiedzieć, jak to jest. Ludzie trzymają tam kozy na postronkach, a nawet palą starannie ogrodzone ogniska.
Wędrowny druciarz idzie wzdłuż linii i urządza przedstawienia. Judasz patrzy, jak ten człowiek lepi z ziemi maleńkie tańczące figurki, ale to nie są golemy, tylko materia poruszana ręcznie z niewielkiej odległości — manipulacja bezpośrednia. Nie mają ograniczonej Przestrzennie realności, nie mają quasi-życia, nie mają bezrozumnego rozumu, aby wykonywać polecenia, niczym się zatem nie różnią od marionetek.
Pociąg i skalne lica zdobią rozmaite napisy. Pojawiają się każdego ranka. Niektóre są zwykłymi świństwami, które służą wyłącznie epatowaniu porządnych ludzi, niektóre mają charakter osobisty, niektóre polemiczny, na przykład: JEBAŁ CIĘ PIES, WRIGHTBY. Dwa razy wyrwany przez dzwony ze snu tuż przed świtem Judasz widzi, jak do pociągu i drzew przyklejane są plakaty.
Niektóre ujmują zagadnienie w sposób hasłowy: UCZCIWE PŁACE, ZWIĄZKI ZAWODOWE, WOLNOŚĆ DLA PRZE-TWORZONYCH. Inne są całe zadrukowane drobnymi literkami. Judasz stara się je przeczytać, kiedy brygadziści je zrywają.
ROZSZALAŁY RENEGAT — Kolejowe wydanie specjalne nr 3 Liczba ofiar śmiertelnych budowy kolei MKK nadal wzrasta, ponieważ w pogoni za zyskiem względy bezpieczeństwa są zaniedbywane. Szyny dosłownie i w przenośni miażdżą kości robotników, wolnych i prze-tworzonych…
— Na litość Jabbera, o czym ci idioci gadają? — mówi jeden z mężczyzn. — Każdy jest za godziwą płacą i jeśli ktoś chce sobie zakładać związki, to proszę bardzo, ale wolni prze-tworzeni? To są zasrani kryminaliści, czy ci kretyni o tym nie wiedzą?
Odwaga dysydentów imponuje Judaszowi. Wykradają się w nocy z namiotów, nie zważając na patrole żandarmerii. Gdyby zostali złapani, nie wyszliby z tego cało. Ich kości użyźniłyby glebę.
Egzemplarze „RR” są zostawiane pod stołami, na kamieniach. Marny system dystrybucji, ale lepszego nie ma. Judasz zabiera te gazety i czyta, kiedy jest sam.
Dramaty, jakie się wokół niego rozgrywają, istnieją na obrzeżach jego świadomości. Judasz pracuje, tylko na chwilę podnosi głowę, kiedy z oddali dochodzą do niego odgłosy strzałów. Później się dowiaduje, że połączony oddział liberosynkretów i striderów znalazł się daleko na wschód od swojego nominalnego terytorium i zaatakował tyły budowy. Udało się ich odeprzeć, ale żandarmeria jest zmartwiona, że tak dumny naród jak striderzy zawarł sojusz z nieokrzesanymi liberosynkretami przeciwko kolei.
Z upływem tygodni, kilometrów i ton nadchodzi wiosna i dni powoli się wydłużają. Krajobraz po obu stronach żelaznej drogi jałowieje. Judasz i jego ekipa chowają się za barykadą z przewróconego na bok wozu, a rodzina striderów bombarduje ich jakimiś niezidentyfikowanymi pociskami. Wieża strzelnicza wiecznego pociągu obraca się i sieje wokół kraterami niby kwiatami. Judasz czyta „RR”.
Borinatch, striderzy, mają powód nienawidzić MKK. Biznesmeni z Nowego Crobuzon zagarniają ich ziemie, a za nimi przyjdzie państwo i milicja. Kto nie słyszał historii o Nova Esperium i rzezi tubylców? Każda śmierć robotnika kolejowego jest tragedią, lecz wina nie leży po stronie borinatch, którzy źle adresują swoją zemstę, ale ich lęki są uzasadnione. Wina leży po stronie Weathera Wrightby’ego, burmistrzyni i crobuzońskich plutokratów, którzy przyssali się do korupcyjnego cycka. Żądamy: KOLEJ DLA LUDU I POKÓJ Z KRAJOWCAMI!
Rypalnice są blisko. Judasz nie korzysta z oferowanych tam usług, od nudnych dziwek woli własną prawą rękę albo łańcolowe noce, pobliskie doliny i obciążone wyrzutami sumienia wciskanie się mężczyzny w mężczyznę.
Co tydzień w zagrodach dla prze-tworzonych odbywa się coś w rodzaju koncesjonowanej orgii. Podczas tych pijackich imprez prze-tworzone kobiety oddają się prze-tworzonym mężczyznom pod egidą nadzorców. Judasz patrzy, jak prze-tworzone kobiety są później kąpane w lodowatej rzece, wrzeszczą z zimna i piją antykoncepcyjne środki przeczyszczające. Pilnuje tego jeden strażnik. Traktuje je przyjaźnie. Opatruje ślady po ugryzieniach i krwiaki, wlepia kary prze-tworzonym mężczyznom, którzy są zbyt brutalni.
— To się nie godzi, co oni robią niektórym kobietom — mówi.
Pociąg z wypłatą prawie nigdy nie przyjeżdża punktualnie. Na parę dni spóźnienia ludzie reagują sarkaniem, ale czasem mija tydzień bez pieniędzy. Kiedy taka sytuacja powtarza się trzy razy z rzędu, wybucha strajk. W chaotycznym porywie demokracji układacze torów rzucają narzędzia i blokują pociąg do czasu, kiedy szekle brzęczą im w kieszeniach. Ich liczebność deprymuje nawet ich samych. Setki muskularnych mężczyzn, nad którymi górują krzepcy ludzie-kaktusy. Prostytutki, felczerzy, skrybowie, naukowcy, poszukiwacze ścieżek, myśliwi — wszyscy przychodzą popatrzeć na strajkujących.
Judasz stoi między nimi, kipiąc z podniecenia. Jego dziwna obojętność pierzcha, przez moment nie odczuwa konfliktu z mieszkającym w nim robakiem. „Interwencja” — myśli. Nigdy nie jest wśród pierwszych, którzy odkładają narzędzia, jak na przykład Grubogoleń, jeden z pracujących tu ludzi-kaktusów, młotkowy, którego Judasz uważał za sympatyka „RR”, czy Shaun Sullervan, skora do bójki złota rączka, który zawsze znajduje się w drugim rzucie.
Reakcją na strajk jest zwiększenie obciążeń prze-tworzonym. Brygadziści zapewniają strajkujących, że podejmowane są wszelkie wysiłki na rzecz dostarczenia pieniędzy, a potem przykręcają śrubę prze-tworzonym, żeby zrekompensować straty. Przykuci łańcuchami i perfidnie zmodyfikowani ludzie chwieją się od razów i zaklęć obdarzonych taumaturgicznymi mocami strażników, słaniają się pod ciężarem własnych kończyn i dźwiganych ładunków.
— Jaki to ma sens produkować tylu prze-tworzonych, skoro wychodzą z tego takie zasrane mięczaki jak ty? — wrzeszczy jeden ze strażników, bijąc prze-tworzonego, który się przewrócił; leżący ma dłonie inkrustowane oczami. — Co tydzień im powtarzam, że potrzebujemy prze-tworzonych do ciężkich robót, a nie pajaców zrobionych dla ich kaprysu. Wstawaj i noś szyny, do kurwy nędzy.
Wolni ludzie i robotnicy-kaktusy patrzą na to barbarzyństwo, nie mogąc zapobiec temu, że linia się wydłuża. Krzywią się i zaciskają zęby.
— Buce sakramenckie — mówi jeden z ludzi-kaktusów.
Żal im prze-tworzonych, ale nie umieją im wybaczyć, że łamią strajk. Pociąg z wypłatą zawsze w końcu przyjeżdża.
Absurdalna orgia spekulacji. Finansiści pływają jak pączki w maśle ukradzionych i wyciągniętych z kapelusza pieniędzy, ceny ziemi i akcji MKK szybują w górę. To nie potrwa długo. Kiedy zyski spadną, kiedy smród korupcji na styku MKK i państwa stanie się obezwładniający, pokażą się pęknięcia na fundamentach całego tego geszeftu. A kiedy bogaci czują strach, robią się drapieżni jak wilki. Mówimy: RZĄD DLA POTRZEBUJĄCYCH, NIE DLA KANCIARZY!
Granica cierpliwości prze-tworzonych zostaje przekroczona. Jeden z nich umiera na skutek pobicia przez strażników. Takie wypadki zdarzały się już wcześniej, ale tym razem ofiara była dostatecznie stara i dostatecznie lubiana, aby część prze-tworzonych nie podjęła następnego dnia pracy i urządziła zmarłemu hałaśliwy pogrzeb. Ta bezprecedensowa sytuacja jest panicznie rozpatrywana, depesze fruwają tam i z powrotem.
Nieprzejednani prze-tworzeni są ustawiani przy torach. Żandarmi zajmują pozycje. Wieża strzelnicza wiecznego pociągu obraca się.
„Bogowie jedyni” — myśli Judasz.
— Każdy, kto jest gotów wrócić do pracy, niech podniesie rękę — mówi jeden z kapitanów.
Prze-tworzeni są zdezorientowani. Kapitan czeka może pięć sekund i odwraca się. Daje sygnał i z wieży pada strzał.
Pocisk eksploduje między prze-tworzonymi. Judasz uświadomił sobie później, że ładunek zmniejszono, żeby płonące odłamki nie uszkodziły pociągu. Teraz słychać już tylko strzały i eksplozje, a w tłumie prze-tworzonych powstaje krwawy krater.
Silny, wytrenowany młotkowy wbija słup trzema uderzeniami, przeciętny czterema, a ludzie-kaktusy i najbardziej podrasowani prze-tworzeni z napędem parowym dwoma. Trzech spośród budzących powszechny szacunek potężnych ludzi-kaktusów potrafi tego dokonać za jednym zamachem. Jest też prze-tworzona kobieta, która im dorównuje, ale u niej ta umiejętność uchodzi za groteskową.
Judasz jest wolnym młotkowym — najwyższy stopień w hierarchii robotników kolejowych. Wszystkie słupy zamienia w golemy i każe im schować się w ziemi, toteż przy każdym uderzeniu młota słup wciska się jak najgłębiej.
Judasz słyszy metaliczne plaśnięcia swego młota jako oddechy stiltspearów. „Ach, ach, ach. Ach, ach, ach”. To go popycha do voxiteratora. Analizuje poszczególne elementy dźwięków, wielowarstwowe rytmy. Widzi, że Grubogoleń z kimś rozmawia, nie patrząc na niego. Stoi plecami do palisady. Zrekonfigurowany mężczyzna przechodzi tamtędy niby przez przypadek, ale Judasz wie, że podsłuchuje.
W towarzystwie Grubogolenia Judasz odnajduje Ann-Hari.
Judasz zabiega o przyjaźń wojowniczego człowieka-kaktusa. Rozmawiają o linii kolejowej, o niepowtarzalnym pylno-skalnym krajobrazie, o suchym późnozimowym mrozie i o pogłoskach, które podpełzają do nich po torach jak pociągi towarowe. Załogi w Myrshock znowu strajkują, a rząd w Cobsea kolejny raz upada, choć regularność tego zjawiska jest zupełnie przypadkowa.
Siedzą przy obozowym ognisku w Rypalnicach, palą i dzielą się narkotykami. Dosiada się do nich grupa kobiet. W chwiejnych cieniach ogniska Judasz zauważa Ann-Hari. Ubrana jest z funkcjonalną prowokacyjnością kurwy. Ann-Hari poznaje go, tak jak on ją, ale kiedy Judasz woła, macha i podbiega, ona tylko się uśmiecha.
Pozwala mu, żeby jej towarzyszył. Ann-Hari z prostytutki przedzierzgnęła się w pielęgniarkę, organizatorkę, działaczkę społeczną, doradczynię. Jej nietypowość — Ann-Hari łączy doświadczenie życiowe z łatwowiernością — sprawia, że młodsze i nowsze dziewczyny zwracają się do niej o pomoc. Ann-Hari rozmawia z Shaunem i Grubogoleniem. Ann-Hari organizuje i interweniuje.
Judasz obserwuje ją przy ogrodzeniu z łańcuchów. Ann-Hari przychodzi w nocy w miejsce niepilnowane przez strażników i robi to, co kiedyś Grubogoleń: stoi plecami do ogrodzenia, a za nią jest prze-tworzony, który udaje, że znalazł się tam przypadkiem.
Jest jeszcze ktoś trzeci, nastolatek. Panika, która czasami ogarnia prze-tworzonych, popycha go ku Ann-Hari. Judasz podchodzi bliżej. W tym stanie psychotycznego autoobrzydzenia prze-tworzeni mogą zrobić krzywdę sobie albo innym, a chłopiec mógłby dosięgnąć Ann-Hari przez ogrodzenie. Judasz słyszy jednak, co do siebie mówią i zwalnia.
— Umrę, umrę, już dłużej nie wytrzymam, zimno mi, popatrz na mnie — wyrzuca z siebie chłopak. Szarpie za nadwymiarowe, owadzie ramiona, które wyrastają mu z szyi jak kołnierz, które duszą go i drapią. — Ucieknę.
— Dokąd? — pyta Ann-Hari.
— Za torami, do domu.
Informator Ann-Hari stoi na straży. Z jego organicznego ciała wyłaniają się rury i tłoki, jest wyposażony w dwa szkielety z napędem parowym, wewnętrzny i zewnętrzny.
— Pójdziesz za torami?
— Do domu. Wstąpię do liberosynkretów.
— To jak, do Nowego Crobuzon czy do liberosynkretów? Grasują jak bandyci. Są wiele kilometrów stąd. Nie podchodzą tak blisko. Zanim do nich dotrzesz, żandarmi cię zabiją.
Chłopiec milczy przez chwilę.
— Pójdę na południe. Pójdę na północ. Na zachód.
— Na południu jest morze. Setki kilometrów stąd. Umiesz łowić ryby? Na północy czeka cię niezamieszkana równina, a potem góry. Na zachód? Na zachodzie jest strefa kakotopiczna. Tam się wybierasz?
— Nie…
— Też tak sądzę…
— Ale jak zostanę tutaj, to umrę…
— Może. — Ann-Hari odwraca się i patrzy na chłopca. Mieszkający w Judaszu robak rozprostowuje się. — Wielu z nas straci życie przy tej budowie. Może umrzesz i zostaniesz pochowany jak wolny człowiek pod żelazem. A może nie. — Ann-Hari chwyta za łańcuch i prawie dotyka chłopaka. Jego owadzie odnóża drżą. — Na razie żyjesz. I żyj dalej, zrób to dla mnie.
Judasz nie może mówić. Jest przekonany, że nigdy wcześniej nie widział tego chłopca.
Ann-Hari nie śpi z nim, ale całuje go, przez długie, upojne chwile, które nie są dane nikomu innemu. Ale kiedy Judasz chce więcej, Ann-Hari domaga się zapłaty z bezkompromisową stanowczością która go deprymuje.
— Nie jestem klientem.
Ann-Hari wzrusza ramionami. Judasz widzi, że nie powoduje nią chciwość.
Znowu wiosna i przy zwrotnicach czuć zapach rozgrzanego metalu. W zimie posuwali się do przodu bardzo powoli, ale teraz, kiedy ludzie zrzucają z siebie ubrania, tempo rośnie i zmniejszają dystans do niwelatorów.
Znajdują się na wielkich równinach otaczających Cobsea. Wieczny pociąg wjeżdża na nieprzyjazne, płaskie tereny alkalicznego kurzu, który zakleja usta i oczy jak ropa, który śmierdzi jak płyn do balsamowania zwłok. Wydaje się, że magazynuje ciepło, toteż ludzie czują się jak przerzuceni z lodowni do pieca. W kolejowym mieście panuje chaos. Trzody mięsne wrzodzieją. Ich mięso jest paskudne. Beczkowozy nieprzerwaną karawaną ciągną do okolicznych strumieni i rzek.
Kraina tętni życiem. Ziemia zapada się pod nimi, odsłaniając wola i otwory gębowe ogromnych drapieżników zasysających kurz. Ziemia wierzga. Burza ziemna wyrzuca pod niebo kamienne dyski, które bombardują pociąg.
— To jest diabelska kraina. Wszyscy to mówią.
Ekipy rozpoznawcze wracają z pustyni, uderzeniami batów wpędzając wielbłądy w spienioną panikę. Na ich wozie leży mężczyzna, sztywny, od stóp do głów oblepiony błotem, którym wszyscy są zachlapani, nie, to jest posąg, nie, to jest człowiek pokryty naroślami, kamiennymi tumorami. Zdejmują go z wozu, ludzki kształt, któremu drżą usta.
— To wylazło z ziemi…
— Myśleliśmy, że to mgła…
— Myśleliśmy, że to dym z ogniska…
W rzeczywistości jest to dymokamień, który wydostał się porami w ziemi i szybko zastygł. Muszą uwolnić nieszczęśnika za pomocą przecinaka. Razem z tą skorupą odchodzą płaty skóry i ciała.
Wiele dni później wieczny pociąg dociera na miejsce tego zdarzenia. Nad ziemią unoszą się pręgi dymu, zupełnie nieruchome. Kamień przybrał niemożliwe z punktu widzenia statyki patykowate kształty. Ażurowe chmury, twardsze od bazaltu arabeski, skalne opary.
Dym poleciał nad planowaną trasę i najtężsi ludzie przymierzają się z drewnianymi młotami do tych nowych formacji. Uderzają w skamieniałe momenty wiatru. Wygląda to tak, jakby rozbijali boki chmury. Spod dłuta wypryskują niewielkie odłamki dymokamienia, toteż mija wiele godzin, zanim udaje się wykuć korytarz szerokości torowiska. Przebijają drogę przez mgłę.
Liberosynkreci nie dają im spokoju, atakują z rozjuszoną kapryśnością. Na ręcznie napisanych plakatach można przeczytać: LIBEROSYNKRECI NIE SĄ WROGAMI!, ale robotnikom, którzy widzą krwawe skutki ataków, niełatwo jest sobie przyswoić ten slogan.
Judasz nie może zrozumieć, czego chcą liberosynkreci. Oni również giną podczas tych rajdów. Judasz nigdy tego nie widział na własne oczy, ale podobno ciała martwych i ciężko rannych liberosynkretów kładzie się na torach, żeby wieczny pociąg je zmasakrował. Kradną żelazne elementy, maszyny, parę sztuk bydła. Czy gra jest warta świeczki?
Teren podnosi się, trasa biegnie pośród skał i drzew. Ekipy niwelatorów są blisko, ponieważ spowalniają ich topograficzne przeszkody. Trafili na kopaczy tuneli, którzy od dwóch lat kują dziurę w granicie i jeszcze nie przebili się na drugą stronę.
Najpierw wyglądało to jak ogromna chmura, potem jak namalowany na niebie kaligraficzny obraz: od niwelatorów i tunelowców ucieka las owadów.
Ludzie klną, wkładają dodatkowe ubranie. Insekty napierają jak taran złożony z milionów opancerzonych chityną ciał. Są wielkie jak kciuki ludzi-kaktusów. Instynkt każe im walczyć z pociągiem. Giną miażdżone przez przekładnie i koła, powlekają tory oleistą breją własnych zwłok. Szyny trzeba posypać piaskiem, żeby zwiększyć przyczepność.
Od strony końca wiecznego pociągu słuchać potężny wrzask: owady doleciały do prostytutek i tych nielicznych żebraków, którzy dotarli tak daleko, do bydła i całej przytorowej gospodarki.
Przez niegościnny lasek. Niwelatorzy utkwili pośród tych szkieletowatych drzew. Ziemia stawia im opór, hamuje ich. Niwelatorzy dogonili kopaczy tuneli i inżynierów mostowych, układacze torów dogonili niwelatorów, markietanki dogoniły torowych i wszystko stanęło.
Ziemia tworzy kamienną zmarszczkę o wysokości kilkudziesięciu metrów, za stromą dla pociągu. Droga kolejowa wciska się do tunelu, który jest prawie skończony. Judasz wchodzi na wzniesienie. Po drugiej stronie ciągnie się w poprzek wąska dolina. Widzi prawie gotowy wiadukt, kilkadziesiąt metrów niżej, w miejscu, gdzie niedługo przebije się tunel. Ludzie w wiszących koszach borują dziury w skale, wkładają do nich ładunki, podpalają lonty i wędrują do góry.
Na wiadukcie roi się od prze-tworzonych. Rusztowanie sięga dna Parowu. Budowniczy mostu machają przybyszom na górze. Dochodzi do radosnego spotkania.
Brygady od wielu miesięcy pracowały pośród drzew koloru kości. Ludzie wyglądają jak ulepieni z kurzu. Skrybowie i naukowcy wychylają się z okien swoich przedziałów, kiedy pociąg staje. W górze krążą wyrmeny. Damy do towarzystwa dumnie paradują.
Wieczorem wszyscy hucznie świętują, budowniczowie tuneli i mostów są zachwyceni widokiem nowych twarzy. Judasz pije. Przy akompaniamencie katarynki tańczy z Ann-Hari, którą potem przekazuje Shaunowi Sullervanowi, a ten Grubogoleniowi. Palą, piją, mężczyźni tracą mowę od tanich narkotyków i bimbru pędzonego w prymitywnych gorzelniach za pomocą tandetnych zaklęć.
Judasz zauważa różnice między brygadami. Budowniczowie tuneli i mostów, którzy od dawna przebywają na tych diabelskich terenach, organicznie wrośli w krajobraz. W odróżnieniu od kolegów Judasza nie zważają na podziały klasowe. Chociaż prze-tworzeni kwaterują osobno i podejmuje się pewne wysiłki segregacyjne, niegościnna okolica nie pozwala na tak rygorystyczne podziały, jakie obowiązują w brygadzie Judasza, tak jakby żelazne połączenie z metropolią miało priorytet nad crobuzońską dyskryminacją. Przetworzeni od żelaznej drogi obserwują tubylczych prze-tworzonych. Judasz widzi, że oni to widzą, żandarmi i strażnicy też.
Judasz i jego brygada kładą tory w tunelu. Idzie im to jak krew z nosa. Ludzie, którzy żyją jak robaki, chowają się w posmarowanych woskiem niszach. Źródłem światła są dla nich ogniska i rozświetlająca taumaturgia umieszczona w kamieniach. Koledzy Judasza czują się nieswojo. Nie mogą znieść widoku szeroko otwartych oczu kopaczy. Huk młotów brzmi w tych ciemnościach upiornie głośno.
Po dotarciu do końca tunelu nie mają nic do roboty. Czyszczą pociąg — zbędny wysiłek — penetrują okolicę w promieniu kilku kilometrów, poszerzają studnię, ale nie mogą pomóc kopaczom ani budowniczym mostów, mogą tylko czekać, grać w karty, kopulować i kłócić się ze sobą.
Niwelatorzy nie są skazani na bezczynność. Mogą robić przekop albo nasyp za parowem, w stronę Cobsea, od którego wciąż dzieli ich ponad sto pięćdziesiąt kilometrów ciężkiego terenu. Ale zanim wezmą się do roboty, chcą otrzymać zapłatę, a kasa znowu jest pusta.
Wiadomość o tym, że kanał z pieniędzmi znów jest zatkany, szybko się rozchodzi. Pracowali za dobre słowo, zaległości wynoszą już wiele miesięcy i wszyscy sądzili, że pociąg przywiezie gotówkę. Niwelatorzy odmawiają powrotu do pracy. Od wielu tygodni żaden pociąg z Nowego Crobuzon nie dotarł na koniec linii.
Skutki? Nie ma spowolnienia tempa robót ani protestów, nie dzieje się nic oprócz tego, że wzbiera gniew, który zbyt długo był tłumiony. Tunelowcy kują, a nowi przybysze ścinają drzewa, żeby zrobić z nich kiepskiej jakości podkłady.
Jeden z tunelowców zostaje ranny — kiedy ktoś stale używa czarnego prochu, musi liczyć się z takim ryzykiem, ale on reaguje takim oburzeniem, jakby to był pierwszy tego typu wypadek.
— Patrzcie — mówi, pokazując zakrwawioną dłoń. Czerwony kolor jaskrawo odcina się od białego kurzu, który pokrywa mężczyznę. — Wjebali nas do tego tunelu, żebyśmy tutaj wykitowali.
Tego wieczoru Judasz schodzi do doliny, w której spotykają się mężczyźni spółkujący z mężczyznami. Kiedy stamtąd wraca, czeka na niego Grubogoleń.
— Jest zebranie — mówi. — Nie u nas, tylko u nich. — Pokazuje na światła w wieży strzelniczej wiecznego pociągu. — Musimy się namyślić. Wysyłają do tyłu jeźdźców z informacją dla Wrightby’ego, żeby jak najprędzej przysłał pieniądze.
Następnego dnia dochodzi do bójki na kafary między dwoma kaktusami. Nadzorcy mogą się tylko przyglądać, jak te wegetatywne kolosy miażdżą sobie nawzajem kości z włókna roślinnego.
— Coś wisi w powietrzu — mówi Ann-Hari do Judasza. Siedzą na poczerniałej, kamiennej platformie, która pękła od ognia, zimnej wody i uderzeń młota najsilniejszego z przetworzonych. — Dziewczyny się boją.
Przy wejściu do tunelu leży kilka ręcznie napisanych egzemplarzy „RR”. Każdego dnia, każdej nocy gniew znajduje swoje ujście w bójce albo jakimś akcie wandalizmu, ktoś rozbija reflektor wiecznego pociągu albo wydrapuje w farbie wulgaryzmy.
Niwelatorzy zbierają się codziennie rano i odmawiają przejścia na drugą stronę wąwozu. Brygadziści znajdują dla nich inną pracę. Niwelatorzy nie strajkują, tylko odmawiają wykonywania swojego podstawowego zadania. Zgadzają się zamiatać odłamki skalne w tunelu czy nosić narzędzia, ale przekroczenie wąwozu oznaczałoby rozpoczęcie budowy ostatniego odcinka linii kolejowej do położonego Ponad sto pięćdziesiąt kilometrów dalej Cobsea. A tego nie zrobią. Nie zrobią tego, póki żelazna droga wstrzymuje im wypłatę ciężko zarobionych pieniędzy. Byłaby to kapitulacja.
Jest noc. Wzdłuż pociągu i w ciemnościach tunelu płoną ogniska. Wędrowne gwiazdy jasno świecą, spacerując obok swoich stacjonarnych kuzynek. Judasz zrobił golema z ostów.
— Co to jest?
Judasz podnosi wzrok. Ludzie się gapią, wchodzą na skałę. Poruszają się małymi, szarpanymi krokami jak pociągane za sznurki marionetki.
— Co się dzieje? — docieka Judasz, ale mężczyzna, któremu zadał to pytanie, pokazuje tylko do góry i krzyczy:
— Patrzcie, patrzcie! Chodźcie, jest!
Zza grzbietu wzgórza spływa jakaś melodia, jakby krzaki i kamienie dostały głos i śpiewały jakiś aberracyjny hymn. Ludzie wchodzący na zbocze zaczynają krzyczeć i wracać, uruchamiając lawinę kamyków. Przewracający się ludzie wpadają na kolegów. Judasz przytrzymuje się korzeni i nie traci równowagi.
Rozedrgany śpiew, chorał wystraszonej przyrody, jest głośny. Nad Judaszem wisi pająk. Nie, to nie pająk, za duży, rozmiarów drzewa, grubego drzewa z gałęziami rozchodzącymi się idealnie symetrycznie, to nie może być pająk, ale to jest pająk, o wiele większy od największego człowieka.
— Tkacz.
— Tkacz.
Wypowiedzieli to słowo. Ich głosy przekroczyły granicę strachu, zgroza odarła je z wszelkiej tonalności.
Tkacze. Pająki, które nie są bogami, ale prawie, mają zupełnie inny status ontologiczny od ludzi i zwierząt, są od nich znacznie bardziej oddalone niż obce rasy, niż demony, niż archony, ich moc, ich motywy, ich sens istnienia jest nieprzenikniony jak żelazo. Stworzenia, które walczą, mordują, umierają i tak wszystko przerabiają, aby odpowiadało ich wyobrażeniom o pięknie, o misterności sieci, która jest całym uniwersum, splotem nici nacechowanym spiralną symetrią wykraczającą poza granice tego, co możliwe.
W głowie Judasza rozbrzmiewają piosenki o Tkaczach. Rymowanki grozy dla dzieci:
Dziewczyna będzie twoja, kusił
A potem swą siecią ją zadusił
Ten Tkacz milusi.
Purnonsens, pantomimowe błazeństwa. Patrząc na to stworzenie, które emanuje quasi-światłem, Judasz wie, że te piosenki są nieskończenie małymi drobinami głupoty.
Tkacz zawisł w skomplikowanym bezruchu. Cielsko smoliście czarne, kula wyciągnięta w łzę, z głową pochłaniającą cały blask wokół siebie. Cztery długie odnóża zakończone sztyletami stóp, cztery krótsze wyżej sprawiają wrażenie, jakby wisiały na niewidzialnej sieci. Jest długi na trzy, może cztery metry, a teraz — co to? — obraca się powoli, nieznacznie i świat jest jakby schwytany w pajęczą sieć. Judasz czuje szarpnięcie, znak, że Tkacz zaprzągł do siebie świat za pomocą nici, które wytwarza podczas obrotu.
Z ust Judasza dobywa się nieartykułowany, gardłowy dźwięk, wyrwany przez niewidzialne nici Tkacza. Jest to forma kultu.
Na całym zboczu kolejarze stoją sparaliżowani tym spektaklem. Niektórzy próbują uciec, paru idiotów podpełza bliżej, ale większość, do której należy Judasz, stoi bez ruchu i patrzy.
— Nie dotykać, nie zbliżać się, to jest Tkacz, do cholery! — krzyczy ktoś z dołu.
Skały nadal śpiewają. Teraz dołącza do nich Tkacz.
Jego głos wychodzi spod kamieni. Jego głos jest wibracją w pyle.
… JEDEN I JEDEN I JEDEN I DWA I CZERWONY CZERWONO-CZARNY CZERWONO-NIEBIESKI CZARNY PRZEZ KANION DRUCIANY WŁOK CIACH ROZCIĘCIE WYDECH ROZWARCIE LEGAT I KONSTRUKT MOJE WIĘZI MOJE OCZY DZIECI MILSZE JAKIE KAMIENNE CIĘCIE I PYLNY BĘBEN TY BRZMISZ POWOLNIAK PUŁAPKA POTRZASK DLA RYTMU W NARZĘDZIU I KAMIENIU…
Głos z czasem staje się coraz donośniejszy, kamyczki na zboczu tańczą do taktu.
… JEDZ MUZYKĘ JEDZ DŹWIĘK PCHAJ PULS PULS I LOGUM MAGIA…
Myśli i faktury rzeczy są chwytane jak ryby w sieć i wciągane w Tkacza.
…ROZKRUSZ I SCAL ZATROSZCZ SIĘ ODKRUSZ CO JEST WCZEŚNIEJ ODKRUSZ TWOJE IMIĘ JEST RAKAMADEVA SKAŁA MÓJ DEMON WZDRYGNIJ SIĘ SUŃ KU TEMU CO BĘDZIE TWĄ BUDOWLĄ…
Tkacz wciąga wszystkie swoje ramiona i delikatnie opada odkręcony od swojej zawieszonej w powietrzu osi obrotu. Nadal zasysa resztki światła i pęcznieje, jakby światło było jedyną realną substancją. Judasz, ziemia, na której stoi, ażurowe drzewa, których się przytrzymuje — wszystko to są obrazy z dawnych czasów, wyblakłe od słońca, maszeruje po nich energiczny pająk.
Tkacz kolejno unosi nogi w podniesionym do ósmej potęgi balecie, tanecznym krokiem zmierza na krawędź wąwozu, wyprani z kolorów ludzie podążają za nim. Odwraca figlarnie głowę, aby spojrzeć na nich konstelacją oczu podobnych do czarnych jajeczek. Za każdym razem, kiedy to robi, ludzie zastygają, a potem ruszają znowu, jakby byli do niego uwiązani.
Prześlizguje się nad krawędzią wąwozu. Podbiegają, żeby popatrzeć, jak pajęczak z gracją dziewczyny w szpilkach schodzi po pionowej skarpie. A raczej zbiega, wielki, groteskowy kształt po chwili jest już przy korzeniach mostu, dźwigarach wyskakujących ze skały w połowie wysokości skarpy. Jednym susem, pomijając przestrzeń pomiędzy, Tkacz znajduje się na szkielecie konstrukcji. Zaczyna wirować, zamienia się w pozbawione obwodu koło — z tej odległości niewielkie — i jedzie po dźwigarach, na których za dnia wiszą prze-tworzone mostowe małpy.
…I ŁAM I ŁAM… — głos rozbrzmiewa tak głośno, jakby Tkacz był tuż koło Judasza. — …PRZYJ TRZYJ CZEKAJĄ ODDECH TRZYMAJĄC I OCIEKAJĄC NA TWOJĄ INTERWENCJĘ DEMONY RUCHU UNIESIENIA CYTOWANIA PRZYTACZAJĄ BUDOWA WIEŻA WESTCHNĄĆ WKRÓTCE ZAWRÓCIĆ GWIAZDA I CZYSTY JESTEŚ I JESTEŚ BEZPIECZNY Z CZASEM Z DALA OD RÓWNIN PAROWY CZŁOWIEK… Tkacz znika i w oczy Judasza ponownie wlewa się nikłe światło nocy. Tkacza nie ma, ale upływa wiele chwil, zanim kolejarze wpatrzeni w pająkokształtną nieobecność na moście odwracają się i odchodzą. Ktoś zaczyna płakać.
Następnego dnia kilku mężczyzn nie żyje. Patrzą w dach namiotu albo w niebo oczami całkowicie wyzutymi z koloru i z uśmiechem cichej radości.
Pewien starszy człowiek, który już dawno postradał zmysły, od wielu kilometrów wędruje razem z koleją. Siedzi przy robotnikach machających młotami albo dziwkach sprzedających chwile wytchnienia. Stał się czymś w rodzaju maskotki, amuletu. Po wizycie Tkacza stoi nad otworem tunelu i deklamuje gŁosolalicznie, a potem płomiennymi słowy. Mówi, że jest prorokiem pająka. Budowniczowie żelaznej drogi nie wykonują jego rozkazów, ale słuchają go z powściągliwym respektem.
Wędruje pośród wymuszonej bezczynności torowych. Krzyczy na tunelowców, żeby odłożyli oskardy, rozebrali się do naga i pobiegli na północ do nieznanych krain śródlądzia. Krzyczy na nich, żeby kopulowali z pająkami w kurzu. Wszyscy są poowijani nićmi Tkacza. Pozawęźlani w nową konfigurację.
— Widzieliśmy Tkacza — mówi Judasz. — Większości ludzi nie jest to dane. Widzieliśmy Tkacza.
Następnego dnia strajkują kobiety.
— Nie — mówią mężczyznom, którzy przychodzą do ich namiotów i wytrzeszczają oczy ze zdumienia.
Kobiety formują oddziały bojowe, uzbrojone w zaimprowizowane narzędzia walki. Pikieta w łachmanach i halkach.
Zebrało się ich kilkadziesiąt, zdeterminowane i zaskoczone własną zuchwałością. Odsyłają z kwitkiem młotkowych, tunelarzy, żandarmów. Odprawieni gromadzą się w jednym miejscu. Dyskutują. Niektórzy onanizują się za skałami, część po prostu idzie sobie. Wielu zostaje.
Kurz spowija obie grupy, które stoją naprzeciwko siebie. Przychodzą żandarmi, ale nie bardzo wiedzą, co mają robić. Kobiety nie naruszają porządku publicznego, mężczyźni czekają.
— Nie ma walenia bez płacenia! — intonuje Ann-Hari. — Nie ma walenia bez płacenia, nie ma walenia bez płacenia!
— Nie będziemy tego więcej robiły za piękne słowa — mówi Ann-Hari do Judasza. — Odkąd tu przyjechałyśmy i skończyły się Pieniądze, dziewczyny oddają się na kredyt. Naszym, żandarmom, teraz jeszcze tym nowym. A ci od dawna nie mieli kobiety i są bardzo brutalni. Przychodzą i mówią: „Dopisz mi do rachunku, mała”. Strach odmówić, chociaż wiemy, że nigdy nie zobaczymy tych pieniędzy. Cyra straciła oko. Przyszedł jakiś tunelarz i powiedział, żeby dopisała mu do rachunku, ona mu na to, że nie, a on tak jej przypieprzył, że oko pękło. Belladonna ma złamaną rękę. Nie ma walenia bez płacenia, Judaszu. Od teraz chcemy najpierw zobaczyć pieniądze.
Kobiety bronią Rypalnic. Wprowadzają patrole uzbrojone w kije i buty na szpilkach. Tworzy się linia frontu. Wymieniają się przy opiece nad dziećmi. Na pewno są wśród nich takie, którym ta konfrontacja się nie podoba, ale ulegają woli większości. Ann-Hari i inne kobiety ze śmiechem i podkasanymi spódnicami paradują przed mężczyznami. Judasz nie jest jedynym mężczyzną, który sympatyzuje z tymi rozjuszonymi dziwkami. On, Shaun Sullervan, Grubogoleń i paru innych pilnuje, żeby nie doszło do rękoczynów.
— Dajcie spokój, dziewczyny — mówi brygadzista, wcielając się w rolę pośrednika. — O co wam chodzi? Co wam wpadło do głowy? Potrzebujemy was, moje śliczne — dodaje z uśmiechem.
— Nie ustąpimy, John — replikuje Ann-Hari. — Nie damy się więcej nabrać na czcze obietnice. Płaćcie, bo nie będzie walenia.
— Nie mamy pieniędzy, Ann, przecież wiesz o tym, moja słodziutka…
— To nie moja sprawa. Powiedz Wrightby’emu, żeby płacił swoim ludziom, a wtedy…
Kołysze biodrami.
Tego wieczoru grupa mężczyzn na poły żartobliwie, na poły z wściekłością próbuje przerwać kordon, ale kobiety okładają ich kijami i zmuszają do rejterady. Mężczyźni trzymają się za porozbijane głowy i wrzeszczą trochę z bólu, a trochę ze zdziwienia.
— Ty kurwo jebana! — krzyczy jeden z nich. — Rozjebałaś mi głowę, zdziro!
Również następnego dnia kobiety nie ustępują ani na krok i sytuacja traci posmak nowości i absurdu. Mija nastrój rozbawienia. Jeden z mężczyzn wyjmuje fiuta i macha nim w ich stronę.
— Chcecie zapłaty? — wrzeszczy. — To zjedzcie go, wy niemyte, pazerne dziwki!
Części mężczyzn to się nie podoba — zżyli się z tymi dziewczynami, które dzielą z nimi trudy tego przedsięwzięcia — i uciszają go, ale inni go popierają.
— Zapraszamy z pieniędzmi! — wołają kobiety. — Nie wińcie nas, napaleni dranie!
Wygłodzeni mężczyźni organizują drugi atak, tym razem pod wodzą tunelarzy. Pałają gwałcicielską żądzą zemsty. Coś jednak krzyżuje im szyki: prze-tworzone kobiety, które wysłano do prania ubrań w pobliżu namiotów Rypalnic, wszczynają alarm. Mężczyźni błyskawicznie do nich przyskakują i próbują uciszyć, ale jest już za późno. Przybiega szwadron prostytutek.
Mężczyźni zostają podźgani, jedna z kobiet ma rozbitą twarz. Po odparciu intruzów prostytutki znajdują jedną z prze-tworzonych kobiet nieprzytomną i krwawiącą. Po chwili wahania zanoszą ją do swojego namiotu, żeby opatrzyć jej głowę.
Rano strajkują tunelarze. Zbierają się koło wylotu tunelu. Brygadziści biegną z nimi negocjować. Tunelarze mają swojego rzecznika: chudego geotaumaturga z dłońmi bazaltowo czarnymi od kamieni, które rozmiękcza za pomocą swoich nikłych mocy.
— Wrócimy do pracy, jak dziewczyny znowu nas wpuszczą — mówi i jego koledzy się śmieją. — Mamy swoje potrzeby.
Prostytutki, a teraz tunelarze przedstawili swoje postulaty. Niwelatorzy nie chcą pracować, a torowi nie mogą, siedzą na słońcu i grają w kości albo się biją. Stosunki w obozie stają się brutalne. Wieczny pociąg stoi w miejscu. Żandarmi naradzają się z brygadzistami. Pada deszcz, ale jest ciepły i nie przynosi ochłody.
— Kopulujcie z pająkami — głosi starzec. — Nadszedł czas zmian.
Sytuacja staje się patowa. Tylko most jest budowany. Wieczorami, kiedy zajmujące się tym brygady kończą pracę, przechodzą na drugą stronę kanionu do siostrzanego obozu, żeby obejrzeć to kuriozalne widowisko. Przychodzą hotchi w strojach z kolców, małpy wyszkolone i wytresowane metodą prze-tworzenia, prze-tworzeni z małpiatkowatymi ciałami. Przychodzą jako strajkowi turyści, po kolei odwiedzają kolejne grupy.
Dziennikarze, którzy wykorzystują każdą okazję, żeby wysłać artykuły do crobuzońskiej redakcji, nagle mają o czym pisać. Jeden z nich heliotypuje pełniące straż kobiety.
— Nie wiem, jak to sformułować — mówi do Judasza. — „Dysputa” chce być poważną gazetą i nie pozwala mi pisać o dziwkach.
— Zrób jak najwięcej zdjęć — radzi mu Judasz. — To jest historyczne wydarzenie, które powinieneś udokumentować.
Zauważa, że przemawia przez niego robak dobroci. Na moment traci dech, kiedy uświadamia sobie, że słyszy jego głos.
— Wszyscy jesteśmy dziećmi pająków — mówi sędziwy prorok.
Na skałach pojawiają się ręcznie napisane egzemplarze „RR”.
To nie są trzy strajki ani dwa i pół strajku. To jest jeden strajk przeciwko wspólnemu wrogowi, z jednym celem. Kobiety nie są naszymi przeciwniczkami. Nie wolno nam mieć do nich pretensji. Mówią nam: „Nie ma walenia bez płacenia” i to może być również nasze hasło. Ani razu nie walniemy młotem, dopóki nie otrzymamy obiecanych pieniędzy. One tak mówią i my też tak powiedzmy: „Nie ma walenia bez płacenia”.
Kiedy dla nadzorców i żandarmów staje się jasne, że wzajemne animozje nie wykrwawią strajku, sytuacja ulega zmianie. Judasz to czuje, widząc po wstaniu z łóżka, że brygadziści biegają po całym obozie naładowani nową energią.
Mimo wczesnej pory jest już gorąco i pot leje się z Judasza strugami, kiedy bez śniadania podchodzi do wylotu tunelu wraz z innymi bezczynnymi robotnikami. Tunelarze stoją w szyku bojowym z oskardami w garściach. Naprzeciwko nich są brygadziści, żandarmi i korpus prze-tworzonych.
— Bądźcie rozsądni — mówi jeden z nadzorców.
Judasz go zna. Zawsze go wzywają, kiedy trzeba przekazać ludziom coś nieprzyjemnego. Nadchodzi delegacja prostytutek z Ann-Hari na czele. Tunelarze wznoszą obelżywe okrzyki. Kobiety ograniczają się do roli widzów. Pociąg dyszy jak rozjuszony byk.
Nadzorca staje przed prze-tworzonymi plecami do strajkujących. Judasz widzi, że Ann-Hari szepcze coś do Grubogolenia i innego mężczyzny, a oni kiwają głowami, nie odejmując wzroku od prze-tworzonych. Jeden z nich, ze sterczącymi z ciała rurami, patrzy na Grubogolenia i porusza głową. Obok niego stoi znacznie młodszy mężczyzna z pokrytymi chityną nogami wyrastającymi z szyi.
— Bierzcie oskardy i idźcie do tunelu — mówi brygadzista do prze-tworzonych. — Kujcie skałę. Pokażemy wam, jak się to robi.
Reakcją jest milczący bezruch.
— Bierzcie oskardy i idźcie do tunelu — powtarza brygadzista. — Dokończcie go.
Znowu zapada cisza, ale po chwili tunelarze zaczynają krzyczeć:
— Łamistrajki! Łamistrajki!
Okrzyki szybko jednak cichną, ponieważ prze-tworzeni nie ruszają się.
— Bierzcie oskardy!
Wciąż żadnej reakcji, nadzorca strzela więc z bata. Rozlega się okrzyk bólu i jeden z prze-tworzonych pada na kolana, trzymając w dłoniach zakrwawioną twarz. Część prze-tworzonych wydaje z siebie lękliwe odgłosy, a niektórzy ruszają w stronę tunelu, ale na dźwięk wypowiedzianego półgłosem rozkazu nieruchomieją, z wyjątkiem jednego, który biegnie do tunelu, wołając:
— Od początku byłem temu przeciwny, nie zmusicie mnie, to jest głupi pomysł, to jest głupi pomysł!
Inni nie patrzą na niego, a on znika w ciemnościach. Młody człowiek z owadzimi odnóżami na szyi drży ze wzrokiem wbitym w ziemię. Mężczyzna z rurami coś mówi.
— Bierzcie oskardy. — Nadzorca przybliża się do prze-tworzonych. W Judaszu coś wzbiera. Wokół siebie słyszy gniewne pomruki, czuje, że atmosfera się zaognia. — Bierzcie oskardy, bo inaczej będę musiał podjąć odpowiednie kroki. — Wrzawa narasta, ale nadzorca przekrzykuje protesty. — Bierzcie oskardy i wchodźcie, bo inaczej wybiorę dla przykładu któregoś wichrzyciela… — Powoli wiedzie spojrzeniem po struchlałych prze-tworzonych, zatrzymuje wzrok na tym z rurami, który jako jedyny nie spuszcza oczu, a potem chwyta dygoczącego ze strachu chłopca, którzy krzyczy i pada na kolana. — …i surowo go ukarzę.
Przywołuje gestem dwóch żandarmów i kiedy podchodzą, znowu wybucha tumult. Żandarmi zaczynają bić młodego człowieka.
Tak jak podczas śpiewu stiltspearów Judasz czuje, że czas zgęstniał. Patrzy, jak pałki spadają na chłopca, który nieporadnie zasłania głowę i chitynowe dodatki. Czas płynie tak powoli, że może sobie pozwolić na obserwowanie krążących w górze ptaków i zafascynowaną analizę wyrazu twarzy ludzi.
Na większości z nich maluje się zastygła zgroza. Prze-tworzony z rurami, który był opiekunem chłopca, zacisnął zęby, torowi i tunelarze przyglądają się tej scenie ze współczuciem, zdumieniem i niepokojem. Kiedy razy padają, a żandarmi powstrzymują tłum, Judasz wszędzie widzi wahanie. Wszyscy są niezdecydowani i napięci. Patrzą na sąsiadów, na wyjącego prze-tworzonego i pałki, potem znowu na sąsiadów. Żandarmi też się wahają, przerwy między ciosami pałki są coraz dłuższe, ich koledzy niepewnie podnoszą broń i wzmaga się chór zgrozy.
Judasz widzi Ann-Hari, która wymachuje rękami w powietrzu, powstrzymywana przez koleżanki. Ludzie mają takie miny, jakby szykowali się do skoku do zimnej wody. Dalej patrzą na siebie nawzajem, czekają, czekają. Judasz czuje, że mieszkający w nim robak wychodzi do nich, trąca ich i ruszają się.
To nie Judasz stawia pierwszy krok — on nigdy nie stawia pierwszego kroku — ani prze-tworzony z rurami, ani Grubogoleń, ani Shaun, tylko jakiś nieznany tunelarz. Występuje przed szereg i unosi ramię. Wygląda to tak, jakby przebijał się przez napięcie, które zaległo nad światem, napięcie, które pęka jak menisk wypukły i wlewa się w czas. Za nim idą inni, Ann-Hari w końcu wyrwała się koleżankom, prze-tworzeni rzucają się do przodu, żeby powstrzymać pałki i baty żandarmów, teraz biegnie również sam Judasz i zaciska stwardniałe od pracy dłonie na gardle jednego z mundurowych.
W uszach ma wyłącznie gorące tętno własnej wściekłości. Walczy, tak jak się nauczył podczas licznych burd. Nie słyszy, ale czuje wystrzały z broni palnej jako kuksańce powietrza. Energia kipi w nim zaklęciami i kiedy chwyta jednego z żandarmów, instynktownie robi z jego koszuli golema, który go dusi. Judasz biegnie i walczy, wszelkiej materii nieożywionej, której dotknie, na moment nadaje quasi-życie posłuszne jego rozkazom.
Żandarmi mają skałkówki i baty, ale zdecydowanie ustępują przeciwnikom liczebnie. Mają taumaturgów, ale nie milicyjnego kalibru: nie widać wypluwanych kropli energii ani transformacji strajkujących, tylko prymitywne czary, przed którymi budowniczowie kolei skutecznie się bronią.
Wśród torowych jest więcej ludzi-kaktusów niż w szeregach nadzorców. Dopadają strażników MKK i łatwo rozbijają kordon, okładając ich zielonymi pięściami. Osłaniają kolegów, a żandarmi nie mają kuszarpaczy, jedynej broni, która mogłaby im zagrozić.
Prze-tworzony z rurami odciąga zmaltretowanego chłopca poza strefę niebezpieczeństwa. Wyjmuje z kieszeni kawałek węgla i wkłada do ust, pył czerni mu usta. Potem wskakuje w wir walki. Ci żandarmi, którzy utrzymują się jeszcze na nogach, wycofują się. Reszta leży na ziemi, obok krwawiących prze-tworzonych i wolnych ludzi. Wszystko rozgrywa się bardzo szybko.
Judasz biegnie. Ocieka krwią. Żandarmi unoszą broń, atakowani przez prze-tworzonych, którzy zrzucili kajdany. Strzelają i prze-tworzeni padają. Koło pociągu żandarmi przegrupowują się.
— Musimy…! — woła Judasz.
Rurowiec jest przy nim, kiwa głową, też krzyczy i znajduje posłuch, u prze-tworzonych i niezmodyfikowanych, jest Ann-Hari, jest Shaun, wszyscy przyjmują rozkazy od tego anonimowego prze-tworzonego.
— Ty — mówi do Judasza. — Ze mną.
Obdarta armia maszeruje między drzewami na miejsce postoju wiecznego pociągu, który dymi i pluje parą. Jego bufor sterczy jak zepsute zęby. Komin jarzy się, wygląda jak lejek wsysający energię słońca. Ludzie wskakują i zeskakują z prycz na dachu, z barakowagonów, patrzą na zbliżających się żandarmów i strajkujących. Obie biegnące armie próbują przeciągnąć ich na swoją stronę.
— Oni, oni…
— Schodźcie, to są ci przeklęci prze-tworzeni…
— Strzelali do nas, bili nas…
— Rozejdźcie się, dranie, bo strzelam…
— Powstrzymajcie ich, na Jabbera, kurwa mać, powstrzymajcie ich, do kurwy nędzy…
Żandarmi ustawiają się koło pociągu w bezładnym szyku z bronią gotową do strzału i fala złożona z ciekawskich oraz rozjuszonych strajkujących — tunelarzy, prostytutek, prze-tworzonych — staje w miejscu. Żandarmi wycofują się do wieży strzelniczej.
Następuje długi moment zawieszony między patem i chaosem. Ann-Hari i rurowiec podchodzą bliżej. Po prze-tworzonym nie widać żadnych emocji, po Ann-Hari owszem. Za nimi stoi armia prze-tworzonych. Nie maszerują, tylko trzęsą nogami, na których wciąż widać ślady po kajdanach, rozbitych kamieniami lub otworzonych kluczami. Nie maszerują, przy każdym kroku prawie się przewracają o własne nogi. Słońce okłada ich plamami skundlonych kolorów i uwydatnia kontury ich zaimprowizowanej broni.
Unoszą elementy ogrodzenia, które ich więziło. Machają łańcuchami, które skuwały im stopy. Z odłamków garnków i kawałków drewna zrobili sobie noże. Są ich dziesiątki, a potem setki.
— Na Jabbera, kto ich wypuścił? — woła histeryczny głos. — Co wyście zrobili?
Robak w Judaszu pęcznieje na ten widok. Nadyma go, rusza się jak dziecko w brzuchu. Judasz woła do nich w formie pozdrowienia i ostrzeżenia.
Mężczyźni chodzący na czworakach stają się bizonami, niosą na plecach innych, oplecionych własnymi kończynami. Kobiety kroczą na wydłużonych kończynach zrobionych ze zwierzęcych części ciała, a mężczyźni na tłokach przypominają młoty parowe, które ożyły. Kobiety są całe porośnięte włosiem, grubymi jak palec czułkami albo kłami ukradzionymi dzikom czy wyrzeźbionymi z marmuru. Usta stają się mechanizmami zębatymi, ogony kotów i psów powiewają wokół talii niby spódnice. Gruczoły prze-tworzonych sączą atrament. Ten tęczowy melanż, ten konglomerat przestępców, ta pstrokacizna podchodzi bliżej i jest wolna.
Żandarmi wycofali się. Są w opancerzonym wagonie, w wieży strzelniczej. Niektórzy wzięli muły albo konie z zagrody przy końcu torów i uciekli.
— Nie, nie, nie.
Wielu tunelarzy i torowych jest przerażonych wyzwoleniem prze-tworzonych. Nikt nie ma pewności, kto to zrobił i w jaki sposób. Ukradzione klucze, moment, który przebiegł przez kraal spętanych przestępców (chociaż jest paru takich, którzy nie chcą wyjść, którzy nie chcą zrzucić kajdan).
— Nie po to tutaj jesteśmy! Nie o to chodziło! — jakiś tunelarz krzyczy do Shauna Sullervana. Zwrócenie się do Ann-Hari albo kogoś z hordy tych dziwadeł byłoby poniżej jego godności. — Nie chciałem, żeby chłopak dostał manto, nie zasłużył sobie, ale to jest głupota. Co teraz będzie? No? My chcieliśmy… — Jego spojrzenie pada na przetworzonych, którzy świdrują go wzrokiem. — Nie obrażajcie się, koledzy — mówi teraz do nich. — Słuchajcie, to nie jest moja sprawa. Widzieliście, że nie pozwolimy, żeby was maltretowali. Ale, ale, nie możecie, musicie wrócić, to jest…
Pokazuje na wieżę strażniczą.
Jest już późno. Oblężenie przepoczwarzyło się w dziwny spokój.
— Ludzie, kurwa, zginęli — mówi. — Oni nie żyją.
Nie żyje chłopiec z owadzimi dodatkami. Inni prze-tworzeni polegli od kul. Jednego z ludzi-kaktusów rozpłatała przelatująca deska. Martwych żandarmów zniesiono w jedno miejsce, zabitych podbijakami, kołkami, zastępczą bronią budowniczych kolei. Przy zbiorowych grobach lamentują oszołomieni żałobnicy.
Myśliwi wracają. Prostytutki siedzą na kamieniach i obserwują pociąg. Palacze i hamulcowi patrzą przerażeni, jak upojeni wolnością prze-tworzeni napełniają kocioł i pociągają za dźwignie, a ci, którzy mają swoje kotły, kradną wysokokaloryczny koks. Zdezorientowani ludzie krążą koło pociągu i pytają, co się właściwie stało. Spoglądają na słońce i na oklapnięte trupy drzew w oczekiwaniu na kogoś, kto przejmie stery.
Dziwny spokój rodzi atmosferę zaniepokojenia i wyczekiwania. Żandarmi zajęli wieżę strzelniczą i jeszcze jeden wagon, resztę pociągu opanowali prze-tworzeni. Żelazna wieża trzeszczy w upale, zamontowane na szczycie działo obraca się.
Wolni ludzie chcą traktować Shauna i Grubogolenia jako przywódców prze-tworzonego motłochu, ale stoi przy nich Ann-Hari, a także przy tym z rurami — na imię mu Uzman, jak dowiaduje się Judasz — i innych prze-tworzonych.
— Zabierz swoich chłopaków z powrotem do zagrody — mówi rzecznik wolnych robotników. — Jak myślisz, co oni tam robią?
Pokazuje na wieżę. — Szykują się do ataku, ot co. Postawiliśmy na swoim. Jeśli teraz wrócicie, nam zapłacą, a dla was nie będzie… nie będzie kar…
Słowa te kieruje do Shauna, ale odpowiada mu Uzman.
— Wy dostaniecie szmal, a my mamy oddać pociąg? — Śmieje się. Absurdalność propozycji wolnych ludzi jest dla wszystkich oczywista. Chcą, żeby prze-tworzeni sami pozbawili się dopiero co wywalczonej wolności. — Jeszcze nie zdecydowaliśmy, co dalej zrobimy — mówi. — Ale zdecydujemy.
Przekrzykują się jak na ulicznym wiecu, poza zasięgiem wieży strzelniczej — prze-tworzeni z prze-tworzonymi, torowi, rdzożercy żrą się nawzajem, tunelarze. Z wieży strzelniczej dochodzą odgłosy jakiejś krzątaniny. Strajkujący obserwują sytuację zza barykad. Księżyc tworzy na niebie prawie idealne półkole. Zmierza w stronę nowiu. Dodatkowo przyświecając sobie lampami i fosforem rozświetlającej taumaturgii, ludzie z wiecznego pociągu odbywają naradę wojenną.
— Nie możemy siedzieć i czekać z założonymi rękami — mówi Grubogoleń do Uzmana. — Ludzie już zaczynają uciekać. Jabber jeden wie, ilu żandarmów się wymknęło, brakuje wielu koni, drezyn. I nie tylko nadzorcy zmykają. Trzeba ich zmusić do ustąpienia.
— Co to znaczy? — protestuje Ann-Hari. Robak mieszkający w Judaszu porusza się. — Co mają ci ustąpić? Czego od nich chcesz, chaver? Oni nie mają nam nic do dania. Dalej się boją i dlatego siedzą w wieży, ale jak przyjdzie im wylewać przez okna wiadra z gównem, to zaczną strzelać.
Podnoszą głosy. Tłum przybliża się, przychodzą nowi.
— Postawimy żądania — mówi Grubogoleń. — Oni ściągną posiłki. Do tego czasu musimy mieć przygotowane żądania.
— Na przykład jakie? — pyta Shaun. — Żeby uwolnili zasranych prze-tworzonych? Daj se spokój. Żeby uznali nowe gildie? Tego chcemy?
— Musimy nawiązać łączność z bazą — replikuje Grubogoleń. — Wyślemy swoich jeźdźców do Nowego Crobuzon, porozumiemy się z gildiami i opracujemy katalog wspólnych żądań. Jeśli ich przekonamy, żeby nas poparli…
— Zejdź na ziemię. Myślisz, że to zrobią? Dla nas?
— Musimy przejąć kontrolę — mówi Uzman. — Pociąg należy teraz do nas.
Ktoś szydzi i wydaje z siebie dźwięk, który wyraża jego stosunek do tych „zakichanych mutantów”. Ann-Hari wpada w furię i bezwiednie zaczyna mówić swoją góralską ragamollszczyzną.
— Zatkaj gębę — sztorcuje szydercę. — Robi ci się lepiej, jak naubliżasz prze-tworzonym? Po co tutaj jesteśmy? Walczyliście. Wy… — pokazuje na tunelarzy… — zaatakowaliście nas. — Jej przyboczne prostytutki kiwają głowami. — Ale dlaczego walczyliście z żandarmami? Bo oni, prze-tworzeni, nie chcieli dać się wykorzystać do złamania strajku. I dostali za was po łbie. I za nas. Za mnie. — Ann-Hari unosi dłoń, przyciąga do siebie Uzmana i całuje go w usta. Cóż za rażące naruszenie zasad współżycia międzyrasowego! Jej zachowanie budzi szok i oburzenie, ale Ann-Hari nie daje się zbić z tropu. — Ci prze-tworzeni strajkują dla nas i dla was. Wy strajkujecie przeciwko nam, a my przeciwko wam, ale oni popierają i nas, i was. Wiecie o tym. Broniliście ich. A teraz chcecie ich traktować jak śmieci? Pomogli wam utrzymać strajk, i nam też. — Wyciska kolejny pocałunek na ustach Uzmana. Wśród jej towarzyszek budzi to różne reakcje. — Powiem wam, że jeśli ktoś zasługuje na to, żeby mu wygodzić na kredyt, to prze-tworzeni.
Najbardziej bojowe i najbliżej związane z Ann-Hari prostytutki podchodzą do prze-tworzonych, żeby ich demonstracyjnie objąć.
— Musimy nawiązać kontakt z bazą! — krzyczy Grubogoleń, ale nikt go nie słucha.
Słuchają jego przyjaciółki Ann-Hari. Judasz buduje z kurzu golema.
Jest już późna noc, ale prawie nikt nie śpi. Golem Judasza jest wyższy od niego, spojony olejem i brudną wodą. Starzec, który został prorokiem Tkacza, staje za Ann-Hari i wykrzykuje liryczne peany na jej cześć w trakcie jej ostrej wymiany zdań z Grubogoleniem.
Od strony pociągu podchodzi do nich żandarm, machając flagą symbolizującą zawieszenie broni.
— Chcą negocjować — melduje kobieta na chitynowych kołach.
— Zaczekajcie! — woła poseł. — Chcemy pokojowo rozwiązać sprawę. Nikt nie zostanie ukarany. Porozmawiamy z MKK, załatwimy pieniądze. Wszyscy będą wygrani. Wy, prze-tworzeni, możemy Negocjować. Może damy wam możliwość wcześniejszego rozwiązania kontraktu. Nie wykluczamy żadnej opcji.
Twarz Ann-Hari płonie z wściekłości. Negocjator szarpie się do tyłu, kiedy ona biegnie w stronę pociągu, a za nią Grubogoleń, Uzman i Judasz, który daje swojemu golemowi klapsa jak małemu dziecku i za pomocą zaklęć wprawia go w ruch. Wszyscy ludzie mijani przez golema robią wielkie oczy.
— Czekaj, czekaj, co zamierzasz zrobić? — krzyczy za nią Grubogoleń.
Uzman też ją do czegoś przekonuje, ale podczas gdy prze-tworzeni oblężyciele chowają się za barykadami, ona maszeruje prosto w pole ostrzału z wieży. Wyrywa komuś z ręki skałkówkę.
Uzman i Grubogoleń zaklinają Ann-Hari, żeby była ostrożna, ale ona nie zwraca na nich uwagi. Tylko golem Judasza idzie razem z nią. Lufy dział wieży celują w Ann-Hari, która niewprawnym ruchem unosi skałkówkę. Stoi obok człowieka z kurzu i oleju na otwartej przestrzeni.
— Żadnych układów z wami, dranie! — krzyczy i pociąga za spust, mimo że kule nie są w stanie przebić pancerza.
Prze-tworzeni biegną do niej, żeby ją osłaniać. Judasz słyszy, że kapitan w wieży strzelniczej wydaje jakiś rozkaz, może „nie strzelać”, może „ognia”, nie wiadomo. Judasz każe golemowi stanąć przed Ann-Hari i niemal w tej samej chwili rozlega się huk wystrzałów z broni żandarmów.
Wszyscy oprócz Ann-Hari i golema padają na ziemię, są krzyki i krew. Kanonada przycicha. Jedna, dwie, trzy osoby leżą bez ruchu. Inni, głównie prze-tworzeni, ale normalni też, wołają pomocy. Ann-Hari stoi w miejscu. Golem utkwił tam, gdzie kule wwierciły się w jego gęstą substancję.
— Nie, nie, nie! — biadoli kapitan. — Ja nie powiedziałem…
Ale prze-tworzeni nie czekają, aż skończy zdanie. Ich ryk zagłusza dalszy ciąg słów oficera. Ktoś odciąga Ann-Hari do tyłu. Judasz widzi, jak ona się uśmiecha i na jego ustach też wykwita uśmiech.
Wybucha mała wojna.
— Co ty wyprawiasz?! — wrzeszczy Grubogoleń do Ann-Hari, ale pytanie to stało się bezprzedmiotowe. Tworzą się dwa obozy: prze-tworzeni i ich sympatycy oraz żandarmi i przeciwnicy tego histerycznego radykalizmu. Judasz boi się tego, ale nie próbuje unieważnić narodzin tego agresywnego dziecka.
Prze-tworzeni atakują wieżę za pomocą broni palnej, prymitywnych bombard i swoich młotkowatych kończyn. Miotają kamiennymi płytami i szynami, wieża dzwoni od tych uderzeń. Mężczyzna koło Judasza, z wieńcem szczypiec kraba wokół podbródka, pada martwy od kuli żandarma. Judasz każe golemowi powoli okrążyć wieżę. Kule stopniowo rozrywają zbudowane z pyłu ciało.
Judasz nie słyszy wystrzału z działa. Przewrócony na bok wóz, który pełni funkcję barykady, w jednej chwili wybucha mieszaniną ognia, drewna, krwi i dymu. Judasz mruga i przygląda się pobojowisku. Ciemny stwór, który pełznie w jego stronę, zostawiając za sobą lepki ślad niby ślimak, to kobieta ze skórą pokrytą czarnymi i czerwonymi plamami, atramentowymi bazgrołami na żywym ciele. Judasz jest zdziwiony, że kobieta, której płoną włosy, nie wydaje z siebie żadnego dźwięku, a potem zdaje sobie sprawę, że nic nie słyszy, bo huczy mu w uszach. Lufa działa wydmuchuje dym jak zrelaksowany palacz cygar.
Wieża obraca się. Zbuntowani prze-tworzeni, prostytutki i nieliczni wolni mężczyźni, którzy przystąpili do ich obozu, biorą nogi za pas.
Judasz wstaje. Powoli. Podchodzi do opancerzonego wagonu i ponownie wprawia w ruch golema. Działo obraca się ze źle naoliwionym brakiem precyzji. Golem przyciska swoje ciało do boku wagonu towarowego i zwielokrotniając ruchy Judasza, podciąga się na dach, zostawiając po sobie pas lepkiego kurzu.
Działo znowu strzela, prychając oleistym dymem. Grupka ludzi zakwita girlandą mięsa i pyłu. Golem wchodzi na wieżę, następując na wsporniki i rynny. Wykorzystuje lufy jako uchwyty i stopnie. Nie ma instynktu samozachowawczego, z każdym ruchem jest coraz mniejszy, bo odpadają od niego płaty ciała, ale dotarł już prawie na sam szczyt. Odrywają się kolejne kończyny i lecą w dół, tworząc nieforemne bryły kojarzące się z ekskrementami. Działo celuje w niego i Judasz każe golemowi wsunąć ramię do lufy.
Po chwili wylot lufy znajduje się przy barku golema. Spajana zaklęciem materia zatkała rurę. Pada strzał i lufa rozchyla się jak kwiat, a golem staje się deszczem pyłu. Buchają płomienie i dym, wieża się chwieje, kopuła jest rozżarzona, a potem dach wagonu gwałtownie Pęka, strzelając do góry metalowymi palcami i kaszląc kwaśnym obłokiem dymu. Martwy mężczyzna zostaje wypluty na ziemię. Trup działa kolebie się. Judasz jest opryskany strzępami golema. Buntownicy wiwatują. Judasz tego nie słyszy, ale widzi.
Rebelianci zdobywają pociąg. Żandarmi wyrzucają broń na zewnątrz i wychodzą z rękami w górze, zakrwawieni i z łzawiącymi oczami.
— Nie, nie, nie! — krzyczy Uzman.
Je węgiel i bicepsy mu pęcznieją. Z Grubogoleniem, Ann-Hari i innymi twarzami, które Judasz teraz już zna, Renegaci próbują interweniować, widząc, że pobicia mogą zamienić się w zabójstwa. Odbierają mścicielom noże. Ludzie krzyczą, ale podporządkowują się ich woli. Żandarmi są zakuwani w kajdany tam, gdzie wcześniej więżono prze-tworzonych.
— Co dalej?
Judasz wszędzie słyszy to pytanie.
Pociąg należy do prze-tworzonych. Robią flagi swojej niespodziewanej nowej ojczyzny i powiewają nimi ze zniszczonej wieży. Tej nocy nikt nie śpi. Nadzorcy tunelarzy znikają na pustkowiu, idzie z nimi wielu wolnych mężczyzn i część prostytutek.
— Do jasnej cholery, wyślijcie wiadomość — nalega Grubogoleń. — Musimy nawiązać kontakt z metropolią.
Uzman kiwa głową. Wokół nich siedzą inni przywódcy spontanicznego buntu. Argumentują niewyćwiczonym, emocjonalnym językiem. Podejmują decyzje.
— Nie do tyłu, nie wracamy, tylko idziemy dalej — komunikuje wszystkim Ann-Hari.
I pokazuje w stronę pustkowia.
Wybierają posłańców. Jeźdźców. Prze-tworzony z parowymi tłokami pełniącymi funkcję nóg, które umożliwiają mu wbieganie na strome skalne zbocza. Jego ludzki tors kolebie się w takich chwilach jak niechętny pasażer. Drugi mężczyzna jest połączony poniżej brzucha z wielką dwunożną jaszczurką z gatunku tych, które stepowi koczownicy oswajają i wykorzystują jako wierzchowce. Mężczyzna stoi na dwóch odchylonych do tyłu nogach, za którymi sterczy sztywny ogon. Od wielu miesięcy służył jako zwiadowca, ujeżdżany przez żandarma, który przykładał mu do pleców lufę rewolweru.
— Ruszajcie — mówi Uzman. — Trzymajcie się torów, ale tak, żeby nie było was widać. Jedźcie do osiedli, do obozów robotniczych, do Krzyżówki. I na kopulującego Jabbera, jedźcie do Nowego Crobuzon. Powiedzcie im. Powiedzcie nowym gildiom. Powiedzcie im, że potrzebujemy pomocy. Ściągnijcie ich tutaj. Jeśli nas poprą, odłożą dla nas narzędzia, to wygramy. Prze-tworzeni, wolni… przyprowadźcie wszystkich chętnych.
— Uzman — mówią i kiwają głowami, jakby jego imię było przytaknięciem.
Jeźdźcy znikają w kłębach kurzu, ten z parowymi tłokami błyskawicznie nabiera prędkości. Drugi mężczyzna, który porusza się gadzim tempem, cwałuje po poletkach wrzosów koło torowiska. Ptaki i inne latające stworzenia obserwują to wszystko z góry. Quasi-ptaki kreślą szarpane zawijasy jak ryby w morzu.
Prostytutki wpuszczają niektórych mężczyzn do świątyń miłości, ale pod pewnymi warunkami: bez broni, strażniczka w zasięgu słuchu. Po tym, jak Ann-Hari pocałowała Uzmana, część panienek obsłużyła prze-tworzonych.
— W Nowym Crobuzon to normalka — mówi Ann-Hari. — Wolni bzykają się z prze-tworzonymi. Jak myślisz, co się dzieje, kiedy ktoś zostaje wysłany do fabryki kar? Każdego takiego żona zostawia?
— Powinna. W przeciwnym razie skazałaby się na ostracyzm.
— Robią to w całym mieście, uprawiają transseks, khepri, ludzie, vodyanoi.
— Tak, ale dyskretnie — mówi Judasz. — A te kobiety robią to niemal publicznie.
Ann-Hari patrzy w niebo. Pozwala księżycowi, żeby się nad nią przesunął. Obserwuje jego ostatnie światło na szkielecie mostu.
— Gildie z miasta nie pomogą nam — mówi Ann-Hari. — To jest coś nowego.
Po dźwigarach w dole ślizga się światło pochodni. Budowniczowie mostu wrócili do pracy, bez nadzorców.
— Co im powiedziałaś? — pyta Judasz.
— Prawdę — odpowiada Ann-Hari. — Że muszą budować dalej. Że to jest prze-tworzenie.
O wschodzie słońca trzy dni później wraca parowy pająk. Uzupełnia wodę i dopiero wtedy zaczyna mówić.
— Jadą — komunikuje. — Żandarmi. Setki. Nowym pociągiem. Zmilitaryzowany pociąg pasażerski. Turystów i poszukiwaczy przygód, którzy chcieli zbadać wnętrze kontynentu, wysadzono.
Większość wolnych mężczyzn uciekła. Niektórzy są współobywatelami tego nowego miasta. Nie podoba im się, że prze-tworzeni nagle są traktowani równoprawnie, ale trzyma ich tutaj intrygujące pytanie: „Co będzie dalej?”. Należą do kolejowego sprzysiężenia. Niektórzy są równie zaangażowani jak prze-tworzeni, przyłączają się do grup sabotażystów, którzy zrywają położone już tory. Ci maszyniści, palacze i hamulcowi, którzy pozostali, uczą prze-tworzonych.
Wracają przez krainę, którą przekształcili. Od początku była niestabilna, miotana taumaturgicznymi falami. W niektórych miejscach skała, przez którą robili przekop, teraz jest plamistą skórą jaszczurki, broczącą mleczną krwią tam, gdzie przybito szyny. Tu i ówdzie ziemia przypomina okładkę książki, z której ran tryskają strzępki papieru. Sabotażyści demontują tory, aby utrudnić zadanie ekspedycji karnej.
Wektor budowy ulega odwróceniu. Wkładając w to zadanie całą swoją wiedzę fachową, wyrywają kołki, układają szyny i podkłady w stosy, przerzucają podsypkę. Po zaoraniu torowiska wracają do wiecznego pociągu.
Ale zwiadowcy informują:
— Zburzyli barykadę. Przywieźli szyny i podkłady. Odbudowują tory. Za trzy dni żandarmi dotrą do obozu.
W tunelu palą się światła i słychać, że ludzie tam pracują.
— Co zrobiłaś? — pyta Judasz.
— Kończymy tunel — wyjaśnia Ann-Hari. — I most. Jesteśmy już prawie gotowi.
Jej wpływy rosną. Ann-Hari jest zarazem czymś więcej i mniej niż przywódcą, myśli Judasz: jest węzłem pragnień, nadziei na zmianę.
W ciemnym, wilgotnym wnętrzu góry fedrowane są ostatnie metry skały. Judasz patrzy w dół na most. Najnowsze elementy są śmiechu warte: naprędce sklecona metalowodrewniana kratka wypełnia luki w solidnej konstrukcji. Erzac, most prowizoryczny.
Ku własnemu zdziwieniu Judasz należy do wewnętrznego kręgu, który opracowuje strategię. Na wzgórzach spotykają się: Shaun, Uzman, Ann-Hari, Grubogoleń, Judasz, ale równolegle powstaje inna wspólnota, spontaniczna i solidarna.
Robotnicy spotykają się co wieczór w świetle latarń gazowych. W pierwszych dniach panowała towarzyska atmosfera — alkohol, kości i amory — ale teraz, kiedy żandarmi się zbliżają, a Uzman omawia strategię, spotkania zmieniają swój charakter. Kolejarze mówią do siebie „bracie”.
Ann-Hari przychodzi na spotkanie i przerywa chaotyczne wystąpienie jakiegoś mężczyzny. Klin kobiet wbija się między mężczyzn. Są tacy, którzy próbują zakrzyczeć Ann-Hari.
— Nie jesteś budowniczym tego odcinka, tylko zwykłą dziwką z gór — mówi ktoś. — To nie jest twoje zebranie, tylko nasze.
Ann-Hari odpowiada krótkimi, dosadnymi zdaniami. Judasz ma takie wrażenie, jakby to pociąg przemawiał. Ogień nie wygasa.
— Ja nie mam prawa mówić — peroruje Ann-Hari. — Skoro ja nie mam prawa mówić, to kto ma? Czy bez nas doszlibyście tak daleko? Czy ten odcinek nie został zbudowany na naszych plecach? Staliśmy się historią. Teraz nie ma już odwrotu. Wiecie, co musimy zrobić. Wiecie, dokąd prowadzi nasza droga.
Kiedy Ann-Hari kończy mówić, na moment zapada cisza, po czym ktoś proponuje pełnym szacunku tonem:
— Bracia, głosujmy.
Uzman tłumaczy im, że niezależnie od tego, jak to sobie interpretują, Ann-Hari mówi im, że mają uciekać. A to nie jest rozwiązanie. Boją się?
— To nie jest ucieczka — protestuje Ann-Hari. — Tutaj już skończyliśmy. Jesteśmy czymś nowym.
— To jest ucieczka — upiera się Uzman. — Utopia.
— To jest coś nowego. Jesteśmy czymś nowym.
Uzman kręci głową.
— To jest ucieczka — powtarza.
Demontują wieżę strzelniczą i wprowadzają pociąg do tunelu. Zrywają tory za ostatnim wagonem. We wnętrzu góry rozbrzmiewają wybuchy i huk oskardów. Trwa również budowa mostu. Prace toczą się w gorączkowym pośpiechu.
W przedpołudniowym upale słychać brzęk innych młotów, syk innej pary. Pociąg żandarmów. Nad zamordowanymi przez skwar drzewami unosi się dym.
Robotnicy gromadzą się w tunelu, w szczelinie wydłubanej powierzchni, szczegółowo uzgadniając plany. W miejscach, w których zbiegają się wektory kamieni, światło rzuca cienie.
Uzman, ludowy generał, wydaje rozkazy, które ludzie postanawiają wykonać. Licząca kilkaset głów armia prze-tworzonych i tych wolnych, którzy w końcu się zdecydowali: ci nieliczni skrybowie, naukowcy, biurokraci, którzy nie uciekli, niższego sortu geoempaci, i ci pozostali, szaleńcy i niewykwalifikowani, ciągnący za taborem, i prostytutki, od których zmęczenia to wszystko się zaczęło. Maszerują w objęcia nocy gotowi do walki. Pociąg pozostaje schowany w tunelu.
W chłodzie przedświtu żandarmi wyłaniają się zza górskich grani i zza zakrętu. Przybywają pieszo, w opancerzonych wozach ciągniętych przez prze-tworzone konie i jednoosobowymi aerostatami — w górze balon, na plecach śmigło. Ci ostatni zrzucają granaty na kryjówki torowych.
Zaskoczenie jest stuprocentowe. Ludzie wrzeszczą. Nie mogą uwierzyć, że tak to się zaczyna. Są ogłuszeni i zakrwawieni. Kaskada brył gliny i buchający sadzą ogień.
Kto ma broń palną, ten strzela. Jeden czy dwóch żandarmów obrywa, a ich krew kapie z nieba. Wycofują swoje powietrzne pojazdy poza zasięg ognia albo zwisają bezwładnie w uprzęży, spadając albo lecąc dalej. Ciągle ich jednak przybywa. Ich miotacze ognia przypiekają powietrze.
— Zlikwidować ich! — rozkazuje Uzman. Jego podkomendni staczają w dół kłody i głazy. Żandarmi przegrupowują się i odpowiadają ogniem z korbowych kusz. Taumaturgowie z obu stron wprawiają powietrze w oscylacje. Wyczarowują tumany szarości, które plamią rzeczywistość, wysyłają strzały energii, które pryskają jak woda w rozgrzanym tłuszczu i robią dziwne rzeczy z trafionymi ofiarami. W chaosie walki jedno jest stałe: dźwiękowe tło wystrzałów i wrzasków. Żandarmi padają, ale strajkujący też, tylko znacznie liczniej. Zdarzają się lepsze momenty. Grupa ludzi-kaktusów rusza do boju i tylko się krzywią, kiedy kule rozrywają im skórę. Przerażeni żandarmi uciekają przed tym roślinnym zagrożeniem. Chociaż funkcjonariusze nie mają kuszarpaczy, zabrali ze sobą substancje żrące, które trawią skórę kaktusów. — Jesteśmy niewyszkolonym pospolitym ruszeniem — lamentuje Uzman.
Ann-Hari milczy. Jej spojrzenie wędruje za żandarmów, za słup dymu ich pociągu.
Judasz zrobił golema i wypuścił w stronę żandarmów. Golem jest wytworem kolei, składa się z drezyn, kawałków szyn i podkładów. Jego ręce są kołami zębatymi. Funkcję zębów pełni krata. W oczodołach błyska coś szklanego.
Golem wychodzi z tunelu. Jest niepodatny na rany. Stawia stopy z ostrożnością człowieka.
Po jego wyjściu z tunelu wrzawa bitewna jakby przycicha. W brzydkiej, nieudolnej walce następuje przerwa. Golem mija trupy. Można odnieść wrażenie, że tylko on się porusza.
A potem staje. Judasz jest w szoku, bo nie wydał takiego rozkazu. Przyjeżdża nowy wóz, ze starszym mężczyzną i jego ochroną. Starzec pozdrawia ich przyjaźnie. Weather Wrightby.
Jeden z mężczyzn obok magnata kolejowego jest obwieszony amuletami. Taumaturg. Wpatruje się w golema i porusza rękami.
„To ty go zatrzymałeś?” — Judasz nie może tego wypowiedzieć.
Weather Wrightby stoi pośród walczących. Oczywiście trzeba go opancerzyć zaklęciami przeciwkulowymi, ale przedstawia sobą imponujący widok. Golem stoi kilkanaście metrów od niego jak przy pojedynku rewolwerowców. Weather Wrightby mówi również do niego, jakby widział w nim personifikację kolei.
— Ludzie, ludzie! — woła. Przeciąga poziomo dłonią. Żandarmi powoli opuszczają broń. — Co wy wyprawiacie? Znamy okoliczności, które doprowadziły do obecnej sytuacji. Te animozje są zupełnie niepotrzebne. Kto wydał rozkaz strzelania do tych ludzi? Kto wydał rozkaz? Musimy załatwić tę sprawę. Mówią mi, że chodzi o pieniądze. I o surowość nadzorców. — Zdejmuje z wozu worek. — Pieniądze. Mamy wypłaty dla wszystkich wolnych, nieprze-tworzonych robotników, którzy zostali. Najwyższy czas, żebyście otrzymali wynagrodzenie. Musieliście czekać o wiele za długo i przepraszam was za to. Nie mam kontroli nad przepływem gotówki, ale zrobiłem wszystko, co było w mojej mocy, abyście dostali to, co wam się należy.
Judasz nic nie mówi. Każe golemowi poruszyć głową. Taka mała demonstracja.
— A wy, prze-tworzeni… — Weather Wrightby uśmiecha się smutno. — Sam nie wiem. Jesteście zakontraktowani. To nie ja ustanawiam przepisy. Macie długi wobec fabryk, które was przerobiły. Wasze życie nie jest waszą własnością. Wasze pieniądze… nie macie pieniędzy. Ale chcę was zapewnić, że nie myślę o was źle i nie mam do was pretensji. Uważam was za rozsądnych ludzi. Dogadamy się. Nie mogę wam zapłacić, bo prawo mi na to nie pozwala, ale mogę odłożyć pieniądze. MKK dba o swoich pracowników. Nie pozwolę na to, aby moi dzielni prze-tworzeni robotnicy byli traktowani z niepotrzebną brutalnością przez nieodpowiedzialnych nadzorców. Obwiniam się za tę sytuację; Słuchałem nie dość uważnie i przepraszam was za to. Wprowadzimy niezbędne mechanizmy. Będzie rzecznik praw prze-tworzonego uprawniony do ukarania nadzorcy niegodnego swojej odznaki. Załatwimy tę sprawę, rozumiecie? Odłożę pieniądze, które byście zarabiali, gdybyście byli wolnymi ludźmi, i będzie dla was miejsce, kiedy budowa zostanie ukończona. Schronisko. W mieście, jeśli się zgodzą, albo w tej wielkiej krainie blisko waszej linii kolejowej, jeśli Nowe Crobuzon okaże się tępe jak but i nie zrozumie, czego wymaga nowa rzeczywistość. Nie pozwolę, żebyście zaharowywali się na śmierć. Będzie dla was chata, łazienki i dobre jedzenie, będziecie mogli tam w spokoju dożyć swoich dni. Myślicie, że jestem kłamcą? Myślicie, że was oszukuję? Skończmy już z tym, tu i teraz. Budowa stanęła. Chcecie sabotować prace? Ludzie, ludzie… Nie jesteście bluźniercami, nigdy w to nie uwierzę, ale chociaż rozumiem wasze pobudki, dopuszczacie się świętokradztwa. Nie mam do was pretensji, ale wstrzymujecie coś, na co świat sobie zasłużył. Jeszcze raz mówię: skończmy z tym.
Judasz nie rusza się z miejsca. Każe golemowi, żeby swoim szarpanym, kolejowym krokiem podszedł bliżej do Weathera Wrightby’ego.
— Nie dajcie zrobić z siebie idiotów! — ostrzega głos Uzmana z jego kryjówki. — Jesteście słabi na umyśle? Myślicie, że Wrightby’ego obchodzi, co z wami będzie?!
Zagłuszają go jednak inne okrzyki. I odgłosy strzałów.
— Nie mamy szans na zwycięstwo — mówi Judasz, chociaż nikt go nie słucha.
Judasz staje na kamieniu i zmusza swojego torowego golema do biegu.
Golem porusza się jak człowiek na parę. Ze zgrzytem udowych kół zębatych pędzi pośród gradu kul, zostawiając wielkie odciski stóp. Biegnie, skacze, pada całym swoim drewnianometalowym ciężarem, łamiąc żandarmom kości. Judasz nie widzi Weathera Wrightby’ego, ale patrząc, jak golem ruchami pływaka miażdży wrogów, wie, że Wrightby żyje.
— Wycofać się, wycofać się! — woła Grubogoleń, Shaun czy jakiś inny samozwańczy generał.
Ale gdzie mają się cofnąć? Nie ma miejsca, w którym można by się schronić. Ostrzeliwani salwami czarnego prochu żandarmi rozpraszają się, ale ich broń jest znacznie potężniejsza, nie da się ich zatrzymać. Sytuacja jest rozpaczliwa, chwilowy pat. Żandarmi tworzą formacje do walki pustynnej, a prze-tworzeni przeskakują na przeciwną stronę wzgórz, chowając się za kolejnymi skałami, biegną raz grupą, raz w rozsypce.
Ale zza zakrętu dochodzi jakiś hałas. Zagadkowego pochodzenia.
— Co… co do… co jest…? — pyta Judasz.
Ludzie z MKK wycofują się ze swojego pociągu i słychać odgłosy innej bitwy.
Z kierunku, z którego przybyli, z historii torowiska, dobiegają hałasy, jakich Judasz nigdy wcześniej nie słyszał. Coś zbliża się z rytmicznym bębnieniem. Kawaleria striderów. Borinatch. Zbliżają się w tempie, które zdumiewa i przeraża, niesieni nogami dłuższymi od najwyższego człowieka — sztywny, spazmatyczny i kołyszący ruch akrobaty na szczudłach.
Kołyszą się z nieczłowieczą gracją, ich twarze są maskami, coś pomiędzy pawianami i drewnianymi płaskorzeźbami, jakby owadzie i niesamowite. Docierają do żandarmów, nad którymi górują, wirują i wsuwają swoje sztywne nogi między szprychy, chwieją się, ale nie przewracają, kiedy pojazdy zataczają się i zderzają ze sobą. Borinatch sięgają w dół, ich ramiona i dłonie funkcjonują w niewidocznej dla Judasza przestrzeni wektorowej.
Przebijają się przez wymiary, ich kończyny przeskakują przez dziury w przestrzeni i chwytają żandarmów albo przebijają im skórę. Striderzy atakują za pomocą broni istniejącej w nierealnych wymiarach, widocznej tylko momentami jako fioletowe kwiaty albo płynne srebrne twarze. Tam, gdzie trafiają, żandarmi są pocięci, zgruchotani albo na różne skomplikowane sposoby pomniejszeni, wrzeszczą bezgłośnie i potykają się na nierównościach, które normalnie nie byłyby dla nich żadną przeszkodą.
Striderów są dziesiątki, oddział bojowy. Pośród nich znajduje się prze-tworzony zwiadowca z jaszczurczym podwoziem, wysłany do Nowego Crobuzon.
Żandarmi wycofują się, zabijani i ranieni widmowymi maczugami striderów. Judasz nigdzie nie widzi Weathera Wrightby’ego. Prze-tworzony zwiadowca porusza się marszowym krokiem stepowej jaszczurki. Striderzy poklepują go i mówią coś swoimi nieruchomymi ustami, a on śmieje się, też ich klepie i woła:
— Ann-Hari, udało mi się! Przyszli ze mną. Było tak, jak mówiłaś. Znalazłem ich.
Kiedy ona zdążyła to wszystko zorganizować? Judasz nie umie sobie tego wyobrazić. Kiedy poszła do potencjalnych zwiadowców, kiedy wymyśliła alternatywny plan, kiedy nabrała przekonania, że żandarmi zaatakują, że poślą po posiłki? Skąd wiedziała, dokąd go skierować?
Jaszczurczy zwiadowca nie wykonał powierzonej mu oficjalnie misji, lecz udał się w delegację zleconą mu przez Ann-Hari. Uratował pociąg.
— Widzicie? Widzicie? — Ann-Hari jest zachwycona. — Wiedziałam, że striderzy nienawidzą kolei, nienawidzą MKK.
— Powiedziałem im to, co mi kazałaś — mówi człowiek-jaszczurka. — Powiedziałem im, co robi MKK, poprosiłem o pomoc.
— Postąpiłaś niezgodnie z ustaleniami rady — mówi Uzman.
Ann-Hari wytrzymuje jego spojrzenie i czeka, aż cisza stanie się krępująca. Potem swoją gwarowo akcentowaną ragamollszczyzną mówi:
— Ruszamy.
— Postąpiłaś niezgodnie z ustaleniami rady.
— I uratowałam nas.
Ludzie się gromadzą.
— Nie jesteś tutaj królową.
Ann-Hari wbija w niego wzrok. Jej mina mówi: „Aż taki z ciebie kretyn?”, ale z jej ust padają inne słowa:
— Ruszamy. Natychmiast.
— Postąpiłaś niezgodnie z ustaleniami rady — powtarza Uzman jak nakręcony.
Judasz wtrąca się do rozmowy. Brzmienie jego głosu szokuje go. Wszyscy patrzą na niego. Za jego plecami awanturuje się amorficzny golem, wierzgając niedokończonymi stopami.
— Uzman — mówi Judasz. — Masz rację, ale posłuchaj.
— Bez rady czym my jesteśmy? — pyta Uzman.
Judasz kiwa głową.
— Czym bez niej jesteśmy? Wiem, wiem. Ann-Hari nie powinna działać na własną rękę. Ale Uzman, widziałeś, co się stało. Oni nie chcieli negocjować. Oni chcieli nas zniszczyć, Uzman. Co, według ciebie, należało zrobić?
— Potrzebowaliśmy wsparcia — mówi Uzman. — Potrzebowaliśmy gildii z miasta. Gdybyśmy ich zawiadomili…
— Teraz jest już za późno — Judasz przerywa mu. — Nie dowiemy się, czy by nam pomogli. Musimy stąd znikać. Nie pokonamy ich.
— Chcesz, żebyśmy zostali liberosynkretami? — pyta Uzman napastliwym tonem. — Jestem insurekcjonistą, do cholery, a ty chcesz, żebym uciekał jak bandyta? — wścieka się. Nadal słychać odgłosy wystrzałów. — Chcesz, żebyśmy spieprzali w góry, jakbyśmy się bali? Pieprzę cię, i ciebie też, Ann-Hari… Wszystko, co mamy…
— Nic nie mamy — oponuje Judasz.
— Z tego, co mamy… — mówi Ann-Hari. Mierzą się wzrokiem. — …nie rezygnujemy. — Nogi golema drżą. — Cała nasza krew i muskuły. Wszyscy polegli. Każde uderzenie młota. Każdy zjedzony przez nas kęs. Każda kula z każdej strzelby. Każda chłosta. Morze wylanego przez nas potu. Każdy kawałek węgla w piecach prze-tworzonych, każda kropla spermy między moimi nogami i nogami moich sióstr… to wszystko jest w pociągu. — Pokazuje na tunel, w którym wciąż toczy się praca. — To wszystko tam jest. Tworzymy historię. Wykuwaliśmy historię z żelaza, a pociąg wysrywał ją za sobą. Teraz to zaoraliśmy. Będziemy ciągnąć dalej i zabierzemy naszą historię ze sobą. Prze-tworzenie. To jest całe nasze bogactwo, to jest wszystko, co mamy. Zabierzemy to ze sobą.
Strajkujący z Żelaznej Rady opowiadają się po jej stronie. Nawet Uzman nie ma innego wyjścia.
Machając wielopłaszczyznowymi dłońmi, striderzy odchodzą.
— Dziękujemy, dziękujemy! — woła Judasz.
W brzuchu góry pociąg przebija ostatnią membranę kamienia. Tunel, w którym panowały stygijskie ciemności, zalewa światło.
Pociąg wtacza się na szkieletowaty most, który tak szybko dokończono. Lokomotywa wibruje i przechyla się. Most zaczyna dygotać. Pociąg zatacza się jak pijany. Judasz wstrzymuje oddech.
Pociąg stabilizuje się, jedzie dalej po tej łamliwej plątaninie dźwigarów. Bucha dymem nad przerażająco głęboką doliną, sunie po prowizorycznym moście, który nareszcie nieruchomieje. Pociąg jest po drugiej stronie.
Buntownicy maszerują po kruchej konstrukcji, dzieci płaczą na rękach matek. Przy każdym podmuchu wiatru stają w miejscu, ale wszyscy przechodzą na drugą stronę, nikt nie spada w przepaść.
Są ludzie-kaktusy, wolni ludzie, parę kheprich z głowoskarabeuszami, ponadto ci, którzy ciągną za taborem, wagabundzi, stado wyrmenów wpatrujących się w to wszystko z psim entuzjazmem, a także rzadsze rasy, wykorzenione llorgissy, niemi hotchi i setki prze-tworzonych we wszelkich wyobrażalnych i niewyobrażalnych postaciach. Są palacze, maszyniści, hamulcowi, skrybowie, paru nadzorców, którzy zdążyli przejść do obozu przeciwnika, myśliwi, budowniczowie, zwiadowcy, naukowcy, którzy nie chcieli opuścić laboratorium, prostytutki, kopacze tuneli, plebejscy magicy, odczytywacze prawdy i niskiej rangi taumaturgowie, bezrobotni koczownicy, którzy przedzierzgnęli się w kolejowych szabrowników, i cała masa układaczy torów.
Ich różnorodność i ich historie są organicznie wrośnięte w pociąg. Wszyscy tworzą ruchome miasto. Nadeszła ich wielka chwila. Mają kontrolę nad tym tworem z żelaza i oleju. Żelazna Rada. Rozpoczyna się podróż Rady.
Ten sam ruch doprowadził ich do obecnego punktu. Wózki z szynami i podkładami zrzucają swój ładunek, brygady robotnicze przenoszą, rozstawiają i przybijają szyny w precyzyjnym rytmie, raz, dwa, trzy, w dół. Z przodu pracują ekipy niwelatorów, ale na tym płaskim terenie jest niewiele nierówności do pokonania, niewiele przyrodniczych śmieci do uprzątnięcia.
Ruch niby ten sam, ale absolutnie nowy. Pośpiech jest upajający. Tempo rośnie do kwadratu. Podkłady są rzucane w znacznie większych odstępach, akurat wystarczających, żeby szyny się nie ugięły pod pociągiem. Te szyny nie mają być trwałe. Torowisko, które budują, jest tylko szkicem, przelotnym cieniem na krajobrazie. Pociąg pełznie jak niemowlę.
Jak tylko szyny wyłaniają się za pociągiem, robotnicy zrywają je, wkładają na wózki i transportują przed lokomotywę, gdzie połyskują w świetle jej reflektorów. I znowu są zrzucane i układane przez torowych.
Wiele kilometrów torów, cyklicznie wykorzystywanych, przyszłość i teraźniejszość pociągu. Za każdym razem, kiedy szyny przechodzą do historii, tracą trochę połysku, aby znowu stać się przyszłością. Pociąg wiezie ze sobą własną drogę, układa ją i zrywa. Nie ma już linii wyrytej w czasie, jest linia efemeryczna, pojawiająca się cykliczne pod pociągiem, zostawiająca odcisk w ziemi.
Osiągane przez nich tempo przyćmiewa wszystkie dotychczasowe rekordy. Wcześniej robili półtora kilometra dziennie, teraz poruszają się wielokrotnie szybciej. Odsunięta wcześniej od budowy torów prze-tworzona olbrzymka, której technika jednego uderzenia młotem budziła strach, teraz znowu przy nich pracuje. Szyny wędrują w tym zamkniętym obiegu. Błyszczą około stu metrów przed i za pociągiem.
— Idą żandarmi.
Judasz wraca pod tunel z ekipą demontażową.
— Chcę to zrobić za pomocą golema — mówi. Dotyka prowizorycznego mostu, przesyła za pośrednictwem metalu swoją moc, nadaje konstrukcji quasi-życie. Nikt go nie słucha. — Chcę zrobić z torów golema. Szyny posłużą za przewodnik.
Słyszy trzask wzbudzonego metalu, który próbuje się rozciągnąć i przybrać kształt gigantycznego człowieka. Przechodzi go dreszcz. Jego moc nie wystarcza. Koledzy Judasza przekraczają chwiejny most i wchodzą do ciemnej dziury. Przygotowują nie golema, tylko interwencję.
Judasz wraca do pociągu, który sunie po równinie w stronę Cobsea. Zakręca. Jakiś komitet ludowy, grupa wydelegowanych albo umiejętnie rozpychających się łokciami ludzi, siedzi na dachu lokomotywy i dyryguje torowymi. Odbijają od niewidocznej linii, na której końcu czeka to mityczne miasto. Wieczny pociąg zatacza łuk. Judasz pomaga robotnikom zerwać szyny i przetransportować je do przodu. Tory skręcają.
Wieczny pociąg odbija na zachodnio-północny zachód. Nowy kurs prowadzi na pustkowie, ku białej plamie na ich mapach. Pociąg dziczeje. Judasz traci oddech.
(Znacznie później słyszy trzask i huk eksplozji. Oczyma duszy widzi, jak naprędce sklecony most zapada się i staje bezładną stertą wykałaczek. Oczyma duszy widzi, jak pociąg żandarmów zgina się w pół i całuje własny ogon, razem z ludźmi i amunicją, spadając na dno przepaści. Myśli o planie Oil Billa i o rumowisku w korycie wyschniętej rzeki. Pociąg i szkielet mostu wrosną w naturę, staną się drewnianymi i metalowymi skamielinami).
Wieczny pociąg usamodzielnił się. Żelazna Rada staje się renegatem.
W wiosenną melodię wsączają się dźwięki lata. Wokół wiecznego pociągu bzyczą owady, jakich Judasz nigdy wcześniej nie widział, niektóre wyglądają jak złożone papierowe lampiony, niektóre jak maleńcy mnisi w kapturach. Ich hemolimfa jest krwistoczerwona.
Judasz transportuje szyny, likwidując przeszłość. Nawet i tych ciągnących za taborem nagle wypełnia poczucie misji. Chwytają za grace i wzruszają ziemię w miejscu, gdzie biegły tory.
Ale ten kamuflaż nie jest skuteczny. Pociąg zostawia nieusuwalny ślad. Upłynie wiele lat działania mrozu, deszczu i wiatru, królików i lisów przecinających trop pociągu własnymi ścieżkami, zanim zniknie blizna po przejeździe wiecznego pociągu.
Tak wiele trzeba zrobić. Nie jest łatwo uciekać.
Dni liczone w kilometrach. Ostre zakręty wielokrotnie wykorzystywanych szyn, omijanie naturalnych przeszkód — stawów, skalnych narośli. Brygady niwelatorów zasypują otwory odpływowe gruzem. Za pociągiem ciągnie się pas kurzu. Pociąg staje w rzadkim lesie, który czekał na to, że kolej go wypełni, i zbiera się żelazna rada.
— Musimy działać bardziej planowo. Potrzebujemy zwiadowców, myśliwych, potrzebujemy wody. Musimy wyznaczyć trasę.
— Ale dokąd?
— Bracia, bracia…
— Nie jestem twoim bratem! — woła jakaś kobieta.
— Dobra, do cholery, to niech będzie siostry… — Wszyscy się śmieją. — Siostry, siostry…
— Oni nie dadzą za wygraną — głos zabrał Uzman. Wszyscy milkną. — To nie jest żart. Nie jesteśmy bezpieczni. Bracia, siostry… Zadarliśmy z Weatherem Wrightbym. On nam tego nie zapomni. Będą nas ścigali.
Z jego rur leci para. „Nie chciałeś tej ucieczki” — myśli Judasz. „Inaczej to sobie wyobrażałeś. Chciałeś, żebyśmy wytrzymali. Twoje piękne, rozszalałe marzenia polegały na tym, żebyśmy nawiązali kontakt z gildiami w naiwnej nadziei, że przylecą nam pomóc. Teraz szukasz najlepszego wyjścia z sytuacji, której sobie nie życzyłeś”.
Uzman jest dobrym człowiekiem.
— Nie chodzi tylko o żandarmów. MKK wyznaczy nagrodę za nasze głowy. Ukradliśmy im pociąg. Ukradliśmy im kolej. Myślicie, że puszczą to płazem? Wszyscy łowcy nagród z Rohagi wyruszą naszym tropem. Dalijabber! Myślicie, że miasto nam odpuści? — Nie licząc uderzeń insektów o szkło lampy, panuje absolutna cisza. — Kolej była również projektem Nowego Crobuzon, a myśmy ją zabrali. Myślicie, że pozwolą żeby prze-tworzeni zrzucili kajdany i założyli swoje miasto gdzieś na pustkowiu? Milicja też nas ściga. Milicja. Statkami powietrznymi. Drogą naziemną. Myślicie, że pozwolą nam zapuścić korzenie i zbudować jakąś prze-tworzoną arkadię? Sprowadzą pociąg z powrotem do miasta udekorowany naszymi głowami. Nie możemy znaleźć sobie jakiejś dolinki dziesięć, pięćdziesiąt czy sto pięćdziesiąt kilometrów stąd. Jeśli chcemy przeżyć, musimy uciekać daleko. Bardzo daleko. Niech ktoś przyniesie mi mapę. Czy zdajecie sobie sprawę, co zrobiliśmy? Czym teraz jesteśmy? Niezdyscyplinowana horda prze-tworzonych. Miasto prze-tworzonych oraz ich przyjaciół, z obcych ras i wolnych. Złodzieje, mordercy, gwałciciele, włóczędzy, hochsztaplerzy, kłamcy. Wyglądacie jak wyrzeźbieni — mówi Uzman i w jego głosie pojawia się zadziwienie. — Kawałki drewna wielkości człowieka, wyrzezane przez bogów.
Robią wielkie oczy w cieniu pociągu, który ukradli.
Po zaledwie trzech dniach od zmiany kierunku Żelazna Rada opuszcza obszary oznaczone na mapach. To są Middling Sweeps. Pustkowia Rohagi.
Inteligentniejsze wyrmeny są wysyłane nad nieznane dzikie tereny, które w tych przyzwyczajonych do miejskiego życia istotach budzą strach. Ich zadaniem jest odnalezienie myśliwych oraz nosiwodów, którzy poszukują źródeł. A także zwiadowców, którzy po powrocie do tunelu zobaczą tylko rozkładający się i spalony słońcem zezwłok pociągu żandarmów. Wyrmeny mają za zadanie pozbierać rozproszonych członków Żelaznej Rady.
Ich przedsięwzięcie jest coraz lepiej zorganizowane. Znajdują źródła i wagon-cysterna jest cały czas pełny. Tam, gdzie przecieka, uszczelnia się go. Wieżę strzelniczą pospawali i poprzekuwali, z grubsza przywracając jej dawny kształt. Prze-tworzeni przechodzą ekspresowe szkolenie u tych naukowców, którzy pozostali. Uczą się rysować mapy.
— Dokąd pojedziemy?
Wieczorami renegaci grają na bandżo i fletach, rozbrzmiewa dzwon sygnałowy, kocioł pełni funkcję bębna. Kobiety i mężczyźni znowu ze sobą sypiają. W niektóre łańcole Judasz idzie nocą na milczące spotkania tylko dla mężczyzn, żeby sobie ulżyć, choć pewnej nocy Ann-Hari i on bzykają się i pieszczą ze szczerym, intymnym uczuciem.
Coraz dziwniejsza okolica budzi u Judasza zachwyt. W szóstym dniu istnienia Żelaznej Rady, kiedy kolejny półtorakilometrowy odcinek torów połyka własny ogon i przemieszcza się, kiedy pociąg sunie przez oniryczny krajobraz sinych sukulentów i wali w nie jak obuchem, pojawia się oddział złożony z żandarmów i łowców głów.
Na swoją zgubę nie docenili siły Żelaznej Rady. Jest ich nie więcej niż trzydziestu, ludzi i tych z obcych ras, w popękanej skórze wybitej ćwiekami — ubranie pełni funkcję broni. Pod sztandarami MKK wyłaniają się z zarośli w kolorze żył, płosząc stworzenia, które wyglądają jak czmychające grzyby.
Oddają salwę z broni palnej i wołają przez megafon:
— W imieniu prawa poddajcie się!
Naprawdę myślą, że Żelazna Rada da się w ten sposób zastraszyć? Judasz nie może wyjść z podziwu dla ich głupoty. Dwunastu z nich szybko pada od kul, reszta próbuje uciec.
— Za nimi! — krzyczy Ann-Hari. — Nie pozwólcie im uciec! Wiedzą, gdzie jesteśmy!
Najszybsi prze-tworzeni puszczają się w pogoń, ale udaje im się zlikwidować tylko kolejnych sześciu. Reszta zbiegła.
— Wiedzą, gdzie jesteśmy — mówi Uzman. Od tunelu oddalili się na mniej niż sto pięćdziesiąt kilometrów. — Nie dadzą nam spokoju.
Zastawiają pułapki. Beczki czarnego prochu podłączone do skomplikowanych systemów baterii i zapalników. Puszczają pociąg między skalnymi nawisami, po czym geotaumaturgowie i botanomanci wykuwają w mineralnych ścianach diaglify, tworząc takie obwody, aby ciężar wozu uruchomił pożądany proces: skała przejdzie w stan płynny, zaleje awangardę żandarmów czy milicjantów zimną magmą i na powrót się stwardnieje. Taki jest plan.
Judasz konstruuje pułapki golemowe. Baterie, somaturgiczne turbiny jego projektu, które sprawią, że zwalone drzewo, kupa kości, ziemia albo pęknięte podkłady kolejowe wstaną i będą walczyły dla Żelaznej Rady.
Wieczorem Judasz patroluje pociąg z Uzmanem i Ann-Hari, którzy, choć podchodzą do siebie z dystansem, wiedzą, że potrzebują się nawzajem. Strateg i wizjonerka. Wieczny pociąg nie zatrzymuje się w nocy. Dysponuje szeroką paletą talentów. Prze-tworzeni naprawiają skałkówki, które nadają się do naprawy, i budują nową broń. Przetapiają w dymarkach starsze szyny na klingi i pancerze. Robią ze swojego miasta na kołach machinę wojenną.
— Niedługo będziemy się nim cieszyli — wieszczy Uzman. — Przyjdzie czas, że będziemy musieli porzucić pociąg i uciekać pieszo.
— Niemożliwe — sprzeciwia się Ann-Hari. — Bez niego nie mamy nic.
Grupa bojowników Żelaznej Rady, Radnych, pochyla się w wagonie biurowym nad niedokładnymi mapami — szkicowymi zlepkami mitów. Biurka z ciemnodrzewu i intarsjowane ściany od pierwszych dni pokrywają się snycerskim graffiti — pijani wolnością buntownicy uprawiają art sauvage.
— Co to jest? — pyta Uzman, wskazując miejsce na mapie.
— Mokradła.
Palec wędruje dalej.
— Niezbadane.
— Solne jezioro.
— Piargi.
— Niezbadane.
— Złoża smoły.
— Niezbadane.
— Dymokamień. Wąwozy dymokamienia.
Uzman ssie palce. Wygląda przez okno. Radni transportują szyny z końca pociągu na początek.
— Czy mamy jakichś meteomantów?
— Jest jedna dziewczyna, Toma. — Ktoś kręci głową. — Umie wyczarować gwizdnięciem wiatr, który wysuszy jej sukienkę, takie salonowe zaklęcie…
— Potrzeba nam kogoś, kto potrafi wywołać huragan…
— Nie — głos zabiera jeden z naukowców, młody człowiek, który zapuścił brodę i przywdział zapoconą, robociarską kapotę. Kręci z powątpiewaniem głową. — Wiem, co kombinujesz. Chcesz się przedrzeć przez dymokamień? Nie. Przecież widziałeś, jak skończył Malke, gdy złapał go wyziew. Ledwo uszedł z życiem.
— Na pewno są jakieś zapowiedzi erupcji.
Młody człowiek wzrusza ramionami.
— Ciśnienie. Pękanie ziemi. Podobne symptomy jak przy gejzerach. Przyjrzeliśmy się dokładnie, jak nas uwięziło. Omeny są zbyt liczne i zbyt nieokreślone.
— Nie uwierzę, że nie da się przewidzieć…
— Tak, ale pomyśl logicznie. Te mapy opierają się na domysłach, są w najlepszym razie przybliżeniem rzeczywistości. Znajdujemy się na Middling Sweeps. I o jednej rzeczy wiemy na pewno, że tu jest. — Przebiega palcem w górę mapy. — Widzisz? Co to jest? — Obszar oznaczony czerwoną szachownicą. Trzysta kilometrów od ich obecnej pozycji, mniej niż miesiąc przy tym obłąkanym tempie. Graniczy z dymokamieniem, a w każdym razie z regionem, na którym, według dawnych kartografów, występuje dymokamień. — Wiesz, co to jest?
Cóż za pytanie. Uzman wie, każdy wie. Cacotopic Stain… kakotopiczna plama na kontynencie.
— Wykluczone, Uzman. Nie zabierzesz nas tam.
— To nie ja decyduję, tylko Rada. Ja wam tylko wskazuję jedyną możliwą drogę. Wy zdecydujecie, czy tego chcecie. Jeśli nie, to zostaniemy tutaj i będziemy walczyli. I wszyscy zginiemy.
— Ale to jest Cacotopic Stain.
— Pojedziemy tylko obrzeżem.
Uzman wstaje. Wygląda jak wykąpany w połysku. Poci się od gorąca swoich rur. Je węgiel i ma czarne usta.
— Nie pojedziemy przez Cacotopic Stain. Musimy przeciąć równiny dymokamienia.
— Jeśli tam są.
— Jeśli tam są. Musimy przeciąć równiny dymokamienia, a dalej leżą peryferia kakotopii. Tam nie będą nas już ścigali, nawet jeśli uda im się przebić przez dymokamień.
— A dlaczego nie będą, Uzman? Bo nie są samobójcami.
— Nie mamy wyboru. To znaczy nie całkiem. Możemy porzucić pociąg i uciekać. Zostać liberosynkretami. Albo zachować to wszystko. Cały nasz pot. Całą pokonaną drogę. Ale jeśli zdecydujemy się na to drugie, musimy stąd zwiewać jak najdalej. Na zachód. A co jest na zachód stąd? — Stuka w nawoskowaną mapę. — Strefa kakotopiczna. Tylko obrzeża. — Jego głos brzmi prawie prosząco. — Ludzie już się tam zapuszczali. Przeżyjemy. Musimy to zrobić — mówi błagalnie. — Tylko obrzeża.
Otworzyło się pół tysiąclecia wcześniej, pęknięcie, przez które wylały się potężne masy nieposkramialnej rakotwórczej mocy, Momentu. Istna Kraina Tysiąca Plag przekraczająca wszelkie zrozumienie. Gdzie ludzie mogą się stać szczurowatymi stworami ze szkła, a szczury diabelskimi potentatami, gdzie nienaturalne dźwięki, jaguary i drzewa mogą się stać chwilami, które nie miały prawa się wydarzyć, mogą się stać sprzecznymi z naturą kątami. Gdzie rodzą się potwory i przyciągają zewsząd swoich pobratymców. Gdzie ziemia, powietrze i czas są chore.
— O czym my w ogóle mówimy? — pyta ktoś. — Nie mamy meteoromantów i nie mamy nikogo, kto potrafi zaklinać duchy powietrza, a bez osoby, która umie zapanować nad wiatrami, nie przebijemy się przez dymokamień.
Judasz opiera się o stół. Grzywka tańczy mu przed oczami. Przygląda się zaznaczonemu atramentem krajobrazowi.
— No tak… — mówi. — No więc…
Somaturgia, golemometria jest interwencją. Tworzenie sług z materii nieożywionej wiąże się z perswazją, namawianiem. Strategia dawania życia.
„Mogę zrobić golema z powietrza” — myśli Judasz. „Bryłę powietrza w powietrzu. Kazać jej, żeby nam towarzyszyła. Powietrze poruszające się w powietrzu”. Będzie to go kosztowało sporo sił, ale wie, że może im umożliwić przejście przez dym.
Judasz wie, że pójdą.
Idzie z Uzmanem, a golem razem z nimi. Chlupocząca roślinna breja. Tworzą osobliwą trojkę: prze-tworzony buchający parą z rur, które przez niego przechodzą, wysoki i kościsty Judasz z brodą, która wygląda jak futro z brudu, i golem kroczący na swoich bezkształtnych stopach. Pociąg sunie naprzód drobnymi ruchami.
Światło księżyca przybrało kolor płynnego wysięku, jakby noc miała ranę, która nie chce się zagoić. Za plecami Judasz widzi pociąg, który pierdzi dymem i pobrzękuje niby jakaś lumpiarska orkiestra bębnowo-dzwonkowa. Niecały kilometr z przodu prze-tworzeni układają tory, a przed nimi pracują brygady, które przygotowują trasę. Na samym końcu szyny są zrywane, są tam setki tych, którzy jak pielgrzymi ciągną za taborem.
Judasz postrzega to wszystko jako miasto. Nowe Crobuzon go tego nauczyło. Patrzy, jak pociąg mija faliste wypiętrzenie terenu, i widzi ściany magazynów nad brzegami zakola rzeki Smoły. Widzi pochyłe drzewo i przypomina sobie pijanego Crobuzończyka opartego o latarnię pod tym samym kątem.
„Nie wybieramy tego, co zapamiętujemy, co w nas pozostaje” — myśli Judasz. Nosi w sobie Nowe Crobuzon, chociaż teraz jest obywatelem tego nowo założonego wędrownego azylu.
— Dymokamień nas nie ochroni — mówi Uzman. Wieczny pociąg wzdycha. — Milicja przedrze się albo przeleci górą. Nie dymokamień, tylko Cacotopic Stain. Ta ziemia nas ochroni.
Następnego dnia oddział żandarmów zabija pięćdziesięciu maruderów i znika, zanim prze-tworzeni zdążają ustawić się w szyku bojowym. Wyrmeny wrzeszczą, że do nich strzelano. Swoim prymitywnym, ale twórczym żargonem relacjonują, co widziały, rozpościerają skrzydła i pokazują dziury w twardej skórze.
Jest gorąco. Wychodzą na otwartą przestrzeń, wyżynę z grubą warstwą żyznej ziemi.
— Co to jest? — Panika. — Coś nas dopadło!
Zwierzęta biegną obok pociągu, rzucają się na koła. Nie, nie zwierzęta, a jeśli zwierzęta, to takie, które rozpływają się i przybierają nowy kształt, wyłaniają się spod ziemi, światło przez nie prześwieca, a kule przechodzą przez nie na wylot, nie robiąc im żadnej krzywdy.
Kiedy mija pierwszy strach, Judasz patrzy na nie z rosnącą przyjemnością. Za każdym razem, gdy pociąg rusza, żeby pokonać zbudowany dla niego krótki odcinek torów, stworzenia te powracają.
Demony ruchu. Nie gryzą, tylko się bawią. Igrają jak morświny, wyskakują z ziemi i wirują razem z obracającymi się kołami. Pożerają rytm, ratatata żelaza kręcącego się po żelazie. Po tysiącleciach kłapania szczękami ku szybkim krokom stepowych myśliwych i ich zwierzyny demony upajają się dźwięcznym, ciężkim taktem. Naśladują kształt lisów i skalnych szczurów, jedynych zwierząt, jakie widziały, Szybko się uczą i po paru godzinach umieją już z grubsza imitować i ludzi, i ludzi-kaktusów, budząc tym zachwyt układaczy torów.
— Patrz, patrz, to ty, to twoja paskudna gęba!
Efemeryczne stworzenia formują się i dają nura w stronę kół, żeby najeść się ruchu. Kiedy Radni wysiadają z pociągu, demony wiją się wokół ich stóp i jedzą echo ich kroków. Jedna kobieta tańczy i powietrze ożywa ekstazą demonów, które pojawiają się i znikają, smakując jej kontredanse. Wkrótce wokół wiecznego pociągu odbywa się bal taneczny: prze-tworzeni, wolne kobiety, które kiedyś były prostytutkami, ludzie-kaktusy, którzy przezwyciężyli swoje zahamowania. Tańczą koło pociągu, z przytupem i podskokiem, śpiewając pieśni karczemne i farmerskie. Ich stopy są oplecione przez demony, które łapią światło. To jest konkurs: najbardziej skomplikowane, najbardziej rytmiczne, najbardziej pomysłowe kroki stanowią najlepsze pożywienie.
Światło słońca ma kolor trawy, którą wysusza. Judasz z uśmiechem obserwuje pociąg, tancerzy i demony ruchu. Bukoliczny obrazek, coś jak święto żniw pośród kęp trawy na pampie i martwych strumieni. Wielki pociąg toczy się spazmatycznie w stronę tych przed nim, którzy budują mu drogę. Wygląda to tak, jakby tory były smyczą: ciągną żelazną machinę niby oswojone zwierzę, a wokół tej potulnej bestii setki świętujących wzbijają kurz lata. Kinetofagi obmywają im kostki niby morska piana. Judasz zadaje sobie pytanie, jaki rodzaj energii znajdują w rytmie. Pulsomagia. Cóż za dziwne kalorie tkwią w powtarzających się dźwiękach!
Judasz patrzy i kocha Żelazną Radę. Ustawia statyw. Nie jest dobrym heliotypistą, ale kiedy kadruje chaos nóg, żelaza i późnego słońca, wie, że to zdjęcie wyjdzie mu dobrze. Poruszone i wywołane w prymitywnych warunkach maleńkiej ciemni, ale nad widmowym kłębowiskiem nóg i demonów wieczny pociąg oraz uśmiechy i ciała tancerzy wyjdą wyraźnie. Utrwalił ich w sepii, uwiecznił jak stiltspeary z ich golemową piosenką.
Ze wschodu nadlatuje aerostat. Zbliża się z dostojnym, drapieżnym rozkołysem, płynie ku nim ciężko.
Niewychowane wyrmeny wrzeszczą i obrzucają go wyzwiskami. Są plamkami na tle skórzanego wieloryba, bzyczą wokół gondoli, wprawiając ją w niewielkie drgania. Judasz słyszy huk podobny od odgłosu pękania papierowej torby — ani chybi wystrzały z broni palnej — i wyrmeny rozpierzchają się. Spadają, zwijają skrzydła i pikują, kreślą parabolę, której punktem końcowym jest pociąg. Słuchać odgłos pękania, potężnego chrząknięcia — z okien aerostatu bucha szkło i czarny dym.
— Tak — mówi Uzman.
Sterowiec dygocze. Z jego podbrzusza dobywają się kłęby prochowego smogu. Kalekim lotem pofrunie do Nowego Crobuzon albo do bazy za horyzontem, gdzie milicyjne oddziały uderzeniowe czekają na rozkazy. Gdzie stacjonują inne statki powietrzne. Większe aerookręty wojenne z bombami na pokładzie. Z oknami, których nie rozbiją ceramiczne granaty.
Nowe Crobuzon ich wytropiło. Słowo „chaos” nie oddaje atmosfery, która panuje na wieczornym zebraniu. Pomysły zderzają się ze sobą bezładnie. Wszyscy przekrzykują się nawzajem. Byłe prostytutki wydelegowały Ann-Hari jako swoją przedstawicielkę.
Inni też ich znajdują. Na tle stepu wyłaniają się postacie. Wieści o Żelaznej Radzie szerzą się pomiędzy liniami tekstów piosenek. Przyciągają wyklętych, wyjętych spod prawa.
Liberosynkreci. Małe plemię. Uciekinierzy z Nowego Crobuzon, od dawna zdziczali. Ich przywódcą jest mężczyzna bez ramion zastąpionych bezużytecznymi, czysto dekoracyjnymi skrzydłami żuka. Do grupy tej należy również mężczyzna z pokrytymi gumą szczypcami, mężczyzna z paszczą krokodyla, wielki brytan — samiec — z głową pięknej kobiety. Po strojach, po biżuterii z przewierconych kamieni, po karnacji koloru drewna lub herbaty Judasz poznaje, że od wielu lat żyją jako liberosynkreci.
— Słyszeliśmy o was — mówi jeden z nich. On i jego rodzina jak urzeczeni przyglądają się pociągowi. Nie patrzą na strażników, na Judasza, na jego golema z kości mięsnych ptaków. — Jedziecie na zachód. Na drugi koniec świata. Mówią, że budujecie nowe życie. Tam, gdzie nikt nie dotrze. Przyszliśmy zapytać… przyszliśmy zapytać…
Judasz, z upoważnienia Rady, kiwa głową: „Tak możecie się do nas przyłączyć”.
Nomadzi w wielkiej liczbie. Kryminaliści i zbiedzy. Rasy stepowe i napływowe — striderzy, którzy bez słowa kroczą w stronę pociągu, nawet jeden garuda, który zlatuje z nieba i zostaje mianowany marszałkiem kłótliwych wyrmenów. „Mamy ochronę” — myśli Judasz. „Oni są naszym glejtem na dalszą drogę. Przyszli nas wspomóc”.
Łowcy głów jeszcze trzykrotnie nękają ich szybkimi, agresywnymi atakami. Za każdym razem udaje się ich odeprzeć bez strat własnych.
— To jest jeszcze nic — mówi Uzman do Judasza. — Ataków będzie coraz więcej.
Wieczorami sztorcuje Żelazną Radę w świetle reflektorów lokomotywy. Ann-Hari bierze jego stronę. Chociaż palacze i maszyniści narzekają, że zapasy węgla się kurczą, chociaż robotnicy są wykończeni, Rada postanawia zwiększyć tempo. Szyny są układane dniem i nocą przez ludzi pogrążonych w narkozie zmęczenia. Śnią, dźwigając młoty nad głowę.
Żelazna droga pożera kolejne kilometry. W nocy przesuwająca się iluminacja pociągu wprawia w ruch formacje skalne, które sprawiają wrażenie, jakby chciały uciec. Insekty i stwory wielkości insektów wybijają rytm o szybki lamp i eksplodują płomieniem, kiedy uda im się znaleźć drogę do środka. Pociąg jest linią ciemnego światła na nocnej równinie.
Ziemia nie daje już poczucia, że ma się twardy grunt pod nogami. Napięcie zatruwa atmosferę w Radzie. Nowi przybysze są traktowani nieufnie, oskarżani o szpiegostwo. Judasz pomaga interweniującemu tłumowi powstrzymać rozjuszonego mężczyznę, który chce zatłuc liberosynkreta na śmierć. Strofując napastnika i bijąc go za karę, ani Judasz, ani nikt inny nie przyznaje, że mężczyzna może mieć rację, że mogą być wśród nich szpicle.
Na skraju równiny ciągnie się kraina, której szukali. Masyw dymokamienia. Zastygłe ciemne arabeski powoli wyraźnieją. Rada wysyła oddział saperów, żeby przebili drogę przez ten naturalny ogród rzeźb.
Wieczny pociąg jest twierdzą. Wieża strzelnicza obrosła w dodatkowe pancerze. Wszyscy Radni noszą pałki, zaostrzone kije, kamienne noże z rękojeściami owiniętymi szmatą. Prymitywna i ekscentryczna broń. Rada czeka.
Robak porusza się i Judasz wie, że chociaż jeszcze nie teraz, to odejdzie.
Mijają dymokamienne wzgórza. Raptowna zmiana krajobrazu w coś onirycznego i rozstrajającego. Pośród skamieniałych, falistych kształtów, pośród zbrylonych chmur biega przystosowana do tych warunków życia fauna. Są pióropusze, fontanny, zakrzepłe gejzery dymu. Trasa wije się pomiędzy nimi, pośród solfatar wydychanych przez ziemię gazów.
Niwelatorzy wykuli drogę za pomocą czarnego prochu. Estetykę dymokamienia zakłóca barbarzyński pragmatyzm poszarpanych dziur.
Większość dymu zastygła w postaci nieregularnych obłoków, ale tam, gdzie powietrze było całkowicie nieruchome, dym utworzył lekko spiralne, zaostrzone na górze słupy. Pociąg przejeżdża pod łukami, które powstały w ten sposób, że prądy powietrza uniosły dym w górę, a potem ściągnęły na dół.
Torowisko się przesuwa, ludzie kładą szyny, a potem zrywają Niezwykły krajobraz jest zarazem piękny i deprymujący. Ziemia może w każdej chwili pęknąć i bluznąć mgiełką, która skamienieje im w płucach i zamieni ich w cierpiące agonalne katusze posągi.
Palenie jest zakazane, gotowanie też. Pociąg porusza się bardzo krótkimi etapami, żeby spaliny jak najszybciej się rozwiały: nic nie może naruszyć status quo. Judasz jest gotów w każdej chwili wypuścić powietrznego golema. Otaczające ich skały mogą w każdej chwili przejść w stan gazowy — dymokamień czasem tak robi, po godzinie albo tysiącu lat bycia skałą.
Zza horyzontu wyłania się armia prze-tworzonych koni, wielbłądów, zgrzytających wielokołowych transporterów. Jadą w szyku bojowym. Wyrmeny z Żelaznej Rady obserwują ich, lecąc tak wysoko, żeby nie dosięgła ich ewentualna erupcja dymokamienia.
Niwelatorzy przebijają się przez kapryśną geografię. Niespokojnym i niefachowym okiem wypatrują oznak, że rozpruli szew dymokamienia.
Inne brygady zakładają potężne ładunki w otworach wykutych pod kierunkiem poruszającej się na czworakach geoempatki, która ze zwierzęcymi odgłosami liże ziemię, pogrążona w jakimś prymitywnym, ekstatycznym transie. Nie dysponuje silnym ani skoncentrowanym talentem, toteż, chcąc uchwycić ziemię w tym nietypowym wymiarze, musi się dosłownie zniżyć do jej poziomu.
Radni budują barykady w wydmuszynie między zastygłymi licami chmur. Półtora kilometra dalej znajduje się dym oraz układane i zrywane szyny wiecznego pociągu. Uzman i Ann-Hari jadą nim, a Judasz, Grubogoleń i setki innych zastawiają pułapki.
Teraz widzą już wroga. Judasz jest wyczerpany przygotowaniami do tego stopnia, że sny mieszają mu się z myślami. Musi jak najszybciej wrócić do Żelaznej Rady, która potrzebuje jego ochrony. Zbudował golemową pułapkę zamontowaną na zderzaku i powiedział im, jak ją uruchomić w razie pojawienia się krzemianowej mgiełki, ale bez jego opieki powietrzny golem długo nie przetrwa.
— Na pewno zaatakują nas także z innych stron — mówi, powtarzając słowa innych Radnych.
To nie może być jedyny front otwarty przez Nowe Crobuzon. Ale nie ma teraz czasu na zastanawianie się nad tym, bo napastnicy są już blisko. Żelazna Rada atakuje, żeby nie zdążyli wystrzelić i zniszczyć umocnień.
Wyrmeny młócą powietrze swoimi grubymi skrzydłami, lawirują pośród gradu kul i rzucają ceramiczne granaty. Strzały unieszkodliwiają wielu z nich.
Małe bomby spadają, wypełnione wszystkim, czym dysponowała Żelazna Rada: prochem strzelniczym, szrapnelem z pokruszonych narzędzi, fiolkami nieskomplikowanych kwasów, nieprzyjemnymi kompozytami taumaturgicznymi, olejem. Nafta, substancje żrące i gorący dym sprawiają, że milicja odstępuje trochę, szybko jednak zwiera szyki i znowu się rozprasza na skutek drugiej ofensywy wyrmenów. Słońce jasno świeci, ale Judaszowi wydaje się bardzo zimne.
— Już niedaleko — mruczy pod nosem. — To nie potrwa długo.
Wychyla się i przykłada do oczu lornetkę. Wyrmeny obsrywają wroga, wyrażając w ten sposób swoją pogardę. Oprócz ekskrementów spadają także granaty. Jednego z wyrmenów nieprzyjacielska salwa rozrywa na strzępy: Judasz znał go na tyle, że mówili sobie „dzień dobry”.
Radni strzelają z korbowych kusz odlanych w kuźniach pociągu. Odpalają lonty i spuszczają na najeźdźców skalne lawiny. Judasz wie, że od wyniku tej walki zależą jego losy.
Judasz staje na barykadzie. Ciągną się od niego druty, do baterii, do transformatora. Przenika go odwaga.
Ludzie, którzy są z nim w jego kryjówce — wszyscy ze śladami jakichś magicznych działań i połączeni ze sobą — nacinają sobie dłonie i ciasno owijają skaleczenia drutem. Prymitywna machina, której służą, sklecona z różnych różności, do funkcjonowania potrzebuje tej barbarzyńskiej ofiary krwi.
— Start! — woła Judasz i Shaun popycha dźwignie do przodu. Odpadkowy motor stęka, wysysa siły z pomocników Judasza i rozgrzewa klemy zamocowane do jego klatki piersiowej.
Z gardła Judasza wydobywa się dźwięk, którego nie sposób opisać. Jego skóra napina się i porusza, jakby ktoś wciskał w niego palce. Z kurzu powstają ludzie. Blokują drogę Crobuzończykom. Judasz pryska potem. Porusza rękami. Golemy ruszają ciężkim krokiem.
Jest ich co najmniej dwudziestu. Więksi od ludzi. Podchodzą do crobuzońskiej milicji. Judasz dostaje drgawek. Najsłabsi z jego pomocników stracili przytomność. Judasz poci się krwią.
Czarne golemy maszerują dalej. Jeden rozpada się na kawałki pod kopytami milicyjnych koni. Jego korpus usiłuje pełzać dalej. Judasz chwieje się jak trafiony kamieniem. Ugniata powietrze i tworzy z niego coś niematerialnego. Jego człekopodobni słudzy wkraczają między wroga, konie stają wokół nich dęba. Łowcy głów i umundurowani milicjanci szarpią się do tyłu, kiedy golemy wyciągają po nich łapy. Niektóre golemy rozpościerają ramiona, przybierając postać krzyża. Inne opasują rękami broniące się ofiary. Tam, gdzie Judasz widzi dostatecznie dużo, aby nimi kierować, rozkazuje im rozbić mur ordynansów i przedrzeć się do oficerów. Każdy golem jest otoczony przez żołnierzy, który tną mineralne ciała, celują w nie z pistoletów.
— Ognia, do cholery! — dyszy Judasz.
Chociaż wrogowie go nie słyszą, wykonują rozkaz. Kula wwierca się w jedną z czarnych postaci. Golem jest zrobiony z krzemienia i prochu strzelniczego.
Z ogłuszającym hukiem golem znika w słupie eksplozji, w jednej chwili zamienia się w wiatr brudnego ognia. Tkwiące w nim kamienie wypadają na zewnątrz i kładą łowców głów pokotem. Gorąco dociera do innego golema, który również wybucha. Kiedy rozwiewa się dym, Judasz widzi pozostałe po swoich stworach plamy sadzy otoczone falami trupów, blisko środka koła rozbryzganych, a bliżej obwodu twardszych, bardziej podobnych do ciał. Jeszcze bardziej oddaleni żołnierze wciąż się poruszają, wciąż wrzeszczą.
— Ognia! — powtarza Judasz.
Huk broni palnej, płonące strzały z balist. Gorące pociski przerabiają golemy na trąby powietrzne zapłonu.
Słudzy Judasza jeden po drugim wpadają między napastników, obejmują ramionami, grzebią w czarnym prochu, a potem w ogniu. Te chodzące bomby wybijają dziury we wrażej armii. Judasz podnosi się i słyszy rytmiczny ryk — to jego serce. Ci, którzy mu pomagali, teraz wznoszą okrzyki na jego cześć. Krew cieknie mu po twarzy. Ostatni golem wbiega między najeźdźców, przy każdym koślawym kroku rozrzuca żołnierzy na lewo i prawo. Płonąca strzała jakiegoś łucznika zamienia go w kłęby pylistego ognia.
Setki łowców głów i milicjantów przeżyły, ale zataczają się, dowódcy wrzeszczą, wierzchowce ślizgają się na trupiej miazdze. Wracają wyrmeny, Radni wywołują kolejne skalne lawiny, kusznicy miotają ogromnymi pociskami.
— Judasz Low! — krzyczą ludzie. — Tak!
Judasz dokłada swój głos do tej ekstatycznej wrzawy.
Wszyscy wspierający Żelazną Radę zjeżdżają na dół, najwięksi prze-tworzeni, zuchwali ludzie-kaktusy z oskardami i ciężkimi toporami. Judasz zostaje ściągnięty z barykady i obcałowany. Jego pomocnicy są bladzi, drżący i wychłodzeni, pożyczył od nich mnóstwo energii, ale Judasz jest jeszcze słabszy. Zamyka oczy.
Traci przytomność. Przenoszą go w bezpieczną strefę. Śni o prochowych golemach i o słońcu, lecz budzi się raptownie.
— Co, co?! — zrywa się. — Co jest?!
Grubogoleń i Shaun pokazują na wschód, do góry, ku niebu.
— Jest ich więcej. Zaatakowali pociąg.
Judasz i Shaun jadą na koniu zrekonfigurowanym pod kątem prędkości. Szturm hałaśliwej zbieraniny łowców głów i milicjantów był mało subtelnym manewrem odwracającym uwagę.
„Co teraz, golemisto?” — duma Judasz. „Co zrobisz, żeby ich zatrzymać? Nie zatrzymasz ich. Zginiesz”. Umrze wraz z całą Żelazną Radą. „Jesteś za bardzo wyczerpany, żebyś mógł coś zdziałać. Popatrz, ile krwi straciłeś”. Wcale jednak nie myśli, że umrze. Nie poszedłby, gdyby był przekonany, że czeka go śmierć.
Na niebie wiszą ludzie, milicjanci kolebią się pod nabitymi balonami. Judasz widzi dym wiecznego pociągu i słyszy wybuchy. Aeronauci zrzucają bomby, wyrębując w wiatrowych rzeźbach z dymokamienia ciąg kraterów. Powstaje wąwóz, który prowadzi do Żelaznej Rady.
„Co zrobisz, golemisto?” — pyta znowu Judasz siebie samego. Coś zrobi. Dobroć, która w nim mieszka, daje o sobie znać.
Od strony pociągu biegną ludzie, znowu są uciekinierami: starzy, wystraszeni, ranni, nowi przybysze, którzy nie poczuwają się jeszcze do lojalności wobec Rady, kobiety z dziećmi na ręku, wszyscy biegną po grzbietach twardych chmur. Judasz i Shaun mijają ich wzdłuż torów. Jadą włączyć się do bitwy.
Pociąg miota pociskami z ponitowanej wieży strzelniczej. Bojowników rady jest więcej niż milicji, ale przegrywają. Niebo ma nienaturalną barwę matowej cyny z domieszkami kolorów, które tam nie przynależą.
Z przodu jest brygada torowych chroniona przez ludzi-kaktusy i prze-tworzonych. Wykonują przyspieszoną pantomimę swojej normalnej pracy, na kruszywie z kamiennego nimbostratusa. Milicyjni snajperzy zdejmują ich jednego po drugim, ale torowi spychają martwych i rannych kolegów na bok i pracują dalej.
Judasz dołącza do walki.
Milicja nie zatrzyma pociągu. Wielu zabiją, ale zostało już tylko kilka metrów torów do położenia i mimo rzezi robotników — kolejny pada, tryskając gejzerem krwi — pociąg pokona kolejny odcinek. Obawy Judasza budzą natomiast nadlatujące aerostaty. Od zachodu słychać odgłosy deszczu, ale żaden deszcz się nie pojawia.
Shaun wiotczeje. Judasz czuje, że jego towarzysz odchyla się do tyłu i jest mokry, za bardzo, żeby to był pot. Wie, że jego przyjaciel nie żyje. Koń potyka się i staje, Judasz zsiada i ściąga na dół Shauna, który ma rozerwany mostek. Wlecze go do momentu, gdy kule zaczynają wzbijać wokół niego kaskady piachu. Musi porzucić martwego przyjaciela. Przez zastępy swoich towarzyszy biegnie wzdłuż pociągu, nisko pochylony, z podniesionym po drodze łukiem. To kuszarpacz — Judasz przeklina jego ciężar i ograniczony zasięg, ale nie przerywając biegu, celuje w dymiący komin, w którym zastawił golemową pułapkę.
Wypuszcza ostry jak skalpel chakri, skulony podchodzi do prze-tworzonych i ostrożnie przesuwa się w stronę zderzaka. Pośród milicjantów są taumaturgowie. Wyładowania niszczycielskiej energii trafiają w Radnych i czynią magiczne spustoszenia. Wyrmeny przypuszczają odważne i niebezpieczne ataki na milicję, która zaczyna się wycofywać.
— Zmusiliśmy ich do ucieczki! Zmusiliśmy ich do ucieczki! — woła wyrmenka z histeryczną dumą, ale jest w błędzie. Milicja odstępuje, ponieważ nadlatują statki powietrzne.
— Naprzód! Przebiliśmy się!
Złożona z wielu segmentów machina dygocze i pełznie przez kamienną mgiełkę, sprawia wrażenie, jakby lada chwila miała się wykoleić na odpryskach dymokamienia. Podsypka porusza się, ale wytrzymuje i wagony suną do przodu. Kule bębnią o ich żelazną skórę. Pociąg zwalnia prawie do zera na piarżystym wzniesieniu, a następnie stacza się w dół. Trafia na dziurę — szyna pęka, wagony przechylają się, ale koła nie tracą przyczepności i, trzęsąc się jak ranne zwierzę, pociąg sunie przez ogrody dymokamienia.
— Szybciej, szybciej! — woła Judasz do Radnych, którzy gromadnie gonią za pociągiem. — Wskakujcie!
Niebo i ziemia wyglądają podejrzanie. Z oddali dochodzi jakiś głuchy odgłos.
Geoempatka stoi przy skalnej szczelinie, koło małp prochowych, które przecinają lonty. Jest ubrudzona ziemią, a w jej oczach migają ślady degradacji wywołanej przez zaklęcie. Spogląda w stronę Judasza, kiwa głową, nie czekając na pytanie, i pokazuje na ziemię.
— Tutaj — mówi. — Tak sądzę.
Pociąg bucha parą i syczy niecierpliwie.
— Dalej, dalej, dalej! — woła Ann-Hari z salonki.
Wyrmeny mkną jak wiatr nad skalną rozpadliną do miejsca, w którym znajdują się jeszcze ostatni Radni. Prze-tworzeni uciekają. Jacy są mali. Czy nikt tego nie widzi? Judasz patrzy na zachód i do góry. Czy nikt nie widzi nieba? Krajobrazu?
Panorama zarazem podobna i niepodobna do wszystkiego, co zostawili za sobą.
„Co ty jesteś?” Wiele kilometrów na zachód, co w kategoriach tych rozłogów oznacza zaledwie moment — „Bogowie, jesteśmy w Middling Sweeps, jesteśmy poza wszelkimi mapami, jesteśmy nigdzie” — kamienisty krajobraz staje się bardziej sfalowany, bardziej pobrużdżony, jakby ziemia była wylanym woskiem. Judasz wytęża umysł, ale parametry tych terenów są dla niego nieczytelne. Ziemia ucieka w dół poza pole widzenia. Widać kreski drzew, które się jednak zmieniają, nie wyglądają jak drzewa, jakby migoczą. Ciemny płomień, substancja istniejąca fazowo. A może to tylko złudzenie stwarzane przez oko, które musi się wysilać, żeby widzieć tak daleko? Nie, w tych drzewach-nie-drzewach jest coś dziwnego. Widać też górę, która może być jednak mirażem, faluje, może to kopiec, i to o wiele bliżej, a może to plama w oku Judasza. Nic nie jest takie, jakie być powinno. Stworzenia, które nie są ptakami, fruwają jak ptaki, podobne do deszczu. Podczas gdy Rada odnajduje zagubionych, Judasz patrzy na niebo, które porusza się jak niemowlę.
Śmiertelnie zmęczeni i krwawiący bojownicy wdrapują się do pociągu.
— Szybciej! — pogania ich Uzman. Stoi na skalnym grzbiecie i zagląda do rozpadliny, którą zmierzają Radni. — Dalej, dalej! — mobilizuje ich, ale Judasz poznaje po brzmieniu jego głosu, że czas nie pozwoli wszystkim zdążyć przed powrotem przegrupowującej się milicji.
Już jest za późno. Uzman patrzy na pirotechników, na geoempatkę. Wieczny pociąg porusza się, układacze torów pracują dalej, żelazna machina zostawia za sobą ostatnie rzeźby z dymokamienia.
— To jest tylko brzeg strefy kakotopicznej — mówi Judasz, patrząc na niebo. — Jesteśmy na peryferiach Cacotopic Stain.
Czuje jednak energię ziemi przenikającą go w nienormalny sposób. Widzi rozpacz Uzmana.
Chcąc uratować swoich ostatnich towarzyszy, tak długo zwlekają z wysadzeniem w powietrze wlotu do sztucznego kanionu, że milicja dogania prze-tworzonych maruderów. Nareszcie słychać trzy detonacje i potężna fala dymokamienia bucha z porowatej ziemi. Smog rozprzestrzenia się tak szybko, że zatyka wykuty przez niwelatorów korytarz, po czym zaczyna zastygać.
Dymokamień więzi najwolniejszych prze-tworzonych i Uzman wznosi okrzyk rozpaczy, oglądając z góry ten dramat.
W zawęźleniach jelit Judasz wyczuwa coś nowego, sztuczne quasi-życie, gigantyczny antropoidalny wiatr. Wie, że Ann-Hari uruchomiła jego golemową pułapkę. Napina się w środku, wypluwa z siebie wysiłek i przejmuje kontrolę nad tym stworem. Wykonuje taki gest, jakby chciał chwycić golema za rękę i razem biegną ku miejscu erupcji dymokamienia. Golem zanurza się w dymie i rozpościera powietrzne ramiona, bezskutecznie próbując wykuć tunel.
Judasz jest oddalony kilkadziesiąt metrów od apatycznych wyziewów, które w procesie twardnienia gaszą wszelkie życie. Z zastygającego kamienia dochodzą stłumione okrzyki. Urażona chmura wypycha swoje flaki na zewnątrz i Judasz widzi ruch, nie przypadkowy czy wywołany przez wiatr. Wyłaniają się najpierw błagalnie wzniesione ramiona, a potem cały mężczyzna, posiwiały od kosmyków dymu, które przywierają do niego i opancerzają go silikonową chityną. Po kolejnym beknięciu mgły z wyraźnie twardszego dymokamienia wynurza się kolejna postać, z mozołem brnie przez to ciasto, którym jest oblepiona.
Judasz podchodzi do nich. Pierwszy mężczyzna jest milicjantem. Przez dziury w poszarpanej kamiennej epidermie widać mundur, ale nie sposób odczuwać nienawiści i złości do tego człowieka, który dygocze i ustami pełnymi mineralnego budyniu usiłuje złapać powietrze. Druga postać to Radny. Nie da się go uratować. Jego towarzysze usiłują rozłupać hełm, którym obrosła jego głowa, ale przy okazji rozbijają mu czaszkę.
— Musimy ruszać! — woła Uzman z góry.
Jest wstrząśnięty, ale panuje nad sobą.
Wielka skalna kipiel zamyka dziurę, przez którą przejechał pociąg. Tory znikają zatopione w niej na wieki albo do czasu, kiedy kamień znowu przejdzie w stan płynny. Judasz pozwala swojemu golemowi rozpaść się i prądy powietrza wokół nich zmieniają swój charakter.
Uwagę Judasza przykuwa jakiś ruch. Jego twarz marszczy się na widok przedramienia sterczącego z nowej skalnej geografii niby jakaś roślina klifowa. Dłoń wykonuje ruchy chwytne, ostatnie podrygi uwięzionego w dymokamieniu trupa.
Chociaż aeronauci niszczą swoimi bombami niektóre części pociągu, ogarnia ich niepewność. Obracają się i widzą zastygłą kipiel, w której utkwiło wielu ich towarzyszy. Ośmieleni Radni zestrzeliwują ich z nieba. Judasz widzi, jak jeden z nich spada, a z przebitego balonu uchodzi gaz.
Aeronauci zmieniają szyk i odlatują na drugą stronę nowo powstałych wzgórz. Uzman wykrzykuje rozkazy i Radni podbiegają do strąconego baloniarza, żeby pozbawić go rynsztunku i zabrać płótno jego sterowca.
— Musimy zostać padlinożercami — mówi Uzman. — Musimy się tego nauczyć. — Patrzy na niebo. — Oni nie byli ostatni — dodaje, chociaż Judasz nie zdążył jeszcze poczuć ulgi.
Ale ulga przychodzi w dniu penetracji niezbadanego pustkowia. Ulga i dotkliwy smutek po wielu utraconych towarzyszach.
— Nie wszyscy zostali uwięzieni w dymokamieniu — mówi Uzman. Jego głos zdradza świadomość, że jego słowa nie są zbyt przekonujące. — Niektórzy wciąż byli po drugiej stronie.
Czyli tam gdzie milicja. Żadna pociecha. Judasz wyobraża sobie, jak to musiało dla nich wyglądać: milicjanci i Radni patrzą bezsilnie, jak chmura burzowa staje się kamieniem i pożera ich przyjaciół.
Jako nowi mieszkańcy tej krainy Radni poznają otoczenie. W świetle pochodni obserwują, jak krajobraz żyje własnym życiem. Widzą, w oddali inne światła, które poruszają się niezgodnie z zasadami optyki, słyszą okrzyki, których nie rozpoznają albo rozpoznają jako swoje — echa przetrzymywane przez kilka godzin i wypuszczane w zniekształconej postaci.
Uciekinierzy spotykają się w grupkach. Tory odbijają odrobinę na północ, szepczą między sobą. Uzman zabiera ich do strefy kakotopicznej. Znajdują się na jej obrzeżach, ale i tak bliżej, niż to jest bezpieczne dla jakiegokolwiek śmiertelnika.
Zamknęli za sobą skalne wrota i o wschodzie słońca po raz pierwszy widzą nowy krajobraz. Kilometry zarośli w zwykłych kolorach, balsam dla oka po monotonnej szarości kamienia. Grunt faluje nieregularnie, przypomina wzburzone morze. Niezwykła obfitość drzew strzegących ich kamiennych zębów i kwitnących pędów w cukierkowych kolorach. Jeziorka i inne naturalne elementy dekoracyjne, a w kierunku, w którym zmierza pociąg i jego tory, niesamowita zmienność terenu. Judasz to czuje. Wszyscy to czują. Poprzez koła.
Nie wszystkie cienie leżą w tej samej płaszczyźnie.
— Składamy tylko krótką wizytę — uspokaja Uzman. — Prawie nie przekraczamy progu.
Z cieniami coś jest nie w porządku i Judasz czuje, że wiatr wieje w sprzecznych kierunkach. Kiedy nikt nie patrzy, rzeźba terenu ulega zmianom.
Zostawili za sobą tak wielu zmarłych, niepogrzebanych. Także Shaun śpi gdzieś wiecznym snem.
Judasz po raz ostatni transportuje szyny. Wyrywa je z nowego kamienia, pod zmumifikowaną ręką, i przewozi ciągniętymi przez muły wozami na czoło pociągu. Ze skamieniałej mgły nadal sterczą dwa żelazne pręty.
Podróżni są obserwowani nie tylko przez zwierzęta, ale też przez zaopatrzone w oczy rośliny. Drugiego wieczoru Judasz rozmawia z przyjaciółmi przy ognisku, które dzięki jakimś magicznym mocom płonie na biało. Uzman, Ann-Hari, Grubogoleń i nowo wybrani przedstawiciele maszynistów, różdżkarzy, hamulcowych, nosiwodów, byłych prostytutek i całej reszty.
— Udało się wam — mówi Judasz. Uzman i Ann-Hari łykają tę Pochwałę bez mrugnięcia okiem. — Wydostaliście nas. A teraz jesteście w tej dziwnej krainie.
— Jeszcze nie koniec.
— Tak, nie koniec. Ale poradzicie sobie. Na pewno. Za tym krajem musi być następny. Wystarczająco daleki, żebyście byli bezpieczni. Nie będą was ścigali. Dostaniecie się na drugi koniec świata. Tam, gdzie są owoce i mięso. Tam, gdzie pociąg będzie mógł się zatrzymać. Będziecie polowali, łowili ryby, hodowali bydło i tak dalej. Umiecie czytać, a jak skończą się wam książki z biblioteki pociągu, to napiszecie nowe. Musicie tam dotrzeć…
— Ale co jest tutaj? Co nas tutaj czeka?
— Nie wiem. Będzie ciężko, ale przebrniecie. — Judasz nie wie, dlaczego przemawia jak prorok. To nie on mówi, tylko wewnętrzne dobro, które w nim mieszka. — Nie będą was ścigali. Założę się o wszystkie pieniądze. — Gruchnął śmiech. Pieniądze od dawna były anachronizmem. Niektórzy nadal je gromadzili, ale jako papier do rysowania dla dzieci. A monet używali jako biżuterii. — A Uzman miał rację, mimo że się mylił — kontynuuje. — Należało dać znać ludziom w Nowym Crobuzon. Pomyślcie: być może nikt nie będzie wiedział, co się z wami stało. — Milczenie. — Oczywiście możecie po prostu zniknąć i będą mówili, że podczas budowy któregoś dnia pociąg po prostu odjechał. Prze-tworzeni zostali liberosynkretami i uprowadzili pociąg. Ale prze-tworzeni w mieście, którzy czekają, zasługują na coś lepszego.
— Parę osób wie, co się stało…
— Tak, ale czy rozegrają to w odpowiedni sposób? Będziecie mitem… na to nic się nie poradzi… ale jakiego rodzaju? Chcecie być mitem nieśmiertelnym? Ważnym? Chcecie, żeby wypisywali wasze imię na sztandarach, walcząc o lepsze życie, walcząc o wolność?
Ann-Hari uśmiecha się.
— Wrócę do kraju — mówi Judasz. — Będę waszym bardem.
Z początku niektórzy zarzucają mu tchórzostwo, mówią, że boi się jechać z nimi przez peryferia kakotopii, ale w głębi duszy nikt nie uważa go za tchórza. Żal im, że ich zostawia.
— Potrzebujemy twoich golemów — mówi jedna z kobiet.
— Jak możesz nas opuścić? Czy Żelazna Rada nic dla ciebie nie znaczy?
— I wy mnie o to pytacie? — mówi Judasz. — Wy mnie o to pytacie?
To ich zawstydza.
— Będę waszym bardem. Powiem im o was. A teraz nie ruszajcie się.
Magnezjowy proszek wybucha i wszyscy zgromadzeni mrugają.
W tak obcym miejscu, na którym kładzie się cieniem groźba Momentu i nieobliczalność strefy kakotopicznej, niektórzy odchodzą, nie zważając na konieczność ponownego pokonania obszaru dymokamienia.
— Niektórym się uda — ocenia Judasz. — Zostaną liberosynkretami. Nie wrócą do Nowego Crobuzon. Nie jako prze-tworzeni. Nie na kolanach.
— Przedostaniecie się, siostry. — Patrzy na nich bez śladu niepewności. — Weźcie to — mówi. Voxiterator. — Patrzcie. Tak trzeba zrobić, żeby zachował to, co mówicie. — Obserwują, jak ładuje wosk i biorą od niego zapasowe cylindry. — Raz na rok przyślijcie mi jeden. Niezależnie od tego, gdzie będziecie. Statkiem, konno, pieszo, jak się da. Zobaczymy, czy dotrą. Chcę usłyszeć wasze głosy. — Patrzy na Ann-Hari. — Chcę usłyszeć wasze głosy.
Kolejno podchodzi do swoich towarzyszy i ściska ich na pożegnanie, nawet tych, których imion nie zna.
— Niech żyje Żelazna Rada — mówi do każdego. — Niech żyje, niech żyje.
W spontanicznym odruchu czułości wsuwa Uzmanowi język do ust. Prze-tworzony szarpie do tyłu i chce się wyrwać, ale tego nie robi. Judasz nie całuje go długo.
— Bądź miły dla chłopców w dzień wypłaty — szepcze do ucha prze-tworzonego, który się uśmiecha.
Judasz obejmuje Ann-Hari, która całuje go tak jak w czasach, kiedy byli kochankami. Przyciska się do niej biodrami i Ann-Hari długo trzyma jego twarz w dłoniach.
— Niech żyje — szepcze jej do ust. — Niech żyje.
Zdążył zapomnieć, o ile szybciej podróżuje się samemu. W niecały dzień wrócił do strefy dymokamienia. Dłoń martwego człowieka uwięzionego w skale została obgryziona do czerwonej kości.
Judasz maszeruje po kamiennych grzbietach jak po morskich falach. Widzi usiane trupami pobojowisko. W południe czuje na sobie cienie — ławica statków powietrznych płynie po niebie, biorąc kurs na wieczny pociąg. Judasz osłania oczy i opiera się na swoje lasce.
Chyba powinien się bać o swoich towarzyszy, ale nie boi się. Odczytuje zmienny szyk sterowców. Uśmiecha się, sam na ziemi, kiedy aerostaty mijają go powoli jak barakudy. Ma wrażenie, jakby się wahały. Siada oparty o granitowy stalagmit i patrzy.
Widać dym pociągu. Jeden średniej wielkości aerostat nerwowo wlatuje w powietrze strefy kakotopicznej. Z tego miejsca krajobraz wydaje się zupełnie normalny, ale Judasz czuje, że pod skórą świata wzbiera coś złego.
Statek powietrzny zbliża się do wiecznego pociągu i zrzuca bomby. Judasz widzi nad wzgórzami wykwity eksplozji. Nawet teraz nie czuje strachu.
Niebem w oddali wstrząsają konwulsje. Daje się odczuć jakiś organiczny ruch — nie chmury, lecz pewnego aspektu samego nieba, który przybrał quasi-widzialną postać mackowatego tworu sunącego wysoko nad ziemią. Towarzyszy temu jakiś dziwny dźwięk. Judasz wstrzymuje oddech. Słychać jakby mechaniczny, zająkliwy stukot. Sterowiec rozmywa się, a kiedy znów jest ostry, znajduje się trochę niżej na niebie i ucieka w tempie, które ocenia jako paniczne.
Pociąg kontynuuje jazdę, zagłębia się w strefę kakotopiczną, która odparła Nowe Crobuzon.
Wędrówka Judasza trwa wiele miesięcy. Jego życie staje się marszową fugą. Przez strumienie, bagna, skały, lasy ze szklistymi drzewami, lasy, które bierze za skamielinowe, ale okazują się lasami wielkich szkieletów. Kroczy pośród osteokrajobrazu, przez kościany ekosystem ze specyficzną fauną i florą.
Mija jeziora, które bulgoczą od walki klanów vodyanoich. Widzi kominy sterczące ze zboczy wzgórz, wewnątrz których znajdują się wioski troglodytów. Jest gościem zapomnianych plemion kapłańskich. Zostaje okradziony przez liberosynkretów. Wstępuje do bandy liberosynkretów.
Jego ciało się zmienia. Spęczniałe mięśnie ramion i klatki piersiowej klęsną i Judasz na powrót staje się zahartowanym podróżnikiem ogorzałym od żywiołów. Garudowie przynoszą mu pożywienie, zlatując z nieba z milczącym miłosierdziem. Kieruje się swoimi nie do końca wiarygodnymi mapami i busolą. Nie wraca długą drogą, którą przybył, lecz zmierza prosto na wschód.
Wkracza do oddalonej o setki kilometrów od Nowego Crobuzon bazaltowej krainy burz porośniętej blitzbaumami, wysokimi na półtora kilometra drzewami piorunowymi. Błyskawice, unieruchomione przez kryptomoce, rozwidlają się w gałęzie. W lesie jest jasno jak w blasku tysięcy lamp magnezjowych.
Na tle nieba rysuje się zardzewiała sylweta zjedzonego przez czas żelaznego miasta. Bagno taumaturgicznie zaczarowanego błota robi z butów Judasza robaki. Jest też kurhan, zakopany kościół, pola dzikich jagód i piękne wzgórza. Pięć razy walczy ze zwierzętami i trzy razy z istotami rozumnymi. Albo ucieka, albo zabija.
Jest spokojniejszym człowiekiem. Porusza się fachowo i bez wysiłku. Minęło wiele tygodni, odkąd zrobił golema z trawy — jako towarzysza drogi, z którym mógł rozmawiać, zanim wiatr go rozwiał. Judasz mija zdziczałe bydło, zniszczone płoty, całe mile porzuconych pastwisk.
Pewnego dnia schodzi po stromym zboczu i staje jak idiota. W końcu udaje mu się ruszyć z miejsca, ale potyka się i pada na kolana. Jest zimno. Ile pór roku minęło? Judasz pełznie na czworakach i dotyka szyn.
Nie do wiary, że naprawdę może dotknąć tego metalu, tych żelaznych wstęg, które wiją się pośród różnych okoliczności klimatycznych i geograficznych, że mimo tej całej krwi i potu, które na nie wylał, mimo kości tych wszystkich ludzi, na których spoczywają, są niczym, że czas i pył odebrał im jakiekolwiek znaczenie.
Szabrownicy zostawili po sobie ślady. Brakuje całych odcinków. Tory wynurzają się z ziemi, a potem znowu chowają. Już dawno nie jechał po nich żaden pociąg.
Judasz patrzy na północ wzdłuż torów. Pamięta robienie przekopu. Znajduje się daleko na północ od trzęsawiska.
Po powrocie dowie się, dlaczego tory nie są używane. Dowie się, że strumień pieniędzy w końcu wysechł, ponieważ skala malwersacji była tak ogromna, że dalsze ich ignorowanie nadszarpnęłoby autorytet państwa. Że inwestorzy się wycofali, kiedy dotarły do nich zniekształcone informacje o buncie, o Żelaznej Radzie. Że mimo panicznej próby ratowania MKK przez wzrost płac i bezlitosną intensyfikację prze-twarzania ucieczka kapitału przybrała takie rozmiary, iż Międzykontynentalne Konsorcjum Kolejowe wyzionęło ducha i jego dumne dzieło trzeba było złożyć do grobu.
Judasz dowie się tego wszystkiego już niedługo, kiedy dotrze do miasta. Na razie tylko się uśmiecha, schylając się po plecak, głaszcze tory jak kota. Robi to czule, by nie rzec nostalgicznie.
Rusza w drogę po martwym torowisku. Wały po lewej i prawej zasłaniają mu otoczenie. Droga zmusza go do patrzenia przed siebie, prowadzi go z powrotem do Nowego Crobuzon. Żelazna droga czekała na niego.
— Nowe Crobuzon — mówi szeptem do siebie. — Nowe Crobuzon, zawsze będę do ciebie wracał.
Nie jest to obietnica kochanka, zobowiązanie wobec samego siebie, wyraz rezygnacji lub agresji, lecz wszystkiego po trochu.
Idzie dalej. W plecaku ma heliotypy Żelaznej Rady, dokumentujące prawdę, ucieczkę, nowe życie, demokrację na kołach, arkadię dla prze-tworzonych.
— Zrobię z was mit, który będzie prawdziwy — mówi Judasz i ptaki go słuchają.
Wraca żelazną drogą do domu, do miasta, do wież Nowego Crobuzon.