Szczepan Twardoch
Epifania wikarego Trzaski

Ewie i Marcie


Szarzejące na horyzoncie niebo przygotowywało się do przyjęcia świtu. Listopadowy przymrozek ściął ziemię, pokrył szronem szyby samochodów, trawę i drzewa, na których wisiały jeszcze resztki liści, i sprawił, że powietrze straciło przejrzystość, wypełniając się zmrożoną mgłą. Z dachów w niebo patrzyły muskularne kominy, wyrzucające żółty, biały i czarny dym, który, mieszając się jak na malarskiej palecie, zawisał pięćdziesiąt metrów nad ziemią i ścielił się, w pasmach i kłębach, niczym groteskowa kpina z babiego lata.

Ojcowie rodzin, których ryk budzików wyciągnął spod puchowych pierzyn, od oddychających spokojnie szerokobiodrych żon, zapalali pierwszego papierosa w piwnicach, wrzucając kolejne łopatki węgla w przygasłe lub ziejące czerwonym żarem czeluście pieców ceo. Ich żony zakreślały znak krzyża i na wpółprzytomne, klapiąc papciami po lastryku, szły do kuchni, wyciągały z lodówek ser, kiełbasę i masło, kroiły chleb, gotowały wodę na kawę i zawijały kanapki w papier.

Skrzypiały kłódki i drżały kraty otwieranych sklepów. Zapach świeżego chleba wypełzał z rozgrzanej piekarni. Pod pociągnięciami plastikowych skrobaczek szron płatami schodził z szyb golfów, lanosów, polonezów i maluchów, a kopulujące z cylindrami tłoki rozgrzewały olej stężały w silnikach. Monotonną mantrą nawoływały się gołębie z odległych gołębników, a wróble wypełniały powietrze poćwierkiwaniem. Pod ziemią, w chodnikach i szybach, szychta nocnej zmiany zamieniała się w fajrant.

Józef Lompa, zwany Poniedziałkiem, pakował do torby śniadanie – dwa razy tyle kanapek co zwykle. Panna Aldona, gospodyni, z fatalistycznym spokojem pompowała dętkę swojego roweru wigry 3, z której znowu urwisy z dołu spuściły powietrze. Andrzej Zieliński, proboszcz, nie miał ochoty wychodzić z ciepłego łóżka, patrzył więc na zagrzybiony sufit i martwił się, skąd weźmie pieniądze na remont dachu plebanii. Kownacka, nauczycielka matematyki cierpiąca na bezsenność, z zapałem wypisywała obelgi na internetowym forum. Gerhard Pikulik wrzeszczał w komórkę, besztając swojego pracownika, kierowcę spóźnionego autobusu relacji Gliwice-Hamburg-Gliwice. Celinka Gwóźdź, anglistka, daremnie próbowała wzbudzić pożądanie w rozespanym mężu. Teofil Kocik, wariat, kończył doić krowę i obawiał się, czy nie spóźni się do kościoła. Jadwiga Oleksiak, dyrektor szkoły, z trudem wciągała majtki wyszczuplające. Młodzież szkolna spała w najlepsze, z cichą nadzieją, że tego dnia świat się nie zbudzi.

Zastępujący kościelnego elektroniczny automat uruchomił mechanizm dzwonów, których bicie, wzywając na mszę, poniosło się po dziurawych ulicach, między ogródkami, po zmarzniętych ugorach, między ścianami blaszanych garaży, przez siatkowe płoty, rachityczne zagajniki i nieużytki, wciskając się do domów przez dźwiękoszczelne okna.

Wraz z biciem dzwonów rozproszone ciężkimi chmurami światło wydobyło z ciemności surową bryłę starego kościoła, barokowego stylem pozbawionym wszelkiej frywolności, spokojnym i statecznym – figura charakteru ludzi, którzy się w nim co niedzielę zbierali. Na kalenicy ceglastorudego dachu przysiadły wróble, wygnane z zacisznych zakamarków wieży przez grzmiący spiż.

W środku budzącej się w sklepach, piekarniach i urzędach wsi zapłonęły kościelne okna światłem elektrycznych żyrandoli.

Bóg patrzy! na swoje Drobczyce.

W oświetlonym kościele sinoniebieskie ciało zdekapitowanego Jana Chrzciciela tryskało równą strugą krwi, a głowa w ręku kata wznosiła oczy ku niebu. Odziana w rokokową suknię Herodiada uśmiechała się z satysfakcją, oprawca jeszcze dzierżył miecz. Ściemniały werniks dodawał barokowemu obrazowi mrocznego nastroju, tylko muślinowe szaty kobiet i bladość martwego ciała rozjaśniały ciemności lochów.

Starszym braciom z wieży zawtórował mały dzwonek na sznurku, przy wyjściu z zakrystii. Pociągnięty rączką ministranta, obwieścił początek mszy nielicznym parafianom, którzy przyszli w poniedziałek do kościoła. Młody ksiądz przyklęknął przed ołtarzem, ciężkim spojrzeniem obdarzając malowidło z patronem kościoła. Zaspany ministrant klęknął za nim, po czym obaj zajęli przynależne im miejsca.

– Miłość Boga Ojca, łaska naszego Pana Jezusa Chrystusa i dar jedności w Duchu Świętym niech będą z wami wszystkimi! – zaśpiewał ksiądz.

– I z duchem twoim – odpowiedziały babcie i Kocik. Poranna Msza Święta w kościele parafialnym pod wezwaniem Ścięcia Świętego Jana Chrzciciela w Drobczycach rozpoczęła się. Wierni, czyli lud, wystąpili, jak zwykle, w liczbie dziesięciu osób. Ksiądz wikary Jan Trzaska, zwany przez parafian księdzem Janeczkiem, a przez starszych „nowym kapelůnkjym" [1], przeprosił w duchu Pana Boga za swoje grzechy, odczytał intencję, po czym rozpoczął Confiteor.

Uznajmy przed Bogiem, że jesteśmy grzeszni, abyśmy mogli z czystym sercem złożyć Najświętszą Ofiarę – wyśpiewał swoim czystym głosem, o którym starsi mawiali: „Kapelůnek to śpjywajům tak pjyknie, že aže Matka Bosko na figuře śe śmjejům, jak go suyšům" 2.

Kiedy wierne niemrawymi głosami zaczęły swoje „Spowiadam się Bogu Wszechmogącemu i wam, bracia i siostry…", wikary, wzbudziwszy w sobie szczery żal za grzechy, pozwolił na kilkanaście sekund myślom odlecieć, podczas kiedy wargi bezwiednie wypowiadały jak co dzień te same słowa. Ksiądz Janeczek myślał o śniadaniu, którego nie zdołał przełknąć, bo obudził się o kwadrans za późno i ledwie zdążył na mszę. Miał nadzieję, że proboszcz nie zeżre mu dwóch kiełbasek śląskich, które z myślą o śniadaniu ukrył na najniższej półce lodówki. Proboszcz może nie zeżre, ale jak panna Aldona je znajdzie, to niechybnie je proboszczowi wkroi do jajecznicy, mrucząc: „Přeca farořowi śe bardźyj noležy wušt do smažůnki anželi kapelůnkowi" 1. Psiakrew. I będzie trzeba iść do spożywczego, po jakiś serek albo coś innego, byle niedrogiego. Po śniadaniu siąść i szybko odmówić laudesy, których nie zdążył przed mszą, a potem zaraz do szkoły. Po szkole może trochę spaceru, może wróciłby przez las, ładny, późnojesienny dzień dzisiaj, może w lesie odmówiłby sobie brewiarz znowu, jakoś tak fajnie, przysiadzie sobie na pniaku, popatrzy na resztki kolorowych liści i wzniesie myśli do Pana, potem na farę na obiad, zignoruje gderanie panny Aldony i ucieknie do pokoju. Nie, psiakrew, poniedziałek, dyżur w kancelarii. Posiedzi więc te dwie godziny w kancelarii, może nikt nie przyjdzie, po czym pójdzie do siebie, do pokoju. Włączy komputer i wróci może do artykułu do „Gościa Niedzielnego", o inkulturacji, który miał skończyć miesiąc temu. Albo poczyta coś, może Augustyna, albo, jeżeli nie będzie miał siły na nic, to jakąś głupotę. Ostatnio w mieście kupił sobie w taniej książce kilka tandetnych powieści, dobrych do wieczornego odprężenia. Potem odmówi nieszpory i kiedy usłyszy, że faroř kładzie się spać, a gospodyni poszła do domu, przepnie wtyczkę z telefonu do modemu i połączy się na parę minut z netem, ściągnie e-maile od przyjaciół, chyba że znowu nic nie będzie, bo kto o nim jeszcze pamięta, rozłączy się, odpisze na wszystkie, połączy się znowu i wyśle. A może przy śniadaniu wrócić znowu do kwestii stałego łącza? Może, jakby Aldony nie było, bo przy niej to zaraz kończy się gderaniem, że po co księdzu te komputery, niech ksiądz lepiej się różańcem zajmie.

Smutne brązowe oczy młodego Kocika wpatrywały się w księdza Janeczka z wyrzutem. Psiakrew, zagapiłem się! – pomyślał.

– Niech się zmiłuje nad nami Bóg Wszechmogący i odpuściwszy nam grzechy, doprowadzi nas do życia wiecznego -odśpiewał pospiesznie.

– Aaaa-men – odpowiedziały babcie, Kocik i ministrant.

Gładko przeszedł przez „Panie, który umarłeś na krzyżu…", potem do liturgii słowa. Proboszcz życzył sobie, aby to ministranci odczytywali lekcję, ale ksiądz Janeczek nie miał ochoty wysłuchiwać dwunastoletniego Piotrusia, wyciskającego z siebie z trudem Boże Słowa, odczytał więc co trzeba samemu. Dał sobie spokój z kazaniem, po czym nagle zniknął brzydki kościół, zniknęły babule i Kocik dewot, zniknął ministrancina, a ksiądz Janeczek odpłynął ku wielkiej Tajemnicy ukrytej w Kanonie Rzymskim, który wikary przedkładał ponad inne modlitwy eucharystyczne. Tak jak każdego dnia, kiedy podnosił oczy ku wzniesionej hostii, i dalej tak samo jak sześć lat temu, po święceniach, włos jeżył mu się na karku, przebiegły go dreszcze, kiedy kawałek opłatka zamienił się w samego Chrystusa. Wino – krew. Łamanie chleba, okazanie komunikantu wiernym, Agnus Dei, komunia, wywalone jęzory, na których ksiądz Janeczek kładzie Ciało Chrystusa – amen – niemrawy śpiew. Odbiera od ministranta patenę, bo z chłopca straszna oferma, i delikatnie zsuwa niewidoczne cząstki Ciała do kielicha, szepcząc:

– Panie, daj nam z czystym sercem przyjąć to, co spożyliśmy ustami, i dar otrzymany w doczesności niech się stanie dla nas lekarstwem na życie wieczne.

Puryfikacja kielicha – ksiądz Janeczek patrzy, jak woda poruszona spiralnym ruchem nadgarstka zabiera z sobą okruchy Ciała.

Koniec. Ogłoszenia. Chciałby im coś powiedzieć, o swoim życiu studenta z dobrego domu, które porzucił, by zostać księdzem, i o życiu stołecznego księdza intelektualisty, które wiódł w stolicy, a które zostawił na wezwanie Pana, aby u nich, w tej zapadłej wsi na brzydkim Śląsku, zapadłym Oberschlesien, dokonywać codziennie cudu Transsubstancjacji. Tylko po co miałby im to mówić? Pomyślał ponuro, że nie znajdzie tutaj zrozumienia. Wymamrotał więc porządek mszy świętych w tygodniu, intensywnie myśląc o kiełbaskach. Pan z wami, babcie, Pan z tobą, Kocik, wariacie.

– I z duchem twoim – odpowiedział lud.

– Niech was błogosławi Bóg Wszechmogący – Ojciec – i Syn – i Duch Święty.

Zatrzeszczały jesienne płaszcze, kiedy babcie nabożnie -czyli, w ich pojęciu, z wargami w ciup i oczami wzniesionymi ku lampom – żegnały się, zakreślając dłońmi łuki tak szerokie, jakby zbawienie zależało od długości ramienia. Dlaczego, do jasnej cholery, zawsze klękacie na moje błogosławieństwo, zamiast wstawać – pomyślał ksiądz Janeczek z rozpaczą i zaraz przeprosił Pana za przeklinanie w myślach. W sumie, klękają, bo tak je nauczono, kiedy były dziećmi, a proboszczowi to ciche przemieszanie resztek Tridentiny z Novus Ordo Missae zdaje się wcale nie przeszkadzać. Kocik zaś dla pewności przeżegnał się trzykrotnie, jakby płynął wariackim kraulem.

Zwrot za ołtarzem, pokłon, krew tryskająca z bezgłowej szyi Jana Chrzciciela, trzymajcie się Jasiu Bez Głowy i Głowo Jasia na Tacy, moi niemi przyjaciele na obrazie, nie dajcie się draniom, i do zakrystii. Piotruś złożył nabożnie ręce – ciekawe, kiedy zaczniesz wkładać te łapki koleżankom w majtki, syneczku, bo przecież wiem, że ziółko z ciebie jest pierwszej wody – pomyślał wikary i odmówili modlitwę. Niech teraz ta oferma ministrant pomoże mu ściągnąć szaty – no, Piotrusiu, żywo. Wytarty ornat ksiądz Janeczek zdjął sam i odwiesił do szafy, odwiązał cingulum, złożył je jak należy, Piotruś zabrał stułę, pomógł ściągnąć albę i odwiązał paski humerału. Bolesny skurcz żołądka znowu przypomniał księdzu Janeczkowi o śniadaniu.

– Dziękuję ci, Piotrze, że pomagałeś mi w złożeniu ofiary Panu. – Ksiądz wyciągnął swoją dużą dłoń i uścisnął małą rączkę ministranta. Wiedział, że chłopcy doceniają, kiedy po mszy ksiądz dziękuje im tak po męsku, jak dorosłym.

Wyszli z zakrystii, ministrant poczłapał do szkoły, wlokąc za sobą plecak, a ksiądz Janeczek z radością skonstatował, że pod gankiem plebanii nie stoi jeszcze rower panny Aldony, a zatem jego kiełbaski czekają w lodówce.

– Proszę księdza…

Nie. Kocik. Daj mi spokój, Kocik, chcę iść na śniadanie, jest siódma piętnaście rano, poniedziałek, a ja jeszcze nic nie jadłem, zaraz muszę iść do szkoły. Poza tym źle wyglądasz, gorączkujesz, chłopie. Ja cię lubię, Kocik, tak jak ja, jesteś tu obcy, nie swój, gorol, też patrzą na ciebie jak na raroga, jesteśmy chyba nawet w podobnym wieku, jesteś mi bliski, Kocik, ale nie dzisiaj rano, na Boga, nie dzisiaj rano. Postanowił się nie obracać, może da spokój.

– Proszę księdza, bo ja mam pytanie.

Zawsze masz pytania – pomyślał ksiądz i odwrócił się z rezygnacją.

– No, słucham pana, panie Kocik. O co chodzi tym razem? Wsiowy wariat i dewot już go dopadł i chwycił za ramię – nie mogę przecież mu powiedzieć, że nie znoszę, kiedy ktoś mnie trzyma za rękę przy rozmowie, Chrystus by tak nie postąpił.

– Proszę księdza, a jak się opłatek zamienia w ciało Chrystusa, jak ksiądz mówi za ołtarzem, to w którą część ciała, proszę księdza, że tak zapytam? – wymawiał słowa starannie, powoli, z namysłem, jak ktoś, kto słabo zna polski i przypomina sobie wyuczone na pamięć kwestie.

Ze tak zapytasz, Kocik, wariacie, i co ja mam ci odpowiedzieć? Tego to profesorowie teologii mogą dobrze nie zrozumieć, a ja mam wytłumaczyć tobie, bezdomnemu włóczykijowi, którego przygarnął gospodarz do pomocy w zagrodzie, a ty z wdzięczności postanowiłeś się nawrócić, co dobrze świadczy o tych poprzestawianych klepkach w twojej trzydziestoletniej łepetynie, ale nijak nie pomoże ci zrozumieć Transsubstancjacji.

– No, panie Kocik, w całego Chrystusa po prostu. Niech pan sobie tym głowy nie zawraca, niech pan lepiej idzie do domu, bo się pański gospodarz gotów jeszcze wściec, że się od roboty migacie – uciął szybko wikary, patrząc ze smutkiem na pannę Aldonę, która, wolno naciskając na pedały swojego rometa, nieubłaganie zbliżała się do plebanii.

– Proszę księdza, nic nie jest ważniejsze przecież od Mszy Świętej i Komunii. – Kocik nie odpuszczał, a wikary wiedział, że chłopakowi ze złamanym nosem nie chodzi wcale o wątpliwości teologiczne, tylko o kontakt z kapłanem, który, w jego rozumieniu, przybliżał go do Boga.

I ja ci ten kontakt muszę zapewnić, i zapewnię. Ale nie teraz.

– Jak chce pan pogadać, panie Kocik, to niech pan przyjdzie wieczorem, po siódmej, jak skończę dyżur w kancelarii, dobrze? – powiedział ksiądz, żegnając się w myślach z zaplanowanym wieczorem z książką i e-mailami od przyjaciół. Kocik chciał jeszcze coś powiedzieć, ale wikary już biegł prawie w stronę fary, byle uprzedzić pannę Aldonę. Drzwi dopadł na tyle późno, że nie wypadało już ich zamknąć za sobą, musiał wpuścić gospodynię do środka.

Ńech bydźe pochwalůny Jesus Christus i Maryja zawše Dźywica – wyrecytowała panna Aldona.

Oraz święty Jan Chrzciciel i Jego Ścięcie, święci Piotr i Paweł, święty Kosma, święty Damian, święta Teresa od Dzieciątka Jezus, święty Ignacy Loyola, święci papieże i biskupi, wszyscy święci i święte Boże, wygłoś od razu całą litanię – ksiądz Janeczek znowu dał w duchu upust złości i znowu zaraz przeprosił za to Boga. Odpowiedział uprzejmie:

– Na wieki wieków amen, panno Aldono. Cóż tam ciekawego dzisiaj?

A co mo być, co śe kśůndz gupje pytajům? – odwarknęła stara Ślązaczka, a wikary ze smutkiem wspomniał panią Hanię, kucharkę z jego pierwszej parafii, na Żoliborzu, która swoich „księżyczków" traktowała jak rodzonych synów.

Przeszli do kuchni. Ksiądz szybko wyciągnął kiełbasę z lodówki i nastawił wodę na gazowym piecu. Przez chwilę usiłował zignorować zgorszone spojrzenie gospodyni, ale skapitulował i podał jej jeden serdelek.

– Ksiądz proboszcz pewnie miałby ochotę na jajecznicę na kiełbasie…

Panna Aldona wymamrotała coś pod nosem o nieszanowaniu gospodarza i zaczęła przyrządzać jajecznicę dla proboszcza. Wikary wrzucił kiełbasę do garnuszka z wodą i włączył elektryczny czajnik, aby zaparzyć kawę. Rozpuszczalną. Po chwili siedział już przy stole, nad dwoma kromkami wczorajszego chleba posmarowanymi serkiem topionym, kiełbaską z kleksem musztardy i kubkiem kawy. Postanowił poczekać z jedzeniem na proboszcza. Panna Aldona, zniecierpliwiona, w końcu ryknęła:

Niech faroř oroz sam přilezům! Wjela mům čekać ze smažůnkům? Juž je źimno, nic ńy warto, do luftu z takům robotům! Niech se faroř na bezrok nowo kucharka šukajům, bo jo tego poradzą ńy ščimać! 1

Ksiądz Janeczek aż skulił się w sobie, chociaż wiedział, że te wszystkie rytualne groźby nie mają żadnego znaczenia, a panna Aldona wygłasza je co drugi dzień. Wikary podejrzewał nawet, że ich gospodyni posiada swój prywatny brewiarz, ułożony z gróźb, narzekań, upomnień i gderań na każdy dzień w roku, który odmawia z wielkim zapałem.

Proboszcz Zieliński w końcu wtoczył się do kuchni. Wielki, okrągły i czerstwy, z głową porośniętą rzadką siwą szczeciną, z różową cerą, wyglądał zdrowo i dobrotliwie, mimo pokaźnej tuszy. Dobrotliwy jednak raczej nie bywał, a dzisiaj był wyraźnie wściekły, co wikary zauważył od razu. Siadł do stołu, nie odezwawszy się ani słowem, nie zareagował ani na „dzień dobry" księdza Janka, ani na „niech będzie pochwalony" gospodyni. Z jego przeciągłego, wściekłego spojrzenia wikary od razu wywnioskował, że to on jest przyczyną porannego gniewu proboszcza.

Odmówili modlitwę przed jedzeniem i spożyli w milczeniu. O ósmej młody ksiądz uznał, że zjadłby więcej, ale za czterdzieści pięć minut musiał być w szkole, a miał jeszcze do odmówienia brewiarz. Podziękował cicho i wstał od stołu.

– Niech ksiądz siada – warknął proboszcz.

O, cholera – pomyślał wikary. Jest źle. Usiadł na krześle. Proboszcz przesunął po stole w stronę księdza Janeczka papier z logo TP.

– Jak ksiądz to zamierza wytłumaczyć?

Dwieście dziewięćdziesiąt dwa złote i dziewiętnaście groszy. O, kurwa. Przepraszam, Panie Boże! Modem, musiałem zostawić na którąś noc włączony modem.

– To… chyba… za internet… Zostawiłem modem włączony przez przypadek. Mówiłem, że stałe łącze trzeba… Przepraszam księdza najmocniej, pokryję to z moich prywatnych pieniędzy – wyjąkał.

– Co ksiądz sobie wyobraża? Ze parafia będzie płacić za księdza zachcianki? Oglądanie świństw na tym całym internecie? – ryknął proboszcz.

Młody ksiądz już chciał się usprawiedliwić, że nigdy w życiu nie oglądał świństw na internecie (no, raz, w seminarium jeszcze, wiedziony ciekawością, wszedł na taką stronę, ale uciekł zaraz, przerażony, a potworne sceny, które tam zobaczył, prześladowały go jeszcze przez parę lat), a sam raz widział, jak ksiądz proboszcz gapi się na Playboya z satelity. Ale pomyślał sobie, że milczenie będzie dobrym treningiem pokory. Milczał więc.

– Ma ksiądz zakaz, rozumie ksiądz? Zakaz używania tego tam, modemu! Koniec, cholera! Dach na farze jest do naprawy! Woda w piwnicy, trzeba za pompowanie zapłacić, a tutaj trzysta złotych za księdza głupoty!

– Jeszcze raz przepraszam, ma ksiądz proboszcz rację. Ale proszę (Panie Jezu, wzmacniaj mnie w pokorze i posłuszeństwie, oddal ode mnie pokusę przywalenia z całych sił w ten opasły, różowy ryj), proszę, niech ksiądz mi nie zabrania używania sieci. Będę się ograniczał, zapłacę za to z pieniędzy, które przesyła mi ojciec. E-mail to dla mnie jedyny kontakt z przyjaciółmi i rodziną w Warszawie, proszę księdza.

Upokorzyłem się, błagałem go. Mało? Pewnie, że mało, on jeszcze musi sycić się władzą.

– Nie, do cholery, nie ma mowy. Zakaz! Rozumie ksiądz? Za-bra-niam!

Nie wytrzymał. Wstał raptownie od stołu, z hałasem odsuwając krzesło, spojrzał na proboszcza (kiedyś nie wytrzymam i będzie cię ten babsztyl z podłogi zbierał, chociażby mnie mieli za to suspendować) i trzaskając drzwiami, wyszedł do swojego pokoju na piętrze. Towarzyszyły mu jeszcze krzyki proboszcza. W pokoju padł na łóżko, wtulił twarz w poduszkę i wymamrotał ni to do siebie, ni do Jezusa:

– Jak długo jeszcze, jak długo? Zabierzcie mnie stąd, bo dłużej tego nie zniosę…

Dlaczego on, błyskotliwy kleryk, a potem rzutki, młody ksiądz z rozpoczętym doktoratem z filozofii, związany mocno z warszawskim środowiskiem akademickim, trafił do Drobczyc na Śląsku? Brat mu mówił – stary, to jest takie proste. Arcybiskup Ziarkiewicz nie znosi naszego starego. Wiesz, Ziarkiewicz zawsze był za katolicyzmem otwartym, ksiądz Czajkowski, „Tygodnik", te sprawy, a tata jechał mu od kościoła świętego Judasza, od agentów, od „łże-biskupów". No to jak Ziarkiewicz skumał, że młody Trzaska jest u niego w archidiecezji za księdza i robi jakieś doktoraty, to zaraz się połapał, że co prawda staremu

Trzasce nie fiknie, ale za to może dowalić jego syneczkowi, który był na tyle głupi, że dostał się pod jego władzę. No i ci dowalił. Ale nie martw się. Po drugim zawale tata dał sobie spokój z polityką, zajmuje się tylko sadem, chodzi od drzewa do drzewa i przycina jabłonki, gazety już się nim nie interesują, a i Ziarkiewiczowi podobno przeszło ostatnio zacietrzewienie, posiedź tam trochę, postudiuj prywatnie, otrzaskaj się z życiem parafialnego księdza, a raz-dwa wrócisz do nas i zaczniesz piąć się w górę. Na chwałę Pana, na chwałę Pana.

– Panie Boże, dodaj mi sił do bycia pokornym, do miłowania moich przełożonych – wyszeptał i szybko odmówił dwa Ojcze nasz, jedno w intencji proboszcza, drugie w intencji arcybiskupa Ziarkiewicza. – Przepraszam Cię, Boże, za mój wybuch, ale pozwól, że księdza proboszcza przeproszę dopiero jutro.

Podniósł się z łóżka, popatrzył na zegar. No, to teraz szybciutko, jutrznia.

Przemodlił co trzeba na brewiarzu, obiecał na koniec Bogu, że będzie kontynuował swoje przyrzeczenie niewymawiania przekleństw na głos, i z góry przeprosił Boga za to, że niewątpliwie dalej będzie klął w myślach. Uważał, że zmieniać samego siebie należy po kawałku.

Założył biret, płaszcz, sięgający do kostek tak samo jak sutanna. Trzeba by go oddać do czyszczenia. Spojrzał z tęsknotą na wiszący w szafie czarny garnitur i krótki rząd czarnych koszul z koloratkami. Wziął teczkę i wyszedł na dwór. Na ganku natknął się na proboszcza, który palii pierwszego porannego papierosa, licząc, że nie zauważy go panna Aldona, zajęta właśnie wieszaniem firanek z tyłu plebanii.

– Chciałem księdza przeprosić za to, że się tak uniosłem przy śniadaniu – zaczął wikary heroicznie i spuścił wzrok. Wstydził się, cholera.

Proboszcz, przyłapany na folgowaniu nałogowi, nie miał już sił na stanowczość.

– Ja też księdza przepraszam. Ale sam ksiądz rozumie, jak to u nas jest z finansami. To nie Warszawa, księże Janeczku. I niech się ksiądz z tym e-mailem łączy, jak ksiądz musi, byle na krótko, z łaski swojej.

Wikary kiwnął głową. Proboszcz wskazał palcem na trzymanego w prawej dłoni papierosa, po czym przytknął palec do ust – o tym sza! Uśmiechnęli się do siebie nawet, dwóch zmęczonych życiem kapłanów w ziemskiej podróży od narodzin do śmierci.

Ksiądz Janeczek szybkim krokiem ruszył w stronę szkoły, mijając dzieci snujące się grupkami w powolnym spacerze na drugą lekcję. Kiedy przeszedł obok gimnazjalistów, chyba z najstarszej klasy, dobiegły go głośny śmiech i drwiny. Znowu robią sobie jaja, a on znowu nie wie, co począć. Ksiądz proboszcz odwróciłby się na pięcie i strzelił jednego z drugim w pysk, ale on tak nie potrafi. Nie, żeby miał coś przeciwko, należy się gnojkom, ale on po prostu nie umie.

Sosnowa szyszka trafiła go w za ciasny, nasadzony na czubek głowy biret z takim impetem, że spadł na ziemię. Wikary odwrócił się gwałtownie, ale dzieci, ubawione i przestraszone bezczelnym postępkiem, zbiegły z drogi do zagajnika. Ksiądz Jan Trzaska westchnął, podniósł biret, nasadził go z powrotem na głowę i poszedł dalej. Przed nim czterysta sześćdziesiąty czwarty dzień w należącej do diecezji gliwickiej parafii w Drobczycach.



Teofilu, Teofilu! – zawołała krowa.

Kocik potrząsnął głową, raz i drugi. Krowy nie mówią, Teofilu. Wziął głęboki oddech, wstrzymał powietrze w płucach, wypuścił je i odwrócił się do zwierzęcia. Krowa milczała, patrząc na boki wielkimi oczami.

Kocik przeżegnał się i wrócił do wygarniania obornika. Krowy nie mówią, Teofilu. Nazbierał ostatnie wiadro i wyrzucił je na gnojok, umył ręce pod podwórzowym kranem i siadł na ławeczce opartej o nieotynkowaną ścianę. Teofilu, jaki dobry dzisiaj jest dzień. Świeci słońce, rano odwiedziłeś Pana Jezuska, nie ma dziesiątej, a zrobiłeś już połowę roboty. Możesz więc sobie usiąść i wchłonąć te ostatnie promienie słońca, zanim przyjdzie zima.

Kiedyś bałeś się zimy, Teofilu, ale teraz już się nie boisz. Kiedyś zima oznaczała strach przez całą mroźną noc, podczas której człowiek słabł, aż chciał się po prostu położyć w parku na ławce. Kiedy z kanałów z rurami wygnali człowieka menele, bo nawet dla meneli byłeś kimś obcym. Nic dziwnego, wtedy przemawiały do ciebie przedmioty, zwierzęta i widziadła.

A teraz – zima, cóż to jest zima? Siedzisz sobie, Teofilu, w swoim pokoiku, w którym jest ciepło, tak że spać możesz pod cienką kołdrą w samych majtkach i podkoszulku. Kiedy masz wyjść na dwór, to masz dwie ciepłe kurtki, jedną na bestydźyń 1, jak mówią gospodarze, i drugą do kościoła. I czapkę masz, i szaliki dwa, i rękawice. Żyjesz tutaj, Teofilu, jak król. I jedzenie, dobre, domowe jedzenie, prawdziwe. Zupka taka z kotła dla bezdomnych to przy zupach pani Fridy Lompy sama woda. Pani Frida albo Elfryda, pani Lompa albo Lůmpino robi zupy takie zawiesiste, gęste, tłuste, pożywne, że człowiekowi jeden talerz starczyłby za cały obiad i kolację jeszcze – a tutaj przecież zawsze jest jeszcze drugie danie, na bestydźyń karminadle z kartoflami abo krupńok, a w niedzielę rolada a kluski, a modro kapusta 2. A potem jeszcze kolację gospodarze jedzą, jakieś kanapki, ale ty, Teofilu, nie jadasz kolacji, bo to wstyd byłby tak jeszcze jeść, kiedy przecież nie pracujesz wcale zbyt dużo, dlatego wymawiasz się, jak możesz.

Więc teraz, Teofilu, możesz sobie spokojnie siedzieć na ławeczce, wystawić twarz do słońca i bez strachu wciągać w siebie to ostatnie ciepło, zanim przyjdzie śnieg. Możesz sobie pomyśleć o Komunii Świętej. Jak to dobrze, że się nawróciłeś, Teofilu, wcześniej żyłeś w grzechu, ale teraz już nie. W niebie będzie zapewne tak jak u Lompów w gospodarstwie, ale zniknie nawet ta malutka iskierka strachu, która z każdym dniem robi się coraz mniejsza, ale jeszcze tli się ciągle jakoś na dnie serca – strachu, że kiedyś Lompowie każą pójść precz. Przegnają, bo świat rzeczy i zwierząt, który zamilkł, znowu przemówi i ty, Teofilu, będziesz musiał słuchać, tak jak słuchałeś kiedyś. Pamiętasz kruka, Teofilu? Pamiętasz kruka?

Teraz, kiedy zawoła na ciebie krowa, po prostu się odwracasz do niej plecami i nic sobie z niej nie robisz. A wtedy, pamiętasz, jak było, Teofilu? Pamiętasz kruka? Zanim Czarny Dziadek wyjął głosy z twojej głowy, Teofilu?

Kruk usiadł na twojej głowie, kiedy miałeś pięć lat. Szliście z mamą ulicą, w Kielcach, po prawej stronie był pałac, a po lewej niskie kamieniczki. Kruk siedział na kalenicy, na samym szczycie dachu jednej z kamienic, ty, Teofilu, szedłeś z mamą, ona trzymała cię za rękę, a w drugiej miała siatkę, w której brzękało szkło. I kruk cię zobaczył, ty krzyknąłeś, chciałeś, żeby mama cię schowała, ale ona nie widziała żadnego kruka, więc tylko szarpnęła cię za rękę, bo ty się opierałeś, Teofilu. A kruk cię widział i rozpostarł wielkie skrzydła, i zsunął się przez powietrze do ciebie, pamiętasz, Teofilu? Wczepił ci się pazurami we włosy, wbił je pod skórę, a na każdym pazurze miał takie zadziory jak na wędkarskim haczyku, pamiętasz te zadziory? Pazury przebiły skórę, wsunęły się pod nią, ślizgając się po kości czaszki, po czym cofnęły się odrobinę, a zadziory zahaczyły się o kość, wbiły w nią i już żadna siła nie mogła wyrwać tych pazurów spomiędzy twoich włosów. I rozpostarł skrzydła szeroko, szeroko, a ty krzyczałeś, Teofilu, a on wtedy, za karę, wymierzył ci pierwszy cios i uderzył swoim wielkim dziobem w oko.

I mama też krzyczała, nawet kilka razy dała ci w tyłek, a tobie ciekła krew, pamiętasz wzór, jaki znaczyła na białej nogawce krótkich spodenek? A potem zabrali cię na pogotowie, ale nikt już nie mógł odczepić kruka, a on zaczął do ciebie mówić. I śmiał się, wtedy, kiedy za mamą zamknęły się drzwi, a ty siedziałeś na krześle obitym bordową dermą, z czarną lamówką dookoła, krzesło miało stelaż z błyszczącego metalu, przed tobą było biurko, za biurkiem taka pani, mama zamknęła drzwi i zostaliście sami, ty, ta pani i kruk, między ścianami dwukolorowymi, z brązową lamperią i jasnym wzorkiem od wałka. I już tam zostałeś, i tam były takie lampy okrągłe, pamiętasz, Teofilu? I wszędzie ten wzorek od wałka. Potem nauczyłeś się taki robić, jak pomalowałeś ściany na jakiś kolor, potem brałeś wałek i starannie, powoli odciskałeś go w ścianach, kręcił się i zostawiał na tynku liście, wygięte gałązki i pączki kwiatów.

A kruk mocno trzymał cię za głowę. Podkulał nogi, przypłaszczał się, kładł skrzydła po sobie, przytulał łeb z ostrym dziobem i nie było go widać, ale wyczuwałeś go, kiedy tylko przesunąłeś dłonią po czaszce. I czasem się budził, wstawał, bił skrzydłami i karał cię, dźgając dziobem w oczy. I mówił do ciebie, rozkazywał ci robić różne rzeczy, których się bałeś. Jak wtedy, kiedy wszedłeś na dach, a on mówił, że kiedy skoczysz, to on utrzyma cię w powietrzu, ty nie skoczyłeś, zdjęli cię stamtąd, przypięli do łóżka, a on śmiał się i kłuł cię dziobem, a potem ktoś zsunął ci spodnie i odrzucił koc, i wszyscy się śmiali, i kruk się śmiał, a ty nie mogłeś nic zrobić, Teofilu, bo byłeś przypięty do łóżka, a potem przyszła pani i patrzyła na ciebie z obrzydzeniem, ale podciągnęła ci spodnie i przykryła kocem, a kruk cię kłuł.

To tak dawno było, potem wszystko się zmieniło, kruk pewnego dnia odszedł i wtedy świat ożył. Wtedy pomagałeś takim, którzy remontowali domy, i wtedy nauczyłeś się robić wzorek od wałka. Jeździliście do Niemiec, to były podróże, Teofilu, kiedy świat, taki różny i taki sam przesuwał się za oknem furgonetki, i te wielkie i piękne domy, i ludzie, którzy mówili po niemiecku. I miałeś nawet jakieś pieniądze, raz koledzy dali ci sto marek, pamiętasz, Teofilu? A potem świat zaczął przemawiać głośniej i dobitniej i już nikt nie chciał z tobą nigdzie jeździć, i wtedy spałeś na dworcach. Tam cię czasem bili, ale często opiekowali się tobą i wtedy rozmawiałeś z wróblami, a one mówiły ci, kto zrobi krzywdę, a kto da ci miskę zupy.

I świat się zmienił tak bardzo, Teofilu, sklepy rozkwitły kolorami, wyglądały tak, jak te małe raje w Niemczech, do których wchodziłeś z nabożeństwem i przechadzałeś się cichutko długimi alejkami, wzdłuż pólek wypełnionych plastikowymi woreczkami, na których były twarze ludzi i zwierząt, i z kreskówek, i one również do ciebie mówiły. I potem tak samo było w Polsce, w Warszawie, Krakowie, wszędzie. Ale ty nie dbałeś już o to, prawda, Teofilu? Wsiadłeś w końcu do jednego z tych niebiesko-żółtych pociągów i pojechałeś. W pociągu siedzenia były takie same jak krzesła wcześniej, z dermy, z czarną lamówką, jak czarny krągły robak otaczającą bordową równinę, upstrzoną długopisowymi napisami i obscenicznymi rysunkami. Pojechałeś więc, Teofilu, a źli ludzie wyrzucali cię ciągle, bo nie miałeś biletu, jakby nie rozumieli, że musisz jechać, a skąd miałbyś mieć bilet. Wyrzucali cię na dworcach, a ty wsiadałeś w kolejny pociąg i jechałeś, jechałeś, aż w końcu mały robak, który wypełzł z ziemi, powiedział ci, żebyś dalej nie jechał, i nie pojechałeś, Teofilu, tylko wyszedłeś ze stacji i ruszyłeś przed siebie. Potem koń, zaprzężony do wozu z węglem, zawołał za tobą po imieniu – Teofilu, Teofilu! – i powiedział ci, gdzie iść. Poszedłeś tam, ale chyba koń nie był na czasie, bo przegonił cię stamtąd młody, przerażony mężczyzna, dodający sobie odwagi pięścią zaciśniętą na trzonku szpadla. Ludzie mówili inaczej, „ćůng mi stůnd, giźdźe!” 1 zamiast „won mi stąd, dziadzie!", i wieś była inna, bogatsza. A potem w końcu znalazłeś dom, o którym mówił koń, bo kiedy zapukałeś do drzwi, to zamiast „won!" i „raus, giźdźe!” 2 zobaczyłeś Józefa Lompę, zwanego Poniedziałkiem, który patrzył na ciebie swoimi wodnistymi, bladymi oczami i powiedział: „Ja, wlyźće sam, do antryju, to pogodůmy" 3. I już zostałeś, chociaż ludzie na wsi, niektórzy, pukali się za twoim gospodarzem w czoło, bo to wiadomo, czy taki gardła nie poderżnie w nocy? Sam bałeś się trochę, że wróci kruk albo coś innego każe ci coś zrobić, i w końcu, pewnej nocy, do twojego pokoiku przyszedł kot.

Och, pamiętasz kota, Teofilu? Czy przysłał go Czarny Dziadek, czy przysłał też robaka, który wylazł spomiędzy czerwonych kamieni wypełniających tory przy peronie i powiedział ci, że tutaj kończy się twoja kolejowa podróż? Bo kot, kiedy podszedł do twojego łóżka i powiedział, że musisz koniecznie, natychmiast iść do obory, bo tam odbywa się narada, i musisz zabrać z sobą lustro, przecież nie przyszedł do ciebie przez przypadek. Zabrałeś więc z pokoju lustro i szedłeś w towarzystwie swojej szczupłej, obcej twarzy, nad którą wiły się słomiane włosy, i zszedłeś do obory, a tam krowy i koń spierali się głośno o to, które z nich ma cię pożreć, i kot kazał ci przymocować lustro do słupa, żebyś mógł patrzeć, jak będą cię pożerać, a ty bałeś się tak jak wtedy, kiedy w głowę wbił ci się kruk, bo przecież kiedy pan Lompa o wszystkim się dowie, to wyrzuci cię na zbity pysk, tak się bałeś, a kot kazał ci zdjąć wszystkie łachy, zostałeś w samych majtkach, widziałeś siebie w lustrze, takiego chudego, Teofilu, pamiętasz?

Teraz siedzisz na ławeczce, gładzisz się po żebrach i czujesz, jak otula je szczęśliwa kołderka cienkiego sadła, które pamiętasz z dotyku, z czasów, kiedy byłeś bardzo mały i mieszkałeś z mamą, która cię karmiła; wtedy też byłeś taki tłusty jak dzisiaj. Ale wtedy, w oborze, byłeś bardzo chudy, wszystkie żebra ci wystawały, a obojczyki chciały przebić cienką skórę i błagałeś, Teofilu, zwierzęta, żeby cię nie pożerały, bo jesteś bardzo chudy, i kot się śmiał, pamiętasz, Teofilu, jak bardzo się śmiał i chlastał cię pazurami po twarzy, i krwawiłeś, ale tej krwi nie było widać w zwierciadle. I potem krowa wyciągnęła pysk po twoją rękę, ale otwarły się drzwi stodoły i wszedł gospodarz.

A ty leżałeś, w majtkach, na ziemi i wyłeś, czując, jak twoja ręka znika w pysku krowy. I wiedziałeś, bo kot ci powiedział, że teraz pan Lompa wywali cię na zbity pysk. I tak się stało, Teofilu, pamiętasz? On pobiegł do domu, pan Lompa, i tam zadzwonił gdzieś, a potem ubrali cię i wieźli cię, pamiętasz, samochodem, starym samochodem. Takim samym samochodem, to był duży fiat, wieźli cię do domu z krzesłami z bordowej dermy, kiedy za mamą zamknęły się drzwi, a teraz wieźli cię gdzieś i wiedziałeś, że wyrzucą cię gdzieś daleko albo zabiją, a ćma, która siedziała ci na ręce, powiedziała, że cię zabiją i zakopią pod ziemią. Bałeś się, Teofilu, bo wiedziałeś, że kiedy umrzesz, to potem się obudzisz i tam będzie czekał na ciebie kruk, i nie będzie nic, tylko ty i kruk, i ćma też się z ciebie śmiała, jak ty płakałeś. I potem było jeszcze gorzej, wjechaliście za jakieś ogrodzenie, pokazywali jakieś przepustki, ktoś głośno kłamał, a ty płakałeś, pamiętasz, Teofilu? I płakałeś, kiedy wyciągnęli cię z auta i zapakowali do windy, i zjechaliście nagle pod ziemię, do kopalni, do takiej, jaką widziałeś na obrazkach w książce, w podstawówce w Kielcach, to znaczy w szkole specjalnej, Teofilu, bo chodziłeś przecież do szkoły specjalnej, pamiętasz? I tam był górniczy trud i górnicze skarby drzemią pod ziemią, i pióropusze, i teraz zjeżdżałeś w dół takiej kopalni, a winda strasznie huczała i śmiał się kot, i kruk, i ćma, a ty krzyczałeś, Teofilu, bo wiedziałeś, że tutaj cię zakopią, przywalą bryłami węgla i skał i zostawią, i wtedy przyjdą do ciebie robaki, i cię pożrą.

Ale nie zostawili, prawda, Teofilu? Nie zostawili, bo siedzisz teraz tutaj, na ławce i z radością pozwalasz słońcu grzać ci twarz, i myślisz o tym, co pani Lompino da ci na obiad. Nie zostawili, tylko szliście korytarzami, unikając innych górników, których skarby pod ziemią, i tam na końcu była jaskinia, w której był Czarny Dziadek – czarny, bo był rzeczywiście całkiem czarny, jak Murzyn, i położyli cię na łożu z węgla, a Czarny Dziadek objął cię za głowę, kazał wszystkim wyjść i wyszarpywał ci z czaszki głosy, które tkwiły tam jak krucze szpony, wyszarpywał, męczył się i sapał, ty wyłeś, ale twój głos nie mógł przecież przebić się przez skały, a on wyszarpywał, aż wyszarpał wszystkie, a ty zemdlałeś.

I obudziłeś się potem, pamiętasz, Teofilu, w swoim łóżku, czysty, bez śladu węgla. I zapytałeś pana Lompy, który siedział przy twoim łóżku, gdzie byłeś, a on powiedział, że „bůú žeś pod źymjům, na grubje, i tam će Skarbek wylyčyú" 1. I rzeczywiście, głosów już nie było w twojej głowie. Twoja głowa była czysta i cicha, pamiętasz, wtedy najbardziej. I wtedy zacząłeś wychodzić do ludzi, na wieś, oni wszyscy mówili tak dziwnie, jak pan Lompa, ale polubiłeś ich, bo oni, kiedy widzieli, że mieszkasz u Lompy, przestali się ciebie bać. I zacząłeś chodzić do kościoła, i na katechezę z dziećmi ze szkoły, którym opowiadałeś o Czarnym Dziadku, bo tak nazwałeś sobie Skarbnika, który cię uleczył, a wcześniej wysłał robaka i kota, żeby cię do niego przywiedli. Dzieci słuchały, a jak były starsze, to się śmiały, ale i tak słuchały. A kiedy w poniedziałki pan Lompa zabierał z sobą jedzenie dla Czarnego Dziadka, ty czasem dawałeś panu Lompie prezent dla Dziadka – zasuszony kwiat albo kamyk, albo coś ładnego. I on mu to zawsze zanosił.

I teraz, Teofilu, siedzisz sobie na ławeczce, a czujesz, że znowu powinieneś odwiedzić Czarnego Dziadka, bo znowu czasem mówią do ciebie krowy i Dziadek musiałby znowu wyrwać ci głosy z głowy, prawda? I czujesz, że kruk jest gdzieś niedaleko. Krąży dookoła kruk kraczący i czeka tylko, kogo by rozdziobać.

Ale nie boisz się, wiesz przecież, że Czarny Dziadek ci pomoże, i chodzisz w końcu do kościoła, a tam jest ten miły ksiądz, który, chociaż wcale mu się to nie podoba, siedzi z tobą i tłumaczy ci różne rzeczy o Jezusie. I tak siedzisz sobie, Teofilu, na słońcu, i jest ci ciepło i dobrze, i masz swój pokój i ciepłe jedzenie, i pracujesz przy krowach, i one najczęściej milczą, i kot cię unika, obchodzi z daleka, i nawet kruk się ciebie boi, bo jak czujesz, że on jest blisko, to biegniesz rano do kościoła, idziesz do komunii i kruk znika.

Teofil Kocik wyciągnął się na ławce jeszcze bardziej, uśmiechnął się do słońca. W domu pani Lompino nie umiała znaleźć bańki z mlekiem, które chciała zagotować dla dzieci, i drugiej, żeby odstawić na kiška i potym na haúskyjza 1, więc kiedy przez okno zobaczyła Kocika szczerzącego się z zamkniętymi oczami do słońca, to, zirytowana, krzyknęła przez okno:

Koćik, najduchu, kaj žeś zaś poćep bańka ze mlykjym?! 2

Kocik zerwał się z ławki jak rażony prądem, bo bał się trochę szorstkiej gospodyni, której dobre serce poznał tak samo, jak poznał jej wymagającą i niecierpliwą naturę. Przez chwilę nie umiał sobie przypomnieć, gdzie odstawił bańkę z mlekiem, biegał więc bez sensu z jednego końca podwórka na drugi, byle było widać, że zaangażował się w poszukiwania. W końcu przypomniał sobie, że mleko postawił na schodach, przed laúbům 3, przeskoczył więc szybko te kilka schodków, porwał obie bańki i wbiegł do domu. Zsunął buty, przeleciał przez sień i wpadł do kuchni.

A cóż to jest za kuchnia, Teofilu! Duża, szeroka, ze stołem, przy którym je się codzienne obiady i kolacje, tylko na niedzielę rozkładając duży stół w pokoju. Kuchnia, w której pani Lompino ma nowoczesną kuchenkę i lodówkę, i piękne meble, ale gotuje ciągle na piecu węglowym z blachą, bo tak jej wygodnie, i tak różni się ta kuchnia od tych warsztatów, w których przez cale życie przygotowywały ci jedzenie obojętne kucharki, z siatkowymi workami na włosach, w wielkich emaliowanych garach, a u pani Lompiny jest zawsze gorąco i pali się w piecu, i wiszą pod kredensem te niebiesko-biale zasłonki z wypisanymi różnymi pobożnymi sentencjami i biało-niebieskie słoiczki z SALT, PFEFFER i ZUCKER, i kuchnia jest ciągle szorowana, i piec pani Lompino co dzień wyciera porządnie, i dzisiaj pachnie zurym, kwaśnym, zbożowym zaczynem i smażonym boczkiem, i kiełbasą, a między tym króluje pani Lompino, o pulchnych i nagich ramionach, w stylonowej zopasce w grochy, królowa groźna i sprawiedliwa, i miłosierna, której służysz ty, Teofilu.

– Już, już, przyniosłem mleko, pani Lompino, tutaj – krzyknął prawie.

Lompina odwróciła się, uśmiechając się do nadgorliwego i zapominalskiego Kocika, a on poczuł nagle, jak bijące od kaflowego, kuchennego pieca ciepło zmiękcza mu nogi, jakby były z plasteliny, jak zapachy jedzenia owijają mózg miękką watą. Nogi stopniały i Kocik upadł na przykrytą żółtym linoleum podłogę, tracąc przytomność.

Kiedy pani Lompino przypadła do niego i położyła rękę na jego czole, przestraszyła się nie na żarty: czoło Kocika płonęło, palone gorączką, którą z trudnością znoszą dzieci – dłoń pani Lompiny, matki czterech synków i córki, była czuła jak termometr. Pociągnęła więc chudego wariata do łóżka, chwytając go pod pachami, położyła mu na czole zimny okład i zadzwoniła po pogotowie.



Najpierw dziecięce buźki. Młodsze klasy podstawówki, dzieci zaskakująco – po warszawskich doświadczeniach – grzeczne i ułożone. Widać pruski dryl, małe Ślązaki – myślał sobie – w domu pewnie wisi u was portret Hitlera albo przynajmniej kajzera Wiluśa, jak to mówicie. Wytrzeszczają wielkie oczy, kiedy rozmawia z nimi po katechezie. Albo mówią coś w tym swoim dziwnym, polsko-czesko-niemieckim pidżinie, w tym Wasserpolnisch, kiedy pyta – opowiadają o rodzicach, o fatrach i mamulkach, o braćikach i śostrach, o ůúpach, ůrnach, ujkach, starkach, stařikach, staroškach, musiał na początku wypytywać, żeby opanować przynajmniej tę rodzinną terminologię. Potem opowiadają mu jakieś swoje dziecięce, śląskie historie, o Wiktorii z drugiej Ce, o Nikoli z pierwszej A; połowa z nich ma w imiona z seriali. Albo relacjonują, zamiast kreskówek – dziwił się na początku – jakieś swoje śląskie bajki, które opowiadają im rodzice, o Skarbku, który siedzi w kopalni i tata nosi mu jedzenie na szychtę, bo inaczej Skarbek mógłby się zeźlić i zaloć caúo gruba rajn. 1 Co znaczy rajn? I pokazują mu zeszyty, ich dumę i skarb, schludne jak podwórza ich rodzinnych gospodarstw, z marginesikami, szlaczkami i kolorowymi okładkami.

Po południu starsze klasy, gimnazjum. Mija wam gdzieś ta śląska układność. Czternastoletnie lolitki z wypiętymi cyckami, mizdrzące się do mnie, w swoich zdzirowatych spódniczkach i bucikach na obcasach, pochylające się nad moim biurkiem wytrawnym ruchem, tak że małe, dziewczęce piersi same wypadają prawie z dekoltu, który sięga aż do pępka. Żuje taka na lekcji batonik Mars, wkłada go do ust, przebacz mi, Panie, jakby uprawiała seks oralny. Próbował rozmawiać z dyrektorką szkoły, żeby jakoś razem zaapelować do rodziców o przyzwoitość w ubiorze dzieci, ale ta odpowiedziała mu tylko: „księdzu to łatwo, księdza za rok czy dwa już tu nie będzie, a ja tutaj będę mieszkała do końca życia i nie zamierzam sobie narobić wrogów". Albo te piętnastoletnie bandziorki, chłopcy zaraz po mutacji, gadający kogucim głosem o tym, jak zajebać komuś w ryj, podjebać samochód, wyjebać jakąś dupę, najebać się bełtem, dojebać komuś tekstem, przyjebać w coś podjebanym samochodem i ogólnie, żeby było zajebiście. Zajebiście. W drodze do domu prosił Boga o przebaczenie, ale im nie potrzeba księdza, tylko policyjnej pały, wybacz mi, Panie Jezu, ale do tego nie mam powołania. A wśród nich dzieci z dobrych domów – często biedne, skromnie ubrane, poukładane, mądre – i zastraszone, ograbione, pobite, oplute, ośmieszone. Przypominał sobie, że sam był takim dzieckiem, w proletariackiej podstawówce na Pradze, i teraz usiłował ich bronić jakoś, odpędzał młodych zabijaków, składał skargi w dyrekcji – po czym przychodziła jakaś paniusia, matka bandziora, doktor habilitowany na Politechnice Śląskiej, i spod blond koafiury rzucała gromy na bezczelnego klechę, który się głupio czepia jej syneczka. W końcu przeniosła się z Gliwic na wieś, żeby jej syn nie musiał się bać miejskich bandziorów, a tutaj te wsiury kopalniane się go głupio czepiają, wieśniactwo takie. Więc stawał wtedy po stronie wieśniaków, przeciwko swoim siostrom i braciom w akademickim wykształceniu, dla których Drobczyce – jego więzienie i zesłanie – były tylko sypialnią.

Po szkole wrócił do domu, musiał zrezygnować ze spaceru przez las, bo ksiądz proboszcz wysłał mu SMS, że trzeba dzisiaj wcześniej zacząć dyżur w kancelarii. Przeżuł niedobry obiad, odsmażane, przypalone kluski z niedzieli – na Boga, zaczynam już mówić jak oni, a przecież kluski to pływają w zupie, a te ich ziemniaczane, duszące kule to są, nie wiem, pyzy albo coś – i twarde rolady, pokrojone na plastry i podgrzane we wczorajszym sosie. Jak co tydzień, śląska kuchnia – kluski, rolady, czerwona kapusta, rosół i to ich niedobre, zapychające, drożdżowe ciasto, koúoč z posypkům, nic więcej. Śląska książka kucharska zmieściłaby się na jednej kartce. I nic więcej, żadnej odmiany, kluski, rolada, kotlety mielone, kurczak pieczony, czasem w niedzielę gęś, i ciągle kluski i kartofle, kartofle i kluski, cały czas, na okrągło. Pozmywał po sobie, mimo protestów panny Aldony, odstawił talerz do okapania, a gospodyni natychmiast wyrwała go z drucianych uchwytów i wypolerowała do sucha.

Potem zasiadł w kancelarii i przez parę godzin na przemian nudził się, wypisywał zaświadczenia o chrzcie dla przyszłych małżonków i słuchał przez ścianę, jak ksiądz proboszcz zniechęca młodzież do katolickiej nauki moralnej, opowiadając głupoty na czymś, co nazywało się naukami przedślubnymi. Nawet on sam, kiedy słyszał tembr proboszczowego głosu, musiał z całej siły przypominać sobie, że najszczerzej wierzy przecież w katolicką naukę o małżeństwie – a co dopiero ci chłopcy i te dziewczęta, którzy przecież wszyscy pieprzyli się na sto sposobów, jakich istnienia proboszcz nawet nie podejrzewał, używali kondomów, tabletek i Bóg wie czego jeszcze. A na nauki przychodzili, a jakże – bo ślub musi być w kościele, zapleśniałe ściany urzędu stanu cywilnego nie mogą się równać z rozświetloną nawą, a senna urzędniczka z absurdalnym łańcuchem na szyi to przecież nie ksiądz.

W końcu, po dwudziestej, zjadł kolację, powiedział dobranoc i do szczętu zmordowany wdrapał się po schodach do pokoju na poddaszu plebanii. Całe poddasze przedzielone było malutkim korytarzykiem, po prawej, pod dachem ocieplonym watą szklaną i stropami z płyty gipsowej, mieścił się pokój księdza Janeczka, po lewej zaś przestronny i zimny strych, wykorzystywany jako graciarnia. Wikary był już bardzo zmęczony, ale przemógł się, włączył komputer i otworzył plik z artykułem o inkulturacji, do „Gościa". Zazgrzytał twardy dysk w obudowie, zamrugała czerwona dioda, otworzyło się okienko Worda, po czym ospale załadował się tekst. Kiedy ostatni raz pracował nad tym? Musi to przeczytać na nowo, żeby w ogóle przypomnieć sobie, o co chodziło, a to przecież tylko niezobowiązująca publicystyka. Przebiegł wzrokiem ostatni akapit, jaki napisał:

Gdy w 1549 roku portugalscy kupcy przywieźli do Japonii jezuitów (i broń palną), zakonnicy rozpoczęli akcję misyjną. Dostrzegając, że Japończycy nie są dzikusami (to Japończycy uważali wszystkie inne ludy za gajin, barbarzyńców, wrzucając Europejczyków, Chińczyków, Malajów i Arabów do jednego worka), postanowili „przetłumaczyć" chrześcijaństwo na japońską kulturę. Kościoły katolickie budowano jak shintoistyczne świątynie, księża nosili szaty podobne do ubrań buddyjskich mnichów, przetłumaczono na japoński Pismo. Powstał jednak problem z krzyżem – w Japonii śmierć krzyżowa była śmiercią nieporównywalnie bardziej hańbiącą niż w kręgu kultury łacińskiej i żydowskiej. Oddawanie czci przedmiotowi tak głębokiej hańby było dla Japończyków niewyobrażalne, więc jezuici zaprzestali umieszczania krzyży w kościołach. Tego jednak było już zbyt wiele dla Watykanu – nakazano zakończenie „eksperymentu" i powrócenie do klasycznej pracy misjonarskiej, z chrześcijaństwem ubranym w europejskie wzory kulturowe. Zbiegło się to z prześladowaniami chrześcijan, które rozpoczął ród Takeda. W efekcie chrześcijaństwo w Japonii praktycznie zniknęło – do okresu Mejiprzetrwały bardzo niewielkie grupy, zupełnie zakonspirowane, podczas gdy w 1614 roku w Japonii było 300 tysięcy chrześcijan. Można ubolewać nad tym, bo takiego poziomu chrystianizacji nie osiągnięto już w Kraju Kwitnącej Wiśni nigdy. Jednak czy jezuici nie posunęli się zbyt daleko? Pytanie brzmi – jak wiele można „przetłumaczyć", nie fałszując Dobrej Nowiny?

Napisał to dwa tygodnie temu. Od tego czasu – ani słowa, a próbował tyle razy. Położył palce na klawiaturze i natychmiast zrozumiał, że głowę ma pustą. Nie pojawiło się nic, co mógłby przelać na papier. Przeczytał ostatni akapit jeszcze raz, jakby czytał tekst napisany przez kogoś obcego. I już był wściekły, już wiedział, że i tak nic z tego nie wyjdzie, ale siedział jeszcze przed ekranem, próbując na siłę pokonać intelektualne odrętwienie, w jakim znajdował się od miesięcy. I nic, i nic. Przełożył wtyczkę z telefonu do modemu, Boże, takie to archaiczne, równie dobrze mógłby wysyłać znaki dymne, modem zaświergotał cicho i połączył się z siecią. Otworzył Outlooka, ściągnęło się kilka propozycji: buy viagra, cheap cialis, meet hot chicks from your area, enlarge your penis. Szczególnie ostatnia propozycja wydała mu się okrutna, skasował spam, jeszcze raz nacisnął przycisk „Wyślij/Odbierz", ale również w ciągu ostatnich kilku sekund nikt nie zdecydował się wysłać mu e-maila. Wyłączył komputer, w sutannie położył się na łóżku, podniósł pilota i zaczął tępo gapić się na idiotyczną komedię na Polsacie. Myślał przez chwilę, żeby sięgnąć po książkę, ale zaraz zrezygnował. Postanowił pooglądać telewizję, po czym po prostu pójść spać. Trudno, „Gość Niedzielny" poczeka. Zapadał powoli w telewizyjne odrętwienie, pomyślał sobie nawet, że chyba nie ma już siły na kompletę. Wstał tylko na chwilę, kiedy skończył się film, sutannę położył niedbale na fotelu, po czym rzucił się w bieliźnie na łóżko, słuchając wieczornych wiadomości. Wtedy usłyszał hałas na strychu.

Kocik. Zapomniałem o nim, a ten musiał przyleźć, o wpół do jedenastej. Pewnie wdrapał się po piorunochronie, otworzył sobie okienko i wlazł na strych, żeby zapukać bezpośrednio do drzwi pokoju wikarego. Zaraz obudzi proboszcza i będzie awantura, proboszcz uzna, że Kocik chciał coś ukraść, i dosłownie wykopie go z fary.

Ksiądz Janeczek niechętnie zwlókł się z łóżka, okrył szlafrokiem i wyszedł na korytarzyk poddasza. Ze szczelin między framugami a drzwiami prowadzącymi na strych biło jasne światło.

– Jasne, jeszcze sobie reflektorek, imbecylu, przyniosłeś -mruknął wikary. – Spokojnie, Kocik, już do ciebie idę, tylko nie hałasuj – dodał głośniej.

Przekręcił kluczyk i otworzył drzwi strychu. Pomiędzy starymi komodami, upchniętymi w szafach księgami parafialnymi z ostatnich czterystu lat, połamanymi abażurami, skrzynią z Bóg wie czym, zakurzonymi słoikami i wielkim emaliowanym bębnem do šlojdrowańo – po polsku mówi się chyba o wirowaniu miodu? – stało dwóch mężczyzn w białych szatach do ziemi. Promienieli światłością jak neon nad multikinem.

– Ksiądz Jan Trzaska, jak przypuszczam? – odezwał się wyższy z dwóch przybyszów, długowłosy i brodaty.

Wikary, stojąc z otwartymi ustami, zdołał tylko kiwnąć głową.

– No, to bardzo mi miło. Jestem Jezus Chrystus, a to – tu wskazał na drugiego mężczyznę, androgynicznego i obdarzonego blond lokami do pasa – archanioł Michał.

Brodaty mężczyzna miał twarz z Całunu Turyńskiego, którego kopia, wykonana z lnianego płótna, wisiała u księdza Jana na ścianie.

– O ja pierdolę – wyszepta! wikary i zemdlał.



Janek leżał z zamkniętymi oczami, chociaż już nie spał. Myślał o śnie szalonym, który miał zaraz po zaśnięciu, o Jezusie z archaniołem Michałem na strychu. Ciekawe, jakby to zinterpretował Zbyszek, który w seminarium chował Freuda pod materacem. Pewnie powiedziałby coś wyjątkowo głupiego o ojcu. Bez sensu.

– No, budzi się nasz księżulo – wikary usłyszał Jezusa Chrystusa i otworzył oczy.

Człowiek nazywający się imieniem Zbawiciela siedział w fotelu, w którym ksiądz Janeczek zwykł czytać brewiarz, archanioł Michał zaś przykucnął na blacie biurka, obok klawiatury, jak Azjata lub wielkie ptaszysko, opierając pośladki na piętach. Ksiądz Trzaska usiadł gwałtownie – w tym momencie nad głową Jezusa Chrystusa rozświetliła się aureola. Na przedramieniu intruza przypięty był niewielki ekranik ciekłokrystaliczny, na którym Jezus kreślił jakieś znaki rysikiem.

– Ja pierdolę – ponownie wyszeptał wikary.

– Niech ksiądz nie klnie, bo to zdecydowanie nie uchodzi. I niech ksiądz nie mdleje, z łaski swojej. Trochę ksiądz waży, namordowaliśmy się z Michałem, żeby tu księdza wnieść – powiedział brodacz.

Janek zerwał się na równe nogi. Zegar ścienny wskazywał dwa kwadranse po północy, więc nie przespał nawet trzech godzin. Od kiedy usłyszał głos Chrystusa, jego mózg pracował na najwyższych obrotach, analizując sytuację: upewnił się, że nie śni, i nie brał narkotyków (no, przecież!). Pozostawił sobie dwie możliwości: albo oszalał i ma omamy wzrokowe (chociaż to podobno nie zdarza się prawie nigdy, w przeciwieństwie do omamów słuchowych), albo ktoś robi sobie z niego jaja. Stwierdził, że choroby psychicznej nie będzie w stanie sam u siebie stwierdzić, nawet gdyby rzeczywiście był chory, należy więc na razie przyjąć, że jest właśnie ofiarą żartu. Tylko kto? Na pewno nie żaden z jego starych znajomych, tych ledwie było stać na e-mail raz na trzy tygodnie. Wykluczył też parafian, to zdecydowanie nie jest śląskie poczucie humoru. Może jacyś antyklerykalni dziennikarze?

– Nie, nie jesteśmy z „Fikcji i Mitów", księże. Jesteśmy z nieba – powiedział Jezus.

Zbieg okoliczności. Wiedzą, że jest inteligentny i może się domyślać istoty żartu. Wyobraził sobie tytuł: Ksiądz przekonany, że został odwiedzony przez Chrystusa. Mogą być z „Nie", z „Fikcji i Mitów" albo z jakiegoś, nie wiem, serwisu internetowego.

– Niech ksiądz da spokój. Mówię, że nie jesteśmy żadnymi dziennikarzami, jesteśmy z nieba. Mówiąc w intelektualnym skrócie, przylecieliśmy statkiem kosmicznym, jak UFO. Rozumie ksiądz, anioł o spiżowych nogach i białej szacie, ogień i dym, głos z wysokości. Niech ksiądz nie mówi, że zgłębiając Objawienie świętego Jana, nigdy ksiądz nie miał danikenowskich skojarzeń.

Zbieg okoliczności, oczywiście, przecież nikt nie może czytać w myślach.

– No, jasne, że nie. O tym, że w siódmej klasie ksiądz ukradł samochodzik ze sklepu z zabawkami, a potem, targany wyrzutami sumienia, nie odważył się jednak na zwrócenie go właścicielowi, zaniósł go więc ksiądz potajemnie do domu dziecka.

Skąd, przecież o tym nie wiedział nikt, poza… Nie, niemożliwe. Jego ojciec duchowy z seminarium nie mógłby przecież…

– Oczywiście, że nie. Ojciec Stanisław, drogi księże, zbyt wiele znał tajemnic, aby zdradzić chociaż jedną. Ale ten dialog nie ma sensu, podsłuchiwanie głowy mnie męczy – kontynuował Jezus. – Jak mam księdzu udowodnić, że jestem tym, za kogo się podaję? Jakiś cud mam zrobić, niewierny Janie?

Wikary nie odpowiedział, bo nic nie przyszło mu do głowy. Jezus uniósł się dwadzieścia centymetrów nad ziemię, ściągnął z szafy kryształowy wazonik i cisnął nim o ścianę. Wazon roztrzaskał się z hukiem, a na ziemię spadł deszcz mieniących się odłamków. Okruchy jednak nie spoczęły spokojnie na deskach podłogi, lecz odbiły się od nich, jak gdyby wykonano je z gumy, poszybowały na środek pokoju, zawirowały, połączyły się znowu w dzbanek i wróciły do dłoni Jezusa, który odstawił naczynie na szafę.

Zwariowałem. Albo – może prestidigitator? David Copperfield? Ukryta kamera?

– Czy ja jestem w ukrytej kamerze? – wydusił z siebie w końcu.

– Ja wiem, że to wygląda jak tani chwyt czy kuglarska sztuczka, ale akurat – sam ksiądz rozumie – nie mam pod ręką morza, które mogłoby się rozstąpić. Zresztą, uczyli przecież księdza w tym seminarium o paruzji, nie? No to ma ksiądz paruzję, przyszedłem ponownie na ziemię. I co? Chociaż nie, w zasadzie, na razie to zwykła prywatna epifania, paruzja będzie, jak się objawię wszystkim.

– Ale znaki miały być, pieczęcie, bestia, kurwa babilońska… – zaoponował bez sensu ksiądz.

– Tak, i miecz obosieczny ma mi wychodzić z ust, nie? -Chrystus rozchylił wargi i spomiędzy zębów wystrzeliło długie, błyszczące ostrze.

Nofi ak, fdba se? Tfu – ostrze zniknęło – nie da się tak gadać. I jak się księdzu miecz podobał? Może być? Ogólnie, proszę księdza, materia jest posłuszna mojej woli. Tak, że czego ksiądz zapragnie – mogę mieć miecz w ustach, skrzydła, rogi, kopyta i wyrostki, czego sobie ksiądz zażyczy.

– Pan… jest Jezusem? – wykrztusił wreszcie z siebie wikary.

– No, tutaj w zasadzie odpowiedź nie jest taka prosta. Zasadniczo: tak, jestem Jeszua, urodziłem się w Betlejem w czwartym roku przed narodzeniem Chrystusa – uśmiechnął się pobłażliwie – za panowania Augusta. Urodziła mnie Miriam, która rzeczywiście była dziewicą, a Józef nie był moim ojcem. Nie jestem natomiast Synem Bożym, co oczywiste. Byłem przybity do krzyża, ale nie umarłem na tym krzyżu. No i oczywiście nie mógłbym od niczego nikogo zbawić, więc nie jestem żadnym Chrystusem, Mesjaszem czy Odkupicielem. Niepokalane poczęcie akurat jest faktem, ale jak ksiądz się zapewne orientuje, zapłodnienie dziewicy bez odbywania stosunku i bez rozrywania błony dziewiczej nie jest jakimś szczególnym wyzwaniem technicznym.

Najświętsza Panienko, wybacz mi, że słucham tych bluźnierstw, i nie karz tych ludzi, kimkolwiek są – pomyślał wikary. Jezus przerwał. Podrapał się w brodę.

– OK, masz rację, bądź co bądź to moja biologiczna matka…

– Do rzeczy, Panie – przerwał Jezusowi archanioł Michał.

– Dobra. Niech ksiądz słucha, bo sprawa nie jest skomplikowana. Dzień Pański właśnie nadszedł. Niech ksiądz wybaczy, że nie wszystko wygląda tak, jak się księdzu wydawało. Sprawa jest dość prosta, zasadniczo. Otóż, jestem rzeczywiście bogiem, ale nie w rozumieniu współczesnej teologii. Dla Rzymianina z czasów panowania Augusta, kiedy się urodziłem, byłbym bogiem bez wątpienia – moja wola odnosi się wprost do materii, czego przykłady, nieco, powiedzmy, żartobliwe, dałem ci przed chwilą. Jeżeli zapytasz, czy to są cuda, czy jest to zgodne z jakąś fizyką, której wy jeszcze nie znacie – odpowiem – ani tak, ani tak. Po prostu, nie ma żadnej fizyki. Natura świata nie jest fizyczna, jest duchowa – dlatego mogliśmy pojawić się na strychu obok twojej sypialni. Mogę usiąść? O kształcie świata nie decydują żadne prawa, tylko wola świadomych bytów – wy jesteście duchowo słabi, więc możecie kształtować rzeczywistość tylko pośrednio, im byt potężniejszy, tym więcej może.

Jezus odsunął krzesło od komputera i rozsiadł się wygodnie.

– Nie jesteśmy kosmitami, jesteśmy po prostu istotami wyższymi. Duchowymi. Wszystko – demony, anioły, te sprawy, w które mocniej lub słabiej wierzysz, to wszystko prawda. Tylko ta prawda wygląda nieco inaczej. Bóg, oczywiście, istnieje, ale nie nazwałbym go bytem osobowym. Z przykrością stwierdzam, że momentami bliżej prawdy byli różni pogańscy panteiści czy ten zwariowany niemiecki benedyktyn-buddysta. Mimo więc, że Tata nie jest osobą, ma jednak wolę i moc, osobą nie nazwiemy go, gdyż nie jest jednostką… Psiakrew, do dupy ten wasz język. Nijak nie da się tego powiedzieć – jak by to było, Michale, w języku boskim? – zwrócił się do archanioła.

Ten spojrzał na Jezusa, stojąc cały czas obok.

– Aha. Dobrze. Może po francusku spróbuję, to bardziej precyzyjny język… albo, to nieważne w zasadzie. No, księże, nie gap się na mnie tak!

Ksiądz Janeczek siedział na łóżku, gapiąc się rzeczywiście, z twarzą, która sugerowała zupełnie płaską linię encefalogramu.

– Niechże się ksiądz weźmie w garść. Przeżywa ksiądz właśnie, powiedzmy, doświadczenie mistyczne! W księgach o tym będą pisać, o Drugim Objawieniu – aha, bo czy ja już mówiłem, że to jeszcze nie koniec świata, tylko dopełnienie objawienia?

– Dopełnienie? Przecież – tutaj długo szukał właściwej formy grzecznościowej i w końcu zadowolił się najprostszą – pan wszystkiemu zaprzecza, wszystkiemu, co wyznaję w Credo… -wikary wreszcie zareagował na rewelacje, które właśnie usłyszał.

– No, powiedzmy, dopełnienie i korekcja. Poza tym, nie wszystko. Otóż, podstawowa sprawa, człowiek naprawdę posiada duszę i dusza ta naprawdę jest nieśmiertelna. Po śmierci po prostu traci na swej materialności na rzecz swej duchowości – znowu nieprzekraczalna bariera językowa, niech ksiądz wybaczy – i tak zrozumie ksiądz wszystko po śmierci. Chyba że zostanie ksiądz wniebowzięty, jak Maryja – to inny sposób przejścia na drugą stronę, bez straty materii, bliższy, hmm – żeby się odwołać do znanego księdzu zapewne aparatu pojęciowego, bliższy arystotelesowskiej jedności duszy i ciała niż zwykłej śmierci, która jest, powiedzmy, platońska, prawda? No, niechże ksiądz notuje, bo to jest Drugie Objawienie!

Ksiądz Janek machinalnie wziął zeszyt i ołówek.

– To mamy pierwsze relikwie. Niech ksiądz wydrze z zeszytu kartki, na których są te księdza marne wierszydła, i wyrzuci je do kosza – albo lepiej nie, bo jak będą kartki wydarte, to za dwieście lat zaraz ktoś księdza oskarży o ponowne sfałszowanie Objawienia, będą nowe agrapha dogmata i nowi protestanci i katolicy. Tak że proszę nie wyrywać, tylko notować jak leci, Świętym Ołówkiem. Ja, Jezus, Jeszua, Chrystus, Mesjasz, jestem najwyższym bytem duchowym, który przybrał na jakiś czas formę materialną, przez narodzenie z kobiety, Maryi. Arianie, ci starożytni, nie ci z drewnianymi szablami, mieli przez przypadek dobrą intuicję w tej kwestii, zaprzeczając istnieniu Trójcy Świętej – jestem stworzeniem, nie stworzycielem. Świadkowie Jehowy też jakoś pod tym względem bliżej są prawdy, chociaż bez sensu utożsamiają mnie ze starotestamentowym archaniołem Michałem, który – jak widzisz, jest kimś osobnym.

Archanioł Michał ukłonił się wytwornie.

– Tak czy inaczej – kontynuował Jezus – to rzymski Kościół jest moim Kościołem, nie ci heretycy, więc bez obaw, dobrą sutannę wybrałeś. Słuszność dogmatu nie ma tu nic do rzeczy, moglibyście orzec nawet, że Chrystus – czyli ja – był hipopotamem, ale to przecież ja was wybrałem, nie wy mnie, więc to nie ma znaczenia.

Problem polega na tym, że wszystkie te czynności, w których tak się lubujecie, modlitwy, nabożeństwa, śpiewy, kadzidła, nam się do niczego nie przydają. Z modlitwami rzecz ma się jeszcze inaczej w zasadzie – mają pewną wewnętrzną wartość, jako, powiedzmy, ćwiczenia kontemplacyjne. Natomiast nijak do nas nie trafiają. Należy się więc modlić, bo to podnosi, mówiąc językiem broszurek o zdrowym odżywianiu, poziom duchowości. To znaczy – ja jestem w stanie czasem je usłyszeć, kiedy się akurat na jakiejś skoncentruję albo kiedy natężenie jest duże – na przykład, jak się milion osób zbierze na polu z tym waszym papieżem, z czego akurat sto tysięcy się modli, to ja to wtedy czuję. Ale wcale nie wysłuchuję, bo, co oczywiste, wcale nie jestem wszechobecny. Wszechobecny jest tylko Bóg – mój sposób istnienia nie jest geometryczny w waszym rozumieniu, ale to nie znaczy, że jestem wszędzie – jestem po prostu w pewnym, hm, miejscu albo obszarze – czy może na pewnym poziomie, jak myślisz, Michał?

– Uhm, poziomie – powiedział archanioł.

– No, a zatem jestem na pewnym poziomie sfery duchowości, rozumiesz? To nie jest miejsce w sensie geometrycznym, po prostu do tej sfery nie odnoszą się pojęcia „wszędzie", „tam", „nigdzie" – przy czym, nie miej wrażenia, że bytujemy jak jakieś eteryczne stworzenia – posiadamy ciała, albo raczej może manifestacje. Dobra, wystarczy tej teologicznej ontologii. Spisałeś?

Ksiądz kiwnął głową. Rzeczywiście, zanotował wszystko. W końcu zrozumiał, że musi zadać to pytanie.

– Ale dlaczego pan do mnie przyszedł? Czego pan chce?

– Jeszcze się ksiądz nie połapał? Potrzebuję nowego Jana Chrzciciela, kogoś obdarzonego mocą, kto zapowie mój powrót. Ludzie dojrzeli już do prawdy, a świat potrzebuje króla, prawdziwego króla. Więc – oto jestem. A waszemu christianitas przyda się nowa wersja imienia „Jan" – jest Jan Baptysta, Jan Nepomucen, Jan Kanty, to może być i Jan Trzaska, no nie? Po francusku jest Jean Baptist Jakiśtam, to może być też Jean Trasca Jakiśtam, prawda?

Wikary pomyślał ponuro o pełnym satysfakcji uśmiechu Herodiady i strudze krwi tryskającej z szyi pozbawionej swego naturalnego zakończenia. Jezus wstał z obrotowego krzesła, podszedł do wikarego i położył mu dłonie na głowie. Ksiądz poczuł, że skóra przybysza jest lodowato zimna.

– Daję księdzu dar. Dar wiedzy – wiedzy prawdziwej, będzie ksiądz spoglądał w głąb ludzkich dusz i sumień. Daję ci też dar mocy – będziesz czynił cuda, kiedy tylko się tego nauczysz.

Nie poczuł niczego.

– My z Michałem tymczasem zamieszkamy w twojej szafie.

– Ale tam będzie ciasno… – zaprotestował słabo ksiądz.

– Pojęcie niewygody nas nie dotyczy. Szafa ukryje nas przed wzrokiem tej wścibskiej kobiety, która ma zapasowy klucz i kiedy księdza nie ma, myszkuje w księdza pokoju, szukając czegoś, czym mogłaby księdza skompromitować przed proboszczem. Ma ksiądz szczęście, że się babina nie wyznaje nic a nic na komputerach, boby gotowa była naściągać porno z internetu, żeby księdza obciążyć. No, a teraz – spać. Jutro zacznie się pierwszy dzień księdza misji, zacznie ksiądz delikatnie, od małych zdarzeń, które uczynią świat lepszym, przechodząc powoli do wydarzeń spektakularnych, a potem do cudów. Kiedy już zaczną walić do Drobczyc autobusy z pielgrzymkami, zacznie ksiądz nauczać, zrobi się awantura, w końcu przyjedzie komisja z Rzymu, a wtedy ja zstąpię. To znaczy, konkretnie wyleziemy z Michałem z szafy. Ze Świętej Szafy, ma się rozumieć. Szkoda, że nie jest ładniejsza, byłaby niekiepska relikwia.

Wikary spojrzał krytycznie na nędzny mebel pokryty syntetyczną okleiną. Jezus dotknięciem dłoni zapalił ekran na przedramieniu, a ksiądz Janeczek zdobył się na odwagę.

– Skoro twierdzi pan, że jest bytem duchowym, który przybrał materialną manifestację – to po co wam ta elektronika?

– Gry tu mam – odpowiedział krótko Jezus i wlazł do szafy. Archanioł Michał wszedł za nim i zamknął drzwi. Ksiądz Janek siedział na łóżku i zastanawiał się, jak długo uda mu się ukrywać schizofrenię. Panie Jezu – myślał – wybacz mi, że w mojej głowie zalęgły się takie bluźnierstwa, które jeszcze mój chory umysł wkłada w twoje usta.

– Niech ksiądz nie pieprzy głupot, tylko kładzie się spać, to rozkaz – odezwał się stłumiony przez sklejkę i politurę głos.

Wikary położył się i natychmiast zasnął.



Wtorek. Wtorek. Wiedział, że jest już po siódmej. Wtorek, wtorek… wtorek? Tak, a zatem poranną mszę ma proboszcz. Powinien już wychodzić. Czyżby zaspał? Nie, słychać, jak krząta się jeszcze w korytarzu. Wreszcie zamknęły się wyjściowe drzwi. Ksiądz Janeczek pomyślał z niechęcią o katechezie dla gimnazjalistów, która rozpoczyna się za półtorej godziny, a na której on, Janek Trzaska, niestety musi być obecny. Przynajmniej poranek będzie przyjemny, bez proboszcza i może bez panny Aldony. No, już…

Rozebrał się szybko i w bieliźnie wyszedł na przykry chłód korytarza, który musiał przebyć w drodze do łazienki. Zbiegł po schodach, chwilę mocował się z zacinającą się klamką i wkroczył w końcu do miejsca, w którym od piętnastu miesięcy strumień gorącej wody przywracał mu rano te resztki chęci do życia, które gdzieś jeszcze w nim się tliły. Wyposażenie łazienki pochodziło z wczesnych lat trzydziestych – tchnęło dostojeństwem, chłodem i potęgą. Monumentalna stalowa wanna na lwich nogach, spłaszczony kran, spoczywająca na widełkach słuchawka prysznica w stylistyce przedwojennego telefonu, umywalka wielka jak porcelanowy basen – i kafle, czarne i białe, ułożone w szachownicę, a wszystko to przejęte wewnętrznym zimnem, od wykafelkowanej podłogi po wysoki sufit. Kiedy prysznic zabulgotał, zakasłał i plunął w końcu wrzątkiem, gorąca woda, stykając się z lodowatą ścianą i wanną, natychmiast zamieniła się w obłoki pary osiadające na kafelkach i lustrze. Wikary zsunął bokserki i ściągnął t-shirt, przez chwilę przyglądał się swojemu odbiciu, krytycznie oceniając okrągłe plecy, zapadniętą klatkę piersiową, wystające kolana i łokcie, i pomarszczone z zimna genitalia. Mógłbyś zagrać w Liście Schindlera – śmiali się koledzy w seminarium. Kiedy obraz w zwierciadle zaszedł mgłą, ksiądz Janeczek odkręcił kurek z zimną wodą, wetknął dłoń pod strumień i wlazł pod prysznic. Stał długo, z głową pod tuszem. W końcu wyszedł i dopełnił toalety szczoteczką do zębów i golarką. Przetarł taflę, uśmiechnął się do siebie, jak co rano. Dasz radę, Janek. Dzięki Ci, Jezu, za to, że pozwoliłeś komuś wynaleźć prysznic. Daj mi, Jezu, siłę. Założył świeżą bieliznę i pomaszerował do pokoju. Nie ubierając się, przemodlił co trzeba na brewiarzu, w końcu uznał, że już czas zejść na dół. Otworzył szafę, z górnej półki ściągnął spodnie, a kiedy sięgał po sutannę, usłużna dłoń przysunęła mu wieszak. Jezus Maria. O Boże.

A jednak, to nie sen, tylko po prostu moja głowa pomieszała sen z jawą, otworzyłem nagle drzwi na drugą stronę – ryknął Morrison, zawył syntezator, rozjęczała się gitara, kiedy wspomnienie piosenki Doorsów rozległo się pod kopułą kapłańskiej czaszki. Ksiądz stał jak sparaliżowany, w bieliźnie, z sutanną w wyciągniętej ręce.

Przejdę przez drzwi do miłego białego pokoju w Tworkach albo, jak mówią tutaj, w Rybniku. W pokoju obok będzie kumpel Buddy, a po lewej imam, który gada z Mahometem. Będziemy się spotykać na kawce i obgadywać naszych znajomych bogów i proroków za ich plecami. Budda przytył ostatnio, zauważyłeś? No, takie wałeczki mu się porobiły na tym awatarze. A Mahomet się obraził, że nazywają go pedofilem. Może miała trzynaście lat, ale cycki miała – o, takie! A Jezus się ogolił, uwierzycie? Nie, no co ty mówisz? Ogolił się? No, powiedział, że spodobała mu się późnorzymska ikonografia. I zrobił sobie trwałą, żeby mieć takie loczki właśnie, jak na tamtych przedstawieniach. Panie Boże, co za myśli po głowie mi chodzą?

Przestałem być właśnie zdolny do pełnienia posługi kapłańskiej, muszę iść do psychiatry i napisać list do biskupa.

– Niech ksiądz nie ględzi, tylko biegnie na śniadanie. Ma ksiądz misję.

Posłusznie założył sutannę i zszedł na dół. Jeszcze na schodach usłyszał głos gospodyni.

Kapelůnku? Tyn karlus, tyn gupi, Koćik, pamjyntoće go? Do Glywic do špitala go wźeńi… 1

Nie odpowiedział, bo co miał odpowiedzieć? Usiadł przy stole i spojrzał na pannę Aldonę krzątającą się przy kuchni.

I zobaczył ją, Aldonę Szyndzielorz, w całym jej człowieczeństwie.

Mała Aldonka siedzi z matką w piwnicy, wtulona w śmierdzącą starymi kartoflami matczyną kurtę. Przez brudne szybki piwnicznego okienka patrzą na mielące ziemię gąsienice czołgów, koła samochodów i buty z chromowej skóry, buciory sowieckich żołnierzy, prących na Zachód w swojej wielkiej, ojczyźnianej wojnie. Ksiądz Janeczek czuje, że gdyby mocno się skupił, dostrzegłby za każdą z tych par butów człowieka, istotę ludzką (starik Wołodia, w Saratowie, drżącą dłonią naciska przyciski w pilocie, poszukując na kanałach serialu, który zastępuje mu życie), ale odsuwa to i wraca do Aldony. Siedzą w piwnicy, Aldona strasznie się boi, siedzą już drugi dzień, a strach w końcu przychodzi, ma karabin z bagnetem, którym otwiera krzywe drzwi komórki. Mama odpycha Aldonę, wstaje i wychodzi do czerwonoarmisty. Aldona ma czternaście lat, więc dokładnie rozumie, co dzieje się obok, na barłogach, na których sypiają, od kiedy front przyszedł na Śląsk. Mama wraca i nie patrzy córce w oczy.

Peron na banhofje w Gleiwitz, wracają jeńcy z Francji, wraca tata. Stoją obie, w końcu, w rozsuniętych drzwiach wagonu pojawia się kochana twarz w szarym mundurze.

Pochód. Avanti popolo! Alla riscossa! Bandiera rossa, bandiera rossa! Avanti popolo! Alla riscossa! Bandiera rossa trionfera! Aldona lubi pochody, kolorowe flagi, wesołe pieśni. Avanti popolo! Wyklęty powstań ludu ziemi! Ma już siedemnaście lat i podoba jej się ten niespożyty optymizm, chęć pójścia do przodu, traktory, co zdobędą wiosnę, robotnice, niech żyje!, wraca z tym do domu, niosąc pod pachą portret Stalina. Ojciec wyrzuca portret przez okno, cienkie szkło z ramki rozsypuje się na betonowych płytach. Tutaj nikt nie doniesie na milicję. Przekłada ją, siedemnastoletnią pannicę, przez kolano i spuszcza lanie. Przynajmniej tę ostatnią, najważniejszą bitwę – o duszę swojej córki – wygrywa z bolszewikami. Aldona, upokorzona, wściekła i zapłakana ucieka do pokoju.

Siedem lat później stoją z matką przed kopalnią KWK Gliwice. Obie czekają. Matka czeka na swojego męża i na Gerda, narzeczonego Aldony, pracowitego, dobrego chłopaka, który nie pije, nie włóczy się i kocha jej córkę. Aldona czeka na ojca i na swojego narzeczonego Gerda, który jest delikatny, miły, przynosi jej kwiaty z łąki, nie klnie i nie włóczy się z kamratami. Obok, przez kopalnianą bramę, przejeżdżają na sygnale karetki, jedna za drugą, jedna za drugą. Na plac, wsparci na ramionach ratowników, wychodzą górnicy, brudni i zakrwawieni. Potem już tylko leżą na noszach. Płacz. Płacz. Beč, dźouško. Beč, po tatulku – rząd otwartych grobów, orkiestra dęta, nadymają się policzki dmącego w tubę Gerdowego brata i po tych nadętych policzkach z trudem, powoli spływają łzy i znaczą białymi ścieżkami czarne sukno munduru, drżą czerwone pióropusze, łzy z księżowskiego kropidła spadają na rząd jasnych trumien. Beč, frelko, po tym abštyfikanće, co ća tak chćoú, že fedrowoú i w ńydźela. bo se porachowoú, že jak śe bydźe budowoú, to mu geltaku ńy stykńe, a přeca muśi mjeć chaúpa, jak śe chce wźůnć tako gryf no dźouška. 1 Trumna kołysze się na białych pasach i zsuwa się w brązową glinę grobu, pasy opadają i zostają wyciągnięte z jednej strony, księżowska łopatka zrzuca grudę ziemi, która z plaskiem uderza o wieko trumny, brat Gerda nadyma policzki, dmie w tubę z całych sił.

Aldona klęczy w kościele, na zimnej posadzce, gniecie kolana w cienkich rajstopach. Nie chce wracać do domu, w którym wdowa przyjmuje kandydatów na drugiego męża. Nie chce nikogo innego. Drwiny koleżanek pchających wózki, prowadzących dzieci do kościoła, kiedy Aldona jedzie rano na rowerze, na plebanię. Księżowska kochanica. Stary proboszcz spoglądający na młodą gospodynię jak na córkę, a ona myśli o swoim jałowym łonie, które nie wydało na świat dziecka, które nigdy nie poczuło mężczyzny, bo wzbraniała Gerdowi dostępu do siebie, a on nie nalegał – gdyby wiedziała, wzięłaby wtedy ten grzech na swoje barki, a cały świat wyglądałby inaczej. Jej piersi, jeszcze młode, które nigdy nie karmiły, nie dały mleka, a na to przecież Bóg je stworzył. I dzieci, dzieci, dzieci, mali chłopcy, maleńkie dziewczynki z kokardami, karne i rozbrykane, głupie i mądre, ciociu, pani Aldono, proszę panią, cioteczko, nawet Aldono, ale żadne nie powie do niej „mamo", „mamusiu". Aldona, kobieta, zginęła w kopalni, schowana na biało-czarnej fotografii w portmonetce Gerda, wgniecionej w chłopięce ciało ciężarem setek metrów sześciennych skał, pochowano ją na drobczyckim cmentarzu i zgniła w brudnej glinie.

Nadchodzi spokój, zmącony tylko krótką rozpaczą, kiedy przemija klimakterium i prawda, którą znała, zostaje brutalnie objawiona: nie ma Aldonki, kobiety, dziewczyny, jest panna Aldona, księżowska gospodyni, stara baba, poskrzypująca pedałami od roweru każdego dnia, na tej samej trasie, Wiejska, Majowa, w lewo w Skrzyneckiego, pod farę.

Kolejne wydarzenia nie następowały po sobie – Janeczek widział je tak, jak tworzyły pannę Aldonę, człowieka, stanowiąc przyczynę i fundament tego, kim jest teraz. Historia, intensywna na początku i słabnąca z czasem, określa nadzieje i pragnienia: skromne poświęcenia, tak ogromne, że aż niedostrzegalne, oddanie się w opiekę Bogu (łomot gąsienic czołgu i myśl, że wysoko jest ktoś potężniejszy niż największy z sowieckich czołgów), pragnienie porządku, troska o pieniądze, obojętność na to, co powiedzą ludzie, ten nowy wikary, którego w zasadzie lubi, niechby tylko porzucił swoje warszawskie przyzwyczajenia i nauczył się szanować jedzenie, oszczędzać… Tylko ten ból w biodrze, promieniujący, czasem uśpiony po to tylko, by mógł zbudzić się znienacka, przeszywając ciało. Chrząstka i maź wyścielające panewkę kości biodrowej martwieją i z każdym ruchem wycierają się coraz bardziej, coraz mocniej drażniąc końcówki nerwów, którymi biegną do mózgu te małe szpileczki ukłuć i wielkie kolce uderzeń.

Zjyće krajiček chlyba z tustym na śńodańe, kapelůnku? 1 – panna Aldona odwróciła się do księdza Janeczka i dostrzegła nagle, że ksiądz się zmienił. Nie zagryzał nerwowo warg, nie bębnił palcami na stole, nie kręcił guzikiem od sutanny, nie cofał wzroku. Ksiądz wikary promieniał. Miał jasną twarz, delikatny uśmiech i spokojny, pełen miłości wzrok. Pomyślałaby normalnie, że może wypił kwaterkę przed śniadaniem albo zakochał się w jakiejś smarkuli, ale jakoś wiedziała, że to nie to.

Dobře dźiśej wyglůndoće, kapelůnku. Ukraúa bych wům ta šnita, pra? Bůúnkawa bydźeće pjyli? 2 – pytała spokojnym, nawykłym do zrzędzenia głosem.

Ksiądz Janek nie odpowiedział, tylko wstał i dotknął biodra panny Aldony.

Przez pierwszą sekundę pomyślała, że zwariował i zaczyna się dobierać do siedemdziesięcioletniej baby. Potem – drwi sobie. Odkrył wszystkie smutki, jakie spoczywały w jej sercu, i postanowił sobie zażartować z jej uschniętego życia. Ale w trzeciej sekundzie, gdy wikary zabrał rękę, a za jego ręką odszedł ból i poczuła, jak jej stawy wypełniają się znowu chrząstkami i smarującą je mazią, stają się elastyczne, mocne i pewne, nagle zrozumiała, że ksiądz Janek ją uzdrowił. Chciała mu jakoś podziękować, wyrazić zdziwienie, postanowiła nawet, że powie to uroczyście, najlepszą literacką polszczyzną, na jaką ją stać, ale zanim dobrała słowa, ksiądz chwycił kawałek chleba ze smalcem, który właśnie smarowała, i wyszedł do szkoły.

Nie zapiął płaszcza, za ciasny biret niósł w ręce razem z teczką, nie dopiął sutanny, w prawej, wolnej dłoni ściskał komórkę i kciukiem przesuwał niebieskie podświetlenie na zapisanych w telefonie numerach, z pozycji na pozycję. Oto baza danych ludzi, do których mogę zadzwonić, obok siebie zwierzchnik z kurii, brat, kolega z liceum, dentysta, ojciec, profesor z seminarium. Do kogo może się odezwać? Księże profesorze, mam prywatne objawienie, Chrystus wraz z archaniołem Michałem, obaj noszą ciekłokrystaliczne ekrany na przedramionach. Nie, proszę księdza, nie zwariowałem. Nie, oczywiście, że nie może zadzwonić do swojego dawnego mentora. Boże, jak zimno jest.

– Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus.

Oderwał oczy od ekraniku komórki. Babcia, której nazwiska nie pamiętał, w futrzanej czapce z nutrii – czapkę pamiętał, taka czapka siaduje w drugiej ławce po lewej stronie na porannej niedzielnej mszy. Starannie i przesadnie wymówione „ę". Do księdza wypada mówić po polsku, tak jak do urzędnika. Zwieńczona czapką kobiecinka w staroświeckim płaszczu zaciskała dłonie na kierownicy roweru damki, na którym nigdy nie jeździła, prowadząc go tylko. Zastępował jej laskę i koszyk na zakupy. O dzwonek zaczepiła emaliowaną bańkę na mleko. Była zgorszona, czuł to – cóż to za nowomodne zwyczaje, kapelůnek po wsi chodzům, mantel ńy zapjynty, kśynžowsko mycka w rynce1 Patrzyła z dezaprobatą na telefon w ręce księdza – fto to widźoú, pjyrwyj tego ńy byúo, coby kśůndz z takim aparatym po ceśće chodźyli2

Janek stał, wmurowany pozdrowieniem, które usłyszał, i uczuciami, których doświadczył razem z babcią. Niemalże poczuł złość na samego siebie, że idzie z komórką w dłoni, gorsząc parafian. Pomyślał nawet, że ta rodzajowa scenka aż prosi o bystry obiektyw fotoreportera „National Geographic" – młody ksiądz z komórką w łapie i stara babcia z bańką na mleko na kierownicy. Prawie się roześmiał.

– Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus – powtórzyła starowinka z naciskiem i wyrzutem, a księdzu Jankowi odechciało się śmiać.

– Na wieki wieków – odpowiedział powoli.

Babcia zacisnęła usta, siateczka zmarszczek na jej twarzy ściągnęła się, jak poruszona wiatrem pajęczyna. Potrząsnęła z przyganą głową i pchnęła dalej swoje jarzmo, swój rower na sflaczałych oponach, aby wnuki dostały mleko do śniadania.

Ksiądz dał się ominąć i podniósł znowu komórkę do oczu. Zziębnięty ekranik flegmatycznie odpowiadał na kliknięcia -w końcu na niebiesko zaświecił się wpis – „Tata". Co ja mu powiem? Nacisnął „wybierz połączenie" i przytknął zimny plastik do ucha. Wraz z jęknięciami sygnału jego wola rozmowy pobiegła przez eter i kable do Warszawy, poruszając elektroniczny dzwonek w bezprzewodowym Siemensie, który z bratem kupili ojcu na urodziny. Tata odrywa się od porannej gazety, zmienia okulary z tych „do czytania" na te „do patrzenia" i podchodzi do bazy, na której zawsze leży słuchawka, jakby przypięta do niej była niewidzialnym kablem. Podnosi słuchawkę i przygląda się jej starannie, odnajduje duży przycisk z ikonką słuchawki i naciska go wskazującym palcem lewej ręki. Sygnał milknie, chwila szumu, kiedy podnosi słuchawkę do ucha, nie ruszając się od stolika.

– Andrzej Trzaska, słucham. – Suchy i konkretny głos taty. Tato, który nawet flanelową koszulę zapinał pod szyję. Tato, dla którego akt pastowania butów był demonstracją przynależności do cywilizacji. Tatko z siwym angielskim wąsem, strzyżonym co dwa dni, z gładko wygolonymi policzkami (rano i wieczorem, Jasiek, mężczyzna goli się rano i wieczorem). Tatko w przeraźliwie niemodnych spodniach, które nosi tak, jak angielski następca tronu nosi swoje tabaczkowe spodnie do fraka. Tatko, którego artykuły o agentach kiedyś ukazywały się w niszowych pisemkach, łaskawie niedostrzeganych przez politycznych przeciwników taty; tego taty, który teraz milczy, ale jego głosem mówi już mainstream (nie, tatko nie użyłby tego słowa)…

– Cześć, tato. Janek z tej strony.

Uśmiecha się, cieszy się, że słyszy swojego syna – księdza.

– Cześć, Jaśku. Jak to dobrze, że dzwonisz. Co u ciebie? U mnie był wczoraj Jóźwiak, przyniósł mi koszyk swoich jabłek. Wiesz, jak mu się malinówki udały? Może ci prześlę kilka, chciałbyś? Owinę każde w papier i zapakuję w trociny. Jóźwiak mówi, że sypie pod drzewa kurzyniec, dlatego takie dobre. Ale ja wolę, żeby jabłka były gorsze nawet, niż miałbym taki smród w sadzie znosić…

– Tato…

– No co, Jaśku, opowiadaj. Jak tam u ciebie, na tym Śląsku? Inaczej niż w Warszawie, nie?

I co ja mam ci, tata, powiedzieć? Ze jak chodzę po kolędzie, to dziadki mi pokazują albumy, w których dumnie prężą chłopięce piersi w feldgrau, udekorowane niemieckimi krzyżami i medalami – bo mi ufają, bo jestem księdzem. I że to są moi parafianie? I że nie mogłem w to uwierzyć, tak jak nie umiałbym uwierzyć, kiedy pokazywaliby mi zdjęcia samych siebie za młodu w kostiumie pirata? Ze dziadek się w grobie przewraca, gdziekolwiek ma ten grób, zagrzebany razem ze swoim stenem pod gruzami tej Warszawy, co jej nie ma – przewraca się w grobie, bo jego wnuk jest duszpasterzem Niemców – a może niemców, małą literą, jak się po wojnie pisało.

To ci mam powiedzieć, tata? Opowiadałem ci to już tysiąc razy, bo tym jeszcze mogę cię wzruszyć, możemy razem pogadać, pozałamywać ręce, a ty po raz tysięczny i pierwszy przygładzisz wąsy i powiesz mi parę mądrych zdań, że muszę to zrozumieć, że to mogą nawet być porządni ludzie, że nie każdy z nich zgłaszał się na ochotnika przecież, że nie każdy miał wybór. I takie tam różne, jak zwykle.

Nie, tato, standardowa historyjka nie załatwi dzisiaj konwersacji ojca z synem. Muszę ci powiedzieć, że objawili mi się Chrystus i archanioł Michał i że teraz mieszkają w mojej szafie.

– Tato, ja… Mam problem, tato. To dziwnie zabrzmi, ale…

– No mów, Jaśku, mów. Ale wiesz, dzisiaj z rana, chociaż był przymrozek, wyzbierałem jeszcze trochę jabłek. Jeszcze dobre, jonatany i starkingi. Może ci poślę, co? W gazetach nawet się nie poobijają za bardzo.

– Tato, nie chcę jabłek… Muszę ci coś opowiedzieć.

– To opowiadaj, synku, mów. Tylko czekaj, bo się wiadomości w radiu zaczynają, zrobię głośniej.

Nie, no to przecież jest bez sensu.

– Tato, wiesz co, zadzwonię później, to nic pilnego. Trzymaj się, cześć – powiedział w końcu to, co, jak wiedział od początku tej rozmowy, i tak musi powiedzieć.

– Dobrze, zadzwoń, syneczku. Do widzenia.

W głośniku komórki ciche brzęknięcie oznajmia, że pan Andrzej Trzaska senior, legenda radykalnej opozycji antykomunistycznej, zamieszkały w Raszynie, zakończył rozmowę.

Janek został na zimnej drodze do szkoły, w rozpiętym płaszczu, z biretem i teczką w jednej ręce i bezradną komórką w drugiej. Komórką pełną numerów znaczących trakty do uszu różnych ludzi, bliskich i dalekich, komórką pełną numerów, z których żaden mu nie pomoże. Przecież do brata nie będzie dzwonił.

Samotny płatek śniegu skrystalizował się w chmurach wokół jakiegoś pyłku, urósł w zamarzającą wodę i zsunął się powoli, przez zimne powietrze, w dół, aby osiąść na włosach księdza i stopić się od ciepła, które oddawała do atmosfery rozgrzana kapłańska głowa.



Żeby trzecia C uciekła z drugiej lekcji! I to z matematyki… A to przecież najlepsza, najmądrzejsza klasa. Pani Kownacka, zwana Kowadłem, odczekała dwadzieścia minut, wpatrując się w puste ławki, i postanowiła, że pozostałe dwadzieścia minut poświęci na kawę i lekturę „Twojego Stylu" w pokoju nauczycielskim. Wzięła dziennik pod pachę, wyszła z klasy, przekręciła klucz w zamku i wpadła na magister Rotter, polonistkę.

– Trzecia C uciekła z matematyki – stwierdziła pani Kownacka, a jej głos rozległ się donośnym echem w pustym korytarzu.

– Niemożliwe… U mnie też nie ma nikogo – odpowiedziała polonistka, nieco zaskoczona, i jej również zawtórowało echo.

Z sali 208 wyszła nowa nauczycielka angielskiego, pani Ce-linka.

– Uciekli z lekcji – wyszeptała przestraszona.

– No to mamy chyba precedens, pierwsza w historii szkoły ucieczka całego gimnazjum – oświadczyła pani Kownacka.

– Trzeba by się im dobrać do skóry jakoś, ale pani dyrektor zapewne stwierdzi, że to nasza wina – dodała polonistka.

Na schodach z trzeciego piętra załomotały obcasy dyrektor Oleksiak.

Gdy oczom nauczycielek ukazała się już niewielka, okrąglutka i ruchliwa postać dyrektorki, obciągnięta przeraźliwie drogim, a zarazem okropnie brzydkim kostiumikiem w pepitkę i zwieńczona chmurą utlenionych włosów, zrozumiały, że stało się coś poważnego. Magister Oleksiak musiała widocznie przegalopować całą długość korytarza na piętrze, bo teraz, zaczerwieniona, nie mogła złapać tchu, wskazywała tylko palcem na okno, drugą dłoń położywszy teatralnie na piersiach.

Nauczycielki na wyścigi przypadły do okna wychodzącego na szkolne boisko. Na asfaltowej płycie zgromadzili się chyba wszyscy uczniowie. Stali w bezładnej masie, otaczając księdza Janeczka, który, na podwyższeniu zaimprowizowanym z gimnastycznej skrzyni, stał i przemawiał cichym głosem. Uczniowie, jak nigdy, stali prawie bez ruchu, zupełnie bezgłośnie -przez uchylone okno nie dobiegał nawet szmer, dzieci słuchały jak zahipnotyzowane, z otwartymi ustami. Ksiądz mówił zbyt cicho, aby jego słowa mogły dolecieć na drugie piętro, ale bez wątpienia mówił coś, czego nigdy nie mówiła żadna z nauczycielek – coś, czego uczniowie naprawdę pragnęli słuchać.

– No i tak się kończy wpuszczanie klech do szkół – stwierdziła ponuro pani Kownacka, która dopiero w 1989 roku z wielkim żalem zdjęła ze ściany portret Lenina. – Zamiast oświecać dzieci, w szkole wciska im się nienaukową ciemnotę. I tak się to kończy.

– Zahipnotyzował je, czy co? – zapytała pani Celinka, która czuła nawet pewne podniecenie całą sytuacją.

– W każdym razie, bez wątpienia oszalał. Ale kiedy on je wyciągnął na to boisko? – zapytała magister Rotter.

– Miał dyżur na korytarzu – odpowiedziała matematyczka.

– Drogie panie, nie czas na pogaduszki! – wrzasnęła pani dyrektor, odzyskawszy nareszcie oddech. – Trzeba zrobić z tym porządek, za mną! – zakomenderowała i krokiem pełnym godności adekwatnej do powagi urzędu, jaki sprawowała, ruszyła ku wyjściu na boisko. Nauczycielki podążyły za nią. Magister Rotter z obawą, że z całego zdarzenia wyjdzie coś, co mogłoby zburzyć delikatny status quo, jaki trwał w szkole. Pani Kownacka z radością i nadzieją, że może wreszcie będzie okazja dobrać się klesze do skóry – w myślach układała już e-mail do „Nie", jaki wyśle dzisiaj wieczorem. Pani Celinka zaś, która z trudem znosiła seksualne niezaspokojenie – z narastającym podnieceniem, że w jej nudnym życiu, podzielonym między nudne lekcje, męża nudziarza i nudne koleżanki – wydarzy się wreszcie coś ekscytującego.

Pani Olesiak maszerowała, ramię w ramię z szuanami i rosyjskimi białymi generałami, po jej lewicy Rochejacquelein i Cathalineau, po prawicy Kołczak z Dienikinem. Obrońców Boga i monarchii wypełniały te same uczucia, które wypełniały pulchną pierś pani dyrektor. W bezładzie delikatna materia szkoły nie może funkcjonować. Ład jest najważniejszy. Gdyby niemrawy i otyły Ludwik XVI miał energię i determinację magister Gertrudy Oleksiak, rewolucja zostałaby zgnieciona w zarodku!

Kiedy zbliżyły się do ostatniego szeregu uczniów zgromadzonych na boisku, dyrektorka przystanęła i podnosząc dłoń, dała znać swoim podwładnym, że również mają się zatrzymać.

Spodziewała się, że kiedy podejdzie do tego przedziwnego konwentyklu, ktoś ją zauważy, przekaże wiadomość innym, po uczniowskiej masie poniesie się tak miłe dla jej dyrektorskich uszu „DYRA IDZIE!", wypowiadane tym uczniowskim szeptokrzykiem, będącym oznaką najwyższego szacunku i jednocześnie pilności komunikatu. I młodzież zastygnie, gotowa na spełnienie jej woli, z radością lub szemraniem, ale tak, jak ona chce.

Nic takiego jednak się nie stało. Dyrektor Oleksiak stała jeszcze chwilę, przekonana, że zaraz któryś ją zauważy, nagle jednak zdała sobie sprawę, że właśnie przekroczyła granicę śmieszności – oto jest tutaj, na boiskowym asfalcie, mała i okrągła w kostiumiku w pepitkę, a ta banda stoi do niej plecami, gapiąc się na księdza, który nic nie mówi, i nie zauważa jej – jej, Pani Dyrektor. Odwróciła się dyskretnie i sytuacja stała się jeszcze gorsza, bo jej podwładne nie przeoczyły upokorzenia, na jakie uczniowie narazili dyrektorkę.

– Cisza! – ryknęła wściekle dyrektor Oleksiak, absurdalnie, bo uczniowie milczeli, czekając na kolejne słowa z ust księdza. – Cisza, rozejść się! – powtórzyła, licząc że świat pod siłą jej głosu zmieni kierunek biegu i wróci na swoje właściwe tory.

Młodzież zareagowała. Chłopcy w kurtkach z napisami i czapkach na bakier, dziewczynki jak wyjęte z mokrych snów pedofila – odwrócili się, zauważyli dyrektorkę i ponownie zwrócili swe oczy do księdza, jakby za ich plecami trzasnęła wiatrem popchnięta furtka, nie zaś rozległ się głos udzielnego suwerena szkoły, dyrektor Oleksiak.

– Dzieci moje, przepuśćcie panią dyrektor – powiedział ksiądz, a twarz mu jaśniała.

Uczniowie rozstąpili się. Dyrektorka odzyskała rezon i z groźną miną ruszyła w stronę księdza.

– Co to za zbiegowisko?! Co ksiądz sobie wyobraża! Czy ktoś to ze mną uzgodnił? Dzieci nie przyszły na lekcje! – wykrzykiwała, krocząc z godnością, gdyż z uwagi na nadzwyczajność sytuacji zrezygnowała z zasady niebesztania podwładnych w obecności uczniów.

Ksiądz zeskoczył ze skrzyni i podbiegł do dyrektorki.

– Ja bardzo panią dyrektor przepraszam, naprawdę. Gertruda Oleksiak poczuła, że świat wraca na swoje miejsce.

Ksiądz wikary ujrzał serce dyrektorki, która po prostu kochała Ład, utożsamiając Ład z cywilizacją, z tym, do czego uciekła na Śląsk, od chaotycznego wiejskiego życia w Kieleckiem.

– Ja nie chciałem, oni tak sami, ja przed nimi uciekałem prawie, a oni wsadzili mnie na skrzynię i słuchali. Zaczęło się na religii, ale ja nie powiedziałem nic takiego – tłumaczył ksiądz.

Uczniowie patrzyli gniewnie na dyrektorkę. Jest taki instynkt, który nauczyciele, oficerowie i strażnicy więzienni dzielą z treserami dzikich zwierząt. Często podpowiada on, że są obszary, w które wywiedziona bestia, nawet zupełnie obłaskawiona, może pożreć swego pana – tym instynktem, co ocalił już wielu oficerów na froncie, dyrektorka poczuła, że jeśli wygłosi jeszcze jedną krytyczną uwagę pod adresem księdza, pryszczaty młodzieniec z brudnymi rękami i JP na bluzie zaciśnie swoje łapsko w pięść i uderzy dyrektorkę w twarz. Poza tym poczuła również nagły przypływ sympatii wobec księdza, w końcu przeprosił ją i mówi prawdę, rzeczywiście nie chciał takiego zbiegowiska, zmusili go. Co ksiądz takiego mówił?

– Dobrze, niech ksiądz wraca na skrzynię. To taka katecheza, tak? – przyszła jej do głowy myśl. – Ogłaszam dzień dzisiejszy Szkolnym Dniem… – tu zastanowiła się chwilę -… Ekumenizmu.

Użyła pierwszego słowa, które kojarzyło jej się z religią, gdyż, jeżeli w telewizji pojawiał się jakiś biskup, to właśnie ekumenizm w jego wypowiedzi występował najczęściej. Pomyślała o sobie z dumą, że dobry władca, nie tolerując dysonansu między swoją wolą a rzeczywistością, czasem, nie mogąc zmienić świata, nagina doń wolę, aby zawsze stanowiły jedność.

– Jest to dzień wolny od zajęć – dodała, licząc, że usłyszy zwyczajny w tej sytuacji aplauz.

Nic takiego nie nastąpiło. Dzieci wpatrywały się w księdza, a ten powiedział po prostu:

– Trzeba być przyzwoitym człowiekiem. To jest trudne, ale trzeba się starać.

Treść słów księdza nie miała znaczenia, jak w pięknej piosence śpiewanej w egzotycznym języku. Dyrektor Oleksiak zobaczyła wszystkie swoje grzechy jak na dłoni, swoją bezwzględność, niesprawiedliwość, czasem nawet podłość – to jednak nic takiego, swoje grzechy jak na dłoni widywała często, patrząc w lustro, topiła je potem w pracy, porządkach, zakupach i plotkach. Teraz po raz pierwszy zobaczyła grzechy w kontekście swojego bycia człowiekiem i poczuła, że chociaż jej grzechy oddalają ją od Pana, to jednak Jezus ją kocha. Kocha ją z jej niesprawiedliwością i podłością, bo nie kocha jej za to, jaka jest, tylko kocha ją za to, że jest. Gertruda Oleksiak padła na kolana, za nic mając dziury, jakie ostry asfalt wyrwie w jej rajstopach.

Pani Celinka już klęczała, poza tłumem uczniów, a z oczu ciekły jej łzy. Nagle zrozumiała wagę czynów, jakich dopuszczała się z kolegą swojego męża, i ogromną wagę dobrej i prawdziwej miłości, jaką darzy ją jej „ślubny". Poczuła nawet współczucie dla kolegi męża, który chyba żywił do niej autentyczne, chociaż nieprawe uczucie. Wiedziała, że spłynęła z niej wina, ciężka wina, z której nie zdawała sobie wcześniej sprawy, traktując swoje zdrady jako nieistotne wybryki. Poczuła się jak ktoś, kto w tym samym momencie dowiaduje się o wyroku śmierci i sekundę później, zanim nawet zdąży w nim wykiełkować beznadziejne poczucie nieuchronności, dostaje zawiadomienie o ułaskawieniu.

Obok klęczała pani Rotter, wdzięczna za to, że może klęczeć.

Z szelestem dżinsowych minispódniczek, stylonowych dresów, z chrzęstem glanów i skrzypnięciem adidasów – na kolana padła młodzież.

Magister Kownacka patrzyła na całą scenę w osłupieniu. Rzeczywistość przerosła najśmielsze (do tej pory myślała – przesadzone) artykuły z „Fikcji i Mitów". Dopiero teraz zrozumiała, jak doniosłą wagę miało jej antyklerykalne hobby – i jaką potęgą dysponują ci, którymi do tej pory raczej pogardzała, niż się ich bała – klechy. Oto stoi i patrzy, jak jeden klecha zahipnotyzował stado gówniarzy – nic to – ale zahipnotyzował jednym spojrzeniem jej szefową i dwie jej koleżanki! Oto klęczą tam i szlochają. Gdyby tylko skinął, pewnie zrobiłyby mu laskę. Ale na nią to nie działa, nie na darmo spędziła młodość w ZMS-ie. Dumnie i pogardliwie spojrzała na księdza. Nie okazując strachu, odwróciła się i ruszyła do domu, napisać e-mail do wszystkich postępowych redakcji. Kiedy była już koło bramy, przypomniała sobie, że jej nowy telefon komórkowy ma wbudowany aparat fotograficzny. Nie wiedziała zupełnie, jak wyciągnie z niego później te zdjęcia, ale poprosi syna sąsiadów i z jego pomocą powinno się udać. Wyjęła więc komórkę i uruchomiła aparat (całe szczęście, włączało się go osobnym przyciskiem). Zrobiła kilka zdjęć, ale nie była przekonana, czy oddadzą dobrze istotę sprawy. Zakasawszy brązową spódnicę, wspięła się więc na słupek, a po pięciu ujęciach uznała, że wystarczy. Zgrabnie zeskoczyła ze słupka – ech, Elwira, w ogóle nie widać po tobie wieku – i nie zatrzymując się już, pomaszerowała ku wiecznej chwale na polu walki z obskurantyzmem.



Ksiądz Janek drugi raz w życiu uwierzył w Jezusa.

– Bardzo dobrze ksiądz załapał sprawę. Niech ksiądz w ogóle nie tyka teologii, bo ta w Drugim Objawieniu, jak ksiądz już zauważył, zostanie zasadniczo zmieniona. Natomiast nauka moralna Kościoła praktycznie nie wymaga poprawek, jeżeli chodzi o to, co wolno, a czego nie. Kwestii wybaczenia i miłości Bożej również nie trzeba prostować, gdyż, w zasadzie, praktyka jest taka sama. Różnica jest w teorii, ponieważ w istocie to nie moja śmierć krzyżowa kogokolwiek odkupiła, tylko każdy własną dojrzałością duchową dochodzi do zbawienia, czyli awansu na wyższy stopień bytowania duchowego. No, a niektórzy nie dojrzewają, i to są właśnie ci, którzy nie zasłużyliby na zbawienie w ujęciu, nazwijmy to sobie, Pierwszego Objawienia. Jeszcze, do księdza wiadomości, pozwolę sobie księdzu wytłumaczyć, czym w istocie jest grzech. Z przykrością stwierdzam, że bliżej niż księdza Kościół byli prawdy Rzymianie, dla których grzech nie był obrazą istoty boskiej, obraza bóstwa była tylko jednym z wielu grzechów, dla Rzymian grzech naruszał substancję świata, wytrącał świat z równowagi. Dlatego, jak ksiądz może sobie u Tacyta przeczytać, rzymski kat gwałcił skazane na śmierć dziewice – ponieważ świat rzymski był tak urządzony, że dziewicy na śmierć skazać nie można. Oczywiście, nie wiedzieli, jak ta substancja świata wygląda, stąd naruszali ją często nieświadomie, nie wiedzieli też, że wygląda tak, jak wygląda, bo w akcie stworzenia taką ją stworzył Bóg. Dodatkowo, przypisywali znaczenie wyłącznie czynom, ignorując intencje. My natomiast wiemy – i ksiądz też wie – że intencja ma ogromne znaczenie. Sama intencja naruszyć może strukturę świata, albowiem świat jest duchowy.

Ksiądz Janeczek wysłuchał przemowy Jezusa w milczeniu.

Często wyobrażał sobie swojego Zbawiciela, w czasach, w których ten chodził po ziemi, najżywotniejszą częścią tych rozważań były zaś słowa. Janek wyobrażał sobie mowy Jezusa; widział je zawsze jako przeciwieństwo sposobu, w jaki wypowiadają się intelektualiści. Jego mowa miała być prosta: tak, tak, nie, nie – a tutaj nie ma miejsca na niuans, na dwuznaczność, na ironię. Tymczasem Jezusowi, który doń mówi, brakuje tylko fotela, nóżka na nóżkę, kawka i papierosek, dłoń zatacza dymne kręgi i zasadniczo dokonać tutaj musimy ejdetycznej redukcji, aby wyabstrahować, oczywiście, ejdos; dojść do samej istoty rzeczy, a może cytat z Tacyta? Nienawidził tego wtedy, w Warszawie, tych próżnych popisów – to nawet nie erudycja, tylko kwestia opanowania kilkudziesięciu terminów wytrychów – kto nad tym panował, mógł bez trudu podawać się za dowolnego humanistycznego profesora.

Jezus właśnie tak do niego przemawiał. A Janek zrozumiał, że ten pompatyczny język jest jego własny, innego by nie przyjął. No, w zasadzie tęsknił za tymi pustymi rozmowami, a metoda leśno-perypatetycka była przecież równie dobra, co papierosiano-kawowa. Jezus zawsze mówi do nas w naszym własnym języku, prawda?

Stojąc w szkole na podwyższeniu, patrzył na uczniowski tłum w kolorowych ubraniach i starał się mówić prosto.

Nie próbował naśladować ich języka – Boże, jak go to zawsze żenowało. Ksiądz w ornacie skaczący dookoła ołtarza i przemawiający do dzieci w sposób, jak się księdzu zazwyczaj wydaje – młodzieżowy – co w rzeczywistości jest najczęściej żałosnym kreolem tego, co kapłan uważa za młodzieżowy slang (niemal zawsze anachroniczny) i kościelnej nowomowy – koniecznie musi zostać użyty czasownik „ubogacać". I przed wypowiedzeniem tak modnego dziesięć lat temu słowa, jak „wdechowe" lub „jak wy to mówicie, Jezus jest cool", kapłan robi pauzę i wypowiada rzeczone wdechowe słowo ze staranną intonacją, wyraźnie – w efekcie wbija się ono w zdanie jak makaronizm, jak przysłowie po łacinie; jest najbardziej nie na miejscu. Dlatego Janek nigdy nie próbował udawać kogoś, kim nie jest. To zresztą nie tylko kwestia autentyczności. Skoro nie wiesza się w kościele plakatów z Paris Hilton czy kto tam teraz wypełnia łamy „Bravo" swoimi buźkami wypracowanymi w gabinetach chirurgii plastycznej i okienkach programów do edycji zdjęć, to nie ma potrzeby naśladować tego języka. Oni czują różnicę.

Mówił więc prosto: tak, tak, nie, nie. Nie obmyślał tej małej katechezy, która była ze skupieniem słuchana przez więcej par uszu niż jego wszystkie dotychczasowe katechezy razem wzięte. Po prostu powiedział im, co powinni, czego nie. Nie wgłębiał się w teologię, przecież nie przyszli do niego na wykład; ma być drogowskazem, a nie prowadzić dyskurs. Jego profesorowie z seminarium zapewne stwierdziliby, że powinien pobudzać młodzież do dyskusji, jednak mylili się. Dyskutować to oni mogą o tym, kto się z kim przespał i czy cycki Shakiry są prawdziwe, czy silikonowe – od niego chcą prostej mowy, tak, tak, nie, nie, więc taką im dał, powiedział, co miał powiedzieć – i, psiakrew, sycił się tym, że mieli łzy w oczach, że nauczycielki klękały z płaczem, wznosząc oczy ku niebu. Może to źle, że się sycił – ale przecież należy się robotnikowi jego zapłata, czyż nie? To zatem była jego wypłata – oto moje słowa mają moc. Skończył, uczynił nad młodzieżą znak krzyża, zeskoczył ze skrzyni i po prostu odszedł.

Nie chciał wracać na plebanię – no, bał się, nie da się ukryć, bał się pytań proboszcza. Poszedł więc do lasu, mimo że było zimno i wilgotno. Kiedy jednak zszedł ze ścieżki, powietrze przed nim rozbłysnęło nagle jak potężny flesz i Jezus zmaterializował się, siedzący na porośniętym mchem głazie. Oświadczył, że postanowił teleportować się tutaj, bo rozmowa przyjemniejsza, poza tym Michał nie podsłuchuje. Ruszyli zatem na spacer po szeleszczących liściach, a Jezus rozpoczął wykład. Kiedy skończył, maszerowali chwilę w milczeniu.

Po chwili Jezus dodał jeszcze:

– Niech ksiądz pamięta o tym, żeby na razie nie wchodzić w Drugie Objawienie. Na to przyjdzie czas. Ksiądz ma nauczać tak, jak księdza nauczyli. Niech ksiądz sobie to tak wystawi: Jan Chrzciciel nauczał, zanim ja zacząłem to robić. Prostował ścieżki dla mnie, ale przecież nauczał tego, co zawarte było w Starym Przymierzu, w, jak wy to mówicie, Starym Testamencie. Tak samo, niech ksiądz skupia się na głoszeniu, powiedzmy, chrześcijaństwa…

– Katolicyzmu… – przerwał nieśmiało ksiądz.

– Ksiądz, widzę, czasem też, jak ten wasz poeta, bardziej rzymskim niż katolikiem bywa – zaśmiał się Jezus – tak, tak, katolicyzmu. Niech ksiądz prostuje moje ścieżki, czyni cuda, naucza. Przyjdzie czas, już niedługo, a ja zstąpię, a ksiądz – no bo czemu nie – a ksiądz mnie ochrzci…

Jezus uśmiechnął się zza płoworudej brody, dotknął palcem ekraniku na przedramieniu i zniknął w rozbłysku.



Małgosia, w co ty się pakujesz? W co ty się, laska, pakujesz? Kurwa mać. Miał być prosty materiał, sygnał od czytelniczki z Górnego Śląska, zgrabna dupka w samochód, trzask-prask z Łodzi na Śląsk, pogadać z kim trzeba, nagrać na dyktafon, fotka księdza, plebanii i kościoła, dupka w samochód, prask-trzask ze Śląska do Łodzi, do redakcji, klep-klep w klawiaturę i tekst gotowy, i – bach! – do składu. A pod koniec miesiąca wierszóweczka, pensyjka, gratulacje od prezesa i w tango, i hop do łóżeczka któregoś z przystojnych kolegów z redakcji. Albo, co niestety bardziej prawdopodobne, hop w ciepłe skarpety i papucie, herbata z sokiem z malin i komedie romantyczne na DVD. I kac po nocy bez mężczyzny, kto wie, gorszy czy lepszy niż po nocy z facecikiem, który obok mężczyzny nawet na półce nie leżał.

Jeszcze w redakcji, razem z kolegami i z pomocą googla, szybko skojarzyli nazwisko księdza z Andrzejem Trzaską seniorem, oszołomem w stanie spoczynku, i Andrzejem Trzaską juniorem, młodym, aktywnym oszołomem warszawskim. No i zdecydowała się – pojechać z Łodzi na Śląsk przez Warszawę. Telefonicznym łańcuszkiem przebiła się przez całe polityczne spektrum prasy – zadzwoniła do kumpelki z „Nie", która, naśladując swojego szefa, chodzi na imprezki z dziennikarzami z „Wyborczej". Kumpelka dała jej numer do jednego cywilizowanego prawicowca z kiedyś ważną „koncesją" z „Wyborczej", który w Koszernej pisywał jakąś tam krytykę literacką, potem przeniósł się do „Dziennika", cywilizowany prawicowiec znał kogoś z tego oszołomskiego planktonu, który kilka lat temu wypełzł ze swoich niszowych gazetek odbijanych na ksero i rozlazł się po redakcjach brukowców, poważnych tygodników i rozgłośni radiowych. Słowem, znał kogoś, kto należy do tego samego plemienia, co brat księdza, o którym Małgosia chciała napisać. Rzeczony ktoś bez większych ceregieli dał jej numer Jędrka (tak o nim mówił), Małgosia zadzwoniła, włożyła mnóstwo seksu w swój alt (pryszczate oszołomy w garniturkach z bazaru nie są zbyt odporne) i umówiła się z Jędrkiem.

Umówili się w Cafe Faja – śmiesznej knajpce, w której ściąga się buty, siedzi na poduszkach ułożonych na ziemi i pali arabską sziszę. Zrobiła to celowo, oszołomy były cholernie czułe na punkcie swojego niezgrabnego i niemęskiego ciała -na podłodze, bez tarczy stolika będzie mu niezręcznie, będzie się bał, że mu śmierdzą skarpety, będzie starał się zasłonić krocze, będzie się wiercił albo siedział sztywno jak kołek – i jako taki stanie się wrażliwy i łatwy do rozbicia.

Kiedy zeszła na najniższy poziom kawiarenki i zobaczyła swojego rozmówcę, zdała sobie sprawę, że się pomyliła. Jędrek Trzaska miał na sobie drogi garnitur od Bossa, który bezceremonialnie miął, rozwalony na poduchach. Dobry krawat, dobra fryzura, luz i pewność siebie. Słowem, oszołom typu B, groźniejszy i wredniejszy model. Takich też znała. Niektórzy z nich jeszcze kilka lat temu należeli do tego powszechniejszego typu, który dawał zabijać się śmiechem, jeszcze kilka lat temu to były nerwowe, jąkające się typki w za dużych albo za małych marynareczkach. Dopiero potem pokazali się ci atrakcyjni, z kasą i klasą. Towarzyscy, bywali – na bankietach i rautach, na salonach u – a czemu nie? – Sierakowskiego i innych, domy na wsi, żony cycatki, a potem udaje się taki do jakiegoś swojego ciemnogrodzkiego, radiomaryjnego guru i gada z nim jak gdyby nigdy nic, jakby nie należał do lepszego świata pięknych kosmopolitów, a guru ma łzy w oczach, tyś przyszłością narodu, synu. Albo jedzie taki z żoną i dzieciakami swoim volviakiem za dwieście tysięcy do kościółka, siada grzecznie w ławce między emerytowaną nauczycielką a kombatantem, składa łapki i wznosi pobożne oczka ku niebu. Tudzież w raybanach na nosie i koszulce z krokodylkiem la costa człapie na jakąś pielgrzymkę, pod szytymi na zamówienie koszulami ukrywa brązowy skrawek szkaplerza.

To w zasadzie nie jest fair. Jak świat światem, a przynajmniej od czasów króla Stasia, w tym kraju to my byliśmy piękni, z kieliszkami szampana w rękach, a oni powinni trzymać się korzeni, mieć rodzinę w Grójcu albo pod Koninem, po metrykę trzy dni wołami jechać, pocić się, wiązać krawaty tak, żeby kończyły się nad pępkiem, nie chodzić do fryzjera i pachnieć oldspajsem, w najlepszym wypadku. A ci pchają się na nasze salony, do naszych klubów… A w zasadzie nawet nie muszą się pchać, sami otwieramy im drzwi, zapraszamy ich -a oni, towarzysko wyrobieni i sprawni, wsuwają tartinki z kawiorem, biorą kieliszek Dom Perignon – i dawajże, homoseksualizm to choroba psychiczna, Che Guevara to lewacki zbrodniarz, Franco cacy, Pinochet cacy, Reagan cacy, Clinton be – a po trzecim kieliszku siedzi taki na kanapie (żona cycatka, jako dobra katoliczka, w domu dogląda dzieci i gotuje obiad na jutro), obok niego młode dziewczę, feministka-alter-globalistka, wpatruje się w gościa wielkimi oczkami i nieśmiało protestuje, kiedy ten, mając już dobrze w czubie, opowiada jej o Waffen-SS, Leonie Degrelle albo o rewolucji konserwatywnej, z miną starego freikorpsera i weterana, jakby to on sam ganiał po Berlinie z mauzerem w dłoni. Potem, oczywiście, idą na górę, koleś puszcza parę głodnych kawałków o Chateaubriandzie, ale laska go już nie słucha, bo już jest przyssana do rozporka, już wyłuskała co trzeba ze slipów marki Calvin Klein.

Usiadła na poduszkach. Przed Trzaską stało już nargile, z którego wypuszczał chmury pachnącego jabłkami dymu. Nie podniósł się, nie przywitał jej, patrzył tylko, rozmytymi oczami, raz za razem chowając się za białym dymem. Cham, pomyślała i postanowiła zacząć z grubej rury.

– Co sądzi pan o swoim bracie, który uzdrawia chorych na raka?

Uśmiechnął się do niej krzywo.

– Ze mógłby na tym zrobić świetny biznes.

Nie odpowiedziała uśmiechem. Wyjęła z kieszeni dyktafon i położyła na poduszce.

– Pozwoli pan…?

Wzruszył ramionami i skinął głową, nacisnęła „rec", czerwona dioda zamrugała. Małgosia zadała mu serię pytań – każde zbył. Wyłączyła więc dyktafon i zamówiła butelkę wina. Przesunęła poduszki, oparła się wygodnie, stuknęli się kieliszkami, a Małgosia zaczęła opowiadać o sobie. Czasami nie da się inaczej, to najlepszy sposób na otwarcie introwertyków – mało kto wytrzyma wynikający z zasady wzajemności nacisk na zrewanżowanie się tym samym. Opowiedziała mu więc. O redakcji, o ludziach, których łączy tylko niechęć. O swym pustym życiu – w zasadzie banały, o facetach, z którymi się pieprzy, bo nie ma nic lepszego do roboty, o pustym mieszkaniu, o wyścigu do żłoba w redakcji.

Mimowolnie i naturalnie przeszli na „ty".

Po kwadransie zdała sobie sprawę, że nie myśli o materiale ani o księdzu, tylko że się cieszy rozmową z miłym, inteligentnym facetem, który podaje jej ogień do papierosa i prawi komplementy. Siedzi swobodna, uśmiecha się i odrzuca kosmyk, który ciągle osuwa jej się na oczy. No, Małgosia, wróć na ziemię. Do rzeczy.

Trzasce zadzwoniła komórka, wyłączył ją bez patrzenia na wyświetlacz. Nachylił się ku Małgosi i chwycił ją za rękę – nie wycofała dłoni. Uniósł kieliszek.

– Za przeciwieństwa, które się przyciągają, pani Truman Capote.

Dotknęła swoim szkłem jego szkła, kieliszki brzęknęły, białe wino zadrżało i zostało wypite. Małgosia, Małgośka, do rzeczy.

– No to powiedz mi zatem, co myślisz o tym, co robi twój brat?

Powietrze stężało, wino w kieliszkach straciło smak, z twarzy Andrzeja zniknęła sympatia. Nie puszczał jednak jej dłoni – tyle że dotyk, wcześniej delikatny i pieszczotliwy, zgrubiał. Oczy mu zziębły.

– Słuchaj, laska. Mówili mi, że z ciebie kawał fajnej dupy, dlatego się spotkaliśmy. Mogę cię przelecieć, jeśli chcesz, ale o moim bracie nie będziemy rozmawiać. Ani o żadnych Chrystusach, co mu się niby ukazują.

Utkany z dymu, uśmiechów, wina i gestów nastrój prysł nieodwracalnie. Znowu siedzieli naprzeciwko siebie – dziennikarka z antyklerykalnego brukowca i oszołomski działacz. Trudno. Oczywiście nie będzie się obrażać za propozycję seksu, chociażby dlatego, że została podana w sposób uniemożliwiający jej realizację.

– Może w takim razie mogłabym porozmawiać z waszym ojcem?

Odstawił wino.

– Od ojca się odpierdol – warknął zmienionym przez wulgarne słowo głosem. – I tak nie będzie z tobą gadał, ale jeśli się dowiem, że go nachodziłaś, to inaczej pogadamy. Wracaj do pisania o klechach, co obmacują małe dziewczynki. Koniec widzenia.

Wstał, wyciągnął z portfela sto złotych, rzucił banknot na poduszki, jakby płacił dziwce, wsunął buty i wyszedł. I tyle, jeśli chodzi o wywiad z bratem bohatera jej wywiadu. Musiała pojechać na Śląsk.

„Fakty i Mity, tygodnik niekościelny", Małgorzata Kiejdus, dziennikarz, czy chce pan nam coś opowiedzieć o księdzu cudotwórcy? Ciągniemy za język. Czy ksiądz zbierał jakieś datki za swoje cuda? Czy spotyka się z kobietami? I przygważdżamy klechę – jakim samochodem jeździ ksiądz wikary? Czy przebywał kiedyś sam na sam z dziećmi? Czy może chętnie popija? No, niech się pan nie obawia, to przecież ludzka rzecz… Pytania zadajemy z sympatią, bez nienawiści, ludzie coś tam zawsze wypatrzą, sami katolicy przecież twierdzą, że każdy jest grzesznikiem. A ty, Małgosia, jesteś, powiedzmy, doczesną karą za grzechy kleru.

A tutaj, kurwości, nic. Poza nauczycielką, która po nią zadzwoniła – stara prukwa, zabytek Peerelu, żaden informator, bo izolowana we wsi – nikogo. Z kim by nie gadała, same superlatywy. Ksiądz wikary to drugi Jan Chrzciciel. Nie, drugi Chrystus. Zostanie papieżem, jak Jan Paweł II. Będzie żył wiecznie. Jest święty. Nigdy nie zgrzeszył. Kiedy się rodził, w szpitalu pachniało różami i Matka Boska ukazała się na szybie. Można się tego niby chwycić, dorzucić rameczkę o psychomanipulacji, że niby tacy ci ludzie ogłupieni, ale to nie ma tego powera, jak jakaś dupeczka na farze albo napchana kabza. I ci ludzie, jeszcze tacy życzliwi: niech pani zobaczy sama, ksiądz będzie uzdrawiał Kocika.

I, kurwa mać, dała się namówić. Schowała głęboko legitymację i aparat, pobiegła do samochodu i zmieniła designerskie kozaczki na szpilach na wygodne buty, zzuła mini i wciągnęła dżinsy, żeby nie błyszczeć jak diament na węglu, wśród tych Ślązaczek, które wyglądają, jakby do fryzjera jeździły wehikułem czasu na wstecznym biegu, po drodze wpadając w późne lata osiemdziesiąte na bazar. Do kieszeni schowała dyktafon, mikrofon trzymała pod kurtką i klipsem przyczepiła przy kołnierzu, tak że od biedy wyglądał jak zestaw słuchawkowy z komórki. Poszła.

Na placu pod kościołem stał wielki rejsowy autobus z napisem „Pikulik Reisen". Jak ją zaraz oświeciła jedna babinka, Gerhard Pikulik, miejscowy krezus i potentat, nie chodził do kościoła od dwudziestu trzech lat, bo kiedyś „powadźyú śe z farofiym při škaće i faroř mu pedźeli (jak oni, kurwa mać, mówią, czy się te śląskie brudasy nigdy nie nauczą porządnej polszczyzny?), že úůn je kůmuńista i bydźe śe w piekle poljyú. Úůn, Pikulik, frelko, to kupjyú stary buśik i woźyú ludzi do roboty do Rajchu, a po tym się zbogaćyú i teroski mo rajzebjuro, dźeśyńć autobusůw i idze sńym do Hišpańje abo do Lurt na půnć pojechać, frelko". 1 Dalszego ciągu już się domyśliła, Pikulik zapewne się nawrócił i oddał księdzu jeden z autobusów do dyspozycji. Autobus był odświętnie przystrojony, na szyby nalepiono zdjęcia Jana Pawła II, święte obrazki z Matką Boską Częstochowską, wycięte z papieru kielichy z hostiami; na przedniej szybie wisiały różańce, na tylnej zaś sztucznym śniegiem wysprejowano z szablonu wielkie litery IHS.

Wokół autobusu tłoczyli się ludzie – zeszła się tutaj chyba cała wieś. Na stopniach autokaru stał młody ksiądz. Wysoki, chudy, czarnowłosy, dość przystojny. Kiepski materiał na księdza-oszusta, zupełnie żaden na księdza-pijaka, czy księdza-pirata drogowego, na księdza-pedofila również się nie nadaje -oceniła fachowo Małgorzata – może uszedłby jako ksiądz-babiarz, chociaż wzrok ma zbyt szczery i niewinny. Zawsze lepiej wychodzi artykuł, kiedy katabas ma tłusty łeb starego wieprza albo kiedy wikary wygląda jak cinkciarz, co się przebrał w sutannę. Cóż, w tym wypadku po prostu nie damy zdjęcia.

Dziennikarka stała w tłumie, przez dwa kwadranse nic się nie działo. Przeciskała się więc stopniowo coraz bliżej wejścia do autokaru i kiedy udało jej się dopchnąć na jakieś dwa metry, postawny mężczyzna obdarzony nastroszonym szpakowatym wąsem zapanował nad chaosem. Małgorzata szybko zrozumiała, że to właściciel autobusu i całej firmy, gdyż ludzie, mimo niezwykłości sytuacji, posłuchali go bez szemrania, chociaż wydawał polecenia tonem niecierpiącym sprzeciwu, który, naturalnie, najłatwiej tenże sprzeciw wywołuje. Jednak, kiedy zakomenderował, aby ludzie się cofnęli, ci zrobili dwa kroki do tylu. Kto jest osobiście zainteresowany całą sprawą – rodzina, krewni chorego (choroba, uzdrowienie, szarlataneria – wyszeptała do mikrofonu dziennikarka) – proszę do autobusu, reszta państwa raczy zaczekać na powrót księdza, na przykład odmawiając różaniec w kościele.

Jak na człowieka, który nie uczęszczał od dwudziestu lat na msze, był wyjątkowo zorientowany. Z tłumu odezwały się głosy, że Kocik nie ma żadnych krewnych, pracował tylko u ludzi na gospodarstwach. Małgorzata uznała, że to jej szansa – musi się dostać do autobusu. Mogłaby co prawda pojechać za nim swoją tigrą, ale wtedy będzie na zewnątrz wydarzeń, nie wsłucha się w ludzkie głosy, nie znajdzie punktu zaczepienia, nie znajdzie „jęzora" – tak nazywali osobę z wewnątrz środowiska, od której można wyciągnąć wartościowe informacje, w przeciwieństwie do „donosa" – kogoś środowisku niechętnego, z zewnątrz, kto donosi o aferze, nie mając jednak o niej pełnych wiadomości. Małgorzata nigdy nie mogła zrozumieć, dlaczego katolicy tak chętnie gadają z jej gazetą. Nawet ją drażnił niewątpliwie esbecki rodowód zarządu „Fikcji i Mitów", chociaż uznała, że jest to konieczny kompromis, jeżeli chce skutecznie walczyć z Kościołem. Tymczasem jej rozmówcom z drugiej strony barykady zdawało się to nie przeszkadzać. Zwłaszcza na wschodzie kraju było to ewidentne, gdzie pobożne babiny przepychały się do jej mikrofonu, aby wyrazić swoją opinię na temat wikarego, proboszcza, dziekana, prałata i biskupa, kto się tam akurat nawinął Małgosi pod pióro.

Na Śląsku, jak zdążyła się już przekonać kilka razy, ludzie, wydawałoby się podobni – prości, pobożni, zaangażowani w dany problem, byli o wiele bardziej nieufni. Rzadko wystarczało machnięcie przed oczami legitymacją dziennikarską, trzeba było opowiedzieć – z jakiej gazety, po co, dla kogo pisze. I prawda najczęściej owocowała trzaśnięciem drzwiami. Małgosia była na to przygotowana, miała fałszywą legitymację dziennikarki „Gościa Niedzielnego" – każdy katolik na Śląsku rozpoznawał tę gazetę, a mało kto znał nazwiska jej dziennikarzy. Właśnie ta legitymacja, którą na wzór prawdziwej zrobił jej redakcyjny grafik-magik, miała jej, jak sądziła, umożliwić wejście do autobusu. Nie pomyliła się.

Weszła ostatnia, wszystkie miejsca były już zajęte. Wszystkie – poza jednym. Parafianie obawiali się usiąść obok ich -rzekomo cudownego – wikarego. Małgorzata nie wierzyła w cuda, nie bała się księży, posłała więc ciemnogrodzianom promienny uśmiech i siadła na wolnym miejscu.

– Dzień dobry – powiedziała wyzywająco, spodziewając się pouczenia, jak należy witać księdza.

– Dzień dobry – odpowiedział po prostu wikary.

– Jestem dziennikarką, z „Gościa Niedzielnego" – zaryzykowała Małgosia.

Ksiądz uśmiechnął się słabo.

– Przede mną nie musi pani udawać.

O kurwa – pomyślała i uznała, że lepiej tematu nie ruszać, tylko przejść do rzeczy.

– Czy jest ksiądz cudotwórcą? – zapytała więc.

– Nie wiem, proszę pani. Robię różne rzeczy, których nie umiałem zrobić wcześniej. Jednak jeżeli rzeczywiście mam jakąś moc, nie jest ona moja, tylko Chrystusa, który, jeśli mu się tak spodoba, może działać przeze mnie.

Zrozumiała, że to nie będzie prosta sprawa. Ksiądz jest uważny, inteligentny, ostrożny. Nie powiedział jej niczego, co dawałoby punkt zaczepienia.

– Uleczy ksiądz tego chłopca?

– Jeśli Bóg zechce, proszę pani, to uleczy go moimi rękami, a jeśli zechce, to uleczy go zastrzykami i tabletkami. Na jedno wychodzi. Nie mnie o tym decydować, ja nie mam mocy żadnej.

Autobus majestatycznie sunął między śląskimi wioseczkami, w stronę gliwickiego szpitala, w którym, na pamiętającym czasy generała Ziętka łóżku, leżał Teofil Kocik, lat dwadzieścia dziewięć. W jego żyłach i tętnicach płynęła krew przemieniona w ropę, krew, która, zamiast nieść życie, obmywając tkanki, niosła im śmierć, nazywaną przez lekarzy sepsą albo posocznicą.

Pobożnie udekorowany autobus wzbudzał sensację na ulicy, ludzie pokazywali sobie pojazd palcami, wielu wiedziało, kto siedzi w środku, tłumaczyli więc innym.

W końcu kierowca zjechał na niewielki placyk pod Szpitalem Wojskowym przy ulicy Kościuszki.

Drzwi zasyczały, zaszumiały i powoli odsunęły się z wejścia. Ludzie w autobusie nie ruszali się z miejsc, czekając na to, co zrobi ksiądz Janeczek. Ten wstał, spojrzał na wiernych w autobusie i wyszedł na dwór. Małgorzata wyskoczyła za nim i ukradkiem włączyła dyktafon.

Ludzie ruszyli za swoim księdzem. Szli jak żołnierze za przywódcą, nie zwracali uwagi – bo i on nie zwracał – na obsługę szpitala, na portiera i zdziwione pielęgniarki. Szybko dotarli do sali, w której – jak zorientowała się Małgosia – leżał ów Kocik. Na twarzy młodzieńca na pierwszy rzut oka widać było upośledzenie umysłowe, jak się wydało dziennikarce – niezbyt głębokie, chociaż na pewno wystarczające, by postawić go poza nawiasem lokalnej społeczności. Postanowiła nie zadawać pytań, na pytania czas będzie jutro, dzisiaj tylko obserwuje. Przyzwyczają się do niej, opatrzą z jej buźką, jutro będzie łatwiej.



Ksiądz podszedł do łóżka chorego, inni zgromadzili się przy drzwiach i przysiedli na trzech pustych teraz łóżkach. Na widok kapłana Kocik podniósł chorą głowę i uśmiechnął się słabo. Jego skórę pokrywały wybroczyny, oddychał z trudnością, a na twarzy zaschła cienka ścieżka krwi, od nosa, przez policzek, wpadająca do jeziora brązowej plamy na poduszce.

Kruk wrócił, Teofilu, kruk wrócił. Kruk wrócił i chociaż nie wbił pazurów między skórę i czaszkę, to krąży nad nami, kruk krąży nad tobą, Teofilu, i nad księdzem, nad tą wsią, nad tym światem i kracze. Zatruł ci krew, czujesz, jak cieknie w żyłach, przelewa się, zatruta, zdradziecka, zapalona, zatruł, bo się wściekł, że Czarny Dziadek cię wyrwał, to znaczy wyrwał ci głosy z głowy, ale to nic, to nic, Teofilu, niech ciecze zatruta, cóż takiego, każdy przecież musi umrzeć, a kruk jest wściekły, ale przecież nic ci nie może zrobić.

– Wiedziałem, że ksiądz przyjdzie. Odpowie mi ksiądz na moje pytanie? I mam jeszcze jedno: czy Duch Święty, proszę księdza, pochodzi od Boga Ojca, czy od Syna, czy od obu naraz? Chciałbym to wiedzieć, proszę księdza, zanim umrę – powiedział cicho.

Kretyn – teolog. Ciekawe, czy gdyby wiedział, jakie konsekwencje może nieść zadawanie takich pytań, dalej by je zadawał.

– Nie umrzesz, Kocik, nie umrzesz – powiedział ksiądz i wyjął czystą chusteczkę do nosa. Zwilżył ją wodą mineralną i otarł Kocikowi twarz. Chłopak chwycił dłoń księdza i przycisnął do piersi.

– Ja bym chciał żyć, proszę księdza. Ale mi jest pisane umrzeć, ja wiem to. Kruk mnie zatruł, zepsuł mi krew, bo jest wściekły, zły, że nie jestem już jego, proszę księdza. Ale to nic, to nic.

Ksiądz Janeczek zamknął oczy i położył drugą, wolną dłoń na czole chłopca. Kocik zerwał się z łóżka i krzyknął:

– Idź precz! Precz!

Kruku! Przebrałeś się za księdza, czarne ramiona sutanny jak twoje czarne skrzydła, dlaczego dotykasz Teofila swoimi pazurami, które wciągnąłeś pod paznokcie czystych dłoni księdza, kruku! Nie, Teofilu, nie zgódź się na to, nie pozwól krukowi znowu wczepić się w twoją głowę!

Dobroczyńcy i domownicy Kocika rzucili się do chorego i przytrzymali go za głowę i za wszystkie kończyny, jednak on nie przestawał krzyczeć, ktoś więc zatkał mu usta dłonią. Ksiądz, zmieszany, dotknął jeszcze raz czoła mężczyzny, znowu zamknął oczy i poczuł jego chorobę, poczuł złą krew płynącą w żyłach, roznoszącą zakażenie do każdej tkanki i każdego narządu. Wyczuł coś jeszcze. Pytania Kocika nie były stawiane, jak mu się do tej pory wydawało, z nieudolnej przewrotności, nie były marnymi próbami złapania księdza na niekonsekwencji. Teofil Kocik miał potężną wiarę, której starczyłoby pewnie dla setki księży. Pytał, bo chciał wiedzieć więcej. Teofil Kocik oddał swoje życie Jezusowi – no, przynajmniej takiemu Jezusowi, jakiego znał – i od księdza chciał sakramentów, nie uzdrowienia. Niezbadane są ścieżki Pana, który jest tylko metaforą, pomyślał ksiądz Janeczek i zniszczył chorobę, ukoił zakażenia, uzdrowił rozjątrzone wnętrzności chłopca, wreszcie na końcu zdjął gorączkę.

– Będziesz musiał dużo jeść, ale jesteś już zdrowy – powiedział po chwili. – Puśćcie go, już jest zdrowy.

Parafianie odstąpili od łóżka chorego.

Kocik, zupełnie przytomny, wsłuchiwał się w swoje ciało.

Teofilu, gdzie podział się ogień, zły, brudny ogień, co płynął w twoich żyłach? Gdzie trucizna, którą zatruł cię kruk? Czy zniknęła? Czujesz swoje nogi i ręce, i plecy, i brzuch, i pierś -i nic, i głowa też nic, Teofilu. Umierałeś, Teofilu, gdzie więc podziała się twoja śmierć? Czy to Pan Jezus wyssał truciznę z żył? Czy to Pan Jezus zgasił ten zły, brudny ogień, który spalał twoje ręce i nogi od środka, Teofilu? Jak byłeś chory, kiedyś, kiedy mieszkałeś w domu z bordową dermą, leżałeś w łóżku i miałeś kruka w głowie, on nie chciał, żebyś był chory, i zabrał ci chorobę z płuc, on teraz też zabrać może chorobę, wciśnięty w tego księdza ubranego na czarno, i bije rękami o boki, kruk, jakby frunął, bo kto związał, ten może rozwiązać, Teofilu, ten może rozwiązać, tak, ten może rozwiązać.

Raptownie, obiema rękami chwycił księdza za kołnierz i przyciągnął do siebie. Mieszkańcy Drobczyc gorliwie rzucili się na pomoc, lecz ksiądz powstrzymał ich ruchem ręki.

– Pan Jezus nie oszukuje – powiedział Kocik nieswoim głosem.

Ksiądz Janeczek otworzył usta, aby bronić swojej nowej wiary – bo Bóg nie, lecz ludzie mogą fałszować wszystko, ale zamilkł w ostatniej chwili, przypomniawszy sobie zalecenie Jezusa, by nie zdradzać się z Drugim Objawieniem.

– Gdzie zgubił ksiądz Pana Jezusa? – wyszeptał Kocik księdzu do ucha. – I skąd przyszedł ten kruk, który siedzi w księdzu? Którędy wszedł? On czasem wbija się w skórę, ale może wejść do środka, przez ucho, jak szczypawka, kurczy się, najpierw wbija w ucho dziób i potem przeciska się do środka, wkłada skrzydła w ręce, łapy wciska w nogi, dziobem wybija sobie otwór w czole, żeby widzieć świat, albo podgląda oczy od środka.

Wikary uwolnił się z wątłych rąk chłopaka. Kim on jest, żeby mu pleść o krukach! Nic nie wie, nic nie widział! A to do niego, księdza Janka, przyszedł Jezus, to on jest nowym Janem!

Wstał i oznajmił:

– Już jest zdrowy. Gada od rzeczy, ale to z wycieńczenia. Wezwijcie lekarzy, niech go zbadają.

Parafianie z Drobczyc zaczęli bić brawo, ksiądz przeszedł między nimi i ruszył do autobusu. Jezus, ukryty w szafie na parafii, uśmiechał się szeroko do kiwającego głową archanioła Michała.

Dziennikarka została w szpitalnej sali, usiadła na krześle przy ścianie i czekała, bo musiała mieć pewność. Po chwili przyszedł starszy, łysy lekarz w niebieskim kitlu i dotknął czoła Teofila Kocika. Podrapał się po czubku łysiny, z kieszonki wyciągnął termometr i wetknął chłopcu do ust.

– Teofilu, Teofilu! – zawołała ćma.

Teofilu, nie słuchaj ćmy, nie słuchaj nikogo. Leż, leż w tym wysokim, technicznym łóżku, które tylko czeka, aby swoje śrubki i zawiasy wkręcić człowiekowi w biodra i łokcie, aby poskładać się razem z nim, widziałeś przecież takich, Teofilu, zrośniętych ze swoimi wózkami, którym nogi schudły i rozwinęły się w kształt kół, które popychali swoimi rękami jak cięgna parowozów, byli w domach z bordową dermą i byli gdzie indziej, i ci, pożarci przez szpitalne łóżka, wchłonięci jak martwy ptak pokryty pleśnią, z rurkami w nosie i na fiucie, z maszynami, które podłączone do ich głów sprawdzały, co myślą. Tak, Teofilu, ty nie możesz tu zostać, ale musisz wypocząć, nie zdąży cię łóżko pochłonąć, jeszcze poleź trochę, pozwól lekarzom się badać, ale potem musisz wstać, Teofilu, potem musisz lecieć, nie słuchać ćmy ani robaka, ani kota, ani kruka, musisz iść do pana Lompy i powiedzieć mu, i poradzić się Czarnego Dziadka, Teofilu, tak, Czarny Dziadek pomoże, wyśle robaka i kota. Albo to kruk je wysyła? Czy Czarny Dziadek? Nie, Teofilu, nie myśl o tym, to nieważne, odpoczywaj, Teofilu, niech patrzy na ciebie ta kobieta, ci lekarze, ty odpoczywaj, a potem uciekniesz i pójdziesz prosto do pana Lompy.

Po dwóch godzinach nad Teofilem Kocikiem zgromadzili się chyba wszyscy lekarze ze szpitala. Dawno pobrano mu już krew do badania, teraz to szerokie konsylium podnieconych doktorów stało i deliberowało nad tym, co wszyscy już uznali za cudowne uzdrowienie. Kocik nie zwracał na nich uwagi. Na Małgorzatę Kiejdus uwagi nie zwracał nikt.

A ona nie myślała już o artykule do „Fikcji i Mitów", lecz o swojej siostrzenicy, czternastoletniej Anulce, która w warszawskim hospicjum dla dzieci umierała na białaczkę.



Za księdzem Janeczkiem zasunęły się z sykiem drzwi autobusu, który przywiózł go z powrotem na plebanię. Nie poszedł do kościoła, był na to zbyt zmęczony, machnął ludziom ręką – tłum westchnął jednym głosem – a wikary już zamykał za sobą drzwi plebanii. W kuchni, przy stole siedział proboszcz z telefonem przy uchu. Kiedy zobaczył księdza Trzaskę, zamilkł, ale nie odłożył słuchawki. Nie pozdrowił swojego wikarego, odprowadził go powoli wzrokiem – od drzwi do lodówki, Janek wyjął jogurt, od lodówki do drzwi. Kiedy Trzaska zamknął je za sobą, proboszcz wrócił do rozmowy, słychać było dudniący tembr jego głosu, chociaż nie dało się rozróżnić słów.

Wikary wspiął się po schodach do swojego pokoju. Otworzył szafę – Jezusa nie było. Opadł na łóżko, plecami wsparł się o ścianę. Panie mój, Panie, czemuś mnie opuścił? – powiedziało mu się, samo. W odpowiedzi komórkową wibracją zadrżała mu kieszeń spodni. Naciągnął się z trudem i wydobył buczący telefon, spojrzał na wyświetlacz – „Jędrek". Brat. Braciszek. Dotykał przez chwilę kciukiem przycisku z zieloną słuchawką, wahając się – a jednocześnie wiedząc, że i tak odbierze. W końcu brat dzwoni. Cyk, przeciągły sygnał urwał się, w słuchawce mały demon przemówił głosem odległego o trzysta kilometrów brata.

– Cześć, Jasiu.

– Cześć, Jędrek.

W Warszawie Andrzej Trzaska westchnął, nabierając powietrza przed rozmową, jak poławiacz pereł, nim zejdzie pod wodę.

– Janek, w co oni cię pakują? – zapytał.

– O czym ty mówisz?

– Boże, Janek, nie rób sobie jaj ze mnie. Nawet w Warszy wszyscy o tym mówią. Guru, leczy przez nałożenie rąk, święty człowiek. W coś ty się wpakował, stary? Kto cię w to wciąga?

Kto. Kto. Jasne, braciszku, mały Jasio na pewno uległ podszeptom złych ludzi, w końcu jestem taki głupiutki i naiwny, i kiedy tylko duży Jędrek stracił mnie z oczu, to od razu wpakowałem się w kłopoty.

– Janek, mówię do ciebie, słyszysz mnie? Powiedz, kto cię w to pakuje. Przyjadę, pozbędziemy się gościa, pomogę ci.

Dobra, braciszku.

– Chrystus.

– Coś ty powiedział? – Andrzej nie zdjął jeszcze nóg z blatu biurka, ale wyprostował się już w fotelu.

– Powiedziałem: Chrystus.

– Człowieku, daj mi spokój z tą waszą księżowską gadką. Ja wiem, jasne, zawierzyłeś swoje życie Jezusowi, więc jak teraz pakujesz się w kłopoty, to znaczy, że to Chrystus je przed tobą postawił. Seminarium może nie skończyłem, ale też łaziłem na rekolekcje i nasłuchałem się tego dosyć. Ja chcę ci pomóc, powiedz, kto cię do tego wciąga. Baba jakaś? Czy kto?

– Chrystus.

– Kurwa, Jasiu…

– Naprawdę, Jędrek. Po prostu, Chrystus, objawił mi się. Fizycznie. Przyszedł do mnie, w ciele. Rozumiesz?

Z drugiej strony telefonicznych kabli i rozedrganej radiową falą próżni zapanowało milczenie. Usta Andrzeja Trzaski nie wypowiedziały żadnego słowa, które przez mikrofon telefonu komórkowego mogłoby ulecieć w eter, zapisując się w bezładnym chaosie twardych dysków zamontowanych na szpiegowskich satelitach. Starszy Trzaska z perwersyjną rozkoszą masochisty wsłuchiwał się w siebie: jak zareagowałem, co czuję, kim jestem, kiedy właśnie teraz – teraz – dzieje się, spełnia się najgorsza z możliwych wersji wydarzeń. Czy widzę już przed sobą wszystkie konsekwencje, czy wiem już, co przyniesie życie brata księdza, który zwariował?

– Andrzej? – zapytał Janek, bo braterska więź wyjawia więcej niż cyfrowy sygnał pomiędzy dwoma komórkami.

– Jasiu… Przyjedź szybko do Warszawy, chłopie. Dzisiaj. Albo nie, sam po ciebie przyjadę…

– Wykluczone. Tutaj mam swoje zadanie. Chrystus mi je postawił.

– Człowieku, ty musisz iść do lekarza. Zabiorę cię do najlepszego specjalisty, rok-dwa i będziesz jak nowy, wrócisz sobie spokojnie do pracy na uniwerku. Wiedziałem, że nie wytrzymasz tego nerwowo, kurwa, wiedziałem. I to jest wina pieprzonego Ziarkiewicza. Ale nic się nie martw, damy temu łże-biskupkowi radę, razem, Jasiek. Nie martw się. Będzie dobrze. – Andrzej już odnalazł się w świecie nowej troski, rzucił się w kłopot głową w dół, szerokimi zamachami mocarnych ramion ujarzmił go i wynurzył się na powierzchnię. I znowu milczenie, w mikrofon sączy się tylko prosty szum oddechów – powietrza, co wypychane jest z płuc, język nie układa w słowa.

– Dawno nie dzwoniłeś do mnie, Jędrek… – powiedział nagle wikary, śledząc wzrokiem bieg pęknięć w suficie.

– O czym ty mówisz? – odpowiedział Andrzej, powoli ogniskując myśli na bezsensownej uwadze brata.

– Mówię o tym, że, zasadniczo, to zawsze miałeś mnie w dupie. Słusznie, jasne, po co miałeś się mną przejmować, skoro to ty byłeś nadzieją rodziców, to ty byłeś pierworodny, mądry, przystojny. – Ksiądz Janek poczuł nagle, że to jest właściwy moment, aby powiedzieć o tym wszystkim, o czym prawie – prawie! – zapomniał, o wszystkich pretensjach i żalach, jakie pieczołowicie zbierał i odkładał w głowie do archiwum, które rosło od wczesnego dzieciństwa. Skatalogowane i ogromne, było zawsze dowodem moralnej racji, jaka stała po stronie Janka – z wiekiem przestał do niego zaglądać i zachowując dystans, miał nawet poprawne relacje z bratem – ale pamiętał o swoich małych krzywdach. I teraz, poczuł nagle, że w jego archiwum otwierają się wszystkie przegródki i wszystkie skatalogowane przykrości, jakich doznał ze względu na brata, cisną mu się do ust. Pozwolił więc im ulecieć.

– Janek, o czym ty…

– Nie przerywaj mi! Nie teraz! To z ciebie tata był dumny, szedłeś w jego ślady, Liga Republikańska, te sprawy. Nawet twoje wygłupy w Naszości – to nie były, oczywiście, młodzieńcze figle, tylko walka o sprawę, prawda? To ty dostałeś od taty samochód, prawda? Bo po co auto mnie, chłoptasiowi, który nie podnosi nosa znad książki, nie spotyka się z dziewczynami – z laskami, z dupami czy z niuniami, jak teraz mówisz na kobietę, Jędrek? Ty byłeś przystojny, odważny, chodziłeś na karate, ty się biłeś, kiedy było trzeba – i tylko wtedy, jak powtarzał mi bez końca tata, kiedy stawiał mi ciebie za przykład. Ja wstydziłem się mówić o swoich zasługach, no to tata uważał, że ich nie mam, ty każdy swój sukces, opowiadając o nim, mnożyłeś przez dziesięć, więc wszyscy uważali, że jesteś tak dobry, prawda? I co, Jędrek, teraz nagle poczułeś, że coś tu nie gra? Piszą o jakimś Trzasce w gazetach i to nie jest ani tata, ani ty, tylko brat – księżulo, który przecież nie może być tematem, nie? Ale rozczarujesz się, Jędrek, bo to, co piszą teraz, to jest jeszcze nic, zobaczysz. Przyszedł do mnie Chrystus i ja zostanę nowy Janem Chrzcicielem, prostuję ścieżki Jego, zmieniam postać tego świata. To, co teraz się dzieje, Jędrek, to jest nic jeszcze, rozumiesz? Nic!

– Nic? Kurwa, Jasiek, ja już rozumiem, ty wcale nie zwariowałeś, ciebie opętało – powiedział spokojnie Andrzej. – Mieli rację w kurii, że tutaj jest coś diabelskiego. Nie tylko pismaki od Urbana tutaj węszą, był też jeden ksiądz, co robił na twój temat wywiad. Szkoda, że wcześniej nie porozmawialiśmy…

– O, coś takiego? Szkoda, że wcześniej nie gadaliśmy? – przerwał bratu z przekąsem wikary. Andrzej mówił dalej.

– … bo sądzę, że ta rozmowa dałaby temu księdzu-śledczemu lepszy obraz tego, kim jesteś, Janek. Jeśli masz jeszcze na tyle rozumu, to pomyśl, człowieku, o ojcu. Chcesz go tym zabić? Przecież cię ekskomunikują… I słusznie zrobią, bo ty przecież bluźnisz, człowieku.

– Nie ty mnie będziesz pouczał! Nic nie rozumiesz! Bóg ci niczego, durniu, nie wyjawił, nic nie wiesz, nic nie widziałeś, żyjesz w budowanym od tysiącleci kłamstwie! Więc, po prostu, z łaski swojej, odpierdol się, Jędrek.

Telefon komórkowy, niestety, nie daje możliwości dobitnego zakończenia rozmowy przez rzucenie słuchawki. O ile gest rzucania słuchawki jest emocjonalny, impulsywny – odrywa się ją od ucha i wali o widełki – to odsunięcie od głowy komórki, odnalezienie odpowiedniego guzika z czerwoną słuchawką i wciśnięcie go, nie ma w sobie dynamiki, jakiej wymaga wściekłość, nie pozwala ujść gniewowi. A ksiądz Janek naprawdę musiał dać swojej wściekłości upust, cisnął więc komórką o szafę, aparat rozpadł się na plastikowe śmieci.

Drzwi szafy, uderzone telefonem, zaskrzypiały i uchyliły się. Przez szparę wyjrzał Jezus i uśmiechnął się szeroko, szelmowsko.

– Pan pukał? – zapytał.

Janek nie był w nastroju do żartów.

Andrzej Trzaska siedział w tej samej pozycji, w jakiej rozpoczął rozmowę. Cienka jak brzytwa motorola tkwiła ciągle w dłoni, a starszy Trzaska wpatrywał się tępo w wyświetlacz i w bezprzewodowej słuchawce w uchu słuchał głosu brata.

– Tutaj ksiądz Jan Trzaska. Nie mogę teraz odebrać. Po sygnale zostaw, proszę, wiadomość, oddzwonię – mówił Janek.

Muszę kupić nowy telefon, razory dają już za złotowe w każdej sieci – pomyślał Andrzej i wybrał ponownie numer księdza Janka.

– Tutaj ksiądz Jan Trzaska. Nie mogę teraz… – gwałtowne zamknięcie klapki ucięło spokojny głos księdza w pół zdania. Andrzej podniósł się z kanapy. W drzwiach salonu stanęła Kaśka.

– Co jest? – zapytała sucho.

– Nic – odpowiedział, ominął żonę i poszedł do sypialni. Rozsunął drzwi szafy, przebiegł palcami po pokrywających szerokie ramiona wieszaków wełnach garniturów i wybrał ciemnoszary, z Bossa, najlepszy. Zaczął szukać koszuli, ale nigdzie nie mógł znaleźć swojej ulubionej, delikatnie różowej, z włoskim, szerokim kołnierzykiem.

– Kaśka, gdzie jest moja różowa koszula, ta od Ferucciego? – krzyknął przez ścianę.

– Tam, gdzie ją położyłeś – odpowiedział stłumiony betonem głos żony.

Andrzej zmiął przekleństwo, a z wieszaka zdjął koszulę niebieską. Zrzucił dżinsy i t-shirt, wciągnął garniturowe spodnie, przewlekł pasek przez szlufki, założył koszulę, pomęczył się ze spinkami do mankietów, narzucił marynarkę i przeglądając się w lustrzanych drzwiach szafy, starannie zawiązał krawat, na podwójny węzeł, dobrze pasujący do rozwartego kołnierzyka koszuli. Wsunął trzewiki i przyjrzał się sobie w lustrze.

– Toś się, Andrzej, wpierdolił po uszy w gówno – powiedział do siebie cicho, patrząc na przystojnego trzydziestoparo-latka. Ze stolika nocnego wziął zegarek i obrączkę, w szufladce znalazł, po chwili, różaniec-pierścionek, który wsunął na serdeczny palec lewej dłoni. Przyjrzał się swoim rękom krytycznie i przełożył różaniec na prawą dłoń, pod obrączkę. Lepiej. Popatrzył jeszcze raz w lustro.

– W zasadzie, od lat siedzisz w gównie po uszy, Andrzej. – Pomachał do siebie ręką.

W przedpokoju narzucił kurtkę trzy czwarte, szalik, spakował portfel, komórkę i kluczyki. Nacisnął klamkę.

– Wychodzisz gdzieś? – zapytała Kaśka.

– Zebranie mam – skłamał.

– Miałeś odebrać dzieci z przedszkola – odpowiedziała z wyrzutem.

– Wiem, wiem. Nie dam rady. Sama je odbierz. Będę wieczorem, zjem coś na mieście.

– Ale ja obiad zrobiłam…

Podszedł do żony, pogładził ją po głowie i powiedział:

– No, przepraszam, Kasia. Ale nie mogę. Wyskoczyło mi coś i muszę to pilnie załatwić.

– Słyszałam, jak rozmawiałeś z Jaśkiem.

Popatrzył jej w oczy przez chwilę, bez słowa. Jednak ciągle cię kocham, kobieto. Inaczej, ale ciągle. Pocałował żonę w czoło i wyszedł.

W windzie zadzwonił do kurii, przedstawił się i zażądał połączenia z biskupem. Uprzejmy sekretarz zbył go grzecznie, lecz stanowczo – wtedy Andrzej przedstawił się bardziej szczegółowo, z uwzględnieniem kontekstu rodzinnego. Sekretarz poprosił o chwilę cierpliwości i kiedy Andrzej szedł już po parkingu w kierunku swojej alfy, cerber arcybiskupa odezwał się ponownie, proponując spotkanie za pół godziny. Trzaska, wyjeżdżając, pomachał strażnikowi przy bramie i pojechał do kurii. Po drodze zadzwonił jeszcze do firmy i kazał swojej sekretarce odwołać wszystkie jutrzejsze spotkania.

Zaparkował przed budynkiem kurii. Zaanonsował się, wprowadzono go i po chwili siedział już w fotelu w gabinecie arcybiskupa Ziarkiewicza. Jak na kogoś zwanego kiedyś przez studentów UKSW poufale „Kaziem" wygląda ksiądz biskup nad wyraz książęco, pomyślał Andrzej, przypatrując się pociągłej i szlachetnej fizjonomii hierarchy, podkreślonej czerwoną lamówką biskupiej sutanny. Zza eleganckich okularów bez oprawek patrzyły zimne, szare oczy. Wypielęgnowane dłonie biskup splótł na gładkim blacie biurka, tuż obok złożonego laptopa. Mieli już za sobą rytuał pozdrowień. Andrzej położył dłonie na poręczach fotela, tak, by było widać różaniec na palcu.

– Pamiętam pana z uczelni – powiedział w końcu biskup.

– Nie spodziewałem się, że Ekscelencja będzie mnie jeszcze kojarzył – odparł skromnie Andrzej, pamiętając przecież zażarte dyskusje, które jako jedyny ważył się toczyć z dostojnym wykładowcą.

– Och, jak mógłbym zapomnieć. Chociaż, istotnie, zmienił się pan nie do poznania. Gdzie pan teraz pracuje? – zainteresował się Ziarkiewicz.

– W firmie konsultingowej, Ekscelencjo, jestem wspólnikiem. Ale nie zaniedbuję służby publicznej, która, zresztą przeplata mi się z pracą zawodową, często doradzamy politykom.

Ziarkiewicz kiwał z uznaniem głową i zapytał niewinnie:

– Słyszałem, że podobno ma pan otrzymać tekę wiceministra w ministerstwie skarbu?

Andrzeja zatkało. Skurczybyk. Ostry jest. Kto mu powiedział? Zasadniczo Ekscelencja raczył mu dać właśnie do zrozumienia, że jest dobrze poinformowany i że on, Andrzej Trzaska, to jednak jest przy nim mały miś i ma nie podskakiwać.

– To plotki, Ekscelencjo, nie ma co słuchać plotek – odparł wreszcie Trzaska. – Ale dość o mnie. Jak Ekscelencja wie, chciałem z Ekscelencją porozmawiać o sprawie mojego brata.

– Tak… Słucham pana. Chociaż nie wiem, w czym mógłbym pomóc, skoro ksiądz Jan Trzaska pozostaje przecież pod jurysdykcją diecezji gliwickiej. Do biskupa gliwickiego powinien się pan zwrócić. Ale ja, oczywiście, jestem również gotów pana wysłuchać.

Nie ułatwiasz mi, skurczybyku. Ale dlaczego miałbyś ułatwiać, w zasadzie? Pamiętasz tatusia, co? Ale ja też mam coś na ciebie, kochany księże arcybiskupie.

– Uznałem, że sprawa stanie się szybko bardzo głośna. Wiem, że w przyszłym tygodniu ma się ukazać obszerny materiał w „Fakcie" i nie będzie to materiał zbyt przychylny dla kunktatorstwa, jakie episkopat okazuje w tej sprawie. Być może udałoby mi się ten materiał zatrzymać. Bardzo chciałbym sprawę wyciszyć.

Andrzej zawiesił głos, spodziewając się jakiejś riposty, ale Ziarkiewicz tylko uniósł brwi, czekając na dalszy ciąg.

– No więc uznałem, że głos Ekscelencji będzie tutaj głosem decydującym. Nie będę udawał, że nie jestem świadom wpływów Ekscelencji w episkopacie i poza nim. Bardzo martwię się o brata, powiem szczerze. Rozmawiałem dzisiaj z Jaśkiem przez telefon i zachowywał się jak wariat. Albo, hm, albo jest opętany, Ekscelencjo.

Na twarzy Ziarkiewicza nie drgnął ani jeden mięsień. Trzaska kontynuował.

– No i w związku z tym chciałem prosić Ekscelencję o wpłynięcie na przełożonych Janka, w celu urlopowania go. Ja się nim zajmę, utnę sprawę publikacji w „Fakcie" i jakoś rzecz przycichnie. Bo przecież nie jest potrzebna ani Kościołowi, ani nam.

Trzaska zamilkł. Arcybiskup milczał również, pozwalając swojemu rozmówcy na chwilę niepokoju. Uzasadnionego niepokoju. Andrzej zrozumiał, że źle rozpoznał interes hierarchy. W końcu metropolita się odezwał.

– Mam wrażenie, że dopuszcza się pan, panie Trzaska, zasadniczego nadużycia. Próbuje pan wpłynąć na moją decyzję, nie mając do tego ani prawa, ani możliwości. Nie widzę powodu, abyśmy dalej kontynuowali tę rozmowę. Pańskiego brata potraktujemy tak, jak traktuje się każdego innego księdza.

Dobra, księże, pogadamy inaczej.

– Ekscelencjo, ja jednak bardzo nalegam. Niech episkopat nie nadaje temu żadnej oficjalnej formy, ja pojadę na Śląsk, zabiorę Janka, załatwimy mu leczenie, artykuł w „Fakcie" nie pójdzie i nie będzie afery. – Trzaska nawet nie uniósł się z fotela.

– Namawiam pana do zakończenia tej rozmowy, zanim powie pan parę słów za dużo. Ja poniekąd rozumiem pańskie wzburzenie, które zapewne nie wynika z troski o brata, a raczej z troski o pańską karierę, którą konsekwentnie buduje pan na znanym powszechnie fanatyzmie pańskiego ojca – pan ma wszystkie jego zalety, w końcu nazywa się pan Trzaska, a jednocześnie jest pan nowoczesny i pozbawiony wad pańskiego rodzica. Dlatego, mówię, rozumiem pańskie zaniepokojenie i chęć „blokowania" – jak pan to określa – dziennikarskiej aktywności jakiegoś szmatławca. Ale, wybaczy pan, kariera polityczna takiej czy innej rodziny nie może stanowić dla mnie powodu, dla którego miałbym, po pierwsze, pozwolić panu na wpływanie na moje decyzje, a po drugie, dla którego miałbym przekraczać swoje kompetencje, używając rzekomych wpływów w episkopacie. Zegnam pana, panie Trzaska. – Arcybiskup wypowiedział swoją kwestię ze spokojem, po czym wstał zza biurka, dając Andrzejowi znak, że rozmowa skończona. Trzaska nie ruszył się z fotela. Albo będę bezczelny, albo przegram.

– Sądzę, że Ekscelencja powinien jednak mnie wysłuchać. Nie chciałem wcześniej odwoływać się do tego rodzaju argumentów, ale skoro Ekscelencja sam raczył zasugerować, że nie posiadam możliwości wpływania na decyzję Ekscelencji, ośmielam się stwierdzić, że jest nieco inaczej.

Arcybiskup nie usiadł, nie odpowiedział Andrzejowi. Ten, po chwili milczenia, kontynuował.

– Byłem ostatnio u mojego taty. Tata pokazał mi kserokopie pewnych dokumentów. Ich oryginały znajdują się w bezpiecznym miejscu, którego nie znam. W rzeczonych dokumentach przewija się nazwisko Józefa Zęczyka, kapitana Służby Bezpieczeństwa, oraz pseudonim pewnego kleryka, potem księdza, zajmującego dzisiaj poczesne miejsce w hierarchii polskiego Kościoła. Mój tata, który, przyznaję, ma obsesję na punkcie prawdy, zamierza te dokumenty opublikować. Ja natomiast, chociaż również uważam, że opinia publiczna powinna być świadoma takich spraw, sądzę, że jednak decyzję co do takiej publikacji powinien podjąć sam Kościół, nie my, świeccy – chociaż to wir sind die Kirche, prawda?

Ziarkiewicz pozostał zupełnie spokojny, chociaż Andrzej zauważył, że biskup ścisnął szczęki tak mocno, iż zadrgały mięśnie.

– Proszę wyjść – powiedział tylko.

Trzaska wstał z fotela.

– Z Panem Bogiem, Ekscelencjo – powiedział. Wyszedł, spełniając posłusznie życzenie arcybiskupa.

Ziarkiewicz długo siedział w bezruchu, zaciskając tylko szczęki z całej siły i wpatrując się w czarny prostokąt drzwi na białej ścianie. Przypomniał sobie zapomniane i poczuł strach.



– Ksiądz wychodzi?

Proboszcz, w długim płaszczu i birecie, zatrzymał się w drzwiach, usłyszawszy głos swojego wikarego – cudotwórcy. Stał chwilę bez ruchu, wreszcie postawił walizę na podłodze i odwrócił się, by spojrzeć ostatni raz na księdza Jana Trzaskę, na korytarz swojej plebanii w którym przez dwadzieścia lat wieszał palto, odkładał kśynžowsko mycka 1 zzuwał buty i patrzył na mały krucyfiks zawieszony naprzeciwko wejścia. I wzdychał do Jezusa, zmęczony pracą wiejskiego proboszcza.

– Ksiądz wyjeżdża? – ponowił pytanie ksiądz Janeczek.

– No, nic tu po mnie. Wyjeżdżam.

To tak ma wyglądać ten triumf? W złych myślach, które tłumił od roku, z którymi walczył, nie tak to wyglądało. Po prostu – odchodzi, bo on, Janek Trzaska nagle okazał się kimś nadzwyczajnym, przy kim jego proboszczowska mość nie mogłaby już promieniować majestatem? Ale wała, przecież on, Janek, właśnie teraz go potrzebuje! Myślał nawet przez chwilę – co prawda, szybko te myśli odgonił – czyby nie uczynić proboszcza, w akcie pokory – swoim kierownikiem duchowym, którego tak bardzo potrzebował, aby oddzielić to, co zacne, od tego, co podłe w zaszczyconej przez Chrystusa duszy.

Po schodach z piętra, człapiąc, zeszła panna Aldona.

Farořu, dyć weźće śe aby kůnsek wuštu na droga, jo wům klapšnity zrobja, ja? 1 – powiedziała i nie czekając na odpowiedź, podreptała do kuchni z pętem pachnącej kiełbasy.

Proboszcz westchnął.

– Ksiądz jest tutaj potrzebny, przecież ja nie potrafię administrować parafią! Kto się tym wszystkim zajmie? Zresztą tylko z księdzem mogę porozmawiać… Ja myślałem nawet o jakimś kierownictwie duchowym… – wyrzucił z siebie Trzaska.

– Widzisz, Janek, to nie jest takie proste – odezwał się proboszcz z zaskakującą poufałością. – Mówisz o kierownictwie? Dobra, to słuchaj: nie wiem, co się z tobą dzieje, czy to jest dobre, czy to jest złe, od kogo pochodzi moc, którą masz, też nie wiem. Czuję w sercu, w duszy, że tutaj coś nie gra. A nie mogę przecież przeciwstawić się ludziom ani tobie… To tyle, jeśli chodzi o moje kierownictwo.

– Tylko z księdzem nie mogę porozmawiać, bo księdza… no… nie umiem czytać. Księdza nie widzę. Ja widzę ludzi na wskroś, a księdza nie. Kocika też nie widzę, nie wiem, dlaczego. Innych tak – i wszyscy, których widzę na wskroś, stają mi się odlegli i obcy, bo to jest tak, jakbym ich wszystkich oglądał nago, ale nagością najgłębszą, najintymniejszą, widzę ich obranych z ciała, jakbym był… Bogiem, proszę księdza. To znaczy, to nie ma być bluźnierstwo, tylko porównanie, ksiądz rozumie? – wyrzucił z siebie wikary, podchodząc i chwytając proboszcza za rękę.

Ksiądz Zieliński wyrwał się wikaremu.

– Nie, Trzaska, nie. Nie uwiedziesz mnie. Ja wiem, dlaczego ty nie widzisz mnie i dlaczego nie widzisz Kocika. Mam nadzieję, że się mylę i że Bóg wybrał mnie, abym był dla ciebie tą złą postacią z każdej hagiografii, od której przykrości i zwątpienie dany święty, w tym przypadku ty, znosi z pokorą. Jeśli się mylę, to ktoś może kiedyś doceni, że uwolniłem cię od mojej osoby. Jednak coś mi mówi, Trzaska, że się nie mylę i że to wszystko, co tu się dzieje, nie ma nic ze świętością wspólnego. A w takim wypadku, niech, na Boga, nie ma też nic wspólnego ze mną.

Ksiądz proboszcz Andrzej Zieliński podniósł walizkę, odwrócił się i zszedł po schodkach. Otworzył bagażnik hondy, wrzucił walizkę, wsiadł za kierownicę i nie oglądając się, odjechał.

Pani Aldona wybiegła za nim, dysząc, w wyciągniętej dłoni trzymając owinięte w papier kanapki. Czerwona honda nie zatrzymała się. Księżowska gospodyni wróciła do budynku, wzruszyła ramionami, założyła płaszcz i wymamrotała pod nosem:

Te klapšnity z wuštym i kyjzům to śe, kapelůnku, zjyće na swašina abo na wjčyeřo, bo faroř tak oroz pojechali, žech byúa juž za ńyskoro. Sam, na byfyju ležům. 1

Rozejrzała się jeszcze wokół.

- Mantel mům, taška mům, paryzol mům – to jo tyš juž půńda, co tu by da śedźeć2

I wyszła. Ksiądz Jan Trzaska został sam. Cisza dwustuletnich murów otoczyła go szczelnym i ciasnym kokonem, by pęknąć po chwili, rozdarta skrzypnięciem drzwi szafy, z której wyszedł Chrystus. Zaszurał bosymi stopami po podłodze, stanął za księdzem i szepnął mu do ucha:

– Nie martw się, Janie. Tylko ty się liczysz.

Trzaska stał przy oknie, patrząc, jak Aldona mozolnie naciska na pedały, chwiejąc się, jakby każdy obrót kół miał być tym ostatnim. Chrystus położył mu ręce na ramionach.

Zza zakrętu, za którym zniknęła gosposia, wyłoniła się czerwona alfa romeo.

– GT. Nielichy wózek – powiedział archanioł Michał, wychodząc z szafy.

Ksiądz Trzaska, zaskoczony i rozkojarzony, odwrócił głowę do anioła.

– Michałowi zawsze podobały się ziemskie sportowe samochody, co w tym dziwnego? – mruknął Chrystus.

Alfa zaparkowała przed bramą prowadzącą na podwórze fary.

– Jędrek – powiedział ksiądz.

Andrzej Trzaska wysiadł z samochodu, rozejrzał się. Był tutaj raz, w odwiedzinach u brata, nie podobało mu się wtedy, teraz nie podoba mu się jeszcze bardziej. Zasrany, brudny Śląsk, pieprzone Ślązaki, gdzie indziej to by się wszystko nie wydarzyło. Nacisnął przycisk pilota, samochód pisnął, mrugnął i szczęknął dwoma zamkami. Starszy Trzaska ruszył do głównego wejścia plebanii.

Janek w popłochu odwrócił się do Chrystusa.

– Co mam robić? – zapytał przerażony.

Chrystus rozłożył ręce i wydął wargi, po czym schował się do szafy. Za nim wlazł archanioł Michał i zatrzasnął za sobą drzwi. Andrzej nacisnął przycisk dzwonka. Elegancki gong zaśpiewał swój akord i zamilkł. Janek nie ruszał się od stołu, zamarły w bezruchu. Gong rozbrzmiał i zaraz potem braterska pięść załomotała o drzwi.

– Janek, otwórz mi, wiem, że tam jesteś, widzę cię przez okno! – krzyknął.

Młodszy Trzaska dalej tkwił przy stole, wpatrzony w ścianę. Andrzej dzwonił i łomotał do drzwi, hałasując niemiłosiernie.

Rumor zwrócił uwagę młodzieńców, którzy właśnie wychodzili z kościoła. Widząc dobijającego się do drzwi plebanii człowieka, zawrócili, i zamiast opuścić kościelny dziedziniec główną bramą, skierowali się w boczną dróżkę, aby przejść koło fary. Andrzej zauważył ich dopiero, kiedy najroślejszy z trójki zapytał zaczepnie, wysokim, kogucim głosem, lekko rozedrganym już adrenaliną:

Co tak klupješ, mamlaśe, do tych dźwjyřy? 1

Andrzej rzucił przez ramię:

– Nie twój interes, hanysie. – I dalej dzwonił i łomota! do drzwi.

Suchej, gorolu jedyn, dej lepi kśyndzowi pokůj, bo śe poradzymy znerwować zaroski. 2 – Chłopak nie odpuszczał. Trzaska odwrócił się w stronę obrońców wikarego i warknął:

– Gnojku, nie wtykaj nosa w nie swoje sprawy, bo ci ten nos ujebią, rozumiesz? To mój brat jest i zamierzam go stąd zabrać. Wypierdalać, już!

Na takie dictum chłopcy, zdecydowani bronić swojego księdza przed każdą agresją, ryknęli zachęcające „Lyj gorola, Stańik!" i rozstąpili się na boki, robiąc Stanisławowi miejsce do rozwinięcia ataku. Ten, speszony, rozejrzał się i zrozumiał, że od animuszu, z jakim zaatakuje intruza, zależy jego prestiż. Zsunął więc szybko kurtkę z ramion, rzucił ją w usłużne ręce kamrata i ruszył w kierunku Andrzeja. Kiedy był na schodach, zewnętrzna krawędź stopy Trzaski uderzyła Stanisława z impetem w twarz, w profesjonalnie wymierzonym yoko-geri. Stańik poleciał w tył, bez przytomności, a krew zalała mu twarz, jeszcze zanim głucho jęknęły plecy w zetknięciu z betonem. Kamraty Stasia, chociaż mieli wielką ochotę do ucieczki, wstydzili się siebie nawzajem i zaatakowali. Brak pośpiechu był dobrym wyborem, bo Richat zdążył osłonić głowę przed kopnięciem i chociaż i tak poleciał w tył, to w tym samym momencie Zefel rzucił się na tę nogę, na której Trzaska właśnie stał, kopiąc Ryszarda, i szarpnął ją energicznie. Andrzej stracił jedyny punkt podparcia dla reszty ciała i plasnął pośladkami o najwyższy schodek. Odgłos uderzenia zlał się w jedno z grzmotnięciem pięści – nawykła do štyla od ryla, pyrlika a kilofa 1 robotniczo-chłopska prawica spadła na inteligencką, warszawską szczękę. Trzaska, zamroczony, zdołał tylko odepchnąć napastnika. Zbierał się właśnie do odparcia kolejnego ataku, plując krwią z rozciętych warg, kiedy otworzyły się drzwi i wyjrzał z nich ksiądz Janeczek.

– Zostawcie go, chłopcy, to mój brat. Idźcie do domu – powiedział.

Andrzej stał, opierając się o barierkę i ocierając krew. Napastnicy popatrzyli po sobie, unieśli odzyskującego przytomność Stasia i podpierając go ramionami, jęli się oddalać, rzucając starszemu Trzasce złowrogie spojrzenia. Andrzej odprowadził ich wzrokiem i odetchnął dopiero wtedy, kiedy minęli spokojnie jego zaparkowaną pod bramą alfę.

– Wracaj do Warszawy, Jędrek. Nic tu po tobie – rzekł wikary.

– Jasiu, co ty mówisz… Chodź, pogadamy. – Andrzej odwrócił się i chciał wejść na plebanię, ale stanął, bo ksiądz Janeczek zagradzał mu drogę, wypełniając swoją chudą sylwetką wąską szczelinę, jaką pozostawił, otwierając drzwi.

– Nie, Jędrek. Wracaj do Warszawy – powiedział dobitnie. Starszy Trzaska stał przed bratem bezradny. Ocierał usta, pokrwawił już sobie cały mankiet koszuli i wiedział, że nie może przecież po prostu przemocą wepchnąć brata do środka, wejść za nim, posadzić go przy stole i pogadać, chociaż w każdej innej sytuacji uciekłby się do takiego właśnie zdecydowanego rozwiązania.

– Jasiek, daj spokój… Pogadajmy, proszę cię.

– Nie, Jędrek. Nie mamy o czym gadać. Wracaj do Warszawy, już – odpowiedział mu wikary z mocą i Andrzej nagle zrozumiał, że nic tu po nim. Nic nie zdziała. Janek odszedł bez pożegnania. Szczęknęła zasuwka, zagrzechotał zamek i Jędrek stał znowu przed zamkniętymi na głucho drzwiami. Splunął jeszcze raz krwią w krzaki i poszedł do samochodu. Odjechał, ze wściekłości cisnąc gaz do dechy i rycząc wchodzącym na wysokie obroty silnikiem, odprowadzany złym spojrzeniem wspartego na ramionach kolegów Stanisława, zwanego Stańikjym, któremu ciągle kręciło się w głowie.



Wysłużony passat podskakiwał na wybojach ulicy Rybnickiej i ksiądz Marcin Wielecki miał trudności z utrzymaniem laptopa na kolanach. Nie dało się już jechać szybciej, amortyzatory volkswagena skrzypiały i tłukły się, kiedy kierowca zaliczał jedną wyrwę w asfalcie po drugiej.

– Władek, pospiesz się, do cholery! – rzucał co chwila ksiądz Wielecki, kiedy wzrok zaczepił mu się o zegarek w dolnym rogu komputerowego ekranu. Kierowca robił, co mógł, ale kiedy tylko minęli zjazd na autostradę, utknęli w korku. Kapłan złożył laptop i wyszedł z samochodu, wspiął się na krawężnik i próbował dojrzeć, co jest przyczyną zatoru – jednak nieruchomy sznur samochodów ciągnął się daleko, aż po zakręt. Ksiądz ze złości kopnął oponę passata, kierowca wzruszył ramionami. Po chwili opuścił szybę.

– W radiu mówią, że wypadek był, proszę księdza. I że to jeszcze potrwa z godzinę co najmniej.

Wielecki spojrzał w niebo i podjął decyzję.

– Idę na piechotę. Zaparkuj potem pod kurią, idź sobie na jakiś obiad, ale bądź pod komórką.

Spakował laptop do plecaka i szybkim krokiem ruszył wzdłuż sznura samochodów, wzbudzając radość kierowców – pokazywali sobie palcami dziarsko maszerującego wysokiego, brodatego księdza w sutannie, birecie i z plecakiem. Nie przejmował się tym wcale, zadzwonił do księdza Rafała, donosząc, że będzie za czterdzieści minut, i szedł.

W końcu dotarł do kurii, wpadł zziajany do środka, ksiądz Rafał już czekał. Wielecki rzucił mu płaszcz i biret, wysupłał komputer z plecaka i wbiegł po schodach, przesadzając po trzy stopnie na raz. Przed drzwiami zatrzymał się na chwilę, przygładził ręką potargane włosy, nacisnął powoli klamkę, tak by nie zaskrzypiała – ta odezwała się przeciągłym jęknięciem. Popchnął drzwi i sopran klamki uzupełnił donośny alt suchych zawiasów. Wielecki zamknął oczy, odetchnął głęboko i wszedł do środka.

W sali konferencyjnej gliwickiej kurii zebrał się kwiat polskich następców apostołów. Zjechali prawie wszyscy biskupi ordynariusze, wyłączywszy tych, którym przeszkodziły w tym nadzwyczajne obowiązki lub choroba – ci wysłali swoich sufraganów. Byli książęta Kościoła, jeszcze nie tak dawno wybierający namiestnika Chrystusa na ziemi, wrzucając kartki, które przemieniły się w biały dym nad Watykanem. Byli arcybiskupi znani z telewizji, ulubieńcy dziennikarzy, którzy mieli coś do powiedzenia na każdy temat, i byli ci, których na ulicy nikt by nie poznał, chociaż w istocie rządzili Kościołem w Polsce.

Wszyscy już siedzieli przy długim prostokątnym stole, na którym zapobiegliwi księża obsługujący konferencję ustawili wodę mineralną, ciastka i owoce.

Ksiądz Marcin uśmiechnął się przepraszająco, najciszej jak umiał zajął miejsce przy stole, rozłożył laptop i zaczął szarpać się z kablami od zasilania i multimedialnego projektora, usiłując podłączyć do komputera rzutnik.

Biskup gliwicki, bezpośredni przełożony Wieleckiego, zgromił go wzrokiem, wstał, odchrząknął i zaczął:

– Drodzy bracia w posłudze apostolskiej! Zebraliśmy się na tym nadzwyczajnym zgromadzeniu, aby uporać się z niemałym problemem, który powstał w jednej ze zwykłych, śląskich parafii, w Drobczycach, przy kościele pod wezwaniem Ścięcia Jana Chrzciciela. Sądzę, że wszyscy znamy tutaj z grubsza medialny obraz sprawy, ale, dla jasności sytuacji, obecny tutaj ksiądz Wielecki przedstawi nam wyniki naszego własnego badania problemu, abyśmy mogli łatwo oddzielić prawdę od faktów medialnych.

Ksiądz Wielecki podłączył już projektor, teraz starał się go uruchomić. Biskupi uśmiechali się dyskretnie, ale w końcu powieszony na ścianie ekran rozświetlił się tapetą Windows. Jeszcze kilkanaście sekund biskupi musieli obserwować, jak ksiądz nerwowo przegląda foldery w poszukiwaniu pliku – i w końcu jest, jan_trzaska_prezentacja.ppt, ksiądz kliknął, włączył pokaz slajdów i ekran wypełniło duże czarno-białe zdjęcie prymicyjne księdza Jana Trzaski.

– Od razu przechodzę do rzeczy. Ksiądz Jan Trzaska, syn Andrzeja Trzaski, znanego skądinąd działacza, najpierw solidarnościowego, potem różnych organizacji o charakterze mniej lub bardziej prawicowym… – Klik w spację i na ekranie wyświetla się kolejny slajd, uśmiechniętego Andrzeja Trzaskę za ramiona ściska papież Jan Paweł II, na płycie warszawskiego lotniska.

Arcybiskup Ziarkiewicz wymruczał coś pod nosem, notując parę słów na kartce i podsuwając kartkę do przeczytania towarzyszącemu mu księdzu. Wielecki zrobił pauzę na dwie sekundy, spoglądając na arcybiskupa. Po zgromadzonych przy stole biskupach przebiegł cichy szmer, Wielecki ucieszył się w duszy, że sytuacja została zrozumiana, Ziarkiewicz ostentacyjnie spojrzał w sufit, ignorując jakoby całe poruszenie. Ksiądz kontynuował, czytał wyraźnie, powoli, głosem nużącym i monotonnym:

– Po drugim zawale Andrzej Trzaska zaprzestał działalności politycznej. – Spacja, nowy slajd, dystyngowana, tęga pani profesor. – Matka, Joanna z Rabczyńskich Trzaska, nauczycielka. – Slajd, rodzinne zdjęcie, chudy i wysoki Janek, a obok dobrze zbudowany mężczyzna, mocna szczęka i pewność siebie wypisana na twarzy. Starszy brat Andrzej, biznesmen i polityk. Ksiądz Jan Trzaska po ukończeniu liceum rozpoczął studia filozoficzne na Uniwersytecie Warszawskim, porzucił je po pierwszym roku i wstąpił do seminarium. Seminarium ukończył z doskonałymi wynikami, acz po drodze wyniknęły pewne problemy z dyscypliną. Nie były to – spacja, na slajdzie dokument z pieczęcią seminarium – co warto zauważyć, kłopoty typowe, w stylu nieodpowiednich przyjaźni z kobietami, nadużywania alkoholu, et cetera, lecz raczej buntowniczy charakter, sprzeciwiający się dyscyplinie w nauce i modlitwie. Jak wynika z zapisków ojca duchowego, który opiekował się księdzem Trzaską, razem pokonali te niewłaściwe dla kapłana odruchy; ówczesny kleryk Trzaska skutecznie ćwiczył się w pokorze. Po ukończeniu seminarium rozpoczął studia filozoficzne, które miały zakończyć się doktoratem, przerwał je, kiedy został skierowany do parafii w Drobczycach – spacja, klasycystyczna plebania z osiemnastego wieku, otoczona ogrodem – w której, jak wiemy, pozostaje do dzisiaj…

Przeciągłe spojrzenie na arcybiskupa Ziarkiewicza.

– Jeżeli chodzi o cechy charakteru księdza Trzaski, należy podkreślić przede wszystkim inteligencję i erudycję, po części wyniesioną z domu, w jakim dorastał, po części wrodzoną, po części wypracowaną. Ksiądz Trzaska był niewątpliwie materiałem na doskonałego katolickiego naukowca i jego nauczyciele z seminarium co do jednego zgadzają się, że byli – niektórzy nadal są – przekonani, że nasz ksiądz zostanie wybitnym profesorem i katolickim filozofem. Jesteśmy w posiadaniu pliku komputerowego zawierającego prawie skończoną książkę – spacja, slajd, pierwsza strona eseju – której autorem jest ksiądz Trzaska. W naszej opinii jest to znakomite, chociaż zdradzające jeszcze pewną niedojrzałość i niepotrzebną radykalność sądów, dziełko popularnofilozoficzne. Temperament ksiądz Trzaska miał porywczy, zdarzało mu się tracić panowanie nad sobą i na przykład w towarzystwie świeckich używać języka, hm, zupełnie nieprzystojącego osobie konsekrowanej. Skłonności do nałogów, niewłaściwego towarzystwa – nie zdradzał. Stosunki z kobietami jak najbardziej poprawne, wiemy o paru licealnych sympatiach księdza, które, jak się zdaje, pozostały nawet wtedy w sferze obyczajowej i moralnej przyzwoitości. Od czasu wstąpienia do seminarium żadnych bliskich znajomości nie zawarł, stare przyjaźnie pielęgnował, zachowując jednak odpowiedni dystans, co wszyscy skwapliwie potwierdzają.

Na parafii w Drobczycach obowiązki swoje spełniał jak należało, nie był konfliktowy, proboszczowi okazywał posłuszeństwo i szacunek. W zasadzie nic nie można mu zarzucić.

Zdaje się, że sytuacja, z jaką mamy do czynienia, rozpoczęła się dwudziestego listopada bieżącego roku, w szkole, w której ksiądz Trzaska był katechetą. Młodzież spontanicznie zgromadziła się na szkolnym boisku w czasie godzin lekcyjnych i w wielkim skupieniu wysłuchiwała nauk moralnych księdza. Nauczycielki, które zeszły, aby wezwać młodzież do powrotu do klas, natychmiast same uległy, powiedzmy, czarowi słów, jakie ksiądz Trzaska głosił. – Slajd, niewyraźne zdjęcie zrobione telefonem komórkowym, nad tłumem dzieci zgromadzonych na boisku góruje czarna figurka. – Zdaje się że ksiądz posiada dar zaglądania w ludzkie serca, z relacji wiarygodnych świadków, które są do wglądu, wynika, że ksiądz Trzaska widzi całość człowieczeństwa ludzi, którym się przygląda, tak jak my widzimy fizyczną powłokę.

Po spontanicznym zgromadzeniu w szkole, z którego, jak się zdaje, ksiądz Trzaska po prostu uciekł, przerażony siłą własnych słów, młodzież wróciła do domów i opowiedziała o wszystkim rodzicom. Ci, którzy uwierzyli słowom dzieci, ruszyli na plebanię, aby obejrzeć tego nadzwyczajnego księdza, pozostali przerazili się, że ich dzieci zostały poddane jakiejś manipulacji, udali się na plebanię, aby wyjaśnić sprawę. W każdym razie po kilku godzinach pod drobczycką plebanią zgromadził się spory tłum, poruszony, nerwowy, rozdyskutowany. – Spacja, slajd, zdjęcie parafii, zgromadzeni w grupkach ludzie. – W końcu, sceptycy zaczęli brać górę i ludzie poczęli dobijać się do drzwi plebanii. Otworzył im ksiądz Trzaska osobiście, przemówił i nastrój tłumu zmienił się natychmiast. Podobno, wedle relacji proboszcza, sam widok księdza Trzaski spowodował, że ludzie zamilkli, aby nie uronić ani słowa. Zabrano księdza natychmiast do nieodległego kościoła, postawiono – dosłownie: zabrano i postawiono, ksiądz Trzaska nie szedł, lecz był niesiony na ramionach swoich parafian – na ambonie i przez całą noc, na zmianę, odmawiano różaniec i słuchano nauk księdza. Rano część ludzi odeszła spać, ale zastąpili ich inni, po wikarym nie było znać żadnych śladów zmęczenia, parafia w zasadzie zamarła. Wierni nie szli do pracy, w szkole nie odbywały się lekcje, zajmowano się tylko tymi niecodziennymi rekolekcjami.

Warto zauważyć, że są ludzie zupełnie odporni na charyzmę księdza Trzaski. Dotyczy to zatwardziałych ateistów, którzy, dodatkowo, posiadają głęboką niechęć do Kościoła. Przykładem jest drobczycka nauczycielka matematyki – spacja, slajd, kobieta pod pięćdziesiątkę, trwała ondulacja skręcająca włosy w baranie kędziory – pani magister Kownacka, która poinformowała o całej sprawie dziennikarzy prasy antyklerykalnej. Jednak do tej pory żaden reportaż w tych czasopismach się nie ukazał, niektórzy wręcz twierdzą, że jakiś dziennikarz lub dziennikarka była na miejscu, lecz przeżyła wstrząs i porzuciła swój odrażający fach.

Trzeciego dnia ludzie w końcu zaczęli wracać do swoich obowiązków, zawiązał się też swego rodzaju komitet, który zaczął organizować życie parafii wokół księdza Trzaski. Nieformalnym szefem tegoż komitetu został Gerhard Pikulik, najbogatszy mieszkaniec Drobczyc, właściciel znanego biura podróży Pikulik Reisen, człowiek szanowany, acz pokłócony z Kościołem, prawdopodobnie na tle osobistego konfliktu z proboszczem.

Wtedy też dochodzi do pierwszego uzdrowienia. Posiadamy dokumenty, w których szanowani i w żaden sposób niezwiązani z Kościołem lekarze stwierdzają jednoznacznie, że natychmiastowe wyleczenie Teofila Kocika – slajd, podpisane zdjęcie, Teofil Kocik – z końcowego stadium zakażenia krwi, popularnie nazywanego sepsą lub posocznicą, nie znajduje ani precedensu, ani wytłumaczenia w najlepszej sztuce medycznej. Jeden z doktorów wyraził się obrazowo, że pacjent znajdował się w takim stanie, iż jego wyzdrowienie można nazwać wskrzeszeniem.

Od tego zdarzenia, przed dwoma tygodniami, doszło do przynajmniej dziewięciu potwierdzonych uzdrowień, w tym jednego przywrócenia wzroku ociemniałemu. Według zeznania lekarza okulisty, rzecz nie tylko medycynie nieznana, lecz nawet z medycyną ewidentnie sprzeczna, gdyż był to, podobno, przypadek zupełnej ślepoty, związanej z głębokim uszkodzeniem nerwów wzrokowych.

Należy w tym miejscu stwierdzić jednoznacznie, że na podstawie relacji, które udało nam się zgromadzić, również w krótkim nagraniu fragmentu nauk księdza Trzaski nie mamy żadnych przesłanek do wysunięcia wniosku, że z ust księdza padły stwierdzenia o charakterze nieprawowiernym. Mało tego, w relacjach często przewija się określenie, że ksiądz Trzaska nawołuje do ortodoksji, do „wsłuchiwania się w naukę Kościoła".

W tej chwili sytuacja jest unormowana, ksiądz Trzaska mieszka na plebanii w Drobczycach, skąd wyprowadził się proboszcz, który, chociaż zatrzymał się w Gliwicach i oddał się do dyspozycji biskupa, nie chce rozmawiać o przypadku księdza wikarego. Wydaje się mu jakoś irracjonalnie niechętny, ale konsekwentnie odmawia odpowiedzi na pytania. Dziękuję, to wszystko.

Ksiądz Wielecki powiódł wzrokiem po zebranych. Zadowolony z wrażenia, jakie wywarł na audytorium, usiadł ze skromną miną, zamknął laptop i położył ręce na kolanach.

Projektor rozświetlił ekran niebieskim prostokątem z napisem „no signal", po czym zgasł.

Zapadło milczenie przerywane tylko szeptami, kiedy biskupi, arcybiskupi i kardynałowie konsultowali się ze swoimi sąsiadami i sekretarzami. Gdzieś zaszczebiotał cicho telefon komórkowy, donosząc swemu właścicielowi o nadejściu SMS-a. Arcybiskup Ziarkiewicz rozłożył laptop i po chwili, gdy system się załadował, wystukał szybko na klawiaturze kilkanaście słów. Za jego przykładem poszli biskupi Szydłowski i Kołodziej; dyskretny szum komputerowych wiatraczków i zgrzytnięcia twardych dysków rozległy się nad stołem.

Pierwszy zabrał głos biskup Rydz, ordynariusz diecezji pelplińskiej. Wstał, poczekał, aż ucichną szepty. Biskupi Szydłowski i Kołodziej natychmiast zamknęli laptopy. Arcybiskup Ziarkiewicz zignorował wymowne spojrzenie Rydza i dalej wodził palcem po touchpadzie komputera.

– Moi bracia w apostolacie, drodzy kapłani! – zaczął, a całe audytorium wiedziało już, że biskup Rydz przygotował sobie mówkę. Arcybiskup Michalczewski, metropolita lubelski, uśmiechnął się złośliwie, splatając ręce na wydatnym brzuchu i spuszczając głowę, jak proboszcz zasypiający na nudnym kazaniu wizytującego księdza dziekana. Zabrzmiały stłumione śmiechy, które Rydz zignorował.

– Moi bracia w apostolacie, drodzy kapłani! – powtórzył. – Nikt z nas nie wie i nie może przewidzieć, przed jakimi wyzwaniami stawia nas Pan. Wiemy natomiast jedno – nigdy nie będą to wyzwania łatwe. I teraz my, episkopat polski, stoimy przed takim wyzwaniem. Pan Bóg, przez głosy swojego kolegium kardynalskiego, zechciał w 1978 roku na Stolicę Piotrowa wybrać Polaka. Po śmierci naszego papieża możemy bez przesady powiedzieć, że był to największy pontyfikat od pięciuset lat. Bóg jednak nie przestaje zsyłać nam znaków, które dowodzą, że szczególnie upodobał sobie naszą krainę, ostatni kraj w Europie, który może mienić się katolickim. To z Polski wyjdzie powtórne nawrócenie Europy – i teraz Bóg zsyła nam nową Fatimę, w czyste serce tego młodego księdza wkładając potężny dar. Dar, który może na nowo, przez swe cuda, rozpalić ogień wiary w Europie. Pan postawił nas przed wyzwaniem – możemy, jako episkopat, zachować się małostkowo i małodusznie, przeprowadzić długie, skomplikowane dochodzenie, które i tak skończy się w Watykanie, podczas gdy lud polski z utęsknieniem będzie spoglądał w naszą stronę i – zawiedziony milczeniem lub brakiem entuzjazmu odwróci się od nas -i to będzie porażka, nasza porażka jako pasterzy. Tym razem nie możemy cierpliwie czekać, aż objawienia się zakończą, jak to Kościół zwykł czynić. Nie ma na to czasu.

W związku z tym postuluję, drodzy bracia, abyśmy w trybie nadzwyczajnym zrobili wszystko, co możemy, aby okazać księdzu Janowi Trzasce nasze poparcie. Dla ludu ksiądz Trzaska już jest bohaterem – popatrzcie.

Biskup Rydz wyciągnął z teczki „Fakt". Zręcznie ukrył golusieńką Kasię na ostatniej stronie, która szuka kogoś, kto przytuli ją w te zimne jesienne dni, i rozłożył gazetę szeroko, na artykule zatytułowanym Ksiądz – cudotwórca z Górnego Śląska. Artykuł opatrzono wielkimi zdjęciami drobczyckiej fary, kościoła, księdza Jana i tłumów zgromadzonych na kościelnym placu.

– A teraz spójrzcie tutaj: „Co sądzi o tym Kościół?" – biskup Rydz wskazał palcem na towarzyszącą artykułowi notkę. – Na szczęście, naszym medialnym biskupom udało się powstrzymać tym razem od wypowiedzi w imieniu nas wszystkich…

Arcybiskup Ziarkiewicz uśmiechnął się drwiąco znad klawiatury laptopa, nie odrywając wzroku od ekranu. Towarzyszący mu ksiądz napisał parę słów na kartce, zasłaniając je dłonią, i pokazał kartkę Ziarkiewiczowi, który po przeczytaniu zmiął ją i schował do kieszeni.

– Jednak – kontynuował Rydz – znany krakowski intelektualista, nieco na wyrost określany katolickim, Jan Szepetyński, wypowiada się dla tegoż brukowca w tonie co najmniej sceptycznym, porównując przypadek księdza Trzaski do fałszywych wizerunków Matki Boskiej, ukazujących się co jakiś czas na szybach, szczególnie brudnych. Tak na marginesie, nie wdając się w dyskusję na temat prawdziwości tych rzekomych cudów z Matką Boską, redaktor Szepetyński nie znajduje ani jednego ciepłego słowa dla ludu, który klęka w błocie, modląc się do tych, powtarzam, rzekomych cudów. Zapewne bardziej odpowiadałaby mu postawa mieszkańców Europy Zachodniej, którzy nie klękają nie tylko przez brudnymi szybami, ale nie klękają w ogóle przed niczym. To tak na marginesie. Wracając do przypadku księdza Trzaski, nie muszę chyba dodawać, że uwagi redaktora Szepetyńskiego o „mistyfikacji", „kaczce dziennikarskiej", „autosugestii" i „guślarskiej i zabobonnej religijności ludowej" w świetle raportu, który odczytał nam ksiądz Wielecki, wydają się, mówiąc wprost, kłamliwe.

Przez audytorium przeszedł szmer. Stosunki między biskupami były materią delikatną. Biskup Rydz użył wyrażenia „kłamliwe" pod adresem redaktora Szepetyńskiego, który, jak mawiano, prosi arcybiskupa Ziarkiewicza o pozwolenie na opublikowanie nawet recenzji z dobranocki i który służy arcybiskupowi do głoszenia opinii i poglądów, jakich nie wypada publicznie wypowiadać metropolicie. Jeżeli nie stanowiło to jeszcze casus belli, były to co najmniej demonstracyjne manewry przy wrogiej granicy.

– Jeżeli przyjmiemy, powiedzmy, „wersję" redaktora Szepetyńskiego, ta sama gazeta za tydzień zamieści kolejny, umówmy się – uzasadniony, panegiryk na cześć księdza Trzaski, jednocześnie nie pozostawiając na nas – a przede wszystkim na Kościele – suchej nitki.

– Od kiedy to biskupi mają się kierować opiniami szmatławych gazet, z gołymi babami na ostatniej stronie? – Ziarkiewicz ponuro przerwał Rydzowi.

– Księże arcybiskupie, gazeta jest oczywiście szmatława, lecz w tym przypadku dobrze diagnozuje nastroje społeczne, których nam, pasterzom Kościoła, nie wypada lekceważyć. Mam nadzieję, że arcybiskup Michalczewski zgodzi się ze mną w tej kwestii i ogólnie, z moją opinią na temat sprawy księdza Trzaski.

Pasterze Kościoła, zgromadzeni przy stole, odetchnęli z ulgą, gdyż sytuacja nareszcie wydała im się klarowna. Nie była jasna tylko dla młodego księdza, jednego z sekretarzy sufra-gana archidiecezji wrocławskiej. Żółtodziób zapytał swojego kolegę, dlaczego nagle zapanowało takie poruszenie. Korzystając z faktu, że siedzą przy samym końcu konferencyjnego stołu, a ich preceptor zajęty jest dumaniem nad tym, czy siostrom prowadzącym ośrodek dla upośledzonych lepiej kupić mercedesa vito czy forda transita, i nawet ukradkiem przegląda schowane między notatkami oferty salonów samochodowych, starszy kolega, zaczął szeptem referować polityczny rozkład sił w Konferencji Episkopatu:

– Sprawa jest prosta. Większość biskupów nie skłania się ani ku stronie postępowej, ani ku stronie konserwatywnej, czasem nawet podważając zasadność dokonywania takich podziałów. Kiedy mają zająć stanowisko w konkretnej kwestii, są jednak często sparaliżowani decyzyjnie, gdyż z tajemniczych powodów zależy im na utrzymaniu jakiejś dziwnej równowagi między siłami postępu i reakcji, których, jakoby, wcale nie ma. Dlatego zwracają bardzo dużą uwagę na środowisko Ziarkiewicza, jednoznacznie identyfikowane jako postępowe, oraz na środowisko arcybiskupa Michalczewskiego, czyli na konserwatystów. Sprawa wygląda inaczej, kiedy chodzi o kapowanie es-bekom na swoich braci w kapłaństwie, tutaj podziały przebiegają w poprzek podziału na tradycjonalistów i postępowców, ale w kwestii księdza Trzaski to ten podział jest istotny. Niewiele ich obchodzi meritum, zastanawiają się tylko, kogo poprzeć. Stanowisko Ziarkiewicza znamy z gazety, wiemy więc też, niejako automatycznie, jakie będzie stanowisko Michalczewskiego. Biskupi odetchnęli z ulgą, gdyż uznali, że skoro Rydz, który generalnie uchodzi za nieformalnego przywódcę „Bagna" i dlatego jego pozycja jest dalece silniejsza, niż wskazywałoby na to jego formalne miejsce w hierarchii…

– Bagna? – zapytał młody ksiądz

– Nie uczyli cię w seminarium historii? No to ja cię też nie będę uczył. Poszukaj sobie, w rewolucji francuskiej. A więc, kiedy biskup Rydz zaatakował Ziarkiewicza, uznali, że w tym przypadku popieramy konserwatystów i ucieszyli się, że już wiedzą, co robić. Teraz wystarczy, że Michalczewski zabierze głos, i sprawa będzie jasna.

Arcybiskup Michalczewski nie spieszył się wcale. Przejrzał spokojnie swoje notatki, nie zwracając uwagi na wyczekujące spojrzenia hierarchów. W końcu, po paru minutach podniósł wzrok i udał zdziwienie, że tylu ludzi mu się przygląda. Poprawił okulary, podnosząc je z czubka nosa wyżej. Młody ksiądz, który właśnie został pouczony w kwestii polityki w episkopacie, prawie zakrztusił się ze śmiechu, gdyż arcybiskup gestu podniesienia okularów dokonał środkowym palcem, w wyniku czego dłoń ułożyła mu się w gest powszechnie uznawany za obelżywy. Konserwatywny biskup tego nie zauważył. Zabrał głos:

– Nie próbuję podawać w wątpliwość prawdziwości raportu, który przedstawił nam ksiądz… – biskup zawiesił głos, dając do zrozumienia, że nie pamięta nazwiska.

– Wielecki – powiedział ksiądz Wielecki z wyrzutem.

– Wielecki. A więc, zakładamy teraz, że wszystkie opisane wcześniej sytuacje miały rzeczywiście miejsce. Skąd jednak wiemy, kto stoi za tą serią cudownych zdarzeń? Czy optymistycznie zakładając, że cuda te dokonywane są Boską mocą, nie okazujemy się, jakby to powiedziała młodzież, skończonymi naiwniakami?

Młodzież, która tak by powiedziała, doczekała się już wnuków, księże arcybiskupie – pomyślał sekretarz biskupa wrocławskiego.

Arcybiskup Ziarkiewicz spojrzał znad okularów na swego głównego protagonistę i nie prosząc o udzielenie głosu, powiedział:

– Ksiądz arcybiskup Michalczewski, nasz inkwizytor, oczywiście raczył uznać owe rzekome cuda za efekt działalności szatana, którego ksiądz arcybiskup zapewne imaginuje sobie jako włochatego stwora z rogami i ogonem.

– Niechże sobie Ekscelencja daruje złośliwości – uciął Michalczewski.

– Dobrze już, dobrze. Zwłaszcza że wydaje mi się, iż różniąc się co do diagnozy, zgodzimy się w kwestii zalecanej kuracji. Moim zdaniem, należy zachować jak najdalej idącą powściągliwość w wyrażaniu opinii na temat sprawy księdza Trzaski, zalecić wiernym ostrożność w zwracaniu się do rzeczonego księdza, a samego księdza Trzaskę skierować do jakiegoś odosobnionego klasztoru, aby do czasu wyjaśnienia sprawy poświęcił się modlitwie.

– Zgadzam się – powiedział krótko arcybiskup Michalczewski, nie znajdując przyjemności w napawaniu się tembrem własnego głosu.

– No to się mają biskupi z pyszna teraz – wyszeptał nauczyciel polityki młodemu księdzu do ucha. – Siły postępu i reakcji zwarły szeregi w opozycji do umiarkowanych. Tak było, ale nie w Kościele, tylko w Niemczech, i to osiemdziesiąt lat temu. Chociaż i u nas, poniekąd, jak się różni dziennikarze zabrali za lustrowanie biskupów.

– O czym ksiądz znowu mówi? – odszepnął księżyk w przestrzeń, półgębkiem, nie odwracając wzroku od przemawiających następców apostołów i poprawiając mankiety koszuli, wystające elegancko spod rękawów sutanny.

– No, nieważne, nieważne. Ważne, patrz teraz, chłopcze, jak się będą biskupi dusić i gotować, cóż by tu zrobić, skoro już nie trzeba dbać o równowagę, a trzeba podjąć decyzję co do meritum. Nic nie zrobią, nie ma szans, nie postawią się Michalczewskiemu i Ziarkiewiczowi razem wziętym – a oni, swoją drogą, muszą być nieźle zdziwieni swoją koalicją – szeptał dalej cicerone po krętych ścieżkach kościelnej hierarchii.

Загрузка...