Księża biskupi, arcybiskupi i kardynałowie zaczęli wszyscy naraz przemawiać, ktoś podniósł głos, ktoś uderzył dłonią o blat.

Dwaj księża sekretarze pomocniczego biskupa diecezji wrocławskiej wymknęli się na korytarz, korzystając z zamieszania, ignorowanego przez ich preceptora, który podjął już decyzję, że siostrom kupi forda, bo mercedes jednak nie przystoi, a teraz między notatkami ukrył tomik z esejami Chestertona i czytał sobie, uśmiechając się pod nosem, co jego bracia w biskupstwie interpretowali jako nieme komentarze do toczącej się dyskusji.

Starszy ksiądz sięgnął do kieszeni sutanny i wyciągnął paczkę marlboro. Zapalił, otwierając na oścież okno na korytarzu.

– Wie ksiądz – odezwał się nowicjusz – kiedy po krawatowym tygodniu w seminarium, po ostatniej nocy przespanej w krawacie na szyi, w katedrze zakładałem sutannę na obłóczynach, myślałem sobie, że razem z tym krawatem zostawiam świat krawaciarzy. Wie ksiądz, spory, politykę, układ sił, wszystko to… A tutaj, nasi pasterze, oni zachowują się tak… No, rozumie ksiądz. Tak światowo. Jak oni, jak świeccy, jak politycy.

– A coś myślał? Ze od święceń biskupich człowiekowi wyrastają skrzydła anielskie?

– No, nie, ja wiem. Ale gdzie w tym wszystkim jest Duch Święty, proszę księdza?

– Synek, a co ty sobie wyobrażasz, że Duch Święty miałby wlecieć do tej sali pod postacią gołębicy i pouczyć biskupów, co zrobić ze sprawą księdza Trzaski, potem skrzydłem białem wskazać, który biskup jest agentem SB, a przy okazji jeszcze zalecić, że wszystkie komputery na parafiach powinny działać pod Linuxem, albowiem tylko open software miły jest Panu?

Młody ksiądz zaśmiał się cicho.

– Ksiądz sobie żartuje, ale przecież nie o to mi chodzi. Żeby jakaś jednomyślność była, żeby oni nie myśleli o polityce, o konserwatystach i postępowcach, tylko o tym, wie ksiądz, gdzie jest prawda i co jest rzeczywiście miłe Panu.

– Widzisz, chłopie, jakbyś studiował historię, tobyś wiedział, że Duch Święty potrafił działać nawet przez papieża Borgię, Aleksandra VI. I wyobraź sobie, że to ten łajdak Borgia na papieskim tronie zrealizował wolę Ducha Świętego, a nie święty szaleniec Savonarola. Spiritus Sanctus poradził sobie doskonale ze sprawowaniem opieki nad Kościołem, rządzonym przez takich gagatków w purpurze, że nasi biskupi, acz swoje za uszami mają, to przy nich chodzące świętości. Chłopie, ty się dziwisz, że tam, na tej sali, tak ważną rolę grają ludzkie namiętności, niechęci, żądza władzy, pycha. A dziwić się należy raczej temu, że mimo tych ludzkich cech – bo przecież tam ludzie siedzą, nikt inny – wśród zgromadzonych na tamtej sali biskupów czasem, może rzadko, udaje się coś, co żądzę władzy i pychę przerasta. Zatem ćwicz się, chłopcze, w pokorze i uwierz, że niewykluczone jest, że nasi biskupi podejmą decyzję taką a nie inną za sprawą Ducha Świętego właśnie. No, a teraz wracajmy, zanim stary się połapie, że nie notujemy -powiedział, po czym zgasił papierosa na parapecie i wyrzucił niedopałek za okno, na zaniedbany trawnik.

Wrócili do sali konferencyjnej. Starszy ksiądz zajął się przeglądaniem notatek i obmyślał sprawozdanie, które będzie musiał sporządzić dla ordynariusza, młodszy zaś przysłuchiwał się dyskusji i z całych sił starał się uwierzyć w obecność Ducha na sali.



Ksiądz Janeczek siedział w kuchni, w której od odejścia panny Aldony w zlewie piętrzyły się stosy naczyń. Na farze było przeraźliwie zimno, bo wikary nie potrafił dobrze napalić w starym węglowym piecu centralnego ogrzewania w piwnicy. Zaraz po tym, jak rozpalił, piec rozżarzył się do czerwoności, a woda w rurach zawrzała, by po godzinie ostygnąć zupełnie. Dał więc sobie spokój i od dwóch dni siedział w zimnie.

Na stole, obok kubka z gorącą kawą – na szczęście obsługa czajnika elektrycznego nie wymagała lat doświadczenia – leżało pismo z kurii, które przyszło dzień wcześniej. Biskup poleca mu udać się do klasztoru kamedułów na Bielanach. Tej nocy, o trzeciej nad ranem – to zaraz – zostanie podstawiony samochód z kierowcą, który zawiezie księdza do klasztoru, gdzie odda się ksiądz modlitwie i postowi, aż do czasu wyjaśnienia sprawy i podjęcia decyzji.

Był cholernie zmęczony. Wyczerpany. Bycie prorokiem jest nawet bardziej absorbujące niż bycie wikarym i katechetą. Jezusa i archanioła Michała nie widział od tygodnia, od odejścia proboszcza i gospodyni. Zniknęli bez słowa, moc została -uznał więc, że to próba dla jego charakteru i ma po prostu robić to, co wcześniej. Codziennie wstawał rano, szedł do kościoła i modlił się przez cały dzień, jedząc tylko to, co przynieśli wierni. Czy ma być posłuszny Kościołowi, czy Jezus, który przyszedł do niego osobiście, chciałby, żeby pojechał do kamedułów, czy raczej dalej robił to, co teraz? Może powinien założyć zakon żebraczy, wyjść zaraz z plebanii, zabrać tylko płaszcz, chodzić od domu do domu i nauczać.

Miał kiedyś kumpla, fizyka. Chłopak robił doktorat na uniwerku, jako ekstern, i utrzymywał się, ucząc fizyki w liceum. Opowiadał mu, jak dziwacznie się czuje, wykładając dziatwie szkolnej obraz świata – może nie fałszywy, ale bez wątpienia niekompletny, anachroniczny, słowem – nieprawdziwy. A to była tylko fizyka, a on, kapłan, ma iść i wykładać ludowi, który wierzy w każde słowo z jego ust bardziej niż papieżowi, kardynałom i biskupom razem wziętym, prawdy, które się właśnie zdezaktualizowały, dalece bardziej niż newtonowska fizyka.

Zacisnął dłonie na emaliowanym kubku – czyżbyś właśnie, Janek, powiedział sobie, że nie wierzysz w to, co było treścią życia? W niezacieralne znamię kapłańskie też nie wierzysz? To nie kwestia wiary – opowiedział nieobecny Chrystus – ty już w nic nie musisz wierzyć, ty wiesz.

Na placu przed plebanią zaskrzypiał śnieg pod kołami samochodu.

Jezus powiedział, że ten Kościół – jednak – jest jego Kościołem, więc zrobię to, co mi Kościół nakazuje. Ze zmęczenia, ze strachu czy z posłuszeństwa, nieważne.

Ksiądz wstał od stołu i wyszedł przed plebanię. W zielonym oplu szyba od strony kierowcy zjechała na dół, otyły mężczyzna za kierownicą zapytał:

– Ksiądz Trzaska? Do Krakowa mam zawieźć.

– Tak, tak. To ja – odpowiedział ksiądz, podszedł do samochodu, otworzył drzwi i wsiadł do środka.

Nawet kuria, szukając człowieka do załatwienia takiej dyskretnej sprawy, jak przewiezienie jednego chudego wikarego ze Śląska do Krakowa, trafia nieodmiennie na ten charakterystyczny typ – faceta od wszystkiego. Miejsce pracy? Samozatrudniony. Działalność gospodarcza, PUH „Grażyna"(od imienia żony, szanowna pani), Ziębal Jerzy, ulica taka a taka, numer, czterdzieści cztery sto trzydzieści trzy, Drobczyce. Firma, mieszcząca się w czarnej saszetce, dzieląca ten i tak ciasny Lebensraum z telefonem komórkowym i zdjęciami dzieci. Na lewy nadgarstek malowniczo zsuwa się złota bransoletka krzykliwego zegarka, na włochatym karku wisi złoty łańcuch. Samochody z Niemiec sprowadzam, na życzenie, każdy model i typ. Wiesz pan, to jest bezwypadkowe auto, troszkę tylko puknięte było w lewy tylny błotnik, no przytarte dosłownie, dajesz pan dychę i jeździsz pan, nic tylko wachę lać i jeździć. Jaka szpachla, coś pan? Mówię przecież, że bezwypadkowe, puknięte tylko w lewy tylny, no i co z tego, że numery szyb się nie zgadzają. Panie, coś pan jest, kontrola jakości? Takie są numery, bo takie w fabryce dali. Piękny wóz. Niemiecki. Niezawodny. Jak masz pan lekką nóżkę, to piątkę na sto weźmie, nie więcej.

To takie piękne, poprawiać świat. Na lawecie jedzie spalony wrak forda focusa, a on, Ziębal Jerzy, zamieni ten śmieć w piękny samochód. Albo zawiezie busikem dwanaście osób do roboty, do Włoch, na plantację, jeden kurs starą renówką, a kasa jest. Jeździł kiedyś na taryfie, ale dał se spokój, bo kasa to jest gdzie indziej. Rano szczotkuje pelerynkę z włosów spadającą na kark, przeciera siwiejący wąs i przytyka do ucha komórkę – że jak, laguna jest do wzięcia? Rocznik zero jeden? Ile dam? No, jak za lagunkę, to dwie dychy dam. Ze jak? Wiesiek, czyś ty oszalał, co ty, kumpla chcesz oszwabić? Mówię, że dwie dychy dam.

A w niedzielę pakuje żonę i obie córki do najładniejszego z samochodów, jakie w danej chwili stoją u niego na placu, i jedzie powoli do kościoła, zadowolony, kiedy dobiegają go słowa, że Ziębal znowu nowym autem. Albo: tyn gorol zaś tym nowym autym. Na ofiarę daje często i obficie, na kolędzie sam zawsze jedzie po księdza i odwozi go z powrotem na plebanię, napoiwszy uprzednio i nakarmiwszy – bo wie ksiądz, ja tam chcę z księdzem i Panem Bogiem dobrze żyć. Jak trzeba było chodnik nareperować – załatwił betoniarkę. Łamały się gałęzie na cmentarzu – zwyżka będzie, proszę księdza, na jutro. Ja z wszystkimi chcę dobrze żyć, chyba że mi który na odcisk nadepnie. Wtedy zgnoję.

Więc skoro sam biskup proszą, żeby zawieźć wikarego do Krakowa, to w ogóle nie ma o czym gadać. Nic ksiądz nie płaci. No chyba że tak, skoro to kuria, to przyjmę, i jakoś się dołożę potem księdzu, jak ksiądz będzie ten remont dachu robił.

I takim Jurkom Ziębalom on, ksiądz Jan Trzaska, ma głosić Dobrą, ale fałszywą Nowinę. Jerzemu Ziębalowi ma wytłumaczyć, że Nowe Przymierze się przeterminowało, jak Stare, i teraz przyszedł czas na Przymierze Najnowsze. Jerzemu Ziębalowi ma to wytłumaczyć, człowiekowi, dla którego chrześcijaństwo mieści się w nawach kościoła i tam je należy raz w tygodniu odwiedzać – ale nie ma ono, oczywiście, żadnych związków ze światem motoryzacyjnych handlarzy. Bezwypadkowy, proszę pana, w Rajchu jeździł nim jeden dziadek, tak, przebieg autentyczny, to jest, proszę pana, super okazja. Panie Ziębal, musimy wejść na następny stopień wiary, gdyż ukazał mi się Chrystus.

Kiedy wikary zamilkł po wejściu do samochodu, Ziębal czekał, z szacunkiem, aż ten się odezwie. Ksiądz jednak milczał, więc kierowca w końcu zapytał:

– No, zaraz – jakieś bagaże ksiądz pewnie bierze, czy coś takiego?

– Nie, nic mi nie trzeba.

– Jedźmy.

Ksiądz zapiął pasy. Grubas wrzucił wsteczny, stękając odwrócił się w fotelu, usadowił na prawym pośladku i oparł dłoń o siedzenie pasażera, sapnął i zaczął wycofywać.

Trzask gniecionej blachy i pękających szyb. Cisza. Paniczny oddech, łapczywie wciągane powietrze, czuje, jak pasy bezpieczeństwa gniotą mu żebra. Nadęta poduszka powietrzna po orgazmie wybuchu zmieniła się w zużyty flak.

– Nic księdzu nie jest? – zapytał Ziębal, kiedy doszedł do siebie.

Ksiądz Janeczek pokręcił głową, wciąż niezdolny do powiedzenia czegokolwiek. Kierowca wytoczył swoje cielsko z samochodu. W prawym boku jego prywatnej astry tkwił zgnieciony przód czerwonej tigry, z której wyskoczyła młoda, przystojna dziewczyna i zupełnie ignorując grubasa, podbiegła do księdza Janka.

– Nie może ksiądz nigdzie odjechać. Niech ksiądz wysiada! Widziałam, jak ksiądz wyjeżdża, i musiałam księdza powstrzymać! – krzyczała.

Ksiądz Janeczek poznał ją – dziennikarka, Małgorzata Kiejdus, z „Fikcji i Mitów".

– To co, że niby specjalnie pani uderzyła w mój samochód? – zapytał Ziębal, czerwieniejąc ze złości.

Ksiądz wysiadł. Na masce pojawiły się płatki śniegu.

– Pierwszy śnieg w tym roku – powiedział.

– Niech ksiądz patrzy, ona tam stoi – wskazała dziennikarka, niepotrzebnie, bo ksiądz Janek już wiedział, o co chodzi.

W ciemnościach przecinanych tylko słabym światłem latarń, na poboczu asfaltowej drogi, stała chudziutka dziewczynka w niebieskim płaszczyku założonym na szpitalną pidżamę. Płatki śniegu, które najpierw objawiały się na wysokości pomarańczowych żarówek ulicznego oświetlenia, nieprześladowane wiatrem zsuwały się spokojnie na Anulkę, spoczywając na jej ramionach i głowie, i umierały powoli, wsiąkając w niebieską wełnę palta i w rozczochrane włosy.

Ksiądz Trzaska pierwszy raz widział dorosłą czternastolatkę. Dorosłą, bo świadomą śmierci, która nieuchronnie nadejdzie, za kilka, może za kilkanaście tygodni. Świadomą swojej słabości, swojego ciała, które samo się niszczy i pożera. Świadomą wszystkiego, czego w życiu już nie zobaczy i nie poczuje. Pocałunków, wakacji nad morzem, nowych sukienek i filmów w kinie. Dotyku mężczyzny i obiadów w restauracji, smaku wina i papierosów, porażek i zwycięstw, białej i czarnej sukni, bólu rozrywanego dziecięcą główką krocza. Anulka. To imię, dziecięce imię, którego już nie zdąży zmienić, po stokroć tłumacząc mamie (ojca nie zna i już nie pozna), że nie nazywa się Anulka, tylko Anna, albo Ania, i tak należy się do niej zwracać. Anna.

– Musi ksiądz ją uratować! Ksiądz może ją uzdrowić! Ja byłam, proszę księdza u spowiedzi, nawróciłam się, już nie pracuję w „Fikcjach", niech to ksiądz dla niej zrobi.

– Księże, zostawmy tę wariatkę. Niech ksiądz wsiada, dowieziemy się jakoś do mnie do domu, zostawię opla i pojedziemy mercem, do Krakowa niedaleko, autostradą w półtorej godziny będziemy na miejscu. Opony zimowe mam, to i śnieg nam nie straszny – mówił Ziębal, myśląc o tysiącu złotych polskich, który właśnie wymykał mu się z rąk, z każdym słowem tej wariatki. Zbliżył się do kapłana, otworzył drzwi opla i spróbował wepchnąć księdza do środka.

Ksiądz Janeczek był od niego o jakieś pięćdziesiąt kilogramów lżejszy i słabszy. Jednak ani grube jak konar łapsko, ani beczkowata klatka piersiowa i brzuch nie zdołały przesunąć księdza chociażby na milimetr.

– Co? – zdumiał się grubas i nagle, jak kafarem uderzony potężnie w pierś, przeleciał przez drogę i runął do rowu. Po chwili zaczął się z niego gramolić, sapiąc i pojękując, a ksiądz biegł już do stojącej przy drodze dziewczynki, porwał ją w ramiona – nie ważyła więcej niż trzydzieści kilogramów – i zaniósł do domu.

– Nie jadę, rozmyśliłem się – rzucił po drodze do przerażonego kierowcy, który i tak uznał, że sprawa jest śliska i należy się z całej tej historii czym prędzej wyplątać.

Janek szedł na plebanię, tuląc kościste ciałko, dziewczynka, w odruchu instynktownego zaufania objęła księdza za szyję. Dzięki ci, Jezu, kimkolwiek jesteś, Bogiem, duchem, człowiekiem – dzięki ci za dar naprawiania świata. Do fary dobiegł, otworzył drzwi kopnięciem i wpadł do kuchni. Przytrzymując chore dziecko jedną ręką, drugą zrzucił wszystko ze stołu. W domu tak zimno, a ta mała taka zmarznięta. Pomyślał o piecu i woda w rurach zabulgotała gorącem, a żeliwne kaloryfery, szczyt nowoczesności z ostatnich lat panowania cesarza Wilhelma, stęknęły i zajęczały rozprężanym, nagrzewającym się żeliwem. Z pomocą Małgorzaty, która pobiegła za nim, ksiądz umieścił Anulkę na blacie. Położył dłonie na rozpalonym czole dziewczynki.

– Zabrałam ją z hospicjum. Musi jej ksiądz pomóc – powiedziała Małgorzata.

Ksiądz Jan Trzaska zamknął oczy i poczuł, gdzie tkanki, spaczone piętnem grzechu pierworodnego, zbuntowały się przeciwko swemu Stwórcy, aby koronę Jego stworzenia zgiąć, skręcić, umazać wymiocinami, niech zdycha we własnym gównie, ta kupka błota, rozwodnionej gliny, ścierwo obdarzone duchem. Niech nie umiera, niech zdycha, niech jej forma rozmyje się w potwornych deformacjach, naroślach i guzach, niech wyje.

Kapłan uspokoił więc mnożące się zepsute komórki, wygładził je, przywrócił na ich dawne miejsce. Naprawił świat, dając tej dziewczynce życie, którego nie miała prawa mieć.

Ania otworzyła oczy.

– Będę żyć, ciociu – powiedziała.

– Ano będziesz, dziewczę, bo ksiądz Janek cię uzdrowił – powiedział siedzący na szafie Jezus. Machał nogami w sandałach, obok, opierając pośladki na piętach i obejmując kolana ramionami, kucał archanioł Michał.

Wikary zemdlał.



Kiedy otworzył oczy, zobaczył nad sobą twarz Kocika. Teofilu, Teofilu, uwolnili cię od kruka, ty pomożesz uwolnić innych.

– Obudził się – powiedział Kocik.

Silne ręce uniosły księdza do pionu. Poczuł, że ma związane ręce i nogi, a w ustach knebel.

Rzucił się, szarpnął, zawył bezsilnie przez dławiący go gał-gan. Oprócz Teofila Kocika trzymało go dwóch mężczyzn odzianych w robocze drelichy, w kaskach górniczych z lampkami. Twarze i dłonie mieli czarne od węgla. Wzięli go za ramiona i nogi i wynieśli z fary, i ułożyli na tylnym siedzeniu zaparkowanego pod schodami dużego fiata. Siedli z przodu, Kocik siadł z tyłu, obok księdza.

– Ksiądz się nie martwi, ta kobieta i dziewczynka są bezpieczne, u moich gospodarzy nocują. Jedziemy! – rzucił do kierowcy.

Porwali go, aby zamknąć w jakiejś luksusowej klinice, gdzie będzie leczył chore dzieci prominentów. Zrobią z niego medyczny automat, założą spółkę „Priest-Med Sp. z. o.o." i będą kasować po dziesięć tysięcy za korekcje plastyczne, sto tysięcy za cukrzycę i milion za raka i białaczkę. Może nawet dostanie zielony fartuch, jak doktorzy w telewizyjnych serialach? I maskę. Ale i tak wszystko pozostanie tajne, przecież nie można legalnie więzić człowieka. Zrobią mu więc złotą klatkę pełną wszelkich wygód, ale odetną go od świata. Albo zaszantażują karierą brata lub życiem ojca…

Szarpnął się w więzach. Dopiero po chwili zdał sobie sprawę, że przecież czuje intencje swoich dręczycieli. Nie chcieli go skrzywdzić.

Kocik nachylił się nad księdzem i wyciągnął spod kurtki zawiniątko.

– Mam paczkę, mam tu hostie, ale takie, że one jeszcze nie są Panem Jezusem, proszę księdza, ale mam też puszkę, potem będzie potrzebna – powiedział wariat z przekonaniem.

Ksiądz niczego nie rozumiał. Silnik starego rzęcha zakaszlał i odpalił, wycieraczki z chrzęstem starły cienką warstwę śniegu. Ruszyli. Reflektory oświetlały rój wirujących płatków, jechali we mgle, koła samochodu, obute w łyse opony, tańczyły na śliskiej drodze, jednak kierowca był wprawiony w prowadzeniu w takich warunkach. Trwało to może dwa kwadranse. Z szosy odbili w boczną drogę, kierowca wyłączył światła i dalej jechali po omacku. Samochód się zatrzymał.

Jerůna, na tym śńygu bydźe śladyšúo uźfeć, jakby tu ftoś přiloz1 – powiedział jeden z górników.

Ńy fandzol, Zefel, yno bier kapelůnka za šúapy i drap na gruba lecymy. Kocik, pozamykej auto, kluče moš we stacyjce, i lec za nami 2 – odparł drugi.

Ksiądz Janek nie wyrywał się w ogóle, górnicy wyciągnęli go z samochodu i położyli delikatnie na śniegu, po czym nożycami rozcięli siatkę płotu. Chwycili księdza, przecisnęli się przez dziurę i przez pokryte śniegiem pole truchtem ruszyli ku majaczącym w wątłym świetle latarń zabudowaniom. Kocik zamknął samochód i ruszył za swoimi kamratami.

Dobiegli do pokrytego obłażącym tynkiem muru, postawili przy nim księdza.

Moš te halby? 3 – zapytał wyższy i tęższy z górników, nazwany przez kolegę Zeflem.

Kocik wyciągnął spod kurtki dwie butelki absolwenta. Zefel wziął wódkę, wysunął konspiracyjnie głowę zza węgła, rozejrzał się, dobiegł do ścieżki i ostentacyjnie nonszalanckim krokiem poszedł do cechowni. Po paru minutach wyjrzał z drzwi, uniósł kciuk. Kocik z drugim górnikiem podnieśli księdza Janka i pobiegli do cechowni, przemknęli się przez nią, nie zatrzymując ani na chwilę, dobiegli do windy w szybie, zamknęli za sobą zasuwane drzwi.

Kapelůnek to ponoć pjyršy roz we šole śedzům, pra? 4 – zapytał mniejszy górnik.

Ksiądz wikary odpowiedział jęknięciem przez knebel. Kocik wyciągnął z kieszeni scyzoryk, przeciął więzy i knebel.

– Przepraszam, żeśmy księdza związali, ale nie było czasu. Trzaska roztarł zdrętwiałe przeguby.

– Gdzie mnie zabieracie? O co chodzi w tej farsie? – zapytał.

– Zobaczy ksiądz. Uleczymy księdza, naprawdę. Jeszcze trochę cierpliwości. Ale niech ksiądz założy drelich, żeby się ksiądz nie rzucał w oczy.

Winda zatrzymała się. Wikary zmieni! suknię duchowną na robocze spodnie, kraciastą koszulę i kurtkę. Górnicy założyli księdzu i Kocikowi kaski. Ruszyli przez chodniki i wyrobiska, wśród błyszczącej czerni ścian, stempli i szalunków, mijając nielicznych górników. Po dziesięciu minutach szybkiego marszu zatrzymali się. Zefel sięgnął za stary, gruby jak pień dębu stempel i wymacał za nim żelazną wajchę, szarpnął ją i wąski kawałek ściany między elementami podsadzki okazał się stalowymi drzwiczkami, na których zamontowano cienką warstwę skały, tak że drzwi wtapiały się zupełnie w otoczenie. Otwarte przejście odsłoniło niski korytarz, którym poruszać dało się zapewne jedynie na czworakach. Zapalił czołową latarkę i wpełzł do korytarza, za nim ksiądz, Kocik i drugi górnik, który nie odwracając się, zamknął nogą drzwi do tajemnego przejścia. Powietrze było stęchłe i śmierdzące, jednak inaczej, niż mógłby się tego ksiądz Janek spodziewać w kopalni. Nie śmierdziało tak, jak śmierdzi stara maszyna, spalonym olejem, zetlałą izolacją przewodów, nie śmierdziało fabryką, śmierdziało raczej tak, jak cuchnie zasiedlona przez meneli poczekalnia na prowincjonalnym dworcu, chociaż bez nuty przetrawionego alkoholu. Woń ludzkich odchodów, niemytego ciała i resztek jedzenia była ledwie wyczuwalna, chociaż gęstniała powoli, w miarę jak posuwali się chodnikiem.

Słabe światełko latarki nagle zsunęło się z ścian i spągu, wpadło w przestrzeń i mdłą poświatą rozświetliło niewielką kawernę, która znajdowała się przy końcu chodnika.

Fater, to jo, Jůsef, syn Půndźaúka, je zy mnům Koćik, co go znoće juž, Walek, syn Środy, i tyn kapelůnek, o kerym my wům godali. 1

Kommen Sie – odezwał się charkotliwy głos.

Wpełzli do środka. Kawerna nie miała więcej niż metr i siedemdziesiąt centymetrów wysokości, a przy tym nie była większa niż przeciętny pokój w mieszkaniu. Pod jedną ze ścian w węglowej skale wykuta była nisza, która mieszkańcowi kawerny służyć musiała za pryczę, po drugiej znajdował się krótki chodnik kończący się małym wyrobiskiem, przy wyjściu stały trzy stare drewniane wiadra pełne węglowych grud.

Mieszkaniec komory siedział na pryczy. Kiedy światło latarki Gerda spoczęło na nim, ksiądz Janek musiał wytężyć oczy, aby odróżnić jego postać od otaczających go ścian, gdyż był prawie jednolicie czarny. Błyskały jedynie białka oczu, paznokcie i nitki nieuczernionej węglowym pyłem siwizny w długich, skołtunionych włosach, łączących się z patriarchalną brodą. Razem zarost i włosy okalały grzywą tę małą głowę. Jego spodnie i kurtka zmieniły się w szmaty. Teraz, setki razy połatane, powiązane ze sobą, tworzyły misterną konstrukcję, która ledwie osłaniała ciało. Spod tych łachmanów wyzierały ramiona i nogi, chude, lecz żylaste i w istocie muskularne, pokryte czarną skórą. Czarną nie murzyńskim brązem, lecz od węglowego pyłu, który wtarł się między warstwy tkanki, a skóra, zupełnie blada, bo pozbawiona słońca, przyjęła go jak pigment.

– Raz przyszedł do mnie Chrystus – powiedział mieszkaniec podziemnej pustelni.

Ksiądz Janeczek zobaczył człowieka. Tym razem jednak to nie on widział na wskroś – jego nadprzyrodzone spojrzenie nie przenikało przez pokrytą węglem skórę. Podziemny człowiek sam ukazał się w głowie księdza. Wizja nie była aktem przenikliwości, lecz głębokiego, intymnego otwarcia.

Bogislav Freiherr von Tschiwitz jedzie pociągiem. Pociąg ruszył w Gdańsku. Bogislav jedzie na wojnę. Jest rok 1944 i bolszewickie, azjatyckie hordy są już niedaleko Ojczyzny Bogislava. Bogislav im na to nie pozwoli. Bogislav jest pomorskim szlachcicem i nie zgodzi się, żeby w folwarku jego ojca rozsiedli się komisarze w skórzanych płaszczach, o nie. Nie pozwoli, by żołdactwo o kałmuckich rysach zbezcześciło Evę, złotowłosą córkę sąsiadów, której zdjęcie Bogislav ma w pugilaresie. Bogislav jest przekonany, że kto jak kto – ale tacy jak on powstrzymają bolszewików. W jego rodzinie wszyscy noszą rodzime imiona. Ojciec, Bolko von Tschiwitz, mówi mu, że ich przodkowie byli, po królewskich Gryfitach, pierwszym rodem Pomorza. Potomkowie słowiańskich piratów, którzy na wątłych stateczkach płynęli przez Bałtyk, by łupić wikińskie osady. A potem rodzina Czywiców przyjęła najdoskonalsze wcielenie cywilizacji europejskiej – jak mówi Papa – została niemiecką arystokracją. Papa mówi, że kanclerz von Bismarck też był zgermanizowanym Słowianinem. Papa uważa również, że połączenie słowiańskiej uczuciowości i wrażliwości z niemieckim hartem, idealizmem i dyscypliną tworzy najdoskonalszego człowieka. Nie można chwalić się tym poglądem, ale Bogislav wie swoje. A wielki Panzergraf? Generał major Hyazinth Strachwitz Graf von Gross-Zauche und Camminetz, ze starej śląskiej szlachty. I pod jego rozkazy jedzie służyć Bogislav, jako pancerny grenadier w 1. Panzer Divison.

Wszystko to traci jakiekolwiek znaczenie po dwóch tygodniach. Bogislav zapomina o tym, że jest von Pommern i von Tschiwitz, o Słowianach i Germanach, o Panzergrafie i nawet o blond włosach Evy. Wszystko, co czuje, to strach i nienawiść, nic więcej. Boi się bolszewików, bo boi się okrutnej i strasznej śmierci, obiecuje sobie, że ostatni nabój zachowa dla siebie – chociaż wie, że nie zdoła sam do siebie strzelić. Nienawidzi ich za to, że tak bardzo się boi, nienawidzi również za to, co widział w miejscowościach, które Sowietom odbili.

Po kilku miesiącach służby do strachu i nienawiści dochodzą jeszcze zwątpienie i znieczulenie. Zwątpienie wywołane odwrotem, który zamienił się w ucieczkę. Znieczulenie, bo po dziesiątym z kolei kamracie nie da się już płakać, a dwudziestego z kolei już się nawet nie grzebie. Wszystko się zaciera. Obraz rodzinnego dworu, folwarku, złotowłosej Evy, złotych pól, przez które przechadzają się z ojcem. Ojciec zrywa kilka kłosów, trze je między dłońmi jak w żarnach i wydmuchuje plewy. Na dłoni zostają mu złote ziarna pszenicy, ojciec pokazuje je Bogislavovi, który ma siedem lat. Oto prawdziwe złoto, synku, cenniejsze niż wszystko inne – i dzisiaj jeszcze zaczniemy żniwa. Tata w samej koszuli pomaga chłopom, pogania, krzyczy, śmieje się, dworskie dziewki przynoszą chłodne mleko w dzbankach, ktoś klepie kosę – i jakby dzwon bił – ktoś usiadł na kamieniu i mokrą osełką zgrzyta po ostrzu, rozrzucając rdzawe krople. Wszystko się zaciera. Białe obrusy i drezdeńska porcelana, z której piją kawę, śmietanka w mieczniku, srebrne łyżeczki. I ciasto z jabłkami. Miękkie łóżko i jedwabne prześcieradło. Ubrania z angielskiej wełny, szyte przez krawca Szkota w Danzig, miękkie buty… Wszystko się zaciera. Jakże szykownie kawaler się prezentuje! Jest błoto, śnieg, krew. Zwierzęce spanie na ziemi albo na zardzewiałej podłodze transportera. Zwierzęce jedzenie z wielkiego kotła. Spleśniałe papierosy, śmierdząca, rosyjska machorka. Zdobyta wódka pali w ustach; kiedy ostatni raz się kąpał? Nikt już się nie goli, bo nie ma kiedy, nie ma już dyscypliny ani pruskiego drylu. Pochylony w płytkim okopie, do ich stanowiska, zmierza luterański kapelan.

Kinder, Kinder, geht zurück! Einen Kilometer weiter gibt es Panzern, hundert von Panzern, und Unmenge von Sovieten, Infanterie. Ihr seit doch nur 'ne Kompanie und habt keine Panzerfäuste. Flieht! Rettet euch! Ihr werdet um sonst sterben! Schont eures junges Leben! 1

Za kapelanem biegnie dowódca, kapitan, hełm pokryty białą farbą, biały kombinezon na mundurze.

Ich verbiete es Ihnen! Sie begehen verrat, ich werde Sie vom Militärsgericht stellen. 2 – Wymachuje pistoletem i wrzeszczy, wściekły, zdeterminowany. – Der Erste, der versucht zu fliehen, wird von mir persönlich erschossen, ihr habt dem Führer geschworen eure Köpfe hinzulegen, wenn es Nötig ist! 3

Milczą, spojrzenia wbite w błoto, zęby zaciśnięte jak pięści. Milczą.

Was jetzt, Kerls, wollt ihr denn ewig leben? 1 – ryczy kapitan, zdradzając swoją erudycję albo tylko duchową jedność ze starym władcą Prus, bo od dawna gardzi tak samo swoim, jak i cudzym życiem. Ta postawa udziela się żołnierzom i bagnet z sykiem wychodzi z pochwy, zamach, i wbija się w nerki kapitana, który, zdziwiony, wypuszcza z rąk walthera i klęka na oba kolana, krwawa plama na białym płótnie. Bogislav wyszarpuje bagnet spomiędzy oficerskich żeber i uderza drugi raz, wyżej. Kapitan pada na ziemię, ksiądz patrzy jak oniemiały na trupa, a oni uciekają, kilkadziesiąt par butów przebiega po zamordowanym dowódcy, wciskając trupa coraz głębiej w rzadkie błoto na dnie okopu.

Hauptmann Kischke ist bei einem Handkampf mit einem sovietischen Soldaten umgekommen, Herr Oberst. Sterbend, gab er uns dem Befehl zum Rückkehr 2. Czy to prawda, proszę księdza, co opowiada ten gefreiter? Ksiądz spuszcza wzrok, wpatruje się w czubki swoich saperek i wreszcie mówi, że das ist die aufrichtigste Wahrheit, Herr General, so ist es gewesen. 3

Miasteczko spalone do cna po kilku tygodniach walk. Bogislav i dwóch kamratów. Złapali sześciu sowieckich sołdatów i polską radiotelegrafistkę. Radiotelegrafistka ma żółte, słomiane włosy, kiedyś krótko ścięte, teraz niesfornie sterczące we wszystkie strony. Ruscy siedzą z głupimi minami dookoła ognia, w rękach trzymają chleb i słoninę. Radiotelegrafistka cicho szepcze „Zdrowaś Maryjo, łaskiś pełna, Zdrowaś Maryjo, łaskiś pełna" – powtarza bez przerwy swoją mantrę. Bogislav rozbraja ruskich, którzy odetchnęli, bo chyba obawiali się, że zginą od razu. Jednak nie, Bogislav najpierw zabrał im karabiny, dopiero potem i on, i kamraci nacisnęli na spusty. Kiedy zdziera z radiotelegrafistki mundur, obnażając białe, miękkie ciało, jasne włosy na łonie, miękkie, brązowe sutki, które zaraz kurczą się na mrozie, myśli, że w zasadzie trzeba było najpierw ściągnąć z Rusków szynele, bo mróz nie puszcza, można by się w nocy owinąć drugim płaszczem, a z dziurawych i zakrwawionych żaden pożytek. Dziewczyna leży naga na swoim własnym płaszczu, nie broni się, szepcze tylko swoją modlitwę. Bogislav rozsuwa jej kolana, kładzie się na niej, rozpina pas i guziki rozporka i gwałci ją, szybko, krótko i pospiesznie. Jeden kamrat uciekł, rzygając, kiedy zobaczył trupy, drugi głośno żartuje i pogania Bogislava, bo on też ma pani coś do powiedzenia. Bogislav, po krótkim spazmie, wstaje i odchodzi na bok, poprawiając mundur, kamrat odwraca dziewczynę na brzuch, gwałci, po czym Bogislav wyciąga pistolet i strzela.

Bogislav sądzi, że to wojna uczyniła go tym, kim jest. Nie zostało mu nic z młodzieńczej zadziorności, którą wypełniony był w drodze na front. Bogislav wie, że stał się bydlęciem, jednak uważa, że to nie on jest temu winien, lecz Stalin razem z Hitlerem.

A potem podnosi ręce, kiedy lufa pepeszy dźga go w pierś. W ciągnącym się kilometrami sznurze jeńców człapie na wschód, ich mundury zmieniają się z każdym kilometrem. Z symbolu przynależności, noszonego z dumą i honorem – orzeł na lewej piersi, wstążka Krzyża na guziku, odznaki na prawej kieszeni – zamieniają się w kłęby szmat noszonych ze złudną nadzieją zachowania ciepła. Rosyjski szynel, kobieca chustka zawiązana na głowie, dłonie owinięte szmatami. Myśli wtedy, że sowiecki żołnierz, który go wziął do niewoli, był dobrym człowiekiem, bo mógł go po prostu zastrzelić i nikt by nie zauważył. Tymczasem Timofiej Kiryłowicz po prostu nie miał już nabojów i straszył Niemca bezradną pepeszą z pustym magazynkiem.

Ma szczęście, zamiast do Magadanu, trafia do kopalni na Śląsku. Codziennie zjeżdża na dół, pracuje ponad siły czternaście godzin i otępiały, bezwładny wraca na pryczę w obozie, przekonany, że już umarł. Mijają lata, a on pogrąża się w apatii, jego umysł i dusza upodabniają się do ciała. Stają się suche, żylaste, odporne – i unikają każdego zbędnego ruchu, jakby oszczędzając się na przyszłość. Kiedy leży na pryczy, nie myśli, nie tęskni, nie liczy dni, nie wspomina kobiet, domu, nie czeka na paczki (których mu i tak nikt nie przysyła) i nie marzy o amnestii, nie ma żadnych nadziei ani pragnień. Staje się zwierzęciem. Kuli się pod ciosami, które wymierzają mu żydowscy strażnicy, i nie czuje do nich nienawiści. Nie boi się ich, traktuje bicie i szykany tak, jak prawdziwi ludzie w prawdziwym świecie traktują drobne niedogodności, wynikające chociażby z pogody. Czy ktoś nienawidzi deszczu? Nie ma przyjaciół, nie ma wrogów.

Na pryczy obok numeru trzydwaosiemdwadziewięć, który kiedyś był Bogislavem, kładzie się nowy więzień, niski i wątły, w grubych okularach w rogowej oprawie. Jestem ksiądz Smollka. Ich bin Priester Smollka. Je suis prêtre Smollka. Przedstawia się po kolei w paru językach, powoli, nie dostrzegając żadnej reakcji w oczach towarzysza. Trzydwaosiemdwadziewięć nie czyni nawet gestów, jakie robi człowiek, kiedy chce uwolnić się od czyjegoś towarzystwa. Nie odwraca się demonstracyjnie na drugi bok, nie unika wzrokowego kontaktu. Nie zrywa się z pryczy i nie wali nowego więźnia pięścią w twarz, żeby pokazać mu, kto tu rządzi. Po prostu, ma swój mur, którego nikt nie przebije. Nikt.

Ale ksiądz Smollka nie jest w obozie przez przypadek, bo nic nie dzieje się przez przypadek. Wie, że Bóg ma co do niego swój plan i w obozowym baraku może dokonać tyle samo lub więcej, niż dokonałby z barokowej ambony, głosząc rzeczy ostateczne górnikom, ich tłustym żonom, żylastym ojcom i matkom o grubych ramionach i szerokich zadach. Ci spokojni Ślązacy, którzy żyją tak, jakby nic się nie zmieniło, pracują lojalnie na swoich grubach i w swoich hutach, bo tak należy, jak pracowali dla Hitlera, tak pracują dla Stalina. Pracowaliby i dla Napoleona albo Czyngis-Chana, bo tak świat jest urządzony, że o czwartej czterdzieści trzeba wstać, iść siedem kilometrów do roboty, przebrać się, zjechać na dół, odrobić szychtę, po fajrancie wyjechać we šole na wjyrch, přeblyc śe i lyźć śedym kilometrůw duma, na úobjod. A w ńydźela úoblyc śe čorny ancug i iść na mšo 1. Taki jest rzeczy porządek. I tak samo jak wytrwali są w swojej lojalności wobec władzy, chociaż władają nimi wcielone diabły, tak samo lojalni są wobec swojego farořa. Nie wstępują do partyzantki ani do partii. Zakładają białe koszule i w letnim słońcu, przy dźwiękach trąb, w kraju pod władzą gruzińskiego diabła, kroczą za przemierzającym ulice Najświętszym Sakramentem, jakby władza tego Juliana Apostaty dwudziestego wieku nie sięgała na ulice śląskich wsi i miast. Jakby macki katowickiego UB nie mogły wślizgnąć się na bruk polerowany podeszwami i kolanami procesji. Bogu co boskie, Stalinowi co stalinowskie. I życie w familokach toczy się rytmem roku liturgicznego, a w Stalinogrodzie, który kiedyś był Katowicami, tłumy walą w niedzielę na sumę. W każdym z nich tkwi niewolnik i jednocześnie patrycjusz, bo pracują równie sumiennie, jak obojętnie gardzą obyczajami i rytuałami nowej władzy.

Jak ma ich ewangelizować ksiądz Smollka? Co może im powiedzieć, krew z ich krwi, ale tak różny, bo płonący świętym oburzeniem, niezgodą na świat. Chciałby wyrwać ich z letargu. Jak możecie, kłaniacie się Bogu, a potem idziecie do kopalni, i wyrywając ziemi bryły węgla, służycie diabłu, mordującemu na Syberii waszych braci w wierze. Wasi synowie, którzy nie wrócili z wojny, tkwią w obozach na Kołymie albo tutaj, w Świętochłowicach, a wy płaczecie za nimi, ale co rano zjeżdżacie do kopalni, żeby diabeł mógł waszą pracę przekuć na nowe czołgi i karabiny, by zniewolić resztę świata. Mimo napomnień biskupa, nie zmienił retoryki. Czy poruszył serca swoich parafian – nie wiedział, natomiast na pewno drgnęło serce w kilku konfidentach UB, z obowiązku uczęszczających na mszę. A od tego drgnienia do brutalnych przesłuchań i obozowej pryczy powiodła księdza Smollkę droga krótka i szybka.

Będzie więc ewangelizował tam, gdzie ewangelizowali ci, których moc i władzę przekazał mu biskup, co położył mu na głowie dłonie i uczynił kapłanem. Skoro oddał swoje życie Jezusowi, to ufa mu bez zastrzeżeń. Skoro Panu podobało się umieścić go w więzieniu, to widać tutaj właśnie jest jego miejsce. Zaczyna zatem od tego człowieka, który leży na pryczy obok.

I ksiądz Smollka mówi, a dusza Bogislava – zwłókniała, wyschnięta, martwa – powoli, pod siłą słów kapłana wilgotnieje, mięknie, wraca do życia. Po trzech tygodniach odezwał się po raz pierwszy, po dwóch miesiącach zaś Bogislav Freiherr von Tschiwitz wyspowiadał się z całego swojego życia.

I ksiądz Smollka zaczął wygrzebywać chrześcijanina spod tych zwałów trupów, spod zgwałconej dziewczyny. Bogislav kiedyś był luteraninem, ale jest przekonany, że we wszystkich pobielonych zborach świata nie było nawet części tej wiary, którą ma przemawiający do niego ksiądz.

Cztery lata trwa formacja, jakiej kapłan poddaje tę młodą bestię, najpierw spuszczoną ze smyczy, a potem pobitą i zakutą w łańcuchy, ujarzmioną i złamaną. Z mordercy i gwałciciela, gorzej, z niewolnika wykuwa chrześcijanina. Na tyfus umiera dopiero wtedy, kiedy więzień trzydwaosiemdwadziewięć staje się człowiekiem wolnym, spokojnym i odważnym, pewnym swoich przekonań, wewnętrznie skupionym i pełnym siły. Jeśli ktoś mógłby wejrzeć w duszę Bogislava i byłby świadom warunków, w jakich dokonuje się ta przemiana, nie uwierzyłby, bo nawet w zacisznych murach seminariów nauczycielom chrześcijaństwa rzadko udaje się taka sztuka. Jednak ksiądz Smollka nie jest wcale zdziwiony, bo czuje się jedynie skromnym pomocnikiem Chrystusa. Umiera spokojny. Ostatnia katecheza, jaką mówi pomorskiemu arystokracie, opowiada o klasztorach, powołaniu do odwrócenia się od świata w zakonach kontemplacyjnych i o idei monastycznej od Benedykta do dziś.

Bogislav modli się o wolność, bo chce wyjść z więzienia i wstąpić do klasztoru. Po kilku dniach żarliwych modlitw nagle pojmuje, czego chce od niego Pan, i nie modli się więcej o wolność, bo przecież już jest wolny. Całuje dłonie strażników, którzy z wściekłości biją go jeszcze mocniej, i modli się za nich. Aż wreszcie któregoś dnia, kiedy zjeżdża na dół, pojmuje, że już nigdy nie ujrzy słońca i nieba. Po prostu to wie i sądzi, że zginie na dole. Próbuje więc porozmawiać ze strażnikiem, ale dostaje tylko pałką, rozmawia ze współwięźniami, ale ci od dawna traktują go jak wariata. Kiedy pęka stempel, Bogislav jest gotowy. Pater noster, qui es in caelis. Ku swojemu zdziwieniu, nie ginie. Przypomina sobie gimnazjum: czy niebiosa powinno się wymawiać „kelis", czy może raczej „czelis"? Skała, która oderwała się od sufitu, oddziela go od innych więźniów i strażników. Gasi lampę, siada na spągu, opiera się o czarną, gęstą ciemność, pyta: „Herr, hast für mich als Busse für meine Sünden den Tod vom Durst vorgesehen?" 1. Jemu, skazańcowi, nie przysługuje przywilej wolnego górnika – do wolnego górnika, żywego lub martwego, zawsze dotrą ratownicy, którzy będą odrzucać skały tak długo, aż znajdą ciało lub człowieka. Wolny górnik mógłby po prostu usiąść i czekać, pewien, że ktoś doń przyjdzie. A on, trzydwaosiemdwadziewięć, może być pewny – nikt nie przyjdzie. W kancelarii pisarz dopisze stosowną adnotację do akt, wykreślą go z ewidencji, jego miska i koce zostaną wciągnięte z powrotem na stan do magazynu, koniec. Bogislav nie boi się śmierci, ale na myśl o męczeństwie umierania z pragnienia drżą mu ręce, bo wie, co to znaczy – kiedyś siedział w karcerze, bez wody, przez cztery dni. I wtedy czuje na twarzy delikatny powiew. Skoro jest powiew, skoro rusza się powietrze, to znaczy, że może gdzieś być wyjście. Zapala lampę, szuka i znajduje. Sanctificteur nomen tuum. Zawał odsłonił fragment wejścia do starego korytarza, wąską szczelinę. Bogislav jest chudy, przeciska się więc i nagle staje w korytarzu, w którym nigdy nie był. Bóg ma plan co do mojego życia – myśli Bogislav i po prostu idzie tym chodnikiem, który, już to wie, łączy się z inną kopalnią. Adveniat regnum tuum. Potyka się o stare podkłady i pogięte szyny, kiedy dochodzi do większego chodnika, zawraca. Bóg ma plan co do mojego życia. Nie wie, co będzie. Znajdą go górnicy, wolni górnicy, wyprowadzą na zewnątrz i trafi z powrotem na swoją pryczę. Strażnicy uznają, że to była próba ucieczki i zatłuką go na śmierć. Dein Wille geschehe, auf Erden, wie im Himmel. Ciche i odległe echo słów, które w innej epoce płynęły z pomarszczonych ust kaszubskiej niańki – Będze wólo twoja, jak v njebje, tak na zemji – i opływały małe ciałko ostatniego szlachcica, który urodził się w pomorskim pałacu, zanim wolą ludu pracującego miast i wsi zamieniono go na ośrodek pomocy społecznej. Po paru godzinach słyszy kroki. Fiat voluntas tua, sicut in caelo, et in terra. „Sikut in czelo" czy „sikut in kelo"?

Górnik, który poszedł się wysikać daleko w górę nieużywanego chodnika i znalazł tam człowieka w łachmanach, od razu orientuje się, z kim ma do czynienia. Postanawia pomóc skazańcowi, którego strażnicy obozu zapewne uznali za martwego. Zostawia mu swoje drugie śniadanie i wodę w butelce i każe czekać. Panem nostrum catidianum da nobis hodie. Bogislav czeka.

Tej nocy, pierwszej nocy bez poranka, bez początku i końca, Bogislav podejmuje decyzję. Skoro Ojcowie Pustyni, o których opowiadał mu ksiądz Smollka, uciekali na pustynię, by być bliżej Boga i dalej od poborców podatkowych, on zostanie pustelnikiem w kopalni. Odpokutuje swoje winy, nie widząc już nigdy światła, będzie się modlił, żył na łasce górników, z tego, co zechcą mu przynieść. Et dimitte nobis debita nostra, sicut et nos dimittimus debitoribus nostris. Jeśli nie zechcą, umrze, wszystko w rękach Pana. Żeby bezczynność nie stawała mu się okazją do grzechu, będzie także pracował, wyrąbując węgiel. Aby nie zadowolić się tylko zamierzeniami i dobrymi chęciami, bierze kilof, który zabrał z sobą z zawału, i uderza nim w ścianę. I drugi raz, ledwie zarysowując skałę.

Pierwszego dnia, który dniem jest tylko chronologicznie, bo pod ziemią nie wstaje słońce, Bogislav oznajmia górnikowi, który z dwoma kamratami przyszedł go zabrać na powierzchnię („kaj my lo wos našikowali jaki stary ancug, ščewiki, troska pjyńyndzy i jodúa, co byśće mjeli, jak bydźeće do Rajchu ućekać. Bo wyśće sům ńymjecki wojok, pra?” 1), że nie wychodzi na zewnątrz. Nie tłumaczy swojej decyzji, prosi ich tylko najpokorniej, by raczyli mu co drugi dzień przynieść troszkę chleba i wody, tyle, żeby przeżył. Prosi też o krucyfiks, modlitewnik – najlepiej brewiarz – i świece albo zapas karbidu i wody do lampy, żeby mógł się modlić. Poza tym nie potrzebuje niczego.

Ludzie prości posiadają dar wyczuwania i rozumienia Bożych szaleńców, który zanika, kiedy człowiek staje się ironiczny i nabiera dystansu. Górnik i jego trzej kamraci nie wiedzą, że w Rosji lud zna instytucję jurodiwych, ale wyczuwają bez trudu, że człowiek, z którym rozmawiają, jest kimś więcej niż zwykłym wariatem. Bez słowa godzą się na jego prośby.

Bogislav zaczyna wykuwać swoją pustelnię. Karbid z sykiem wpada do wody, trzaska zapałka i acetylenowy płomyk rozświetla czerń. Bogislav pieczołowicie oddziela węgiel od łupków i swój urobek składa na pryzmie – kiedy przyjdą jego nowi opiekunowie, oddaje im owoc swojej pracy. Oni dają mu jedzenie, jeden ładuje węgiel na taczki, a pierwszy, który go znalazł, przyklęka i prosi o błogosławieństwo. Czym mam cię błogosławić, tymi rękami, na których jest krew niewinnych? A Bóg w głowie Bogislava mówi mu – tak, tymi rękami, na których jest krew niewinnych. Et ne nos inducas in tentationem, sed libera nos a malo. Więc błogosławi, prosi jeszcze o godzinną klepsydrę. Hanys, pierwszy górnik, sporządza ją własnoręcznie, podgrzewając szkło palnikiem. Według tej klepsydry Bogislav zaczyna żyć, modlitwa, praca, odpoczynek. Do grona opiekunów podziemnego pustelnika Hanys i kamraci wtajemniczają jeszcze trzech i każdy z nich nadaje sobie przydomek od dnia tygodnia – pod takimi imionami zna ich Bogislav – sądzą, że w razie wpadki utrudni to życie ubekom. Bogislav wiele nie potrzebuje, a żony przecież nie protestują, kiedy Środa mówi: „Dźiśej dej mi do taše wjyncy klapšnitůw, bo we środy jo mům gúůd" 1. Niedzielą zostaje ksiądz, wikary w jednej z pobliskich parafii, który nie jest co prawda w stanie co tydzień zjechać na dół i odprawić dla pustelnika mszy, ale miesięczne interwały raczej zostają zachowane. Bogislav pamięta zaś każdą komunię, którą przyjął w ciągu swojego długiego życia. Każdą, mimo że wszystkie są takie same, rozgrywają się w tej samej scenerii czarnej pustelni oświetlonej syczącym płomykiem kar-bidki. I za każdym razem przyjmuje tego samego Chrystusa, pamięta je jednak, po kolei, każdą z osobna. Quia tuum est re-gnum et potestas et gloria.

Wtajemniczeni opiekują się Bogislavem, na którego wszyscy już mówią „fater", a kiedy któryś z nich odchodzi z gruby, wyznacza swojego następcę, najczęściej syna lub najbliższego krewnego. Zrozumienie doniosłości pustelniczego życia, w połączeniu ze strachem przed UB, a później SB, powoduje, że żaden z nich nie puszcza nigdy pary z gęby. W ciągu sześćdziesięciu lat pod ziemią parę razy pustelnik jest o krok od dekon-spiracji, wtedy jednak opiekunowie przekonują ciekawskiego, że postać, którą widział, to Skarbnik, strażnik podziemi. Komuś, kto widział zgarbioną, długowłosą sylwetkę Bogislava wspierającego się na kilofie, nietrudno było uwierzyć w legendy o duchu kopalni. Inni dzielili się na niedowiarków, którzy kpili, i wierzących, którzy się bali.

Dzisiaj, żaden z Dni Tygodnia nie jest już ten sam; chociaż Poniedziałek, Piątek i Sobota jeszcze żyją. Zgarbione, żylaste stařiki zjeżdżają czasem na dół, inni przymykają na to oko. Niby chodzą, oglądają stare chodniki i wyrobiska, po czym gubią się w plątaninie korytarzy, prowadzeni przez synów lub wnuków, i składają krótkie odwiedziny swojemu fatrowi.

In saecula. Amen.

Sześćdziesiąt lat rekluzji, sześćdziesiąt lat życia spędzonego w ciemnościach, na modlitwie i pracy, na żebraczym chlebie. Sześćdziesiąt takich lat przybliża człowieka do Boga tak blisko, jak tylko można zbliżyć się za życia.

Ksiądz Janeczek po tej dobrowolnej, intymnej introspekcji, która w parę sekund objawiła mu sześćdziesiąt lat życia człowieka, co przebył drogę od bestii do świętego, zrozumiał, dlaczego górnicy przywieźli go na dół. Teofil Kocik musiał się domyślić albo wyczuł obecność i sprowadzili go do tutaj, do tego pustelnika – świętego, żeby go sprawdził. Dalej, niech sprawdza.

– Wyjdźcie stąd już – powiedział Bogislav do górników. Zapanowały ciemności.

– Raz przyszedł do mię Chrystus – kontynuował chrapliwym głosem i dziwną polszczyzną. – A ja mu powiedział: wypierdalaj! Wypierdalaj mi stąd, gnoju! I on poszedł sobie wtedy. Bo ja wiedział, że nie jestem godzien oglądać Chrystusa w tym życiu. A skoro niegodzien ja oglądać Chrystusa, to jakże on mi się mógł pokazać?

Zamilkł. Podziemną pustelnię wypełniła cisza, jakiej nigdy nie słyszy się na powierzchni, cisza absolutna i ciemna. Zostali naprzeciwko siebie, jakby obdarci z ciał. Głos pustelnika, nie łamiąc tej ciszy, rozbrzmiał naraz w głowie księdza Janka.

– Miałby nas Bóg oszukać? Miałby zwieść swój Kościół i kazać nam przez dwa tysiące lat wierzyć w nieprawdę?

Nie! Ależ tak! – myśli ksiądz Janeczek.

– Czyś święty? Czy duszę masz tak czystą, abyś przystąpić mógł do komunii? To może każdy człowiek, kiedy zmyje z siebie grzech w sakramencie pokuty. Cóż więcej trzeba, niż mieć Jezusa w sercu, jeść jego ciało i pić jego krew? Czy trzeba mieć jeszcze Jezusa w swojej izbie? Grzech narusza porządek Boży…

Objawił mi się przecież! Tak po prostu, przyszedł, bo może i mu wolno!

– Dał ci moc. Patrzenia w ludzką duszę, przeszywania jej na wskroś. Coś więcej, niż mieli najwięksi spowiednicy – ale dał ci tę moc i nie związał jej nijak z sakramentem pokuty. Możesz w ludziach czytać, a potem pisać o tym gazecie, nie? Nie nałożył na nią wędzideł, jakie nałożył na każdego z kapłanów -tajemnicy, przebaczenia, bycia boskim uchem.

Uzdrawiałem! Chore dzieci!

– Wszedł do ciebie przez furtkę twojej pychy. Obmacał cię dokładnie od wewnątrz i wyczuł, co cię boli, po czym po prostu nacisnął. Ty – filozof, z dobrej, warszawskiej rodziny. Kapłan studentów, powiernik tajemnic ludzi mądrych, wytwornych i światłych, ty, na wsi! Śląskiej wiosce, zamieszkanej przez ludzi suchych, obojętnych i głupich. Rzucił ci więc przynętę – oto przychodzę do ciebie, osobiście, Bóg do człowieka, twarzą w twarz, upokarzam się, aby być równym tobie. Ciebie, spragnionego, nie trzeba było długo przekonywać, abyś napił się z tego źródła. W jednym cię nie okłamał, bo tego nawet on nie może. Nie powiedział nic o Eucharystii, bo tkanki tego cudu nic nie może naruszyć. Jesteś kapłanem i co dzień dokonujesz największego cudu, co powtarza się we wszystkich kościołach na całej ziemi, bierzesz do ręki chleb i w twoich palcach zamienia się w ciało naszego Boga. Ty, najbliższy świadek i poruszyciel tego cudu – na każde twoje życzenie Chrystus przychodzi – uwierzyłeś w kuglarskie sztuczki. A wszędzie indziej: kłamał – mało tego, przyznawał się do kłamstw, bo jeżeli w twoim pokoju mówił prawdę, to kłamał dwa tysiące lat temu w Palestynie, i na odwrót. Przyznawał ci się więc otwarcie – jestem kłamcą, wielkim kłamcą, oszukałem te miliardy ludzi, którzy zasiedlili ziemię. A kto jest kłamcą, kapłanie?

Nie, musisz się mylić. Uzdrawiałem. Dziewczynka, mała, chora na białaczkę, w hospicjum. Taka mądra, która wiedziała, czego w życiu nie zasmakuje i czego nie zobaczy. Widziałeś wdzięczność w jej oczach, kiedy odebrałem jej chorobę? To ma być złe?

– Człowieku małej wiary! Otwarłeś następną furtkę dla niego. Ile razy myślałeś, patrząc w tej waszej telewizji na głodujące dzieci albo na dzieci zdeformowane, co rodzą się i przerażają swoje matki – jak Bóg może na to pozwalać? Tylko dlatego, że nie udaje ci się tego pojąć, zarzucasz Bogu okrucieństwo? Czyś szalony? Kiedy matka nie pozwala dziecku bawić się na parapecie otwartego okna, maleństwo może sobie myśleć, że matka jest okrutna, ale tyś jest dorosłym mężczyzną, kapłanem Kościoła, i ty pozwalasz sobie poprawiać wyroki Boga?

W korytarzu zamigotała lampka. Czwartek zajrzał do pustelni.

Fater, to juž bydům dwje godźiny. Wjela ješče? 1

Dwie godziny! W ciemności i ciszy, ksiądz Janek miał wrażenie, że upłynął może kwadrans.

– Już. Przyjdźcie za pięć minut, będzie msza. A teraz, księże, niech mnie ksiądz wyspowiada.

– Ja mam ojca spowiadać? – krzyknął wikary. – Na mnie przecież spoczywa wielki grzech!

– A cóż to ma do rzeczy? Niech ksiądz siada tutaj i spowiada. Wikary usiadł obok pustelnika i nagle dotarło do niego, że

Bogislav nie śmierdzi. Człowiek, który od sześćdziesięciu lat mieszka pod ziemią, nie myje się – nie śmierdzi. W korytarzu cuchnęło, w samej kawernie również unosił się zapach dusznej stęchlizny, ale sam pustelnik był bezwonny.

– Pamięta ksiądz formuły po łacinie?

Ego ti absolvo…

– Pamiętam – odpowiedział. I zaczęli.

Przed księdzem otworzył się świat wycia w ciemność, świat przerażającej samotności, którą co raz przerywają jeszcze bardziej przerażające odwiedziny stworów, jakim widać do podziemnej pustelni jest całkiem blisko. Świat strachu i pokrytych łuskami łap, które z nienawiści do wszystkiego co święte zatykają usta i nos śpiącemu. Świat ogromnej, skręcającej tęsknoty za złotym łanem pszenicy, dłonią w dłoni ojca i dotykiem kłosów, słońcem, które sprawia, że włosy schną natychmiast po wyjściu z rzeki. Świat najstraszniejszych pytań: a jeśli to wszystko na marne? I kiedy nacisnął spust, a ciało dziewczyny drgnęło, szarpnięte kawałkiem ołowiu. I przychodzą do niego wszyscy, których kiedyś zabił – to kiedyś jest tak odległe, dla księdza Bogislav równie dobrze mógłby opowiadać mu o bestialstwach wojny galijskiej – a on się ich boi, drży z przerażenia, że chwycą go i pociągną do piekieł, do których z podziemi jest tak blisko.

Ego te absoho a peccatis tuis. In nomine Patris, et Fiili, et Spiritus Sancti, Amen. 1

Głowa pustelnika opiera się na ramieniu księdza, Boży człowiek szlocha, kiedy ręce kreślą znak krzyża, towarzysząc łacińskim słowom. Oto moc zaklęta w słabość, porażka w zwycięstwie, wielkość w małości, świętość w grzeszności. Zbrodniarz, który pokutuje za grzechy swoje i całego świata. Kameduła piekieł, zakopany w podziemiach, który na milczenie skazał nie tylko swe uszy, ale i oczy na wieczną ślepotę.

Górnicze lampki rozświetliły boskie ciemności. Górnicy układają w celi, pod węgielną ścianą ołtarz, zapalają na nim świece. Wręczają księdzu Janeczkowi stary mszał.

I w piekielnych czeluściach, prawie dotykając piętami rogów samego Władcy Much, ksiądz Janeczek odprawia Ofiarę, po łacinie, w starym, trydenckim rycie z mszału pustelnika, do którego nie dotarło jeszcze aggiornamento. Kiedy w palcach unosi do góry kawałek opłatka skradzionego z kościoła przez wariata, zmielone ziarna sklejone wodą, które zamieniają się w samego Boga, wraca doń wiara i spokój.

Udzielił komunii pustelnikowi i klęczącym górnikom, w podziemnej dziupli zapanowała cisza przerywana tylko cichym mamrotaniem, jakie wydobywało się z pomiędzy warg Bogislava.

– Pokonasz go ogniem, dwoma płomieniami. Jeden musi palić się przy twoim sercu, schowaj tam hostię, tym pokonasz go w sobie. Drugi, ziemski ogień, niech spali postać, którą przybrał.

Ksiądz chowa konsekrowane hostie do puszki. Wiesza ją sobie na szyi. Oczy Teofila Kocika płoną, bo Teofil słyszy, jak robaki przesuwają się między kamieniami i jak szepczą do siebie diable tajemnice. Słuchał ich, kiedy wracali czarnymi chodnikami, słuchał ich nawet w windzie, mimo łoskotu biegnących przez bloki lin i łańcuchów, ich głosy, zaaferowane i przestraszone, umilkły dopiero, kiedy wyjechali na powierzchnię.

– Bały się one, proszę księdza, bały się Jezusa, co go ksiądz ma w tej puszeczce, proszę księdza – wyszeptał wikaremu do ucha, kiedy przemykali się przez plac kopalni do dziury w plocie.

Droga powrotna dłużyła się księdzu Jankowi tym bardziej, że zaczął padać świeży śnieg i duży fiat na łysych oponach toczył się powoli po śliskiej drodze, kręcąc bączki na każdym zakręcie. Siedział na tylnej kanapie samochodu, znowu w swojej wytartej sutannie, z Najświętszym Sakramentem ukrytym w złotym puzderku na piersi. W dłoniach ściskał naciętą na krzyż kostkę trotylu, z wetkniętym w nią zapalnikiem.

Fater pedźeli, že tym moće špryngnůnć caúo fara 1 – powiedział jeden z górników, wręczając mu bombę.

Świtało. Kiedy w końcu podjechali pod plebanię, zaparkowali na placu i wysiedli z samochodu, przejaśniło się już zupełnie. W blady, jesienno-zimowy poranek pod farą zgromadziło się kilkanaście osób. Przybysze, spowici w grube ubrania, przytupywali i zacierali ręce, wypuszczając kłęby pary i papierosowego dymu. Na widok księdza pogasili tytoń, ucichli i zamarli w oczekiwaniu, czy pójdą do kościoła, czy mają czekać tutaj, przed plebanią.

Czy powinien im wyjaśnić? Powiedzieć: „ludzie, kłamałem, w dobrej wierze, ale przedstawiałem wam fałszywe świadectwo"? Ich przecież okłamał podwójnie, na szczęście może, nie zburzył ich prostej wiary prostych ludzi. Patrzyli z zaciekawieniem na szary przedmiot w rękach księdza – ktoś z kopalni rozpoznał, że to materiały wybuchowe, szeptali coś między sobą, ale zaraz umilkli znowu, ufali mu.

– Idźcie do kościoła, ludzie. Mam tutaj coś do załatwienia. Poszli. Dwie postacie, większa i mniejsza, ociągały się i wreszcie oszołomiony ksiądz Janek ujrzał między nimi Małgorzatę i Anię. Dziennikarka nagle odłączyła się od zmierzających w stronę świątyni ludzi, podbiegła do księdza, przyklęknęła przed nim i ucałowała go w dłoń.

– Jest zdrowa, uzdrowił ją ksiądz. Nigdy tego księdzu nie zapomnę. Podarłam moją legitymację i dzwoniłam już do redakcji, że już u nich nie pracuję. Zmienił ksiądz moje życie, przywracając życie Ani.

– Idź do kościoła – powiedział sucho ksiądz Janek, ze ściśniętym gardłem, a kiedy odeszła, wspiął się po schodach i wszedł na plebanię, starannie zamykając za sobą drzwi.

Jezus-nie Jezus siedział w kuchni, za stołem, siorbiąc herbatę z wyszczerbionego kubka.

– No i co, odwidziało ci się? – zapytał.

– Kim jesteś?

– Daj spokój, księże. Wiesz przecież doskonale. Czy to moja wina, żeś uwierzył, że odwiedził cię Jezus w towarzystwie archanioła Michała? Zaprzeczyłem każdemu dogmatowi twojej wiary, jednocześnie nie kłamiąc co do mojej własnej natury, mówiłem bluźnierstwa, a tyś, głupcze, myślał że ja jestem Synem Bożym?

– Odeślę cię z powrotem do piekieł, szatanie – wyszeptał ksiądz.

– Daj spokój, księże, po raz drugi mówię. OK, nie byliśmy z sobą do końca szczerzy. Ale co to zmienia? Wybrałem księdza, bo mi się ksiądz podoba. Jest ksiądz dumny, inteligentny, zdecydowany, silny. Nawet lepiej, że sprawa się wyjaśniła, bo możemy grać w otwarte karty. Ja chcę, żeby ksiądz pociągnął za sobą do mnie ludzi, uwodząc ich uzdrowieniami, mocami, które księdzu dałem – a dam i nowe. A ksiądz czego za to chce? Uwielbienia? Dam je księdzu – już dałem. Władzy? Kobiet? Pieniędzy? Wielkości? Chce ksiądz być kardynałem Richelieu? Napoleonem? Stalinem? Prezydentem USA? Władcą świata? Co mi tam, mam wiele planet, jedną mogę księdzu oddać. Dam księdzu nieśmiertelność, władzę, moc, będą się przed księdzem gięły karki mocarzy i rozchylać się przed księdzem będą usta i uda kobiet.

Wraz ze słowami Diabła kuchnia na farze zniknęła. Stali w pustce, a szatańska wyliczanka pożądliwości przywoływała je do życia. Przed księdzem nie pojawiały się obrazy, Szatan nie urządzał dlań filmowego pokazu, lecz urzeczywistniał pokusy, dawał je posmakować księdzu w całości, jak przedstawiciel handlowy, który najlepszemu klientowi daje na parę dni najnowszy model swojego produktu, aby ten, używając go, przekonał się, jak bardzo go pragnie.

Kiedy Diabeł powiedział „władza", ksiądz Janeczek przestał być księdzem Janeczkiem. Stał się Janem. Jan siedział na tronie (Zbyt staroświeckie? Oczywiście, bez obaw!) – nie, za wielkim biurkiem, w gabinecie w penthousie najwyższego drapacza chmur. Przez otaczające go szyby widział świat, cały świat, nad jakim panuje, przez armię posłusznych urzędników, przez ciekłokrystaliczne ekrany na biurku, przez rozmowy toczone na fotelach z brązowej skóry, przy cygarze i koniaku. Siedzi, nie nosi już złachanej sutanny, lecz garnitur z najmiększej wełny, jedwabną koszulę i krawat, skromny aż do obrzydliwego przepychu zegarek na przegubie, a przed nim, w fotelach, zasiadają możni tego świata, lecz nie opierają się wygodnie, nie zakładają nogi na nogę, jak on, nie zaciągają się dymem z cygar i nie rozkoszują smakiem koniaku. Siedzą wyprostowani, szczęśliwi, że on – on, Jan – uprzejmym gestem zaprosił ich, by usiedli. Podziękowali za cygaro – może zbyt ich rozpieszcza? – i trzymają je w dłoni, jak relikwię. Cygaro, które naprawdę zwijała na swoich nagich udach kubańska dziewczyna w apogeum swojej kobiecości. Tytoniowe liście trą o brązową skórę, która sprężyście ugina się pod naciskiem długich palców, po wewnętrznej stronie ud, pod zakasaną spódnicą nie nosi majtek, a jej dłoń muska miękkie fałdy jej kobiecości, zabiera z sobą jej czysty i mocny zapach i przenosi go na liście tytoniu. Odejdź, zniknij, człowieczku – wycofuje się więc tyłem, małymi kroczkami, gnąc się w ukłonach, a zamiast niego pojawia się ta dziewczyna, siedzi w zakasanej spódnicy, pełna oddania i miłości, lecz również pełna odwagi, zdecydowania i pożądania. Ma spódnicę, luźny, rozsznurowany gorset i białą koszulę, jakby przyszła do niego z dziewiętnastego wieku, z gorsetu wyłaniają się piersi o sutkach nabrzmiałych, rozchyla nogi, trochę, powoli, zupełnie, siedząc na skraju fotela, otwiera się przed nim. I staje się wszystkimi kobietami świata, nosi uwodzące stroje wszystkich epok, zawiera w sobie wszystkie perwersje świata w ich najszlachetniejszych, artystycznych, pozbawionych groteski przejawach. Stoi na wysokich obcasach, w pończochach, naga i władcza, a on klęczy przed nią, jest jej niewolnikiem, on, władca świata, jest chłopcem, jest mały i bezbronny, a ona jest jego nauczycielką, właścicielką, jest potężna i silna. I znów jest mężczyzną, a one, bo jest ich wiele, wiją się przed nim w atłasowej pościeli, ich języki, jak węże, wsuwają się między wszystkie wargi, ich dłonie, ciała, idealne, gładkie, sprężyste, o napiętych pośladkach i ciężkich piersiach, a on nie jest już chuderlawym księżykiem, jest pięknym mężczyzną, wysokim, silnym, muskularnym, lecz szczupłym, mięśnie brzucha zakreślają szlachetne linie, jak wycięcia w pudle skrzypiec, i bierze je, wszystkie, na pościeli, wyginają się pod nim, gną grzbiety, wysuwając ku niemu kształtne zadki, wbijają paznokcie w jego twarde pośladki, a on je wypełnia, rozrywa, krzyczą, otwierają szeroko usta. Czego chcesz więcej?

Sam widzisz, daję ci wszystko. Wszystko.

– Idź precz, Szatanie – szepcze ksiądz Janek, odrywając wargi od kobiecych ust.

Są też inne sposoby. Nie chcesz marchewki, może zechcesz kija.

Całuje trupa. Jej język, nabrzmiały i czarny, jeszcze tkwi w jego ustach, a spomiędzy zupełnie białych oczu i powiek wypełzają czerwie i pełzną po sinej skórze, skóra zgniła i pod dotykiem jego palców odchodzi z mlaskiem, odsłaniając mięso. I trup się porusza, obejmuje go palcami obłażącymi z ciała. Strach najpierw kiełkuje, potem rozkwita i wreszcie wypełnia go całego, staje się przerażeniem, nie ma nic, nie ma Boga, nie ma świata, nie ma matki i ojca, jest tylko on, on, mały robak, pyłek, przygnieciony ogromem pustki, słabości, maleńki. Lecz gdzieś, na samym końcu świata, na horyzoncie zdarzeń, jest punkt, który rośnie i zmienia się w świetlistą postać, piękną i jasną, która wyciąga do niego dłoń, pełną nadziei i przyjaźni.

Tylko ja jestem twoim przyjacielem, tylko ja cię kocham. Tylko ja.

– Idź precz, Szatanie – szepcze ksiądz Janek ostatkiem sił. – Jestem od ciebie słabszy, lecz si Domini pro nobis, quis contra nos? 1

I znowu są w kuchni na farze, a Lucyfer, świetlisty i piękny, największy, najpotężniejszy duch, patrzy na człowieka, na człowieczka, na ten wypełniony gównem worek mięsa, na to pokraczne stworzenie, które musi żreć, pić, srać, które się poci, śmierdzi, choruje, zdycha i on, Niosący Światło, boi się tego nędznego stworzonka.

Ksiądz Janeczek kładzie na stole szarą kostkę trotylu, odwraca się i chce wyjść.

Lucyfer łapie go za ramię i stoją na chórze drobczyckiego kościoła, oparci o barierę, spoglądają na siedzących w ławkach ludzi. Kościół wypełniają ci, których ksiądz Janek uzdrowił, młodzi i starzy, kobiety i mężczyźni, modlą się do Boga, dziękując za cudowne przywrócenie do życia.

– Zabierzesz im to, co dałeś, zabierzesz im nadzieję. Jak wszystko z mojej mocy, ich zdrowie zniknie, kiedy się ode mnie odwrócisz.

Stoją naprzeciwko Ani, która klęczy obok swojej nawróconej cioci.

– Zabierzesz jej to, co jej dałeś – nadzieję na życie. Czy może być coś straszniejszego, przywrócić zdrowie śmiertelnie choremu, po czym mu je odebrać?

Ksiądz Janek mięknie. Oni wszyscy, którzy tu siedzą, a przede wszystkim ci, którzy są mu bliscy, Kocik, Ania, umrą, bo on chce swojego zbawienia.

– Może to jest ofiara, którą powinieneś ponieść, Janek. Może powinieneś wziąć na siebie potępienie, aby oni mogli żyć. Powtórzysz ofiarę Chrystusa, umrzesz za nich śmiercią wieczną, szlachetniej, bo nie zmartwychwstaniesz.

Janek, ksiądz Janeczek, odwraca się do Niosącego Światło i chce skinąć głową, zgodzić się i zapaść się w świetlistą postać. Balansuje już na krawędzi, zrobi to dla nich, odkupi swoje winy swoim potępieniem, zniknie, zapomną o nim, będzie cierpiał przez wieczność, dla ich szczęścia.

Lecz, kiedy spadał już w dół, w toń świetlistych, przytulnych ramion, ktoś chwycił go za włosy, pociągnął z powrotem do siebie, na górę. Czarny pustelnik, Bogislav, szepcze do niego:

– To wielki kłamca, księże. Niech ksiądz przypomni sobie, co należy mu powiedzieć.

I ksiądz Janeczek krzyczy:

– Wypierdalaj, Szatanie! – I strąca z ramienia świetlistą dłoń. Wychodzi z kuchni, przechodzi przez korytarz, otwiera drzwi, schodzi po schodach i już jest na podwórzu. Ze zdziwieniem zauważa, że minął cały, krótki, zimowy dzień i szary świt zamienił się w szary zmierzch. W środku Szatan krzyczy ze strachu. Górnicy, którzy przez cały dzień cierpliwie czekali przed plebanią, grzejąc się w aucie, słyszą ten wrzask. Ksiądz Janeczek sięga do kieszeni, wyciąga z niej czarne pudełeczko z wysuwaną anteną i czerwonym przyciskiem zabezpieczonym pleksiglasową szybką. Unosi osłonę, przekręca przycisk i naciska.

Głuchy huk nadyma na ułamek sekundy ściany i dach plebanii, pęcznieją jak na filmie rysunkowym i zaraz rozrywa je w ognistej kuli eksplozji, w świętym ogniu znika Niosący Światło i znika sam ogień, zamykając się w kuli dymu i opadającym na ziemię deszczu szczątków. Kocik wyskoczył z samochodu, wrzeszczy jak wariat, śmieje się i podskakuje w szalonej radości.

Wikary myśli o swoim artykule o inkulturacji, którego szczegółowy konspekt w drobinach twardego dysku spadł na kupę gruzu, w jaką zamieniła się plebania. Z kościoła wybiegają ludzie, niczego nie rozumiejąc. Dziennikarka, trzymając za rękę swoją siostrzenicę, wychodzi z nimi i również nic nie rozumie. Tylko Ania czuje, jak z jej ciała ucieka życie, które zagnieździło się tam na chwilę, i mdleje.

Ksiądz Jan Trzaska nie ma odwagi spojrzeć w oczy tym, którzy modlili się w kościele, odwraca się więc i idzie w stronę lasu. Nikt go nie zatrzymuje, tylko Teofil Kocik, wiejski wariat, idzie za swoim księdzem, słabnąc z każdym krokiem. Dogania go, chwyta za rękę i idą razem, mijają domy plujące węglowym dymem, który wyrwawszy się z kominów, ciężko ściele się po ulicach. Szarość świata zmienia się w czerń, wątle oświetlaną ulicznymi latarniami.

– Teofilu, Teofilu! – woła śnieg, wołają czarne pnie drzew. Ale ty, Teofilu, nie słuchasz, nie słuchasz. Świat mówi, znów, z całą mocą, ale ty nie słuchasz, nie słuchasz szumu swojej zatrutej krwi. Kruk zawisnął nad tobą w powietrzu, trzepocze skrzydłami, przesuwa się tak powoli, jak ty stawiasz krok za krokiem, wsparty na ramieniu księdza Janka, któremu ty pomogłeś – ty, Teofilu, zrobiłeś w życiu coś, ty, z domu bordowej dermy, ty, uratowany z pyska krowy, ty, któremu w głowie zamieszkał kruk. Ty, ścierwo z dworca, ty, Teofilu, za którym mama zamknęła drzwi, pamiętasz i zostałeś tylko ty, ta pani, biurko i krzesło z dermy z czarną lamówką, która jak robak otaczała bordowe śliskie siedzisko, lepiła się ta derma do twoich nagich ud wystających z krótkich spodenek, Teofilu! Kruk zatruł ci żyły, kruk zabrał chorobę, kiedy z twojej głowy przeszedł do głowy księdza i wyglądał przez jego oczy, jak lotnik przez szybki w kabinie samochodu albo robotnik w koparce, tak, Teofilu, jak robotnik w koparce, taki mały, mały jak kruk, a ruchem dłoni na tych wszystkich drążkach – napatrzyłeś się na nie, jak spałeś na budowach, Teofilu -porusza wielką łyżkę, jak kruk, co siedzi w głowie, porusza ręką człowieka. Ale Czarny Dziadek wyrzucił kruka precz, daleko, zna się przecież z robakiem, który przesuwa się między kamieniami w ziemi, pamiętasz, kamyki i piasek przyjemnie trą o gibkie, segmentowane ciałko, malutkie nóżki jak rzęsy falują, odpychają się od grudek ziemi, Czarny Dziadek przegnał ich i boją się, i kruk wisi w powietrzu, tak, widzisz go, Teofilu, jak wisi, ale nie zsunie się przez powietrze, nie wczepi się w twoją głowę, chroni cię Czarny Dziadek. I ksiądz wysadził w powietrze plebanię, kruk miał tam gniazdo na kominie i spaliły się jego pisklęta, czarne jak węgiel i bezokie, o miękkich dziobach. Teraz trucizna musiała wrócić i czujesz, Teofilu, jak trucizna niesie ci do nóg i rąk zimno, i jak śnieg spada ci za kołnierz, topnieje i cieknie po plecach, ale idziesz Teofilu, bo on idzie, bo musisz dojść.

Kiedy wchodzą do lasu, Kocik słabnie zupełnie, w końcu osuwa się na ziemię. Krew płynie z jego ust, cieknie z uszu, życie z niego ucieka. Ksiądz Jan rozumie to, szepczą obaj słowa ostatniej spowiedzi, nie ma świętych olejów, ale ma Najświętszy Sakrament, który został mu z podziemnej liturgii i ukryty w złotej kasetce spoczywał mu na piersiach, dodając sił podczas konfrontacji z Diabłem. Opłatek, co jest Ciałem Chrystusa, kiedy ksiądz przytyka go do warg Teofila, nasiąka zaraz krwią, która wypełnia usta umierającego, Kocik przełyka hostię i umiera.

Nic już do ciebie nie mówi, świat zamilkł, a ty wnosisz się do jednego Głosu, który przemówi do ciebie: Teofilu, Teofilu!

Wikary wstaje od trupa. Śnieg pada na stygnące ciało, pokrywając je szybko białym całunem.

Ksiądz idzie dalej, bez celu, aby po prostu iść, idzie przed siebie, las zamienia się w pola, pola zmieniają się w podmiejskie nieużytki, wreszcie, dygocząc z zimna, wikary idzie między blokami, po osiedlowych uliczkach, dochodzi do centrum miasta, którego nie rozpoznaje, i w końcu, wyczerpany, siada na ławeczce obok neogotyckiej katedry i zastyga w bezruchu.

– Mamo… – szepcze.

Pokrytego z nawietrznej strony śniegiem księdza w samej sutannie, siedzącego na ławce pod kościołem, policjanci z nocnego patrolu biorą w pierwszym momencie za ofiarę jakiejś księżowskiej popijawy. Ksiądz jest oszołomiony, jednak przytomny, policjanci nie wyczuwają od niego zapachu alkoholu, ale wikary nie odpowiada na pytania, nie odzywa się ani słowem. W końcu starszy policjant rozpoznaje księdza, o jakim czytał artykuł w „Nowinach Gliwickich" i kojarzy go z eksplozją na farze w niedalekich Drobczycach, o której dowiedział się przez radio. Powinien był go w zasadzie zatrzymać na cztery osiem, ale jakoś głupio mu aresztować księdza, jakoś tak by to po ubecku było – i to sławnego księdza, postanowił więc odwieźć zatrzymanego do kurii, przecież nie ucieknie, a jakby co, to oni się wyprą, że go w ogóle widzieli.

Zaparkowali pod kurią, starszy aspirant nacisnął na pierwszy lepszy przycisk domofonu i naciskał tak długo, aż jakiś wściekły, zaspany ksiądz otworzył drzwi. Kapłan chciał zbesztać natręta, ale powstrzymał się w ostatniej chwili, kiedy spostrzegł mundur policjanta. Po chwili wyciągali wyziębionego księdza z radiowozu, w tym czasie zbudzony kapłan zdążył zbudzić innych, których przytomności wymagała ta nietypowa sytuacja, i sam gliwicki biskup pomocniczy w zielonym szlafroku pofatygował się uścisnąć prawicę starszego aspiranta, podziękować wylewnie i uprosić dyskrecję, odwołując się do niezbyt gorących uczuć religijnych policjanta, której to raczej letniej temperatury nie był ksiądz biskup świadom. Starszy aspirant wraz z partnerem byli jednak pod wrażeniem ważności biskupa, który zaszczycił ich rozmową, więc zgodzili się na wszystko, o co ich prosił. Starszy aspirant w skrytości ducha wystawił sobie, jak fajnie by było, gdyby biskup udzielił ślubu jego córce i temu łachudrze, za którego Marysia zdecydowała się wyjść. Przynajmniej coś będzie tak, jak powinno.



Po tym, jak Janek wyrzucił go od siebie z plebanii, Andrzej wrócił do Warszawy. Znajomy pismak z „Faktu" nie dał się zablokować i puścił artykuł mimo próśb i gróźb Trzaski. Andrzej musiał więc zająć się ojcem, który dopiero z gazety dowiedział się, że jego młodszy syn stał się sławny. Andrzej Trzaska junior przekonał zatem ojca, że to spisek agentury, mający na celu zdyskredytowanie jego, Andrzeja Trzaski seniora, starego anty-komunisty, członka ROPCiO. Najpierw wyciągną Jaśka na świecznik, a potem strącą jako wariata albo szarlatana. Ojciec uwierzył. Więcej zachodu kosztowało Andrzeja przekonanie starego, że jego pomoc nie jest konieczna, że on, pierworodny, wszystkim się zajął i wszystkiego dopilnuje. Stary w końcu uwierzył, odpuścił i zapadł się w przepaść fotela, ciężko i bez nadziei.

Kiedy ojciec zasnął, Andrzej poszedł do gabinetu, śrubokrętem otworzył wątły zameczek szuflady, przerzucił parę teczek i skoroszytów i znalazł tę, której szukał. Zszarzałą od kurzu, brudną, ale podpisaną. Wychodząc, popatrzył na drzemiącego w fotelu ojca przez chwilę w zadumie – ojciec nigdy by się na to nie zgodził. Nie możemy być tacy jak oni, synku, oni użyliby przeciwko nam wszystkiego, ale akurat jemu, biskupowi, musimy odpuścić, Andrzejku, w imię większego dobra. Ludzie przestaną im wierzyć, a komuś wierzyć muszą. To bardzo źle, że Kościół nie oczyścił się sam, Andrzejku, ale teraz już za późno, musimy zagryźć zęby i znosić tych łajdaków, i liczyć tylko na Ducha Świętego. Poza tym, przecież sam wiesz, nie powinniśmy posiadać tej teczki, Andrzejku.

Aha, takiego wała. Mógł się Ziarkiewicz sam przyznać, mógł nie naświetlać swojej szlachetnej gęby w każdej telewizji trzy razy dziennie, mógł się nie ustawiać w roli sumienia Kościoła, narodu i całego, w ogóle, świata. Trochę pokory można było, księże arcybiskupie, w sobie odnaleźć. Jeśli nie mógł się ksiądz biskup przyznać, to trzeba było przynajmniej trzymać się cienia, a nie tokować w pełnym świetle i wystawiać innym certyfikaty moralności lub jej braku. Trzeba było nie walić na każdym kroku w „ciemnogród", bo ciemnogród, reprezentowany chwilowo przez moją skromną osobę, właśnie się wkurwił, Ekscelencjo, i oddał. Sądził Ekscelencja, że ja blefuję, no to ja powiedziałem „sprawdzam", Ekscelencjo. Proszę bardzo.

Okrył ojca pledem, tata mruknął coś przez sen, a Andrzej wyszedł z domu, wsiadł do samochodu i zadzwonił do Wojtka

Szafrańca z „Wprost". Spotkali się pospiesznie, w andrzejowej alfie zaparkowanej pod siedzibą tygodnika; Wojtek usiadł na miejscu pasażera i nieco zirytowany, zapytał obcesowo:

– Co jest?

Andrzej wręczył mu teczkę. Szafraniec, zmęczony wyścigiem, gruby dziennikarz w grubych okularach, świadomy swojej przyszłości, którą za dobre pieniądze spędzi za niewygodnymi biurkami, a potem wykituje na zawał na jakiejś kurwie albo przy wigilijnej kolacji między dziećmi i wnukami. Trzymał teczkę w dwóch palcach, patrząc na wypisany na niej pseudonim.

– Pierdolisz, Jędrek, nie wierzę.

– Wiesz, kto to? – odpowiedział Andrzej, gapiąc się na witrynę kiosku z gazetami, pod którym zaparkował alfę.

– Kurwa, jasne, że wiem, wszyscy wiedzą, ale nie wierzę. Nie wierzę, żeby kwity na Ziarkiewicza mogły się tak po prostu znaleźć. Kwity się nie znajdują same z siebie, wiesz przecież.

– A jednak, Wojtek, a jednak. Otwórz.

Wojtek Szafraniec drżącymi dłońmi rozwiązał tasiemki. Przejrzał pożółkłe raporty i zeznania, spisane ręcznie i na maszynie.

– Dalej nie wierzę, to fałszywka. Nie wiem, Rydzyk ci to dał, Jędrek? Albo ktoś, nie wiem… Michalczewski Ziarkiewicza nie znosi, może to od niego? – pytał.

Andrzej odwrócił się na fotelu i chwycił dziennikarza za ramię.

– Wojtek, skończ pierdolić. Bierzesz czy nie? Gówno mnie obchodzi, czy uważasz to za fałszywkę, czy nie, tu są jego podpisy, idioto. Bierzesz czy nie? Decyduj teraz. Przyszedłem do ciebie pierwszego, bo cię lubię, ale jak ci się to nie podoba, to nie, jadę z tym do Sławka Grabka, będzie mnie po rękach całował.

Szafraniec milczał przez chwilę, gapiąc się na złożoną na swoich kolanach teczkę.

– Biorę – powiedział w końcu.

– No to bierz i spadaj. Cześć.

– Cześć.

Szafraniec wysiadł, sapiąc, trzasnął drzwiami. Jędrek zacisnął dłonie na kierownicy. Przepraszam, tato.

Zadzwonił do domu, do Kaśki, przeprosił ją, powiedział, że jedzie na Śląsk, ratować Janka. Kaśka milczała, on też milczał, skoro nie doczekał się odpowiedzi.

– Kocham cię, Kasiu – powiedział w końcu.

Odłożyła słuchawkę. Zaklął i wściekłym ruchem wrzucił wsteczny, wyjechał z parkingu z piskiem opon, wymuszając pierwszeństwo i gnając przez Warszawę na Raszyn, Janki i gierkówkę, tłumi! wściekłość adrenaliną. Za Jankami próbowali go zatrzymać gliniarze, ale Andrzej wcisnął tylko prawą stopę w welurowy dywanik, a psom nie chciało się gonić wariata, bo po co, skoro przejeżdża obok nich pięćdziesiąt samochodów na minutę. Za minutę pełna godzina, włączył Trójkę, żeby posłuchać wiadomości. Dobrzmiały ostatnie akordy głupiej piosenki, radio odegrało dżingiel i spiker zaczął od wiadomości z ostatniej chwili. W Drobczycach pod Gliwicami, wsi znanej ostatnio z działalności charyzmatycznego księdza Jana Trzaski, doszło do wybuchu na plebanii. Zabytkowa plebania została całkowicie zniszczona, policja odmawia komentarza, nieoficjalnie mówi się o przypadkowym wybuchu gazu.

Jędrek poczuł, jak wnętrzności skręcają mu się na supeł. Splątane jelita zwężają się, zaciskają, plączą, żołądek kurczy się i wyciąga do góry, zaczepiony o przełyk, płuca nie chcą brać powietrza. Ręce zaczęły mu drżeć, nawet zaciśnięte na kierownicy. Zjechał na pobocze, obszedł samochód dookoła i trzęsąc się, wybebeszył walizkę w poszukiwaniu fiolki z białymi tabletkami. W końcu znalazł, odmierzył sobie trzy pastylki i połknął je bez popijania, przemocą nieomal wpychając je sobie do przełyku. Nie przestawał się trząść, siadł za kierownicą i czekał, aż lekarstwo zadziała. W komórce znalazł numer do Szafrańca i zadzwonił do dziennikarza, żeby zająć się czymkolwiek.

– No? – zapytał w komórce głos zasapanego grubasa.

– Obejrzałeś?

– Tak.

– Kiedy puścisz?

– W poniedziałek pójdzie, cały numer zmieniamy. Dzwoniłem już do kurii, odmówiono mi spotkania i komentarza. Spodziewali się tego? – wysapywał Szafraniec, zmagając się z astmą i schodami.

– Tak.

– Kawał chuja z ciebie…

– Pierdol się, Szafraniec.

– Nawzajem – warknął grubas, a Jędrek wyłączy! telefon, potarł oczy rękami, wrzucił jedynkę i wyrywając w szutrze pobocza głębokie blizny, wszarpał się na drogę, goniony rykiem klaksonów. Docisnął gaz do dechy, patrzył, jak wskazówka obrotomierza dosięga czerwonego pola, sprzęgło, zmieniał bieg i następny, następny, alfa grzała sto dziewięćdziesiąt po marnym asfalcie, roztrącając nieomalże samochody po tłocznej o tej porze gierkówce. Przełączył radio na CD, PJ Harvey, może być, puścił muzykę najgłośniej, jak się dało.

Na wysokości Częstochowy ruch stężał. Zwolnił, wreszcie zatrzymał się w potężnym, dwustronnym korku. Wśród samochodów, wolno przesuwających się z naprzeciwka, Jędrek wyłowił wzrokiem jeden, tigrę z rozbitym przodem. Zza szyby ti-gry wygląda znajoma twarz. Ta laska od Urbana, litewskie jakieś takie nazwisko, Kiejstut, Kiejdus. Węszył, kurwiszon, koło Janka i wywęszył, cholera jasna.

W końcu, w Katowicach wyskoczył na A4 i może przycisnąć, było już późno i autostrada pustawa, alfa znowu wyrwała do przodu, mimo cienkiej warstwy mokrego śniegu na drodze Jędrek cisnął gaz, jechał środkowym pasem, co chwila tylko miękko wyskakując na lewy i mijając nierozpoznawalne w ciemnościach samochody. Elegancki kokpit żarzył się przyjemnie, w Gliwicach zjechał z autostrady, ale złym zjazdem, zgubił drogę.

Włączył GPS-a i odnalazł drogę do Drobczyc. W samej wsi drogę już pamiętał, plebanię wskazała mu niechybnie łuna, migocząca światłami błękitnymi i pomarańczowymi, widoczna z daleka w czarnej wsi – zapewne odłączyli prąd po wybuchu. Zaparkował daleko od plebanii, wysiadł i ruszył piechotą.

Na miejscu oświetlone potężnymi reflektorami gruzowisko przeczesywali strażacy z psami, dookoła stały trzy samochody strażackie, kilka radiowozów i karetek, wszystkie błyskały niebieskimi światłami, między samochodami zaś kłębił się tłum gapiów, przepychając się z policjantami usiłującymi odsunąć ludzi od dymiącej jeszcze ruiny. Andrzej chwycił za rękaw najbliższego gapia i zapytał:

– Co się stało z księdzem Trzaską?

Śpryngnyli fara i pošli furt… 1 – odpowiedział lakonicznie Ślązak, zwracając się przestrzeń i nie odwracając oczu od ruin.

– Co zrobił? – Jędrek nie zrozumiał.

Jerůna, dyć godům 2: špryngnyú no, wysadził w powietrze plebanię i poszedł sobie, pra?

– Jak to, wysadził? – Jędrek dalej nie rozumiał.

Ciekawski Ślązak, zirytowany już nieco uporem swojego interlokutora, odwrócił się doń, zmierzył Andrzeja wzrokiem i siląc się na polszczyznę, powiedział:

– Proszę pana, co mi głowa zawracacie? Normalnie, bomba mieli ksiądz, taką jak w filmach, z zapalnikiem, nacisnęli guzik i fara wyleciała w powietrze.

Andrzej przełknął ślinę.

– Ale nie było go w środku!

Chopje, gupiśće sům? 3 Jak, w środku? Na placu stali, tak to wysadzili i poszli, jakby byli w środku, to jakby poszli?

Andrzej już nie słuchał, wmieszał się w tłum. Wszyscy indagowani potwierdzali, że Jasiek przeżył eksplozję oraz że sam ją wywołał i że oddalił się w nieznanym kierunku.

Wsiadł więc do samochodu i krążył bezładnie okolicznymi drogami, wyglądając brata. Dzwonił na policję, wypytywał dyskretnie o księdza, ale oczywiście odmawiali udzielenia jakiejkolwiek informacji. Tajne przez poufne.

W końcu zrezygnował, na ekraniku GPS-a znalazł swój hotel i jadąc za wskazaniami, które podawał mu automat urywanym, chociaż aksamitnym głosem dojrzalej kobiety, zaparkował pod kostką „Qubusa", szpecącego neoklasycystyczne i neogotyckie centrum plastikowym wrzodem swojej potężnej bryły. Skonstatował to, z niejaką satysfakcją myśląc o swoim wszechstronnym, artystycznym wyrobieniu. Przeszedł gładko rozmowę w recepcji, wjechał na anonimowe piętro i pogrążył się w anonimowym pokoju, między pościelą, hotelowymi ręcznikami i dziesiątkami hotelowych kanałów w hotelowej telewizji. Leżał, zmieniając kanały, różowe panienki z Playboya mijały się z telezakupami, aż zasnął w końcu ciężkim, znużonym snem. Obudził go pisk wydobywający się zza ekranu testowego, o dziwnej porze, trzeciej nad ranem – wstał, z pulsującą bólem głową, wyłączył telewizor, poczłapał do lodówki, wypił duszkiem butelkę wody mineralnej i zasnął ponownie.

Obudził go dzwonek komórki. Numer zastrzeżony.

– Pan Andrzej Trzaska? – zapytał konfidencjonalnym szeptem męski głos.

– Przy telefonie. Kto mówi?

– Proszę pana, nie przedstawiam się z pewnych powodów, mogę panu powiedzieć jedynie, że jestem księdzem. Dzwonię do pana na prośbę pańskiego brata, mam przekazać panu, i za pana pośrednictwem, że z pana bratem jest wszystko w porządku. Od siebie mogę dodać, że księdzu Jankowi nic nie zagraża, ale wymaga pomocy i my mu tej pomocy udzielimy. Proszę się nie martwić. Odezwiemy się wkrótce. Do widzenia.

– Halo! Co ksiądz mówi? Jakiej pomocy? – wrzasnął Andrzej do słuchawki, która już milczała.

Złożył komórkę, z nierozpakowanej torby wyszarpał dżinsy, wciągnął je, dopiął, włożył sweter, kurtkę i zbiegł do recepcji, zapytał o najbliższy kiosk i po dziesięciu minutach siedział przy kawie i śniadaniu, z najnowszym „Wprost" w dłoni.

Z okładki uśmiechała się twarz arcybiskupa Ziarkiewicza, a na czarnym tle sutanny świeciły na czerwono kapitaliki jednego słowa: „JUDASZ".

Tato musiał skapitulować, ale ja tę wojnę rozpętałem na nowo, Ekscelencjo, i tym razem to ja wygram i nie spocznę, póki nie będę wiedział, że Ekscelencja resztę swoich dni spędzi w jakimś zacisznym klasztorze (daleko od głównych dróg, tak mi dopomóż, Panie Boże). Nie trzeba było pastwić się nad pokonanymi, Ekscelencjo, to się zawsze źle kończy.

Otworzył magazyn na stronach z cover story i czytał, zagryzając słowa croissantem i popijając kawą. Na pierwszy rzut oka widać, że materiał praktycznie nieprzygotowany, w zasadzie przedrukowali kopie paru dokumentów z teczki i dodali krótki odredakcyjny komentarz, nie mieli na więcej czasu, ale to nieważne przecież. Ważne jest, że tę bitwę ze współczesną Targowicą wygrał. Ma szczęście, biskup, że żyjemy w XXI wieku – żywota dokona na wygnaniu w klasztorze, a nie na szubienicy, jak powieszeni za Kościuszki targowiczanie, ówcześni specjaliści od dzielenia się radością, biskupi Kossowski i Massalski. Zadzwonił do ojca.

– Tato, widziałeś dzisiejsze „Wprost"? – zapytał, omijając wstępy.

– Widziałem, Jędruś, widziałem – odpowiedział ojciec zgaszonym głosem.

– I co ty na to?

W słuchawce zapanowała cisza przerywana tylko ciężkim oddechem Andrzeja Trzaski seniora.

– Nie wiem, Jędruś – powiedział w końcu ojciec. – Nie wiem. Może to dobrze, żeś mi te dokumenty wykradł i opublikował, może ja niesłusznie to odkładałem na przyszłość, na święty nigdy. Tylko – nie wiem, boję się o Janka. Nie o to nawet, że on już żadnej kariery w Kościele nie zrobi, ale o to, żeby go nie skrzywdzili jakoś. On jest taki delikatny, wiesz, Jędrek?

– Wiem, tato. Dlatego musiałem to zrobić.

– Może masz rację. Teraz musisz za niego walczyć. Trzymaj się, synku.

– Do widzenia, tato.

Ledwie zdążył odsunąć komórkę od ucha, a ta rozdzwoniła się znowu. Spojrzał na wyświetlacz – pulsujące czerwone serduszko i imię, „Kasia". Patrzył bezmyślnie w wyświetlacz przez chwilę, wahał się, ale odebrał.

– Andrzej, wróć do domu, proszę cię… – powiedziała cicho.

Milczał.

– Andrzej…

Nie mógł z nią rozmawiać. Przerwał połączenie, trzaskając klapką telefonu, ale sumienie zakłuło go tak mocno, że zaraz otworzył ją z powrotem i szybko napisał SMS-a: „Przepraszam, Kasia. Kocham Cie. Bede za cztery godziny". Dopił kawę, patrząc na te osiem słów, jakby decyzja o powrocie do Warszawy nie powstała w jego głowie, jakby pochodziła z zewnątrz i tylko przypadkiem trafiła na wyświetlacz komórki, którą trzymał w ręku.

Nacisnął „wyślij".



Małgosia Kiejdus poznała najpierw samochód, sportową alfę romeo, a potem dopiero kierowcę. Minęli się powoli, ledwie tocząc się po asfalcie, patrzyli na siebie przez parę minut, ale żadne z nich nie opuściło szyby.

Małgosia zapomniała o nim zresztą już w momencie, kiedy zniknął jej z oczu. Cała jej uwaga koncentrowała się na zawiniętej w koce, cicho oddychającej dziewczynce na ciasnym tylnym siedzeniu samochodu. Dziewczynka dobrze rozumiała, co się dzieje: właśnie odebrano jej prezent, którego nigdy nie powinna dostać. Wiedziała również, że nie rozumie tego ciocia, która kurczowo trzyma kierownicę i kiedy tylko ma kawałek wolnego asfaltu, wyciska wszystko z silnika, byle szybciej, byle bliżej do szpitala w Łodzi. Ania interesuje się samochodami, ciociu, z tego jeden cztery litra nic więcej ciocia nie wyciągnie, w końcu to tylko osiemdziesiąt koni.

Kiedy już tam są, pod samym wejściem, Ania czuje jeszcze, że ciocia niesie ją na rękach, kładą ją gdzieś na łóżku, kłują venflonami, wsączają w żyły sole i leki, bez sensu, to jak lać olej do dawno zatartego silnika, pomóc może co najwyżej na sumienie, i to nie jej. A potem świat ciemnieje. Jeszcze twarz cioci.

A Małgosia stała na korytarzu i patrzyła w oczy swojej siostrze, a Ala Kiejdus-Bilińska, która wybiegła z pracy, nie zważając na protesty szefa i kolegów, i przyjechała, trzęsąc się z poczucia winy, nie wierzyła własnym uszom.

– Zabrałam Anię z hospicjum. Do księdza, tego co był sławny przez jakiś czas, żeby ją uzdrowił – pierwszy raz w życiu bała się własnej siostry.

– Ty, do księdza zabrałaś? Jasne. Bredzisz, dziewczyno? Gdzie jest Ania?

– Teraz się zorientowałaś? Twoja córka umierała, a ty dopiero po trzech dniach dowiadujesz się, że jej nie ma? Ania nie żyje, mówiłam ci już – powiedziała Małgosia.

– Ja nie umiałam… – Ala nie potrafiła wydusić z siebie więcej słów, więc uderzyła siostrę w twarz.

Nie spodziewała się, że siostrzyczka ma tyle siły. Cios otwartą dłonią, który spadł na jej twarz, nie był tylko symbolicznym spoliczkowaniem, które ranić ma raczej dumę niż ciało – Ala uderzyła ją potężnie. Delikatna tkanka wyścielająca policzek rozdarła się o zęby i Małgosia poczuła, jak usta wypełnia jej krew. Zachwiała się i usiadła ciężko na krześle. Ala odwróciła się na pięcie i odeszła. Małgosia pocałowała martwą siostrzenicę i uciekła ze szpitala, najszybciej jak potrafiła.

Została sama w swoim nowoczesnym mieszkaniu, prosto z wnętrzarskiego żurnala, w swoim mieszkaniu pustym i samotnym. Bez siostrzenicy. Bez siostry. Bez pracy, którą rzuciła w sposób uniemożliwiający próbę powrotu (koniec z tym, es-beku pierdolony jeden – legitymacja z trzaskiem ląduje na blacie naczelnego biurka). Bez wiary, którą na krótko zyskała, by utracić, kiedy jedyny ksiądz, jakiemu w życiu zaufała, okazał się perfidnym, szatańsko podłym szarlatanem.

Małgosia, Małgośka, chyba się, kurwa, nie poddajesz?

Zrobi to. Za jej okrutnie zdradzoną siostrzenicę. Za siostrę, najlepszą i jedyną przyjaciółkę, którą właśnie straciła. Za samą siebie, za swój zniszczony świat.

Napisze ten artykuł. Pojedzie tam, chociażby miała tam zamieszkać na pięć lat, i odkryje wszystko. Dowie się wszystkiego, wszystko zrozumie, odsłoni, a potem napisze wielki artykuł. I biskup ze Szczecina, który obmacywał chłopców w seminarium, to będzie przy jej artykule ledwie ploteczka. Zrobi coś, co zatrzęsie tą instytucją pełną podłych ludzi, napisze wielki reportaż, który kupi od niej każda gazeta, za każde pieniądze -skoro monarchia we Francji mogła upaść przez aferę z naszyjnikiem Marii Antoniny, to ona, Małgośka, zrobi aferę, która będzie takim naszyjnikiem dla Kościoła w Polsce. Poświęci się temu całkowicie, zrobi wszystko, co będzie trzeba. Będzie trzeba kogoś przekupić – bardzo dobrze, sprzeda mieszkanie, kupiec jest, chodzi koło niego od dawna. Zaraz zadzwoni do lokatorów, którzy mieszkają w jej starej kawalerce, że mają się wynieść, bo ona przenosi się ze swojego apartamentu z powrotem do tych trzydziestu dwóch metrów kwadratowych z kuchnią. Trzysta tysięcy chyba styknie, prawda? A jeśli pieniądze nie wystarczą – bardzo dobrze, ona, Małgośka, nie ma żadnych oporów. Może komuś obciągnąć, jeśli będzie trzeba. Żaden problem. W końcu, dawała się pieprzyć facetom tylko po to, żeby ją lubili, może więc dać dupy komuś po to, żeby oddać światu sprawiedliwość. O, chociażby ta Walewska – dawała się rżnąć kurduplowi z Korsyki, żeby ten uratował Polskę, i w tej zasranej katolickiej Polsce została bohaterką narodową. Nikt jej nie mówi, że się kurwiła. Ona, Małgosia, może się skurwić, żeby załatwić katoli, nie ma sprawy. Może nawet będzie przyjemnie. Prawicowe wyposzczone chłopaki są dobre w łóżku.

Nie miała samochodu, nie dociekała nawet, co się stało z jej ukochaną tigrą po wypadku. Ktoś pewnie zabrał, wyklepał i sprzedał jako bezwypadkową. Albo na części. Siostra zabrała swój samochód, którym Małgosia ostatnio jeździła, ale jest jeszcze coś. Jeden z jej kolegów, który przez pewien czas mienił się „jej facetem", w akcie dobroduszności dał jej do dyspozycji małego miejskiego mercedesa klasy A – zabrał go potem, oczywiście, kiedy ich drogi się rozeszły, ale Małgosia ciągle gdzieś ma kluczyki do tego samochodu. No, przydasz się przynajmniej do czegoś, skurwysynu.

Minęło kilka tygodni i mieszkanie zostało sprzedane, pieniądze spłynęły na konto, lokatorzy zostali bezwzględnie wywaleni z kawalerki, wszystkie potrzebne graty przewiezione z powrotem do tej klitki, w której Małgosia wszystko zaczynała, dwanaście lat temu. Grafikowi ze swojej byłej pracy obiecała, że pójdą razem na kolację, jeśli zrobi jej kilka dobrych legitymacji prasowych, obietnicy nie dotrzymała, ale legitymacje były. Zrobiła kompletny research, prasa krajowa, prasa lokalna, listy dyskusyjne, strony fanowskie, wszystko opracowane zgodnie z najlepszą, dziennikarską taktyką, wszystko ładnie posegregowane w eleganckich folderach w laptopie. Wiedziała wszystko o księdzu Trzasce, ma przygotowane kompletne dossier. Z jej portretu wyłonił się porządny i skromny człowiek. Tym bardziej go nienawidziła.

I w końcu ruszyła. Tramwajem pojechała pod dom swojego eksa, wsiadła do zaparkowanego pod płotem mercedesa. Opróżniła schowki i bagażnik, wszystkie klamoty wrzucając przez płot do ogrodu. Z satysfakcją stwierdziła, że samochodem jeździła inna kobieta, której szminki, torby na zakupy, słuchawki od komórki i notatniki, płaszczyk i parasolka wylądowały w śniegu. Zapaliła silnik i zadzwoniła do właściciela auta. Pożyczam sobie, mój miły, za te wszystkie obietnice, które składałeś. „Wariatka!" – wrzasnął eks do komórki i wybiegł przed dom, Małgosia czekała, aż dopadnie furtki, uśmiechnęła się i odjechała. Nie, eks nie zadzwoni po policję, spaliłby się ze wstydu, a jeżeli zatrzymają ją gliniarze, to zamiast dowodu rejestracyjnego da łapówkę. Dowolnie dużą. Albo pójdzie z gliniarzem do motelu, wszystko jej jedno.

Podskakując na wybojach gierkówki, dotarła na Śląsk. Pokój w gliwickim hotelu stał się jej centrum operacyjnym. W recepcji obwieściła, że nie życzy sobie sprzątania, miękkie tapety wkrótce pokryły się żółtymi karteczkami z notatkami i wycinkami z gazet, poprzypinanymi kolorowymi pinezkami. Nad biurkiem zawiesiła wielką mapę okolicy, na której kolorowymi flamastrami zaznaczała miejsca swoich wizyt, notowała numery zdjęć, które zrobiła, i adresy ludzi, z którymi rozmawiała.

Wysadzona w powietrze plebania, uzdrowieni, którym nagle wróciły stare choroby. Milczeli. Zycie toczyło się zwyczajnie, chodzili do kościoła, do roboty, wracali, jedli obiady, posyłali dzieci do szkoły, w której nauczycielki stawiały pały i piątki, robili zakupy, plotkowali pod sklepem, ale nikt nie wspominał o księdzu Trzasce. Nie wiedzieli, co się z nim stało, i nie próbowali się dowiedzieć, szczęśliwi, że cudowność stała się na powrót normalnością, że ksiądz znowu w kazaniu obecnych na mszy beszta za tych, którzy na mszę nie chodzą. Przylgnęli do swojego odzyskanego ładu i nie musieli nawet udawać, że nic się nie stało, bo istotnie nie stało się zupełnie nic. Na świeżym ziemnym grobie Teofila Kocika dzieci odgarniały śnieg i zapalały znicze.

Pijak pod knajpą z niedowierzaniem spoglądał na bolsa, którego dostał w prezencie od „šumnyj frelki ze Waršawy, co piše do cajtungůw" 1, szum taśmy dyktafonu, między jednym łykiem a drugim, potem mówi: „Ja, jak ta fara špryngúo, tam bergmůny byli, to možno úůn mjoú ze gruby jakoś bůmba, to jo widźoú kapelůnka iść do łasa, a za ńym pošoú tyn gupi, co go potym znodli we śńygu, ale kapelůnka ńy znodli i ńykere ludźe godajům, co úůnego do Půnbůčka wźyni, jak Matka Bosko, dobro gořoúka" - przełyka łapczywie, jakby bał się, że Małgośka zabierze mu niedopitą butelkę – „jo žech wům już wšisko pedźoú, nic wjyncy ńy wjym, i južech jest ganc ožarty, frelko" 2. Przewijała taśmę, pijak świergolił wspak, „ja, jak ta fara špryngúo, tam bergmůny byli, to możno úůn mjoú ze gruby jakoś bůmba", stop.

Poszła więc na policję. Zawszę, potrafiła rozmawiać z gliniarzami, jej esbecka redakcja nauczyła ją kodu komunikacyjnego, jakim porozumiewają się również ci młodzi chłopcy, którzy Peerelu nawet nie pamiętają, a jednak, służąc w policji, przyjęli mentalność i obyczaje tego samoreplikującego się układu. I coś bliżej nieokreślonego mówiło im, że to swoja dziewczyna, że wobec niej można mówić otwartym tekstem.

I mimo to niczego się nie dowiedziała.

Nie wierzyła własnym oczom. Wybuch gazu, śledztwo zamknięte. Młody policjant, który pokazywał jej akta, rzucał raz za razem znaczące spojrzenia. Małgosia znała je aż za dobrze, śliska sprawa, nic mi nie wiadomo, śledztwo zamknięte na polecenie zwierzchników, ekspertyzy. Wypytywała, ciągnęła sprawę -i z bariery, jaką gliniarz się ogrodził, wywnioskowała, że w ten sposób dalej się nie przebije, więc po prostu przestała być dziennikarką, a stała się kobietą i w kwadrans uwiodła młodego glinę, używając najprostszego repertuaru, którego dziewczynki uczą się, zanim jeszcze staną się kobietami, a na który mężczyźni stają się odporni, dopiero kiedy męskość odchodzi, ustępując miejsca prostacie i sklerozie.

Zasugerowała, aby spotkali się wieczorem. Na kartce napisał jej godzinę i nazwę klubu. Spotkali się więc w zadymionym wnętrzu, rozsadzanym przez dudniącą z potężnych kolumn muzykę. Glina chciał randki, no to dostał randkę – a Małgośka pozwoliła mu przedstawić samego siebie w chandlerowskim świetle. I tak młody Marlowe opowiadał, cynicznie ćmiąc elema, o ekspertyzach, które jasno wskazywały, że plebania wyleciała w powietrze wysadzona materiałami wybuchowymi, o górnikach, którzy mogli mieć dostęp do materiałów z kopalni. I brutalnym ucięciu śledztwa, o zwierzchnikach, którzy zamknęli sprawę na wyraźne polecenie z góry. O tym, jak próbował ciągnąć sprawę, chociaż sam wiedział, że to się nie uda, a jednak próbował, rozumiesz, dla idei. Rozumiesz? Jasne, że rozumiała. Pocałunki, męska dłoń na jej kolanie wślizgiwała się pod obcisły materiał sukienki.

To już było coś. Kościół uwala śledztwo w sprawie wysadzenia w powietrze plebanii. To jeszcze nie jest temat na artykuł, który mógłby się równać z J'accuse Zoli, ale to jest punkt zaczepienia i Małgośka wpiła się w niego swoimi czerwonymi pazurami, i wiedziała, że nie puści i ściągnie zasłonę, która przykrywa plugastwo.

Numer komórki młodego policjanta, cichego sojusznika jej krucjaty, pojawia się w jej notesie. Szerokie ramiona, piękne dłonie, jak stworzone do pieszczot, mocna szczęka, typ wrażliwego twardziela. Mieszkał z rodzicami, więc poszli do niej, do hotelu, a gliniarz zrobił to, na co liczyła – nie wdawał się w jałowe gadki maskujące oczywisty cel, dla którego mężczyzna wchodzi nocą do pokoju kobiety, nie zasiedli przy stole nad kieliszkami wina, które mają dowodzić, że nie jesteśmy przecież zwierzętami. Kiedy zamknęła drzwi, nie zapalając światła, gliwicki Marlowe po prostu rzucił ją na łóżko, zadarł jej sukienkę, zerwał stringi, odwrócił na brzuch i zerżnął panią dziennikarz od tyłu. Potem kochali się jeszcze dwa razy tamtej nocy, ale za pierwszym razem po prostu ją zerżnął -Małgośka, paląc w ciemnym pokoju papierosa, nie wyobrażała sobie, żeby inny czasownik nadawał się do określenia tego, co zrobiła z policjantem. Liczyła, że zostanie do rana, bo chciała obudzić się w pościeli pachnącej seksem i mężczyzną, wtulić się rano w szerokie plecy i rozkoszować się tym wszystkim, co wiąże się z porannym facetem – uroczym, misiowa-tym – zaspaniem, grubą pieszczotą, kiedy przypomni sobie o tym, co wyczyniali w nocy. Nawet drapaniem się po tyłku, kiedy wstaje do łazienki.

Jednak po trzecim orgazmie gliniarz zapalił światło, szukając kondomów – i zobaczył jej pokój wyglądający jak świątynia ustrojona w wotywne trofea – zdjęcia, notatki, artykuły i białe kartki z wielkimi znakami zapytania. Poczuł się jak policjant z thrillera, wkraczający do matecznika psychopaty. Chciał rzucić się do ucieczki, byle dalej od tej wariatki, która pieprzy się z nim, żeby wykorzystać go w swoich tajemniczych celach. Może to ruska agentka? Albo żydowska, widział taki film ostatnio, może jego dziadek w czasie wojny zrobił coś złego Żydom, a oni podobno nigdy nie wybaczają i mszczą się do siódmego pokolenia. Opanował się jednak, cywilizacja pokonała alkohol, strach i zdziwienie, nie uciekł. Po prostu włożył ubranie, pożegnał się, pocałował ją na dobranoc i wyszedł. Z mocnym postanowieniem, że nie zada się więcej z tą wariatką. Baśka nie ma, oczywiście, nawet polowy tego seksu w sobie, co ta laska, Baska nie jęczy pod każdym jego dotknięciem, nie wije się w pościeli, kiedy ją pieprzy, nie szepcze mu do ucha sprośności, nie wypina się, mówiąc, jak aktorka porno, że jest niegrzeczną dziewczynką i musi dostać lanie, nie zwiedza ustami każdej części jego ciała – ale Baśka jest normalna, z Baśką Marlowe się kiedyś ożeni i będzie miał dzieci, jak się ustawi jakoś finansowo, więc lepiej, że jest taka, jaka jest.

Nie odbierał po prostu telefonu, kiedy na ekranie komórki pojawiał się mrugający napis „Małgosia Kiejdus" – a Małgośka już go więcej nie potrzebowała, a prosić nie miała ochoty. Zapomniała łatwo o szerokich barkach i wąskich, twardych pośladkach gliny. Obiecała sobie: to ostatni facet.

Uderzyła więc w centrum wydarzeń, ponownie odwiedzając Drobczyce. W domu kostce, niedaleko kościoła i gruzów fary, ksiądz proboszcz Zieliński wynajmował piętro, które pełniło funkcję plebanii, tymczasową kancelarię prowadząc w zakrystii kościoła. Tam właśnie znalazła go Małgośka. Uchyliła drzwi, zajrzała, przybierając niewinną minę, szczęść Boże, jestem dziennikarką z radia łan efem, czy mógłby ksiądz ze mną porozmawiać? Proboszcz podniósł powoli wzrok, szukając gościa niewidzącymi oczami, w końcu przypomniał sobie o okularach do dali i zsunął je z czoła.

– Wiem, kim pani jest. Możemy porozmawiać, ale nie tutaj. Proszę przyjść za kwadrans na plebanię… To znaczy, do domu, pod numerem 7, znajdzie pani, to niedaleko.

Małgosia czekała w samochodzie, kiedy ksiądz proboszcz Andrzej Zieliński, krokiem zmęczonego człowieka, wyciskał ciemne ślady w świeżym śniegu.

Mokre płatki przylepiają się do biretu, okularów i płaszcza, a ksiądz nie ściera śniegu, pozwalając mu topnieć na twarzy i ściekać cienkimi strumykami.

Siedzieli razem w pokoju, między meblami, z których żaden do siebie nie pasował, inne fotele, inna kanapa, różne komody i błyszcząca okleiną meblościanka z łat osiemdziesiątych. Ksiądz proboszcz zrobił herbatę w szklankach, postawił jedną przed Małgosią (posłodzić? cytryny?) i wreszcie siadł w fotelu, mieszał swoją herbatę uważnie i ze smutkiem patrzył na swojego gościa.

– Moja kucharka umarła. Wczoraj ją pochowaliśmy. Gotowała na farze dłużej, niż ja tu jestem proboszczem.

Małgośka chciała być agresywna, prowokująca, bezczelna.

– Przykro mi – powiedziała.

Chciała go nawet sprowokować, dyktafon cichutko pracował w kieszeni, myślała, że – może – spróbuje go uwieść albo sprowokuje, żeby wybuchnął i powiedział jej, co tu się stało. Na miejscu nie umiała się na to zdobyć. W końcu umarła mu kucharka.

– Co tu się stało, proszę księdza?

– Nie wiem. Jestem tchórzem, nie wytrzymałem i uciekłem. Kiepski ze mnie ksiądz, bo przestraszyłem się rzeczy, których nie umiałem zrozumieć. A dobry ksiądz przecież wie, że niczego nie musi rozumieć – odpowiedział, cicho i powoli, ciągle mieszając herbatę, bezgłośnie.

– A co stało się z wikarym Trzaską, proszę księdza? Gdzie on teraz jest?

– Nie wiem, pani redaktor, nie wiem. Jest pani z „Nie"?

– Nie, nie jestem. Jestem niezależna. Ale, w zasadzie, dobrze ksiądz trafił – Małgosia nie wierzyła własnym uszom – piszę antyklerykalny artykuł.

– No, domyśliłem się. W zasadzie, jestem dobrym bohaterem takiego artykułu – w końcu, antyklerykalny artykuł chłoszcze księży za ich wady, prawda? No a ja jestem fatalnym księdzem, zupełnie do niczego. Może to pani napisać.

Dyktafon szumiał w kieszeni kurtki, rejestrując tylko stłumiony ciałem rytm serca i ciszę.

– Niech mi ksiądz powie, co tutaj się działo, proszę księdza? Kim był ksiądz Trzaska, dlaczego uzdrawiał? – pyta w końcu, po długim milczeniu.

– Nie wiem, to dalece przekracza moje pojęcie, proszę pani. Stało się coś złego, ale ksiądz wikary jakoś sobie z tym poradził, to wiem na pewno. Czy mogłaby pani nie pisać w swoim artykule źle o Bogu i jego Kościele? Niech pani napisze źle o mnie, skoro pisze pani antyklerykalny artykuł. To będzie moja pokuta. Mogę pani wyznać swoje wady i grzechy.

Małgorzata milczała. Ksiądz proboszcz grzebał w kieszeni sutanny i wyciągnął pomiętą paczkę lucky strike'ów.

– Pali pani? Proszę. Jeżeli chodzi o moje wady, to jestem na przykład nałogowym palaczem. Psuję sobie zdrowie i marnuję pieniądze na papierosy. Ale to i tak najmniejsza z moich wad, sama pani rozumie.

Zapalili i milczeli oboje. Małgosia po chwili wcisnęła papierosa w pełną petów popielniczkę i wstała.

– Ja pójdę już, proszę księdza.

– Dobrze. Będę się modlił, żeby kapłani Kościoła byli lepsi, tak żeby nie musiała pani pisać antyklerykalnych artykułów. Bardzo mi przykro, że pani musi, przepraszam panią za siebie i w imieniu wszystkich kapłanów, którzy swoim zachowaniem zmuszają panią do tego.

Małgorzata wyszła oszołomiona i odrętwiała.

– Z Panem Bogiem, pani redaktor. Będę się za panią modlił – powiedział proboszcz do zamkniętych drzwi.

Pieprzony, świętojebliwy klecha – pomyślała Małgosia. Masz, dowal mi, jestem zły, zasłużyłem na karę. Jak pisać o takim? Ale co miała robić, skoro ten plik, który sama sobie zatytułowała „j_accuse. doc" i którego ikonka leży na samym środku pulpitu jej laptopa, dokładnie na czubku nosa Johnny'ego Deppa, na środku tego słodkiego noska, na tym boskim zdjęciu. I Depp patrzy na nią z ekranu laptopa, zezując nieco na ten plik, na to „j_accuse.doc" i pyta spojrzeniem: Dasz radę, laska? Dowalisz im? A może wcale nie chcesz im dowalać, co?

Więc pisze, pisze, pisze. Tylko w krótkim skoku klawiszy laptopa potrafi uciszyć rozwrzeszczany ból w głowie. Wkłada na uszy słuchawki, puszcza sobie Sinead O'Connor, tę płytę, na której Sinead śpiewa reggae, kiwa się do jamajskiego rytmu, pa-papa, pa-papa, pa-papa, nawet pisze do rytmu, pisze z nienawiścią, bo kogoś musi przecież nienawidzić.

W końcu artykuł jest gotowy. Nie jest aż tak mocny, jak chciała, ale bez wątpienia narobi sporo szumu. Nie jest pamfletem, jest chłodny, obiektywny i pozbawiony emocji. Emocje będą w czytelnikach, nie musi ich być w tekście. Nie ma w nim gniewu ani złości, nie ma drwin i ironii, których pełno na łamach anty-klerykalnych brukowców, jest za to pełen zimnej, statecznej nienawiści, której pełno na łamach poważnych tygodników opinii.

Odczepiła więc ze ścian karteczki z notatkami i wycinki z gazet, wrzucając je wszystkie do worka na śmieci, ściągnęła pokrytą informacjami mapę, zmięła ją i również wyrzuciła. Z biurka zgarnęła taśmy, kartki z zapisami rozmów, wydrukowane zdjęcia, gazety i czasopisma. Dwa pękate czarne worki wypełniła śmieciami. Poszła coś zjeść na miasto, po kolacji zamówiła sobie absurdalnie drogą butelkę wina i wypiła ją sama, przy stoliku, gapiąc się na gliwicki rynek, na ratusz obramowany bożonarodzeniowymi światełkami jak ciężarówka z reklam coca-coli. Samotna, atrakcyjna kobieta nad butelką wina w restauracji. Równie dobrze mogłaby zapalić sobie nad głową neon „możesz mnie zerżnąć". Kiedy widzą ten neon, próbują, lgną, ale gdy tylko podejdą bliżej, coś ich płoszy, jej spojrzenie chyba.

Zamówiła więc drugą butelkę wina, wypiła ją szybciutko, kieliszek po kieliszku, zapłaciła sto pięćdziesiąt złotych rachunku (bo co ją to obchodzi?) i poszła pijana do hotelu. Idąc, płakała głośno i śpiewała sobie swoje ukochane dziewczyńskie piosenki Renaty Przemyk. Miała w dupie to, że ludzie omijają ją szerokim łukiem, przygarniając do siebie dziateczki, aby obronić je przed pijaczką.

– Mam was w dupie! W dupie, słyszycie? W dupie! – wołała, zataczając się, omiatając bruk połami długiego płaszcza, ciągnąc szal po mokrym śniegu.

Przed hotelem dostała nagle ataku przyzwoitości, uporządkowała strój, otrząsnęła się, wyprostowała i lekko tylko słaniając się, doszła do windy, i windą pofrunęła na swoje piętro, odnalazła pokój, trafiła kluczem w dziurkę, w dziurkę, psiakrew, zaśmiała się do nieprzyzwoitego skojarzenia z tak prozaicznej czynności jak otwieranie drzwi, weszła w końcu do pokoju, skopała ze stóp przemoczone szpilki i w ubraniu rzuciła się na łóżko. Chciała zasnąć od razu, ciężkim snem po alkoholu, ale sen nie przychodził, pozbywała się więc po kolei części garderoby, aż w końcu leżała na pościeli naga, zwinięta w kłębek i wstrząsana dreszczami niemego szlochu, który nie opuścił jej nawet wtedy, kiedy zasnęła.

Obudziła się wcześnie, z zasuszonym kapciem w ustach. Nie miała niczego do picia w pokoju, więc wychłeptała obrzydliwą wodę z kranu, wzięła prysznic i zwlokła się na parter na śniadanie. Odruchowo wzięła jakieś gazety, które przejrzała bezmyślnie do kawy, i wróciła do pokoju.

Siadła do laptopa, uruchomiła wi-fi, przeczytała cały tekst, jeszcze raz, sprawdziła zdjęcia, ramki, informacje. Przeglądnęła odruchowo serwisy w sieci, na niczym nie zatrzymała dłużej wzroku, w końcu otworzyła pocztę, skasowała spamy, bez żadnych emocji przeczytała dwa e-maile od koleżanek z redakcji, które w sekrecie zdawały jej relację z sytuacji w firmie po tym, jak rzuciła robotę z trzaśnięciem legitymacji o biurko naczelnego, jak na filmach. Tam przecież nie wróci, nie?

Wysłała maila do swojego eks: „Samochód czeka w Gliwicach, na parkingu strzeżonym za domem handlowym Ikar przy ulicy Zwycięstwa, parking opłacony na dwa tygodnie, zatrzaśnięte drzwi, kluczyki w schowku. Chyba masz zapasowe? Twoja Małgosia. PS Pierdol się". Uśmiechnęła się do siebie. Niech się gnój przejedzie pociągiem chociaż raz w życiu.

Zamknęła laptop i wiedziała już, że nie wyśle tego artykułu do żadnej redakcji. A szkoda, nie jest przecież zły, wzięłaby go pewnie nawet „Wyborcza", bo pisząc go, porzuciła retorykę „Fikcji" na rzecz tego, czego kiedyś z pasją nienawidziła, czyli fałszywego, surowego, chociaż zaangażowanego w poszukiwaniu prawdy tonu „obiektywnego" dziennikarstwa. Ba, co tam „Wyborcza", pewnie i w „Tygodniku Powszechnym" mógłby pójść, bo postępowi katolicy z „Tygodnika" uwielbiają przepraszać za to, że żyją. Mógłby, mógłby, ale nie pójdzie. Nienawiści Małgosi zostało akurat tyle, żeby ten tekst napisać, ale zabrakło jej już na to, żeby go wysłać do redakcji. Skończyła jej się nienawiść, została tylko pustka i parę pytań. A na pytania potrafiła odpowiadać tylko ewangelicznie: tak, tak, nie, nie.

Zmyła więc lakier z paznokci i obcięła je krótko, zmyła makijaż i związała włosy na karku. Komputer do torby, ubrania do obu walizek, zataszczyła wszystko na przystanek pekaesu, odczekała swoje i pojechała, hałaśliwym i śmierdzącym autosanem, między gimnazjalistami, wracającymi z pracy robolami i babciami gadającymi w swoim koszmarnym narzeczu, że „Byúy we Glywicach, kupić se šaty, choća teroski to i tak juž ńyskoro, přeca śwjynta to juž zaros i nic po sklepach ńy ma, i juzaś bydům muśaúy jechać". 1

Z drobczyckiego przystanku pociągnęła swój majdan po śniegu pod nową plebanię, nic nie robiąc sobie z tego, że wszyscy się na nią gapią, z mieszaniną zdziwienia i dezaprobaty w długich spojrzeniach, zza brązowego szkła butelek z piwem, odstawianych potem na cienką warstwę śniegu na sklepowych schodach.

Nacisnęła przycisk domofonu, obok którego za szybką pleksi tkwiła karteczka z napisem „Plebania". Drzwi zabrzęczały i stanęły przed nią otworem.

Co ty robisz, dziewczyno? A masz jakiś inny pomysł? Wspięła się po schodach, przed drzwiami mieszkania stał już proboszcz.

– Czy dalej szuka ksiądz kucharki? – zapytała Małgosia i zadrżała na dźwięk swojego głosu.

Ksiądz Zieliński zobaczył wydęte usta swoich parafianek. Usłyszał dyskusje w sklepie spożywczym, wyobraził sobie wyglądające zza firanek baby, sprawdzające, o której księżowska kochanica wraca do domu. Ujrzał piętrzące się na biurku sekretariatu kurii donosy do biskupa o nieprzystojnym zachowaniu proboszcza parafii w Drobczycach, podpisane: „Zatroskani Parafianie". I widział tę młodą, piękną kobietę, która przecież nie może być kucharką na śląskiej farze, tak jak on, stary chłop, nie mógłby od jutra zostać fordanserem. Ale jak jej odmówić? Jak?

– Mogłaby pani zacząć od zaraz, bo roboty jest moc. Mogę pani zapłacić tylko siedemset złotych, więc musiałaby pani żyć bardzo skromnie – powiedział proboszcz, odwrócił się i poszedł do kuchni. Ksiądz tańczy?

Małgorzata postawiła niepewnie swoje torby w przedsionku, rozglądnęła się dookoła i znalazła szybko schowek na szczotki. Kiedyś była dobra w sprzątaniu, razem z siostrą potrafiły wyszorować stutrzydziestometrowe mieszkanie rodziców w cztery godziny, łącznie ze ściąganiem pajęczyn z wysokich ścian i z myciem okien. Przypomniała sobie więc te wszystkie małe metodologie, skąd dokąd najlepiej myć podłogę, szmata nie za mokra, nie za sucha, i nie minęła godzina, a umyła sprawnie schody i przedsionek mopem na zielonym stylisku, po czym zaczęła po benedyktyńsku, cierpliwie czyścić szczoteczką do zębów fugi między kafelkami, aż mdlały jej dłonie i kolana. Gotowała, źle i drogo, ale gotowała. Myła, szorowała, zamiatała. Prała.

Proboszcz odprawiał msze, siedział w kuchni z czołem wspartym na dłoniach albo spał.

– Pani Małgosiu, to przecież bez sensu – powiedział w końcu, po trzech dniach, do otwartych drzwi, zza których słyszał szuranie szczotki.

Małgosia odłożyła wiadro i szmatę, usiadła na najwyższym schodzie. Proboszcz wyszedł z kuchni i usiadł obok. Ma rację klecha, ma rację. Nie da się odkupić trzydziestu lat życia pustym gestem, nawet ofiarnym. Nie da się odkupić śmierci dziecka, szorując schody. Nie da się naprawić spieprzonych piętnastu lat, piętnastu, bo jako piętnastolatka byłam już przecież dorosła. Ten chłopak, z którym wtedy chodziłam, w liceum, taki śmieszny, pierwszy mój facet, który nie był ode mnie starszy, jeszcze nie mężczyzna, już nie dziecko, ale nie w tym sensie, że miał w sobie coś z dziecka i coś z mężczyzny, nie, nie miał w sobie niczego z dziecka ani niczego z mężczyzny, taki dziwny gatunek faceta, a ja go wtedy uczyniłam mężczyzną, nie, nie spaliśmy z sobą, sypiałam wtedy z innymi, ale uczyniłam go mężczyzną, bo nauczyłam go tego, co mężczyzna musi umieć. Nauczyłam go, jak porzucić kobietę. Nauczyłam go okrucieństwa. Ale kicz, nie? Ale prawda. Jakie to śmieszne, byliśmy wtedy prawie dziećmi, chodziliśmy do szkoły i baliśmy się klasówek, a jednocześnie emocje, któreśmy wtedy przeżywali, były takie prawdziwe i dorosłe. Nie miały w sobie w ogóle komizmu dzieci w dorosłych ubraniach, bo były już zupełnie dorosłe. I trudno w to uwierzyć, ale już wtedy zaczęłam sobie marnować całe to zasrane życie.

– Rozumie ksiądz? – zapytała, nie wiedząc w zasadzie, kiedy zaczęła swoje myśli szeptać przez kryjące twarz dłonie, cicho, ale tak, by usłyszał je siedzący obok klecha.

– Nie, proszę pani, nie rozumiem, ale słucham.

– To było takie śmieszne, bo ja już wtedy wiedziałam, że marnuję sobie życie, cholera, piętnaście lat miałam, śmieszne, nie? Kto uwierzy piętnastolatce, która ma same piątki w dobrym liceum, że marnuje sobie życie? A potem matura, same piątki, socjologia na UW, dyplom z wyróżnieniem, chcą mnie na studia doktoranckie, ale ja nie chcę, dostaję robotę w „Fikcjach", naczelny jest kumplem ojca, ale już po pół roku wiedziałam, że nawet gdyby mój ojciec zapisał się do LPR, to i tak by mnie tam trzymali, bo byłam najlepsza, a życie się marnowało, rozumie ksiądz? Z facetami bez sensu, z przyjaciółkami bez sensu, z robotą bez sensu, wszystko bez sensu. Jak pyłki w wodzie, ruchy Browna, pamięta ksiądz z fizyki? Tak, ja, kuźwa, przepraszam, żyję. Zamilkła.

– Niech pani jedzie do Warszawy, pani Małgosiu, do siebie, tam niech pani odpocznie. Jakoś się wszystko ułoży – powiedział po chwili ksiądz.

– Jakoś się wszystko ułoży – powtórzyła bezwiednie Małgorzata.

– To nie tak się dzieje, pani Małgosiu. To trzeba powoli, po kawałku…

Siedzieli przez chwilę obok siebie, znowu w milczeniu. Irlandia nie, bo jest brzydka, Londyn też nie, bo za dużo tam Polaków. Zostają Stany.

– Może chciałaby się pani wyspowiadać… – zaryzykował po chwili proboszcz.

Małgosia obrzuciła go zdziwionym spojrzeniem.

– Chyba ksiądz zwariował – zaśmiała się.

– No, skoro chciała pani zostać kucharką na farze – odparł ksiądz, obrażony.

Małgosia poszła pakować walizki, uwinęła się w kwadrans. Po raz pierwszy od trzech dni wyciągnęła z torby laptopa, podłączyła do komórki, uruchomiła sieć. Zalogowała się do e-banku, po raz kolejny ucieszyła ją wysokość zgromadzonych na koncie środków, pozostałych ze sprzedaży mieszkania. W przegródkach torby odszukała paszport, dla pewności spojrzała na wklejoną doń amerykańską wizę, efekt podróży służbowej do Chicago dwa lata temu – dobrze, ważna jeszcze przez osiem lat. Otworzyła strony kilku linii lotniczych, Lot, KLM, Lufthansa, wysupłała z portfela kartę kredytową, wstukała numer i kupiła bilet Okęcie-JFK. Business class. Nałożyła płaszcz, objuczyła się torbami, zeszła, mijając bez słowa siedzącego ciągle na schodach księdza, otworzyła drzwi, ale odwróciła się w końcu. Zbierała się w sobie przez chwilę, w końcu wydusiła z trudem:

– Z Bogiem, księże. Pokiwał głową.

– Z Panem Bogiem, pani Małgorzato.

Wyszła z prowizorycznej plebanii i stanęła w pomarańczowym świetle latarni, z plecakiem, walizką na kółkach, drugą, ręczną i z torbą na laptop. Padał śnieg. Podniosła głowę i wystawiła twarz na spadające płatki.



Pielęgniarka w granatowym swetrze nałożonym na kitel otwarła bramę przy portierni, szare bmw wtoczyło się na dziedziniec Państwowego Szpitala dla Nerwowo i Psychicznie Chorych w Rybniku. Kierowca zaparkował, wyskoczył szybko, obiegł samochód od przodu i otworzył drzwi pasażera. Z samochodu wysiadł arcybiskup Michalczewski, poprawił sutannę, zapiął guzik w płaszczu i założył rękawiczki. Z budynku administracji wybiegi dyrektor szpitala i rozpłynął się w powitaniach i dziękczynieniach. Biskup uciął po chwili ten potok słów:

– Gdzie znajdę pacjenta Trzaskę?

Dyrektor posłusznie zamilkł, po czym wskazał głową jeden z budynków, taki sam jak wszystkie, ponure pruskim, monumentalnym spokojem w kolorze bordowej cegły. Dobra niemiecka cegła, błyszcząca jak porcelana, teraz już takiej nie robią – pomyślał biskup.

– Oddział trzeci, psychiatryczny ogólny – powiedział lekarz i spojrzał na cienki plik kartek, dokumentację choroby:

– Trzaska Jan, lat tyle a tyle, urodzony, imię ojca, matki. Schorzenie: zaburzenie psychiczne inaczej nieokreślone – odczytał przeciągle, łypiąc co jakiś czas na biskupa. Łóżko numer dwadzieścia pięć. Daliśmy księdzu osobny pokój.

Biskup zdecydowanym krokiem ruszył przez skrupulatnie odśnieżone alejki w stronę wskazanego oddziału.

– Ksiądz jest na lekach uspokajających, dajemy mu fenactil i clopbcol w końskich dawkach, więc nie spodziewałbym się zbyt wiele po tym spotkaniu – paplał dyrektor, sunący za biskupem drobnymi kroczkami – wasza eminencja…

– Ekscelencja – przerwał urzędnikowi biskup.

– Słucham?

– Jeśli życzy sobie mnie pan tytułować, to proszę to robić właściwie. Jeszcze nie zostałem kardynałem, więc należy mnie tytułować ekscelencją, nie eminencją.

– No tak, przepraszam, Ekscelencjo. Ekscelencja zapewne wie, że głównym organizatorem przymusowego przyjęcia księdza tutaj był ksiądz arcybiskup Ziarkiewicz? Podobno miejscowy ordynariusz chciał sprawę zatuszować, co było możliwe, chociaż trudne – no bo te eksplozje i dwanaście trupów jednego dnia, tych wszystkich uzdrowionych, co nagle zmarli – no więc biskup gliwicki chciał wysłać tego księdza na jakieś ciche studia do Rzymu z zakazem powrotu do Polski przez dziesięć lat, aż wszyscy zapomną. Ale po tym artykule, wie Ekscelencja, o co mi chodzi, z tymi ubeckimi świstkami z IPN-u, to podobno wypłynęło jakoś ze środowisk ojca księdza Trzaski, Ziarkiewicz się uparł, że rzeczony jest niebezpieczny, pociągnął jakieś sznurki w prokuraturze. Byli tutaj jego ojciec i brat, stary siedział tylko przy łóżku i płakał, ale ten młody klął na czym świat stoi, groził mi, krzyczał, obiecał, że wróci, że popamiętamy, potem… – Dyrektor zorientował się, że biskup nie słucha. – W zasadzie powinien leżeć na oddziale psychiatrycznym podsądnym, ale nagiąłem zasady i położyłem go na ogólnym – dodał tylko.

Michalczewski sam znał sprawę najlepiej. Weszli do budynku, biskup zdjął płaszcz i podał go dyrektorowi. Wspięli się po schodach, wzbudzając zainteresowanie wśród większości pacjentów. Pewien schizofrenik na widok sutanny z purpurą zaczął dziko wyć. Doszli do drzwi oznaczonych „25-27".

– Wystawiliśmy dwa łóżka, ksiądz jest w środku sam.

Biskup wszedł, po czym zamknął dyrektorowi przed nosem drzwi.

Usiadł na stołku u wezgłowia łóżka. Izolatkę urządzono tak, by przypominała pokój. Okno miało ładne zasłony, przy ścianie stała szafka, nad łóżkiem wisiał landszafcik i niby-prawosławna ikona z Matką Boską.

Ksiądz Janeczek leżał na plecach, z otwartymi, niewidzący-mi oczami.

Pustelnik w eremie swojej czaszki.

Biskup posiedział chwilę przy łóżku, w końcu westchnął, wstał, na czole księdza nakreślił kciukiem krzyż, niemym szeptem wypowiedział kilka słów i wyszedł.

Kiedy zamknął za sobą drzwi, do księdza wróciły potwory. On jednak nie lękał się, bo si Deus nobiscum, quis contra nos?


październik 2005-grudzień 2006

Pilchowice – Ponte di Legno – Londyn – Pilchowice


Nie powinni się zniechęcać niedoskonałościami, które na pewno spostrzegą u konfratrów i przełożonych: jedynie w Kościele Tryumfującym wszyscy biskupi są święci i inteligentni, a wszyscy kapłani pokorni i mądrzy. Na razie muszą się pogodzić z rolą kółek w opóźnionej o wieki machinie łaski, nieznanych członków Kościoła Wojującego, od świętego Wawrzyńca spalonego na ruszcie poczynając, aż do pani O’Flaherty, ofiarowującej Bogu cierpienie spowodowane przez wrastający na palcu u nogi paznokieć.

Wreszcie – rzekł arcybiskup – powinni pamiętać, że prawdopodobnie nie więcej niż dziesięć procent spośród chrześcijan dostępuje zbawienia i że wcale nie jest powiedziane, iż w tej liczbie znajdą się automatycznie duchowni. Dlatego muszą być gotowi w godzinie śmierci odpowiedzieć na pytanie z liturgii św. Jana Chryzostoma: „Czy starałem się usilnie o nieskazitelność mego życia i o podstawy do usprawiedliwienia przed strasznym sądem trybunału Chrystusa?".


Bruce Marshall, Czerwony kapelusz 1


Kolejne wersje powieści, którą P.T. Czytelnik trzyma właśnie w ręku, cierpliwie czytali Jacek Dukaj i Łukasz Orbitowski, którym za tę wielokrotną, krytyczną lekturę winien jestem wdzięczność – bez Waszej pomocy ta książka by nie powstała, dziękuję.

Anna Kostka zechciała pomóc mi tłumaczeniem fragmentów w języku niemieckim, za co również dziękuję.

Jednocześnie zastrzegam, że wszelkie niedoskonałości tego tekstu obciążają tylko i wyłącznie mnie.

Pisownia śląska wg projektu www.punasymu.com.

S.T.

Загрузка...