– Posłuchaj, Christofferze – powiedział ordynator. – Jak długo właściwie masz zamiar trzymać swą świeżo upieczoną żonę w szpitalu? Prawdę mówiąc, jej łóżko potrzebne nam jest dla nowej pacjentki.
Christoffer drgnął gwałtownie, aż mydło wypadło mu z ręki. Stali tuż obok siebie i myli się po długiej operacji.
– Sam już o tym myślałem – pospieszył z zapewnieniem. – Właściwie miałem zamiar zabrać ją już dzisiaj.
– To doskonale. Naprawdę doszła już do siebie, zaczyna nabierać ciała i rumieńców. Nie ma powodu, by dłużej tu przebywała.
Tylko że ja nie wiem, co z nią zrobić, myślał zdesperowany Christoffer. Zabrać ją do mojego maleńkiego mieszkanka, gdzie nieustannie będziemy sobie deptać po piętach? I gdzie ona będzie spać?
Nic jednak na ten temat nie powiedział, kiwnął tylko głową i obiecał, że wszystko załatwi.
Marit od kilku dni już pozwalano wstawać i chodzić po szpitalu. By była dość silna, kiedy przyjdzie jej się zmierzyć z życiem. To właśnie oświadczył jej Christoffer, a ona tylko potakiwała, wierząc w każde jego słowo. Ale nie dawało się dłużej przeciągać jej pobytu w szpitalu, teraz już musiała go ostatecznie opuścić.
Wiele rozmawiali, ale skrzętnie omijali jeden temat – ich dziwne małżeństwo. Christoffer głównie opowiadał o ich domu w Asker, o swych rodzicach i krewnych. Marit słuchała z zachwytem, nie przestając się uśmiechać, odważyła się nawet na pytania o to, jak należy się zachować przy takiej czy innej okazji. Niezwykle chętnie chłonęła wszelką wiedzę, a jej największym zmartwieniem było ubranie, a właściwie łachmany, w których przybyła do szpitala. Zostały z nich same strzępki. Christoffer poprosił więc młodą pielęgniarkę o to, by kupiła Marit niezbędną bieliznę, ze dwie suknie, płaszcz i inne potrzebne części garderoby. Dziewczyna dostała na zakupy sporo pieniędzy i razem z koleżanką wybrała się do miasta, gdzie bardzo przyjemnie spędziły czas na chodzeniu po sklepach. Najmilej jednak wspominały chwile, kiedy zachwycona Marit przymierzała zakupioną garderobę.
Christoffer wysłał do władz prośbę o przeniesienie do innego szpitala. Najchętniej podjąłby pracę w Drammen, by być niezbyt daleko od domu.
Odpowiedź przysłano bardzo prędko: serdecznie zapraszano go do pracy, wszak chirurga wszędzie przyjmowano z otwartymi ramionami.
List nadszedł tego samego dnia, kiedy wypisał Marit ze szpitala. Od razu więc skierował się do ordynatora i wypowiedział pracę, co zresztą wzbudziło wielką sensację, szpital bowiem nie chciał go tracić. Wreszcie jednak uzyskał zgodę, poproszono go tylko, by pozostał jeszcze przez dwa tygodnie, a później mógł opuścić Lillehammer.
Kiedy wyszedł z gabinetu, Marit czekała na niego w hallu. Choć miała na sobie nowe ubranie i siostry pomogły jej ułożyć włosy, to z oczu wyzierała niepewność, lęk i wiele, wiele ciepła.
Mój Boże, pomyślał. Jaka to piękna kobieta! Ale co ja mam z nią począć?
Wziął jej skromny bagaż i razem wyszli ze szpitala.
– Za dwa tygodnie wyjedziemy stąd – oznajmił z udawaną wesołością. – Dostałem pracę w szpitalu w Drammen, a to znaczy, że będziemy mogli zamieszkać w mojej rodzinnej parafii. Będę tylko musiał mieć jakiś pokój w pobliżu szpitala, żebym tam mógł nocować.
Wspaniały pomysł, pomyślał. Właściwie mogę tam mieszkać prawie przez cały czas. Ale co ja zrobię przez te dwa tygodnie?
Kiedy weszli do jego mieszkania – Christoffer otworzył jej drzwi i puścił ją przodem, co wprawiło ją niemalże w popłoch – Marit stanęła w progu.
– Jak tu pięknie!
Pięknie? Omiótł wzrokiem surowy, po męsku zabałaganiony pokój i nie mógł się w nim dopatrzyć niczego szczególnie pięknego. Zaraz jednak przypomniał sobie o jej pochodzeniu. Niewiele domów miała okazję widzieć w życiu, a już na pewno nie widziała nigdy mieszkania w mieście.
– Dla mnie wystarczy – roześmiał się. – Wejdź do środka, zaraz…
Co wymyślić w tak kłopotliwej sytuacji? Marit dopiero co jadła w szpitalu, gdyby nie to, mógłby przygotować jej kawę, to najlepsze wyjście z sytuacji, kiedy rozmowa się nie klei. Mówił dalej, lekko spanikowany:
– Myślałem, że mogłabyś rozgościć się w sypialni, a ja będę spał na kanapie… Wiesz przecież, że potrzeba ci jeszcze czasu, by dojść do siebie po chorobie.
Nie odpowiedziała, musiał więc wreszcie na nią popatrzeć. Stała ze spuszczonym wzrokiem, na policzkach wykwitły jej rumieńce wstydu. Uosobienie wiejskiej niewinności. I po prawdzie tym właśnie była.
Christoffer poczuł napływającą czułość. I dla niej ta sytuacja nie była łatwa, właściwie nawet o wiele trudniejsza.
Wiedziony spontanicznym odruchem podszedł do niej i otoczył ją ramionami. Nie opierała się, ale wyczuł, że ciało jej się naprężyło.
I nagle rozjaśniło mu się w głowie, nie miał już wątpliwości, jak powinien postąpić. Był wszak lekarzem, a ona najprawdopodobniej niewiele wiedziała o pożyciu małżeńskim.
– Chodź, usiądź koło mnie na kanapie, Marit, porozmawiamy sobie.
Jak to niemądrze zabrzmiało! Od czasu, kiedy się poznali, nie robili nic innego, tylko rozmawiali.
Zdziwiona pozwoliła podprowadzić się do kanapy, on, nadal po ojcowsku obejmował ją za ramiona.
Christoffer jeszcze chwilę milczał, aż wreszcie zebrał się na odwagę. Słyszał, jak jej serce trzepocze się w piersi.
– Marit, nigdy jeszcze nie byłaś z żadnym mężczyzną, prawda?
Jej serce uderzało coraz szybciej.
– Razem z mężczyzną? – powtórzyła zdziwiona. – Chodzi ci o to, czy miałam starającego?
– Nie, pytam, czy kochałaś się z kimś. Nigdy nie leżałaś z mężczyzną w objęciach?
Że też mówienie o tym jest takie trudne! Ale przecież nie może używać medycznych określeń albo na dodatek jeszcze łacińskich?
Wydawało się jednak, że Marit zrozumiała, o co mu chodzi. Nisko, bardzo nisko opuściła głowę.
– Nie – szepnęła.
Christoffer znów zebrał się na odwagę. Objął ją mocno i kciukiem gładził po policzku.
– Wiesz o tym, że to należy do obowiązków małżeńskich…
– Tak.
– Ale wiesz również, że z tego biorą się dzieci. A tobie na razie nie wolno mieć dziecka. Po tak długiej chorobie jesteś jeszcze za słaba.
Uczyniła drobny ruch jakby w proteście. Jakby chciała powiedzieć: „Ale ja przecież czuję się dostatecznie silna”. Zacisnął szczęki.
– Nie wezmę na siebie takiej odpowiedzialności. Nie mogę cię teraz tknąć, Marit. To mogłoby się naprawdę źle skończyć. Proponuję, byśmy poświęcili te dwa tygodnie na lepsze wzajemne poznanie. Później opuścimy Lillehammer i zobaczymy, czy nabrałaś sił.
Nadal nie podnosząc głowy skinęła nią tylko kilkakrotnie. Było coś w jej postawie, co mówiło mu, że zrobił jej przykrość. Ale nie mogła żądać, by on…
Nagle zrozumiał, czego w tym wszystkim brakuje. Pomimo łagodnego głosu jego wywody brzmiały zbyt trzeźwo.
Powoli, i choć wcale nie niechętnie, to jednak bez zaangażowania, uniósł jej brodę i głęboko popatrzył w oczy. W te piękne, zasmucone i wyrażające bezbronność oczy, które zawsze dotykały w nim jakiejś czułej struny i wyzwalały to, co najlepsze.
Zdołał nawet swoim wzrokiem wyrazić sympatię.
– Z niecierpliwością czekam na ten dzień, kiedy będziesz już dostatecznie silna.
To nie była prawda, wręcz obawiał się tej chwili, lecz nie miał wątpliwości, że bardzo lubi Marit.
Ale ona najwyraźniej znów mu uwierzyła. Uśmiechnęła się tym swoim uśmiechem, który sprawiał, że jej oczy rozjaśniały się od wewnątrz, i na próbę przysunęła się bliżej niego. Christoffer mocno ją przytulił i ponad jej ramieniem wyglądał przez okno, obserwując śnieg, który nagle zaczął padać.
Powinienem ją teraz pocałować, pomyślał. Ale nie mogę. A przecież tak namiętnie, tak śmiało całowałem Lise – Merete. Dlaczego teraz nie potrafię zbliżyć się do tej wspaniałej kobiety o gorącym sercu, która ma o wiele więcej do zaofiarowania?
Jak się to wszystko ułoży? Tyle ludzi zawiera związki małżeńskie dla korzyści, bez miłości, i jakoś się to plecie. Ale Ludzie Lodu zawsze słuchali głosu uczuć, tego, co podpowiada im serce. Czasami postępowali głupio i nierozważnie, tak jak ja z Lise – Merete. Szczęśliwie wycofałem się w porę. Niestety, na razie nie spotkałem osoby, która byłaby dla mnie właściwa.
Biedna Marit! Moja biedna, krucha żona.
Dwa tygodnie jakoś upłynęły. Christoffer miał sporo pracy w szpitalu, a Marit starała się przyzwyczaić do wszelkich udogodnień, jakie znajdowały się w miejskim mieszkaniu. Christoffer nauczył ją, że po posiłkach powinno się zmywać, a nie wylizywać talerza do czysta, musiał nauczyć ją także, co się robi ze śmieciami – nie należy wyrzucać ich przez okno, bo poniżej jest ulica, a nie podwórko, gdzie kury i świnie uprzątną resztki. Marit nie wiedziała także, co to żelazko – w Grodzisku, jeśli w ogóle już prasowali, używali do tego płaskiego kamienia, z mydła nauczyła się korzystać dopiero w szpitalu, za to piec potrafiła. Co prawda bez drożdży, ale i co do tego Christoffer potrafił udzielić jej wskazówek. Jego nowoczesny piec bardzo jej zaimponował i wreszcie, po wielu próbach, nauczyła się wkładać do środka odpowiednią ilość drewna.
Raz odeszła od niego i ukryła się w sypialni na tak długo, że wreszcie musiał po nią pójść. Znalazł ją we łzach, które na próżno starała się powstrzymać.
– Ależ, Marit – rzekł łagodnie, ujmując ją za łokcie. – Co się stało?
Ledwie mogła wydusić słowa.
– Obiecałam sobie… że będę dla ciebie… dobrą żoną – szlochała. – A ja niczego nie potrafię! Do niczego się nie nadaję! Nawet gotować nie umiem. Umiem tylko przyrządzić owsiankę.
– Och, Marit, Marit – powiedział czule. – Czy nie mówiłem ci, jak bardzo cieszą mnie czyste ubrania, których nie muszę sam prać, albo jak wspaniale jest wracać do domu, gdzie czeka już nakryty stół, i że w mieszkaniu wszystko jest tak czyste i wyszorowane, że czasami aż się boję, że zedrzesz farbę i lakier? Kochana moja, tak chętna jesteś do nauki, słuchasz z taką uwagą, w takim napięciu i tak bardzo się starasz, robiąc coś po raz pierwszy! Że też wcześniej nie powiedziałem ci, jak bardzo to wszystko cenię! Wybacz mi, proszę, wybacz, moja kochana, to nieprawda, że się do niczego nie nadajesz, jesteś wspaniała, wprost zachwycasz mnie zdolnością przystosowania się do nowego życia i tym, jak się zajmujesz moim domem.
„Moim domem”, tak powiedział. Na miłość boską, ile jeszcze ta biedaczka będzie musiała znieść?
– To teraz jest nasz dom – mruknął jej prosto do ucha, bo płakała i szlochała tak gwałtownie, że inaczej wcale by go nie usłyszała. Długo ją obejmował, szepcząc: „Dobrze już, dobrze”, aż wreszcie odetchnęła drżąco i podniosła głowę.
Christoffer wyciągnął z kieszeni chusteczkę i poprosił, by się umyła, a on w tym czasie przygotuje kolację. Protestowała, ale wreszcie się zgodziła.
– Chcę wrócić do domu – szepnęła żałośnie.
– Do domu? O czym myślisz?
– Nie nadaję się do ludzi. Nie potrafię się zachować. Tak bardzo się ich boję, boję się, że popełnię jakiś błąd. Że ktoś się na mnie rozgniewa. Że… Nie, już nic.
Christoffer domyślał się, że miała zamiar powiedzieć coś o nim, ale był zbyt tchórzliwy, by spytać. Nie potrafił dać jej odpowiedzi, którą tak bardzo chciałaby usłyszeć.
Z udawaną wesołością zaofiarował się, że nauczy ją zachowania między ludźmi, sposobu rozmawiania z nimi. Marit odrobinę się rozjaśniła i choć nadal była zasmucona, podziękowała mu serdecznie za jego życzliwość i cierpliwość.
– To wcale nie przejaw mojej cierpliwości, Marit, to radość dla mnie móc czegoś cię nauczyć. Zaczniemy od jutra, dzisiaj oboje jesteśmy na to zbyt zmęczeni.
Pomysł okazał się bardzo dobry. Wieczorami albo wtedy gdy miał wolne odbywali długie lekcje. Prawdą jednak było, że Christoffer, będąc w domu, przede wszystkim spał. Cały czas czuł się zmęczony, rozumiał, że to reakcja po długim okresie trudnej i odpowiedzialnej pracy, a także po ostatnich, jakże zaskakujących wydarzeniach.
Wreszcie nadszedł dzień odjazdu.
Christoffer nie miał żadnych wieści od rajcy Gustavsena od czasu aresztowania Lise – Merete, ale kiedy szli z Marit na stację, spotkali pana i panią Gustavsen. Gustavsenowie natychmiast przeszli na drugą stronę ulicy. Tym lepiej dla mnie, pomyślał Christoffer, bo jak miałby wyjaśnić Marit, kim są? Ciągle jeszcze nie zdradził jej historii Lise – Merete, cały czas to odkładał, nie wiedział, czy kiedykolwiek zdecyduje się jej o tym powiedzieć. Uznał, że nie wolno jeszcze bardziej obciążać Marit, niszczyć tej odrobiny pewności siebie, zbudowanej na tak kruchych podstawach. Sprawiłby jej tylko ból, a i bez tego już było nie najlepiej.
Kiedy pociąg nareszcie ruszył ze stacji, Christoffer mimowolnie odetchnął z ulgą. Skończyła się pewna epoka w jego życiu.
Podróż mijała spokojnie. Dla Marit wszystko było takie nowe, wszystkim tak bardzo się interesowała, a on obserwował ją z rozbawieniem. Wielką radość sprawiało mu pokazywanie jej i objaśnianie świata. Odkrył, że potrafią się śmiać razem i że nawet nie zdawał sobie sprawy z tego, jak bardzo przez ten czas udało im się ze sobą zaprzyjaźnić.
Ale myśl o tym, co jeszcze ich czeka, nadal paraliżowała Christoffera.
Wkrótce nadejdzie chwila, kiedy nie da się już dłużej tego odkładać.
Czy w ogóle można iść do łóżka z kobietą, której się nie kocha? Dużo nad tym rozmyślał. Czy uda się to z osobą, wobec której człowiek czuje się trochę obco? Czy nie zakończy się to kłopotliwym dla obojga fiaskiem?
Jasne było, że nie może odsuwać tego w nieskończoność. Tak głęboko nie może zranić Marit.
Rodzice napisali list, w którym dawali wyraz radości z jego małżeństwa i serdecznie zapraszali synową. Nieco zamieszania sprawiła najwyraźniej wiadomość, że panna młoda zmieniła nagle imię i nie nazywa się już Lise – Merete Gustavsen, lecz Marit z Grodziska. Przygotowali jednak dla nich tymczasowe mieszkanie i planowali wydać wielki spóźniony obiad weselny dla całego rodu.
Tak, dla całego rodu. Wszyscy będą ich oczekiwać, kiedy przyjadą do domu. Wszyscy, oprócz tajemniczego Marca.
Ludzi Lodu nie było wielu. Rodzina Malin: Per, Christoffer i Marit. Henning i jego druga żona, Agneta. Córka Henninga z pierwszego małżeństwa, Benedikte. Córka Agnety i Ulvara, Vanja. Syn Benedikte, Andre, i jeszcze ojciec chłopca, Sander Brink. Christoffer cieszył się bardzo na spotkanie z Sanderem, polubił bowiem tego sympatycznego człowieka.
Los ciężko doświadczył ród Sagi. Ulvar nie żył, jego córka Vanja miała co prawda troskliwą opiekę, ale działo się z nią coś tajemniczego, rodzina zgodnie twierdziła, że nie wszystko jest tak, jak być powinno. No i gdzie mógł być Marco, ten najdziwniejszy z synów Ludzi Lodu? Wydawało się, że w jakiś sposób wie, kiedy krewniacy go potrzebują. Pomógł już trojgu z nich: Benedikte w Fergeoset, Andre po drodze ze szkoły do domu i złożonej chorobą żonie Christoffera, Marit. Wyrwał ją ze szponów Śmierci.
Christoffer był nieco rozczarowany, że nigdy jako dorosły nie spotkał Marca. Chciał zadać mu tak wiele pytań.
Ale być może na te pytania nie było żadnej odpowiedzi? Może ich zrozumienie wykraczało poza ludzką zdolność pojmowania?
Tego Christoffer nie wiedział.
Im bardziej zbliżali się do rodzinnych okolic Christoffera, tym bardziej milcząca stawała się Marit.
Wreszcie zasiadła sztywno, z dłońmi splecionymi na podołku. Cała jej postawa zdradzała lęk.
Dobry Boże, modliła się w duchu. Spraw, aby mnie polubili. Nie znają mnie, a ja pojawię się tak nagle jako żona ich syna. Jestem im obca, jestem nikim, jak mam się zachować? Co powiedzieć? Boję się o to pytać Christoffera. I tak już zbyt wiele pytań mu zadaję.
Włosy, które pielęgniarki uczyły mnie układać, zaraz opadną, a ja nie potrafię ich uczesać, w każdym razie nie tutaj. A nie mogę o to prosić Christoffera.
Mój mąż.
To takie niezwykłe uczucie. Nienaturalne. Przecież ja nie mam prawa mieć męża. Ojciec zawsze powtarzał, że mnie nie wolno nikogo poślubić, muszę zostać w domu i zajmować się nim.
Ale jego już nie ma.
A już na pewno nie mam prawa mieć tak wspaniałego męża, jakim jest Christoffer. Z całkiem innego świata niż mój, ze świata, o dotarciu do którego nigdy mi się nawet nie śniło, ba! nie wiedziałam nawet, że on istnieje. A teraz jestem żoną Christoffera, doktora Christoffera Voldena… Nie mogę tego zrozumieć.
Ach, jakże trudno jest rozpoznać, co w życiu dobre, a co złe.
Marit ukradkiem zerknęła na Christoffera. Wyglądał przez okno pociągu, nie spuszczał wzroku z migających krajobrazów w poszukiwaniu znajomych miejsc. Ten dom… A tam wycięli las. Nowa droga.
Christoffer.
Tak bardzo ją bolało…
Głód.
To uczucie wywoływał w niej od samego początku. Tęsknotę tak silną, że dała się przyrównać do głodu. Dławiące pragnienie, by mogła coś dla niego znaczyć i aby on także jej potrzebował. Chciała być z nim przez cały czas, stale słuchać jego głosu, obserwować gesty, kiedy do niej mówił, być przy nim blisko, bardzo blisko. Wszystkie te uczucia, myśli i instynkty przeobraziły się w rozdzierający ból w brzuchu, który, jeśli potrwa dłużej, niechybnie spowoduje wrzód żołądka.
Niepewność. Strach, że go utraci, że nie spełni jego oczekiwań. A później patrzenie na zawód, na pogardę, na gasnące zainteresowanie, bolesna świadomość, że się nie udało.
Jak ona to zniesie? Co on z nią zrobił?
I znów powróciło pytanie, które zadawała sobie tysiące razy:
Dlaczego on się ze mną ożenił?
Czy wszyscy świeżo upieczeni małżonkowie zadają sobie takie pytanie? Wiecznie doszukują się półtonów w głosie, oznak odwzajemnianej miłości, właściwego sposobu postępowania?
Dlaczego zachowuje się z taką rezerwą?
O, tak, bardzo był życzliwy, okazywał jej tyle troski, niczego nie mogła mu zarzucić, ale…
Nagle Christoffer wstał.
– Niedługo już będziemy na miejscu – oznajmił.
Krew uderzyła jej do głowy. Poderwała się tak gwałtownie, że potknęła się o niego, nie wzięła pod uwagę kołysania posągu. Christoffer, szepcząc coś zabawnego. pomógł jej, półleżącej na twardym drewnianym siedzeniu, podnieść się z tej upokarzającej pozycji.
Na miejscu… Spotkanie z jego rodziną… Jak ja wyglądam, jak się to wszystko potoczy? myślała przerażona. Wygładziła granatowy płaszcz, poprawiła kapelusz. Czuła się w nim śmiesznie, ale pielęgniarki twierdziły, że koniecznie musi go założyć, jeśli chce naprawdę porządnie wyglądać. A ona, rzecz jasna, bardzo tego chciała.
Nerwowo otarła usta na wypadek, gdyby przylepił się do nich jakiś okruszek po posiłku, który zjedli już dawno temu. Przesunęła językiem po zębach, wszystko najwyraźniej w porządku. Chciała iść do toalety, ale nie miała odwagi wychodzić drugi raz, czuła, że powinna, ale to pewnie tylko nerwy. Odchrząknęła, sprawdziła buty, starła z nich jakiś niewidoczny pyłek. Och, jakże mocno biło jej serce!
Christoffer wyniósł bagaże. Jej pozostała tylko mała torebka, ale i ją zdołała upuścić, nie mogła się bowiem zdecydować, w której ręce powinna ją nieść.
Zdenerwowanie zmąciło jej wzrok, płacz dusił w gardle, dłonie drżały, ale dzielnie dreptała za Christofferem i innymi ludźmi rozciągniętymi w długim rzędzie. Pociąg coraz bardziej zwalniał bieg.
Dławiła ją rozpacz. Ach, gdybym była piękną, pewną siebie, zwyczajną świata młodą damą, a nie Marit z Grodziska, którą przez całe życie traktowano gorzej od parszywego psa!
Ludzie w korytarzu zatrzymali się, a pociąg przystanął z ostrym szarpnięciem. Marit uczepiła się płaszcza Christoffera i tylko dzięki temu zdołała się uratować przed kolejnym ośmieszającym upadkiem. Christoffer odwrócił się i zachichotał. Opętana przerażeniem nie potrafiła ocenić, czy uśmiech ten wyrażał przyjazne zrozumienie, czy też drwinę połączoną z irytacją.
Ale taki Christoffer przecież nie był.
A mimo wszystko nigdy jeszcze do tej pory nie odczuwała tak silnie, że nie powinna znaleźć się w tym miejscu razem z nim.
Wyszli na zaśnieżony zimowy świat, ale powietrze było tu łagodniejsze niż w Lillehammer.
I… znana twarz! Z piersi Marit dobyło się westchnienie ulgi. To ta miła kobieta, która była u niej w szpitalu i uzdrowiła ją dotykiem swoich dłoni! Benedikte, tak mówił o niej Christoffer.
I jeszcze mały chłopczyk. Wiedziała, że to syn Benedikte, Christoffer opowiedział jej historię Benedikte i Sandera. Dzięki temu ta rosła kobieta była teraz bliższa Marit, stała się bardziej ludzka. Przepaść, jaka je dzieliła, wyraźnie się zmniejszyła.
– Witaj – powiedziała Benedikte i spontanicznie uściskała Marit. – Uznaliśmy, że Andre i ja powinniśmy wyjść po was na dworzec, żebyś nie czuła się tak obco.
Wszystko nagle stało się takie wspaniałe, takie bezpieczne, to na pewno dziwny wpływ Benedikte. Usadowili się w powozie i ruszyli przez elegancką dzielnicę wspaniałych willi.
– To Asker – wyjaśnił Christoffer.
Po dość długo trwającej podróży, podczas której Andrenie przestawał mówić o przyjęciu, jakie ich czeka w Lipowej Alei, nareszcie dotarli do rodzinnej parafii Christoffera.
– Tam na górze leżało Grastensholm – wskazał. – Opowiadałem ci o nim.
Marit kiwnęła głową. Wspaniały dwór przemienił się w zamek duchów.
– A tam jest kościół. Niemal wszyscy nasi przodkowie spoczywają na tym cmentarzu. Władze miały zamiar zrównać cmentarz z ziemią, ale moja matka Malin zdołała temu zapobiec. Wtedy właśnie spotkała mojego ojca – uśmiechnął się Christoffer.
Benedikte wyciągnęła rękę:
– A tam nad morzem… Widzisz ten stary, zniszczony dom między dwiema olśniewająco nowymi willami? To Elistrand, wymknął się z rąk naszego rodu. Ale jesteśmy już przy domu rodziców Christoffera. Przyjdźcie do nas na ósmą, kiedy już trochę wypoczniecie. Serdecznie zapraszamy, to na waszą cześć wydajemy przyjęcie.
Powóz pojechał dalej, Christoffer i Marit zostali sami przy furtce do ogrodu zadbanej willi. Nadbiegł ku nim rozszczekany pies.
– Tufs, chodź się przywitać! To tylko ja, a to Marit. Ona też jest jedną z nas.
Marit została starannie obwąchana i zaakceptowana. Zawsze wiedziała, że ma dobrą rękę do zwierząt. W każdym razie mam tu przynajmniej jednego przyjaciela, pomyślała.
Ale przecież miała ich więcej! Christoffera i Benedikte, i…
Na schodach stało dwoje ludzi. Rodzice Christoffera.
Serce Marit waliło mocno, jakby zaraz miało wyskoczyć z piersi.
– To wasza synowa, Marit – przedstawił ją Christoffer.
Usłyszała napięcie w jego głosie. I on także niepokoił się, jak wypadnie spotkanie.
Dama zeszła po stopniach na dół i wyciągnęła rękę do Marit.
– Witaj!
Marit dygnęła. Matkę Christoffera gest ten wzruszył niepomiernie i serdecznie uściskała synową.
Malin, matka Christoffera, pomimo niemal całkiem siwych włosów wydawała się osobą młodą. Stanowczą, ale o bardzo łagodnych oczach, tak podobnych do oczu Christoffera, i bardzo, bardzo miłą.
Marit natychmiast ją polubiła. Ojciec, Per Volden, był bardziej surowy, bardziej oficjalny, urzędnik, który zna się na rzeczy. Jego Marit może trochę się przestraszyła, ale uśmiechnął się do niej szeroko i stwierdził, że Christoffer miał wiele szczęścia, że udało mu się ją znaleźć.
Marit pokraśniała, spragniona pochwał chłonęła je tak jak sucha gąbka chłonie wodę. Bardzo jej teraz były potrzebne.
Dopiero w tym momencie naprawdę dotarło do niej, jak wysoki i szczupły jest Christoffer. Ojciec nie był wcale niski, a syn przewyższał go o głowę. Jakiż on przystojny, jej Christoffer!
Co też ona myśli? Jej? Zaczerwieniła się jeszcze mocniej.
– Wejdźcie do środka – zapraszała Malin. – Uff, taka jestem zdenerwowana, co będzie, jeśli nie spodoba ci się nasz dom?
– Malin przez cały dzień nie mogła się uspokoić – zdradził im Per Volden. – Obawiała się, że nas nie polubisz.
Marit przystanęła w pół kroku.
– Ale… ale to przecież ja o tym myślałam przez cały dzień! Tylko odwrotnie, rzecz jasna.
Malin wsunęła jej dłoń pod ramię:
– Wobec tego chyba świetnie się rozumiemy.
Ale w hallu Marit zaniemówiła. A więc to jest rodzinny dom Christoffera? Taki piękny, taki przytulny!
Znów przytłoczyło ją poczucie własnej niższości, na nowo poczuła „wrzód żołądka”.
– Teraz napijemy się kawy, a potem zaprowadzę was do waszego nowego domu. To mała willa Nilsena, znasz ją, Christofferze.
– Naturalnie – odparł.
– Przewieźliśmy tam trochę mebli, stąd i z Lipowej Alei, żebyście mieli od czego zacząć. Później będziecie mogli je uzupełnić albo wymienić. Podarowaliśmy wam też nasze małżeńskie łoże, uznaliśmy, że będzie wam odpowiadać. Nie jest zbyt szerokie, ale nowo poślubieni lubią sypiać ciasno.
Czy Christoffer westchnął, czy też Marit tylko tak się zdawało?
Malin ciągnęła:
– To łóżko z tradycjami. Per i ja byliśmy w nim bardzo szczęśliwi.
– Ty się na nim urodziłeś, Christofferze – uśmiechnął się Per.
– I prawdopodobnie na nim także zostałeś poczęty – mruknęła Malin, wychodząc do kuchni, by sprawdzić, czy kawa jest już gotowa.
Per dalej pokazywał im dom. Christoffer i Marit nie mieli odwagi spojrzeć na siebie. Marit, wyczulona na nastroje męża, zauważyła, że poczuł się bardzo nieswojo.
Sprawiło jej to ogromną przykrość, miała wrażenie, że w pasie ściskają ją żelazne obcęgi.
A wszystko to przez kilka mimochodem rzuconych zdań o zbyt wąskim małżeńskim łożu.
Boże, prosiła Marit w duchu, spraw, by on mnie choć odrobinę pokochał. Zdejmij mu z twarzy ten wyraz udręki, tak się tego boję!