ROZDZIAŁ V

Christoffer zaglądał do Marit z Grodziska tak często, jak tylko mógł. Wiedział, że nie ma już szans na przeżycie, i właśnie dlatego chciał poświęcić jej jak najwięcej czasu. Tragiczne wydawało mu się, że właśnie ona musi umrzeć, ona, której nigdy nie było dane zaznać szczęścia. Ale już wcześniej jasne się stało, że kontakt z nim wywiera na nią zbawienny wpływ. Rozmowa z kimś, kto się o nią troszczy, musiała mieć ogromne znaczenie dla samotnej kobiety.

Teraz sytuacja znacznie się pogorszyła. Marit nie była w stanie komunikować się z nikim, czasami tylko, w chwili przebłysku świadomości, mogła wypowiadać pojedyncze słowa. Ale jej rozpalone gorączką oczy wyrażały ogromną wdzięczność za każdym razem, gdy przychodził.

Podawano jej środki uśmierzające ból i wtedy była w stanie mówić nawet dość składnie. Na ogół jednak leżała pogrążona w śpiączce.

Christoffer siadał przy niej, kiedy tylko pozwalał mu na to czas. Starał się dodać jej otuchy i zachęcić do dalszej walki.

– Ze względu na mnie, Marit – poprosił pewnego razu. – Nie chcę, żebyś ode mnie odeszła.

Powiedział to, bo świadom był znaczenia, jakie miała dla niej jego przyjaźń. Ale przecież nie wiedział nic o jej miłości.

Udręczona próbowała głęboko odetchnąć i popatrzyła na niego.

– Pan jest taki miły, doktorze Volden.

– Mam na imię Christoffer. Wiesz, że jestem twoim przyjacielem.

Na trawionej gorączką twarzy ukazał się słaby uśmiech.

– Ma pan na imię Christoffer? To… to bardzo ładne imię.

– Mów mi ty.

Nic na to nie odpowiedziała, uśmiechnęła się tylko z radością i przymknęła oczy.

Christoffer długo siedział przy niej, wpatrując się w jej osobliwie fascynującą twarz. Kiedyś musiała być bardzo piękna, tak piękna, że dostrzegając ślady dawnej urody za każdym razem się dziwił. Teraz choroba wycisnęła na niej swoje piętno, ale mimo to jej twarz przyciągała wzrok. Taka piękność nie powinna umierać, powinna się ukazać całemu światu.

A może świat jej nie dostrzegał? Uroda Marit była czymś trudnym do zdefiniowania, nieuchwytnym, zaczarowanym, czymś, co pochodziło raczej z wnętrza jak delikatny, ledwie słyszalny ton. W porównaniu z Lise – Merete nie miała Marit w sobie nic, co przemawiałoby tak bezpośrednio, jej urok był bardziej tajemniczy i dlatego tak bardzo kusił.

Kiedy Marit nagłe się odezwała, Christoffer zdał sobie sprawę, że wpatruje się w nią od dłuższej chwili.

– Nie mogę dużo mówić. Opowiedz mi… o sobie… Christofferze!

– O sobie? – roześmiał się zawstydzony. Nie przywykł do mówienia, to zawsze on słuchał innych. – Nie mam do opowiedzenia nic szczególnego. Jestem bardzo szczęśliwym człowiekiem.

– Wiem o tym – szepnęła, nadal nie unosząc powiek. – To widać po twoich oczach, zawsze płonie w nich… radość życia.

Ach, gdybym mógł ci ofiarować chociaż jej część, pomyślał.

– Tak, mam już wszystko, czego pragnę – powiedział. – Miłych, kochanych rodziców, fantastyczną dalszą rodzinę…

Nie chciał mówić o Lise – Merete, uznał to za zbędne, to na pewno nie ucieszyłoby Marit.

– Czy masz rodzeństwo?

– Rodzonego nie mam. Ale dorastałem z dwiema kuzynkami, które nazywam siostrami. Obie są wspaniałe, zwłaszcza starsza. Ma na imię Benedikte.

I znów Marit powiedziała:

– To bardzo piękne imię.

– Tak. Benedikte kilka lat temu wpadła w tarapaty, „znalazła się w kłopocie”, jak się to mówi. Ma małego synka, którego wszyscy uwielbiamy.

– Biedna Benedikte – szepnęła Marit. – Ludzie potrafią być tacy bezlitośni.

– Tak, to prawda. Ale Benedikte jest teraz bardzo szczęśliwa i tak silna, że nigdy byś w to nie uwierzyła!

Marit zmarszczyła brwi, a Christoffer pospiesznie wyjaśnił:

– Silna duchem. Wszyscy szukają u niej pomocy.

– Ty także jesteś silny duchem, Christofferze.

Te słowa sprawiły mu radość.

– Naprawdę? Nie wiedziałem. Czasami czuję się taki… nieporadny.

– Nic dziwnego, spoczywa na tobie taka odpowiedzialność. – Masz rację.

Ale Christoffer myślał nie tylko o odpowiedzialności. Wiedział, że nie potrafi sobie poradzić w sprawach, mających związek z Lise – Merete. A przecież tak bardzo ją kochał!

Nagle zorientował się, że Marit zapadła w śpiączkę. Kilkakrotnie wypowiedział jej imię, cicho, pytającym tonem, ale ona nie zareagowała. Pogładził ją więc tylko po spoconych włosach i wyszedł na palcach.

Zdjęty dojmującym smutkiem nie patrzył, gdzie idzie, i nagle zorientował się, że znajduje się w niewłaściwym pawilonie i czeka go długa droga z powrotem.

Kto właściwie decyduje o tym, kogo czeka długie życie, a kto umrze przedwcześnie? myślał w poczuciu bezradności.

Doszedł do wniosku, że jeśli miałoby się to dziać w imię miłosierdzia i przyzwoitości, to nikogo takiego nie ma.

Szukając pociechy w swym smutku, wieczorem wybrał się do Lise – Merete. Od kilku dni brakowało mu czasu, by się z nią spotkać, miała więc wszelkie powody, by czuć się zaniedbywana.

Otworzywszy drzwi, na jego widok uskoczyła w tył.

– To ty? Ale czy to wypada?

Christoffer zdumiał się.

– Dlaczego nagle miałoby nie wypadać?

– Sądziłam, że masz dość rozumu, żeby… Umyłeś się dokładnie? Zdezynfekowałeś ubranie i samego siebie?

– Oczywiście! Przychodzę prosto z łazienki, a wszystkie moje rzeczy są świeżo wyprane i wyprasowane. Jak zawsze, kiedy opuszczam szpital, przecież o tym wiesz.

Lise – Merete się zawahała.

– No, dobrze, a więc wejdź. Ale tylko na chwilę, mama i ja właśnie znaczymy ścierki do szkła i porcelany.

Matka, bardzo elegancka dama, wyszła do hallu.

– Ach, to Christoffer. Jak się miewa nasz drogi chłopiec?

– Bernt? Nieźle, jak na takie okoliczności. On jest silny.

– Dlaczego tak podkreślasz słowo „on”? – zainteresowała się natychmiast Lise – Merete.

– Są inni, którzy nie tak dobrze dają sobie radę z infekcją – odparł Christoffer, nie wiedzieć czemu lekko poirytowany. – Poddają się zarazkom.

– To znaczy, że choroba jest śmiertelna? – pytanie Lise – Merete padło niczym uderzenie bata.

– Tylko dla tych, którzy pozbawieni są jakiejkolwiek odporności – odpowiedział Christoffer, w jednej chwili zasmucony tak, że ledwie zdołał to ukryć.

– Ale Bernt da sobie radę? – upewniała się matka. – To wspaniała wiadomość. Chciałam go odwiedzić, ale obawiałam się, czy w ten sposób nie rozniosę zarazy.

Trudno w to uwierzyć, pomyślał Christoffer, kiedy Lise – Merete prowadziła go do swego pokoju. Raczej przypuszczałbym, że to działa silnie rozwinięty instynkt samozachowawczy.

– Muszę ci pokazać, co już mam gotowe – z zapałem oznajmiła Lise – Merete, kiedy znaleźli się w jej ślicznym, biało – niebieskim pokoiku. Te kolory stanowiły doskonałe obramowanie dla jej złocistobrązowej cery. – Oszalałeś? Nie możesz mnie teraz całować! Zobacz, czy nie są przecudowne?

Zademonstrowała mu kilka obszytych koronką haftowanych chusteczek do nosa. Christoffer nie bardzo mógł pojąć, dlaczego chusteczki muszą koniecznie się znaleźć w wyprawie ślubnej, ale widać było, że wszelkie te prace ją bawią, a wszystko, co jej sprawiało przyjemność, sprawiało przyjemność także i jemu.

– Oczywiście – odparł w roztargnieniu.

Rozmowa utknęła w martwym punkcie. Dziewczyna przez cały czas pilnowała, by zanadto się do niej nie zbliżał; przecież zarazki mogły kryć się na przykład pod paznokciami, a Christoffer także zrezygnował z prób jakiejkolwiek pieszczoty. Wszystko, co przedtem tak go w niej porywało, jej inteligencja i żywiołowość, nagle zaczęło wprawiać go w dziwny stan irytacji.

Lise – Merete musiała to najwyraźniej zauważyć, bo zaraz, co prawda zachowując przyzwoitą odległość, pochyliła się bliżej i powiedziała obiecująco:

– Kiedy ta okropna epidemia się skończy, Christofferze, przyjdziesz tu chyba? Ojciec i matka tak często wychodzą i choć pragnę być białą panną młodą, wprost nalegam na to, to będziemy mogli pobawić się trochę w małżeństwo? Co ty na to?

Co miała na myśli, wypowiadając te słowa? Jeśli chodziło o uściski i pieszczoty, zawsze starali trzymać się w ryzach, ale czy w ogóle ktokolwiek mógłby posunąć się dalej niż oni, nie przekraczając granicy? Lise – Merete iście po mistrzowsku potrafiła go podniecić, aż do granicy albo – albo, a on zawsze zdołał wycofać się na czas. Ale jak daleko miała zamiar teraz się posunąć? Czy miało to znaczyć, że…?

Ta myśl była niewypowiedzianie kusząca. Lise – Merete miała wspaniałe ciało, koledzy często o tym wspominali, nazywali go dzieckiem szczęścia, a on się wtedy rumienił z radości. A teraz ona właściwie obiecała, że mogliby ukradkiem zacząć…

Słowa jej wywarły na nim tak wielkie wrażenie, że zapomniał się i przyciągnął ją do siebie.

Lise – Merete uderzyła w krzyk, zawyła jak syrena, więc Christoffer natychmiast ją puścił.

Głęboko urażona otrzepała ubranie.

– Oszalałeś? – syknęła. – Znów będę się musiała kąpać. Założyłam dzisiaj czystą suknię!

Christoffer zacisnął zęby.

– A ja nie jestem trędowaty – oznajmił i wyszedł.

– Christofferze, poczekaj! – zawołała za nim, ale jego tak rozgniewało doznane upokorzenie, że nawet nie przystanął. Rajca wrócił już do domu, z salonu dobiegał jego głos, ale Christoffer nie miał najmniejszej ochoty na spotkanie z przyszłym teściem. Głośno zatrzasnął za sobą wejściowe drzwi.

Zachowanie Lise – Merete wzburzyło go do tego stopnia, że pragnął porozmawiać z kimś, kto nie obawiał się zarazków. Pomimo późnej pory skierował się do pawilonu, w którym leżała Marit, i dalej prosto do jej separatki.

Z początku wydało mu się, że dziewczyna już umarła; przerażony jęknął. Zaraz jednak dostrzegł, że poruszyła się nieznacznie, przysiadł więc na brzegu łóżka.

Zanim wszedł do separatki, spotkał jedną z pielęgniarek i zapytał ją o stan Marit z Grodziska. Siostra ze smutkiem pokręciła głową.

– Koniec jest już bliski i, niestety, nic nie możemy zrobić. Ale ona pytała dzisiaj o pana, doktorze, wizyta na pewno podniesie ją na duchu. Biedaczka, taka jest samotna.

Wszystkie pielęgniarki wiedziały, jaką troską Christoffer otacza swoich pacjentów, ile starań podejmuje, byle tylko uczynić pobyt w szpitalu łatwiejszym do zniesienia. A zresztą serca wszystkich siostrzyczek na jego widok biły mocniej. Pielęgniarka, którą teraz spotkał, nie widziała niczego nadzwyczajnego w tym, że doktor ma zamiar porozmawiać z umierającą pacjentką.

– Doktor Volden – powiedziała Marit z sennym uśmiechem, budząc się, bo ktoś przysiadł na jej łóżku.

Christoffer zorientował się, że musiała dostać silny lek na uśmierzenie bólu, wydawała się lekko zamroczona.

– Christoffer – poprawił ją.

– Ach, oczywiście, Christoffer. Właśnie śniłam o nas dwojgu. To był taki piękny sen – mówiła niewyraźnie.

– Naprawdę? Opowiedz mi.

– To nic ciekawego. Latem koło Grodziska rozciąga się piękna, ukwiecona łąka. Jeszcze zanim zaczną się tam paść krowy, jest pełna kwiecia wszystkich kolorów. Najpierw zakwitają mlecze i wtedy łąka wygląda jak złociste morze.

– Wiem – uśmiechnął się. – Ty i ja najwidoczniej należymy do nielicznych, którzy potrafią dostrzec piękno w mleczach. A później?

– Później łąka robi się żółto – fioletowa, Od jaskrów i bodziszków. Wtedy także jest śliczna.

– Prześliczna – zgodził się z nią Christoffer. – Te kwiatki także należą do moich faworytów.

Oddychała szybko, płytko i urywanie, jakby powietrze docierało tylko do najwyższych partii płuc.

– A później na łące robi się sucho i właśnie wtedy wybucha bogactwem kwiatów.

Christoffer znów się uśmiechnął.

– Wiem. Kiedyś próbowałem nawozić łąkę, żeby urosły na niej większe, jeszcze piękniejsze kwiaty. Niestety, urosła tylko bujna trawa i wszystkie kwiaty zagłuszyła.

– Tak – uśmiechnęła się Marit. – Zobacz, moja sikorka znów puka w szybę!

– A jakie kwiaty kwitną na twojej łące, kiedy robi się sucho?

– Wszystkich możliwych kolorów. Maleńkie polne bratki, wiesz które, jest ich całe morze! I niebieskie dzwonki, polne różyczki, dziewięciorniki i smółki, i kwiatki białe jak welon, i przetaczniki, one są niebieskie. Zatroszczysz się o to, żeby moja sikorka nie była głodna?

– Dobrze. Skąd znasz tyle różnych nazw?

W oczach Marit pojawił się cień smutku.

– Matka mnie nauczyła, kiedy jeszcze byłam bardzo mała. Nigdy ich nie zapomniałam.

– Twoja matka już nie żyje?

– Urodziła jeszcze jedno dziecko, kiedy miałam pięć – sześć lat, nie przeżyła porodu. Umarła z dzieckiem.

Christoffer ujął ją za rękę i uścisnął.

– Ale śniłaś o nas, o mnie i sobie?

– Tak.

Nie była w pełni przytomna, zauważał to. Na policzkach płonęły rumieńce, a w wycięciu koszuli dostrzegł paskudne wrzody, charakterystyczne dla szpitalnej choroby.

– Właściwie w tym śnie nic nie było – powiedziała jakby przepraszająco. – Szliśmy razem po ukwieconej łące. A potem usiedliśmy i ty grałeś na źdźble trawy.

– Naprawdę? – zdziwił się. – Wiesz, zawsze umiałem to robić. A co było potem?

– Nic więcej, ten sen już się skończył. Potem przyśnił mi się koszmar, ale to już o czym innym.

– To przez gorączkę.

Mówiła już trochę zbyt długo. Na więcej nie starczyło jej sił. Leżała nieruchomo z zamkniętymi oczami.

Christoffer wyciągnął rękę i pogłaskał ją po policzku wierzchem dłoni. Uśmiechnęła się spokojnie.

– Bardzo pana lubię, doktorze Volden.

Znów zapomniała, że wolno jej nazywać go Christofferem. Zrozumiał, że zapada w odrętwienie.

– I ja cię lubię, Marit. Bardzo, bardzo lubię.

– Ty i ja – szepnęła na poły przez sen. – Ty i ja…

– Tak, Marit, tylko ty i ja.

– Chyba… lubię cię… zbyt…

Zdawał sobie sprawę, że zostały jej już tylko godziny życia.

– I ja także, Marit. Ja także aż za bardzo cię lubię.

Christoffer ujął jej dłonie w swoje i delikatnie ucałował.

Uśmiechnęła się.

– Czy wolno mi powiedzieć ci… że cię kocham? Nigdy nie miałam nikogo… komu mogłabym to… powiedzieć.

– Tak, Marit. Bo i ja cię kocham.

To nie była prawda. Żywił dla niej szczere przywiązanie, ale to nie to samo, co kogoś kochać. Ale ona miała umrzeć, wkrótce, już bardzo niedługo. A jej życie było takie ubogie…

– Zostań ze mną, Marit – szepnął nachylając się nad nią. Słowa same spływały mu z ust, nie musiał niczego wymyślać. – Zostań ze mną, wyzdrowiej, chcę, żebyś na zawsze była moja.

Usłyszał, że Marit bierze głęboki oddech, a na naznaczonej piętnem śmierci twarzy ukazuje się błogi uśmiech.

– Tak, Christofferze, ale nie myślisz tak naprawdę. Ja jestem tylko…

Traciła przytomność, ale on chciał, by w wieczny sen zabrała ze sobą jeszcze kilka słów:

– Nie, nie jesteś tylko Marit z Grodziska. Jesteś najbardziej kochaną kobietą na ziemi. Jesteś moja, Marit. Kocham cię. Teraz i na zawsze.

Uśmiech gościł na ustach jeszcze przez kilka chwil, nawet wtedy, gdy straciła już świadomość. Później i on zgasł. Ale Christoffer nie żałował swoich słów. Uczyniły ją szczęśliwą.

Posiedział przy niej jeszcze przez chwilę. Weszła pielęgniarka, żeby zajrzeć do Marit, spotkały się ich spojrzenia. Z jego oczu bił smutek.

– Proszę dopilnować, by ktoś siedział przy niej przez cały czas.

– Dobrze, doktorze Volden.

Wzrok pielęgniarki również przepełniony był żalem. Oboje wiedzieli, że nic już nie uratuje życia Marit z Grodziska.

Gdy Christoffer wrócił do izby przyjęć, nadbiegł właśnie jeden z kolegów.

– Stan Bernta Gustavsena dramatycznie się pogorszył!

Christoffer, zajęty swymi myślami, zrozpaczony, że nie potrafi w żaden sposób pomóc Marit, odpowiedział coś niezrozumiale.

– Ale to oznacza katastrofę dla szpitala – tłumaczył mu kolega. – Rajca oświadczył, że jeśli jego syn umrze, wszyscy odpowiedzialni za to mogą szukać nowej pracy.

– Czy ten Gustavsen jest Bogiem Ojcem we własnej osobie?

– Wydawało mi się, że to twój teść.

Jeszcze nie, miał już na końcu języka wzburzony Christoffer, ale w porę się powstrzymał. Nie byłoby w porządku wobec Lise – Merete tak się unosić. A poza tym kolega nie czekał na odpowiedź, lecz mówił dalej:

– Zarząd szpitala zaczął się niepokoić po tym, jak Gustavsen napisał ten artykuł w gazecie. Cała sprawa wygląda na okropnie nieprzyjemną. Zarząd podaje także w wątpliwość nasze kompetencje. Czy nie mógłbyś porozmawiać ze swoim przyszłym teściem i poprosić, by trochę spuścił z tonu?

– Wykluczone – odparł Christoffer. – On właśnie mnie obwinia za zły stan Bernta. Zoperowałem kogo innego jako pierwszego, a jego drogocenny syn musiał czekać. Gustavsen nie może mi tego darować.

– Drogocenny! – parsknął kolega. – O większego łajdaka trudno w całym mieście. No cóż, jedno tylko może uratować szpital przed głośnym skandalem, a mianowicie utrzymanie przy życiu tego nicponia. A do tego daleko, bo na razie naprawdę z nim źle.

– Pójdę go zobaczyć – oznajmił krótko Christoffer.

Przeszedł do pokoju, w którym leżeli trzej mężczyźni: Bernt Gustavsen, młody uczony i wesoły wieśniak. Już w drzwiach uderzył go w nozdrza odór choroby, a to, co zobaczył w środku, trudno było uznać za budujące. Uczony, jak się wydawało, radził sobie najlepiej, dwaj pozostali leżeli nieprzytomni, a twarz Bernta Gustavsena pokrywały ropiejące wrzody. Widać było, że ma wysoką gorączkę.

To nie może się dobrze skończyć, pomyślał Christoffer. Jego także trzeba przenieść do izolatki. Niewiele ich już pozostało…

Pomimo iż Bernt był rodzonym bratem Lise – Merete, Christoffer nie potrafił wykrzesać z siebie ani cienia sympatii dla niego. Teraz jednak jego przyszłemu szwagrowi nie było lekko i należała mu się wszelka pomoc, na jaką stać było Christoffera jako lekarza.

Z bólem serca musiał uznać Marit za straconą. Z Berntem Gustavsenem nie było aż tak źle, ale niewielkie miał szanse na przeżycie.

Christoffer nie dbał wcale o groźby rajcy Gustavsena, wykrzykującego o zwolnieniu całego personelu szpitalnego czy odcięciu wszelkich dotacji dla szpitala. Niewiele wiedział o władzy swego przyszłego teścia, ale wątpił, by mogła sięgać aż tak daleko. Niemożliwe, aby społeczeństwo było do tego stopnia skorumpowane. Na pewno to jedynie czcze pogróżki, wypowiadane w strachu o życie ukochanego syna.

Może Christoffer powinien okazać mu zrozumienie? Na to jednak nie było go stać.

Szpital i tak został obrzucony błotem w prasie, a to już samo w sobie było złe. Absolutnie niesprawiedliwe.

Christoffer poza tym wątpił, by rajca poprzestał na jednym krótkim artykule. Gdyby nie udało się uratować Bernta, lekarze i pielęgniarki na wszystkie sposoby zostaną obsmarowani w gazecie w łzawych artykułach, poruszających serca czytelników, opowiadających o młodym, jakże obiecującym chłopcu, który musiał rozstać się z życiem z powodu brudu i niedbalstwa personelu.

Dobre imię szpitala zostałoby skalane.

Do tego nie wolno dopuścić.

Christoffer bardzo kochał swoją pracę i swój szpital. Nie chciał, by artykuły w gazetach zniszczyły jego przyszłość. Wiedział przecież, że wszyscy jego współpracownicy z całych sił starali się jak najlepiej spełniać swe powinności, a często robili o wiele wiele więcej niż do nich należało.

Rajca Gustavsen nie daruje im śmierci syna, a wedle wszelkich znaków śmierć Bernta jest nieuchronna.

Zwykle podobne infekcje nie były śmiertelne, kiedy jednak zaatakowały organizm wcześniej osłabiony, należało spodziewać się najgorszego. Tak właśnie przedstawiała się sytuacja Bernta.

I Marit.

Serce ścisnęło mu się z bólu.

Marit…

Prawdopodobnie już nie żyła. Ta myśl sprawiła mu taki ból, że musiał na chwilę zatrzymać się i przymknąć oczy, by odzyskać zdolność działania.

Wiedział, że nie jest w stanie jej uratować. Ale być może… zdoła uratować… Bernta?

Nagle nie wiadomo skąd przyszedł mu do głowy pomysł. Napłynął tak niespodziewanie, że aż trudno było mu w pierwszej chwili go zrozumieć.

Nigdy nie zdarzyło mu się wykorzystywać nadzwyczajnych zdolności Ludzi Lodu. Przede wszystkim sam takowych nie posiadał. Ale był przecież ktoś inny…

Tajemnych mocy nie należało nadużywać. Ale czy ktoś ośmieliłby się twierdzić, że sytuacja nie jest krytyczna? Nie tylko dla Bernta Gustavsena, lecz także dla wszystkich pozostałych pacjentów, no i dla całego szpitala?

Na zastanawianie się poświęcił nie więcej niż minutę, po czym przystąpił do zdecydowanego działania.

W szpitalu zainstalowano telefon. Aparat stał co prawda w gabinecie ordynatora, ale o tak późnej porze nie było tam żywej duszy.

Christoffer skierował się bezpośrednio do gabinetu zwierzchnika. Nie był szczególnie obeznany z telefonami, uważał je za nieobliczalne urządzenia, ale udało mu się połączyć z centralą w mieście.

Podał numer do domu matki i ojca. W Lipowej Alei nie mieli telefonu. Ale Przecież można wysłać posłańca…

Poprosił o osobistą rozmowę z Benedikte Lind z Ludzi Lodu.

Загрузка...