Przedtem

Ten dom miał dwa piętra, Ojciec starego K. wybudował go dla swojej rodziny, miał nadzieję, że rodzina się szybko zacznie powiększać: synowie podrosną, córkę się wyda za zięć, trzeba będzie im wszystkim udostępnić mieszkania, suterena może być dla służby (służbę „koniecznie koniecznie” chciała mieć matka starego K.). Ale nie przewidzieli nadejścia wojny; wiedzieli co prawda, jak wszyscy, że wojna gdzieś tam się zawsze wałęsa, ale mieli nadzieję, jak wszyscy, że do nich może nie zajdzie tak prędko; cóż, postanowiła przyjść właśnie wtedy, kiedy życie ułożyło im się wygodnie, jakby do sjesty. Przyszła wojna i posłanie zdarła, wymięła, trzeba było ścielić od nowa. Tyle że po wojnie już nie było ich stać na służbę, co gorsza, nie było ich stać na dom o dotychczasowych rozmiarach, sprzedali więc parter. Ach, to tylko parter, kiedyś się odkupi – mówili. W końcu córkę wydamy, pójdzie za mężem – mówili, szybko jednak wydało się, że nie tak łatwo będzie córkę wydać, że jeszcze trochę – trzeba będzie na nią powydawać, bo raczej była do różańca niż do tańca, a i na synów, nieskorych do żeniaczki, w ogóle do niczego nieskorych, nieskoordynowanych, długo dojrzewających, jak to się mówi.

I tak jakoś na parterze zamieszkali sąsiedzi, nieszczególnie sąsiedzcy, nietowarzyscy, co akurat matce starego K. ułatwiło sprawę, bo sprzedając ów parter, powzięła decyzję:

– Do tych ludzi to ja się nie odezwę, choćby nie wiadomo kto to był.

Za to, że musiała sprzedać, za to, że dom jej własny rodzinny nagle stał się domem podzielonym, pękniętym. I tak przez lata udawała, że nic się nie zmieniło, że parter jest tylko chwilowo poza użytkiem; i tak przez lata wszyscy K. nauczyli się omijać, ignorować „tych z dołu”.

Ojciec starego K. powtarzał:

– Dobrze chociaż, że to jacyś porządni ludzie, mogliśmy gorzej trafić, przecież się nie awanturują.

Cóż, kiedy „ci z dołu” po kilku latach wyprowadzili się, sprzedali parter („jak śmiano, bez naszej wiedzy, bez konsultacji!”, oburzała się matka starego K.), i pojawili się nowi „ci z dołu”, niezbyt szlachetnego pochodzenia. Można by nawet rzec (gdyby można było rzec, bo nie było można), że „ci nowi z dołu” byli pochodzenia zupełnie nieszlachetnego, pospolitego, a ściślej mówiąc (choć tego nie wolno było na głos uściślać, to podlegało zmowie milczenia i ponurej dezaprobacie), „ci nowi z dołu” przeprowadzili się do t e g o domu wprost z ulicy Cmentarnej.

Cmentarna podczas okupacji zwana była ulicą Kamienną, Steinstrasse, zostało jej z tych czasów ohydnie brzmiące zdrobnienie „Sztajnka”, ohydą brzmienia w tym domu podkreślano ohydę jej mieszkańców; ulicę Cmentarną zamieszkiwali wyłącznie byli, obecni lub przyszli grabarze i ich rodziny, w mniemaniu rodziców starego K. Sztajnka była ulicą alkoholików, nędzarzy i przestępców, kopulujących tym owocniej, rozmnażających się tym zacieklej, im większą biedę przyszło im klepać, im więcej w nich wstępowało beznadziei. Matka starego K. nawet nie spoglądała na drzwi „tych z dołu”, zabraniała tego również swoim dzieciom, ale trudno im było powstrzymać się, nie spostrzec nowej wizytówki, nie zauważyć, że „ci z dołu” noszą takie zabawne nazwisko, Spodniakowie, he he, Spodniaki, to prawie jak kalesony po śląsku, ojciec starego K. też zauważył ze zdziwieniem, że w nazwisku sąsiadów nie ma pochylonego „a”, aż się prosiło, żeby to „a” pochylić u ludzi, którzy przeprowadzili się z odwiecznie śląskiej, proletariackiej dzielnicy, aż się prosiło, żeby to „a” sproletaryzować.

Państwo Spodniakowie nie mogli długo się uchować w grabarskim środowisku. Pan Spodniak jako element napływowy nie mógł znieść tych wszystkich nieprzyjemności, gwarantowanych przez rdzennych mieszkańców dawnej Steinstrasse; jako gorol z perspektywami był namiętnie nienawidzony przez wszystkich sąsiadów, jego perspektywy zaś rysowały się wskutek zatrudnienia w kopalni, które sobie błogosławił i któremu pozostawał wierny noc w noc, bo dziennych zmian mu nie proponowano. Jako gorol musiał przeto zadowolić się dobrze płatnymi szychtami w nocy, dzięki czemu mieszkańcom Cmentarnej trudno było aktywnie wyznawać nienawiść do pana Spodniaka, skoro w dzień odsypiał szychty, skoro nie pojawiał się o normalnych porach na ulicy, skoro nie przychodził do szynku po robocie. Za to pani Spodniakowa zasługiwała na potępienie podwójnie: po pierwsze za to, że zachowała cnotę dla gorola, choć latami z grabarskim wdziękiem na tę cnotę nastawano, choć wracała do domu pobita, w potarganej sukience. Wydrapała, wyszarpała za włosy, wypluła im w oczy tę swoją cnotę; sukienkę matka zaszywała, a siniaki stanowiły przynajmniej kilkudniową barierę ochronną, bo już się nawet i seniorom rodów grabarskich serca wzburzały. Ostatecznie jednak chachary ze Sztajnki znienawidziły panią Spodniakową za to, że ośmieliła się wyjść za gorola, i co gorsza, gorola górnika, którego ukrywała jak cnotę w panieństwie, którego we dnie nie widywano, którego nawet nie można było napaść zmęczonego po szychcie, któremu nawet nie można było zębów wybić, bo komu by się chciało w tym celu wstawać o świcie. Pan Spodniak, nawet kiedy już nieco się na kopalni oswoił, odgorolił, bo w duszy nie miał jadu, nawet kiedy już zaproponowano mu zmianę dzienną przez pół miesiąca, z własnej woli wybierał nocki, po to, żeby wcześniej zarobić, wcześniej odłożyć, wcześniej móc wyprowadzić się poza ulicę Cmentarną. Póki co, pan Spodniak wracał o świcie do domu, nie budząc żony, wchodził do łazienki, zdejmował z siebie ubranie, nalewał wody gorącej, czekając, aż się napuści, zaglądał do kuchni, gdzie na stole leżała kartka z wypisaną przez panią Spodniakową listą strat dziennych, a to, że „ciepli hercka, aż kwiotki spadli, łokno i doniczka nowo łodlicz”, a to, że drzwi trzeba odmalować, bo „podrapali, pierony, nożami abo cym”, nieodmiennie zaś pod tą wyliczanką pani Spodniakowa zapytywała:

„Weź ino zaś tam dobrze polic, wiela nom to brakuje do wykludzynio, bo jo tego długo nie strzymia”, brał tę kartkę ze sobą do łazienki, już w wannie czytał, liczył, rachował, zasypiał. Pani Spodniakowa codziennie więc budziła męża, wypuszczając wodę z wanny, pomagała mu przenieść się w pościel jeszcze po niej ciepłą, zaciągała zasłony i wychodziła z pokoju.

W końcu pan Spodniak uzbierał tyle, że mogli sprzedać mieszkanie przy Cmentarnej i po okazyjnej cenie kupić nowe, na parterze tego domu, cóż za traf… A kiedy już się to dokonało, kiedy pan Spodniak dostąpił celu swego życia, zapewniając sobie i małżonce byt wolny od koszmaru tubylców ze Sztajnki, z radości zapłodnił panią Spodniakową, po czym w spokoju ducha oddał się nałogowi alkoholizmu.

O mieszkających na parterze w tym domu się nie mówiło, wszyscy K. żyli w niezmiennym przekonaniu, że posiadają cały dom na własność, mieszkanie na dole traktowali jak pustostan, sąsiadów mijali, nie zatrzymując na nich wzroku nawet na chwilę.

Matka starego K. wpajała swoim dzieciom, że:

– Takie czasy, że arystokracja musi się gnieść drzwi w drzwi z motłochem, ale to wszystko się zmieni.

Bóg wie kiedy – dorzucał złośliwie ojciec starego K.

O tak, Bóg w i e, kim my jesteśmy, on nam to wszystko wynagrodzi – kończyła matka starego K.

Traktowali państwa Spodniaków jak powietrze, układ pięter uznając za czytelną metaforę hierarchii społecznej.

– Z dołem zadawać się nie będziecie, chyba że po moim trupie – powtarzała matka starego K.

Tymczasem pana Spodniaka dręczyła bezsenność, powziął więc decyzję o powrocie do nocnych zmian. Z wyjątkiem dni świątecznych, domostwem cieszył się przez kilka popołudniowych godzin, od obiadu do kolacji przesiadując w swoim kąciku w kuchni i w milczeniu kontemplując postępy swojego syna w osiąganiu dwunożności; przesiadywał z butelką wódki, bez której już nie mógł dziwić się światu, bez której nie mógł pojąć tej przewrotności losu, modły o mniej dokuczliwych sąsiadów spełniającego z taką nawiązką. Rodzina K. nie zdawała sobie nawet sprawy ze szczęścia, jakie wciąż jej sprzyjało, bo pan Spodniak z racji swego łagodnego charakteru był tak zwanym alkoholikiem ksobnym.

Choć wypijał konsekwentnie pół litra wódki dziennie, czynił to w samotności, w zaciszu ogniska domowego, na żonę głosu nie podnosząc, bo i nie dawała mu ku temu powodu, wiedziała, że nie przestanie pić wcześniej, niż to sobie postanowił (nie chciała wiedzieć, że sobie postanowił, że nie przestanie). Z latami głos jego był coraz słabszy, oczy coraz bardziej wyłupiaste, coraz mniej rozumiejące, ale niezmiennie pozbawione agresji, pełne afirmacji świata, który dał mu ten nieznany być może wcześniejszym pokoleniom Spodniaków komfort własnego miejsca, miejsca w kuchni, przy butelce, miejsca, z którego widać było codzienną krzątaninę żony i zabawy syna. Kiedy zaś syn wyrósł z kuchni, a pan Spodniak nie musiał już jeździć do kopalni, skorzystawszy z łask wczesnej w tym fachu emerytury, przestawił krzesło w stronę okna, zwiększył dzienną dawkę do półtorej butelki i patrzył na drzewo. Bo z tego akurat okna widok ku światu przesłaniał wyniosły dąb, posadzony przez ojca starego K., budowniczego tego domu (ojciec starego K. twierdził, że „przy każdym domu musi rosnąć rówieśne mu drzewo, żeby pamiętać o tym, że się dom starzeje”). Pan Spodniak każdego dnia spoglądał więc ze swojego kącika na dąb, obserwował nerwowe wróble na gałęziach, ospałe gołębie, patrzył, słuchał. Panu Spodniakowi wydawało się, że w tym mieście nawet gołębie kibicują jego ulubionej drużynie, kiedy zwiększył dzienną dawkę alkoholu o jedno piwo, bo żona po latach przedłużonego macierzyństwa wróciła za ladę w spożywczym („Łodstow już, chopie, ta gorzoła, byda ci piwo przynosić”). Kiedy więc zwiększył tę dawkę, usłyszał wyraźnie, że gołębie skandują „niebie-scy, niebie-scy”, ale było to nie w smak bezczelnym gawronom, panoszyły się, przepędzały gołębie, wróble, nawet sikorki, panu Spodniakowi szczególnie było żal sikorek zimą, kiedy zdawały się takie bezbronne. Zimą pan Spodniak postanowił zwiększyć dawkę do pół litra wódki i litra piwa dziennie, a kiedy tego dokonał, któregoś dnia uznał, że pora wyjść i przepędzić wszystkie gawrony z miasta, niech wracają, skąd przyleciały; tego dnia pan Spodniak poczuł się już ostatecznie zadomowiony w mieście, dawno zapomniał, że kiedyś był gorolem, poszedł przepędzać gawrony i nie wrócił na noc. Pani Spodniakowa mimo trzaskającego mrozu pobiegła do kopalni sprawdzić, czy mu się coś nie pomyliło, czy nie stęsknił się za pracą; pani Spodniakowa wypytywała, szukała, łapała się za głowę, „łon poszoł bez mycki w taki ziąb”, syn państwa Spodniaków także wziął udział w poszukiwaniach, sensacyjne zniknięcie jego ojca pobudziło kolegów z podwórka, mimo śnieżycy mieli ubaw, biegali po zaspach i wołali, i nic, i nic. Rano pani Spodniakowa, wracając z poszukiwań, natknęła się na męża w parku, sikorki wyjadały z jego zesztywniałej ręki słoninę.

Pani Spodniakowa musiała opłakiwać męża głośno i długo, matka starego K. bowiem pierwszy i ostatni raz w życiu zdecydowała się wtedy przełamać barierę sąsiedzkiego milczenia, zeszła po schodach i uderzając laską w drzwi, wołała:

– Będzie mi tu cicho!!!

Póki nie ucichło.

Ojciec starego K. zwykł powtarzać, że umrze, kiedy jego dąb sięgnie dachu; mówił, że do tego czasu minie wiele lat i chciałby, żeby jego dzieci miały już swoje dzieci i po jego śmierci ścięły drzewo, z drewna zrobiły trumnę i w niej go pochowały. Niestety, dąb przerósł dom po trzydziestu latach, ale ani stary K., ani jego rodzeństwo nie myślało o małżeństwie, ich matka zaś stanowczo popadała w demencję. Przepędzała wszystkie koleżanki swoich synów, polewając je z okna wodą; a córki pilnowała tak bacznie, że nie było kogo polewać.

Pani Spodniakowej, która po wyprowadzce dorosłego syna prowadziła wysoce melancholijny żywot samotnej rencistki, podkładała na wycieraczkę psie gówna; wyciągała z szafy przeżarte przez mole suknie i futra sprzed wojny, wkładała wypłowiałe kapelusze i spacerowała po mieście, wsparta na laseczce; każdego dnia darła się wniebogłosy, zagłuszając równolegle odtwarzane z patefonu arie operowe. Nieustannie powtarzała swoim synom, że powinni pamiętać o pochodzeniu, nie mogą sobie pozwolić na mezalians, muszą szukać odpowiedniego dla siebie towarzystwa.

Matka starego K., nim wyszła za mąż, prowadziła cokolwiek ponury żywot jednej z pięciu córek palacza kotłowego, który to, owdowiawszy, aby utrzymać liczną rodzinę, pracował po osiemnaście godzin na dobę w pięciu różnych miejscach, wracał więc do domu tylko na niedzielne obiady. Miał tak twarde dłonie, że kiedy przytulał swoje dzieci, zostawiał im siniaki.

Kochał swoje córki bezgranicznie, każdej z osobna dedykował inny kocioł, każdy ruch łopatą był konkretną ofiarą, matce starego K. przypadło akurat szpitalne krematorium, to z myślą o niej wrzucał łopatą do ognia stare opatrunki, zakrwawione zawiniątka, amputowane kończyny, których nikt nie chciał przechować na pamiątkę. Kiedy tylko jednej z dziewcząt urosły piersi i biodra, ojciec zapraszał na niedzielny obiad któregoś z synów znajomych palaczy i z zadowoleniem przypatrywał się grze spojrzeń i rumieńców, po czym z ulgą błogosławił pierwszy spacer we dwoje, a ten zwykle niewiele czasu dzieliło od ostatecznego błogosławieństwa.

Ojciec postradał gdzieś rachubę lat swoich pociech, zbyt wiele skupienia pochłaniało mu sumowanie przepracowanych godzin i przeliczanie ich na pieniądze, których i tak zwykle nie starczało; owóż, tylko pobieżnie szacując atrybuty kobiecości, orzekał u córek wiek sposobny ku żeniaczce. Matka starego K. wiązała więc rwące się do życia i pieszczot piersiątka, sukienkę wkładała wciąż tę samą, niezgrabną, aby tylko opóźnić dzień sądny, lecz kiedy przyszła na nią kolej, ojciec, zaniepokojony przedłużającym się procesem dojrzewania swojej córy, zdobył się, uprzednio Boga prosząc o przebaczenie, na małe śledztwo, przez dziurkę od klucza w łazience ujrzał marnotrawiące się, skrzętnie ukrywane kształty i zapowiedział, że następnej niedzieli:

– Przidzie na łobiod syn łod Helmuta, mojego kamrata z roboty.

I jeszcze:

– Rychtuj, dziołcha, dobry rosół.

Matka starego K., mając do namysłu sześć dni wolnych od ojcowskiej opieki, zdjęła z okien w izbie zasłony, uszyła sukienkę, po czym wyszła w noc sobotnią na zabawę z silnym postanowieniem. Nie interesowali jej chłopcy odważni, proszący do tańca, podrywający, zachęcający, jej uwaga kierowała się ku krzesłom pod ścianami, na których wiercili się skrępowani nieśmiałością młodzi melancholicy, głodnym wzrokiem wodzący po falujących na parkiecie sukniach, po migawkowo odsłanianych w pląsach i obrotach nóżętach, po dekoltach uchylających w skłonie tajemnice półokrągłych cieni; młodzieńcy ci, udręczeni nałogiem onanizmu, wychylali kolejne kufle dla kurażu i koordynacji zmysłów, cóż, kiedy wciąż nie mogli oderwać się od swych siedzisk i poprosić którejś z panien, choćby najbrzydszej na początek, do tańca. Ginęli więc kolejno w śnie pijackim albo oddawali się rozmowom w obrębie własnej płci, usiłując wspólnie ulżyć kompleksom. Matka starego K. wypatrzyła w końcu młodzieńca, który mimo niezłomnej pozycji podściennej nie sięgał do kieliszka ani też do rozmowy; młodzieńca, który w absolutnej samotności spozierał trzeźwym, wyrazistym wzrokiem na pląsające pary, a też i na akurat nieporwane w tan pannice; wzrokiem, który błagał o litość, bo choć chłopak miał proporcje szlachetne, cierpiał na tę przypadłość, iż był absolutnie niezauważalny, należał do tych, których się potrąca na ulicy i nie zwraca uwagi nawet wtedy, kiedy się za nami oglądają i wrzeszczą, że można by chociaż przeprosić.

Młodzieniec miał wypisaną na twarzy kronikę klęsk miłosnych, co nadawało jej wyraz desperacji; wydawało się wręcz, że lada moment zdobędzie się na gwałtowny akt natychmiastowych oświadczyn wobec niewiasty uznanej za najmniej wymagającą i ugrzęźnie w tragicznym małżeństwie do końca swych dni (bo że był z tych, co to się nie rozwodzą, też się wiedziało po pierwszym wejrzeniu). Owóż matka starego K. uprzedziła nieopatrzny ruch młodzieńca i osobiście prosząc go do tańca, sama znalazła sobie męża.

Ojciec starego K. marzył o dębowej trumnie, bo miał w pamięci swojego dziadka Alfonsa.

Najstarsi członkowie rodziny byli w wieku późnych dzieci Alfonsa, nikt tak naprawdę nie znał jego metryki; wszystkie dzieci, ich dzieci i dzieci ich dzieci uwielbiały siadać mu na kolanach, szarpać za siwe kłaki i pytać:

– Starzik, pszajesz mi?

A dziadek Alfons niezmiennie potwierdzał, że pszaje, i nigdy nie pomylił żadnego z imion, choć wiele już się powtarzało. Dziadek Alfons był przaśny mimo domniemanej osiemdziesiątki na karku, postawę miał wyprostowaną, rękę ciężką i – choć wielu jego potomków wolałoby, żeby wreszcie zdziwaczał, żeby można było przestać liczyć się z jego osobą – podczas każdej z rodzinnych uroczystości to on skupiał na sobie najwięcej uwagi; wszystkie synowe szeptały na ucho swym mężom:

– Ojciec to się trzyma, a ty, stary flaku?

Doprowadzały ich tym do szału, ale żaden nie śmiał spojrzeć na niego krzywym okiem, dziadek Alfons jednym spojrzeniem potrafił rozbroić kobietę, dziecko, ale też równie łatwo umiał przygwoździć któregoś ze swych potomków do krzesła, tak że się bano nawet powiercić, ulżyć kościstym pośladkom, obolałym od twardego siedzenia, bano się, bo on mógłby popatrzeć karcąco, wzgardliwie i dorzucić:

– Co to za jakieś wynokwianie przy stole, jo sie pytom, czy ktoś sam mo glizdy w rzyci?

Ojciec starego K. był jednym z najukochańszych potomków dziadka Alfonsa, miał go za olbrzyma, co to wojnę by wygrał w pojedynkę, gdyby jej dożył, tak zawsze powtarzał staremu K. i jego rodzeństwu.

– Szkoda, że dziadek Alfons wojny nie dożył, już by on na pewno wymyślił coś takiego, że nas by nawet nie liznęła ta wojna, och, kto wie, czy w ogóle by wybuchła, gdyby dziadek żył, a już na pewno skończyłaby się właściwie jeszcze przed wybuchem.

Ojciec starego K., kiedy się jako dziecko licytował na podwórku z dziećmi sąsiadów, czyj dziadek jest lepszy i dlaczego, ostatecznie zawsze kończył na tym, że dziadek Alfons to całe drzewa wyrywa na ognisko jedną ręką, a z gałęzi robi sobie wykałaczki, i nikt nie protestował, bo o Alfonsie chodziły słuchy nawet po domach sąsiadów.

Chodziły słuchy, że jest tak stary, bo śmierć się go boi; nie może go zajść od tyłu, bo Alfons ma oczy dookoła głowy, nie może go dopaść we śnie, bo Alfons śpi tylko w połowie – kiedy śpi lewa strona, prawa czuwa, i odwrotnie.

Śmierć się go bała do spółki ze starością, bo Alfonsa nigdy nie nadgryzł czerw choroby, choć w jego ogrodzie zdążyły poumierać drzewa posadzone na cześć jego narodzin.

Alfons mieszkał w chatce na dalekich przedmieściach, nikt tam do niego nie zaglądał, sam zawsze pojawiał się, kiedy zechciał, pewnie wstyd mu było gościć kogokolwiek w tym surowym domku z warsztatem stolarskim.

Nikt więc nie wiedział, że od dwudziestu lat dziadek Alfons sypia w trumnie dębowej, którą sam sobie wyrzeźbił, bo nie chciał sprawiać kłopotu rodzinie, a i domyślał się pewnie, że zanim się ci jego krewni zorientują, zanim przyjadą sprawdzić, czemu się przestał pokazywać, pewnie zdąży wgnić w podłogę. A tak, kiedy kostucha go we śnie dopadnie, to już w trumnie, no i będzie chyba na tyle grzeczna, że da mu jeszcze ten ostatni oddech, żeby się mógł wesprzeć na rękach i zamknąć wieko na wieki.

Tylko że śmierć dopiero sama zaproszona odważyła się przyjść po Alfonsa, kiedy poszedł sprawdzić, czy „tyn kinoaparat richtich tyła wort, wiela ło nim godajom”. Pojechał do miasta na kronikę i zobaczył papieża, bo akurat były jakieś watykańskie fragmenty wyświetlane. A dziadek Alfons wielekroć powtarzał:

– Jo by chcioł jesce ino zoboczyć papiyża i mogą umrzyć…

No to śmierć go złapała za słowo i przytrzymała, zbyt mocno, by mógł zaprotestować, i poprowadziła go do tańca, w tango białe i zimne jak kość.

Ojciec starego K. miewał braci. Żadnych sióstr – dobrali się z matką starego K. niechcący całkiem symetrycznie. Ojciec starego K. miewał braci, z różnych przyczyn bowiem śmierć przerzedzała ich szeregi, mimo usilnych zabiegów obojga rodziców, by nadążyć w regenerowaniu populacji. Szkarlatyna, gar z wrzątkiem, potem dwukrotnie Wehrmacht rekwirował młodszych K. na wieczysty użytek kostuchy, takoż jedynie ojciec starego K. i jeden brat – zwany Lolkiem – przedłużyli gałąź rodową w Rzeczpospolitej Ludowej. Lolek pracował jako pielęgniarz w szpitalu psychiatrycznym; rodzina gdzieś wyczytała, że w ten sposób nabywa się trzy procent wariactwa rocznie, i z roku na rok nieznacznie rozluźniała kontakty z Lolkiem. Stary K. jako dziecko go uwielbiał, bo Lolek swoim zachowaniem najdłużej z wszystkich dorosłych dotrzymywał obietnicy świata jako bezkresnego placu zabaw. Kiedy jesteśmy dziećmi, wszyscy dorośli w swoich infantylnych, sepleniących, ciumkających adoracjach dają nam do zrozumienia, że świat się składa wyłącznie z dzieci, my zaś jesteśmy tegoż świata „bozie- mój-bozie jakie to ślićne” pępkiem. Ledwie zdążymy wziąć to oszustwo za dobrą monetę, nagle poważnieją, przestają się wygłupiać i mają do nas pretensje, że sami przestać nie chcemy.

Kiedyśmy zasmakowali pierwszego naśladownictwa, już nas łajają i dają nowy przykład, jakże odmienny i nieatrakcyjny. Wśród tych nieodwołalnie zestarzałych manekinów najłatwiej więc o autorytet temu, kto swój majestat wieku waży lekce, kto dotrzymuje nam pola pod stołem na rodzinnej imprezie, kiedy patrzymy na obmawiające swych właścicieli stopy, kto z nami w piłkę kopie mimo błota i deszczu, kto umie przedrzeźniać siebie samego.

Taki był dla starego K. wujcio Lolcio, który zmarł po dwudziestu pięciu latach pracy w wariatkowie jako siedemdziesięciopięcioprocentowy szajbus (według obliczeń rodziny K.).

Jednak stary K. pod kuratelą swojej matki dorósł nader szybko – i to Lolcio poczuł się porzucony przez kompana zabaw, który przecież przysięgał mu dozgonną wierność w zamian za potajemne wprowadzenie na oddział. Stary K. zdążył jako dziecko zobaczyć podopiecznych Lolka, całkiem zresztą potulnych od barbituranów, sennie wykonujących prace ogrodowe na terenie szpitala, i nie mógł się nadziwić, jak to możliwe, żeby prawdziwi wariaci byli tacy grzeczni. Lolcio mu wytłumaczył, że „oni tylko udają”, a wtedy stary K. dopiero się przeraził, bo zrozumiał, że skoro wariat może tak dobrze udawać grzecznego, to każdy może być wariatem, i zasiała się w nim na zawsze nieufność: zaocznie podejrzeniem ogarniał wszystkich, tak na wszelki wypadek, za najdrobniejsze odchylenie od normy, którą sam wyznaczał.

Po śmierci Lolcia rodzina już bezpiecznie mogła się stawić na pogrzebie, spokojna o to, że się żadna nieodpowiedzialność nie przytrafi; wszyscy K. mogli wreszcie zachować pełną powagę w obecności Lolcia, on sam nie mógł im w tym już przeszkodzić, poprzez śmierć stał się na powrót członkiem rodziny w pełnym prawie, śmierć go udekorowała Orderem Zaciśniętych Ust, najmilej widzianym zaszczytem w tej rodzinie.

A potem, kiedy porządkowano jego mieszkanie, stary K. znalazł w kredensie wujka dzieło jego życia. Lolek pisał przez lata powieść, której narracja miała jak najwierniej odtwarzać psychikę szaleńca; stary K. znalazł kolejne stosy papierów, znaczące etapy pracy nad książką – Lolcio wciąż udoskonalał ten wariacki strumień świadomości na podstawie swoich zawodowych obserwacji, poprawiał i uwiarygodniał, tym samym odzierając z logiki, a kiedy już uznał po ćwierćwieczu, że dzieło jest gotowe, że udało mu się napisać książkę, w której z idealną precyzją imitował pracę chorego umysłu, wysłał ją do wydawnictwa. Ze streszczenia, które sobie Lolcio naszkicował, wynikało, że chciał opowiedzieć historię wojenną. O mężczyźnie, który sobie ubrdał, że bez jego wiedzy w piwnicy ukrywa się żydowska rodzina, bo w nim się wyrzuty sumienia gryzły ze strachem. Jego żydowski przyjaciel któregoś dnia zapukał do drzwi z żoną i córkami; stał w tych drzwiach otwartych i nie musiał nawet nic mówić, bo jego wielkie oczy mówiły, bo wszystko mówiły jego wielkie oczy, bo w drzwiach stał strach ubrany w brudny prochowiec, bo za plecami strachu stały jego konsekwencje, stała jego wielokrotność. Mężczyzna – bohater Lolcia – patrząc w oczy strachu, pomyślał, że w tej właśnie chwili musi podjąć decyzję, która zaważy na całym jego życiu, ale nie był przygotowany na podjęcie takiej decyzji w niedzielę po śniadaniu, jeszcze w kapciach, jeszcze z niedopitą kawą i psem na spacer niewyprowadzonym, nie był przygotowany na takie oczy, stał więc i bał się; patrząc na córki Żyda, myślał o swoich synach i o kawie, i o psie, i o mszy niedzielnej, i spacerze popołudniowym, i zrozumiał nagle, że cokolwiek zrobi, jakkolwiek się teraz zachowa, nigdy już nic nie będzie takie samo; czy zamknie drzwi przed nosem tego milczącego człowieka, czy też wpuści go do domu, by ratować cudze istnienie i narazić swoje – jego życie zmieni się już na zawsze, jego oczy zmienią się już na zawsze i będą takie same jak te oczy żydowskie. I stał tak, chcąc zatrzymać czas na jak najdłużej, stał tak z niedopitą kawą w ręku, podzwaniąjącą z lekka o spodek, bo dłoń mu drżała, im dłużej stali tak z Żydem twarzą w twarz, tym głośniej podzwaniała o spodek filiżanka i przypominała nieznośnie, że to życie, nie fotografia, że czas płynie. I bohater Lolcia spuścił wzrok, zamknął drzwi przed tamtą twarzą, przed tamtymi twarzami z tyłu, a potem zaryglował zamki, a potem, wchodząc stopień po stopniu na pięterko, do mieszkania, z którego uchylonych drzwi wypływało nieubłaganie niedzielne ciepło, przypomniał sobie, że kawa już niemal wystygła.

Właśnie wtedy, kiedy wypuścił z rąk filiżankę ze spodkiem, kiedy ze stoickim spokojem, a nawet satysfakcją patrzył i słuchał, jak się porcelana o marmur rozbija na drobiny, właśnie wtedy w drzwiach mieszkania stanęła żona i zapytała, co się stało, a on, bohater Lolcia, zrozumiał, że nigdy jej, że nigdy nikomu na to pytanie nie będzie mógł odpowiedzieć. Odtąd strach konsekwentnie zaczął odbierać mu zmysły, schodził do piwnicy po kilkadziesiąt razy w dzień i noc, żeby sprawdzić, czy się nikt w piwnicy nie ukrywa, podejrzewał żonę, a nawet dzieci, że w tajemnicy przed nim chowają Żydów, od tego strachu kazał rodzinie spać w ubraniu, w butach, żeby w każdej chwili byli gotowi do ucieczki, gdyby się wydało, gdyby sąsiedzi donieśli („tyn pieron mo Żydów”), gdyby pod dom zajechało gestapo; przekonywał tak usilnie, że przez dwa lata się nie rozbierali do snu. W końcu zamknął ich w domu, przestali się pokazywać, wychodzić, wszystkie okna i drzwi były zaryglowane z powodu jego urojenia, z powodu jego strachu, oni tam w środku przeżyli swój koszmar gorszy od wojny, zamknięci z tymi jego oczami.

Wiedzieli, że nie mogą go umieścić w zakładzie, bo Niemcy pacyfikowali domy wariatów (Lolcio o tym wiedział najlepiej, że w szpitalu psychiatrycznym w czasie wojny można się znacznie szybciej nabawić wysokoprocentowego szaleństwa), więc żeby mu ocalić życie, siedzieli tam w zamknięciu miesiącami, jedli tylko zapasy.

Taka pokrótce miała być historia wariata opowiedziana przez niego samego piórem Lolcia, w którego papierach stary K. znalazł również oficjalną odpowiedź wydawnictwa.

Odmowę wytłumaczono całkowitą nieczytelnością utworu, a nawet pozwolono sobie wpleść sarkazm, że chodzi raczej o nie-poczytalność, że to zupełny bełkot, prawdę mówiąc, i nikt przy zdrowych zmysłach nie przebrnie choćby przez dwie strony.

Stary K. nigdy się nie dowiedział, czy Lolek potraktował to jako życiową klęskę, czy jako ostateczny dowód na skuteczność swojej empatii.

O swoich niedoszłych stryjach-wujach stary K. wiedział tyle, że „poginęli pomarli”; myślał o nich przy okazji rodzinnych spotkań cmentarnych we Wszystkich Świętych, myślał z tym nie przyjemnym poczuciem niepokoju, z jakim dziecko patrzy na grób innego dziecka, o którym na domiar złych przeczuć dorośli mówią: „Po patrz, a to był twój wujek, umarł młodszy, niż ty teraz jesteś”; stary K. był tym zasępionym malcem, w którego oczach pełgały światełka zniczy szarpane wiatrem; stary K. był tym chłopcem, któremu nie pozwalało się zapalić znicza, bo wiatr wieje i trzeba umieć zasłonić zapałkę, od tego są dorośli mężczyźni, stary K. miał ładnie złożyć rączki i modlić się za duszę niedoszłych wujków, którzy „poginęli pomarli” wcześniej, niż ich życia zdążyły się ubrać w jakąś opowieść; niedoszli wujkowie starego K. istnieli już tylko w zdawkowych opowieściach o ich śmierci, nikt nie pamiętał, jak żyli, bo się nie zdążyli nażyć, pamiętano tylko, jak umarli, szkarlatyna, gar z wrzątkiem i Wehrmacht, i jeden tylko, najstarszy z niedoszłych, zapadł w pamięć życiem, o jednym tylko zawsze opowiadał staremu K. jego ojciec podczas cmentarnych przemieszczeń, przechadzek alejami, tylko „o tym wujku, co miał być malarzem”, stary K. wysłuchiwał opowieści, uprzednio dokładając swoją świeczkę do gęstwiny świec zapalonych pod krzyżem cmentarnym za dusze niepogrzebane, za dusze zaginione, za dusze niepożegnane; to była świeczka, do której mały stary K. miał prawo, świeczka za niedoszłego wujka Gucia, który miał być malarzem.

Gucio był nieuleczalnym melancholikiem; gdyby nie życzliwość i refleks najbliższych, zamiast mierzyć się z własnym talentem, stałby się zapewne nałogowym samobójcą.

Szkoły pokończył od niechcenia, niejako mimochodem, z dyplomami i wyróżnieniami, które najczęściej gubił, odwiedzając szynki na drodze do domu, jak przystało na młodzieńca nękanego wylewami czarnej żółci, pił bowiem już w latach licealnych, dużo i smutno; kompania birbantów zniechęciła się dość szybko do jego towarzystwa, bo zawsze po pijaku gadał o śmierci, Gucio oddawał się tedy swoim nastrojom już wyłącznie samotnie. W domu rodzinnym traktowano go z uznaniem dla jego zdolności, ale też ze świadomością, że reprezentować rodziny w żadnej mierze nie powinien, że lepiej dać mu zawczasu spokój podczas świąt i uroczystości, bo przy stole będzie siedział w nieprzejednanym milczeniu, dolewając sobie czerwonego wina, póki butelka nie wyschnie, a wtedy wstanie od stołu i pójdzie bez pożegnania do swojej celi (tak nazywał swój pokoik domowy) rozmyślać o przemijaniu. Kiedy Gucio poinformował rodzinę, że dostał się na Akademię i wyjeżdża pobierać nauki malarskie, rodzina odetchnęła z ulgą, ale i zaskoczeniem, wszyscy bowiem zdążyli pogodzić się z myślą o jego nieuchronnym nowicjacie, ciotki, wujkowie powtarzali niezmiennie:

– Taki wrażliwy to w dzisiejszych czasach albo zwariuje, albo pójdzie do klasztoru.

Wyjechał więc Gucio do wielkiego świata, rodziny kosztami nie obciążając w żadnej mierze, bo natychmiast zdobył sobie estymę profesorów i stosowne stypendium; z rzadka pisywał wymęczone listy, w których czujne oko matki między kurtuazyjnymi wersami, w drżącej linii pisma, w bardziej, niż zwykle pochylonych literach, dostrzegało niezwykle intensywne napady melancholii, których Gucio musiał doznawać i ratując się wtedy na wszelkie sposoby, zapewne chwytał się i tego, jakim był list do rodziny. W istocie Gucio żadnej radości w sztuce nie odnalazł, bo mimo dostrzeżonego i pilnowanego talentu, nie przestał być samotny, a lęki śmiertelne nawiedzały go od czasu poświęcenia się sztuce coraz częściej. „Po co to wszystko?” – pytał Gucio, gruntując płótna, „Dla kogo to wszystko?” – zapytywał się w duchu, przygotowując blejtramy, „Ku czemu to wszystko ma zmierzać?” – zadawał sobie pytanie, wykonując laserunek. Zbieranie najwyższych not za kolejne obrazy budziło rosnącą niechęć jego konkurentów; z racji samotniczego usposobienia nie zauważył nawet, że od pewnego czasu nie tyle odmawia udziału w „imprezach integracyjnych”, co nie jest na nie w ogóle zapraszany. Profesorowie powtarzali:

– Musi pan zawsze pamiętać o pasji; bez pasji nie ma sztuki; sztuki nie ma bez ryzyka; trzeba w sobie wyostrzać zmysły, pielęgnować nerw, szał, dbać o to, żeby się wznieść ponad życie, gdzieś tam na granicy obłędu wyłapywać to, co stanowi esencję, to, co stanowi o dziele, a potem wracać – balansować i wracać; musi pan zawsze pamiętać, że w sztuce nie ma spokoju, jako artysta spokoju pan nie zazna nigdy, a wyrzec się świętej sztuki dla powszedniego spokoju jest zbrodnią.

Ale dla Gucia nie było niczego bardziej świętego niż spokój i nic go nie nużyło swoją powszedniością tak bardzo jak malarstwo; zbyt łatwo Gucio osiągnął mistrzostwo warsztatu, zbyt szybko, by móc uznać to za efekt własnej pracowitości – ale też okazało się, że tam, gdzie warsztat trzeba zasilić pasją, tam, gdzie trzeba się oddać natchnieniu, Gucio napotykał nieprzebyty mur, znajdował tylko lęk, zniechęcenie i melancholię. Obdarzony sporym kredytem zaufania przez swych mecenasów, naraził jednak ich cierpliwość na szwank, bo ostatecznie i oni zrozumieli, że Gucio może i jest pojętnym i zdolnym malarzem, ale też panicznie boi się być artystą. Kiedy poczuł, że ten dotąd najtwardszy grunt, po którym stąpał, zaczyna mu mięknąć pod stopami; kiedy przeczuł, że naczelne usprawiedliwienie własnego istnienia, jakiego dotąd używał, traci na ważności,

Gucio wpadł w depresję, zabrał wszystkie swoje płótna, spakował się i najbliższym pociągiem wrócił do domu. Obrazy wylądowały w domowej piwniczce, a Gucio w objęciach nerwicy wysokiej klasy-najintensywniejsze fobie wzięły się pod ręce i otoczyły Gucia szczelnie, nie pozwalając mu jeść, spać, wychodzić z domu, do tego rozbuchana hipochondria kazała mu umierać każdego dnia na inną z chorób. Matka załamywała ręce, ojciec kręcił młynki palcami, a młodsi bracia nasłuchiwali przez dziurkę od klucza w drzwiach pokoju Gucia martwej ciszy, w której się pogrążał. W końcu ojciec wpadł na pomysł, żeby Guciowi pracę znaleźć.

– Przecież chłopak niegłupi, papiery ma, marnować mu się nie pozwolę!

Jedyną posadą, którą doraźnie zdołał wynegocjować dla syna, była nędznie opłacana namiastka pracy umysłowej: Gucio miał czuwać w bibliotece nad archiwum – obrosłymi kurzem skoroszytami, z których prawie nigdy nikt nie korzystał; archiwum mieściło się w suterenie gmachu biblioteki, Gucio więc miał możliwość utrwalenia żabiej perspektywy, z której przyszło mu postrzegać świat. Każdego dnia po osiem godzin podpierał głowę na dłoni i oglądał ludzkie nogi wydeptujące trotuar; ludzie kończyli się na kolanach, czasem tylko jakieś małoletnie dziecko zdołało obrzucić Gucia ponurym wózkowym spojrzeniem.

Gucio przyjął swoje nowe przeznaczenie z autystyczną obojętnością, takoż wykonywał obowiązki, z wolna uświadamiając sobie, że oto niepostrzeżenie odnalazł wytęskniony święty spokój, że oto na koszt państwa może oddawać się melancholii i nikt już nie każe mu szukać w sobie pasji, nikt go nie prowokuje do szaleństwa, nie podjudza do ryzyka, żadnych już wyzwań, żadnych powołań, wreszcie może sobie po prostu być nikim i po nic. A jednak Gucio wciąż czuł, że czerw acedii nie przestanie pełzać w jego żyłach, póki nie znajdzie się ktoś, z kim będzie można życie podzielić, pospołu opłacać za życie haracz, swój spokój wspólnie święcić, wspólnej pamięci o święceniu dni powszednich się oddawać. Jął Gucio czerpać korzyść niespodzianą z podziemnego punktu obserwacyjnego, zwłaszcza gdy nadchodziły miesiące letnie i przechodziły nad nim nogi żeńskie; Gucio dokonywał całymi godzinami skrupulatnego przeglądu damskich dóbr doczesnych, z racji mody ówczesnej skrzętnie schowanych przed męskim okiem pod spódnicami aż po łydki, a często aż po kostki – tak, ale rzecz jasna przed okiem usytuowanym, by tak rzec, na przewidywalnym poziomie, okiem przechodnia, a nie podglądacza. Gucio obserwował i katalogował nogi przechodzące za oknem, założył sobie zeszycik, w którym odnotowywał te najzgrabniejsze, schludnie opończoszone i ospódniczone, te, które przechodzą nad nim regularnie o tej samej porze (co świadczyło, że właścicielka nóg ma stałą posadę), te, które zawsze stąpają samotnie, bez towarzystwa nóg męskich, jak również bez okoliczności wózkowych, a kiedy już drogą selekcji wyodrębnił w kajeciku obserwatorskim nogi najwłaściwsze, postanowił, że się z nimi niezwłocznie ożeni, bez względu na to, kim jest kobieta – na podstawie chodu, na podstawie postawy, na podstawie tego, co widział z sutereny, Gucio nabrał pewności, że chce, by te nogi go oplatały każdej nocy już do końca życia, nabrał pewności, że nie tylko świętego, ale najzwyklejszego spokoju nie zazna, jeśli nie posiądzie tej właśnie kobiety, jeśli nie zapłodni jej i nie wychowa z nią dziecka, i nie wyremontuje dla niej mieszkania, i nie pomoże w tysiącu obiadów, i nie nasłucha się tego stukotu obcasów zmierzających do ich domu i brzęku klucza, i szelestu zdejmowanego płaszcza, i nie usłyszy tysiąc razy z jej ust „kochanie, kochany, mój ukochany Gustawie”. Owóż Gucio wyczekał stosownej chwili, wychynął ze swych podziemi, stanął na drodze nóg przez się wybranych, podniósł wzrok, zobaczył zdziwioną twarz dziewczęcą i zakochał się bez pamięci.

Choć Gucio kipiał namiętnością, uwiedzenie wybranki nie było zadaniem prostym, bo dziewczę okazało się nadspodziewanie młode, przez co nad wyraz płochliwe i obwarowane opieką rodzicielską. Rodzice kształcili córkę w językach, przeczuwając, że w niepewnych czasach nic się nie zmienia tak często jak język urzędowy. Zaakceptowali Gucia szybciej niż córka, powiadali:

„Oj, cera, dobrześ ty trafiyła, gryfny karlus, dobro robota, nosz synek, ale po polsku umi; ty potrafisz szprechać po szwabsku, łon potrafi mówić, a godać, jak trzeba, łoba bydziecie umieli, jak znocie trzi rozmaite godki, to se poradzicie na tym Śląsku, choby sam bele kto prziszoł zamachać pistoulom”), ale zdobył ją konsekwencją, uporem, można by rzec, że z czasem uciułał jej przychylność, a potem uczucie. I posiadł, poślubił, zapłodnił. I zapadł w drzemkę małżeńskiego stadła, zapadł w miękki fotel, w ciepłe pantofle, w zapachy kuchenne, w remonciki domowe, w zbożne namiętności wieczorne, a potem obowiązki ojcowskie, wreszcie uczestniczył w rodzinnych uroczystościach, wreszcie wyzbył się lęków, wreszcie, nareszcie, tego… szczęście… pomalutku, dzień po dniu… czego jeszcze trzeba człowiekowi… może tylko (z czasem przyszła i ta myśl), może tylko tego, żeby sobie czasem odrobinkę pomalować, teraz już przecież mógł Gucio to robić bez presji, teraz mógł odkurzyć swoje stare płótna, przyjrzeć się im, pochwalić żonie i od czasu do czasu popracować nad jakimś nowym obrazkiem, ot tak, bez zobowiązań, bez obietnic. Tyle że żona z nieufnością przyjęła zwyczaj Gustawa (nigdy nie zdrabniała jego imienia, jej mąż wymagał powagi, był przecież głową rodziny, „Gucio” pasowałoby co najwyżej do rodzinnego półgłówka):

– Gustawie, ty malujesz… – mówiła niby to życzliwie, niby to zadowolona z tajemnych talentów małżonka, ale w gruncie rzeczy dość zaniepokojona obrotem rzeczy.

Owóż Gucio malował sobie z rzadka w domu, choć żona proszona do gabineciku celem oceny nowego dzieła raczej skłonna była utyskiwać na to, że „farba znowu nakapana na podłodze, kto widział tak flejtuszyć w mieszkaniu”, niż rzetelnie się wypowiedzieć o obrazie; patrzyła na twórczość Gustawa beznamiętnie, kiwając głową z udawaną aprobatą, żeby męża nie zasmucić, ale też coraz częściej podejmując próby monotonnych uwag krytycznych:

– Ale czemu to takie smutne, takie jakieś mroczne te obrazy malujesz, nawet tego nie można powiesić u nas, bo się dziecko przestraszy; ja wiem, to jest dobre, ale nie mógłbyś raz czegoś ładnego namalować, choćby mój portret albo córeczki naszej…

Gucio nie mógł; chciał, ale nie mógł, bo w głębi duszy wciąż pobrzmiewał mu marsz żałobny, o którym dowiadywał się właśnie poprzez swoją sztukę; właśnie teraz, kiedy pełen był afirmacji, nie potrafił jej wyrazić pędzlem, jego płótna wciąż pokrywały obrazy śmierci i cierpienia. Uznał więc, że czas skończyć z tym nawykiem, postanowił sprzedać raz na zawsze wszystko, co się da, resztę obrazów rozdać znajomym i głód manualny zaspokajać majsterkowaniem. Ale kiedy przyszli kontrahenci, wśród których rozpoznał także dawnych kolegów ze studiów, kiedy z podziwem oglądali jego obrazy i nie chcąc wprost wyrazić swojego uznania, jęli się spierać o cenę na stanowczo zaniżonym poziomie, żona stanęła w obronie Gustawa:

– Dość mi tego targowania, to jest sztuka! Więcej ona warta niż wy wszyscy razem i wasze portfeliki! Wynocha mi z domu!

Gucio po tej interwencji poczuł, że oto zdobył ostatni już stopień życiowego komfortu, znajdując w osobie żony wiernego i stanowczego alianta; pojął, że z nią nie zginie, że teraz już niczym się przejmować nie musi, teraz tylko może patrzeć z fotela, jak córeczka się uczy chodzić, jak żona się krząta po domu, jak zgrabnie omiata wzrokiem pokoje, zauważając najdrobniejsze nawet pomarszczenia dywanu, najmniejsze plamy na obrusach, nierówności fałd firan, patrzył z fotela i czuł, że szczęście polega na tym właśnie, żeby się w życiu raz na zawsze poczuć bezpiecznie, żeby się znaleźć w punkcie, który już nie wymaga podjęcia żadnego ryzyka, żeby sobie znaleźć schron przed światem, a zwłaszcza przed sobą samym – a trzeba przyznać, że żona chroniła Gustawa przed Guciem wyjątkowo skutecznie. No i właśnie wtedy ta wojna:

– To nas nie dotyczy, to się przetoczy bokiem ten Wehrmacht:

– Wiem, że biorą Ślązaków, ale przecież gówniarzy ten werbunek:

– Das ist Milsverstandnis, ich habe ein Kind, ich habe gute Ausbildung! No czy on mnie nie rozumie? te koszary:

Piszę do ciebie, kochanie, z nadzieją, że uda ci się niebawem wyjaśnić to nieporozumienie, na razie stacjonujemy… te koszmary:

– Dobra, chopcy, jak zaś byda rycoł po nocy, to mie lekko szturchnijcie, ale mie nie duście, pierony, zygówkiem! ten wymarsz:

– Przecież te skurwysyny mają nas za mięso armatnie, swoich by tam nie posłali… ten okop:

– Pod Twoją obronę uciekamy się, Święta Boża Rodzicielko… ten szturm:

(Miałem malować biegiem biegiem miałem mieć spokój skokami skokami miałem ułożone życie schylić się schylić Boże daruj mi jeszcze tym razem mi daruj oj walą teraz dopiero walą w nas byle do leja schować się w leju nigdy nie trafi drugi raz w to samo miejsce…) i wreszcie ten lej:

(…przeczekać przeczekać przeczekać to tylko jak burza jak się dobrze człowiek schowa piorun go nie trafi oj walą mamo módl się za mnie mamo tato módlcie się teraz za mnie ojezus Maria nic nie słyszę przecież ja chorowałem przecież się leczyłem przecież tacy jak ja im wojny nie wygrają nic nie słyszę o Jezu krew mi leci z uszu przecież normalnie z uszu nie leci coś mi się stało nie czuję nie słyszę nie chcę w tym mundurze nie chcę umierać w niemieckim mundurze zdjąć zdjąć zdjąć… nie czuję… moja krew… taka ciemna… mamo… módl się… teraz)

Stary K. każdego roku dostawiał świeczkę Gucia pod krzyżem cmentarnym, w to zbiorowisko płomyków, takie przyjemnie ciepłe jak ognisko, i kiedy słyszał zza pleców, że już trzeba iść w tę listopadową śnieżną mżawkę, modlił się za Gucia do jego patrona, modlił się za jego zaginioną duszę do świętego Spokoju i obiecywał, że sobie wybierze takie imię na bierzmowaniu, jeśli tylko święty Spokój będzie nad nim czuwał baczniej niż nad Guciem, najstarszym z niedoszłych wujków.

Ojciec starego K. bał się, że i jego wojna rozdepcze. Ale liczył na to, że jak każda zawierucha, wojna niszczy chaotycznie, bezładnie, zrywa dachy z domów, obok których pozostawia nietknięte gospodarstwa, i może właśnie jego oszczędzi. Ojciec starego K. z racji swego zawodu bał się wojny szczególnie, bo rujnowała to, co stawiał; ojciec starego K. jako tak zwany budowniczy na długo przed wojną miał koszmarne sny o gruzowiskach na miejscu stawianych przez siebie domów, to była jego nieuleczalna choroba, rak snów, każdej nocy wrzaski, pot, zrywania się do pozycji siedzącej z kołataniem serca; nawet żona nie mogła temu zaradzić, z czasem wyprowadziła się do pokoju dzieci, powołując się na to, że nie może już znieść tych przebudzeń w środku nocy, chce się wreszcie móc wysypiać jak normalni ludzie.

Ojciec starego K. nadzorował pracowników z pedanterią, dokonywał dziesiątek dodatkowych pomiarów w gotowych budynkach, odwiedzał domy już dawno zamieszkane i wypytywał lokatorów, czy aby na pewno nie zauważyli jakichś pęknięć, rys, przecież pod spodem są kopalnie, i zdarzają się tąpnięcia, lepiej zawsze sprawdzić, czy się nic nie ukruszyło, czasem wystarczy mała, ledwie zauważalna szpara, szczelinka w tynku, i od niej się zaczyna katastrofa; wypytywał ludzi z pasją nadopiekuńczej matki, aż z czasem stali się dla niego opryskliwi, przyzwyczajeni, że przychodzi raz na jakiś czas jak domokrążca, już przez uchylone drzwi, nie czekając na pytanie, zapewniali go, że nic nie pękło, nic się nie odchyliło od pionu, dziękujemy panu za troskę, do widzenia. A kiedy wybuchła wojna, czekał tylko, aż jego sen się ziści, czekał, aż dom po domu zacznie padać, wyrzucał sobie haniebny brak wyobraźni, bo przecież można było wzmacniać stropy piwnic, przystosować je do funkcji schronów przeciwlotniczych, jak to możliwe, że architekci w kraju, który powstał na gruzach ledwie zakończonej wojny, nie projektowali piwnic jako schronów, jak to możliwe, że ludzie po każdej skończonej wojnie natychmiast stają się tak bezmyślnie pewni, że to była już absolutnie ostatnia, że natłok przeżytych okropności nie pozwoli już nikomu wywołać kolejnej wojny, jak to możliwe, że ludzie w swej naiwności nie widzą, że natłok okropności wywołuje jeszcze większy natłok okropności, że wojna toczy się bez ustanku w zatrutych duszach i że te zatrute dusze za cel życia mają rozprzestrzenienie wojny na wszystkich, za cel mają zatrucie wszystkich. Ojciec starego K. najbardziej sobie wyrzucał to, że nawet we własnym domu zapomniał o schronie przeciwlotniczym, wiedział, że w razie nalotu nie będą mieli dokąd uciec, że zbiegnie z żoną i dziećmi do piwnicy i będą siedzieć przy kupie ziemniaków, i będą patrzeć na drżące słoiki z kompotami, i będą nasłuchiwać wybuchów, a on będzie ich musiał pocieszać i uspokajać, kłamiąc, że przygotował piwnicę, która wszystko przetrzyma, będzie musiał mówić dzieciom, żeby się nie bały, bo bombardowanie to tylko taka burza, którą wywołali ludzie, a prawdopodobieństwo trafienia bomby w dom jest niewiele większe od trafienia pioruna, będzie to musiał mówić głosem spokojnym i wiarygodnym, wbrew sobie, wbrew swoim wyrzutom sumienia i samooskarżeniom o brak architektonicznej wyobraźni.

Ale wojna nie rozdeptała ani jednego domu w okolicy, wszyscy mieszkańcy miasta okazali się szczęśliwymi mieszkańcami terytorium natychmiast uznanego za odwiecznie niemieckie, wszyscy mieszkańcy regionu przy odrobinie woli okazali się szczęśliwymi odwiecznymi Niemcami, mogli się oczywiście sprzeciwiać temu stanowi rzeczy, mogli się dobrowolnie pakować w tarapaty, ale mieli ten komfort obcy wielu mniej szczęśliwym regionom kraju, że ich domów nie burzono bez pytania, że nawet jeśli stawali się obywatelami drugiej albo trzeciej kategorii, nawet jeśli stawali się mięsem armatnim, nikt nie zdejmował im dachów znad głowy za pomocą bomb; sny ojca starego K. wciąż nie znajdowały swojej jawnej analogii. Jedynym budynkiem w mieście, który uległ całkowitemu unicestwieniu, bo gruzowisko natychmiast oczyszczono – w tym z nagła odwiecznie niemieckim mieście dbano o odwieczny niemiecki porządek i czystość – jedynym tedy budynkiem, który zrównano z ziemią tak, żeby nawet resztki wspomnienia o nim nie walały się po ziemi, budynkiem zniszczonym nie z powietrza, ale z ziemi, precyzyjnie zainstalowanymi ładunkami wybuchowymi, zniszczonym z zachowaniem odwiecznej niemieckiej precyzji i efektywności, była synagoga. Ale ojciec starego K. nigdy nie śnił o ruinach synagogi, nie śnił o ruinach świątyń, jego koszmary nie były tak monumentalne, powiadał zawsze, że kościołów tak naprawdę żal najmniej, bo Bóg nigdy nie jest bezdomny, ludzie zawsze mogą mieć msze polowe, a żal i strach wiążą się z utratą dachu nad głową; ojciec starego K. śnił o ruinach domów i bał się, że kiedyś wśród nich znajdzie i swoją ruinę, nie śnił o budynkach z n i k a j ą c y c h, nie śniło mu się nawet, że budynki mogą po prostu znikać, podobnie jak ludzie, jak tłumy ludzi, koszmary ojca starego K. nie były aż tak monumentalne, by dotyczyć dwóch i pół tysiąca mieszkańców miasta, którzy znikają równie nagle jak ich świątynia, nie śniło mu się nawet o tym, że można miasto oczyścić (z odwieczną niemiecką precyzją) z dwu i pół tysiąca Żydów, których nie uznano za obywateli trzeciej ani nawet czwartej kategorii, których w ogóle nie uznano za obywateli; do ojca starego K. to nie docierało nawet przez sen.

Wojna nie rozdeptała domu, który ojciec starego K. zbudował dla swojej rodziny, nie rozdeptała też jego osobiście we frontowym leju, jak braci, ojciec starego K. miał szczęście, widocznie cały limit szczęścia przeznaczony dla jego rodzeństwa przypadł jemu; wojna jedynie nieco pomięła, podarła posłania, podziurawiła fotele, poszarpała kapcie, słowem: po wojnie stary K. nie mógł w spokoju rozsiąść się w miejscu, które sobie w życiu wymościł, parter domu trzeba było sprzedać, o służbie, którą „koniecznie koniecznie” chciała mieć żona, trzeba było zapomnieć, dzieci wychowywać na ludzi bogatych raczej w pamięć o zamożności niż w rzeczywiste dobra. Ojciec starego K. do końca życia nie przestał śnić o ruinach wszystkiego, co w życiu zbudował, i choć śniły mu się wyłącznie budynki, z czasem pojął, że zgliszcza otaczają go wewnątrz domu, który stoi na solidnych fundamentach, z czasem pojął, że zgliszcza, o których śni, chodzą na jego nogach, jedzą jego posiłki, sypiają w jego łóżku, z czasem pojął, że to on jest ruiną, to w nim są gruzy, które go uwierają przez skórę, to on sam się uwiera, a nie żona, to nie dzieci go uwierają, to nie życie go przez całe życie uwiera, tylko on sam, sam siebie. Z czasem pojął, że wszystko, co go w życiu spotkało, całe to szczęście odebrane zmarłym dostało mu się przez pomyłkę, bo nie znalazł radości, wszystko mu się w życiu wymykało, żona mu się wymknęła, stała się hałaśliwa, złośliwa i obca, dzieci mu się wymknęły, nie miał żadnego wpływu na ich wychowanie, im bardziej chciał, by się od niego różniły, by były od niego lepsze, tym bardziej przejmowały wszystkie jego złe przypadłości. Wsiąkał sam w siebie, zamknął, zaryglował się w sobie, wrócił do swojej wrodzonej niezauważalności, do dziedzicznej melancholii; kiedy go pytano, jak się czuje, długo nie ośmielił się odpowiedzieć zgodnie z prawdą, długo nie mógł znaleźć właściwego słowa, które tłumaczyłoby jego nieszczęście w szczęściu, które usprawiedliwiałoby jego brak radości z trojga dorastających dzieciaków i energicznej małżonki.

Dopiero kiedy zobaczył któregoś dnia, jak stary K. bawi się z młodszym bratem w chowanego w ogrodzie, kiedy zobaczył, jak mały stary K. korzysta z niewykrywalnej kryjówki wewnątrz dębu, znalazł właściwe słowo. Ojciec starego K. był człowiekiem wydrążonym; miał korzenie, miał gałęzie, miał swoje miejsce w ogrodzie, ale w środku był pusty, w środku mógł tylko sam się chować przed światem, zamykać, ryglować, wsiąkać.

Wydrążone dęby żyją dłużej niż wydrążeni ludzie; stary K. i jego rodzeństwo nie ścięli drzewa po śmierci ojca, bo drzewo stało się niezauważalne, od dawna nikt się w nim nie chował, od dawna już tak bardzo wrosło w widok z okna, że stało się przezroczyste. Ojciec starego K. nie doczekał narodzin jedynego wnuka, jego jedyny wnuk miał się urodzić znacznie później, bo tymczasem córka raczej była do różańca niż do tańca, a synowie nieskorzy do żeniaczki, w ogóle do niczego nieskorzy, nieskoordynowani, długo dojrzewający, jak to się mówi. Umierał w szpitalu na raka snów. Kiedy dostał przerzutów na wątrobę, nagle stał się ostatecznie, boleśnie zauważalny dla całej rodziny, skupionej wokół jego łoża śmierci, umierał z ulgą, bo im mniej w nim było życia, tym bardziej czuł się wypełniony, tym bardziej czuł, że coś w niego wstępuje, umierał z uśmiechem, patrząc na swoje dzieci, na swoją żonę, czując, że przetrwał, przetrzymał lata wydrążenia, im bardziej umierał, tym bardziej odżywał, bo czuł, że nagle i niespodziewanie ogarnia go radość, cały ładunek radości, jaki miał przypisany swemu życiu, skumulował się w tych ostatnich chwilach, ojciec starego K. nie wierzył, że to tylko morfina, patrzył na swoją rodzinę zapłakaną przy łóżku i czuł się pełny, im bardziej tracił czucie, tym bardziej się rozczulał, tym bardziej się uśmiechał, a kiedy mu się zebrało na ostatnie słowo, poprosił starego K., który stał najbliżej, i szepnął mu do ucha, zanim umarł, choć może umarł właśnie w tym ułamku chwili, którego potrzebuje głos ludzki, by dotrzeć do cudzego ucha:

– Nic nie pęka, nic się nie odchyla.

Ojciec starego K. nigdy nie uderzył żadnego ze swoich dzieci.

Matka starego K. bywała surowa, bywała złośliwa, bywała okrutna, ale póki żył ojciec starego K., to na niego zrzucała odpowiedzialność za wymierzanie razów wychowawczych, to jemu zarzucała wychowawczą nieudolność z powodu całkowitej rezygnacji ojca starego K. z bicia swych dzieci. Po jego śmierci matka starego K. była już zbyt słaba, żeby móc swoje dorosłe dzieci smagać pasem.

Ojciec starego K. nigdy nie wspomniał o tym, jakoby kiedykolwiek oberwał od swojego ojca, nigdy nie wspomniał o tym, jakoby którykolwiek z jego braci był w domu bity.

Matka starego K. bywała posiniaczona przez swojego ojca tylko z powodu twardości jego zapracowanych rąk, tylko z powodu jego rozpaczliwie niezgrabnych przytuleń, którymi chciał nagradzać córkom permanentną nieobecność.

Dziadek Alfons rozbrajał dorosłych, kobiety i dzieci samym spojrzeniem i choć wszyscy bali się mu sprzeciwić, choć wszyscy byli mu zawsze posłuszni, nikt nigdy nie poczuł na sobie siły jego ręki, którą wyrywał ponoć drzewa, by z gałęzi robić wykałaczki.

Żadnych śladów. Żadnych tradycji. Wszystko na nic.

Przedtem było inaczej.

Загрузка...