Potem

Ten dom się zestarzał. Brzydko, brzydziej niż ludzie. Domy starzeją się zdradliwie, starość lęgnie się w nich pokątnie, a potem niepostrzeżenie anektuje kolejne połacie, starość domów wymyka się spod kontroli, przestaje być widzialna dla domowników, za to podejmowani goście czują ją już u progu, już w korytarzu, w smrodzie stęchlizny.

W t y m domu starość mościła sobie barłóg w rozchodzonych kapciach, oferowanych wizytantom po zdjęciu ubłoconych butów, w zapachu naftaliny dobiegającym z sypialni, sączącym się z szaf, w łazience, gdzie pleśniały z dawna nieużywane nadtarte pumeksy, gdzie obrastały brudem szczotki do paznokci, brązowiały niedomyte umywalki, gdzie ziały stęchlizną wilgotne ręczniki, gdzie w niedomkniętych apteczkach dawno przeterminowane kolekcje leków przepychały się z nowo przybyłymi, gdzie zalegały na szafkach plastikowe grzebienie i szczotki nieobrane z włosów i łupieżu, gdzie nawet woda rdzewiała w locie do wanny, gdzie wannę udekorowano szarym mydłem, oskubanymi gąbkami, flakonami po ziołowych szamponach, ale nad wanną, och, nad wanną pamiętał czasy świetności łańcuszek powisający ze ściany, łańcuszek od dzwonka, dzwonek już nie dzwonił pół wieku, łańcuszek już dawno bez rączki, ale świadczył o tym, że kiedyś, ach kiedyś tam kiedyś w tym domu wzywano wprost z kąpieli jednym pociągnięciem łańcuszka służbę, na przykład w celu podania szlafroka; w t y m domu wciąż u każdego wieszaka tłoczyły się kolekcje szlafroków (w starych domach zawsze jest za dużo szlafroków, szlafrok to uniwersalny prezent urodzinowy, szlafrok jest stosowny na każdą okazję, szlafrok jest doskonały na wypadek, gdybyśmy zapomnieli, co podarowaliśmy ostatnim razem, przecież szlafroków nigdy dosyć, szlafrok jest znakomity na wypadek, gdybyśmy zapomnieli o stopniu naszej poufałości z solenizantem, ale pamiętali, że jakaś tam była, szlafrok jest wreszcie idealny w przypadku, kiedy nijak nie możemy sobie przypomnieć, która to już wiosna wybiła jubilatce, kiedy nijak sobie nie możemy wyobrazić, jak bardzo się zestarzała, przecież szlafrok pasuje w każdym wieku); tu starość zalęgła się w kuchni, w tłustych łyżeczkach, popalcowanych szklankach, lepkich kredensach z warstwami starych okruchów w kącikach; w spiżarni, w zeschniętych ciastach świątecznych; w jadalni, w kruszących się bukietach suszek pełnych kurzu i pajęczyn, w składowisku niemodnych abażurów (drugie miejsce na liście wiecznie stosownych prezentów); a wszędzie wiodły sfilcowane chodniczki, dywaniki… Wszystko w tym domu próbowało oprzeć się próbie czasu zdrobnieniami. W przedpokoju obok laseczki zwisała smyczka, pod garderobą zaś nie kapcie, nie pantofle, lecz laćki („Gdzie są moje laćki? Nie widziałaś gdzieś laćków moich?”), które po zzuciu butów zwykł wkładać stary K., udając się do ulubionego pokoiczku na poobiednią drzemkę, póki śmiertka nie zarygluje w nim drzwiczek…

Nie mieli pomysłu na starość, tak jak wcześniej nie mieli pomysłów na życie.

Byli już starsi, niż to sobie wywróżyli w dzieciństwie, i nie wiedzieli, co z tymi nadgodzinami począć. Wszystko już się skończyło, kurtyna opadła, trzask krzesełek dawno ucichł, a oni pozostali na pustej scenie z odegranymi już rolami, zostali bez tekstu, bez reżysera i bez widowni. Nie odróżniali już dni, o świętach dowiadywali się z telewizorów i radioodbiorników, wtedy kupowali droższe niż zwykle wędliny, ciasto, butelkę wina i zasiadali w milczeniu do stołu, żegnali się machinalnie przed jedzeniem, wytrzymywali ze sobą przy stole tych kilkadziesiąt minut, a potem się chowali po kątach, każde przed swój ekranik, wracali do swoich jaskiń, zapatrzeni w cienie na ścianach. Rytuały przeszły w nawyki. Brat starego K. z butelką taniego piwa każdej nocy zasypiał przed włączonym telewizorem w porze programów erotycznych, śniąc szczęśliwe zakończenia swych klęsk miłosnych. Siostra starego K. po odmówieniu wieczornych litanii i wyłączeniu Jedynego Radia Prawdziwych Polaków słyszała przez ściany cmoktanie różowych landrynek, wchodziła więc do pokoju brata i zatykając uszy, odwracając wzrok, podchodziła do telewizora i wyłączała go z prądu, a spojrzawszy potem na błogi wyraz twarzy śpiącego braciszka, szturchała go w bok, by sen grzeszny mu zakłócić, butelkę z dłoni wyjmowała i wkładała w jej miejsce różaniec. Brat starego K. sen miał twardy, niełatwy do przeprogramowania, tedy poranne przebudzenia różańcowe przyprawiały go regularnie o drobny, acz uciążliwy dyskomfort sumienia.

Matka bez reszty poddała się latynoskim tasiemcom, zalęgły się w niej nieodwołalnie i rozmnażały, kurczyła się od nich i chudła, ale była bezradna, latynoskie tasiemce to była jedyna darmowa karma dla jej organizmu, najłatwiej dostępna, tylko nimi się żywiła, całymi dniami, na surowo, wciąż powtarzając:

– Tylko dzięki nim wiem, co to jest prawdziwe życie; to jest moja ostatnia przyjemność, nie pozwolę jej sobie odebrać. Dość się naużerałam z wami wszystkimi, na stare lata dajcie mi święty spokój – mówiła i pożerała tasiemce, czasem po dwa naraz, przeżywając je i przeżuwając, nie podejrzewając nawet, że w postaci pogryzionej i pokawałkowanej regenerują się w jej wnętrzu i wysysają ją od środka, za największy przysmak mając mózg, wzajem się wewnątrz matki wyniszczają w walce o największy przysmak; pewnie tylko dlatego jeszcze żyła, że tasiemce toczyły w niej morderczą wojnę o dostęp do mózgu, tak zażartą, że rzadko który na chwilę dostępował rozkoszy pasożytowania wewnątrz jej czaszki, tylko po to, by raptem dać się wygryźć rywalowi.

Tymczasem stary K. żył pewnością, że najlepsze w życiu jeszcze mu się przytrafi; pewnością, którą zyskał, podsumowawszy swój żywot i pojąwszy, że jak dotąd przytrafiały mu się tylko nieszczęścia; chodził po domu i mówił:

– Trudno, nie wszystkich szczęście spotyka za młodu, niektórzy dopiero na stare lata zostają docenieni, widać taki i mój los, choć po prawdzie co do tej starości to ja bym się ostrożnie wypowiadał, „Nie znacie dnia ni godziny”, mówi nasz Pan, a czemu mielibyśmy mierzyć wiek ilością dni przeżytych, przecież liczy się nie to, ile kto już żyje, ale ile jeszcze będzie żył, i coś mnie się wydaje, że pod tym względem to ja jestem dużo młodszy nie tylko od was wszystkich, ale i od wielu gówniarzy, na przykład od syna mojego durnego, który z tym jego trybem życia długo nie pociągnie, to więcej niż pewne, jeszcze kiedy mieszkał z nami, jako tako można było na niego wpływać, ale teraz zszedł na psy i wyląduje w rynsztoku, trudno, ojcu się nie udało dziecka upilnować, to jest klęska, trudno, ale jak mówiłem, mnie już wszystkie nieszczęścia spotkały, teraz musi już ten dobry traf nadejść, teraz musi się coś dobrego wydarzyć, czuję to…

I tak filozofując, tak przeczucie swoje obnosząc, oddawał się z pasją grze w lotka, z zadziwiającą konsekwencją nie trafiając nawet najdrobniejszej wygranej, pisywał pieniackie elaboraty do firm, które za zakup zdezelowanego budzika obiecywały nowy samochód lub też za zamówienie encyklopedii dwukrotnie drożej niż w księgarni plus koszta przesyłki z Seszeli zapewniały go o wysokiej nagrodzie pieniężnej, domagał się tych wszystkich nagród, wysyłał po kilka listów dziennie, powiadał:

– No co to za czasy złodziejskie, bezczelnie w biały dzień człowieka oszukują, och, gdyby mnie było stać na prawnika, och, gdybym ja rządził, wypleniłbym tę zarazę, wybiłbym w pień, bo przecież w więzieniach oni mają za dobrze, z naszych podatków się ich utrzymuje i mają tam lepiej niż w hotelu, karę śmierci by trzeba przywrócić i nie patyczkować się, i tak jest ludzi za dużo, dupcą się jak króliki, zwłaszcza te bandyckie mordy, które mieszkają w naszej dzielnicy, z nich też nic dobrego nie wyrośnie, program sterylizacji bym opracował i wprowadził obowiązkowo dla wszystkich gnojków z niedostatecznym ilorazem inteligencji, bo to nawet łopatę jak w rękę dostanie taki jeden z drugim, to w łeb kogo uderzy i zabije, zamiast wykopać, co trzeba, oj ja bym zrobił porządki, na początek w tym mieście zrobiłbym…

Wystartował nawet w wyborach do rady miejskiej, w którejś z partii odnalazł się jego dawny kumpel ze studiów, pozwolono mu „w uznaniu dla jego niezłomnej postawy i bezkompromisowości” kandydować z ostatniego miejsca na liście, oczywiście pod warunkiem wpłacenia stosownej sumy na „cele promocyjne”, stary K. zebrał więc dwumiesięczną emeryturę swoją, siostry i brata (matka odmówiła wsparcia: „Na stare lata ci odbija, chłopie, ja ci się do grobu nie dam wpędzić, ja mam czterysta pięćdziesiąt złotych na miesiąc i ci z tego obiady gotuję, ja tego w błoto nie wyrzucę! Jaki stary, taki głupi, ty myślisz, że oni tam na ciebie czekają, już ci miejsce w fotelu moszczą, już ci uprzątają biurko, żebyś miał gdzie nogi kłaść, błaźnie ty, naiwniaczku!”) i wpłacił na konto partii, i kandydował, i przez miesiąc rozdzielał groźby wrogom, obietnice przyjaciołom, dzielił skóry na niedźwiedziach, a potem, kiedy przepadł z kretesem, wpadł w depresję przepastną. Zamknął się w swoim pokoiku i nie wychodził, póki nie udało mu się znaleźć wytłumaczenia klęski wyborczej, siedział więc długo, odmawiając pokarmów, pozwalając tylko siostrze przynosić wodę mineralną, prowadził głodówkę w ramach protestu przeciw fałszywym i niewdzięcznym ludziom, którzy go zdradzili w chwili prawdy, głodował i monologował przez drzwi. Najpierw miał okres biblijno- męczeński:

– Ach, Boże mój Boże, czemu mnie tak doświadczasz, czemuś mnie sobie na Hioba wybrał, czemuż zewsząd klęski i nieprawości znosić muszę, o Panie, cóżem ci uczynił, czemem zawinił, całe życie tylko parszywość ludzka rani moje serce, dlaczego wypróbowujesz moją cierpliwość, dlaczego pastwisz się nade mną?!

Po paru dniach, kiedy już trochę zgłodniał, stał się bardziej drażliwy:

– Durna żona, durny syn, durne rodzeństwo, durna rodzina, durni sąsiedzi, durna ludzkość, durne życie, durność, wszystko durność!

A kiedy już matka przekonała pozostałych domowników, że najwyższa pora wezwać psychiatrę, stary K. zgłodniał na tyle, że postanowił opuścić swoją celę, zachowując jednocześnie resztki dawnego fasonu; skonkludował więc:

– No cóż, nie pierwszy raz okazuje się, że ludzka głupota jest nieprzezwyciężona; dałem im szansę, z której nie skorzystali; nie to nie, ten kraj jest podły, to miasto jest podłe, ten kraj i to miasto nie zasłużyły na takich ludzi jak ja, to nawet dobrze się stało, bo prędzej czy później zrozumiałbym w razie zwycięstwa, że rządząc nimi, jestem tylko świniopasem, ha ha, ale mi się powiedziało, bardzo dobrze, no właśnie, świnio pasem nie będę, w t e j rodzinie nikt nigdy nie upadł tak nisko, żeby trzodę wypasać, jakiż głupi byłem, że wcześniej na to nie wpadłem; słowem: to była zwycięska porażka; słowem: ostatni będą pierwszymi; słowem: dajcie coś żreć, bo zgłodniałem przez te wszystkie dni!

1 wszystko wróciło do normy, do kapci, krzyżówek, teleturniejów, porannych pobolewań, starość ich przyprószyła, okryła kurzem nawet sny.

Kiedy dzwoniłem, matka skarżyła się, że było jej łatwiej, póki jej się sny nie zestarzały, mówiła:

– Kiedyś mi się śniło, że mam skrzydła, takie ptasie, że latam po niebie i te skrzydła mnie niosą, same, tak bez machania, i myślałam sobie zawsze, że to tak musi być po śmierci, jak się idzie do nieba; a teraz… też mi się śni, że mam skrzydła, ale to jest coś w rodzaju mola, wyraźnie czuję, że to są takie skrzydełka owadzie, oblepione kurzem, wszędzie ten kurz, w łóżku, pod łóżkiem, pod skórą…

Skarżyła się jeszcze na strach przed piekłem, bała się że z tego domu do piekła idzie się niejako obligatoryjnie, że w tym domu nawet święty by przepił aureolę, nawet święty zszedłby na psy i szczekał jak one, matka bała się więc, że i ona po śmierci pójdzie do piekła; skarżyła się też na myśli samobójcze. Czy mogło spotkać mnie coś straszniejszego, myślałem, czy może spotkać człowieka coś straszniejszego niż zwierzenia samobójcze własnej matki? Mówiła, że samobójstwa też jej się śnią, że często we śnie się wiesza na rurze odkurzacza albo kroi żyły nożem kuchennym, albo wkłada głowę do pralki i włącza wirowanie wrzątku, skarżyła się, że nawet samobójstwo popełnia w tych snach jak garkotłuk. Bała się, że z piekła za życia wpadnie w jeszcze gorsze, bo wieczne, piekło po śmierci.

Kiedyś, jeszcze jako dziecko zapytałem ją, jak jest w piekle. Matka odpowiedziała mi wtedy zadziwiająco pewnie, jakby już tam była, jakby to była autopsja, a nie wyobrażenie:

– Synku, w piekle na powitanie pokazują ci wszystkie twoje niewykorzystane szansę, pokazują, jak wyglądałoby twoje życie, gdybyś we właściwym czasie wybrał właściwe wyjście. A potem pokazują ci wszystkie te chwile szczęścia, które straciłeś śpiąc, wiesz, synuś, że my przesypiamy połowę życia? I tym wszystkim śpiochom takim jak ty pokazuje się w piekle, co mogli w życiu osiągnąć, gdyby budzili się w porę.

– A potem? Mamusiu, co się dzieje potem, kiedy już to wszystko pokażą?

– Potem, synku, zostawiają cię samego z twoimi wyrzutami sumienia. Na całą wieczność.

Nie ma już nic ani nikogo. Tylko ty i twoje wyrzuty sumienia…

Przez długi czas kładłem się spać wcześnie. Siostra starego K. powtarzała mi zawsze, że tylko sen przed północą tak naprawdę regeneruje organizm, a matka przekonywała, że tylko to, co wyśnione przed północą, ma moc proroczą.

Śniłem więc, zapadałem w sen, mój jedyny, ulubiony sen Któregoś dnia zadzwoniła matka, zawodząca tak żałośnie, że poplątało z żalu druty i włączał się co chwila głos cudzej rozmowy. Zalało ich gnojem, tak po prostu, nie potrafiła powiedzieć więcej. 1 wy- starczyło: już tam z nimi byłem, już na to patrzyłem. Rąbnęła ulewa stulecia, stare rury nie wytrzymały i wybiło szambo; w piwnicach stanęło pół metra wody z gównem.

Pochowali się w swoich norach i nasłuchiwali deszczu, poirytowani, że zagłusza kwestie ulubionych bohaterów seriali, musieli nieustannie wzmacniać głośność, ale piloty były sfatygowane, molestowane guziczki nie chciały reagować.

– Bo w tym domu nigdy nikt nie wpadł na to, żeby cokolwiek naprawić – mówiła matka do starego K. Tego więc dnia musieli podnosić dupska i podchodzić za każdym razem do telewizora, przeklinając:

– Ten cholerny pilot! Tyle już razy mówi łam, żeby oddać do warsztatu!

– Tyle już razy mówiłaś, to mogłaś sama zanieść!

– Ten cholerny dom! Tu nikt nigdy niczego nie naprawił w porę!

– No patrz: leje i leje i leje ten deszcz cholerny!

– A niech jebnie piorun i spali to wszystko na zawsze!

Ale tego dnia zamiast pioruna mieli gnój: poczuli nagle smród w całym domu, aż po poddasze, poczuli nagle i zaniepokoili się, i zaczęli nawoływać, wypytywać, co tak śmierdzi, jakby nagle zatrwożeni, że może to sumienia im gnić zaczęły. Wyszli na korytarz i z ulgą stwierdzili, że to z dołu, z parteru, od sąsiadów, więc to nie ich sumienia, ale sąsiadów z parteru (po śmierci matki potomek państwa Spodniaków wziął odprawę z upadającej kopalni, sprowadził swoją konkubinę i wespół z nią kontynuował ojcowską szkołę alkoholizmu ksobnego). Uspokoili się, a nawet ucieszyli, pomyśleli, że jak sąsiadom sumienia zgniją, to już na pewno będą musieli się wyprowadzić, to już na pewno się wyniosą, ale zaraz potem zaczęli się oburzać.

– No dobrze, niech im tam gnije, co chce, ale dlaczego u nas śmierdzi na górze, przecież to trzeba coś zrobić z tym.

A kiedy już wypełzli w komplecie: matka, stary K., jego siostra, jego brat oraz jamnik gładkowłosy podniecony zbiegowiskiem i odurzony smrodem, zaczęli się wzajemnie zachęcać.

– No idź im coś powiedz.

– Dlaczego ja?

– Chłopie, no weźże zrób coś!

Tak się podjudzali i zbierali na odwagę, i już nawet na półpiętro zeszli, żeby widokiem drzwi sąsiedzkich się ośmielić i zaraz do nich zapukać stosownie, i byliby już zapukali, gdyby nie sąsiad, który sam drzwi nagle otworzył, głowę wychylił i jął nawąchiwać, a potem, skrzywiwszy się z obrzydzeniem, konkubinę zawołał:

– Iluuunaa! Puć sam ino, co tu tak capi?!

– Czujesz?

Konkubina Ilona na to zawołanie wyszła i pokręciwszy nozdrzami, uznała: – No coś capi, no.

Wtedy wzrok ich wspólny konkubencki zoczył, że na półpiętrze stoi rodzinka i przygląda się nieprzyjaźnie, i popatrzyli sobie w oczy po sąsiedzku, i nagle zrozumieli, że trzeba broń zawiesić, bo to smród obcy, nie domowy, bo to niezlokalizowane źródło smrodu biło coraz intensywniej; zaczęli więc wszyscy schodzić niżej jeszcze, do piwnic, gęsiego, po schodach, niepewnie, kobiety z tyłu, mężczyźni z przodu, sąsiad pierwszy, bo z parteru, więc miał najbliżej, i pies, rozmerdany, wyrywający się i powstrzymywany („Weźcie stąd tego psa!”). Zeszli i drzwi uchylili, i woda z gównem chlusnęła na sąsiada, bo był najniżej; smród w nich uderzył ze zdwojoną siłą. Kobiety zajęczały omdlewająco:

– O Jezu, szambo wybiło…

Mężczyźni zaklęli posępnie:

– Oszkurr, wybiło szambo…

Sąsiad, który zwalony z nóg gównianą falą siedział po pas w gównianej wodzie, zawołał rozpaczliwie:

– Iluunaa, wyciąg mie stąd!!

A potem, kiedy już się wszyscy wycofali na półpiętro, na bezpieczną odległość od podchodzącej wody z gównem, zaczęli dzielić się wrażeniami po równo.

– Mówiłam, że to ruina, te rury, trzeba było już dawno…

– Wiedziałam, że tak będzie, ciekawe, przez kogo to…

– Skoro mówiłaś, sama mogłaś już dawno…

– A tam leje i leje i leje…

– Iluna, jo musza to seblyc!

– Ino mi tak do dom nie właź, na korytarzu sie seblykej!

Lecz woda i gnój dopiero się rozkręcały i podczas gdy wszyscy zastanawiali się, co robić, Jezus Maria, co robić, poziom gównianej wody w piwnicy wzrastał dziesiątkami centymetrów na godzinę, w każdym razie wystarczająco dostrzegalnie.

I zanim wpadli na to, by zacząć wynosić, co się da, ratować pływający dobytek, magazynowany w podziemiach, od kartofli i węgla po płótna w pracowni starego K., zanim zaczęli szukać wiader i tworzyć sąsiedzki łańcuch samopomocy, czerpiąc wodę z gównem aż do wyczerpania, noc całą, zanim więc działać zaczęli, musieli sprawdzić rzecz najistotniejszą – czy aby nie pokrzywdzono ich w stosunku do reszty świata, a jeśli tak, to do jakiego stopnia.

Brat starego K. zasugerował:

– Trzeba sprawdzić, czy innych też zalało.

Po to, by pocieszyć się, że to obopólna przykrość, że to wstręt zbiorowy, że w domach sąsiednich podobne zmagania się zaraz zaczną lub też już zaczęły. Ale nikomu innemu się nic nie przydarzyło; oczom obu rodzin dom dzielących ukazał się po ich wyjściu na ulicę cud.

Ulewa z piorunami rąbiącymi, niebo rozdrapującymi grzmociła tylko w ich dom, tylko nad ich domem aniołki złośliwie przewracały beczki, tylko nad tym domem najstarszym w okolicy, przez dziadów pradziadów budowanym, dziedziczonym, woda wyzłośliwiała się tak wylewnie. Zrobili kilka kroków w stronę lumpenbloku (jak nazywał go stary K.) i przeszli przez ścianę deszczu, stanęli przemoczeni pod niebem suchym i przychylnym i patrząc to na swój dom, to na resztę świata, nie wierzyli, kręcili głowami, szarpali włosy.

Siostra starego K. na kolana padła z karą boską na ustach i modlitwą pospiesznie szeptaną, jakby przeczuwająca, że to jeśli już nie ostateczny koniec końców świata, to przynajmniej jego zapowiedź, i modliła się, modliła, samotkliwie spowiadała, przyspieszając obroty, przewijając taśmę z grzechami, byle zdążyć przed pierwszym gromem. Brat starego K. przechodził wte i wewte, w deszcz i z deszczu, i przyglądał się dociekliwie, mamrocząc coś jak weteran hydrauliki, który nie może się nadziwić nieznanej awarii, jakby szukał miejsca, w którym puściła uszczelka.

Stary K., wyniuchawszy, że sprawa się definitywnie wymknęła rozumowi doczesnemu, jął szukać korzyści.

– No, to jest pewnie koniec świata… Ale to by oznaczało… że skoro nad nami leje, to pod innymi domami się pali; że ognie piekielne po tę hołotę za chwilę sięgną, a nas polewa, żeby ugasić!

Matka zaś rozglądała się po cudzych oknach, w których wszędzie pełno gawiedzi obserwowało tę scenę: emerytki na specjalnie uparapeconych poduszkach, nieświezi młodziankowie oderwani od meczu, karmiące żony dołowych, a i sami dołowi w szelkach na gołych torsach, wszyscy ściśnięci, spoglądający w dół jak na arenę, jak na chrześcijan oczekujących śmierci, tyle że jeszcze nie ujawniono, co będzie zagryzało. Patrzyli z nieukrywaną satysfakcją, co jakiś czas pokazując palcem na ich niebo i na swoje niebo, ciskając niewyszukane szyderstwa:

– Pożyczyć worn paryzole?

Stary K., nie mogąc doczekać się ogni, zarządził:

– Wracać do domu, bo tu się zaraz zrobi gorąco, żebyśmy się nie poparzyli. Będziemy sobie z okien oglądać, jak się te debile smażą. Ten się śmieje, kto się śmieje ostatni, debilu ty jeden z drugim!

To ostatnie zdanie rzucił już całkiem odważnie w stronę balkonów, bo właśnie znikał w deszczu, a za nim brat jego wypatrujący, myślący, jak by tu przesunąć granicę ulewy, a za nim siostra na kolanach się posuwająca w ślad rozmyty za nimi, domodlająca jeszcze ostatnie trzydzieści lat dewocji, o litość błagająca.

I tylko matka wciąż po suchej stronie stała i patrzyła, jak znikają w deszczu i, nawołując, czekała, aż się pies znajdzie, bo poleciał za kijem w krzaki; a kiedy już nadbiegł, kiedy już wzięła go na ręce (bo nie był deszczolubny), kiedy już kroki pierwsze w stronę domu poczyniła, się nagle zatrzęsło.

Załomotało. Zapadło. W siebie się wessało. W ziemię wklęsło.

Dom na jej oczach złożył się w try miga w gruz, wpadł w dziurę podmytą, przegniłe fundamenty tego domu poddały się i całość nagle stała się rozsypką, w błocie, wodzie i gnoju zatopioną, z chluśnięciem wielokrotnie złożonym, matkę z nóg i psa z jej rąk zwalającym, ochlapującym wszystkie domy okoliczne aż po dachy, wszystkich gapiów balkonowych obryzgującym, wszystkie ptaki oblepiającym mazią ohydną. Zagłada się dokonała okrutna, chmura się oberwała do cna i dopuściła słońce do widoku klęski.

Matka, w oszołomieniu jeszcze wodę z uszu wylewając, nie bardzo sobie sprawę zdając, siedziała o żywopłot oparta.

– Boże, nowa wykładzina była, i tyle się tych okien namyłam… – i tu dopiero, przed ostatnią samogłoską, głos zawiesiła, bo doszło do niej, że już nie ma do kogo mówić, bo choć pies, otrzepując się co chwila, ruszył już swym jamniczym truchtem obwąchiwać ruinę, z tych kikutów domu wystających z wielkiego leja, do którego się zapadł, nie dobiegało żadne wołanie o pomoc, tylko cisza olbrzymiej śmierdzącej kałuży; cisza martwa, pogrzebowa, jedynie psie łapki klaskały w błocie, niepewnie, arytmicznie. Dopiero z balkonów zaczęły dobiegać jezusmarie i inne wyrazy empatii, i już zbiegali do niej, podnosili, ocierali, podtrzymywali, ale matka wyrwała się, żeby pójść sprawdzić, poszukać, wygrzebać coś z tej brei, licząc, że wśród kawałków gruzu znajdzie choć kawałek znajomego ciała, że może z kilku kawałków już się da złożyć, odtworzyć, skleić. Rozgrzebywała ziemię, kopała rękami, nawet kiedy przyjechały te wszystkie straże i pogotowia, kiedy jej proponowali łopatę, wolała rękami, zdzierając skórę z gołych dłoni, odkopywała kolejne połacie; pies wwąchiwał się w doły, czasem zaszczekał, ale raczej na inne psy przy wiezione przez te wszystkie służby, i nagle wszyscy sąsiedzi z lumpenbloku i z okolicznych domów się zbiegli do kopania, nawet z odległych ulic, nawet z samej Cmentarnej, ostatecznie jako grabarze mieli swoje doświadczenie. Ale z każdą łzą bliżej było do wyroku, bo po pierwszym „Jest!” przez rękę dostano się do reszty Ilony, żony sąsiada z parteru, i po kierunku jej wzroku utrwalonego na wieki odszukano też zwłoki jej męża, półnagie, bo się przebrać w suche ubranie nie zdążył, a dalej kopiąc wśród strzępów sprzętów, wśród urywków nieodwołalnie zdekonstruowanej całości, odnajdywali kolejne ciała, ciotki na zawsze zatopionej (w modlitwie), wuja z dłonią zaciśniętą na śrubokręcie jak na ostatniej desce ratunku… a potem już odciągnęli matkę, mimo wyrywań się i histerii.

– Już dość, już wystarczy, nie trzeba patrzeć…

Bo znalazł się stary K., szczelnie otulony kołdrą z sufitu i podłogi, które w obliczu katastrofy nagle postanowiły się zbliżyć i choć miał pecha stanąć im na drodze, zdążył wystawić głowę przez okno (na chwilę przed tym, kiedy i ono pofolgowało formie), zapewne po to, by pooglądać, jak się „debile smażą”; toteż Bogiem a prawdą, sufitem a podłogą, ze starego K. pozostała tylko głowa, tylko wyraz twarzy, którym się żegnał ze światem. Wyraz zdumienia, że zbawienie tak boli; zapis tych ułamków sekund, w których pojął, że piekło to nie inni, że owszem: i sąd, i ostateczność tu i teraz – ale dla niego osobiście; ułamków sekund, w których przestał myśleć o kolejnych zniszczeniach, obliczać listę strat, w których pojął, że już niczego nie da się naprawić, że to już; w których zdążył się zawahać, czy aby na pewno Bóg istnieje, czy aby na pewno istnieje dla niego. Miał delikatnie zdumione rozwarte usta, teraz wypełnione gliną nie do wyplucia Przez długi czas kładłem się spać wcześnie.

Siostra starego K. powtarzała zawsze, że tylko sen przed północą tak naprawdę regeneruje organizm, a matka przekonywała, że tylko to, co wyśnione przed północą, ma moc proroczą. Przez długi czas kładłem się spać wcześnie, bo potrzebowałem jakiejś wróżby, na której mógłbym się wesprzeć; przyszedł taki czas, kiedy tylko przykrywając głowę kołdrą i wyobrażając sobie, że nie żyję, czułem się bezpiecznie, tylko uspokajając się myślą, że już jestem martwy, zapadałem w sen. Ale przez sen też uciekałem. Uciekałem od tego domu.

Uciekałem z pięściami w kieszeni, uciekałem z obrączkami na palcach, uciekałem z dziećmi na rękach, uciekałem w butach ślubnych i w kaloszach, w śniegach i w kałużach, w łopianach i w potokach, z duszą na ramieniu, z sercem w gardle, z Bogiem w kanapkach, uciekałem z włosami postawionymi na wiatr, uciekałem się pod obronę wiatru, wystawiałem się do wiatru w ucieczkach, urzędach stanu cywilnego i na salach sądowych, na ziemi i pod ziemią, w hotelach i schroniskach, w łóżkach i na materacach, w akademikach i wielkopłytowcach, w przytułkach i w przytuleniach, w cudzych pięknach, w cudzych czułościach, w cudzych oswojeniach, uciekałem bezradnie, bezwiednie, beznadziejnie, uciekałem do duchów bezdomnych, do grzechów przygodnych, do dryfów swobodnych, uciekałem bez celów, bez biletów, bez praw, uciekałem we wszystkie strony jednocześnie.

I wszędzie tam, dokąd dotarłem, ciągnąłem za sobą cień tego domu, im dalej uciekłem, tym bardziej się naprężał, krępował mi ruchy, spowalniał kroki; w im bardziej świetliste miejsca trafiałem, tym bardziej mnie cień naznaczał; „nie zasłaniaj mi światła”, słyszałem wszędzie, gdzie się kładłem cieniem, a przez długi czas się kładłem, przez długi czas się pokładałem, ratunku szukając w stadnych bezsennościach, a potem we śnie. I zmęczyłem się śmiertelnie w tym cieniu, w tym zimnie, a nim uległem ostatecznie, zdążyłem stracić mowę.

Teraz ziewam. Kiedy tylko otworzę usta, ziewam; ziewam w nocy, ziewam w dzień, ziewam przez sen, w którym jestem krzyżem rozstajnym, toczonym przez drewnojady. Byłem, już mnie nie ma.

Загрузка...