Rozdział trzynasty

Do wigilii Bożego Narodzenia pozostał tylko dzień. Spadło jeszcze trochę śniegu, wystarczająco dużo, by pokryć powstałe już zaspy białym puchem. Nadal było zimno, ale przyjemnie rześko, jak zgodnie stwierdzili goście Portland House, zwłaszcza gdy się okazało, że lód na najmniejszym z jeziorek zamarzł i można się po nim ślizgać. Taką opinię wydali doświadczeni zwiadowcy -Fitz, Perry i Stanley – choć dwaj ostatni zaznaczyli, że może na wszelki wypadek należałoby omijać środek jeziorka.

Jazda na łyżwach była w Portland House rzadką, lecz bardzo lubianą rozrywką. I jak powiedział Jack – łyżew było tyle, że starczyłoby dla wszystkich i jeszcze sporo by pozostało. Żaden lękliwy członek rodziny czy gość nie mógł się więc wymówić brakiem łyżew od udziału w zabawie. A na dodatek były one we wszystkich rozmiarach.

– Na szczęście mam inne, i to całkiem niepodważalne usprawiedliwienie – rzekła Lisa poklepując znacząco swój okrągły brzuszek. – Gdy raz próbowałam nauczyć się jazdy na łyżwach, więcej razy leżałam na lodzie, niż się ślizgałam.

– A Zeb oznajmił, że w tym roku pod żadnym pozorem nie wyjdę na ślizgawkę – powiedziała Hortense z westchnieniem. – Mówiłam, że nigdy w życiu nie przewróciłam się na lodzie, ale on odgrywa pana i władcę. Naprawdę chciałabym, aby zmieniono słowa przysięgi małżeńskiej i żeby to mąż obiecywał posłuszeństwo żonie. Byłoby to znacznie sensowniejsze.

– Ale mniej sprawiedliwe, moja droga – rzekła jej cioteczna babka Emily. – Kobiety mają swoje sposoby, by osiągnąć to, co chcą. Mężczyźni nie znają takich sztuczek. Więc przyrzekamy im posłuszeństwo, dając im w ten sposób poczucie władzy.

– A więc dlaczego nie będę jeździć na łyżwach? -zapytała Hortense.

– Możesz pomagać dzieciom przy wiązaniu łyżew, kochanie – rzekł jej mąż. – Albo dorzucać drew do ogniska i grzać się przy nim, podczas gdy nam będą marznąć nosy i palce u rąk i nóg.

– Nie mogę się już doczekać tych popołudniowych atrakcji – odparła Hortense przewracając oczami.

Musieli z tym wszystkim czekać aż do popołudnia. Choć księżna lubiła, gdy jej rodzina i goście dobrze się bawili, to jednak sama chciała organizować im rozrywki. Atrakcją miały być.dla nich koncert wigilijny i przedstawienie w pierwszy dzień świąt – najważniejsze zatem stały się teraz próby i ćwiczenia przed występem. Rano odbyły się próby wszystkich scen. Pokój muzyczny również był zajęty cały ranek. Poprzedniego dnia bowiem jej wysokość zauważyła, że właściwie nikt w nim nie ćwiczy, nazajutrz więc wyznaczyła swym muzykom godziny prób, nie licząc się z tym, czy komuś to odpowiada, czy nie.

Po południu jednak można było pojeździć na łyżwach. Na ślizgawkę wybierały się wszystkie dzieci, a także spora grupa dorosłych. Z plebanii przyszli Rosę i Bertrand Fitzgeraldowie. Ognisko i gorąca czekolada okazały się tak dobrym pomysłem podczas zbierania choiny, że postanowiono jedno i drugie powtórzyć.

Wyruszyli więc jak zwykle dużą i wesołą gromadą. Freddie i Bertrand dźwigali razem wielkie pudło z łyżwami. Zeb przerwał bitwę na śnieżki, krzycząc groźnie na dzieci, w tym na swoje bliźnięta, i ostrzegając je, że jeśli dotrą nad jeziorko mokre od śniegu, będą suszyć ubrania przy ognisku i tylko przyglądać się jeżdżącym na łyżwach.

Tak więc pochód posuwał się raczej dostojnie.

Jack szedł pod rękę z Juliana. Zaczął ją zabawiać opowieściami o Londynie, wybierając te, które nadawały się dla uszu młodej damy. Dziewczyna niewiele mówiła tego popołudnia, ale Jackowi nie przeszkadzało, że ciężar rozmowy spoczywa na nim. Przynajmniej mógł zająć czymś myśli.

Powinienem spędzać z nią więcej czasu – stwierdził. Choć często z nią przebywał, ciągle wydawało mu się, że ją zaniedbuje. Może było tak dlatego, że wciąż myślał o Belle i o tym, co zdarzyło się między nimi dziewięć lat temu. Zeszłej nocy znowu mu się śniła. Oparłszy dłonie na biodrach, z błyszczącymi oczami, pytała go pełnym pogardy głosem, czy uważa, że on jeden jest w stanie ją zaspokoić. I znowu poczuł na policzkach łzy upokorzenia, gdy wyciągnął do niej ręce i prosił, by przestała. Nie miał przecież doświadczenia – powiedział – oprócz tego, które zdobył przy niej. Co takiego robi źle? Co mógłby dla niej uczynić? Czy jest coś, co mógłby jej dać?

Dzięki Bogu, we śnie nie wszystko było tak jak w rzeczywistości – myślał teraz, jednocześnie rozmawiając z Juliana. Wtedy bez słowa wybiegł z domu.

– Byłaś z bratem, Fitzem i Rosę, kiedy sprawdzali lód i orzekli, że można na nim jeździć? – zapytał.

– Tak – odparła Juliana. – Oczywiście nie mieliśmy łyżew, ale pod nogami lód wydawał się dość gruby. Pokryty był jednak sporą warstwą śniegu.

– Śnieg został zmieciony ze ślizgawki na dzisiejsze popołudnie – rzekł i spojrzał na brata Juliany, który szedł przed nimi, trzymając pod rękę Rosę. – Chyba kroi się jakiś romans, a może tylko flirt – powiedział krzywiąc się. – Byłaś z nimi w charakterze przyzwoitki, Juliano? Jego siostra i twój brat? To musiało być deprymujące… dla nich.

– Wszystko było jak najbardziej niewinne – odparła szybko. – Nie zostali sami ani na chwilę. A Howard jest dżentelmenem. On… on by jej nie narażał na kompromitację.

Policzki Juliany zaróżowiły się od mrozu. Jack nie wiedział, czy nie zarumieniła się także z zakłopotania. Nakrył ręką jej dłoń.

– Nie mam co do tego żadnych wątpliwości – rzekł. -Tylko tak się z tobą droczę, Juliano. Gdyby Howard miał niecne zamiary, na pewno nie prosiłby ciebie i Fitza o towarzystwo. A prosił, jak rozumiem?

– Tak – odrzekła. – I przykro mi, że wróciliśmy tak późno. Ale Fitz… p-pan Fitzgerald chciał pójść nad jeziorko, potem Howard zaproponował, byśmy przespacerowali się do mostka, a zaspy były głębokie i nie mogliśmy iść szybko. Byłam przerażona, kiedy się zorientowałam, ile czasu nam to zajęło.

Już wczoraj bardzo go za to przepraszała. Jack nie miał jej za złe, że zniknęła. Przynajmniej mógł dojść do siebie po pierwszej próbie z Belle.

Nad jeziorko przybyli niemal ostatni. Kiedy tam doszli, kilkoro dzieci już grzebało w pudle z łyżwami. Ruby z energią, jakiej nie powstydziłaby się sama księżna, próbowała zaprowadzić porządek w tym chaosie, każąc wszystkim ustawić się w rzędzie, tak by mogła dobrać każdemu odpowiednią parę.

Te dzieci, które dostały już łyżwy, wołały mamy, by pomogły im przywiązać je do butów. Mamy natychmiast spieszyły na wezwanie. Davy, który pierwszy stanął na niedawno zamiecionym lodzie, próbował wzlecieć do nieba i od razu wylądował na pupie. Jego młodsi kuzyni, nie znający litości, wprost pokładali się ze śmiechu. Jednak zaraz potem spotkał ich podobny los i już nie było im wcale tak wesoło.

– Jutro wszystkich będą bolały ręce i nogi – zauważył Jack, gdy już dostał od Ruby parę łyżew i przymierzał je do bucików Juliany. – Idealne. Ale masz małą stopę! Pomogę ci je przywiązać.

Oczywiście kiedy to robił, mógł przy okazji obejrzeć sobie jej szczupłe, zgrabne kostki, a nawet ich dotknąć -co zrobił niespiesznie i z pełnym uznaniem. Czegoś podobnego można by się spodziewać po rozpustnym dżentelmenie i Jack miał pełną tego świadomość. A jednak zrobił to zupełnie beznamiętnie. Była to dla niego przyjemność estetyczna, pozbawiona wszakże doznań erotycznych.

Była bez wątpienia drobnym, ślicznym dzieckiem. Nie dość na tym. Przypominała laleczkę. Dla Jacka była istotą, której nie pojmował zmysłowo.

– Jeździłaś już kiedyś na łyżwach? – zapytał biorąc ją za rękę, kiedy przywiązał sobie łyżwy. – Mam nadzieję, że nie. – Uśmiechnął się do niej łobuzersko. – Gdyż podczas nauki musiałbym mocno trzymać cię w objęciach.

Spojrzała mu w oczy i uśmiechnęła się promiennie. Ta reakcja go zaskoczyła, ponieważ w drodze na ślizgawkę dziewczyna była raczej milcząca. Wyglądało, jakby specjalnie się zmieniała – pomyślał Jack. Przypomniał sobie jej zachowanie w sali balowej, kiedy wieszał dekoracje na żyrandolu, i potem, gdy poszli do salonu, by obejrzeć pęk jemioły.

– Więc może powinnam udawać, że pierwszy raz mam na nogach łyżwy?

Z całą pewnością zachowywała się tak jak tamtego popołudnia – była niemal prowokująco zalotna. Jack przypuszczał, że naprawdę wcale taka nie jest. Zastanawiał się, czy dziewczyna zachowuje się tak, ponieważ on jej się podoba i chce przełamać swą zwykłą nieśmiałość, czy dlatego, że wie, iż ma go poślubić, i stara się przygotować do tego, co czeka ją po ślubie.

Jeszcze dziś muszę się jej oświadczyć – postanowił. Zgodnie z obietnicą nazajutrz miał poprosić ojca Juliany o jej rękę – chyba że ona sama nie chciałaby tego małżeństwa. Jak szybko to wszystko się potoczyło! Jutro! A pojutrze nie będzie miał odwrotu. Już teraz go nie miał.

– Ale tak naprawdę umiesz jeździć na łyżwach? – zapytał prowadząc ją na skraj ślizgawki i stając ostrożnie na lodzie, zanim pomógł jej wejść na taflę. – Tym lepiej więc. Zanuć coś – zatańczymy walca. Tańczyłaś kiedyś walca?

– Tylko z nauczycielem tańca – odrzekła.

– Na lodzie jest to trochę trudniejsze – powiedział. -Musisz być bliżej partnera, tak by wczuć się w rytm jego ruchów.

W jej oczach wyczytał raczej odpowiedź na swój uwodzicielski ton niż na dość śmiałą aluzję zawartą w ostatnich słowach. Wzruszyła go jej niewinność. W ciągu tego tygodnia bardzo ją polubił. I musi polubić jeszcze bardziej. Zanim zejdą z lodowiska, dziewczyna na pewno już zmarznie. Będzie więc mógł przy ognisku otoczyć ją ramieniem i przytulić. A potem, gdy już oboje wypiją gorącą czekoladę, wszyscy będą wręcz oczekiwali, by zabrał ją między drzewa i pocałował.

Tym razem nie może zakończyć na tych grzecznych pocałunkach, które do tej pory wymienili. Do jutra chciał oprócz sympatii poczuć do niej także fizyczne pożądanie. Gdybym jej pragnął – pomyślał – gdyby działała mi na zmysły, poczułbym się pewniej. To by jakoś rokowało na przyszłość. Gdyby ją lubił i pożądał jej, to małżeństwo mogłoby być udane.

Ale bez względu na to musi się z nią ożenić.

Przez chwilę jeździli powoli, trzymając się za ręce i „przyzwyczajając się do swych nowych nóg", jak powiedział Alex. Większość dzieci nie umiała jeździć na łyżwach, ale wszystkie śmiało próbowały stawiać kroki na lodzie i wykonywać posuwiste ruchy, trzymając się ręki kogoś dorosłego albo poły jego płaszcza. Davy zapomniał już o swym początkowym upokorzeniu i teraz popisywał się, jeżdżąc szybko i wykonując nawet kilka niezgrabnych piruetów. Meggie i Kitty oraz Jacqueline i Marcel stali dość pewnie na lodzie, ale poruszali się ostrożnie. Kenneth chwiał się na łyżwach, lecz Meggie i Kitty, które wzięły go między siebie, trzymały go za rączki.

Wszyscy dorośli umieli jeździć na łyżwach. Connie i Sam, nie obarczeni jeszcze dziećmi, trzymali się za ręce podczas jazdy, podobnie zresztą jak Howard i Rosę -zauważył Jack. To jeszcze jedna para – pomyślał – która przed powrotem do domu zechce skryć się za drzewami. Miał nadzieję, że Howard tylko flirtuje z Rosę, a nie zamierza jej uwieść. Jack lubił Rosę. Oczywiście w tych warunkach uwiedzenie było mało prawdopodobne – na dworze panował dotkliwy chłód, a ziemię pokrywał śnieg.

Isabella najpierw jeździła ze Stanleyem i Celią, a potem z Perrym i Fitzem. Jack starał się na nią nie patrzeć i nie myśleć o niej – tak jak w drodze nad jeziorko. To naturalne, że zobaczywszy ją po tylu latach, czuł się przez kilka dni rozstrojony. Jak również zrozumiałe było to, że znowu jej pragnął. Była niezwykle piękną kobietą, a jego pociągały ładne niewiasty. Niebawem nie będzie sobie mógł na to pozwolić. Byłoby karygodne, gdyby uganiał się za innymi kobietami, mając Julianę za żonę.

Tak, będzie musiał się tego szybko oduczyć. Próbował stłumić w sobie obezwładniającą świadomość, że Belle jest w pobliżu.

Wszystko zdarzyło się bardzo szybko – jak zwykle w takich przypadkach.

Dzieci dostały wyraźne polecenie – powtórzone kilkakrotnie – by trzymały się skraju jeziorka i nie ważyły się wyjeżdżać na środek. Lód był wprawdzie mocny na całej powierzchni – stwierdzili między sobą dorośli – ale lepiej zachować ostrożność, kiedy ma się do czynienia z gromadą rozbrykanych dzieciaków. Każde dziecko było więc dobrze pilnowane.

Nic nie powinno się stać.

Ale jak to się czasami zdarza, jedno z dzieci, zbyt małe, by zrozumieć ostrzeżenia, na chwilę wyrwało się spod kontroli. Kenneth puścił ręce Meggie i Kitty, by pojechać za Robertem i Freddiem, ale nie mógł ich dogonić, gdyż trochę się ślizgał, a trochę czołgał po lodzie. A potem wypatrzył sierpowatą zaspę śniegu, nawiewanego przez wiatr, i ruszył w jej kierunku. Akurat nikt na niego nie patrzył. Alex i Annę pomagali Catherine zrobić,jaskółkę".

Jednak żaden maluch nie mógł na długo zniknąć z oczu innym. Marcel zauważył Kennetha i zawołał go swoim wysokim, przenikliwym głosikiem.

– Wracaj, Kenneth! – krzyknął. – Nie wolno nam się oddalać.

Choć jego okrzyk zwrócił uwagę kilku dorosłych, Marcel uznał, że sam może zająć się takim malcem jak Kenneth. Szybko więc pojechał za nim.

– Zabiorę cię do tatusia – rzekł. – Weź mnie za rękę. Nic ci nie grozi.

Isabella krzyknęła. Annę obiema dłońmi zakryła usta i skamieniała z przerażenia. Alex wrzasnął i pospieszył w kierunku dzieci.

Wydawało się jednak, że wszystko będzie w porządku. Kenneth, dla którego Marcel w ciągu ostatnich dni stał się sporym autorytetem, zaśmiał się i posłusznie chwycił go za rękę.

Marcel odwrócił się i uśmiechnął.

– Nic mu nie jest! – zawołał. – Jest ze mną całkiem bezpieczny.

Ale w chwili, gdy to mówił, rozległ się głośny trzask podobny do strzału z pistoletu. Alex wrzasnął ponownie. Dały się słyszeć także okrzyki innych. Marcel popchnął Kennetha po lodzie i skierował go w stronę Alexa, który zdążył go złapać w momencie, gdy rozległ się kolejny trzask i Marcel po pas wpadł do wody. Rękami w rękawiczkach uchwycił się tafli lodu, a jego oczy zrobiły się wielkie jak spodki.

– Nie ruszaj się! – krzyknął Jack. – Alex, zabierz Kennetha na brzeg. Nie ruszaj się, Marcel!

Bez chwili wahania rozerwał rzemienie, ściągnął łyżwy i palto, rzucając je za siebie. Cały czas zbliżał się do chłopca. Nie spuszczał z niego wzroku i Marcel także utkwił w nim spojrzenie.

– Tylko się nie ruszaj. – Jack położył się na lodzie, wyciągając w bok ręce i nogi, by rozłożyć ciężar na jak największej powierzchni. Potem cal po calu zbliżał się do niebezpiecznego pęknięcia w lodzie i do przerębla, w którym po pachy tkwił Marcel. – Spokojnie. Idę po ciebie.

Przemawiał do niego cicho, jak gdyby nigdy nic. Chwilę potem mocno złapał chłopca za ręce.

– Tylko spokojnie – rzekł. – Nie próbuj mi pomagać. Pociągnął malca ku sobie, używając więcej siły, niż zamierzał, by jednym szarpnięciem cofnąć się poza krawędź lodu.

– Dobry chłopiec. O, tak. Jeszcze chwila i będziesz bezpieczny.

Wiedział, że lód zaraz się załamie. Czuł to. Choć wymagało to wielkiego samozaparcia, poruszał się wolno, by uratować chociaż dziecko. W momencie gdy Marcel został wyciągnięty z wody i spoczywał płasko na lodzie,

Jack kątem oka zauważył, że od miejsca, gdzie leżał, błyskawicznie rozeszły się zygzakowate pęknięcia.

Mocno odepchnął chłopca od siebie i rzucił go po lodzie w stronę, gdzie -jak się wydawało – czekał już na malca tuzin wyciągniętych rąk. Jack zapomniał o tych wszystkich ludziach na ślizgawce i nie słyszał hałasu, jaki musieli robić – jeśli go w ogóle robili. Bo może stali w milczeniu, wstrzymując oddech z przerażenia.

Ale zanim zdążył o tym pomyśleć, wpadł po głowę do lodowatej wody. Wynurzył się z niej, łapiąc powietrze i w panice myśląc, że już nigdy nie nabierze go w płuca – szok spowodowany gwałtownym ochłodzeniem ciała może przecież wywołać atak serca.

Ale inni nie przyglądali się temu bezczynnie. Alex, a za nim Freddie posuwali się w jego stronę, by z jak najmniejszej odległości rzucić mu linę zrobioną z powiązanych szalików.

– Złap ją, Jack! – krzyknął Alex. – Wyciągniemy cię. Tylko nie wpadaj w panikę, na miłość boską!

Wbrew pozorom wcale nie było łatwo uchwycić mocno szalik zgrabiałymi w zimnej wodzie palcami. Ale byłoby bezdenną głupotą utonąć w najmniejszym z tutejszych jeziorek – pomyślał Jack. Już jako dziesięcioletni chłopcy gardzili tym bajorkiem i nie chcieli w nim pływać, gdyż nawet na środku woda zaledwie zakrywała im głowy, i to wtedy, gdy stali wyprostowani. Utopić się tu byłoby takim samym wstydem, jak utonąć w wannie.

Siłą woli zmusił się, by zacisnąć palce na szaliku. Potem zrobił to samo, co rozkazał wcześniej Marcelowi -rozluźnił mięśnie i pozwolił się wyciągnąć. Kiedy wreszcie stanął na lodzie, wcale nie poczuł się pewniej. Pomyślał, że teraz, gdy już nie grozi mu utonięcie, może umrzeć z zimna.

– Do ogniska, człowieku! – ponaglił go Alex. -1 zdejmij z siebie wszystko, co się da.

– Dzięki Bogu, rozpaliliśmy ognisko – rzekła Annę trzymając w ramionach Kennetha. – Och, Jack. Kochany Jack.

Ona płacze – zauważył Jack. Ale nie słyszał, co mówiła. Zbyt głośno szczękał zębami z zimna. Nigdy w życiu nie było mu tak zimno i nigdy nie przypuszczał, że można tak przemarznąć i nie umrzeć.

– Mmmarcel? – zapytał.

– Jest już przy ognisku – odrzekł Alex, pospiesznie ciągnąc go w tamtym kierunku. Freddie popychał go z drugiej strony, co Jack uświadomił sobie dopiero po chwili. – Isabella od razu go tam zabrała.

Ręce Jacka były tak zgrabiałe, że nie mógł nic nimi zrobić. Gdy podszedł do ogniska i poczuł na twarzy błogosławione ciepło, Alex, Freddie i Ruby ściągnęli z niego surdut, kamizelkę i koszulę, a Hortense – nie mogąc przestać szlochać – zdjęła płaszcz i energicznie narzuciła na ramiona brata, by wytrzeć go od pasa w górę.

– Co bym powiedziała mamie? – wyszlochała. – A Zeb mówi, że nie powinnam się denerwować. Co ja bym powiedziała mamie?

– Żże uttonnąłłem w łłyżce w wody, Hhortie – odrzekł.

– Lepiej nic nie mów, Jack – stwierdziła Ruby jak zwykle stanowczym głosem, całkowicie panując nad sytuacją. – Masz. Wypij czekoladę. Nie, sam nie utrzymasz filiżanki. Ja ci podam.

Musiał znieść to upokorzenie i dać się napoić. Jego zęby dzwoniły o brzeg filiżanki, a kilka kropli napoju spłynęło mu po brodzie. Poczuł ich ciepło na twarzy, a w przełyku i żołądku rozlało mu się przyjemne gorąco. Ktoś okrył go cudownie suchym paltem, a żar bijący od ogniska sprawił, że ciało Jacka zaczęło tajać, choć nadal było mu straszliwie zimno i mokro od pasa w dół.

Wreszcie zaczął przychodzić do siebie. Juliana stała z tyłu i wyglądała na przestraszoną. Fitz otoczył ją ramieniem. Kilkoro dzieci płakało. Ruby nalała mu kolejną filiżankę czekolady. Sądząc po matczynym wyrazie jej twarzy, zamierzała dopilnować, by wypił wszystko do dna. Belle klęczała przy ognisku, owinąwszy Marcela od stóp do głowy swym płaszczem – Jack domyślił się, że dziecko zostało rozebrane do naga – i poiła go czekoladą. Pochylała głowę nad synkiem. Widać było, że w tej chwili nikt poza nim dla niej nie istniał. Jacqueline stała cichutko obok nich, a jej oczy były zaczerwienione. Gdybym miał władzę nad swym ciałem i głosem – pomyślał Jack -zawołałbym ją i przytulił. Wyglądała tak bezradnie.

Tymczasem Freddie – drogi, szarmancki Fred – nie czekając na aprobatę Ruby zdjął płaszcz i okrył nim Belle. Podniósł ją na nogi, otoczył ramieniem i pospiesznie skierował w stronę domu.

Jacqueline stała i patrzyła za nimi.

– Jak myślisz, Jack, możesz iść?

W głosie Alexa słychać było niepokój.

– A jeśli nie będę mógł – zauważył Jack – przerzucisz mnie przez ramię, stary druhu? Myślę, że dam radę.

Rzeczywiście, udało mu się – stanął na zdrętwiałych z zimna nogach, a Alex i Ruby włożyli mu płaszcz i zapięli guziki. Potem zaczęli iść w stronę domu, a milcząca Jacqueline dreptała obok. Za nimi podążyła przejęta rodzina – niczym kondukt żałobny, pomyślał Jack.

– Byłeś niezwykle odważny – rzekła Juliana. – Nigdy w życiu tak się nie bałam. Uratowałeś Marcelowi życie.

– A on ocalił Kennetha – odparł Jack. – Musimy podziękować naszemu małemu bohaterowi, gdy tylko odtaje w domu.

– Czym prędzej wysłaliśmy do domu służącego z poleceniem, by przygotowano dla was gorącą kąpiel – rzekł Perry.

– To brzmi bosko – odparł Jack.

Nagle poczuł, że ktoś trącił go w bok, spojrzał więc w dół i zobaczył Jacqueline drepczącą ze spuszczoną głową.

– Jacqueline. – Dotknął czubka jej głowy. – Twój brat jest już bezpieczny, moja mała. Tylko trochę przemarzł. Ale wkrótce się rozgrzeje.

Zaskoczył go smutek, który zauważył w jej oczach, gdy na niego spojrzała.

– Bałam się, że umrze – powiedziała. – Mama nazywa go naszym promyczkiem i tak jest naprawdę. Tak się bałam, że umrze. A potem się przestraszyłam, że panu też coś się stanie. Nie chciałam, aby pan umarł.

Zaszlochała rozpaczliwie.

– Chodź, Jacqueline. – Annę podeszła do niej z drugiej strony i przemówiła ciepło: – Weź mnie za rękę, kochanie. Pójdziemy do mamy i Marcela, gdy tylko wrócimy do domu. To bardzo dzielny chłopczyk, ten wasz promyczek.

Jack przystanął. Pochylił się i wziął Jacqueline na ręce. Dziewczynka objęła go za szyję i przytuliła się, a gdy szedł, schowała twarz w kołnierzu jego płaszcza.

– Nie dałbym mu zginąć – szepnął jej do ucha. – Nie było prawdziwego niebezpieczeństwa, tylko to okropne zimno.

Zrobiło mu się cieplej, mimo że nadal miał wilgotne spodnie, pończochy i buty. Zrobiło mu się cieplej, kiedy ją przytulił.

Загрузка...