10

Robert pojechał do Londynu i starał się wrócić do normalnego życia. Nie był w stanie przekonać sam siebie, że nie obchodzi go odmowa Victorii.

Nie jadł, nie spał. Czuł się jak bohater lichego melodramatu. Widział Victorię wszędzie. W chmurach, w tłumie ludzi, a nawet w… zupie.

Gdyby nie był taki przybity, uznał później, pewnie nie stawiłby się na wezwanie ojca.

Co kilka miesięcy markiz przysyłał mu list z żądaniem przyjazdu do Castleford Manor. Początkowo były to ostre polecenia, ale z czasem listy przybrały ton bardziej ugodowy, a nawet błagalny. Markiz pragnął, aby Robert zainteresował się rodzinnym majątkiem. Chciał pokazać synowi, jakim zaszczytem jest nosić tytuł markiza. A najbardziej chciał, aby Robert się ożenił i dał mu dziedzica, który przejmie nazwisko Kemble.

O wszystkim tym – coraz uprzejmiej – pisał w listach. Ale Robert tylko je przeglądał, a potem wrzucał do kominka. Nie był w Castleford Manor od ponad siedmiu lat, od tamtego pechowego dnia, gdy jego marzenia – legły w gruzach, a ojciec, zamiast go pocieszyć, z radości omal nie zatańczył na swym bezcennym mahoniowym biurku.

Na to wspomnienie Robert z furią zacisnął zęby. Gdy by on miał dzieci, starałby się je zrozumieć i dawać im wsparcie. Na pewno nie cieszyłby się z ich porażek.

On i dzieci. Śmieszne zestawienie. Mało prawdopodobne, aby zostawił po sobie małych dziedziców. Nie mógł się ożenić z Victorią, a nie wyobrażał sobie małżeństwa z żadną inną kobietą.

Czarna rozpacz.

Tak więc, gdy nadszedł ostatni list, w którym ojciec pisał, że zbliża się do śmierci, Robert postanowił sprawić staruszkowi przyjemność. Już trzeci raz w tym roku dostawał taki list, ale zawarte w nich słowa okazywały się dalekie od prawdy. Mimo to spakował torby i wyjechał do Kent. Chciał oderwać myśli od Victorii.

Po przyjeździe do rodzinnego domu wcale się nie zdziwił, że ojciec jest zdrowiuteńki i tylko odrobinę się postarzał.

– Miło cię widzieć w domu, synu – rzekł markiz zaskoczony, że Robert stawił się z Londynu na wezwanie.

– Wspaniale wyglądasz – odpowiedział, akcentując pierwsze słowo.

Markiz zakasłał.

– Przeziębienie? – zapytał Robert, niespiesznie unosząc brwi.

Ojciec posłał mu karcące spojrzenie.

– Tylko odchrząknąłem. Dobrze wiesz.

– O tak, my Kemblowie mamy końskie zdrowie. I chyba ośli upór.

Markiz odstawił na stół prawie pustą szklaneczkę whisky.

– Robert, co się z tobą dzieje?

– Słucham? – Robert rozsiadł się na sofie i położył nogi na stoliku.

– Wyglądasz jak swój cień. I zdejmij nogi ze stolika.

Robert pamiętał ten ton głosu z dzieciństwa. Słyszał go zawsze, gdy coś przeskrobał. Bez zastanowienia postawił nogi na podłodze.

– Spójrz na siebie – rzekł z niesmakiem Castleford. – Zbijasz bąki w Londynie. Pijesz, łajdaczysz się i trwonisz fortunę na grę w karty.

Robert smutno się uśmiechnął.

– O, w karty umiem dobrze grać. Podwoiłem swoje dochody.

Ojciec powoli odwrócił głowę.

– Na niczym ci nie zależy, prawda?

– Kiedyś mi zależało – szepnął Robert i poczuł nagłą pustkę w duszy.

Markiz nalał sobie kolejną szklaneczkę whisky. A potem, jakby nie znajdując już innych argumentów, powiedział:

– Matka wstydziłaby się za ciebie.

Roberta ścisnęło w gardle. Ojciec rzadko wspominał matkę. Minęła spora chwila, zanim zdołał się odezwać.

– Skąd możesz wiedzieć, co by czuła? Mało ją znałeś. Nie masz pojęcia, czym jest miłość.

– Kochałem ją! – odrzekł markiz. – Kochałem twoją matkę tak, jak ty nigdy nie będziesz umiał kochać. I wiem, na Boga, o czym marzyła. Pragnęła mieć dzielnego, uczciwego i szlachetnego syna.

– Zapomniałeś o odpowiedzialności związanej z dziedziczeniem tytułu.

Markiz pokręcił głową.

– Nie dbała o to. Chciała tylko, żebyś był szczęśliwy.

Przymknął powieki i pomyślał, że inaczej potoczyłoby się jego życie, gdyby matka dożyła jego związku z Victorią.

– Rozumiem, że twoim celem jest spełnienie jej marzeń. – Zaśmiał się z goryczą. – Proszę, jestem szczęśliwy.

– Nie tego dla ciebie pragnąłem. – Na twarzy markiza znać było wszystkie sześćdziesiąt pięć przeżytych lat. I z dziesięć dodatkowych. Pokręcił głową i usiadł wygodniej w fotelu. – Nie tego chciałem. Mój Boże, co ja narobiłem?

– Co masz na myśli? – zapytał zaniepokojony Robert.

– Ona tu przyszła.

– Kto przyszedł?

– Ona. Córka pastora.

Robert zacisnął palce na oparciu sofy.

– Victoria?

Ojciec skinął głową.

Robertowi nasuwały się tysiące pytań. Czy Hollingwoodowie ją wyrzucili? Czy zachorowała? Doszedł do wniosku, że na pewno zachorowała. Musiało się stać coś naprawdę strasznego, skoro zwróciła się do ojca.

– Kiedy tu była?

– Zaraz po twoim wyjeździe do Londynu.

– Zaraz po… O czym ty mówisz, do diabła?

– Siedem lat temu.

Robert zerwał się na równe nogi.

– Victoria była tu wtedy, a ty mi słowa nie powiedziałeś?

– Nie chciałem patrzeć, jak rujnujesz sobie życie. – Gorzko się uśmiechnął. – Ale i tak zrujnowałeś.

Robert zaciskał palce na biodrach. Wiedział, że jeżeli nie tu, to na ojca gardle.

– Co mówiła?

Ojciec nie odpowiedział od razu.

– Co mówiła? – powtórzył ostrzej.

– Dokładnie nie pamiętam, ale… – Castleford wziął głęboki oddech. – Była załamana twoim wyjazdem. Przypuszczam, że nie z własnej woli nie zjawiła się wtedy na spotkaniu.

Poczuł skurcz w gardle i prawdopodobnie nie byłby w stanie wypowiedzieć ani słowa.

– Nie sądzę, aby chodziło jej o majątek – mówił zamyślony markiz. – Nie sądzę też, aby kobieta z jej pochodzeniem nadawała się na hrabinę, ale przyznam… – Odchrząknął. Nie należał do ludzi, którzy potrafią przyznawać się do słabości. – Ale przyznam, że mogłem się co do niej mylić. Prawdopodobnie kochała cię.

Przez moment Robert stał nieruchomo, a potem obrócił się i uderzył pięścią w ścianę.

– Niech cię wszyscy diabli! – krzyknął. – Jak mogłeś mi to zrobić?

– Wtedy sądziłem, że tak będzie najlepiej. Teraz widzę, że się myliłem.

Robert zamknął oczy. Było widać, że przeżywa mękę.

– Co jej powiedziałeś?

Markiz odwrócił głowę. Nie był w stanie spojrzeć synowi w oczy.

– Co jej powiedziałeś?!

– Że wcale nie miałeś zamiaru ożenić się z nią. I że tylko ją zwodziłeś.

– A ona myślała… O Boże, myślała… – Opadł na sofę. Victoria pomyślała, że cały czas ją okłamywał i wcale jej nie kochał…

Potem obraził ją, proponując, by została jego metresą. Poczuł ogarniający go wstyd i nie wiedział już, czy kiedykolwiek będzie w stanie spojrzeć jej w oczy. Zastanawiał się, czy pozwoli mu przebywać w swej obecności na tyle długo, aby zdążył przeprosić.

– Robert – odezwał się ojciec. – Wybacz mi.

Robert wstał powoli. Ledwie nad sobą panował.

– Nigdy ci tego nie wybaczę.

– Robercie! – krzyknął markiz. Ale syn już opuścił pokój.

Robert nie zdawał sobie sprawy, dokąd zmierza, dopóki nie ujrzał domku pastora. Dlaczego tamtej nocy Victoria leżała w łóżku? Dlaczego nie przyszła na spotkanie?

Stał przed drzwiami pięć długich minut i wpatrywał się w mosiężną kołatkę. W głowie miał zamęt, a oczy tak rozbiegane, że nie zauważył ruchu zasłonki w oknie.

Nagle drzwi się otworzyły i ujrzał Eleanor Lyndon.

– To ty? – odezwała się wyraźnie zaskoczona.

Musiał zmrużyć oczy, aby skupić na niej wzrok. Niewiele się zmieniła, tylko szopę marchewkowych włosów okalających twarz miała upiętą w ścisły kok.

– Ellie – powiedział z trudem.

– Co ty tu robisz?

– Ja… Nie wiem.

– Marnie wyglądasz. Może… – zawahała się. – Może wejdziesz do środka?

Niepewnie skinął głową i ruszył za nią do pokoju gościnnego.

– Ojca nie ma – powiedziała. – Poszedł do kościoła. Robert wpatrywał się w nią milcząco.

– Na pewno dobrze się czujesz? Wyglądasz podejrzanie. Nie był w stanie nic powiedzieć.

Ellie zawsze lubiła jasne sytuacje.

– Robert?

Milczał jeszcze przez dłuższą chwilę, a potem nagle zapytał:

– Co się stało?

Zrobiła zdumioną minę.

– Słucham?

– Co się stało tamtej nocy? – powtórzył zniecierpliwionym tonem.

Na twarzy Ellie pojawiło się zrozumienie. Spojrzała w bok.

– A więc nie wiesz?

– Myślałem, że wiem, ale teraz… Niczego już nie wiem.

– Związał ją.

Poczuł się, jakby dostał cios w brzuch. – Co?

– Ojciec się obudził. – Coraz bardziej się denerwowała. – Zobaczył bagaże i związał Victorię. Powiedział, że ją zrujnujesz.

– O Boże. – Z trudem łapał oddech.

– Było strasznie. Tato wpadł w furię. Nigdy go takiego nie widziałam. Przykryłam Victorię kocem, żeby się nie przeziębiła.

Przypomniał sobie, jak leżała w łóżku. On się na nią złościł, a ona miała skrępowane ręce i nogi.

– Mnie też związał – opowiadała dalej Ellie. – Chyba wiedział, że uwolniłabym ją, aby mogła z tobą iść. Zaraz potem, jak tylko zostałyśmy rozwiązane, wymknęła się i popędziła do Castleford Manor. Okropnie podrapała się w lesie.

Odwrócił wzrok. Poruszał ustami, lecz nie wydawał żadnego głosu.

– Nigdy mu tego nie wybaczyła – dodała Ellie. Ze smutkiem wzruszyła ramionami. – Ja się pogodziłam z ojcem. Nie uważam, że postąpił słusznie, ale jakoś doszliśmy do porozumienia. Natomiast Victoria…

– No mów… – naciskał.

– Już nigdy nie wróciła do domu. Nie widziałyśmy się od siedmiu lat.

Spojrzał na nią.

– Nie wiedziałem o tym, Ellie. Przysięgam.

– Bardzo byłyśmy zaskoczone twoim wyjazdem – mówiła spokojnie. – Victoria miała złamane serce.

– Nie wiedziałem – powtórzył.

– Uznała, że chciałeś ją uwieść, a ponieważ ci się nie udało, znudziłeś się i odjechałeś. – Wbiła wzrok w podłogę. – Nie wiedziałyśmy, co myśleć. Stało się tak, jak przepowiadał ojciec.

– Nie – szepnął. – Nie, ja ją kochałem.

– Więc dlaczego wyjechałeś?

– Ojciec zagroził, że mnie wydziedziczy. Nie zjawiła się na spotkaniu, więc pomyślałem, że doszła do wniosku, że w takiej sytuacji nie warto za mnie wychodzić. – Wstydził się tych słów. Powinien był wiedzieć, że Victorii nigdy nie zależało na majątku i tytule. Nagle wstał. Z trudem utrzymywał równowagę i musiał się przytrzymać stołu.

– Napijesz się herbaty? – zaproponowała Eleanor i też wstała. – Chyba naprawdę źle się czujesz.

– Ellie. – Po raz pierwszy w tej rozmowie jego głos brzmiał trzeźwo. – Od siedmiu lat źle się czuję. A teraz wybacz… Wyszedł w pośpiechu.

Ellie doskonale wiedziała, dokąd się udał.

– Jak to: odprawiła ją pani?

– I to bez referencji – dodała z dumą lady Hollingwood. Robert wziął głęboki oddech. Zdał sobie sprawę, że pierwszy raz w życiu ma ochotę uderzyć kobietę.

– Pozwoliła pani… – Przerwał, przełknął ślinę, potrzebował czasu na opanowanie gniewu. – Bez mrugnięcia okiem odprawiła pani dobrą i solidną dziewczynę? Gdzie ona miała się podziać?

– To już nie moje zmartwienie. Nie mogłam pozwalać, aby ta przybłęda uczyła mojego syneczka. I byłabym nieodpowiedzialna, gdybym udzieliła jej referencji, aby swoim złym wpływem psuła inne dzieci.

– Raczej niestosownie jest nazywać przyszłą hrabinę przybłędą, pani Hollingwood – powiedział stanowczo.

– Przyszłą hrabinę? – W głosie lady pojawiła się panika. – Pannę Lyndon?

– W rzeczy samej. – Robert długo ćwiczył lodowate spojrzenia, a dla lady Hollingwood zachował najostrzejsze z nich. – Ależ pan… Pan nie może się z nią ożenić!

– Czyżby?

– Eversleigh zwierzył mi się, że ona go kokietuje.

– Bydlak.

Lady Hollingwood struchlała na dźwięk wulgarnego słowa.

– Hrabio Macclesfield, muszę prosić…

– Gdzie ona jest? – przerwał.

– Nie mam pojęcia.

Podszedł bliżej, patrząc groźnie.

– Nie ma pani pojęcia? Zupełnie nic nie przychodzi pani do głowy?

– Może… Może zwróciła się do tego samego biura pracy, które mnie ją poleciło.

– No, to już coś. Wiedziałem, że z pani może być pożytek.

Lady Hollingwood niepewnie rozglądała się na boki.

– Gdzieś tu mam adres. Zaraz panu zapiszę.

Położył ręce na biodrach i wyprostował się z wyniosłą miną. Lady Hollingwood, zerkając na niego trwożnie, przeszła na drugi koniec pokoju i wyjęła z biurka papier. Drżącą ręką przepisała adres.

– Proszę – powiedziała, wręczając mu karteczkę. – Mam nadzieję, że to drobne nieporozumienie nie wpłynie na naszą przyszłą znajomość.

– Droga pani, nie znajduję ani jednego powodu, dla którego kiedykolwiek miałbym pragnąć spotkania z panią.

Lady zbladła – oto jej aspiracje towarzyskie właśnie legły w gruzach.

Robert spojrzał na londyński adres i wyszedł z pokoju, nie pofatygowawszy się nawet skinąć gospodyni głową na pożegnanie.

Pracowniczka biura niechętnym tonem poinformowała, że Victoria rzeczywiście szukała u nich posady, ale została odprawiona z kwitkiem. Nie ma pracy dla guwernantek bez referencji.

Robert nie mógł opanować drżenia rąk. Jeszcze nigdy nie czuł się tak bezsilny. Gdzież więc ona jest, do diabła?

Kilka tygodni później Victoria, nucąc wesoło pod nosem, szła do pracy z paczką szycia pod pachą. Nie pamiętała, kiedy ostatnio czuła się tak szczęśliwa. Owszem, w sercu nadal nosiła ranę zadaną przez Roberta, ale pogodziła się już z myślą, że ten ból nigdy nie minie.

Była zadowolona. Kiedy kobieta z biura pracy skazała ją na bezrobocie, przeżyła chwile paniki, ale szybko przypomniała sobie, że umie dobrze szyć. Bez trudu znalazła pracę w zakładzie krawieckim.

Dostawała pieniądze za każdą uszytą sztukę i to dawało jej satysfakcję. Jeżeli wykonała pracę dobrze, to nikt nie mógł jej nic zarzucić. Nie było żadnej lady Hollingwood, która narzeka, że jej dziecko za wolno recytuje abecadło, a potem zrzuca winę na Victorię, bo zgubiło się przy M, N, O. Victorii podobało się, że w zakładzie obowiązywały jasne reguły. Jeżeli szyje prosto, nikt nie może jej zarzucić partactwa.

Nie lubiła posady guwernantki. A w zakładzie krawieckim naprawdę jej się podobało.

Lady Hollingwood wyrzuciła ją po wielkim skandalu. Wredny Eversleigh, pragnąc zemścić się na Victorii, zaczął rozpowiadać bzdury. A lady nigdy nie przedłożyłaby słowa guwernantki ponad słowo człowieka z towarzystwa.

Robert wyjechał i nie mógł stanąć w jej obronie. Zresztą niczego od niego nie oczekiwała. Po tym, jak znieważył ją propozycją, by została metresą, nie mogła liczyć na jego pomoc.

Potrząsnęła głową. Starała się nie myśleć o tamtym zajściu. Nigdy nie sądziła, że zostanie tak upokorzona. Nigdy w życiu nie wybaczy tego Robertowi.

Ba! Ten gbur raczej nie będzie miał okazji błagać o przebaczenie.

Zauważyła, że lepiej się czuje, gdy myśli o nim „gbur”. Już siedem lat temu powinna go tak nazwać.

Z paczką szycia pod pachą pchnęła tylne drzwi zakładu krawieckiego madame Lambert.

– Witaj, Katie – pozdrowiła koleżankę. Blondynka spojrzała na nią z wyraźną ulgą.

– Victoria, tak się cieszę, że w końcu jesteś.

– Coś się stało? – Victoria położyła paczkę z szyciem.

– Madame… – Katie przerwała i obejrzała się za siebie. – Madame się wścieka. W sklepie cztery klientki, a ona…

– Jest tu Victoria? – krzyknęła na zaplecze madame Lambert, nie fatygując się udawać francuskiego akcentu, z którym zawsze mówiła w obecności klientów. Victoria właśnie sortowała szycie, które poprzedniego dnia zabrała do domu. – Bogu dzięki. Musisz wyjść na sklep.

Victoria pośpiesznie odłożyła rękaw i wyszła z zaplecza. Madame Lambert chętnie posyłała Victorię do klientów, bo dziewczyna umiała prowadzić konwersację na odpowiednim poziomie.

Szefowa zaprowadziła ją do pewnej szesnastolatki, która z całych sił starała się ignorować korpulentną kobietę – zapewne swą matkę – stojącą tuż obok.

– Victohhhria – Madame przypomniała sobie o francuskim akcencie. – To jeeest panna Harriet Brightbill, a to jej mamau. – Wskazała kobietę. – Bądź tak dobhhhra i pomóż młodej damie przy doborze sthhhroju.

– Ja dokładnie wiem, czego chcę – oznajmiła pan Brightbill.

– A ja wiem, czego ja chcę – dodała Harriet z dłońmi na biodrach.

Victoria powstrzymała się od uśmiechu.

– Poszukamy czegoś, co spodoba się obu paniom. Pani Brightbill wydała z siebie głośny pomruk.

– Mamo! – zwróciła się do niej karcąco Harriet. Przez następną godzinę Victoria prezentowała po kolei różne tkaniny. Dokładnie oglądały wszystkie jedwabie, muśliny, satyny. Victoria szybko się zorientowała, że Harriet ma o wiele lepszy gust niż jej matka. Sporo czasu straciła na przekonywanie pani Brightbill, że o sukcesie towarzyskim niekoniecznie muszą decydować falbanki na sukni.

W końcu pani Brightbill, która naprawdę kochała córkę i chciała dla niej jak najlepiej, przeprosiła i wyszła do poczekalni. Harriet usiadła na krześle i głęboko odetchnęła.

– Zmęczyła cię, nie? – zagadnęła.

Victoria się uśmiechnęła.

– Dobrze, że kuzyn zaprosił nas na ciastka, bo inaczej nie zniosłabym tych zakupów. A musimy jeszcze iść do kapelusznika i rękawicznika.

– Na pewno miło spędzicie czas – powiedziała dyplomatycznie Victoria.

– Miło spędzę czas dopiero, gdy wszystkie pakunki dotrą do domu i będę mogła je otworzyć… O, patrz! Właśnie idzie mój kuzyn. Robert! Robert!

Victoria zareagowała odruchowo. Na dźwięk imienia Robert natychmiast schowała się za doniczkową roślinę. Odezwał się dzwonek przy drzwiach. Victoria zerkała zza liści.

To Robert. Jej Robert.

Z trudem zdławiła jęk. Tylko tego brakowało! Właśnie teraz, gdy znalazła w życiu trochę szczęścia, on musiał się pojawić i wywrócić wszystko do góry nogami. Nie była pewna, co do niego czuje, ale wiedziała jedno – nie chciała się z nim spotkać, i to w miejscu pracy.

Milimetr po milimetrze przesuwała się w stronę drzwi na zaplecze.

– Kuzynie – usłyszała głos Harriet, gdy przemykała się za jej krzesłem. – Bogu dzięki, że już jesteś. Mama doprowadza mnie do obłędu.

Robert zaśmiał się, a jego śmiech ukłuł Victorię w serce.

– Gdybym nie widział, jak doprowadza cię do szaleństwa, uznałbym, że ci to nie grozi.

Harriet westchnęła, jakby chciała powiedzieć „ale to życie ciężkie”, zupełnie w stylu szesnastolatki, która jeszcze nic o życiu nie wie.

– Gdyby nie ta wspaniała sprzedawczyni… – Nastąpiła chwila ciszy, a Victoria przycupnęła za sofą. – Co się stało z Victorią?

– Z Victorią?

Victoria wstrzymała oddech. Nie lubiła tego tonu w jego głosie. Od drzwi dzieliło ją zaledwie półtora metra. Na pewno się uda. Powoli wstała, kryjąc się za manekinem krawieckim w sukni z ciemnozielonej satyny, i zaczęła cofać się na zaplecze.

Powinno się udać. Wiedziała, że powinno.

Już sięgała po klamkę. Przycisnęła. Tak. Poszło gładko.

Udało się! Odetchnęła z ulgą i oparła się o ścianę. Dzięki Bogu już nie musiała obawiać się konfrontacji z Robertem.

– Victoria? – odezwała się Katie, patrząc ze zdumieniem na koleżankę. – Myślałam, że pomagasz…

Drzwi otworzyły się z hukiem. Katie krzyknęła. Victoria wydała z siebie jęk.

– Victoria? – powiedział Robert. – Dzięki Bogu, to ty!

Rozrzucił bele z tkaninami i przewrócił manekin. Gdy stanął naprzeciwko niej, spojrzała na niego z przerażeniem. Oddychał z trudem i miał wymizerowaną twarz.

I w tym momencie, nie zwracając uwagi na to, że mają widownię, nie zdając sobie sprawy, że Katie, madame Lambert, Harriet, pani Brightbill i trzy inne klientki przyglądają się zdziwione, przyciągnął ją do siebie z zachłannością głodnego człowieka i przytulił.

A potem zaczęli się całować.

Загрузка...