Był to Złoty Wiek — czas wspaniałej przygody, barwnego życia i trudnego umierania… ale nikt tak nie myślał. Były to lata przyszłości, bogactwa i złodziejstwa, rabunku i grabieży, kultury i występku… ale nikt tego nie przyznawał. Był to wiek skrajności, fascynujące stulecie niezwykłych wydarzeń… ale nikt za nim nie przepadał.
Wszystkie nadające się do zasiedlenia światy układu słonecznego były już skolonizowane. W stuleciu tym, zaliczanym do najbardziej ekscytujących, na trzech planetach i ośmiu satelitach kłębiło się jedenaście miliardów ludzi, jednak umysły, jak zawsze, tęskniły ciągle za innymi czasami. Układ słoneczny kipiał aktywnością… toczyła się wojna, trwała batalia o zażegnanie kryzysu żywnościowego, rodziły się dzieci, opracowywano nowe technologie, które wypierały stare, tuż przed doprowadzeniem tych ostatnich do perfekcji, przygotowywano się do pierwszej galaktycznej wyprawy badawczej ku odległym gwiazdom, ale…
„Gdzież są nowe granice poznania?” — wołali Romantycy, nie wiedząc, że oto na przełomie dwudziestego trzeciego i dwudziestego czwartego wieku w laboratorium na Callisto przed umysłem ludzkim otworzyły się nowe horyzonty. Uczony nazwiskiem Jaunte zaprószywszy (niechcący) ogień na swym stole laboratoryjnym sam stanął w płomieniach i wzywając pomocy wydał okrzyk adresowany głównie do gaśnicy przeciwpożarowej. Jakież było zdziwienie samego Jaunte i jego kolegów, kiedy znalazł się on przy wspomnianej gaśnicy, przeniesiony na odległość siedemnastu stóp od swego stołu.
Ugaszono czym prędzej nieszczęsnego Jaunte i przystąpiono do wyjaśniania okoliczności jego momentalnej, siedemnastostopowej podróży. Zjawisko teleportacji — przenoszenia się w przestrzeni wysiłkiem samego umysłu — było już od dawna pojęciem teoretycznym i istniało nawet kilkaset niejasno udokumentowanych relacji, iż zdarzało się w przeszłości. Obecnie po raz pierwszy miało miejsce na oczach profesjonalnych obserwatorów.
Badano Jauntego bezlitośnie. Zjawisko to miało zbyt przełomowy charakter, aby zabierać się do niego w rękawiczkach, a i sam Jaunte zdawał sobie sprawę, że może swe nazwisko uczynić nieśmiertelnym. Spisał ostatnią wole i pożegnał się z przyjaciółmi. Wiedział przecież, że idzie na śmierć, gdyż jego koledzy po fachu w razie potrzeby zdecydowani byli go zabić. Co do tego nie było żadnych wątpliwości.
Powołano dwunastoosobowy zespół obserwacyjny, w którego skład wchodzili psycholodzy, parapsycholodzy i neurometryści. Eksperymentatorzy zamknęli Jauntego w szczelnym zbiorniku z nietłukącego się kryształu. Odkręcili kran, przez który zbiornik napełniany był wodą i na oczach Jauntego zmiażdżyli kurek. Otwarcie zbiornika było niemożliwe; niemożliwe było zamkniecie przepływu wody.
Koncepcja eksperymentu sprowadzała się do tego, że jeśli za pierwszym razem do teleportowania się sprowokował Jauntego głównie strach przed śmiercią, to znowu trzeba śmiertelnie go nastraszyć. Zbiornik napełniał się szybko. Obserwatorzy zbierali dane z napiętą precyzją kamerzystów rejestrujących zaćmienie słońca. Jaunte zaczął się topić. W następnej chwili, ociekając wodą i zanosząc się kaszlem, był już na zewnątrz zbiornika. Teleportował się ponownie.
Eksperci przebadali go i zarzucili pytaniami. Studiowali wykresy i zdjęcia rentgenowskie, stan układu nerwowego i narządów wewnętrznych. Zaczęli się powoli domyślać, w jaki sposób Jaunte się teleportował. Pocztą pantoflową (sprawę trzeba było utrzymać w tajemnicy) rozesłano apel do samobójców-ochotników. Ciągle jeszcze znajdowano się na prymitywnym etapie badań nad teleportacją: jedynym bodźcem do niej, jaki znano, była zaglądająca w oczy śmierć.
Ochotników dokładnie przeszkolono. Sam Jaunte prowadził z nimi wykłady o tym, co zrobił i jak, według niego, do tego doszło. Następnie przystąpiono do mordowania nieszczęśliwców. Topiono ich, wieszano, palono żywcem, wynaleziono nowe sposoby zadawania powolnej i kontrolowanej śmierci. Żaden z poddawanych eksperymentom osobników nie miał nigdy najmniejszej wątpliwości, że stawką jest tu jego życie.
Osiemdziesiąt procent ochotników wyzionęło ducha, a męczarnie, w jakich konali i wyrzuty sumienia dręczące ich morderców złożyłyby się na fascynujące i straszliwe w swej treści studium. Sprawa ta nie mieści się jednak w ramach niniejszej relacji, a fakty przytacza się jedynie gwoli podkreślenia potworności tamtych czasów. Osiemdziesiąt procent ochotników poniosło śmierć, ale dwadzieścia procent jauntowało się (nazwisko to stało się niemal natychmiast synonimem teleportacji).
„Wróćmy do czasów romantyzmu” — błagali Romantycy — „kiedy to ludzie mogli ryzykować swym życiem w imię wielkiej przygody”.
Bagaż wiedzy rósł gwałtownie. W przeciągu pierwszej dekady dwudziestego czwartego wieku ustalono zasady jauntingu, a sam Charles Fort Jaunte, wtedy już pięćdziesięciosiedmioletni, unieśmiertelniony i wstydzący się przyznać, że nigdy więcej nie odważył się jauntować, otworzył pierwszą szkołę jauntingu. Prymitywne czasy były już jednak przeszłością. Teraz nie trzeba było straszyć człowieka śmiercią, aby pobudzić go do teleportacji. Wiedziano już jak nauczyć człowieka rozpoznawać, wykształcić w sobie i wykorzystać inne jeszcze możliwości swego nie znającego granic umysłu.
Jak właściwie teleportował się człowiek? Jednego z najmniej satysfakcjonujących wyjaśnień udzielił w wywiadzie prasowym rzecznik Szkoły Jauntego — Spencer Thompson.
THOMPSON: Jaunting jest jak zmysł wzroku; to naturalne uzdolnienie każdego niemal organizmu ludzkiego, ale można je rozwinąć tylko w drodze treningu i zbierania doświadczeń:
REPORTER: Chce pan przez to powiedzieć, że nie widzielibyśmy gdyby nie praktyka?
THOMPSON: Na pewno jest pan albo kawalerem, albo nie ma pan dzieci… najprawdopodobniej i jedno, i drugie.
(Śmiech)
REPORTER: Nie rozumiem.
THOMPSON: Zrozumiałby to każdy, kto obserwował noworodka uczącego się korzystać ze swych oczu.
REPORTER: Ale czym jest teleportacja?
THOMPSON: Teleportacja to przeniesienie się z jednego miejsca do drugiego wysiłkiem samego tylko umysłu.
REPORTER: Chce pan przez to powiedzieć, że możemy przemyśleć się z… powiedzmy… Nowego Jorku do Chicago?
THOMPSON: O to właśnie chodzi; pod warunkiem, że będziemy sobie zdawali jasno sprawę z jednej rzeczy. Dokonując jauntingu z Nowego Jorku do Chicago, teleportująca się osoba musi dokładnie wiedzieć gdzie się znajduje startując oraz dokąd zamierza się udać.
REPORTER: Jak to?
THOMPSON: Jeśli znajdowałby się pan w ciemnym pokoju i nie wiedział gdzie jest, bezpieczny jaunting do jakiegokolwiek miejsca przeznaczenia nie byłby możliwy. Natomiast jeżeli zdawałby pan sobie sprawę ze swego miejsca pobytu, ale zamierzał jauntować się do miejsca, którego nigdy przedtem nie widział, nie dotarłby pan tam żywy. Nie można jauntować się z nieznanego punktu wyjścia do nieznanego miejsca przeznaczenia. Jedno i drugie musi być znane, zapamiętane i plastycznie wyobrażone.
REPORTER: Jeśli jednak wiemy gdzie się znajdujemy i dokąd zamierzamy się udać…
THOMPSON: Wtedy możemy być pewni, że zdołamy się jauntować i przybyć na miejsce przeznaczenia.
REPORTER: Czy przybędziemy nadzy?
THOMPSON: Jeśli wystartujecie państwo nago.
(Śmiech)
REPORTER: Chodziło mi o to, czy nasze ubrania teleportują się razem z nami?
THOMPSON: Gdy ludzie teleportują się, teleportują się również ubrania, które mają na sobie i wszystko co zdołają unieść. Nie chciałbym pana rozczarować, ale ubrania pań przybywają na miejsce przeznaczenia razem z nimi.
(Śmiech)
REPORTER: Ale jak to robimy?
THOMPSON: A jak pan myśli?
REPORTER: Za sprawą naszych umysłów.
THOMPSON: A jak myśli umysł? Czym jest proces myślenia? W jaki właściwie sposób zapamiętujemy, wyobrażamy sobie, dedukujemy, tworzymy? Jak działają komórki naszego mózgu?
REPORTER: Nie wiem. Nikt tego nie wie.
THOMPSON: I nikt na dobrą sprawę nie wie, w jaki sposób się teleportujemy, wiemy natomiast, że potrafimy to robić — tak samo jak wiemy, że potrafimy myśleć. Słyszał pan kiedyś o Kartezjuszu? Powiedział on: Cogito ergo sum — Myślę, więc jestem. My mówimy: Cogito ergo jaunteo — Myślę, więc jauntuję.
Jeśli ktoś uzna wyjaśnienia Thompsona za irytujące, niech zapozna się z raportem dotyczącym mechanizmu jauntingu, przedłożonym przed Royal Society przez Sir Johna Kelvina:
„Ustaliliśmy, iż zdolność do teleportacji związana jest z ciałkami Nissla, czyli Substancją Tigroidalną występującą w komórkach nerwowych. Substancję Tigroidalną wydziela się najprościej za pomocą metody Nissla, stosując w tym celu 3,75 grama błękitu metylenowego i 1,75 grama mydła weneckiego, rozpuszczonych w 1000 cm3 wody. Tam gdzie nie pojawia się Substancja Tigroidalna, jaunting jest niemożliwy. Teleportacja jest funkcją Tigroidalną”.
Każdy człowiek był zdolny do jauntowania pod warunkiem, że rozwinął w sobie dwie cechy: pamięć wzrokową i zdolność do koncentracji. Musiał przecież precyzyjnie i ze wszystkimi szczegółami wyobrazić sobie miejsce, do którego chciał się teleportować; a żeby się tam dostać, musiał skoncentrować całą utajoną energię swego umysłu w pojedynczy udar woli. Przede wszystkim jednak musiał wierzyć… wierzyć, że Charles Fort Jaunte na zawsze zachował zdolność do jauntingu. Musiał wierzyć, że jaunting się powiedzie. Najmniejsza wątpliwość zablokowałaby niezbędny przy teleportacji impuls napędowy umysłu.
Wady, z którymi rodzi się każdy człowiek ograniczały zdolność do jauntowania. Jedni potrafili świetnie wyobrazić sobie miejsce, do którego zamierzali się udać i precyzyjnie ustalać jego współrzędne, ale brakowało im siły woli, która by ich tam przeniosła. Inni posiadali tę siłę, ale nie potrafili, jak gdyby, „zobaczyć” dokąd się jauntują. Ostatnie natomiast ograniczenie nakładała przestrzeń, bowiem żaden człowiek nie jauntował się nigdy dalej jak tysiąc mil. Mógł podróżować skokami lądem i wodą z Nome do Meksyku, ale żaden skok nie mógł przekroczyć tysiąca mil.
W roku 2420 w powszechnym użyciu znalazł się zamieszczony poniżej wzór blankietu-podania o zatrudnienie:
Dawny Urząd Rejestracji Pojazdów Silnikowych przejął na siebie nowe obowiązki i regularnie testował i klasyfikował adeptów jauntingu, natomiast stary Amerykański Związek Motorowy zmienił swe inicjały na AZJ.
Mimo dokładnych starań, żaden człowiek nie jauntował się nigdy poprzez próżnię kosmosu, choć próbowało tego wielu, zarówno ekspertów, jak i głupców. Pierwszym był Helmut Grant, który spędził miesiąc na zapamiętywaniu współrzędnych jauntrampy na Księżycu i potrafił wyobrazić sobie plastycznie każdą milę z czterdziestu tysięcy dwustu mil trajektorii z Times Square do Kepler City. Grant jauntował się i znikł. Nigdy go nie odnaleziono. Nigdy nie odnaleziono Enzio Dandridga, członka sekty rewiwalistów z Los Angeles, który wybrał się na poszukiwanie Nieba; Jacoba Marii Freundlicha, parafizyka, który powinien być rozsądniejszy i nie jauntować się w przestrzeń galaktyczną w poszukiwaniu metawymiarów; Shipwrecka Cogana, profesjonalnego poszukiwacza rozgłosu; i setek innych — fanatyków, neurotyków, zbiegów i samobójców. Kosmos był dla teleportacji zamknięty. Jaunting ograniczał się tylko do powierzchni planet układu słonecznego.
Ale nim przeminęły trzy generacje, jauntował już cały układ słoneczny. Było to o wiele efektowniejsze przejście niż przesiadka, czterysta lat wcześniej, z zaprzężonej w konia bryczki do napędzanego benzyną automobilu. Na trzech planetach i ośmiu satelitach runęły w gruzy dotychczasowe struktury społeczne, prawne i ekonomiczne, a w ich miejsce, jak grzyby po deszczu, wyrosły nowe obyczaje i prawa zgodne z duchem uniwersalnego jauntingu.
Dochodziło do ekscesów na wsiach, kiedy jauntujący nędzarze opuszczali slumsy, aby osiedlić się na równinach i w lasach, a przy okazji grabili zwierzęta domowe i trzebili dziczyznę. Rewolucja wkroczyła do budynków mieszkalnych i biurowych: aby zapobiec bezprawnemu do nich wtargnięciu jauntujących się intruzów, musiano wprowadzić labirynty i urządzenia maskujące. Bankructwa przedjauntowskich gałęzi przemysłu pociągały za sobą krachy gospodarcze, paniki na giełdach, strajki protestacyjne i głód.
Szerzyły się epidemie i pandemie, bowiem jauntujący włóczędzy przynosili choroby i robactwo do nieuodpornionych na nie krajów. Malaria, żółta febra i słoniowacizna dotarły na północ, aż do Grenlandii; po trzechsetletniej nieobecności powróciła do Anglii wścieklizna; żuk japoński, zaraza kasztanowa i wiertacz wiązowy rozprzestrzeniły się po całym świecie, a z jednego z zapomnianych i uważanych za dawno wygasłe siedlisk zarazy na Borneo wykluł się trąd.
Planety i satelity zalała fala zbrodni, gdyż dzięki jauntingowi noc trwała dla światka przestępczego okrągłą dobę. Zdarzały się akty przemocy, ponieważ policja tępiła złoczyńców bez litości. Nastąpił ohydny powrót do najgorszej pruderii właściwej epoce wiktoriańskiej, gdyż społeczeństwo walczyło z zagrożeniami natury seksualnej i moralnej, jakie niósł ze sobą jaunting, ustanawiając zasady prowadzenia się, zachowania tabu. Miedzy Planetami Wewnętrznymi — Wenus, Ziemią i Marsem, a Satelitami Zewnętrznymi wybuchła okrutna i zacięta wojna… wojna wywołana ekonomicznymi i politycznymi presjami teleportacji.
Zanim zaświtał wiek Jauntego, trzy Planety Wewnętrzne (oraz Księżyc) i siedem zamieszkałych Satelitów Zewnętrznych (Io, Europa, Ganimedes i Callisto — księżyce Jowisza oraz Rhea i Tytan — księżyce Saturna i Lassell — księżyc Neptuna) żyło w delikatnej równowadze ekonomicznej. Zjednoczone Satelity Zewnętrzne dostarczały surowców zakładom przemysłowym Planet Wewnętrznych i stanowiły rynek zbytu dla wyprodukowanych tam wyrobów finalnych. Jaunting zniszczył te równowagę w ciągu jednego dziesięciolecia.
Satelity Zewnętrzne — młode, nierozwinięte jeszcze przemysłowo światy — kupowały siedemdziesiąt procent produkcji środków transportu Planet Wewnętrznych. Jaunting położył temu kres. Kupowały dziewięćdziesiąt procent produkcji przemysłu telekomunikacyjnego. Temu również jaunting położył kres. W konsekwencji zmalał popyt Planet Wewnętrznych na surowce eksportowane przez Satelity Zewnętrzne.
Przy zniszczonej wymianie handlowej nieuniknione było rychłe przekształcenie wojny ekonomicznej w otwarty konflikt zbrojny. Kartele Planet Wewnętrznych odmawiały wysyłania środków produkcji na Satelity Zewnętrzne, usiłując tym posunięciem zabezpieczyć się przed niepożądaną konkurencją. Satelity Zewnętrzne skonfiskowały działające już u nich urządzenia Planet, łamiąc przepisy patentowe, ignorując ustawowe opłaty na rzecz właścicieli… i wybuchła wojna.
Był to wiek niezwykłych wydarzeń, potworności i groteski. Wszystkie światy zostały zdumiewająco i złośliwie zdeformowane. Klasycy i Romantycy nienawidzący tych czasów nie zdawali sobie sprawy z potencjalnej wielkości dwudziestego piątego wieku. Byli ślepi na zwyczajny fakt ewolucji… ślepi na to, że postęp rodzi się w starciach antagonistycznych skrajności, w mariażu niezwykłych wydarzeń. Klasycy i Romantycy nieświadomi byli również tego, że układ słoneczny drży na krawędzi eksplozji rozumu ludzkiego, która przekształci człowieka i uczyni go panem wszechświata.
Na tym właśnie burzliwym tle dwudziestego piątego wieku rozpoczyna się historia zemsty Gullivera Foyle.
Umierał już sto siedemdziesiąt dni i jeszcze nie umarł. Walczył o przetrwanie z pasją schwytanego w potrzask zwierzęcia. Majaczył i bredził, zdarzały się jednak chwile, kiedy jego prymitywny umysł, trawiony widmem zagłady, której cudem uniknął, otrząsał się koszmaru, przejawiając przebłyski świadomości. Wznosił wtedy swą otępiałą twarz ku Wieczności i mamrotał: „Co się, kurczę, dzieje? Pomóżcie, przeklęci bogowie! No pomóżcie, kurczę”.
Łatwo przychodziło mu bluźnierstwo: był nim w połowie żargon, którym się posługiwał, było nim całe jego życie. Wychowała go ulica dwudziestego piątego wieku i mówił wyłącznie jej rynsztokowym slangiem. Ze wszystkich lumpów świata zaliczał się do tych, którzy byli najmniej warci, by żyć i mieli największe szanse na przeżycie. Walczył więc i modlił się bluźniąc, ale czasami jego skłębione myśli przeskakiwały i trzydzieści lat wstecz do okresu dzieciństwa, wygrzebując z zakamarków pamięci dziecięcą rymowankę:
„Gully Foyle me nazwisko
Z Ziemi moje pochodzenie
Czarny kosmos mym mieszkaniem
A śmierć moim przeznaczeniem”.
Był to Gulliver Foyle, pomocnik mechanika trzeciej klasy, lat trzydzieści, prostak i nieokrzesaniec… od stu siedemdziesięciu dni dryfujący przez kosmiczną pustkę. Był to Gulliver Foyle, smarowacz, zamiatacz, tragarz; zbyt beztroski, aby się czymś przejmować, zbyt ociężały, aby się czymś cieszyć, zbyt pusty, aby się z kimś przyjaźnić, zbyt leniwy, aby kogoś kochać. Te letargiczne cechy jego charakteru podkreślono w oficjalnym kwestionariuszu osobowym Marynarki Handlowej:
AS-128/127:006
FOYLE, GULLIVER
WYKSZTAŁCENIE: ŻADNE
KWALIFIKACJE: ŻADNE
ZASŁUGI: ŻADNE
REKOMENDACJE: ŻADNE
UWAGI PERSONALNE: Człowiek silny fizycznie o potencjale intelektualnym przyhamowanym na skutek całkowitego braku ambicji. Wykazuje się minimalną inicjatywą. Być może rozbudziłby go jakiś nieprzewidziany wstrząs, ale Psycholodzy nie potrafią znaleźć klucza. Awansowanie nie zalecane. Człowiek ten utknął w martwym punkcie.
Statek kosmiczny „Nomad” dryfował w połowie drogi miedzy Marsem a Jowiszem. Obojętne, jaka była wojenna katastrofa, która uczyniła go wrakiem, poszarpała ona lśniącą, stalową rakietę, pozostawiając odarty z poszycia szkielet ze zwisającymi z niego szczątkami kabin, ładowni, pokładów i grodzi. Wielkie dziury w kadłubie buchały oślepiającym światłem od strony zwróconej ku słońcu i skrzyły się lodowatymi krostami gwiazd od strony pogrążonej w mroku kosmicznej nocy. S.S. „Nomad” był nieważką pustką oślepiającego słońca i czarnego jak smoła cienia, cichą i ściętą mrozem.
Wrak zagracały unoszące się w próżni zlepki zamarzniętego rumowiska, które zawisło we wnętrzu zniszczonego statku niczym migawkowa fotografia eksplozji mającej tu kiedyś miejsce. Znikome siły grawitacji, z którymi oddziaływały na siebie kawałki tego gruzu, zbijały je powoli w grona regularnie roztrącane na wszystkie strony przez przechodzącego miedzy nimi jedynego, pozostałego przy życiu człowieka na pokładzie — Gullivera Foyle, Numer Ewidencyjny AS-128/127:006.
Mieszkał w jedynym, hermetycznym, nienaruszonym pomieszczeniu na wraku — w schowku na narzędzia, nie opodal korytarza pokładu głównego. Schowek miał cztery stopy szerokości, cztery stopy długości i dziewięć stóp wysokości. Był wielkości trumny wielkoluda. Sześćset lat wcześniej uwięzienie człowieka na kilka tygodni w klatce tych rozmiarów uważano za najbardziej wyrafinowaną torturę Wschodu. Foyle wegetował w tej nieoświetlonej trumnie przez pięć miesięcy, dwadzieścia dni i cztery godziny.
— Kim jesteś?
— Gully Foyle me nazwisko.
— Skąd jesteś?
— Z Ziemi moje pochodzenie.
— Gdzie jesteś teraz?
— Kosmos czarny mym mieszkaniem.
— Dokąd zmierzasz?
— Śmierć jest moim przeznaczeniem.
Foyle odpowiedział na te pytania w sto siedemdziesiątym pierwszym dniu swej walki o przetrwanie i ocknął się. Serce waliło mu jak młotem, gardło płonęło. Namacał w ciemnościach zbiornik powietrza, który dzielił z nim jego trumnę i sprawdził go. Zbiornik był pusty. Trzeba było natychmiast przynieść następny. A więc ten dzień rozpocznie się od dodatkowej utarczki ze śmiercią. Foyle przyjął to z chłodną obojętnością.
Poszperał po omacku po półkach schowka i znalazł tam stary, rozdarty skafander próżniowy. Był to jedyny skafander na pokładzie „Nomada” i Foyle nie pamiętał już skąd go ma. Załatał rozdarcie strugą rozpylanego uszczelniacza awaryjnego, ale nie miał możności napełnienia, ani wymiany pustych butli tlenowych przytroczonych na plecach. Wciągnął na siebie skafander mieszczący tyle tylko powietrza ze schowka, że Foyle mógł w nim przebywać w próżni do pięciu minut… nie dłużej. Otworzył drzwi i zanurkował głową naprzód w czarny mróz kosmicznej pustki. W ślad za nim uleciało na zewnątrz powietrze, a przesycająca je wilgoć ścięła się w malutki obłoczek, który odpłynął rozerwanym korytarzem pokładu głównego. Foyle dźwignął w górę opróżniony zbiornik powietrza, wypchnął go przed sobą na korytarz i tam porzucił. Minęła pierwsza minuta.
Odwrócił się i jak mógł najprędzej ruszył przez unoszące się w próżni złomowisko w kierunku luku przedziału balastowego. Nie, nie biegał. Wypracowany przezeń sposób poruszania się był jedynym w swoim rodzaju wykorzystaniem praw swobodnego spadania i nieważkości. Odpychając się stopą, łokciem i dłonią od pokładu, ścian i załomów korytarza, pędził w zwolnionym tempie przez próżnię, przypominając lecącego pod wodą nietoperza. Wpadł przez luk do położonego po zaciemnionej stronie statku przedziału balastowego. Upłynęły dwie minuty.
Tak jak wszystkie statki kosmiczne, „Nomad” wybalastowany był i usztywniony masą swych zbiorników gazu, ułożonych wzdłuż kilu i oblepionych po bokach labiryntem powyginanych rurociągów. Odłączenie zbiornika powietrza zajęło Foylowi minutę. Nie wiedział, czy zbiornik jest pełny, czy też już opróżniony i czy będzie taszczył go z powrotem do swego schowka po to tylko, aby przekonać się, że nie ma w nim powietrza i że jego życie dobiegło kresu. Grał w te kosmiczną ruletkę raz na tydzień.
Huczało mu w uszach; powietrze w skafandrze psuło się w zastraszającym tempie. Szarpnął masywny cylinder, kierując go w stronę luku prowadzącego na korytarz. Zrobił unik, gdy zbiornik przelatywał mu nad głową, po czym odbił się stopą od ściany i poszybował w ślad za nim. Przecisnął swoją zdobycz przez luk. Upłynęły cztery minuty. Wstrząsały nim już drgawki i ciemniało mu w oczach. Przeprowadził zbiornik korytarzem głównego pokładu i wepchnął go głową do schowka na narzędzia.
Zatrzasnął za sobą drzwi, zaryglował je, znalazł na półce młotek i walnął nim trzy razy w zamrożony zbiornik, aby poluzować zawór. Kręcił zawzięcie gałką, czując, że słabnie. Ostatkiem sił rozhermetyzował hełm, żeby nie udusić się w skafandrze, w czasie, gdy schowek wypełniać będzie życiodajne powietrze… o ile w zbiorniku jest powietrze. Zemdlał, jak to mu się ostatnio często zdarzało, nie wiedząc, czy to już czasem nie śmierć.
Ocknął się. Nie tracąc czasu na modlitwy i dziękczynienia zajął się dalej sprawą własnego ocalenia. Obmacał w ciemności półki, na których trzymał racje żywnościowe. Pozostało tam tylko kilka paczuszek. Skoro ma już na sobie połatany skafander, może przecież przelecieć się jeszcze raz przez próżnię i uzupełnić swoje zapasy.
Napełnił skafander powietrzem ze zbiornika, uszczelnił z powrotem hełm i wypłynął znowu w mróz i światło. Skręcając się i wijąc przebył korytarz pokładu głównego i po resztkach schodów zszedł na pokład nawigacyjny, który był niczym innym jak zawieszonym w próżni pomostem zaopatrzonym w sufit. Większość ścian uległa zniszczeniu.
Mając słońce po prawej, a gwiazdy po lewej ręce, Foyle pomknął jak strzała w kierunku rufy, gdzie znajdował się magazyn żywnościowy. W połowie korytarza minął kwadratową framugę, tkwiącą jeszcze pomiędzy sufitem, a podłogą. Na zawiasach, na wpół uchylone, wisiało wciąż jedno skrzydło drzwi, drzwi donikąd. Za nimi był tylko kosmos i nieruchome gwiazdy.
Mijając drzwi, Foyle zobaczył swoje odbicie w ich chromowanej lśniącej powierzchni… Gully Foyle, olbrzymi, czarny stwór, brodaty, pokryty skorupą zakrzepłej krwi, wstrętny, wymizerowany, o błędnych, trawionych gorączką oczach… i ścigany zawsze przez strumień nieważkich gratów, śmietnisko, którym zakłócił spokój swoim przejściem i które ciągnęło się za nim przez próżnię niczym ogon owrzodzonej komety.
Foyle skręcił do magazynu żywnościowego i zaczął plądrować z metodyczną rutyną pięciomiesięcznego nawyku. Większość żywności przechowywanej w butelkach zamarzła na kość i eksplodowała. Większość towarów znajdujących się w puszkach straciła swe opakowania, bowiem w panującej w kosmosie temperaturze zera bezwzględnego, blacha cynkowa rozsypuje się w pył. Foyle zebrał paczuszki z racjami, trochę koncentratów i wyłupał parę bryłek lodu z rozerwanego zbiornika na wodę. Wrzucił to wszystko do wielkiego, miedzianego kotła, odwrócił się i wyprysnął z magazynu, unosząc ze sobą swój łup.
Przy drzwiach donikąd, Foyle znowu popatrzył na swoje odbicie w chromowanej tafli obramowanej gwiazdami i nagle zamarł, czując zamęt w głowie. Wpatrywał się w rozsiane za drzwiami gwiazdy, które po pięciu miesiącach stały się już jego dobrymi znajomymi. Wśród nich był intruz: chyba kometa z niewidoczną głową i krótkim, ognistym warkoczem. I nagle Foyle uświadomił sobie, że obserwuje statek kosmiczny, który przyspieszając na kursie ku Słońcu odpala dysze rufowe. Statek, który musi przechodzić tuż obok niego.
— Nie — mruknął. — Nie, kurczę, nie.
Halucynacje dręczyły go od dawna. Odwrócił się, aby podjąć na nowo podróż do swojej trumny, ale zerknął jeszcze raz. To był nadal statek kosmiczny, który przyspieszając na kursie ku Słońcu odpala dysze rufowe. Statek, który musi przechodzić tuż obok niego. Przedyskutował iluzję z Wiecznością.
— To już sześć miesięcy — powiedział. — Mam racje? Słuchajcie, zawszeni bogowie. Zawrzyjmy układ. Patrzę jeszcze raz, świętoszkowie. Jeśli to statek, jestem wasz. Macie mnie. Ale jeśli to kant, kurczę… jeśli to nie statek… rozhermetyzuję się jak tu stoję i wypruwam sobie flaki. Dołączam do waszej kompanii. No, a teraz dajcie znak. Tak, czy nie.
Spojrzał po raz trzeci. Po raz trzeci ujrzał statek, który przyspieszając na kursie ku Słońcu odpala dysze rufowe. Statek, który musi przechodzić tuż obok niego.
To był znak. Uwierzył. Był ocalony.
Odepchnął się nogą od framugi i w szalonych łamańcach pomknął korytarzem pokładu nawigacyjnego w kierunku mostka. Opamiętał się na schodkach prowadzących do sterowni. Nie napełniwszy swojego skafandra powietrzem, straci za kilka chwil przytomność. Posłał w kierunku zbliżającego się statku jedno błagalne spojrzenie i pomknął jak strzała do schowka na narzędzia, gdzie napompował do pełna swój skafander.
Wspiął się na mostek nawigacyjny. Dostrzegł statek kosmiczny przez iluminator obserwacyjny prawej burty. Dysze rufowe nadal tryskały ogniem i statek najwyraźniej dokonywał radykalnej zmiany kursu, przez co zbliżał się do Foyla bardzo wolno.
Na konsoli oznaczonej napisem FLARY, Foyle nacisnął klawisz NIEBEZPIECZEŃSTWO. Nastąpiła trzysekundowa przerwa, podczas której cierpiał katusze. Nagle, jasnym światłem, w trzech potrójnych eksplozjach — dziewięciu modlitwach o ratunek, buchnął sygnał niebezpieczeństwa. Foyle jeszcze dwa razy nacisnął klawisz i dwa razy więcej flar rozerwało się w przestrzeni, a promieniowanie radioaktywne wytwarzane podczas ich wybuchów, rozpętało istną burze zakłóceń, które musiały zostać zarejestrowane na każdym zakresie fal każdego odbiornika.
Dysze obcego statku zgasły. Zauważono go. Będzie ocalony. Urodził się na nowo.
— Chodź, dziecinko — nucił Foyle. — Pośpiesz się, kurczę. Chodź, dziecinko.
Obcy statek sunął majestatycznie na granicy światła i cienia, zbliżając się powoli niczym widmowa torpeda i obserwując „Nomada”. Przez moment serce Foyla przestało bić. Statek zachowywał się tak ostrożnie, że Foyle pomyślał z rozpaczą, iż może to być wroga jednostka z Satelitów Zewnętrznych. Tracił już nadzieje na uzyskanie odpowiedzi, gdy na burcie obcego dostrzegł sławne, czerwono-niebieskie godło, znak firmowy potężnego klanu przemysłowego Presteigna; Presteign z Ziemi. Potężny, hojny, wspaniały. Teraz wiedział już, że to statek siostrzany, bo „Nomad” również należał do Presteigna. Wiedział już teraz, że to szukający go anioł kosmosu.
— Kochanie — nucił Foyle — aniołku, zabierz mnie do domu.
Siostrzany statek zrównał się z „Nomadem”. Iluminatory ciągnące się wzdłuż jego burty jarzyły się ciepłym światłem. Wyraźnie widać było nazwę i numer rejestracyjny wypisane podświetlonym literami na kadłubie: „Vorga T:1339”. Statek szedł przez moment burta w burtę z „Nomadem”, po sekundzie minął go, a po trzech sekundach znikł.
Siostra odtrąciła go; anioł go porzucił. Foyle przestał tańczyć i nucić. Gapił się przez chwile z niedowierzaniem, a potem rzucił się do konsoli sygnalizacyjnej i zaczął walić na oślep w klawisze. Z kadłuba „Nomada”, w szaleństwie białego, czerwonego i zielonego światła, pulsując, błagając, tryskały sygnały niebezpieczeństwa, flary lądowania, startu, kwarantanny…, a „Vorga T:1339” cicho i niewzruszenie przeszła obok, dysze rufowe znowu bluznęły ogniem i statek zaczął przyspieszać.
I tak, w ciągu pięciu minut, Foyle narodził się, żył i umarł. Po trzydziestu latach egzystencji i sześciu miesiącach tortury nie było już Gully Foyla — stereotypowego Przeciętnego Człowieka. W zamku jego duszy przekręcił się klucz i drzwi stanęły otworem. To, co się spoza nich wynurzyło, wymazało na zawsze Przeciętnego Człowieka.
— Minęłaś mnie — wycedził z narastającą powoli furią. — Zostawiłaś mnie, żebym tu zdechł jak pies. Zostawiłaś mnie, żebym tu sczezł, „Vorga”… „Vorga T:1339”. Nie. Wydostanę się stąd, kurczę. Będę cię tropił, „Vorga”. Znajdę cię, „Vorga”. Odpłacę ci, kurczę. Zniszczę cię. Zabiję cię, „Vorga”. Zarżnę cię.
Płynął przez niego kwas furii, zżerając tępą cierpliwość i ospałość, które czyniły go — Gully Foyla zerem i przyspieszając łańcuch reakcji, które przekształcą Gully Foyla w maszynę piekielną. Był nawiedzony.
— „Vorga”, zarżnę cię.
Dokonał tego, czego nie potrafiłoby dokonać zero; uratował się. Przez dwa dni przeczesywał statek w pięciominutowych wypadach, aż znalazł gdzieś uprząż, którą mógł sobie założyć na ramiona. Do uprzęży przytroczył zbiornik powietrza i prowizorycznym wężem podłączył go do hełmu swojego skafandra próżniowego. Posuwał się wijąc przez próżnię jak mrówka taszcząca kloc drewna, ale dzięki temu miał teraz swobodę poruszania się po „Nomadzie”.
Myślał.
W sterowni, studiując standardowe instrukcje obsługi, porozrzucane po zniszczonej kabinie nawigacyjnej, nauczył się korzystać z kilku przyrządów nawigacyjnych, które nie uległy jeszcze uszkodzeniu. Przez dziesięć lat swojej służby w kosmosie nigdy nawet nie marzył o zajmowaniu się czymś takim, chociaż od tego właśnie uzależniony był awans i podwyżka wynagrodzenia; ale teraz nagrodą miała być „Vorga”.
Przeprowadził namiary. „Nomad” dryfował przez kosmos po ekliptyce, trzysta milionów mil od Słońca. Przed nim rozsiane były konstelacje Parseusza, Andromedy i Ryb. Wisząca niemal na pierwszym planie mglista, pomarańczowa plamka to Jowisz. Tarczę planety rozróżnić można było gołym okiem. Przy odrobinie szczęścia mógł skierować statek na Jowisza i uratować się.
Jowisz nie nadawał się i nigdy nie będzie się nadawał do zamieszkania. Tak jak wszystkie planety znajdujące się na zewnątrz orbit asteroidów, stanowił zmrożoną bryłę metanu i amoniaku, ale cztery jego największe księżyce roiły się od miast i ludzi pozostających obecnie na stopie wojennej z Planetami Wewnętrznymi. Zostałby jeńcem, ale musiał utrzymać się przy życiu, aby wyrównać rachunki z „Vorgą T:1339”.
Foyle dokonał przeglądu maszynowni „Nomada”. W zbiornikach pozostało jeszcze wysokowydajne paliwo rakietowe, a jeden z czterech rufowych silników odrzutowych był ciągle sprawny. Foyle wygrzebał gdzieś instrukcje obsługi maszynowni i przestudiował je. Naprawił połączenie pomiędzy zbiornikami paliwa a komorą spalania jedynego nieuszkodzonego silnika. Zbiorniki znajdowały się po nasłonecznionej stronie statku i nagromadzone w nich paliwo, nagrzane do temperatury przekraczającej punkt zamarzania, znajdowało się ciągle w stanie ciekłym, ale spływać do komory nie mogło. W stanie nieważkości panującym na pokładzie „Nomada” nie istniała siła grawitacji, która ściągnęłaby je do rur.
Foyle przestudiował podręcznik astrofizyki i dowiedział się z niego co nieco o teorii grawitacji. Gdyby zdołał nadać „Nomadowi” ruch wirowy, siła reakcji odśrodkowej wytworzyłaby na statku grawitację wystarczającą do ściągnięcia paliwa do komory spalania silnika rakietowego. Gdyby udało mu się zainicjować w tej komorze zapłon, niesymetryczny ciąg jednego silnika nadałby „Nomadowi” ruch obrotowy.
Nie mógł jednak spowodować zapłonu w silniku nie wprowadziwszy uprzednio statku w ruch wirowy, a nie mógł wprowadzić statku w ruch wirowy nie wywoławszy przedtem zapłonu.
Zastanawiał się nad wyjściem z impasu. Był natchniony przez „Vorgę”.
Znalazł jakieś teksty i czytał. Myślał i planował, chociaż często popadał w zwątpienie i bliski był całkowitego załamania. To „Vorga” natchnęła go wielkością.
Foyle przyniósł z magazynów chemicznych srebrzysty kawałek drutu — czysty sód. Wetknął drut przez otwarty zawór. Sód w zetknięciu z wodą zapalił się płomieniem o wysokiej temperaturze. Wytworzone ciepło spowodowało wybuch paliwa rakietowego i z zaworu trysnął cieniutki jak igła płomyczek. Foyle zamknął zawór kluczem. Zapłon w komorze spalania trwał nadal i bezgłośną wibracją, która wstrząsnęła statkiem, buchnęła płomieniem jedyna pozostała dysza.
Niesymetryczny ciąg jedynego silnika rakietowego nadał „Nomadowi” powolny ruch wirowy. Moment obrotowy przywrócił niewielką grawitację. Powróciło ciążenie. Unoszące się do tej pory w próżni rumowisko wypełniające kadłub, spadło na pokłady, ściany i sufity; siła grawitacji podtrzymała podawanie paliwa ze zbiorników do komory spalania.
Foyle nie tracił czasu na zachwyty. Opuścił maszynownię i w desperackim pośpiechu powlókł się z trudem przed siebie, aby przeprowadzić ostatnią i rozstrzygającą obserwację z mostka nawigacyjnego. Na jej podstawie dowie się czy „Nomad” wykonuje dziki skok w otwarty kosmos, czy też położył się na kursie ku Jowiszowi i ocaleniu.
Miedzy Marsem a Jowiszem rozciąga się szeroki pas asteroidów. Z tysięcy znanych i nie znanych, unikalnym dla tego Niezwykłego Stulecia był Asteroid Sargasso, maleńka planetka sklecona z naturalnej skały i wraków ściągniętych tu na przestrzeni dwustu lat przez jej mieszkańców. Byli ludem dzikim, jedynymi dzikimi dwudziestego piątego stulecia, potomkami zespołu naukowców badaczy, którzy po awarii statku zbłądzili dwa wieki temu w pasie asteroidów i pozostali już tam na zawsze niczym rozbitkowie na bezludnej wyspie. Z czasem, ich potomkowie odkryli na nowo, że potrafią zbudować swój własny świat oraz kulturę i woleli pozostać w kosmosie, łowiąc rozbite statki kosmiczne, łupiąc je i praktykując barbarzyńską parodię zapamiętanego u swych przodków naukowego podejścia do świata. Nazywali siebie Ludźmi Naukowymi. Świat natychmiast o nich zapomniał.
S. S. „Nomad” krążył w przestrzeni kosmicznej nie wszedłszy ani na kurs ku Jowiszowi, ani ku odległym gwiazdom, lecz dryfując przez pas asteroidów powolną spiralą jak zdychające żyjątko. Przeszedł o milę od Asteroidu Sargasso i natychmiast przechwycili go Ludzie Naukowi, by włączyć go do ich małej planetki. Znaleźli Foyla.
Ocknął się dopiero, gdy niesiono go triumfalnie na noszach przez naturalne i sztuczne korytarze śmieciarskiego asteroidu. Zbudowano je z metalu pozyskanego z meteorytów, z kamieni i z płyt poszycia kadłubów statków kosmicznych. Tłum zebrany wokół noszy wył triumfalnie. „W Stos Prop” -wrzeszczano. Żeński chór zaczął zawodzić w ekstazie:
„Bromek amonowy: 1½ gr.
Bromek potasowy: 3 gr.
Bromek sodowy: 2 gr.
Kwasek cytrynowy: w stos. prop.”
— W Stos Prop! — wrzasnęli Ludzie Naukowi. — W Stos Prop!
Foyle zemdlał.
Ocknął się znowu. Wydobyto go już ze skafandra próżniowego. Znajdował się teraz w cieplarni asteroidu, w której uprawiano rośliny produkujące świeży tlen. Salę tworzył długi na sto jardów kadłub starego rudowęglowca, a jedną ze ścian skonstruowano z wymontowanych z wraków okien: okrągłych bulajów, iluminatorów kwadratowych, pięciokątnych, sześciokątnych… Stosowano do jej budowy iluminatory wszelkiego kształtu i wieku, aż ogromna ściana stała się szalonym zlepkiem szkła i światła.
Wpadały przez nią promienie odległego Słońca: powietrze było gorące i przesycone wilgocią. Foyle rozejrzał się wokół nic nie rozumiejąc. Patrzyła na niego diabelska twarz. Policzki, broda, nos i powieki pokryte były szkaradnym tatuażem, upodabniając ją do starożytnej maski Maorysa. Przez brew biegło wytatuowane słowo JOSEPH. Z boku litery „O” sterczała w górę i nieco w prawo malutka strzałka, przekształcając ją w symbol Marsa, stosowany przez naukowców do oznaczania płci męskiej.
— Jesteśmy Rasą Naukową — oznajmił Joseph. — Ja jestem Joseph; to są moi ludzie.
Zatoczył ręką po sali. Foyle spojrzał półprzytomnie na uśmiechnięty tłum otaczający jego nosze. Wszystkie twarze wytatuowane były w diabelskie maski. Nad każdą brwią było imię.
— Jak długo dryfowałeś? — spytał Joseph.
— Vorga — wymamrotał Foyle.
— Jesteś pierwszym od pięćdziesięciu lat, który przybył do nas żywy. Jesteś człowiekiem potężnym. Bardzo potężnym. Przybycie najodpowiedniejszego jest doktryną Świętego Darwina. Najnaukowszą doktryną.
— W Stos Prop! — zaryczał tłum.
Joseph ujął Foyla za łokieć w sposób, w jaki czyni to lekarz mierzący puls. Jego diabelskie usta liczyły uroczyście do dziewięćdziesięciu ośmiu.
— Twój puls dziewięćdziesiąt osiem przecinek sześć — oznajmił wreszcie, wyciągając termometr i wstrząsając go z namaszczeniem. — Najnaukowiej.
Wypuszczając kłąb dymu dał znak ręką. Przed Foylem pojawiły się trzy dziewczyny. Ich wytatuowane twarze były szkaradne. Przez brew każdej biegło imię: JOAN, MOIRA i POLLY. Litera „O” w każdym imieniu miała u dołu malutki krzyżyk.
— Wybieraj — powiedział Joseph. — Ludzie Naukowi praktykują Naturalną Selekcję. Bądź w swym wyborze naukowy. Bądź genetyczny.
Foyle zemdlał znowu i jego ręka zsunąwszy się z noszy dotknęła Moiry.
— W Stos Prop!
Znajdował się w okrągłej sali przykrytej kopułą. Salę wypełniała pordzewiała, antyczna aparatura: centryfuga, stół operacyjny, zdezelowany fluoroskop, autoklawy, futerały ze skorodowanymi narzędziami chirurgicznymi.
Majaczącego i mówiącego coś bez ładu i składu Foyla przypasano do stołu operacyjnego. Nakarmiono go. Ogolono i umyto. Dwóch mężczyzn zaczęło ręcznie obracać starożytną centryfugę. Pobrzękiwała rytmicznie, co przypominało walenie w bęben wojenny. Zebrani zaczęli przestępować z nogi na nogę i nucić.
— Nadaję ci imię Nomad! — zaintonował Joseph.
Wrzawa stała się ogłuszająca. Joseph przechylił nad ciałem Foyla zardzewiałą puszkę. Zaleciało eterem.
Foyle stracił resztkę świadomości i spowiła go ciemność. Raz po raz wynurzała się z niej „Vorga T:1339” przyspieszając na wiodącym przez krew i umysł Foyla kursie ku Słońcu. Nie mógł powstrzymać niemego krzyku o pomstę.
Był ledwo świadom mycia, karmienia, tupania i śpiewnego zawodzenia. Kiedy się w końcu ocknął, leżał w łóżku. U jego boku spoczywała dziewczyna imieniem Moira.
— Coś ty za jedna? — wycharczał Foyle.
— To ja, twoja żona, Nomadzie.
— Że kto?
— Twoja żona. Wybrałeś mnie, Nomadzie. Jesteśmy małżeństwem.
— Że co?
— Jesteśmy naukowo skojarzeni — odparła dumnie Moira. Podciągnęła rękaw nocnej koszuli i pokazała mu swoje ramie. Było zeszpecone czterema paskudnymi szramami. — Zostałam zaszczepiona czymś starym, czymś nowym, czymś pożyczonym i czymś roztrwonionym.
Foyle zwlókł się z łóżka.
— Gdzie jesteśmy?
— W naszym domu.
— W jakim domu?
— W twoim. Jesteś jednym z nas, Nomadzie. Musisz żenić się co miesiąc i płodzić dużo dzieci. To będzie naukowo. Ale ja jestem pierwsza.
Foyle pominął to milczeniem i badał pomieszczenia. Znajdował się w głównej kabinie szalupy rakietowej z początku dwudziestego czwartego wieku… kiedyś chyba prywatnego jachtu. Kabinę główną przerobiono na sypialnię.
Słaniając się na nogach podszedł do iluminatora i wyjrzał na zewnątrz. Szalupa była wtopiona w asteroid i połączona z nim korytarzami. Przeszedł na rufę. Dwie mniejsze kabiny wypełnione były roślinnością dostarczającą tlenu. Maszynownię zamieniono na kuchnię. W zbiornikach znajdowało się jeszcze wysokowydajne paliwo rakietowe, ale teraz zasilało ono palniki małego piecyka ustawionego na komorach spalania silników odrzutowych. Foyle poszedł na dziób. Sterownia była teraz salonem, ale urządzenia sterownicze były nadal sprawne.
Myślał.
Wrócił na rufę do kuchni i rozmontował piecyk. Podłączył zbiorniki paliwa na powrót do komór spalania silników odrzutowych. Moira dreptała za nim, przyglądając się ciekawie jego krzątaninie.
— Co robisz, Nomadzie?
— Musze stąd pryskać, mała — mruknął Foyle. — Mam porachunki ze statkiem o nazwie „Vorga”, kapujesz mała? Zamierzam wyrwać stąd na tej łodzi, kurczę.
Moira cofnęła się przestraszona. Foyle dostrzegł wyraz paniki w jej oczach i doskoczył do niej. Po tym wszystkim, przez co ostatnio przeszedł był tak niezdarny, że łatwo mu się wymknęła. Otworzyła usta i wydała przeszywający wrzask. W tym samym momencie szalupę wypełnił ogłuszający hałas; to Joseph i jego diablolicy Ludzie Naukowi bębnili w metalowy kadłub, odprawiając uświęcony tradycją rytuał naukowej kociej muzyki na cześć młodej pary.
Moira wrzeszczała i wymykała się ścigającemu ją cierpliwie Foylowi. Dopadł ją wreszcie w kącie, zdarł z niej nocną koszule i za jej pomocą związał i zakneblował dziewczynę. Moira robiła wystarczająco dużo hałasu, aby rozwalić na kawałki asteroid, ale naukowa kocia muzyka była głośniejsza.
Foyle skończył prowizoryczne łatanie maszynowni: był teraz niemal ekspertem. Podniósł wyrywającą się Moirę z podłogi i zaciągnął ją do luku głównego.
— Odjeżdżam — wrzasnął jej do ucha. — Startuję. Wyrywam z asteroidu. Cholerna katastrofa. Może wszyscy zginą, kurczę. Wszystko w drobny mak. Nie będzie już powietrza. Nie będzie już asteroidu. Idź im powiedz. Ostrzeż ich. No idź, mała.
Otworzył luk, wypchnął Moirę, zatrzasnął za nią klapę i zaryglował ją. Kocia muzyka urwała się jak nożem uciął.
Foyle był już w maszynowni i naciskał klawisz zapłonu. Zaczęła wyć próżnująca od dziesięcioleci automatyczna syrena startowa. Z głuchym wstrząsem zaskoczyły komory spalania silników odrzutowych. Foyle czekał aż temperatura narośnie do wartości umożliwiającej odpalenie. Czekając — cierpiał. Szalupa była wcementowana w asteroid. Otaczały ją kamień i żelazo. Jej silniki rufowe wpuszczone byty w kadłub innego, wtłoczonego w te bryłę statku. Nie wiedział, co się stanie, kiedy silniki zaczną pracować z pełnym ciągiem, ale do ryzyka pchała go „Vorga”.
Odpalił silnik. Płomieniom bluzgającym z dysz rufowych statku towarzyszyła głucha eksplozja. Szalupa trzęsła się, trzeszczała i nagrzewała. Rozległ się skowyt metalu. Po chwili statek drgnął i ze świdrującym w uszach zgrzytem ruszył naprzód; z początku wolno, rozrywając na kawałki przytrzymującą go konstrukcję z metalu, kamienia i szkła, aż wreszcie wyrwał się z asteroidu w kosmos.
Marynarka Wojenna Planet Wewnętrznych natknęła się na niego dziewięćdziesiąt tysięcy mil za orbitą Marsa. Po siedmiu miesiącach walk, patrole Planet Wewnętrznych były czujne, ale zarazem zuchwałe. Kiedy szalupa nie reagowała na wezwania i nie podawała swoich znaków rozpoznawczych, należało ją zniszczyć, a pytania zadawać potem, gdy stanie się już wrakiem. Ale szalupa była mała, a załoga krążownika żądna łupu. Zbliżyli się i wzięli stateczek abordażem.
Wewnątrz znaleźli Foyla czołgającego się jak bezgłowy robak przez rozwalony statek kosmiczny wśród połamanych sprzętów gospodarstwa domowego. Znowu krwawił. Miał zaawansowaną, cuchnącą gangrenę i jedną stronę głowy rozbitą na miazgę. Umieszczono go w pokładowym lazarecie i pieczołowicie zasłonięto. Foyle nie był przyjemnym widokiem nawet dla wytrzymałych żołądków marynarzy z dolnego pokładu. Kontynuując swój rejs patrolowy posztukowali jego tułów w zbiorniku z płynem owodniowym. Gdy dysze krążownika znowu trysnęły ogniem skierowując statek ku Ziemi, Foyle odzyskał przytomność i wybełkotał jakieś słowo zaczynające się na V. Wiedział, że jest ocalony. Wiedział, że tylko czas stoi miedzy nim a zemstą. Dyżurny lazaretu usłyszał dobiegający ze zbiornika jego triumfujący głos i uchylił zasłonę. Spojrzały na niego zamglone oczy Foyla. Dyżurny nie mógł powstrzymać ciekawości.
— Ty, słyszysz mnie? — wyszeptał.
Foyle chrząknął. Dyżurny pochylił się niżej.
— Co ci się przytrafiło? Kto cię tak, u diabła, urządził?
— Jak? — wycharczał Foyle.
— Nie wiesz?
— Czego? O co chodzi, kurczę?
— Poczekaj chwileczkę.
Dyżurny znikł jauntując się do magazynu i w pięć minut później pojawił się znowu przy zbiorniku. Foyle dźwignął się z wysiłkiem z cieczy. Oczy mu błyszczały.
— Wraca, kurczę. Coś jakby wracało. Jauntowanie. Nie umiałem jauntować na „Nomadzie”, kurczę.
— Co?
— Straciłem głowę.
— Człowieku, tyś nie miał żadnej głowy, którą mógłbyś stracić.
— Nie potrafiłem jauntować. Zapomniałem jak. Wszystko zapomniałem, kurczę. I teraz mało co pamiętam. Ja…
Cofnął się przerażony na widok szkaradnie wytatuowanej twarzy, której fotografię podsunął mu pod nos dyżurny. To była maska Maorysa. Policzki, broda, nos i powieki udekorowane były pasmami i spiralami. Przez brew biegło słowo NOMAD. Foyle patrzył przez chwilę z przerażeniem, a potem krzyknął z rozpaczą. Fotografia była lusterkiem. Twarz była jego własną.
— Brawo panie Harris! Bardzo dobrze! P-O-P, panowie. Nigdy nie zapominajcie. Położenie. Otoczenie. Podwyższenie. To jedyny sposób gwarantujący wam zapamiętanie swoich współrzędnych jauntowskich. „Etre entre le marteau et l’enclume. Francuski”. Proszę jeszcze nie jauntować, panie Peters. Niech pan czeka na swoją kolej. Bądźcie cierpliwi, wkrótce wszyscy znajdziecie się w klasie C. Czy ktoś widział pana Foyla? Brakuje go. „Och, spójrzcie na tego bajecznie brązowego ptaszka. Posłuchajcie go”. Ojej, myślę na wszystkie strony… a może mówiłam głośno, panowie?
— Pół na pół, pszepani.
— To trochę nie fair. Półtelepatia to utrapienie. Przepraszam za bombardowanie was moimi myślami.
— Lubimy to, pszepani. Ładnie pani myśli.
— „Och, jak to miło z pańskiej strony, panie Gorgas”. Uwaga, klasa: wszyscy z powrotem do szkoły i zaczynamy od początku. Czy pan Foyle już dojauntował? Nigdy nie mogę go upilnować.
Robin Wednesbury prowadziła swoją reedukacyjną klasę jauntingu, wędrując z nią po New York City, a było to dla przypadków mózgowych równie emocjonujące zajęcie, co i dla dzieci z pierwszej klasy, w której Robin też była nauczycielką. Traktowała dorosłych jak dzieci, a im sprawiało to chyba przyjemność. Przez ostatnie miesiące zapamiętywali koordynaty jauntramp na skrzyżowaniach ulic, skandując:
— P-O-P, pszepani. Położenie. Otoczenie. Podwyższenie.
Robin była wysoką, powabną Murzynką, inteligentną i wypielęgnowaną, w pewnym jednak sensie upośledzoną. Była mianowicie telenadawczynią — półtelepatką. Mogła swoje myśli wysyłać w świat, ale nie mogła nic odebrać. Wada ta zagrodziła jej drogę do bardziej błyskotliwej kariery, nie dyskwalifikowała jej jednak jako nauczycielki. Pomimo swego gorącego temperamentu, Robin Wednesbury była sumiennym i metodycznym instruktorem jauntingu.
Do szkoły jauntingu, zajmującej cały budynek w Hudson Bridge na Czterdziestej Drugiej Ulicy przywieziono mężczyzn z Głównego Szpitala Wojennego. Wyszli ze szkoły i pomaszerowali parami do ogromnej jauntrampy na Times Square, którą zapamiętali jako pierwszą. Potem wszyscy jauntowali się do szkoły i z powrotem na Times Square. Ustawili się ponownie w pary i pomaszerowali do Columbus Circle, gdzie zapamiętali jego współrzędne. Następnie wszyscy jauntowali się przez Times Square do szkoły i tą samą drogą wrócili do Columbus Circle. Tam znowu utworzyły się pary i pomaszerowali do Grand Army Plaza, celem powtórzenia zapamiętywania i jauntowania.
Robin powtarzała z pacjentami (wszyscy z utratą zdolności do jauntowania w wyniku urazu głowy) przystanki, można by rzec, pospieszne na jauntrampach publicznych. Później zapamiętają przystanki zwykłe na skrzyżowaniach ulic. Gdy ich horyzonty poszerzą się (i powróci im zdolność do jauntowania), zapamiętywać będą jauntrampy w coraz to szerszych kręgach, których średnica określona będzie zarówno dochodami, jak i zdolnościami, ponieważ jedno było pewne: aby zapamiętać jakieś miejsce, trzeba je było wpierw zobaczyć na własne oczy, co znaczy, że najpierw trzeba było zapłacić za transport, żeby się tam dostać. Nie pomagały nawet trójwymiarowe fotografie. Wielka Podróż naokoło kontynentu, w którą wybierali się arystokraci celem dopełnienia wykształcenia, nabrała nowego znaczenia dla wyższych sfer.
— Położenie. Otoczenie. Podwyższenie — wykładała Robin Wednesbury i klasa, podążając gorliwie za swoją murzyńską nauczycielką, jauntowała przez przystanki pospieszne z Washington Heights do Hudson Bridge i z powrotem w ćwierćmilowych skokach dla początkujących.
— Jest duży ruch. Wszyscy z rampy. Proszę.
W drodze do domu na południe, po szychcie w lasach na północy, znajdowali się robotnicy w ciężkich roboczych ubraniach, wciąż jeszcze przyprószonych śniegiem. Pięćdziesięciu ubranych na biało pracowników mleczarni udawało się na zachód w kierunku St. Louis. Ścigali poranek przemieszczający się przed nimi ze Wschodniej Strefy Czasowej do Strefy Pacyficznej. A na lunch do Nowego Jorku pędziła tłumnie ze wschodniej Grenlandii, gdzie było już południe, horda urzędników biurowych w zarękawkach.
Po kilku chwilach ruch ustał.
— Uwaga, klasa — zawołała Robin. — Kontynuujemy. O Boże, gdzie jest pan Foyle. Wciąż mi się wydaje, że go brakuje.
— Nie może go pani winić, że się chowa z tą swoją buźką, pszepani. Na oddziale mózgowym wołamy na niego Straszydło.
— Wygląda przeraźliwie, nieprawdaż, sierżancie Logan? Nie mogą mu usunąć tych blizn?
— Próbują, panno Robin, ale nie wiedzą jeszcze jak. To się nazywa „tatuaż” i to z tych dawno zapomnianych.
— W jaki więc sposób pan Foyle dorobił się takiej twarzy?
— Nikt tego nie wie, panno Robin. Jest na oddziale mózgowym, bo stracił pamięć, kurczę. Nic sobie nie przypomina. Mówiąc miedzy nami, gdybym miał taką gębę jak on, też wolałbym nic nie pamiętać.
Foyle przyjauntował na rampę i jak gdyby nigdy nic zszedł z niej odwracając swoją szkaradną twarz.
— Ćwiczyłem, kurczę — mruknął stając na ziemi.
Robin stłumiła w sobie dreszcz odrazy i zbliżyła się do niego z uśmiechem. Wzięła go pod rękę.
— Powinien pan naprawdę więcej przebywać z nami. Wszyscy jesteśmy przyjaciółmi i świetnie się bawimy. Proszę się do nas przyłączyć.
Foyle z uporem unikał jej wzroku. Gdy wreszcie wyrwał jej brutalnie rękę, Robin uświadomiła sobie, że jego rękaw był mokry. Przemoczone było całe jego ubranie.
— „Wilgoć? Był gdzieś na deszczu. Ale oglądałam przecież poranne prognozy pogody. Na wschód od St. Louis nie przewidywano żadnych opadów. Musiał się więc jauntować za St. Louis. Ale to powinno przekraczać jego możliwości. Miał przecież stracić całkowicie pamięć i zdolność do jauntowania. Symuluje”.
Foyle doskoczył do niej.
— Zamknij się, kurczę! — wściekłość malująca się na jego twarzy była przerażająca.
— „A zatem symulujesz”.
— Ile wiesz?
— „Tyle, że jesteś głupcem. Przestań robić sceny”.
— Czy oni ciebie słyszą?
— „Nie wiem. Odejdź ode mnie.”- Robin odwróciła się od Foyla. — Uwaga, klasa. Kończymy na dzisiaj. Wszyscy z powrotem do szkoły. Autobus szpitalny już czeka. Pan jauntuje pierwszy sierżancie Logan. Proszę pamiętać: P-O-P. Położenie. Otoczenie. Podwyższenie.
— Czego chcesz? — warknął Foyle — Okupu, kurczę?
— „Uspokój się. Przestań robić sceny”. Proszę się teraz nie wahać, mechaniku Harris. Wchodzić i jauntować się.
— Chcę z tobą pogadać.
— „Na pewno nie”. Proszę czekać na swoją kolej, panie Peters. Niech się pan tak nie spieszy.
— Zamierzasz podkablować mnie w szpitalu?
— „Naturalnie”.
— Chcę z tobą pogadać.
— „Nie”.
— Już ich nie ma, kurczę. Mamy czas. Przyjdę do twojego mieszkania.
— Do mojego mieszkania? — Robin była szczerze wystraszona.
— Do Green Bay w Wisconsin.
— „To absurd. Nie mamy o czym rozmawiać…”
— Masz mi sporo do powiedzenia, panno Robin. Możemy porozmawiać o twojej rodzince.
Foyle uśmiechnął się wyczuwając emanujące z niej przerażenie.
— Spotkamy się w twoim mieszkaniu — powtórzył.
— Niemożliwe, żebyś wiedział gdzie to jest — powiedziała drżącym głosem.
Przecież ci dopiero co powiedziałem, no nie?
— Ty… Ty nie potrafisz jauntować się tak daleko. Ty…
— Nie potrafię? — maska uśmiechnęła się. — Przed chwilą powiedziałaś o mnie, że jestem symu… no, to słowo. Zgadłaś, kurczę. Mamy pół godziny. Spotkamy się tam, gdzie mówię.
Robin Wednesbury zajmowała apartament w masywnej budowli wznoszącej się samotnie nad brzegiem Green Bay. Odnosiło się wrażenie, że jakiś magik przeniósł budynek z mieszkaniowej dzielnicy miasta i porzucił go wśród porastających Wisconsin sosen. Domy takie jak ten były w świecie jauntingu czymś zwyczajnym. Samowystarczalne pod względem ogrzewania i oświetlenia, z jauntingiem rozwiązującym problemy komunikacyjne — domy mieszkalne można było budować nawet na pustyniach, w lasach i w puszczach.
Sam apartament był czteropokojowym mieszkaniem, szczelnie ekranowanym ze względu na telenadawanie Robin, które mogło zakłócić spokój sąsiadom. Pokoje zapchane były książkami, płytami, obrazami i drukami… czysty dowód kulturalnego i samotnego życia tej nieszczęśliwej, źle ukierunkowanej półtelepatki.
Robin wjauntowała się do pokoju gościnnego swego apartamentu w pięć sekund po Foylu, który oczekiwał jej przybycia z dziką niecierpliwością.
— No to teraz wiesz już na pewno — zaczął bez wstępów. Schwycił ją za ramię i ścisnął boleśnie. — Ale w szpitalu nie powiesz o mnie nikomu, panno Robin. Nikomu.
— Odejdź ode mnie! — Robin chlasnęła go w twarz. — „Bestia! Dzikus! Nie waż się mnie tknąć!”
Foyle puścił ją i cofnął się o krok. Jej wściekłość zmusiła go do odwrócenia się i ukrycia swej twarzy. Uczynił to ze złością.
— A więc symulowałeś. Wiedziałeś jak jauntować. Jauntowałeś już wtedy, gdy zgłaszałeś się na naukę w pierwszej klasie… robiłeś wielkie skoki naokoło całego kraju, naokoło świata, o ile się nie mylę.
— Ale!? Chodzę z Times Square do Columbus Circle… okrężną drogą, panno Robin.
— I to dlatego nigdy nie mogę się ciebie doliczyć. Ale dlaczego? Dlaczego? O co ci chodzi?
Na szkaradnej twarzy pojawił się wyraz opętańczej przebiegłości.
— Przywarowałem w Szpitalu Generalnym kurczę. To moja baza wypadowa, kapujesz? Przygotowuję coś, panno Robin. Mam dług do spłacenia, kurczaki. Musiałem odkryć miejsce postoju jednego statku. Chcę mu się teraz odwdzięczyć. Nie dam ci zgnić, „Vorga”. Zabiję cię, „Vorga”. Zarżnę cię.
Przestał krzyczeć i rzucił jej spojrzenie pełne dzikiego tryumfu. Robin cofnęła się przerażona.
— Na miłość boską, o czym ty mówisz?
— O „Vordze”. „Vorga T:1339”. Nigdy o niej nie słyszałaś, panno Robin? Z rejestru statków Bońesa i Uiga dowiedziałem się gdzie jest teraz. Bońes i Uig mają biuro w San Fran. Wybrałem się tam wtedy, kiedy przerabiałaś z nami jauntrampy średnicowe. Wybrałem się, kurczę, do San Fran. Znalazłem „Vorgę”, kurczę. Stoi w stoczni Vancouver. Należy do Presteigna z Presteignów. Słyszałaś o nim, panno Robin? Presteign to największy człowiek na Ziemi i kropka. Ale mnie nie powstrzyma. Zarżnę „Vorgę”. I ty też mnie nie powstrzymasz, panno Robin. Foyle przysunął swoją twarz blisko twarzy dziewczyny.
— Jestem kryty. Przewiduję każdy słaby punkt w moim planie. Mam coś na każdego, kto może mi przeszkodzić w zabiciu „Vorgi”… na ciebie też coś mam, panno Robin.
— Nie.
— Czyżby? Wyniuchałem gdzie mieszkasz. Wiedzą to w szpitalu. Przyszedłem tu i rozejrzałem się. Czytałem twój pamiętnik. Masz rodzinkę na Callisto. Matkę i dwie siostry.
— Na miłość boską!
— A za takie powiązania wędruje się na dywanik do Wywiadu. Kiedy zaczynała się wojna, tobie i całej reszcie dano miesiąc na wyniesienie się z Planet Wewnętrznych i powrót do domów. Wszystkim, którzy nie stali się jeszcze szpiegami w obliczu prawa. — Foyle otworzył dłoń. — Tu cię mam, skarbie. — Zacisnął dłoń w pieść.
— Moja matka i siostry od półtora roku próbują opuścić Callisto. Jesteśmy z Planet Wewnętrznych. My…
— Tu cię mam — powtórzył Foyle. — Wiesz co robią ze szpiegami? Wyciągają z nich informacje. Wywrócą cię na nice, panno Robin. Posiekają na kawałeczki.
Murzynka krzyknęła. Foyle pokiwał radośnie głową i ujął w swe dłonie jej trzęsące się ramiona.
— Mam cię, skarbie, i koniec. Nie możesz nawet ode mnie uciec, bo wystarczy, że doniosę na ciebie Wywiadowi i podam miejsce twojego pobytu. I co ty na to? Nie ma takiej siły, która by mnie powstrzymała; ani ty, ani szpital, ani nawet Święty Potężny Presteign z Presteignów.
— „Wynoś się stąd ty obrzydliwy, szkaradny… stworze. Wynoś się!”
— Nie podoba ci się moja buzia, panno Robin? Tak, czy inaczej nic na to nie poradzisz.
Schwycił ją nagle i przeniósł na rękach do głębokiej kanapy. Rzucił dziewczynę na posłanie.
— Nic — powtórzył.
Przywiązany do zasady rzucającego się w oczy marnotrawstwa, na której opiera się funkcjonowanie całego społeczeństwa, Presteign z Presteignów wyposażył swój wiktoriański dwór w Central Park w windy, domofony, wyciągi kuchenne i wszystkie inne urządzenia, które ułatwiały kiedyś życie, a które jaunting uczynił zbędnymi. Po tym ogromnym, pretensjonalnym zamczysku wędrowała sumiennie służba otwierając i zamykając drzwi oraz wspinając się i schodząc po schodach.
Presteign z Presteignów wstał z łóżka, ubrał się z pomocą swojego lokaja i fryzjera, zjechał windą do komnaty porannej i zjadł śniadanie w asyście kamerdynera, lokaja i kelnerki. Po opuszczeniu komnaty porannej, udał się do swego gabinetu. W wieku, w którym systemy komunikacyjne wyszły już niemal z użycia, w którym daleko prościej było jauntować się do czyjegoś biura celem przeprowadzenia rozmowy niż telefonować tam czy telegrafować, Presteign nadal trzyma w swoim gabinecie antyczną centralkę telefoniczną obsługiwaną przez operatora.
— Daj mi Dagenhama — powiedział do operatora wchodząc do gabinetu.
Operator zakrzątnął się przy centralce i już po chwili połączył się z Dagenham Couriers, Inc. Była to organizacja zrzeszająca przysięgłych jauntowców o kapitale w wysokości stu milionów kredytu, świadcząca wszelkie jawne i poufne usługi na rzecz każdego zleceniodawcy. Ich stawka wynosiła 1 r za mile. Dagenham gwarantował usługi kuriera zdolnego okrążyć w osiemdziesiąt minut kulę ziemską.
Po osiemdziesięciu sekundach od chwili połączenia rozmowy, na prywatnej jauntrampie przed domem Presteigna zjawił się kurier Dagenhama. Wylegitymowano go i wpuszczono przez jauntoszczelny labirynt, znajdujący się za głównym wejściem. Tak jak każdy członek personelu Dagenhama, był on jauntowcem klasy M, zdolnym do teleportowania się w nieskończoność w tysiącmilowych skokach i obeznanym z tysiącami współrzędnych jauntowskich. Był to starszy specjalista od spraw szykanowania i pochlebstw, wyszkolony w ciętej sprawności języka i zuchwalstwie, co charakteryzowało firmę Dagenham Couriers i odzwierciedlało bezwzględność jej założyciela.
— Presteignie? — spytał przybyły nie tracąc czasu na konwenanse.
— Chce zaangażować Dagenhama.
— Do usług, Presteignie.
— Nie ciebie. Chce samego Saula Dagenhama.
— Mr. Dagenham nie świadczy już usług osobiście za mniej jak 100 000 r.
— Suma będzie pięciokrotnie wyższa.
— Zaliczka, czy procent?
— Jedno i drugie. Zaliczki ćwierć miliona i ćwierć miliona wyrównania plus dziesięć procent od całej sumy tytułem ryzyka.
— Zgoda. Sprawa?
— PirE.
— Proszę przeliterować.
— Ta nazwa nic dla ciebie nie znaczy?
— Nie.
— To nic. Dagenham będzie wiedział, o co chodzi. PirE. Duże P, i-r, duże E. Wymawia się pire. Przekaż Dagenhamowi, że ustaliliśmy gdzie znajduje się PirE. Powiedz mu, że jego zadaniem jest zdobycie tego… bez względu na koszta… poprzez człowieka nazwiskiem Foyle. Gullivera Foyle.
Kurier wydobył maleńką, srebrzystą perełkę — mnemopaciorek — powtórzył do niego instrukcje Presteigna i oddalił się bez zbędnych słów. Presteign zwrócił się do operatora centralki.
— Daj mi Regisa Sheffielda — polecił.
W dziesięć minut po połączeniu rozmowy z kancelarią adwokacką Regisa Sheffielda, na prywatnej jauntrampie Presteigna pojawił się młody aplikant. Został wylegitymowany i wpuszczony przez labirynt. Był to żwawy młodzieniec o pospolitej aparycji i fizjonomii zachwyconego królika.
— Wybacz zwłokę, Presteignie — powiedział na wstępie. — Odebraliśmy twój telefon w Chicago, a ja ciągle jestem tylko piećsetmilowcem klasy D. Podróż zajęła mi trochę czasu.
— Twój szef prowadzi sprawę w Chicago?
— W Chicago, Nowym Jorku i Waszyngtonie. Przez całe rano jauntuje z sądu do sądu. Zastępujemy go, kiedy jest akurat w innym mieście.
— Chcę go zaangażować.
— To wielki zaszczyt, Presteignie, ale pan Sheffield jest bardzo zajęty.
— Dla PirE rzuci wszystko.
— Przepraszam, sir; niezupełnie…
— Wiem, że ty niezupełnie, ale Sheffield będzie rozumiał. Powiedz mu tylko PirE i wymień wysokość jego honorarium.
— Które wyniesie?
— Ćwierć miliona zaliczki i ćwierć miliona wyrównania plus dziesięć procent od całej sumy tytułem ryzyka.
— A jakie jest zadanie pana Sheffielda?
— Ma przygotować wszelkie legalne środki prawne w celu porwania człowieka i ukrycia go przed armią, marynarką i policją.
— Jasne. Ten człowiek?
— Gulliver Foyle.
Aplikant wymruczał szybko kilka słów do swojego mnemopaciorka, wepchnął paciorek do ucha, posłuchał chwilę, kiwnął z zadowoleniem głową i oddalił się. Presteign opuścił gabinet i zszedł wybitymi pluszowym chodnikiem schodami do apartamentu swej córki, aby złożyć jej poranne wyrazy uszanowania.
W zamożnych domach pokoje niewiast były ślepe — bez okien i drzwi — i dostać się do nich mogli, jauntując, tylko członkowie najbliższej rodziny. W ten sposób zachowana była moralność i chroniona cnota. Ale Olivia Presteign była niewidoma w normalnym tego słowa znaczeniu i nie mogła jauntować. Z tej przyczyny do jej apartamentu wchodziło się przez drzwi, ściśle strzeżone przez staroświecką czeladź odzianą w liberie w barwach klanu Presteignów.
Olivia Presteign była przepiękną albinoską. Miała jedwabisto-białe włosy, satynowo-białą skórę oraz koralowe paznokcie, usta i oczy. Była piękna i niewidoma w zadziwiający sposób, ponieważ widziała tylko w podczerwieni, reagując na fale o długości od 7500 angstremów do jednego milimetra. Widziała fale cieplne, pola magnetyczne, fale radiowe, radarowe, ultradźwiękowe oraz pola elektromagnetyczne.
Uroczystych Porannych Audiencji udzielała w salonie swego apartamentu. Siedziała teraz w obitym brokatem fotelu o wywiniętych poręczach, pilnowana przez swą damę do towarzystwa, popijała herbatę ze szklanki i czyniła honory domu, gawędząc z grupą kilkunastu mężczyzn i kobiet zgromadzonych wokół niej w salonie. Wyglądała jak subtelna rzeźba z marmuru i koralu, mrugając oczyma, które patrzyły, ale nie widziały.
Presteign złożył córce wyrazy uszanowania i opuścił swoją rezydencje. Udał się do głównego biura swego klanu na Wall Street 99 powozem zaprzężonym w czwórkę koni i powożonym przez stangreta, któremu towarzyszył stajenny. Obaj nosili czerwono-czarno-niebieskie barwy handlowe Presteigna. To czarne P na szkarłatno-kobaltowym polu było w hierarchii społecznej jednym z najstarożytniejszych i najznakomitszych znaków handlowych, rywalizując z tak sławnymi markami, jak „57” Heinza i „RR” dynastii Rolls-Royce’a.
Widok głowy klanu Presteignów na ulicach miasta nie był niczym niezwykłym dla nowojorskich jauntowców. Szpakowaty, przystojny, dobrze zbudowany, nienagannie ubrany i o staroświeckich manierach, Presteign z Presteignów był idealnym typem człowieka z towarzystwa, a przy tym tak starał się podkreślić swą godność, że zatrudniał stangretów, woźniców, stajennych, masztalerzy, koniuszych i konie do celów, które zwyczajni śmiertelnicy załatwiali jauntingiem.
Presteign wkroczył do uwieńczonej blankami wieży wartowniczej przy Wall Street 99 — Zamku Presteignów. Obsadzona była i strzeżona przez sławną Jaunt-Gwardię Presteigna, odzianą w klanową liberię. Presteign szedł do swego biura statecznym krokiem naczelnika przy akompaniamencie piskliwych dźwięków kobz. Prawdę powiedziawszy, był on kimś więcej niż naczelnikiem, o czym przekonał się ku swemu zmieszaniu pewien natrętny urzędnik państwowy, oczekujący na audiencję. Nieszczęśnik ten wyskoczył z czekającego tłumu i podbiegł do przechodzącego obok Presteigna.
— Panie Presteign — zaczął. — Jestem z Ministerstwa Finansów. Musze dziś rano z panem poroz… — Presteign obrzucił urzędnika lodowatym spojrzeniem, przerywając mu w pół słowa.
— Presteignów są tysiące — wycedził przez zęby. — Do wszystkich zwraca się per „panie”. Ale ja jestem Presteignem z Presteignów, głową domu i klanu, pierwszym w rodzinie, naczelnikiem septy. Do mnie należy zwracać się per Presteignie. Nie „panie” Presteign. Presteignie.
Odwrócił się i wkroczył do swojego biura, gdzie personel przywitał go przytłumionym chórem:
— Dzień dobry, Presteignie.
Presteign skinął łaskawie głową, uśmiechnął się swoim bazyliszkowym uśmiechem i zasiadł za ustawionym na podwyższeniu biurkiem, a Jaunt-Gwardia niestrudzenie popiskiwała na kobzach i bębniła na bębnach. Presteign dał ręką znak do rozpoczęcia audiencji. Spośród zebranych wystąpił Nadworny Koniuszy, dzierżąc w dłoniach rulon papieru. Presteign pogardzał mnemopaciorkami i wszelkiego rodzaju mechanicznymi maszynami biurowymi.
— Raport o stanie finansów przedsiębiorstw Klanu Presteignów — obwieścił Koniuszy. — Poziom górny 20l½, poziom dolny 201¼. Średnie notowania w Nowym Jorku, na Cejlonie, w Tokio…
Presteign machnął ze zniecierpliwieniem ręką. Koniuszy wycofał się ustępując miejsca Czarnemu Drągowi.
— Kolejny pan Presto czeka na przyjęcie w poczet członków klanu, Presteignie.
Presteign stłumił w sobie niecierpliwość i przecierpiał nudną ceremonię zaprzysiężenia czterysta dziewięćdziesiątego siódmego pana Presta w hierarchii Prestów Presteignów, zarządzającego sklepami w dziale handlu detalicznego Presteigna. Do niedawna człowiek ten miał własną twarz i ciało. Teraz, po latach bacznej obserwacji i intensywnej indoktrynacji, dostąpił zaszczytu wstąpienia w szeregi Prestów.
Po sześciu miesiącach wypełnionych operacjami plastycznymi i zajęciami z zakresu psychoprzystosowania, nie różnił się on w niczym od pozostałych czterystu dziewięćdziesięciu sześciu Prestów oraz od wyidealizowanego pana Presta, z portretu wiszącego za podium Presteigna… miłego, prawego mężczyzny, przypominającego nieco Abrahama Lincolna, człowieka, który z miejsca wzbudza sympatię i zaufanie. Na całym świecie klienci wchodzili do identycznego sklepu Presteigna i byli tam witani przez identycznego kierownika — pana Presta. Rywalizowali z nim, lecz bezskutecznie, pan Kwik z Klanu Kodaka i Wuj Monty z Montgomery Ward.
Gdy ceremonia dobiegła końca, Presteign poderwał się gwałtownie z miejsca na znak, że upłynął czas przeznaczony na posłuchanie publiczne. Biuro opróżniono ze wszystkich z wyjątkiem wysokich urzędników. Presteign spacerował tam i z powrotem tłumiąc najwidoczniej rozsadzającą go niecierpliwość. Nigdy nie klął, ale jego powściągliwość straszniejsza była niż przekleństwa.
— Foyle — odezwał się zduszonym głosem. — Zwykły majtek. Pyłek. Lump. Męt społeczny. I to taki człowiek stoi między mną a…
— Jeśli pozwolisz, Presteignie — wtrącił nieśmiało Czarny Drąg. — Jest godzina jedenasta Czasu Wschodniego, ósma Czasu Pacyficznego.
— Co z tego?
— Jeśli pozwolisz, Presteignie, czy wolno mi będzie ci przypomnieć, że o godzinie dziewiątej Czasu Pacyficznego odbędzie się ceremonia wystrzelenia? Masz jej przewodniczyć w stoczni Vancouver.
— Wystrzelenia?
— Tak, naszego nowego frachtowca, Presteignie. „Księżniczki”. Nawiązanie trójwymiarowej transmisji ze stocznią potrwa jakiś czas, lepiej więc będzie…
— Osobiście wezmę udział w ceremonii.
— Osobiście! — wykrzyknął drżącym głosem Czarny Drąg. — Ależ nie sposób dolecieć w godzinę do Vancouver, Presteignie. My…
— Jauntuję się — warknął Presteign z Presteignów. Takie było jego podniecenie.
Zatrwożony personel poczynił pospieszne przygotowania. Przodem jauntowali się kurierzy, aby uprzedzić znajdujące się na trasie biura Presteigna i oczyścić prywatne jauntrampy.
Presteign wszedł na rampę, przywołał z pamięci współrzędne miejsca przeznaczenia w filadelfijskim biurze, mając przed oczyma wyraźny jego obraz i przypominając sobie dokładnie jego położenie. Odprężył się i wyzwolił w kierunku celu jedną, skoncentrowaną wiązkę woli i wiary. Jauntował się. Nastąpił przyprawiający o zawrót głowy moment, kiedy widział to wszystko jak przez mgłę. Kontury rampy nowojorskiej rozmyły się; wyostrzyły się kontury rampy filadelfijskiej. Doznał uczucia spadania, a zaraz potem wznoszenia się. Przybył. Czarny Drąg i reszta świty przyjauntowała w podyktowanym szacunkiem odstępie czasu.
I tak, jauntując się po sto i dwieście mil naraz, Presteign przemierzył kontynent i przybył przed główne wejście do doków stoczni Vancouver dokładnie o godzinie dziewiątej rano Czasu Pacyficznego. Nowy Jork opuścił był o godzinie jedenastej rano. Zyskał dwie godziny światła dziennego. To było również rzeczą normalną w świecie jauntingu.
Wchodząc na dziedziniec stoczni Vancouver, Presteign i jego świta mogli dostrzec, który z szybów jest obecnie w użyciu. Z niektórych sterczały dzioby i kadłuby statków kosmicznych, wysunięte za pomocą ekranów grawitacyjnych na ćwierć czy pół długości ponad poziom betonowej płyty. To robotnicy pracujący w głębi szybów przesuwali ich sekcje rurowe na odpowiednie poziomy technologiczne. W pobliżu centrum płyty, częściowo wysunięte, stały trzy transportowce Presteigna klasy V: „Vega”, „Vestal” i „Vorga”, poddawane właśnie operacji zdejmowania i wymiany płyt poszycia, na co wskazywało migotanie cichych błyskawic spawalniczych palników wokół „Vorgi”.
Świta Presteigna zatrzymała się przed betonowym budynkiem oznaczonym napisem WEJŚCIE. Na jego ścianie wisiała tablica głosząca:
Delegacji rozdano plakietki gości. Dostał ją nawet Presteign. Przypiął emblemat sumiennie, bowiem dobrze wiedział, jaki byłby skutek wejścia na teren stoczni bez takiej ochronnej plakietki. Towarzystwo ruszyło dalej i klucząc miedzy szybami dotarło do sektora O-3, w którym wylot szybu udekorowany był flagami w barwach Presteigna, a nad jego krawędzią wznosiła się mała trybuna.
Powitano Presteigna, po czym on sam przywitał się ze swymi podwładnymi. Orkiestra Presteigna zagrała hymn klanowy, skoczny i hałaśliwy i nagle okazało się, że jeden z instrumentów oszalał. Wydał bezwstydną nutę, która grzmiała głośniej i głośniej, aż w końcu zagłuszyła całą orkiestrę i zdziwione okrzyki zebranych. Dopiero wtedy Presteign uświadomił sobie, że to nie dźwięk instrumentu, a wycie stoczniowej syreny alarmowej.
W stoczni znajdował się intruz; ktoś nie noszący plakietki identyfikacyjnej, ani plakietki gościa. Wyzwolone zostało pole radarowe systemu zabezpieczającego i rozległ się alarm. Przez ochrypły ryk syreny, Presteign słyszał wielokrotne „cmoknięcia”. To straż stoczniowa jauntowała się z trybuny zajmując pozycje wokół pola o powierzchni mili kwadratowej. Jego przyboczna Jaunt-Gwardia otoczyła go ciasnym kołem, przyjmując postawę czujną i wyczekującą.
Jakiś głos zaczął wrzeszczeć przez megafon, koordynując przebieg akcji obronnej:
„NIEZIDENTYFIKOWANY OBIEKT W STOCZNI, NIEZIDENTYFIKOWANY OBIEKT W STOCZNI W SEKTORZE E JAK EDWARD DZIEWIĘĆ. E JAK EDWARD DZIEWIĘĆ. PORUSZA SIĘ PIESZO NA ZACHÓD”.
— Ktoś tu musiał wtargnąć — krzyknął Czarny Drąg.
— Domyślam się — odparł chłodno Presteign.
— Musi być obcy, jeśli się tu nie wjauntował.
— Tego również się domyślam.
„NIEZIDENTYFIKOWANY OBIEKT PORUSZA SIĘ NA POŁUDNIE W KIERUNKU SEKTORA B JAK BAKER TRZY. B JAK BAKER TRZY”.
Presteign spojrzał w kierunku sektora B-3. Pojawiła się tam postać pędząca szybko w kierunku szybu, zmieniająca co chwila kierunek, robiąca uniki i zwody ciałem, przedzierająca się coraz bliżej. Był to mężczyzna w niebieskiej, szpitalnej piżamie z rozwichrzoną strzechą czarnych włosów i zniekształconą twarzą, która wyglądała z daleka tak, jakby pomalowano ją jakimiś sinymi barwami. Jego ubranie, przypalane ochronnym polem indukcyjnym systemu zabezpieczającego, migotało jak zimny ogień.
„B JAK BAKER TRZY ALARM. B JAK BAKER TRZY NADCHODZI”.
Dały się słyszeć krzyki i odległy grzechot serii karabinowych oraz pojękiwania pistoletów pneumatycznych. Sześciu robotników w bieli rzuciło się na intruza. Roztrącił ich jak kręgle i pędził dalej w kierunku szybu B-3, z którego wystawał dziób „Vorgi”. Jak piorun przebijał się przez kordony zagradzających mu drogę robotników i strażników obracając się jak fryga, waląc jak maczuga, wwiercając się nieubłaganie naprzód jak świder.
Zatrzymał się nagle, sięgnął za pazuchę swojej jaskrawej kurtki i wydobył stamtąd czarną puszkę. Konwulsyjnym ruchem wijącego się w agonii zwierzęcia odgryzł wieczko puszki i cisnął ją z rozmachem. Zataczając szeroki łuk poszybowała prosto w kierunku „Vorgi”. W następnej chwili powalono go.
„MATERIAŁ WYBUCHOWY, KRYĆ SIĘ. MATERIAŁ WYBUCHOWY. KRYĆ SIĘ. KRYĆ…”
— Presteignie! — zaskrzeczał Czarny Drąg.
Presteign uciszył go machnięciem ręki i obserwował jak puszka wzlatuje najpierw łagodnym łukiem w górę, a potem spada wirując wokół własnej osi i migocząc w zimnych promieniach słońca prosto na dziób „Vorgi”. Na krawędzi szybu przechwycona została przez wiązkę antygrawitacyjną i wytrysnęła w górę, jakby podbita pstryknięciem paznokcia wielkiego palca niewidzialnego olbrzyma. Wirowała wyżej i wyżej i wyżej, sto stóp, pięćset stóp, tysiąc stóp… Potem nastąpił oślepiający błysk, a w chwile później tytaniczny grzmot, który poraził uszy i wywołał zdrętwienie zębów i kości.
Presteign przyszedł do siebie i zszedł z trybuny na podium, z którego dokonywano operacji inauguracyjnego wystrzeliwania nowo zbudowanych statków kosmicznych. Położył palec na przycisku startowym „Księżniczki” Presteigna.
— Sprowadź mi tego człowieka, jeśli jeszcze żyje — powiedział do Czarnego Drąga. Nacisnął przycisk. — Chrzczę ciebie… „Potęgą” Presteigna — zawołał tryumfalnie.
Komnata Gwiaździsta w Zamku Presteigna była owalnym pomieszczeniem o witrażowych oknach oraz ścianach wyłożonych boazerią z kości słoniowej i obwieszonych wysokimi lustrami w złotych ramach. Znajdowały się w niej złote organy firmy Tiffany z robotem organistą, biblioteka książek o tłoczonych złotem grzbietach z androidem bibliotekarzem na bibliotecznej drabinie, biurko w stylu Ludwika XV z androidem sekretarzem i ręcznym rejestratorem mnemopaciorkowym, amerykański bar z robotem barmanem. Presteign wolałby tu zatrudniać służbę złożoną z żywych ludzi, ale roboty były dyskretniejsze.
— Proszę usiąść, kapitanie Yeovil — powiedział z kurtuazją Presteign. — To jest pan Regis Sheffield reprezentujący mnie w tej sprawie, a ten młody człowiek to asystent pana Sheffielda.
— Bunny jest moją podręczną biblioteczką prawniczą — odchrząknął Sheffield.
— Mówił pan coś o człowieku nazwiskiem Foyle, kapitanie Yeovil? — zagaił Presteign.
Kapitan Yáng-Yeovil z Centrali Wywiadowczej był w prostej linii potomkiem mędrca Menciusa i należał do Tongu Wywiadowczego Sił Zbrojnych Planet Wewnętrznych. SZPW od dwustu lat powierzały robotę wywiadowczą Chińczykom, którzy mając za sobą pięć tysięcy lat praktyki w podstępach i chytrości dokonywali na tym polu cudów.
— Kiedy skończycie z Foylem? — spytał od niechcenia.
— Z jakim Foylem? — wtrącił się Sheffield.
— A jakiego Foyla macie?
— Do klanu Presteigna należy trzynastu ludzi o tym nazwisku.
— Interesująca liczba. Czy wie pan, że byłem Mistrzem Zabobonu? Musze panu któregoś dnia pokazać Tajemnicę „Patrz w Lustro i Słuchaj”. Chodzi mi o Foyla zamieszanego w meldowaną dziś rano próbę targnięcia się na życie pana Presteigna.
— Presteigna — sprostował Presteign. — Nie jestem żaden „pan”. Jestem Presteign z Presteignów.
— Były trzy próby zamachu na życie Presteigna — powiedział Sheffield. — Musi pan to ściślej sprecyzować.
— Czy wszystkie trzy dziś rano? Presteign musiał być bardzo zajęty — westchnął Yáng-Yeovil.
Sheffield dowiódł, że jest przebiegłym przeciwnikiem. Agent spróbował zmienić kierunek natarcia:
— Szkoda, że nasz pan Presto nie był bardziej precyzyjny — powiedział.
— Wasz pan Presto! — wykrzyknął Presteign.
— No tak. Nie wiedziałeś, że jeden z twoich pięciuset Prestów jest naszym agentem? To dziwne. Zakładaliśmy, że to odkryłeś i rozpoczęliśmy już nawet operacje zacierania śladów.
Presteign wyglądał na przerażonego. Yáng-Yeovil założył nogę na nogę i paplał dalej chełpliwie:
— To podstawowy mankament rutynowej procedury wywiadowczej: zaczyna się działać przebiegle zanim ta przebiegłość jest w ogóle potrzebna.
— On blefuje — wybuchnął Presteign. — To niemożliwe, żeby któryś z naszych Prestów wiedział coś o Foylu.
— Dziękuję — uśmiechnął się Yáng-Yeovil. — To właśnie ten Foyle, którego poszukuję. Kiedy nam go oddacie?
Sheffield popatrzył spode łba na Presteigna, po czym zwrócił się do Yáng-Yeovila.
— „Wam”, to znaczy komu? — spytał natarczywie.
— Centrali Wywiadowczej.
— Do czego on wam potrzebny?
— Czy kochał się pan już kiedy z kobietą przed zdjęciem ubrania albo po jego nałożeniu?
— To cholernie impertynenckie pytanie.
— I takie też było pańskie. Kiedy oddacie nam Foyla?
— Kiedy zostaną przedstawione podstawy prawne.
— Komu?
— Mnie — Sheffield postukał palcem wskazującym w otwartą dłoń. — To jest sprawa cywilna i dotycząca osób cywilnych. O ile w grę nie wchodzi materiał wojskowy, personel wojskowy lub strategia albo taktyka toczącej się wojny, jurysdykcja cywilna zawsze będzie górą.
— 303 Apelacje Ziemskie 191 — wymamrotał Bunny.
— Na pokładzie „Nomada” znajdował się materiał wojskowy.
— „Nomad” transportował platynowe sztabki do Banku Marsjańskiego — warknął Presteign. Jeśli pieniądze są…
— Ja prowadzę tę dyskusję — przerwał mu Sheffield. Odwrócił się do Yáng-Yeovila. — Nazwa tego materiału wojskowego?
To otwarte wyzwanie zbito Yáng-Yeovila z tropu. Wiedział, że w sprawie „Nomada” najważniejsze było to, że na jego pokładzie znajdowało się dwadzieścia funtów substancji o nazwie PirE, cały światowy zapas, którego obecnie nie da się już zrekonstruować, bowiem wynalazca tego materiału zniknął. Wiedział, że Sheffield o tym wie, że obaj wiedzą. Zakładał, że Sheffield będzie wolał nie wymieniać nazwy PirE, a jednak wyzwanie do nazwania czegoś, czego nazwy nie można było wymieniać padło.
Zdecydował się odpowiedzieć szczerością na szczerość.
— Dobrze, panowie. Wymienię teraz te nazwę. „Nomad” transportował dwadzieścia funtów substancji o nazwie PirE.
Presteign zerwał się z miejsca; Sheffield uspokoił go.
— Co to jest PirE?
— Zgodnie z naszymi informacjami…
— Uzyskanymi od pana Presto Presteigna?
— Ależ nie, to był blef — roześmiał się Yáng-Yeovil i natychmiast spoważniał. — Zgodnie z posiadanymi przez Wywiad informacjami, PirE opracowany został dla Presteigna przez człowieka, który następnie zniknął. PirE to Metal Wybuchowy — pirofor. To wszystko, co nam wiadomo w tej sprawie. Ale meldunki o nim były niejasne… Niewiarygodne meldunki od agentów, skądinąd cieszących się naszym zaufaniem. Jeśli choć w niewielkim stopniu nasze domysły są prawdą, to PirE mógłby przeważyć na naszą korzyść szale zwycięstwa w tej wojnie.
— Bzdura. Żaden materiał wojskowy nigdy w takim stopniu nie zaważył na losach wojny.
— Czyżby? A jeżeli wspomnę bombę atomową z 1945 roku. Przypomnę instalacje antygrawitacyjne Zero-G z 2022 roku. Wszechpolowy Fałszujący Ekran Radarowy Talleya. Materiał często może przeważyć szale, zwłaszcza gdy istnieje szansa, że nieprzyjaciel będzie go miał pierwszy.
— Teraz nie ma takiej szansy.
— Dziękuję, że potwierdza pan znaczenie PirE.
— Niczego nie potwierdzam. Wszystkiemu zaprzeczam.
— Centrala Wywiadowcza gotowa jest zaproponować panom wymianę. Człowieka za człowieka. Wynalazcę PirE za Gully Foyla.
— Macie go? — spytał Sheffield. — Po co więc dręczycie nas pytaniami o Foyla?
— Ponieważ mamy trupa! — wyrzucił z siebie Yáng-Yeovil. — Dowództwo Satelitów Zewnętrznych trzymało go przez sześć miesięcy na Lassellu, usiłując wyciągnąć odeń informacje. Odbiliśmy go wypadem, który kosztował nas siedemdziesiąt dziewięć procent strat w ludziach. Ciągle nie wiemy, czy Satelity Zewnętrzne nie śmiały się do rozpuku z naszego poświęcenia, pozwalając nam odbić ciało. Ciągle nie wiemy ile się od niego dowiedzieli.
Presteign siedział sztywno, jakby kij połknął. Jego palce bębniły to szybko, to wolno.
— Sheffield, do jasnej cholery! — wybuchnął Yáng-Yeovil. — Czy nie widzisz kryzysu? Balansujemy na linie. Co u licha robisz najlepszego wspierając Presteigna w tej podejrzanej sprawie? Jesteś przecież liderem Partii Liberalnej… arcypatriotą ziemskim. Politycznym wrogiem numer jeden Presteigna. Puść go kantem, głupcze, zanim on wszystkich nas nie sprzeda.
— Kapitanie Yeovil — przerwał mu Presteign z lodowatym jadem w głosie — nie pozwolę na takie wyrażenia.
— Potrzebujemy PirE i musimy go mieć — ciągnął Yáng-Yeovil. — Musimy zbadać te dwadzieścia funtów PirE, odtworzyć metodę jego syntezy, opracować sposób zastosowania go na polu walki… i zdążyć z tym wszystkim zanim Satelity Zewnętrzne nie wystrychną nas na dudków, o ile już tego nie zrobiły… Ale Presteign wzbrania się od współpracy. Dlaczego? Ponieważ jest w opozycji w stosunku do partii rządzącej. Nie chce żadnych zwycięstw dla liberałów. W imię wielkiej polityki wolałby raczej, żebyśmy przegrali wojnę, bo bogacze w rodzaju Presteigna nigdy nie przegrywają. Opamiętaj się, Sheffield. Zaangażował cię zdrajca. Co ty wyprawiasz, na miłość boską?
Zanim Sheffield zdążył odpowiedzieć, rozległo się dyskretne pukanie do drzwi i do Komnaty Gwiaździstej wprowadzono Saula Dagenhama. Jeszcze nie tak dawno Dagenham był jednym z najznakomitszych uczonych Planet Wewnętrznych — fizykiem o wrodzonej intuicji, głębokiej wiedzy i z komputerem szóstej generacji zamiast mózgu. Ale kiedyś, na Tycho Sands, wydarzył się wypadek i atomowa eksplozja, która powinna była go zabić nie uczyniła tego. Zamiast umrzeć, stał się niebezpiecznie radioaktywny; stał się „gorący”; przekształcił się w dwudziestoczwartowieczną Zapowietrzoną Mańkę.
Rząd Planet Wewnętrznych wypłacał mu 25 000 r rocznie na koszta związane z przedsięwzięciem środków ostrożności, które, jak wierzono, zastosuje. Unikał fizycznego kontaktu z jakąkolwiek osobą przez okres dłuższy niż pięć minut dziennie. Nie mógł przebywać przez więcej niż trzydzieści minut dziennie w żadnym pomieszczeniu nie będącym jego własnym mieszkaniem. Opłacany przez Planety Wewnętrzne, które nakazały mu izolację, Dagenham poniechał badań naukowych i stworzył kolosalne Dagenham Couriers, Inc.
Ujrzawszy niskiego żywego trupa o blond włosach i ołowianoszarej cerze wchodzącego z uśmiechem trupiej główki do Sali Gwiaździstej, Yáng-Yeovil wiedział już, że w spotkaniu tym doznał porażki. Nic nie wskóra mając przeciw sobie tych trzech mężczyzn kierujących się wspólnym interesem. Wstał od razu.
— Udaję się w sprawie Foyla do Admiralicji — oznajmił. — Co do Wywiadu, negocjacje dobiegły końca. Od teraz rozpoczyna się wojna.
— Kapitan Yáng-Yeovil wychodzi — zawołał Presteign do oficera Jaunt-Gwardii, który wprowadził Dagenhama. — Proszę przeprowadzić go przez labirynt.
Yáng-Yeovil zaczekał aż oficer podejdzie do niego i zegnie się w ukłonie, po czym, gdy tamten ruszył przodem w stronę drzwi, Yáng-Yeovil spojrzał prosto w oczy Presteignowi, uśmiechnął się ironicznie i znikł z cichutkim cmoknięciem!
— Presteignie! — wykrzyknął Bunny. — On się jauntował. Ta sala nie jest dla niego ślepa. On…
— Najwyraźniej — przerwał mu lodowatym tonem Presteign.
— Przekaż Szambelanowi — poinstruował oszołomionego oficera Gwardii, — że współrzędne Komnaty Gwiaździstej nie są już tajemnicą. Trzeba je zmienić w ciągu dwudziestu czterech godzin. A teraz, panie Dagenham…
— Chwileczkę — powiedział Dagenham — Admiralicja.
Bez słowa przeprosin, czy chociażby wyjaśnienia znikł także. Presteign uniósł brwi.
— Jeszcze jeden do kompanii obeznanej z tajemnicą Komnaty Gwiaździstej — mruknął pod nosem. — Ten miał chociaż tyle taktu, że nie dał tego po sobie poznać, zanim sekret się oficjalnie nie wydał.
Dagenham zjawił się ponownie.
— Nie ma sensu tracić czasu na kluczenie po labiryncie — powiedział. — Wydałem rozkazy w Waszyngtonie. Przytrzymają Yeovila. Dwie godziny gwarantowane, trzy godziny prawdopodobne, niewykluczone cztery godziny.
— W jaki sposób go przytrzymają? — spytał Bunny. Dagenham posłał mu swój trupi uśmiech.
— Standardowa operacja firmy Dagenham Couriers — ZFZK. Zabawa, fantazja, zamieszanie, katastrofa… będziemy potrzebowali całych czterech godzin. O, cholera! Rozstroiłem twoje kukły, Presteignie. — Roboty zaczęły rzeczywiście pląsać w jakimś lunatycznym tańcu, gdyż twarde promieniowanie emitowane przez Dagenhama zakłóciło działanie ich układów elektronicznych. — No to ja będę leciał.
— Co z Foylem? — spytał Presteign.
— Jeszcze nic. — Dagenham uśmiechnął się swym uśmiechem trupiej główki. — On jest naprawdę wyjątkowy. Próbowałem na nim wszystkich standardowych narkotyków i procedur… Nic. Na zewnątrz jest po prostu zwykłym kosmonautą… jeśli nie brać pod uwagę tego tatuażu na twarzy… ale wewnątrz jest ze stali. Coś ukrywa, ale trudno to z niego wyciągnąć.
— Co ukrywa? — spytał Sheffield.
— Mam właśnie nadzieje się dowiedzieć.
— W jaki sposób?
— Lepiej nie pytaj; stałbyś się wspólnikiem. Czy statek gotowy, Presteignie?
Presteign skinął głową.
— Nie gwarantuję, że będzie jakiś „Nomad”, którego moglibyśmy odnaleźć, ale jeśli będzie, przyjdzie nam zmierzyć się z marynarką. Prawo gotowe, Sheffield?
— Gotowe. Mam nadzieję, że nie będziemy musieli z niego korzystać.
— Ja też ją mam; ale wracając do sprawy, niczego nie gwarantuję. No dobrze. Czekać w pogotowiu na instrukcje. Idę rozpracować Foyla.
— Gdzie go trzymasz?
Dagenham potrząsnął głową.
— To pomieszczenie nie jest pewne. — Zniknął.
Jauntował się trasą Cincinnati — Nowy Orlean — Monterey do Mexico City, gdzie pojawił się w Skrzydle I Psychiatrycznym gigantycznego Szpitala Połączonych Uniwersytetów Ziemskich. „Skrzydło” nie było zbyt trafną nazwą dla oddziału, który w metropolii będącej szpitalem zajmował całe śródmieście. Dagenham wjauntował się na czterdzieste trzecie piętro Oddziału Terapii i zajrzał do stojącego w separatce zbiornika, w którym pływał nieprzytomny Foyle. Zerknął na czuwającego przy zbiorniku brodatego, dystyngowanego gentelmana.
— Cześć, Fritz.
— Czołem, Saul.
— A to ci heca. Ordynator Oddziału Psychiatrii pilnuje dla mnie pacjenta.
— Uważam, że jesteśmy ci winni specjalne względy, Saul.
— Ciągle wspominasz Tycho Sands, Fritz? Ja już nie. Czy nie zapaskudzę twojego skrzydła promieniowaniem?
— Mam wszystko zaekranowane.
— Jesteś gotów do brudnej roboty?
— Chciałbym wiedzieć o co ci chodzi.
— O informacje.
— I żeby je uzyskać, musisz zmieniać mój Oddział Terapii w sale przesłuchań?
— To był dobry pomysł.
— Czemu nie zastosujesz zwykłych narkotyków?
— Już próbowałem. Nic z tego. To nie jest zwykły człowiek.
— Wiesz przecież, że to nielegalne.
— Wiem. Co, rozmyśliłeś się? Chcesz się wycofać? Za ćwierć miliona mogę mieć taki sam sprzęt.
— Nie, Saul. Zawsze będziemy twoimi dłużnikami.
— No to zaczynajmy. Najpierw Teatr Koszmaru.
Potoczyli zbiornik korytarzem i wprowadzili go do sali o powierzchni dobrych stu stóp kwadratowych, której ściany, sufit i podłoga wysłane były miękkim materiałem. Przeprowadzano w niej kiedyś jeden z zaniechanych już przez terapeutykę eksperymentów. Teatr Koszmaru stanowił wczesną próbę wstrząsowego ściągania schizofreników z powrotem do realnego świata w drodze przedstawienia świata fantazji, w którym się zamknęli, niemożliwym do zamieszkania. Jednak niszczenie złudzeń i ranienie uczuć pacjentów okazało się zbyt okrutnym i wątpliwym sposobem leczenia.
Przez wzgląd na osobę Dagenhama, ordynator Oddziału Psychiatrii odkurzył trójwymiarowe projektory wizualne i połączył na nowo wszystkie projektory zmysłowe. Dekantowali Foyla ze zbiornika, dali mu zastrzyk ocucający i zostawili na podłodze pośrodku sali. Wytoczyli zbiornik na korytarz, pogasili światła i weszli do zamaskowanej kabiny sterowniczej. Stamtąd włączyli projektory.
Każde dziecko wyobraża sobie, że jego świat fantazji jest sam w sobie niepowtarzalny. Psychiatrzy wiedzą jednak, że rozkosze i lęki wyobraźni osobistej są wspólnym dziedzictwem przypadającym w udziale całemu rodzajowi ludzkiemu. Uczucie strachu, winy, przerażenia i wstydu można ludziom wzajemnie wymieniać i żaden z nich nie dostrzeże różnicy. Oddział Terapii Połączonego Szpitala zarejestrował tysiące taśm emocjonalnych i z uzyskanego w ten sposób materiału powstało jedno skondensowane wszechobejmujące, wszechprzerażające widowisko wystawiane w Teatrze Koszmaru.
Foyle ocknął się zlany potem, z trudem łapiąc oddech, nie zdając sobie nawet sprawy, że już się obudził. Znajdował się w uścisku wężowłosego Eumenidesa o kaprawych ślepiach. Ściągano go, zapędzano w zasadzki, strącano z wysokości, palono na stosie, obdzierano ze skóry, duszono sznurem, rzucano na pożarcie robactwu. Krzyczał. Uciekał. Radarowe Pole Hobbla działające w Teatrze spętało mu nogi i tamując ruchy uczyniło zeń uciekiniera z jakiegoś sennego koszmaru. Przez kakofonię dzikich wrzasków, zgrzytów, jęków, westchnień atakujących jego uszy, grzmiał monotonnie jakiś głos:
— Gdzie jest „Nomad”? Gdzie jest „Nomad”? Gdzie jest „Nomad”? Gdzie jest „Nomad”? Gdzie jest „Nomad”?
— „Vorga” — wycharczał Foyle. — „Vorga”.
Został zaszczepiony swą własną manią. Uodpornił go jego własny koszmar.
— Gdzie jest „Nomad”? Gdzie zostawiłeś „Nomada”? Co się stało z „Nomadem”? Gdzie jest „Nomad”?
— „Vorga” — wrzasnął Foyle. — „Vorga”. „Vorga”. „Vorga”.
Dagenham klął w kabinie sterowniczej. Ordynator Oddziału Psychiatrii zerknął na zegarek.
— Minuta czterdzieści pięć sekund, Saul. Nie wytrzyma dużo dłużej.
— Musi się załamać. Poczęstuj go ostatnim efektem.
Palono Foyla żywcem; z namaszczeniem, bezlitośnie, ohydnie. Opuszczono go w mroczną otchłań i zagrzebano w cuchnącym szlamie, który odciął dopływ światła i powietrza. Dusił się powoli, a głos huczał gdzieś z oddali: „GDZIE JEST NOMAD? GDZIE ZOSTAWIŁEŚ NOMADA? MOŻESZ UCIEC, JEŚLI ODNAJDZIESZ NOMADA, GDZIE JEST NOMAD?”.
Ale Foyle był znowu na pokładzie „Nomada” w swojej pozbawionej światła i powietrza trumnie, unosząc się wygodnie miedzy podłogą a sufitem. Zwinął się w kłębek jak płód w łonie matki i przygotował do snu. Był zadowolony. Ucieknie. Znajdzie „Vorgę”.
— Nieczuły sukinsyn! — zaklął Dagenham. — Czy ktoś przedtem oparł się Teatrowi Koszmaru, Fritz?
— Niewielu. Masz rację. To niezwykły człowiek, Saul.
— Muszę go złamać. Dosyć, cholera. Nie będziemy już tego dalej ciągnąć. Spróbujemy teraz z Megal Nastrojem. Aktorzy gotowi?
— Wszystko gotowe.
— No to zaczynamy.
Istnieje sześć kierunków, w których może rozwinąć się mania wielkości. Megal (skrót od megalomanii) Nastrój był w terapii udramatyzowaną techniką diagnozy, której cel sprowadzał się do ustalenia i wysnucia fabuły szczególnego przypadku przebiegu megalomanii.
Foyle obudził się w luksusowym łożu z baldachimem. Znajdował się w sypialni obwieszonej brokatem i wytapetowanej aksamitem. Rozejrzał się ciekawie po pokoju. Przez witrażowe okno sączyły się ciepłe promienie słońca. W drugim końcu pokoju lokaj układał ubranie, starając się zachować cisze.
— Hej, ty… — chrząknął Foyle.
Lokaj odwrócił się.
— Dzień dobry, panie Fourmyle — bąknął.
— Co?
— Piękny mamy dziś poranek, sir. Przyniosłem brązowy garnitur i kurdybanowe lakierki, sir.
— Co jest, kurczę?
— Ja… — Lokaj spoglądał na Foyla ciekawie. — Czy coś nie w porządku, panie Fourmyle?
— Jak ty na mnie wołasz, koleś?
— Po nazwisku, sir…
— To ja się nazywam… Fourmyle? — Foyle uniósł się na łokciach. — Nie, to nie moje nazwisko, kurczę. Moje jest Foyle. Gully Foyle. Tak się nazywam.
Lokaj zagryzł wargę.
— Chwileczkę, sir… — wyszedł z pokoju i zawołał kogoś. Potem zza drzwi doszedł Foyla szmer przyciszonej rozmowy. Do pokoju wbiegła czarująca dziewczyna w bieli i usiadła na krawędzi łoża. Ujęła ręce Foyla w swoje dłonie i spojrzała mu w oczy. Na jej twarzy malował się wyraz zatroskania.
— Kochanie, kochanie, kochanie — wyszeptała. — Nie zaczniesz chyba wszystkiego od początku, prawda? Doktor zaklinał się, że wyszedłeś już z tego.
— Co mam zaczynać od początku?
— Cały ten nonsens z Gulliverem Foyle; że niby jesteś zwykłym marynarzem i…
— Przecież ja jestem Gully Foyle. To moje nazwisko — Gully Foyle.
— Nie jesteś, słoneczko. To urojenie, które prześladuje cię od kilku tygodni. Przepracowałeś się i zbyt dużo piłeś.
— Całe życie byłem, kurczę, Gully Foyle.
— Tak, wiem kochany. Tak ci się właśnie wydaje, ale nie jesteś Gully Foyle. Jesteś Geoffrey Fourmyle. Geoffrey Fourmyle. Jesteś… Och, nie ma sensu ci mówić, sam się przekonasz. Musisz zejść na dół. W twoim biurze panuje straszny bałagan.
Foyle pozwolił ubrać się lokajowi i zszedł oszołomiony na dół po schodach. Podążał za czarującą dziewczyną, która najwyraźniej go adorowała, przez gigantyczną pracownię, zastawioną stołami kreślarskimi, sztalugami i na wpół ukończonymi obrazami. Dziewczyna wprowadziła go do olbrzymiej sali wypełnionej szafkami, automatycznymi telegrafami giełdowymi, urzędnikami, sekretarkami i personelem biurowym. Następnie weszli do wysokiego laboratorium, błyszczącego szkłem laboratoryjnym i chromem. Migotały tam i syczały palniki; bulgotały i pieniły się kolorowe ciecze; w powietrzu rozchodził się przyjemny zapach aromatycznych chemikaliów i dziwnych eksperymentów.
— Co to wszystko znaczy? — spytał Foyle.
Dziewczyna posadziła Foyla na obitym pluszem fotelu, stojącym obok ogromnego biurka, które zawalone było najprzeróżniejszymi papierami pobazgranymi fantastycznymi symbolami. Na niektórych, nagryzmolone w imponującym, autorytatywnym podpisie, dostrzegł Foyle nazwisko: Geoffrey Fourmyle.
— To jakaś idiotyczna pomyłka — zaczął Foyle.
Dziewczyna uciszyła go.
— Jest tu doktor Reagan. On ci wszystko wyjaśni.
Do Foyla zbliżył się wyjątkowo przystojny mężczyzna o szorstkich, dodających otuchy manierach. Dotknął jego pulsu, zajrzał w oczy i pokiwał z zadowoleniem głową.
— Dobrze — powiedział. — Świetnie. Jest pan bliski całkowitego wyzdrowienia, panie Fourmyle. Teraz posłucha mnie pan przez chwile, dobrze?
Foyle skinął głową.
— Nic pan nie pamięta z przeszłości. Ma pan tylko fałszywe wspomnienia. Był pan przepracowany. Jest pan człowiekiem na odpowiedzialnym stanowisku i zbyt wiele od pana wymagano. Miesiąc temu zaczął pan pić… Nie, nie, niech pan nie zaprzecza. Pił pan. Zgubił pan siebie.
— Ja…
— Doszedł pan do przekonania, że nie jest sławnym Jeffem Fourmyle. Dziecinna próba ucieczki przed odpowiedzialnością. Wyobraził pan sobie, że jest zwykłym kosmonautą, nazwiskiem Foyle. Gulliver Foyle, tak? Z jakimś dziwnym numerem…
— Gully Foyle: AS 128/127:006. Ale to przecież ja. To…
— Nie, to nie pan. To jest pan. — Doktor Reagan wskazał ręką na wielkie biura, widoczne przez ścianę z przezroczystego szkła.
— Może pan odzyskać prawdziwą pamięć jedynie w ten sposób, że rozładuje pan obecną — fałszywą. Cała ta wspaniała rzeczywistość jest pańską rzeczywistością, jeśli tylko potrafimy panu pomóc pozbyć się mrzonek o kosmonaucie. — Doktor Reagan pochylił się w przód. Jego wypolerowane okulary lśniły hipnotyzujące — Niech pan odtworzy ze szczegółami te swoje fałszywe wspomnienia, a ja postaram się je wymazać z pańskiej pamięci. Gdzie, zgodnie z pańskimi wyobrażeniami, zostawił pan statek kosmiczny „Nomad”? Jak pan się z niego wydostał? Gdzie, według pańskich urojeń, znajduje się teraz „Nomad”?
Foyle rozmarzył się nad romantycznym czarem sceny, która zdawała się być prawie w zasięgu jego ręki.
— Wydaje mi się, że zostawiłem „Nomada”… — urwał.
Z wypukłych szkieł okularów doktora Reagana przyglądała mu się badawczo odbita w nich diabelska twarz… szkaradna tygrysia maska z napisem NOMAD wyrytym nad zniekształconą brwią. Foyle zerwał się z fotela.
— Łgarze! — wrzasnął. — To naprawdę ja. To wszystko tutaj jest fałszywe. Prawdziwe jest to, co mi się przydarzyło. Jestem prawdziwy, kurczę.
Do laboratorium wszedł Saul Dagenham.
— W porządku — zawołał. — Koniec na dzisiaj. Klapa.
Krzątanina w laboratorium, biurze i pracowni ustała. Aktorzy zniknęli cicho, nie patrząc nawet w stronę Foyla. Dagenham obdarzył go swoim martwym uśmiechem.
— Twardy jesteś, nie ma co. Jesteś naprawdę wyjątkowy. Nazywam się Saul Dagenham. Mamy pięć minut na rozmowę. Chodźmy do ogrodu.
Ogród Uspokajający, znajdujący się na dachu Budynku Terapii był tryumfem planowania terapeutycznego. Każdą perspektywę, każdy kolor, każdy kontur zaprojektowano z myślą o uśmierzeniu agresji, złagodzeniu oporu, stopieniu gniewu, odparowaniu histerii oraz zabsorbowaniu melancholii i depresji.
— Usiądź — powiedział Dagenham wskazując ławeczkę stojącą nad brzegiem sadzawki, w której chlupotała kryształowo czysta woda. — Nie próbuj jauntować. Znajdujesz się pod działaniem narkotyku. Muszę się trochę, odsunąć. Nie wolno mi podejść do ciebie zbyt blisko. Jestem „gorący”. Wiesz, co to znaczy?
Foyle pokręcił markotnie głową. Dagenham zbliżył obie dłonie do płomienistego kwiatu orchidei i zamknął go w nich na chwile. — Obserwuj ten kwiat — powiedział. — Zobaczysz.
Odszedł kilka kroków ścieżką i nagle odwrócił się.
— Masz oczywiście racje… To wszystko przydarzyło ci się naprawdę… Tylko właśnie chodzi o to, co ci się przydarzyło?
— Idź do diabla — warknął Foyle.
— Wiesz co, Foyle, podziwiam cię.
— Idź do diabła.
— Na swój prymitywny sposób posiadasz dowcip i charakter. Jesteś Kromaniończykiem, Foyle. Sprawdzałem ciebie. Ta bomba, którą rzuciłeś w stoczni Presteigna była urocza; poza tym, zbierając na nią pieniądze i materiał zrujnowałeś niemal Szpital Generalny. — Dagenham zaczął wyliczać na palcach. — Splądrowałeś schowki, włamałeś się do izolatki, skradłeś leki z farmacji, ograbiłeś magazyny laboratoryjne z aparatury.
— Idź do diabła.
— Ale co ty masz do Presteigna? Dlaczego próbowałeś wysadzić w powietrze jego stocznię? Mówili mi, że wtargnąłeś na jej teren i przedzierałeś się jak dziki miedzy szybami. Co chciałeś zrobić, Foyle?
— Idź do diabła.
Dagenham uśmiechnął się.
— Jeśli mamy dalej gawędzić — powiedział — będziesz się musiał powstrzymać od takich wypowiedzi. Twój udział w konwersacji staje się monotonny. Co się stało z „Nomadem”?
— Nic nie wiem o „Nomadzie”.
— Ostatnie meldunki o tym statku pochodzą sprzed ponad siedmiu miesięcy. Czy jesteś jedynym, który ocalał? Co robiłeś przez cały ten czas? Dekorowałeś sobie twarz?
— Nic nie wiem o „Nomadzie”.
— Nie, nie, Foyle. W ten sposób do niczego nie dojdziemy. Paradujesz z napisem Nomad wytatuowanym na twarzy. Świeżo wytatuowanym. Wywiad sprawdza i stwierdza, że znajdowałeś się na pokładzie „Nomada”, kiedy ten latał. Foyle, Gulliver: AS 128/127:006, pomocnik mechanika trzeciej klasy. Jakby to nie było dosyć, żeby wzbudzić podejrzliwość Centrali Wywiadowczej, wracasz sobie prywatną szalupą, która zaginęła pięćdziesiąt lat temu. Człowieku, gotujesz na reaktorze. Wywiad chce mieć odpowiedzi na te wszystkie pytania, a ty powinieneś wiedzieć, w jaki sposób Centrala Wywiadowcza wydusza z ludzi odpowiedzi.
Foyle drgnął. Dagenham skinął głową, widząc, że jego słowa wywierają skutek.
— Dlatego też myślę, że posłuchasz głosu rozsądku. Potrzebne są nam informacje, Foyle. Próbowałem wyciągnąć je od ciebie podstępem; przyznaję. Nie udało mi się, bo jesteś za twardy; przyznaję. Teraz proponuję uczciwą transakcję. Obronimy cię, jeśli będziesz z nami współpracował, jeżeli tego nie zrobisz, spędzisz pięć lat w laboratorium Centrali Wywiadowczej, która nie będzie przebierała w środkach i zedrze z ciebie pasy, byle tylko zmusić cię do mówienia.
To nie wizja rzeźni przeraziła Foyla. Przeraziła go myśl o utracie wolności. Musiał być wolny, aby się zemścić, żeby zdobyć pieniądze, żeby znowu odnaleźć „Vorgę”, żeby rozpruć, rozszarpać, wypatroszyć „Vorgę”.
— Co to za transakcja? — spytał.
— Powiedz nam co się stało z „Nomadem” i gdzie go zostawiłeś?
— A po co to wam, kurczę?
— Po co? Po to, żeby zorganizować wyprawę ratunkową.
— Tam nie ma czego ratować. To wrak i kropka.
— Nawet wrak czasem warto uratować.
— Chcesz mi wmówić, że poleciałbyś milion mil, żeby pozbierać jakieś szczątki? Człowieku, nie rozśmieszaj mnie.
— W porządku — powiedział z irytacją w głosie Dagenham — powiem ci. Tam jest ładunek.
— „Nomad” jest rozerwany na strzępy. Żaden ładunek nie ocalał.
— Chodzi o ładunek, o którym nie wiedziałeś — powiedział konfidencjonalnie Dagenham. — „Nomad” przewoził platynowe sztabki do Banku Marsjańskiego. Banki prowadzą księgi rachunkowe i co jakiś czas muszą sporządzać bilanse. Normalnie miedzy planetami odbywa się wymiana handlowa, wystarczająca do tego, aby rachunki regulować na papierze. Wojna przerwała normalny handel, a Bank Marsjański stwierdził, że Presteign jest im winien dwadzieścia kilka milionów kredytek bez jakichkolwiek widoków na to, żeby pokryć ten niedobór z aktualnych dostaw. Presteign przesyłał te pieniądze w platynowych sztabkach na pokładzie „Nomada”. Były zamknięte w sejfie płatnika statku.
— Dwadzieścia milionów — wyszeptał Foyle.
— Plus minus kilka tysięcy. Statek był ubezpieczony, ale oznacza to tylko tyle, że towarzystwo ubezpieczeniowe — Bońes i Uig nabyło prawa do ratowania wraka, a oni są jeszcze bezwzględniejsi od Presteigna. Ale i dla ciebie znajdzie się nagroda. Powiedzmy dwadzieścia tysięcy kredytek.
— Dwadzieścia milionów — wyszeptał znowu Foyle.
— Przypuszczamy, że rajder Satelitów Zewnętrznych załatwił „Nomada” gdzieś na trasie, ale nie zabrał go. Nie mogli wejść na pokład i splądrować statku, bo wtedy nie pozostałbyś przy życiu. To by znaczyło, że sejf płatnika jest ciągle… Foyle, słuchasz mnie?
Ale Foyle nie słuchał. Miał przed oczyma dwadzieścia milionów… nie dwadzieścia tysięcy… dwadzieścia milionów w platynowych sztabkach, jako szeroką autostradę wiodącą wprost do „Vorgi”. Koniec już z drobnymi kradzieżami ze schowków i laboratoriów. Dwadzieścia milionów na dostanie i starcie „Vorgi”.
— Foyle!
Foyle ocknął się. Spojrzał na Dagenhama.
— Nic nie wiem o „Nomadzie” — powiedział.
— Co znów w ciebie wstąpiło, u diabła? Dlaczego znowu nabierasz wody w usta?
— Nic nie wiem o „Nomadzie”.
— W porządku. — Dagenham splunął. Wskazał nagle na kwiat orchidei, który uprzednio zamknął w swych dłoniach. Zwiądł i zaczynał gnić. — Oto, co cię czeka.
Na południe od Saint-Girons, niedaleko granicy hiszpańsko-francuskiej, znajduje się najgłębsza przepaść we Francji — Gouffre Martel. Jej jaskinie ciągną się całymi milami pod Pirenejami. Jest to najstraszliwszy szpital jaskiniowy na Ziemi. Z jego smolistych ciemności nie wyjauntował się nigdy żaden pacjent. Żadnemu pacjentowi nie udało się ustalić swego położenia i określić współrzędnych jauntowskich czarnej czeluści szpitala.
Oprócz lobotomii czołowych płatów mózgu istnieją jedynie trzy inne sposoby powstrzymania człowieka przed jauntowaniem: silny cios w głowę wywołujący wstrząs i utratę pamięci, podanie środka uspokajającego, który nie pozwala na koncentrację oraz zatajenie współrzędnych jauntowskich. Z tych trzech, wiek jauntingu za najpraktyczniejsze uważał zatajenie.
Cele ciągnące się wzdłuż krętych korytarzy Gouffre Martel wykute są w litej skale. Nie dociera do nich nigdy promień światła. Nigdy nie oświetla się korytarzy. Mrok rozpraszają jedynie lampy podczerwone. Jest to czarne światło, widzialne tylko dla strażników i personelu szpitalnego, noszącego szpiegowskie okulary o szkłach poddanych specjalnej obróbce. Dla pacjentów panuje tam jedynie czarna cisza Gouffre Martel, mącona dobiegającym z oddali szumem podziemnych wód.
Dla Foyla istniała tam tylko cisza, szum i codzienne szpitalne procedury. O ósmej rano (mogła to być równie dobrze każda inna godzina w bezczasowej otchłani) budził go dzwonek. Wstawał i konsumował poranny posiłek dostarczany do celi automatycznie przewodami pneumatycznymi. Trzeba go było zjeść od razu, gdyż namiastka porcelany, z której zrobione były filiżanki i talerze rozpuszczała się w przeciągu piętnastu minut. O ósmej trzydzieści drzwi celi otwierały się i Foyle wraz z setkami towarzyszy niedoli szurając nogami i macając pod sobą drogę w ciemnościach udawał się krętymi korytarzami do Sanitariatów.
Tutaj, ciągle w ciemnościach, poddawano ich obróbce jak woły w rzeźni: obmywano, golono, napromieniowywano, dezynfekowano, podawano lekarstwa i szczepiono. Zdejmowano z nich papierowe mundurki i odsyłano je do warsztatów, celem przerobienia na miazgę celulozową. Wydawano nowe mundurki. Następnie szurając nogami wracali z powrotem do swoich cel, które podczas ich pobytu w Sanitariatach byty automatycznie szorowane. Znalazłszy się z powrotem w swojej celi przez całą resztę poranka słuchał Foyle niekończących się pogadanek terapeutycznych, wykładów, porad moralnych i etycznych. Potem znowu zapadała cisza i nie było słychać nic oprócz szumu odległych wód i cichych kroków okularniczej straży snującej się po korytarzach.
W południe odbywało się leczenie pracą. W każdej celi rozjarzały się ekrany telewizyjne i pacjent wsuwał ręce w ramkę ekranu. Widział trójwymiarowo i czuł transmitowane przedmioty i narzędzia. Kroił mundurki szpitalne, szył je, wytwarzał naczynia kuchenne i przygotowywał posiłki, chociaż w rzeczywistości nic nawet nie dotknął. Jego ruchy były przekazywane do warsztatów, gdzie prace wykonywały zdalnie sterowane automaty. Po jednej krótkiej godzinie tego odprężenia zapadały znowu ciemności i cisza.
Od czasu do czasu jednak… raz albo dwa razy na tydzień (a może raz lub dwa w roku) dawał się słyszeć stłumiony odgłos odległej eksplozji. Wstrząs był wystarczająco silny, aby oderwać Foyla od pieca zemsty, w którym palił przez wszystkie okresy ciszy. Pytał szeptem otaczające go w Sanitariatach niewidzialne postaci.
— Co to za eksplozje?
— Eksplozje?
— No, wybuchy. Ciągle je słyszę, kurczę.
— To Ślepe Jauntingi.
— Co?
— Ślepe Jauntingi. Co jakiś czas jakiemuś gościowi bokiem wyłazi stary Jeffrey. Nie może człowiek dłużej wytrzymać. Jauntuje się na oślep w siną dal.
— Jezusie.
— Tak, tak. Nie wiem, kurczaki, skąd oni są. Nie wiem, dokąd się udają. Ślepy Jaunting w ciemno… i słyszymy jak eksplodują w górach. Bum! Ślepy Jaunting.
Foyle był przerażony, ale nie potrafił zrozumieć. Ciemność, cisza i monotonia niszczyły umysły i doprowadzały ludzi do depresji. Samotność była nie do zniesienia. Pacjenci pogrzebani w szpitalu więziennym Gouffre Martel nie mogli się doczekać okresu porannej Sanitacji, kiedy to mieli okazje szepnąć słowo i usłyszeć słowo od kogoś. Ale te krótkie chwile były niewystarczające i znów wracała desperacja. Wtedy rozlegała się kolejna odległa eksplozja.
Czasami cierpiący ludzie napadali jeden na drugiego i wtedy w Sanitariatach wybuchała dzika walka. Przerywała ją natychmiast okularnicza staż, a poranny wykład nawiązywał do utrwalania Siły Moralnej, nakazując Cnotę Cierpliwości.
Foyle umiał już to nagranie na pamięć — każde słowo, każdy trzask na taśmie. Nauczył się nienawidzić głosów wykładowców: Wyrozumiałego Barytona, Wesołkowatego Tenora, Poufałego Basa. Nauczył się nie słyszeć terapeutycznej monotonii i mechanicznie poddawać się leczeniu pracą, ale nie był w stanie wytrzymać zdających się nie mieć końca godzin samotności. Furia nie wystarczała.
Stracił rachubę czasu, posiłków, kazań. Nie szeptał już w Sanitariatach. Jego umysł wszedł w dryf i zaczął błądzić. Wyobraził sobie, że jest na pokładzie „Nomada” i przeżywa na nowo swoją walkę o przetrwanie. Potem puścił się nawet i tej ostatniej, wystruganej z iluzji, deski ratunku i zaczął pogrążać się coraz to głębiej w jamie katatonii; ciemność, sen — jak w łonie matki.
Były tam ulotne sny. Raz anioł mu nucił, kiedy indziej śpiewał cicho. Potem słyszał jak mówi: „O Boże…” i „Do diabła” i „Och…” w rozdzierającej serce, zniżającej się nucie.
Słuchając go, tonął w swej otchłani.
— Wyjście istnieje — mruknął mu anioł do ucha. Słodko, pocieszająco. Głos miał cichy i ciepły, a jednak przepojony złością. Był to głos wściekłego anioła. — Wyjście istnieje.
Szept docierał do jego ucha znikąd i nagle, z logiką desperata, uświadomił sobie, że jest wyjście z Gouffre Martel. Był głupcem, że nie zauważył go wcześniej.
— Tak — wycharczał. -Jest wyjście.
Rozległo się ciche westchnienie, a po nim ciche pytanie:
— Kto to?
— Ja, kurczę — powiedział Foyle. — Znasz mnie.
— Gdzie jesteś?
— Tutaj. Tu gdzie zawsze byłem, kurczę.
— Ale tu nie ma nikogo. Jestem sama.
— Muszę ci podziękować za pomoc.
— Źle jest słyszeć głosy — wymamrotał szalony anioł. — To pierwszy krok do obłędu. Muszę przestać.
— Pokazałeś mi wyjście. Ślepy Jaunting.
— Ślepy Jaunting! Mój Boże, to musi być jawa. Mówisz żargonem. Musisz istnieć naprawdę. Kim jesteś?
— Jestem Gully Foyle.
— Ale nie jesteś w mojej celi. Nie jesteś nawet w pobliżu. Mężczyźni są w północnej ćwiartce Gouffre Martel. Kobiety są w południowej. Jestem Południe-900. A ty?
— Północ-111.
— To ćwierć mili ode mnie. Jak możemy… Oczywiście! To Linia Szeptu. Zawsze uważałam to za legendę, ale to prawda. Działa teraz.
— No to idę, kurczę — szepnął Foyle. — Ślepy Jaunting.
— Foyle, posłuchaj mnie. Zapomnij o Ślepym Jauntingu. Nie ryzykuj niepotrzebnie. To cudowne.
— Co jest cudowne?
— W Gouffre Martel istnieje akustyczny fenomen… zdarzają się takie w podziemnych jaskiniach… fenomen ech, korytarzy i sklepień akustycznych. Ci, co pamiętają dawne czasy, nazywają go Linią Szeptu. Nigdy w to nie wierzyłam. Nikt nigdy nie wierzył, ale to prawda. Rozmawiamy ze sobą przez Linie. Szeptu. Nikt poza nami nie może nas usłyszeć. Możemy rozmawiać, Foyle. Możemy planować. Może uda nam się uciec.
Nazywała się Jisbella McQueen. Łatwo wpadała w gniew, była niezależna, inteligentna i odbywała pięcioletnią kurację w Gouffre Martel za kradzież. Jisbella w czarująco gwałtowny sposób wyjaśniła Foylowi przyczyny swego buntu przeciwko społeczeństwu.
— Nawet nie wiesz, co jaunting zrobił z kobietami, Gully. Zamknął nas w areszcie domowym. Odesłał nas z powrotem do seraju.
— Co to jest seraj, mała?
— Harem. Miejsce, w którym trzyma się kobiety na podorędziu. Po tysiącu lat cywilizacji ciągle jesteśmy czyjąś własnością. Jaunting stanowi takie zagrożenie dla naszej cnoty, naszej świeżości, naszej wartości, że zamyka nas jak złotą sztabkę w sejfie. Nie mamy nic do roboty… nic przyzwoitego. Żadnych zająć. Żadnych zawodów. Nie ma z tego wyjścia, Gully, chyba, że wybuchniesz i obalisz wszystkie normy.
— Musiałaś to zrobić, Jiz?
— Musiałam być niezależna, Gully. Musiałam żyć własnym życiem, a to był jedyny sposób, na jaki pozwoliło mi społeczeństwo. Uciekłam więc z domu i zostałam kanciarką. — I tu Jiz zaczęła opisywać ponure szczegóły swojego buntu: Szantaż, Wymuszenie, Oszustwo, Wyłudzenie, Grabież, Włamania do mieszkań i grobowców, Jaunting nękający i Pijaństwo.
Foyle opowiedział jej o „Nomadzie” i o „Vordze”, o swojej nienawiści i o swoich planach. Nie powiedział Jisbelli o swojej twarzy, ani o dwudziestu milionach w platynowych sztabkach, czekających gdzieś tam, wśród asteroidów.
— Co się stało z „Nomadem”? — spytała Jisbella. — Czy było tak, jak mówił ten Dagenham? Rozwalił go rajder z Satelitów Zewnętrznych?
— Nie wiem, kurczę. Nie pamiętam, mała.
— Wybuch pozbawił cię pamięci. Szok. Nie wyszło ci też na dobre przebywanie przez sześć miesięcy w samotności. Czy zauważyłeś coś, co warto by z „Nomada” ocalić?
— Nie.
— A Dagenham nie wspominał o czymś takim?
— Nie — skłamał Foyle.
— Musi więc istnieć inny powód, dla którego wtrącił cię do Gouffre Martel. Musi być coś jeszcze, czego chce od „Nomada”.
— Tak, Jiz.
— Ale swoją drogą byłeś głupcem próbując wysadzić „Vorgę” w powietrze. Jesteś jak dzikie zwierzę, które chce dać szkołę pułapce, gdy ta go zrani. Stal nie jest żywa. Nie myśli. Nie możesz ukarać „Vorgi”.
— Nie wiesz co mówisz, mała. „Vorga” mnie zostawiła.
— Ukarz mózg, Gully. Mózg, który zastawił pułapkę. Dowiedz się kto był na pokładzie „Vorgi”. Dowiedz się, kto wydał rozkaz, by cię zostawili. Jego ukarz.
— Tak, ale w jaki sposób?
— Naucz się myśleć, Gully. Głowa, która doszła do tego jak uruchomić „Nomada” i jak sfabrykować bombę, powinna wymyślić i to. Ale koniec z bombami; zamiast tego mózg. Odszukaj członka załogi „Vorgi”. On ci powie, kto był wtedy na pokładzie. Wytrop ich. Dowiedz się, kto wydał ten rozkaz. Wtedy go ukarz. Ale to pochłonie trochę czasu, Gully… czasu i pieniędzy; więcej niż ich masz.
— Mam całe życie, kurczę.
Mruczeli tak przez Linie. Szeptu całymi godzinami. Ich głosy rozbrzmiewały cicho, a jednak tuż koło ucha. W obu celach istniało tylko jedno szczególne miejsce, z którego można było słyszeć rozmówcę i dlatego upłynęło tyle czasu, zanim odkryli fenomen. Teraz jednak odrabiali stracony czas. Jisbella uczyła Foyla.
Ze światka przestępczego, w którym się obracała, odziedziczyła Jisbella masę informacji o Gouffre Martel. Nikt nigdy nie wyjauntował się ze szpitali jaskiniowych, ale półświatek przez dziesięciolecia gromadził i konfrontował informacje o nich. To właśnie na podstawie tych danych Jisbella zorientowała się szybko, że połączyła ich Linia Szeptu. Na podstawie tych informacji zaczęła rozważać możliwość ucieczki.
— Może nam się udać, Gully. Nie wątp w to ani przez chwilę. W ich systemie alarmowym musi być pełno luk.
— Nikt ich nigdy nie znalazł.
— Nikt wcześniej nie pracował ze wspólnikiem. Zsumujemy nasze informacje i dokonamy tego.
Nie chodził już do Sanitariatów i z powrotem powłócząc nogami. Macał ściany korytarza, zapamiętywał drzwi, uczył się rozpoznawać ich fakturę, liczył, słuchał, dedukował i meldował. Pytania, które szeptał pod prysznicem umywalni i szorowalni do otaczających go ludzi, miały teraz swój cel. Wspólnymi siłami, Foyle i Jisbella, odtworzyli sobie obraz zwyczajów panujących w Gouffre Martel i jej systemu zabezpieczającego.
Pewnego poranka, podczas powrotu z Sanitariatów, zatrzymano go w chwili gdy miał już wkroczyć do swojej celi.
— Zostań w szeregu, Foyle.
— To już Północ — 111. Wiem przecież gdzie mam odłączyć.
— Idź dalej.
— Ale… — Był przerażony. — Przenosicie mnie?
— Masz gościa.
Pomaszerował dalej do końca korytarza północnego, gdzie spotykał się on z trzema innymi korytarzami głównymi, tworząc z nimi wspólnie ogromny krzyż szpitala. Pośrodku krzyża mieściły się biura administracji, warsztaty naprawcze, kliniki i zakłady wytwórcze. Wepchnięto Foyla do pomieszczenia tak samo ciemnego, jak jego cela. W mroku dostrzegł opalizującą blado sylwetkę. Było to ni mniej ni więcej tylko widmo postaci o poplamionym ciele i trupiej główce. Na twarzy czaszki czerniały dwa krążki będące albo oczodołami, albo goglami noktowizyjnymi.
— Dzień dobry — powiedział Saul Dagenham.
— To ty? — wykrzyknął Foyle.
— Tak, to ja. Mamy pięć minut. Siadaj. Krzesło jest za tobą.
Foyle namacał w ciemnościach krzesło i usiadł.
— Cieszysz się? — spytał Dagenham.
— Czego chcesz, Dagenham?
— Zaszła jakaś zmiana — stwierdził oschle Dagenham. — Kiedy ostatnio gawędziliśmy, twój udział w dialogu ograniczał się jedynie do pobożnego życzenia: „Idź do diabła”.
— Idź do diabła, Dagenham, jeśli przez to poczujesz się trochę lepiej.
— Twoje riposty poprawiły się; twoja wymowa również. Zmieniłeś się — powiedział Dagenham. -Zmieniłeś się o wiele za dużo i o wiele za szybko. Nie podoba mi się to. Co się z tobą stało?
— Chodziłem do szkoły wieczorowej.
— Spędziłeś w niej dziesięć miesięcy.
— Dziesięć miesięcy! — powtórzył w osłupieniu Foyle. — Taki szmat czasu.
— Dziesięć miesięcy bez obrazu i dźwięku. Dziesięć miesięcy w odosobnieniu. Powinieneś się złamać.
— Ach, tak. Jestem złamany, niech ci będzie.
— Powinieneś skamleć. Miałem racje. Jesteś niezwykły. W tym tempie zajmie to zbyt dużo czasu. Nie możemy czekać. Chciałbym przedstawić ci nową propozycje.
— To przedstawiaj.
— Dziesięć procent wartości ładunku „Nomada”. Dwa miliony.
— Dwa miliony! — wykrzyknął Foyle. — Dlaczego od razu tego nie zaproponowałeś?
— Bo nie znałem twojego kalibru. Umowa stoi?
— Prawie, ale jeszcze niezupełnie.
— Co jeszcze?
— Wyjdę z Gouffre Martel.
— Ma się rozumieć.
— I ze mną ktoś jeszcze.
— Można to załatwić. — Głos Dagenhama nabrał ostrości. — To wszystko?
— Umożliwiacie mi wgląd w akta Presteigna.
— Nie ma mowy. Oszalałeś? Bądź rozsądny.
— Chodzi o rejestr statków.
— W jakim celu?
— Chcę obejrzeć listy personelu latającego na jego statkach.
— Aha — ożywienie Dagenhama powróciło. — To mogę załatwić. Coś jeszcze?
— Nie.
— No to interes ubity. — Dagenham był zachwycony. Z jego włosów emanowała jasna, widmowa poświata! — Będziesz na wolności w przeciągu sześciu godzin. Od razu zaczniemy załatwiać sprawę twojego przyjaciela. Szkoda, że straciliśmy tyle czasu, ale nikt ciebie nie doceniał, Foyle.
— Dlaczego nie nasłaliście na mnie telepaty? Może by mnie rozpracował.
— Telepaty? Bądź rozsądny, Foyle. Na wszystkich Planetach Wewnętrznych nie ma nawet dziesięciu pełnych telepatów. Ich czas jest zarezerwowany na dziesięć lat z góry. Nie mogliśmy namawiać któregoś, żeby bezinteresownie, czy nawet za pieniądze przerywał swój ustalony harmonogram zajęć.
— Przepraszam cię, Dagenham, ale uważam, że jesteś kiepski w swoim fachu.
— Nieomal mnie uraziłeś.
— Teraz wiem, że po prostu łżesz.
— Schlebiasz mi.
— Mogłeś zaangażować telepatę. Któryś z nich na pewno skusiłby się na jeden mały wiórek odłupany od dwudziestu milionów.
— Władze nigdy by…
— Nie wszyscy pracują dla rządu. Nie. Masz coś zbyt trefnego, żeby dopuścić do tego telepatę.
Widmowa poświata przemknęła błyskawicznie przez pomieszczenie i pochwyciła Foyla.
— Co wiesz, Foyle? Co ukrywasz? Dla kogo pracujesz? — Ręce Dagenhama drżały. — Chryste! Jakim ja byłem głupcem. Teraz wszystko jasne. Jesteś niezwykły, bo nie jesteś zwykłym kosmonautą. Pytam: dla kogo pracujesz?
Foyle odtrącił ręce Dagenhama.
— Dla nikogo — odparł. — Tylko dla siebie.
— Dla nikogo, co? A ten twój przyjaciel z Gouffre Martel, którego tak bardzo chcesz uwolnić? Na Boga, udało ci się prawie wywieść mnie w pole, Foyle. Powiedz kapitanowi Yáng-Yeovilowi, że mu gratuluję. Ma lepszy personel niż myślałem.
— Nigdy nie słyszałem o żadnym Yáng-Yeovilu.
— Ty i twój kumpel zgnijecie tutaj. To nieuczciwe. Zgnijesz tutaj. Przeniosę ciebie do najgorszej celi w szpitalu. Pogrzebie ciebie na samym dnie Gouffre Martel. Ja… Straż! S…
Foyle schwycił Dagenhama za gardło, przydusił do podłogi i walnął jego głową o posadzką z kamiennych płyt. Dagenham wierzgnął raz nogami i znieruchomiał. Foyle ściągnął mu gogle noktowizyjne i założył je na oczy. Wzrok powrócił w łagodnych, czerwonoróżowych światłach i cieniach.
Znajdował się w małej salce przyjęć, której umeblowanie stanowił stół i dwa krzesła. Zerwał z Dagenhama marynarkę i dwoma szybkimi ruchami ubrał się w nią sam, zdzierając przy tym plecy. Na stole leżał trójgraniasty, zbójnicki kapelusz Dagenhama. Foyle bez namysłu wcisnął go na głowę nasuwając skrzydło głęboko na oczy.
W przeciwległych ścianach salki widniały dwie pary drzwi. Foyle uchylił jedne. Wychodziły na korytarz północny. Zamknął je i przeskoczywszy przez pokój, wyjrzał przez drugie. Prowadziły do jauntoszczelnego labiryntu. Foyle wyśliznął się przez te drzwi i znalazł się w labiryncie. Bez przewodnika, który by go przezeń przeprowadził, zabłądził natychmiast. Zaczął biegać tu i tam, przemierzając spiralne korytarze i zakręty, aż znalazł się z powrotem w salce przyjęć. Dagenham dźwigał się właśnie na kolana.
Foyle zawrócił do labiryntu. Biegł. Dopadł zamkniętych drzwi i otworzył je z trzaskiem. Za nimi ukazała się jego oczom wielka hala, oświetlona normalnym światłem. Dwaj technicy pochyleni nad warsztatem ślusarskim podnieśli głowy i spojrzeli na niego zdumieni. Foyle porwał oparty o ścianę młot kowalski i niczym jaskiniowiec runął na mężczyzn, powalając obu. Daleko za sobą słyszał krzyki Dagenhama. Przebiegł dzikim wzorkiem po hali stwierdzając z przerażeniem, iż znalazł się w ślepej uliczce. Hala miała kształt litery L. Foyle popędził za róg, wypadł przez drugie drzwi do kolejnego, jauntoszczelnego labiryntu i znowu zabłądził. Zaczął brzęczeć system alarmowy Gouffre Martel. Foyle grzmotnął młotem w ścianę labiryntu, wywalając wielką dziurę w cienkim, plastykowym przepierzeniu. Znalazł się w oświetlonym podczerwienią południowym korytarzu ćwiartki żeńskiej.
Korytarzem nadbiegały dwie kobiety — strażniczki. Foyle machnął młotem i zwalił je z nóg. Znajdował się na samym niemal początku korytarza. Przed nim ciągnęła się długa perspektywa drzwi do cel. Na każdych jarzył się czerwony numer. Z góry korytarz oświetlały błyszczące, czerwone kule. Foyle stanął na palcach i uderzył młotem w kulę, która wisiała nad jego głową. Walił młotem w oprawkę aż rozgniótł ją i zmiażdżył kabel zasilający. Cały korytarz pogrążył się w ciemnościach… nieprzeniknionych nawet dla noktowizyjnych gogli.
— Będzie sprawiedliwie; teraz dla wszystkich ciemno — wydyszał Foyle i pognał korytarzem macając ściany i licząc drzwi. Jisbella przekazała mu dokładny, słowny opis Ćwiartki Południowej. Biegł, licząc, w kierunku celi Południe 900. Wpadł na jakąś postać — następną strażniczkę… Przyłożył jej raz młotem. Krzyknęła i upadła. Kobiety pacjentki podniosły wrzask. Foyle stracił rachubę. Podbiegł kawałek… zatrzymał się…
— Jiz! — ryknął.
Usłyszał jej głos. Natknął się na kolejną strażniczkę… Rozprawił się z nią tak jak z poprzednimi i biegł dalej, aż znalazł w końcu cele Jisbelli.
— Gully, na miłość boską… — Jej głos był przytłumiony.
— Cofnij się, mała. Cofnij się. — Grzmotnął trzy razy młotem w drzwi celi i te, z wyrwanym zamkiem, runęły do środka. Zataczając się wpadł do celi i zderzył się z jakąś postacią.
— Jiz? — wysapał, z trudem chwytając powietrze. — Przepraszam cię… Przechodziłem. Pomyślałem, że wpadnę.
— Gully, w imię…
— Tak, tak. Cholery można dostać jak się tu do ciebie idzie, wiesz? Szybciej. Wychodź, mała. Wychodź. — Wyciągnął ją z celi. — Nie możemy przebijać się przez biura. Nie lubią mnie tam. Którędy do twoich Sanitariatów?
— Gully, jesteś szalony.
— Cała Ćwiartka jest ciemna. Zmiażdżyłem kabel zasilający. Mamy pięćdziesiąt procent szans. Ruszaj, mała. Ruszaj.
Popchnął ją potężnie. Poprowadziła go korytarzami do automatycznych komór żeńskich Sanitariatów. Podczas gdy mechaniczne ręce zdejmowały z nich ubranie, mydliły ich, moczyły, spryskiwały i dezynfekowały, Foyle jeździł dłońmi po ścianach, szukając po omacku szklanej tafli medycznego okienka obserwacyjnego. Znalazłszy je machnął młotem i rozbił w kawałki.
— Przechodź, Jiz.
Popchnął dziewczynę przez okienko i sam przecisnął się za nią. Oboje byli rozebrani do naga, wysmarowani mydłem, pokaleczeni odłamkami szkła i krwawili. Foyle, ślizgając się i rozbijając o niewidoczne w ciemnościach przeszkody, szukał drzwi, przez które wchodzili tu oficerowie medyczni.
— Nie mogę znaleźć drzwi, Jiz. Drzwi z kliniki. Ja…
— Sza…!
— Ale…
— Cicho, Gully.
Namydlona dłoń znalazła jego usta i zacisnęła się na nich. Druga dłoń wpiła się tak mocno w jego ramię, że paznokcie przebiły mu skórę. Poprzez wrzawę dochodzącą z jaskiń przebijał stukot kroków zdających się rozlegać tuż tuż. Przez komory Sanitariatów biegli po omacku Strażnicy. Podczerwone oświetlenie nie zostało jeszcze naprawione.
— Mogą zauważyć okno — syknęła Jisbella. — Cicho.
Przykucnęli na podłodze. Kroki tupotały po komorach w oszałamiającym tempie. Potem oddaliły się.
— Poszli sobie — wyszeptała Jisbella. — Ale zaraz wrócą z reflektorami. Chodź, Gully. Wychodzimy.
— Ale drzwi do kliniki, Jiz. Zdaje mi się…
— Żadnych drzwi tu nie ma. Korzystają ze spiralnych schodów i kiedy wychodzą, wciągają je na górę. Oni również pomyśleli o tej drodze ucieczki. Będziemy musieli poszukać wyciągu pralni. Bóg jeden wie, co z tego wszystkiego wyniknie. Och, Gully, ty wariacie! Ty kompletny wariacie!
Przeleźli przez okienko obserwacyjne z powrotem do komór. Szukali w ciemnościach wyciągu, którym zabierane były stare ubrania i podawane nowe, a mechaniczne ręce ponownie mydliły ich, spryskiwały i dezynfekowały. Nic nie mogli znaleźć. Wtem miauczenie syreny, odbijając się echem po jaskiniach, wyciszyło wszystkie inne dźwięki. Zapadła cisza równie przytłaczająca jak i ciemność.
— Tropią nas G-fonem, Gully.
— G… czym?
— Geofonem. Wykrywa szept przez pół mili litej skały. Syrena była sygnałem do wyciszenia.
— A wyciąg pralni?
— Nie mogę go znaleźć.
— No to chodź.
— Gdzie?
— Uciekamy.
— Dokąd?
— Nie wiem, ale nie dam się złapać klawiszom. Trochę gimnastyki dobrze ci zrobi.
Znowu popchnął Jisbellę przed sobą i potykając się co chwila pobiegli dysząc przez czerń korytarza prowadzącego w dół, do najgłębiej położonych partii Południowej Ćwiartki. Jisbella upadła dwa razy, zawadzając o występy ściany na zakrętach. Foyle objął prowadzenie i biegł trzymając przed sobą jak antenę, trzonek kowalskiego młota. Nagle zderzył się ze ścianą i zdał sobie sprawę, że dotarli do końca ślepego korytarza. Znaleźli się w pułapce.
— Co teraz?
— Nie wiem. To mi też wygląda na ślepą uliczkę moich pomysłów. Wrócić nie możemy na pewno. Sprałem w biurze Dagenhama. Nienawidzę tego faceta. Wygląda jak etykieta na buteleczce z trucizną. Masz jakąś myśl, mała?
— Och, Gully… Gully — zaszlochała Jisbella.
— Liczyłem na twoje pomysły. „Koniec z bombami”, mówiłaś. Teraz chciałbym mieć jedną. Mógłbym… Chwileczkę. — Dotknął wilgotnej ściany, o którą się opierali. Pod palcami wyczuł karbowaną szachownice murarskich spoin. — Komunikat od G. Foyla: „To nie jest naturalna ściana jaskini. To jest sztuczny mur. Z cegły i kamieni. Czuję”.
— Tak? — Jisbella pomacała ścianę.
— To by znaczyło, że korytarz tu się nie kończy. Biegnie dalej. Zamurowali go. Odcięli drogę.
Odepchnął Jisbellę od muru, przyłożył ręce do ziemi, aby natrzeć namydlone dłonie piaskiem i zaczął walić młotem w ścianę. Walił jednostajnym rytmem, chrząkając i posapując. Stalowy młot uderzał w mur z głuchym odgłosem, jaki wydają zderzające się pod wodą kamienie.
— Nadchodzą — powiedziała Jiz. — Słyszę ich.
Głuchy łomot ciosów przeszedł w odgłosy kruszenia i miażdżenia. Najpierw rozległ się cichy szmer, a potem ruszyła lawina kamyków i pokruszonej zaprawy. Foyle zdwoił wysiłki. Wtem usłyszeli rumor i twarze owiał im prąd lodowatego powietrza.
— Przebite — wymamrotał Foyle.
Zaatakował z wściekłością krawędzie wybitej w murze dziury. Wokół fruwały cegły, kamienie i okruchy starej murarskiej zaprawy. Foyle przerwał i zawołał do Jisbelli.
— Spróbuj.
Odrzucił młot, pochwycił dziewczynę wpół i podniósł ją do ziejącego na wysokości piersi otworu. Wydała okrzyk bólu, próbując przecisnąć się przez ostre krawędzie. Foyle pchał ją bezlitośnie, aż przepchnął ramiona i biodra. Puścił nogi dziewczyny i słuchał jak spadała z drugiej strony muru.
Podciągnął się sam na rękach i przecisnął przez poszczerbioną wyrwę. Spadł z łoskotem na stertę cegieł i pokruszonej zaprawy, czując po drodze jak ręce Jisbelli próbują złagodzić jego upadek. Znaleźli się oboje w lodowatej czerni niezamieszkałych pieczar Gouffre Martel… całe mile niezbadanych grot i jaskiń.
— Na Boga, jednak nam się udało — stęknął Foyle.
— Nie wiadomo, czy jest stąd jakieś wyjście, Gully. — Jisbella trzęsła się z zimna. — Może to tylko ślepy zaułek odgrodzony murem od szpitala?
— Musi być wyjście.
— Nie wiadomo, czy potrafimy je znaleźć.
— Musimy je znaleźć. Chodźmy mała.
Ruszyli na oślep w czerń. Foyle zdarł z głowy bezużyteczne gogle noktowizyjne. Wpadali na krawędzie i załomy skalne, uderzali głowami o niskie sklepienia, staczali się po pochyłościach i stromych, kamiennych stopniach. Przelazłszy przez ostrą jak brzytwa grań wydostali się na płaską równinę i ziemia uciekła im spod nóg. Upadli ciężko na szkliste podłoże. Foyle pomacał rękoma wokół siebie i dotknął ziemi językiem.
— Lód — mruknął. — To dobry znak. Jesteśmy w lodowej grocie, Jiz. To podziemny lodowiec.
Podnieśli się drżąc z zimna i stawiając szeroko nogi ruszyli po śliskiej tafli, która tworzyła się od tysiącleci w mrocznej otchłani Gouffre Martel. Po jakimś czasie dotarli do lasu kamiennych sopli, jaki uformowały sterczące w górę z postrzępionego podłoża stalagmity i stalaktyty zwisające w dół ze sklepień. Wibracje towarzyszące każdemu stąpnięciu udzieliły się ogromnym stalaktytom; z góry spadać na nich zaczęły z łoskotem ciężkie, kamienne włócznie. Na skraju lasu Foyle zatrzymał się, wyciągnął przed siebie ręce i szarpnął. Dał się słyszeć czysty, metaliczny dźwięk. Foyle poszukał ręki Jisbelli i wsunął jej w dłoń długi, zwężający się ku dołowi stożek stalagmitu.
— Laseczka — mruknął. — Używaj jej tak, jak to robią ślepcy.
Wyłamał sobie drugi stalagmit i ruszyli przed siebie postukując, macając i potykając się w ciemnościach. Nie dochodził ich żaden odgłos prócz galopu panicznego strachu… własnych przerywanych oddechów, przyspieszonego bicia serc, stukotu kamiennych lasek, kapania licznych kropel wody i odległego szumu podziemnej rzeki przepływającej pod Gouffre Martel.
— Nie tędy, mała. — Foyle trącił Jisbellę w ramie. — Bardziej na lewo.
— Masz choć najmniejsze pojecie dokąd się kierować, Gully?
— W dół, Jiz. Idziemy każdym pochyleniem, które prowadzi w dół.
— Masz jakiś pomysł?
— Mam. Niespodzianka, niespodzianka. Mózg zamiast bomb.
— Mózg zamiast… — Jisbella wybuchnęła histerycznym śmiechem. — Wpadłeś jak bomba do Ćwiartki Południowej wymachując kowalskim młotem i t… tto ma być t… ten twój mmózg zamiast b… b… b… — Wyła i skręcała się ze śmiechu nie mogąc go opanować, dopóki Foyle nie chwycił jej za ramiona i nie potrząsnął.
— Zamknij się, Jiz. Jeśli tropią nas G-fonem, to usłyszeliby ciebie z Marsa.
— P… Przepraszam, Gully. Przepraszam. Ja… — Wzięła głęboki oddech. — Dlaczego mamy iść w dół?
— Do rzeki; tej, którą cały czas słyszymy. Musi przepływać gdzieś blisko. Wypływa pewnie z topniejącego lodowca.
— Do rzeki?
— To jedyna pewna droga prowadząca na zewnątrz. Musi gdzieś wypływać z góry. Popłyniemy.
— Gully, tyś oszalał!
— O co chodzi, kurczę? Nie umiesz pływać?
— Pływać umiem, ale…
— No to musimy spróbować. Musimy, Jiz. Chodź.
Podczas gdy szum rzeki z każdą chwilą narastał, oni zaczęli opadać z sił. W końcu Jisbella zatrzymała się dysząc ciężko.
— Gully, musze odpocząć.
— Nie przystawaj. Jest za zimno.
— Już nie mogę.
— Nie zatrzymuj się. — Namacał jej ramię.
— Zabierz te łapy — krzyknęła rozwścieczona. W jednej chwili przemieniła się w sekutnicę. Puścił ją, zdumiony tym nagłym wybuchem.
— Co ci się stało? Głowa do góry, Jiz. Jestem zdany na ciebie.
— Co? Mówiłam przecież, że musimy planować… opracować ucieczkę…, a teraz wpędziłeś nas w sytuacje bez wyjścia.
— Sam byłem w sytuacji bez wyjścia. Dagenham chciał mi zmienić cele. Nie mielibyśmy już Linii Szeptu. Musiałem, Jiz… no i wydostaliśmy się, może nie?
— Z czego się wydostaliśmy? Zagubieni w Gouffre Martel. Szukający jakiejś cholernej rzeki, żeby się w niej utopie. Jesteś idiotą, Gully i ja też jestem idiotką, że dałam ci się w to wrobić. Niech cię diabli porwą! Niech cię diabli! Sprowadzasz wszystko do swojego imbecylskiego poziomu i mnie też do niego sprowadziłeś. Uciekaj. Walcz. Grzmoć. To wszystko, na co cię stać. Bij, łam, wysadzaj. Burz… Gully!
Jisbella krzyknęła. W ciemnościach rozległ się zgrzyt obruszonego kamienia i jej krzyk zaczął zamierać gdzieś w dole coraz to niżej i niżej, aż urwał się wraz z głośnym pluskiem. Foyle słyszał jak jej ciało uderza o wodę. Skoczył do przodu, krzycząc — Jiz! — i zachwiał się nad krawędzią przepaści.
Runął w dół i z oszałamiającym wstrząsem grzmotnął plackiem o wodę. Lodowata rzeka zamknęła się nad nim i nie wiedział już gdzie góra, a gdzie dół. Miotając się i dusząc czuł, jak wartki nurt wlecze go po lodowatej, oślizłej skale i po chwili, puszczając bąbelki z ust, wyniesiony został na powierzchnię. Krztusił się i krzyczał. Usłyszał odpowiedź Jisbelli. Jej głos był słaby i zagłuszany przez ryk potoku. Popłynął z prądem, próbując ją dogonić.
Krzyczał bez przerwy, słysząc głos dziewczyny coraz to cichszy i cichszy. Ryk wzmógł się i nagle Foyle runął w dół wodospadu wraz z syczącym płatem wody. Zanurkował do samego dna głębokiego rozlewiska i walcząc zawzięcie z otaczającym go żywiołem, jeszcze raz wypłynął na powierzchnię.
Wir cisnął nim o zimne ciało uczepione kurczowo gładkiej, skalnej ściany.
— Jiz!
— Gully! Dzięki Bogu!
Przywarli do siebie na chwilę opierając się rwącemu prądowi.
— Gully… — wykrztusiła Jisbella — Przepływa tedy.
— Rzeka?
— Tak.
Czepiając się ściany ominął dziewczynę i wymacał wlot podwodnego tunelu. Prąd wsysał ich do niego.
— Trzymaj się — wysapał Foyle. Badał skałę po prawej i po lewej stronie kanału. Kamienne ściany otaczające rozlewisko były gładkie i bez występów.
— Nie damy rady wspiąć się na górę. Musimy przepłynąć.
— Tam nie ma powietrza, Gully. Nie ma powierzchni.
— Nie cały czas. Wstrzymamy oddechy.
— Tunel może być dłuższy niż zdołamy powstrzymać się od oddychania.
— Musimy ryzykować.
— Nie mogę.
— Musisz. Innej drogi nie ma. Napompuj płuca. Trzymaj się mnie.
Wspierając się wzajemnie w wodzie i oddychając głęboko, napełniali płuca powietrzem. Foyle popchnął lekko Jisbellę w kierunku podwodnego tunelu.
— Płyń pierwsza. Będę tuż za tobą… Pomogę, jak będziesz miała kłopoty.
— Kłopoty! — krzyknęła Jisbella trzęsącym się głosem. Zanurzyła się i pozwoliła, aby prąd wessał ją do tunelu. Foyle zanurkował za nią. Rwąca woda wciągała ich głębiej i głębiej miotając obojgiem o szklisto gładkie ściany kanału. Foyle płynął tuż za Jisbellą, czując, jak jej młócące wodę nogi grzmocą go po głowie i ramionach.
Mknęli przez zdający się nie mieć końca tunel. Rozsadzało im już płuca, a ślepe oczy wychodziły z orbit, gdy wtem znowu dał się słyszeć ryk i pokazała się powierzchnia. Mogli zaczerpnąć tchu. Zamiast wypolerowanych przez wodę ścian tunelu mieli teraz wokół siebie postrzępione skały. Foyle złapał Jisbellę za nogę i uczepił się sterczącego z brzegu skalnego występu.
— Musimy tu wyleźć z rzeki — krzyknął.
— Co?
— Musimy się wspiąć na górę. Słyszysz ten ryk, tam przed nami? To katarakty. Progi. Rozedrze nas na strzępy. Wyłaź, Jiz.
Była zbyt wyczerpana, aby wspiąć się na brzeg. Wypchnął jej ciało w górę, na skały i sam poszedł w jej ślady. Leżeli na ociekających wodą kamieniach nie mając nawet siły na rozmowę. W końcu Foyle stanął chwiejnie na nogi.
— Musimy iść dalej — powiedział. — Wzdłuż rzeki. Gotowe?
Nie miała siły odpowiedzieć. Nie miała siły zaprotestować. Pomógł jej wstać i ruszyli przez ciemność potykając się co chwila i starając trzymać się brzegu strumienia. Trawersowali gigantyczne głazy usypane w stosy, wznoszące się jak dolmeny, przemieszane, rozrzucone w labirynt. Kluczyli miedzy nimi i krążyli, aż zgubili rzekę. Nie słyszeli już jej w ciemnościach; nie mogli do niej wrócić. Nie mogli nigdzie wrócić.
— Zabłądziliśmy… — mruknął Foyle z rozgoryczeniem. — Znowu zabłądziliśmy. Tym razem na dobre. Co teraz zrobimy?
Jisbella zaczęła płakać. Wydawała z siebie bezradne, a zarazem rozwścieczone dźwięki. Foyle zatrzymał się i usiadł, pociągając ją za sobą.
— Może masz i rację, mała — powiedział apatycznie. — Może i jestem cholernym durniem. Wpędziłem nas oboje w te pułapkę, z której nie można się jauntować i leżymy.
Nie odpowiedziała.
— Tyle pracy myślowej. Od cholery edukacji, której mi udzielałaś. Wszystko na nic. — Zawahał się. — Nie uważasz, że powinniśmy po własnych śladach pójść z powrotem do szpitala?
— Nigdy nam się to nie uda.
— Chyba nie. Ćwiczyłem sobie tylko mózg. Może powinniśmy podnieść wrzawę? Narobić tyle hałasu, żeby wykryli nas G-fonem?
— Nigdy nas nie usłyszą… Nigdy nas tu nie znajdą.
— Możemy narobić wystarczająco dużo hałasu. Możesz mnie na przykład trochę pomaltretować. Oboje będziemy mieli przyjemność.
— Zamknij się.
— Co za bryndza! Padł na plecy, uderzając głową o kępkę miękkiej trawy. — Na pokładzie „Nomada” miałem chociaż jakąś szansę. Było tam jedzenie i widziałem gdzie idę. Mogłem… — urwał w pół zdania i poderwał się do pozycji siedzącej. — Jiz!
— Nie gadaj tyle.
Pomacał grunt pod sobą i wydarł paznokciami kępkę darni z paroma grudkami ziemi. Podsunął gwałtownym ruchem dłoń pod nos Jisbelli.
— Powąchaj to — roześmiał się. — Posmakuj. To trawa, Jiz. Ziemia i trawa. Musimy być na zewnątrz Gouffre Martel.
— Co?
— Na dworze jest noc. Czarna jak smoła. Pochmurna. Wyszliśmy z jaskiń nie wiedząc nawet o tym. Jesteśmy na zewnątrz, Jiz! Udało się.
Zerwali się na nogi wytężając wzrok, słuchając, węsząc. Ciemności były nieprzeniknione, ale słyszeli cichy poświst nocnego wiatru, a do ich nozdrzy dolatywała słodka woń zielonych roślin. Gdzieś w oddali ujadał pies.
— Mój Boże, Gully — wyszeptała niedowierzająco Jisbella.
— Masz rację. Wyszliśmy z Gouffre Martel. Pozostało nam tylko poczekać na świt.
Roześmiała się. Otoczyła go ramionami i ucałowała, a on oddał jej uścisk. Paplali w uniesieniu. Osunęli się znowu na miękką trawę, ale podnieceni, niecierpliwi nie byli zdolni do odpoczynku — całe życie przed nimi.
— Cześć Gully, kochany Gully. Cześć Gully. Nareszcie.
— Czołem, Jiz.
— Mówiłam ci, że się kiedyś spotkamy…, że niedługo, pewnego dnia. Mówiłam ci, kochany. I to jest właśnie ten dzień.
— Noc.
— Niech ci będzie noc. Ale koniec już z mruczeniem po nocy przez Linię Szeptu. Noc już się dla nas skończyła, Gully, mój drogi.
Nagle uświadomili sobie, że są nadzy i już nierozdzieleni leżą obok siebie. Jisbella zamilkła, ale nie uczyniła żadnego ruchu. Objął ją prawie ze złością i otoczył pożądaniem, które było nie mniejsze niż jej.
Gdy przyszedł świt, zobaczył, że jest śliczna: wysoka i szczupła, o podpalano rudych włosach i zmysłowych ustach.
Ale kiedy przyszedł świt, zobaczyła jego twarz.
Herley Baker, doktor nauk medycznych, miał małą praktykę ogólną w Montanie-Oregonie, która była legalna i przynosiła dochody ledwo pokrywające koszta zakupu oleju napędowego, jaki doktor przepalał każdego weekendu, uczestnicząc w cieszących się wielką popularnością na Saharze rajdach ciągniczków do zbioru winorośli. Jego właściwe dochody płynęły z Fabryki Potworów w Trenton, do której Baker jauntował się każdego Poniedziałku. Środy i Piątku w nocy. Tam, za kolosalne honoraria i bez zadawania zbędnych pytań, powoływał Baker do życia potworności na użytek przemysłu rozrywkowego oraz przefasonowywał skórą, mięśnie i kości na zlecenie półświatka.
Przypominający z wyglądu męską położną Baker siedział teraz na ocienionej werandzie swojej rezydencji w Spokane, słuchając Jiz McQueen kończącej właśnie opowieść o swej ucieczce.
— Kiedy po wyjściu z Gouffre Martel znaleźliśmy się na otwartej przestrzeni, poszło już łatwo. Natrafiliśmy na jakiś domek myśliwski, włamaliśmy się do środka i zabraliśmy stamtąd trochę ubrań. Były tam też strzelby… śliczne, stare, stalowe rzeczy do zabijania materiałem wybuchowym. Zabraliśmy je i sprzedaliśmy paru miejscowym. Pieniędzmi opłaciliśmy przejazd do najbliższej jauntrampy, którą pamiętaliśmy.
— Do której?
— Biarritz.
— Podróżowaliście nocą, co?
— Ma się rozumieć.
— Zrobiliście coś z twarzą Foyla?
— Próbowałam robić mu makijaż, ale to nic nie pomagało. Ten cholerny tatuaż ciągle wyłaził. Potem kupiłam ciemny surogat i spryskałam mu nim twarz.
— Pomogło?
— Nie — powiedziała ze złością Jiz. — Trzeba trzymać gębę na kłódkę, bo inaczej surogat pęka i łuszczy się. Foyle nie mógł się powstrzymać od gadania. Nigdy tego nie potrafił. To było piekło.
— Gdzie on teraz jest?
— Sam Quatt ciąga go za sobą.
— Myślałem, że Sam skończył już z działalnością przestępczą.
— Bo skończył — powiedziała ponuro Jisbella. — Ale ma wobec mnie dług do spłacenia. Opiekuje się Foylem. Krążą jauntując, żeby być ciągle przed glinami.
— Ciekawe — mruknął Baker. — W życiu nie widziałem przypadku tatuażu. Myślałem, że to wymarła umiejętność. Włączyłbym go do mojej kolekcji. Wiesz, że zbieram osobliwości, Jiz?
— Wszyscy wiedzą o tym twoim zoo w Trenton. Jest upiorne.
— W zeszłym miesiącu trafiła mi się autentyczna bratnia cysta — zaczął z zapałem Baker.
— Nie chcę tego słuchać — przerwała mu Jiz. — I nie chcę, żeby Foyle znalazł się w twoim zwierzyńcu. Czy potrafisz usunąć mu to z twarzy? Oczyścić ją? On mówi, że w Szpitalu Generalnym mieli z tym twardy orzech do zgryzienia.
— Nie mają mojego doświadczenia, kochanie. Hmmm. Coś mi się przypomina, że czytałem kiedyś… gdzieś. Gdzie to ja…? Poczekaj chwilkę. — Baker wstał i zniknął z cichutkim cmoknięciem. Jisbella przechadzała się nerwowo po werandzie, dopóki Baker nie pojawił się ponownie w dwadzieścia minut później z postrzępioną książką pod pachą i wyrazem tryumfu na twarzy.
— Mam — powiedział. — Widziałem ją trzy lata temu w antykwariacie w Caltech. Możesz podziwiać moją pamięć.
— Do diabła z twoją pamięcią. Co z jego twarzą?
— Da się zrobić. — Baker przerzucał sfatygowane stronice i medytował. — Tak, da się zrobić. Indygotynowy kwas dwusulfonowy. Kwas będę mógł zsyntetyzować, ale… — Baker zamknął książkę i zdecydowanie kiwnął głową. — Potrafię to zrobić. Tylko, że chyba szkoda ruszać taką twarz, jeśli jest tak wyjątkowa jak ją opisujesz.
— Zsiądziesz ty z tego swojego konika? — wykrzyknęła z irytacją w glosie Jisbella. -Jesteśmy trefni, rozumiesz? Jesteśmy pierwszymi, którym udało się wyrwać z Gouffre Martel. Gliny nie spoczną, dopóki nie wpakują nas tam z powrotem. To jest dla nich zadanie ekstra-specjalne.
— Ale…
— Jak myślisz, ile czasu możemy przebywać z Foylem poza Gouffre Martel, uganiając się wszędzie z tą wytatuowaną twarzą?
— O co się tak złościsz?
— Ja się nie złoszczę. Ja wyjaśniam.
— W zoo byłby szczęśliwy — perswadował Baker. — I byłby tam bezpieczny. Umieściłbym go w tym pomieszczeniu obok dziewczyny cyklopki…
— Zoo odpada i to definitywnie.
— W porządku, moja droga. Ale dlaczego martwisz się, że złapią Foyla? Przecież to nie będzie miało nic wspólnego z tobą.
— Co cię obchodzi o co ja się martwię? Proszę cię o przysługę. Płacę i wymagam.
— To będzie sporo kosztowało, a ja cię lubię. Próbuje oszczędzić ci wydatków.
— Akurat.
— No, to jestem ciekawy.
— Powiedzmy więc, że robię to z wdzięczności. Pomógł mi, teraz ja pomagam jemu.
Baker uśmiechnął się cynicznie.
— Pomóżmy mu więc, dając mu nową, inaczej napiętnowaną twarz.
— Nie.
— Tak myślałem. Chcesz, żeby oczyścić mu twarz, bo jesteś jej ciekawa.
— Idź do diabła, Baker. Zrobisz to, czy nie?
— Za pięć tysięcy.
— Podaj kosztorys.
— Tysiąc za zsyntetyzowanie kwasu. Trzy tysiące za operacje. A tysiąc za…
— Twoją ciekawość?
— Nie, moja droga. — Baker uśmiechnął się znowu. — Tysiąc za znieczulenie.
— A po co znieczulenie?
Baker ponownie otworzył starodawną książkę.
— Mam wrażenie, że to bolesny zabieg. Wiesz, w jaki sposób tatuowano? Brało się igłę, maczało w barwniku i wbijało w skórę. Żeby wywabić ten barwnik, musze przelecieć igłą po jego twarzy por po porze, zapuszczając w każdy z nich indygotynowy kwas dwusulfonowy. To będzie bolało.
Oczy Jisbelli zabłysły.
— A możesz to robić bez znieczulenia?
— Ja mogę, ale Foyle.
— Do diabła z Foylem. Płace cztery tysiące. Żadnego znieczulenia, Baker. Niech Foyle pocierpi.
— Jiz! Nawet nie wiesz na co go skazujesz.
— Wiem. Niech cierpi — roześmiała się tak dziko, że przestraszyła Bakera. — Niech jego twarz i jemu sprawi cierpienie.
Fabryka Potworów Bakera mieściła się w okrągłym, piętrowym budynku z cegły, który, zanim jaunting nie zniósł zapotrzebowania na kolejki podmiejskie, był niegdyś parowozownią na stacji przetokowej. Starożytna, opleciona bluszczem parowozownia wznosiła się nie opodal trentońskich szybów rakietowych i jej tylne okna wychodziły na ich wyloty, tryskające w górę wiązkami antygrawitacyjnymi. Dzięki temu rekonwalescenci doktora Bakera mogli urozmaicać sobie czas, obserwując sunące bezgłośnie w górę i w dół tych wiązek statki kosmiczne o jarzących się iluminatorach, mrugających światłach pozycyjnych i zdających się falować kadłubach, po których, w wyniku odprowadzenia do atmosfery nagromadzonego tam podczas podróży przez kosmos ładunku elektrostatycznego pełgały ognie Świętego Elma.
W podziemiach Fabryki mieściło się zoo Bakera, w którym trzymał on osobliwości anatomiczne, wybryki natury oraz potwory zakupione i (lub) porwane. Baker, podobnie jak reszta jego świata, oddany był tym stworom bez reszty i spędzał z nimi długie godziny rozkoszując się widokiem ich wynaturzeń tak, jak inni ludzie chłoną piękno sztuki. Na parterze parowozowni znajdowały się sypialnie dla rekonwalescentów, laboratoria, pokoje personelu i kuchnia. Piętro zajmowały sale operacyjne.
W jednej z nich, małej salce, w której przeprowadzano zazwyczaj eksperymenty na siatkówce oka, Baker pracował nad twarzą Foyla. Pochylony nad stołem operacyjnym, oświetlonym przez sfatygowaną baterię lamp operacyjnych, pracował metodycznie, uderzając małym, stalowym młoteczkiem w platynową igłę. Posuwał się po wzorze starego tatuażu zdobiącego twarz Foyla, wyszukując każdą, najmniejszą bliznę na skórze i wprowadzając w nią igłę. Głowa Foyla ściśnięta była w imadle, ale ciało pozostawało nieskrępowane. Jego mięśnie drgały spazmatycznie przy każdym uderzeniu młotka, tułowiem jednak nie poruszał. Trzymał się kurczowo krawędzi stołu operacyjnego.
— Samokontrola — wycedził przez zaciśnięte zęby. — Chciałaś mnie nauczyć panowania nad sobą, Jiz. Ćwiczę. — Skrzywił się z bólu.
— Nie ruszaj się — nakazał Baker.
— Czynię wysiłki, żeby nie parsknąć śmiechem.
— Nieźle się trzymasz, synu — odezwał się Sam Quatt głosem człowieka, któremu zbiera się na wymioty. Zerknął z ukosa na zawziętą twarz Jisbelli. — Co o tym myślisz, Jiz?
— Uczy się.
Baker kontynuował wbijanie igły i uderzanie jej młotkiem.
— Słuchaj, Sam — wymamrotał ledwo dosłyszalnie Foyle — Jiz mówiła mi, że masz prywatny statek. Zbrodnia popłaca, co?
— A żebyś wiedział, popłaca. Mam mały, czteroosobowy stateczek. Dwusilnikowy. Z tych, co to je nazywają Saturnowy Weekendowicz.
— Dlaczego akurat Saturnowy Weekendowicz?
— Bo weekend na Saturnie trwałby dziewięćdziesiąt dni, a statek może zabrać żywności i paliwa na trzy miesiące.
— Takiego mi właśnie trzeba — mruknął Foyle. Skrzywił się i zaraz zapanował nad sobą. — Sam, chce go wynająć.
— Po co?
— Coś wystrzałowego.
— Legalnego?
— Nie.
— A więc to nie dla mnie, synu. Mam zszarpane nerwy. Przekonałem się o tym jauntując z tobą w kółko o krok przed glinami. Wycofuję się na dobre. Chcę tylko spokoju.
— Zapłacę pięćdziesiąt tysięcy. Nie chcesz pięćdziesięciu tysięcy? Mógłbyś na ich liczeniu spędzać niedziele.
Igła kłuła bezlitośnie. Ciało Foyla drgało przy każdym uderzeniu.
— Mam już pięćdziesiąt tysięcy. Mam dziesięć razy tyle w gotówce w banku wiedeńskim. — Quatt sięgnął do kieszeni i wydobył z niej kółko z błyszczącymi, radioaktywnymi kluczami. — Ten jest od banku. Ten od mojego mieszkania w Joburg. Dwadzieścia pokoi; dwadzieścia akrów. Ten tutaj jest od mojego Weekendowicza stojącego w Montauk. Nie skusisz mnie, synu. Wycofałem się, gdy byłem jeszcze na fali. Teraz jauntuję z powrotem do Joburg i szczęśliwie przeżywam resztę mych dni.
— Daj mi Weekendowicza. Możesz siedzieć sobie bezpiecznie w Joburg i tylko inkasować.
— Kiedy mam inkasować?
— Jak wrócę.
— Chcesz dostać mój statek na kredyt i za obietnicę zapłaty?
— Gwarantuje.
— Co gwarantujesz? — prychnął Quatt.
— To robota ratownicza w asteroidach. Statek o nazwie „Nomad”.
— Co jest na tym „Nomadzie”? Skąd wiesz, że akcja ratownicza będzie opłacalna?
— Nie wiem.
— Kłamiesz.
— Nie wiem — mruknął uparcie Foyle. — Ale musi tam być coś cennego. Spytaj Jiz.
— Słuchaj no — powiedział Quatt. — Nauczę cię czegoś. Robimy legalne interesy, rozumiesz? Nie napadamy i nie wdajemy się w jakieś drobne spekulacje. Już tego nie robimy. Wiem co kombinujesz. Masz coś soczystego, ale z nikim nie chcesz się tym dzielić. Dlatego żebrzesz o przysługę…
Foyle zwinął się pod igłą, ale wciąż pozostając we władzy swojego opętania, zmuszony był powtórzyć:
— Nie wiem, Sam. Spytaj Jiz.
— Jeśli masz godziwy interes, czyń godziwe propozycje — rzucił Quatt ze złością. — Nie krąż dookoła jak jakiś cholerny, tatuowany tygrys, który tylko patrzy jakby tu rzucić się na ofiarę. Jesteśmy jedynymi przyjaciółmi jakich masz. Nie próbuj nas oszukiwać i kręcić…
Przerwał Quattowi krzyk, który wyrwał się z ust Foyla.
— Nie ruszaj się — powiedział roztargnionym głosem Baker. — Kiedy krzywisz twarz, nie mogę prawidłowo wprowadzić igły. — Tu posłał Jisbelli surowe, przeciągłe spojrzenie. Usta jej drżały. Gwałtownym ruchem otworzyła torebkę i wyciągnęła z niej dwa banknoty po 500 r. Rzuciła je na stolik obok zlewki z kwasem.
— Poczekamy na zewnątrz — powiedziała.
Zemdlała na korytarzu. Quatt zaciągnął ją do krzesła i poszukał pielęgniarki, która ocuciła dziewczynę aromatycznym amoniakiem. Jisbella zaczęła płakać tak gwałtownie, że Quatt przestraszył się. Odprawił pielęgniarką i kręcił się w pobliżu, dopóki szlochanie nie ustało.
— Co, u diabła, jest grane? Co miały znaczyć te pieniądze?
— To były krwawe pieniądze.
— Że co?
— Nie chcę o tym mówić.
— Dobrze się czujesz?
— Nie.
— Mogę coś dla ciebie zrobić?
— Nie.
Nastąpiła długa pauza, po czym Jisbella spytała słabym głosem:
— Zrobisz ten interes z Gullym?
— Ja? Nie. Szansę powodzenia wyglądają mi tu na tysiąc do jednego.
— Na tym „Nomadzie” musi być coś wartościowego. Inaczej Dagenham nie prześladowałby tak Gully’ego.
— Nadal mnie to nie interesuje. A ciebie?
— Mnie? Mnie też nie. Nie chcę mieć już nic wspólnego z Gully Foylem.
Po następnej chwili milczenia Quatt spytał:
— Mogę już iść do domu?
— Ciężko było, prawda Sam?
— Z tysiąc razy myślałem, że skonam niańcząc tego tygrysa.
— Przepraszam cię, Sam.
— Naszło mnie to po tym, co ci zrobiłem, kiedy gliny capnęły cię w Memfis.
— To oczywiste, że mnie wtedy zostawiłeś, Sam.
— Zawsze robimy to co jest oczywiste, tylko czasami nie powinniśmy tego robić.
— Wiem, Sam, wiem.
— I potem spędzasz resztę życia próbując naprawić swój błąd. Tak sobie myślę, że jestem teraz szczęśliwy, Jiz. Dziś wieczorem udało mi się wyrównać ten rachunek. Mogę już iść do domu?
— Z powrotem do Joburg wieść szczęśliwe życie?
— Uhum.
— Nie zostawiaj mnie jeszcze samej, Sam. Wstydzę się sama siebie.
— Dlaczego?
— Bo byłam okrutna dla głupich zwierząt.
— Co to ma znaczyć?
— Nieważne. Posiedź ze mną troszeczkę. Opowiedz mi o tym swoim szczęśliwym życiu. Co w nim takiego szczęśliwego?
— Dobrze — zgodził się Sam. — Szczęście to mieć wszystko, czego się chciało będąc dzieciakiem. Jeśli w wieku pięćdziesięciu lat można mieć wszystko, czego się chciało mając piętnaście lat… — i Sam Quatt zaczął snuć opowieść o symbolach, ambicjach i frustracjach swego chłopięctwa, które wreszcie zaspokoił. Przerwał dopiero na widok wychodzącego z sali operacyjnej Bakera.
— Koniec? — spytała żywo Jiz.
— Koniec. Po zaaplikowaniu mu narkozy mogłem pracować szybciej. Bandażują mu teraz twarz. Wyjdzie za parę minut.
— Jest osłabiony?
— Oczywiście.
— Kiedy będzie można zdjąć bandaże?
— Za sześć albo siedem dni.
— I jego twarz będzie czysta?
— Myślałem, że nie interesujesz się jego twarzą, moja droga. Powinna być czysta. Nie wydaje mi się, żebym przeoczył jakąś plamkę pigmentu. Możesz podziwiać moją zręczność, Jisbello… moją dalekowzroczność również. Zamierzam postawić na wyprawę ratowniczą Foyla.
— Co? — Quatt wybuchnął śmiechem. — Podejmujesz ryzyko chociaż szansę mają się jak tysiąc do jednego, Baker? Miałem cię za rozgarniętego.
— Bo jestem rozgarnięty. Ból był dla niego zbyt silny i mówił pod narkozą. Na pokładzie „Nomada” jest dwadzieścia milionów w platynowych sztabkach.
— Dwadzieścia milionów! — Sam Quatt pociemniał na twarzy i zwrócił się do Jisbelli. Ale ona również była wściekła.
— Nie patrz tak na mnie, Sam. Nie wiedziałam o tym. Przede mną też to ukrywał. Przysięgał, że nie ma pojęcia dlaczego Dagenham go prześladuje.
— Właśnie Dagenham mu o tym powiedział — wtrącił Baker. — To też mu się wymknęło.
— Zabiję go — powiedziała Jisbella. — Rozerwę go na strzępy moimi własnymi rękami i nie znajdziecie w jego tułowiu nic prócz czarnej zgnilizny. Będzie unikatem w twoim zoo, Baker. Proszę Boga, żeby oddał go w moje ręce.
Drzwi sali operacyjnej otworzyły się i dwóch pielęgniarzy wytoczyło z niej wózek, na którym, podrygując nieznacznie, leżał Foyle. Cała jego głowa była jedną wielką kulą bandaża.
— Jest przytomny? — spytał Quatt Bakera.
— Ja to załatwię — wybuchnęła Jisbella. — Powiem temu skur… Foyle!
Spod bandaży dała się słyszeć słaba odpowiedź Foyla. W momencie, gdy Jisbella, szykując się do szturmu, nabierała gwałtownie powietrza w płuca, jedna ze ścian szpitala zniknęła i rozległ się grzmot, który poderwał na nogi wszystkich obecnych. Cały budynek drżał w posadach od następujących jedna po drugiej eksplozji, a przez szczeliny w ścianach zaczęli wjauntowywać się z ulic umundurowani ludzie, niczym gawrony rzucające się na wnętrzności rozsiane po pobojowisku.
— Nalot! — krzyknął Baker. — Nalot!
— Jezu Chryste! — Wzdrygnął się Quatt.
Umundurowani ludzie roili się po całym budynku, krzycząc:
— Foyle! Foyle! Foyle! Foyle!
Baker zniknął z cmoknięciem. Jego asystenci jauntowali się również, porzucając wózek, na którym, machając nieporadnie rękami i nogami oraz wydając słabe dźwięki, spoczywał Foyle.
— To jakiś cholerny nalot! — Quatt potrząsnął Jisbellę za ramiona. — Uciekaj, dziewczyno, uciekaj!
— Nie możemy zostawić Foyla! — krzyknęła Jisbella.
— Opamiętaj się, dziewczyno! Uciekaj!
— Nie możemy uciekać bez niego!
Jisbella chwyciła za wózek i pchając go przed sobą pobiegła korytarzem. Quatt kłusował obok niej. Wrzaski w szpitalu stawały się coraz głośniejsze:
— Foyle! Foyle! Foyle!
— Zostaw go na miłość boską! — ponaglał Quatt. — Niech go sobie mają.
— Nie.
— Dziewczyno, jak nas złapią to koniec z nami.
— Nie możemy go zostawić.
Skręcili z poślizgiem za róg, wpadając w sam środek tłumu rekonwalescentów: trzepoczących skrzydłami ludzi-ptaków, pełzające po podłodze jak foki syreny, hermafrodyty, olbrzymów, pigmejów, dwugłowe bliźnięta, centaury oraz kwilącego sfinksa. Cała ta menażeria, przerażona, rzuciła się z pazurami na Jisbellę i Quatta.
— Ściągnij go z wózka! — wrzasnęła Jisbella.
Foyle niepewnie stanął na nogach. Jisbella chwyciła go pod ramię. Ciągnąc Foyla miedzy sobą, Sam z Jisbellą wpadli do sali wypełnionej osobliwościami czasowymi Bakera… obiektami o przyspieszonym poczuciu czasu, które miotały się po sali z oszałamiającą szybkością kolibrów, wydając przeszywające, nietoperzowe piski.
— Wyjauntuj go, Sam.
— Po tym jak próbował nas wykantować i nabrać?
— Nie możemy go zostawić. Teraz powinieneś już o tym wiedzieć. Wyjauntuj go do mieszkania Caistera!
Jisbella pomogła Samowi wziąć Foyla na barana. Osobliwości czasowe zdawały się wypełniać całą salę piszczącymi błyskawicami. Drzwi otworzyły się z trzaskiem. Przez pomieszczenie przeleciało ze skowytem z tuzin strzałek z pistoletów pneumatycznych, strącając w locie pacjentów czasowych. Quatta cisnęło plecami o ścianę. Puścił Foyla. Na jego skroni pojawił się granatowy siniak.
— Uciekaj stąd, do diabła — ryknął Quatt. — Już po mnie.
— Sam!
— Koniec ze mną. Nie mogę jauntować. Uciekaj, dziewczyno!
Próbując otrząsnąć się z oszołomienia, które czyniło go niezdolnym do jauntowania, Quatt wyprostował się i runął jak burza na spotkanie wpadającego do sali tłumu umundurowanych ludzi. Jisbella chwyciła Foyla pod ramię i pociągnęła go przez spiżarnię, klinikę, magazyn brudnej bielizny i dalej, na dół, starożytnymi schodami, które uginały się pod ich ciężarem i wyrzucały w górę tumany termiciego pyłu.
Zbiegli do piwniczki na wiktuały. Menażeria Bakera korzystając z zamieszania wydostała się ze swych cel i rzuciła do piwnic na podobieństwo pszczół, które w zaatakowanym ulu ponad miarę obżerają się miodem. Dziewczyna cyklopka smarowała sobie usta masłem, czerpiąc je pełnymi garściami z cebrzyka. Łypnęła na nich swoim jedynym okiem usytuowanym tuż nad nasadą nosa.
Jisbella, ciągnąc za sobą Foyla, przebiegła przez piwnicę z wiktuałami i wyważyła kopniakiem zamknięte na skobel drewniane drzwi. Potykając się, zbiegli po zmurszałych ze starości schodach i znaleźli się w pomieszczeniu spełniającym niegdyś rolę składziku na węgiel. Wstrząsy i wrzaski rozlegające się na górze brzmiały tu bardziej basowo i dudniąco. Widniejący w jednej ze ścian składziku wylot zsypu zagradzała żelazna krata zamknięta na dwie przerdzewiałe zasuwy. Jisbella położyła dłonie Foyla na zasuwach. Odciągnęli je wspólnymi siłami i przez zsyp na węgiel wygramolili się z piwnicy.
Znalazłszy się na zewnątrz Fabryki Potworów, przywarli do jej tylnej ściany. Ponad sobą mieli luki trentońskich szybów rakietowych i gdy tak stali dysząc, niezdolni dobyć z siebie głosu, Jisbella ujrzała frachtowiec ześlizgujący się po wiązce antygrawitacyjnej do oczekującego nań otworu. Iluminatory jarzyły się, a światła pozycyjne mrugały oświetlając tylną ścianę szpitala niczym jakiś niesamowity neon.
Z dachu szpitala rzuciła się jakaś postać. Był to Sam Quatt próbujący desperackiego lotu. Nie wiedząc co robić z rękoma i nogami poszybował w przestrzeń z zamiarem osiągnięcia bijącej w górę, antygrawitacyjnej wiązki najbliższego szybu, która przechwytując go w połowie drogi do ziemi złagodziłaby upadek. Wycelował idealnie. Wpadł w snop wiązki pod kątem prostym, znajdując się jeszcze siedemnaście stóp nad ziemią. Wiązka była wyłączona. Spadł i roztrzaskał się na krawędzi szybu.
Jisbella załkała. Wciąż bezwiednie trzymając Foyla pod ramie, pobiegła przez pokiereszowany beton do ciała Sama Quatta. Tam puściła Foyla i czule dotknęła głowy Quatta. Jej palce splamiła krew. Foyle szarpał bandaż, wydłubując w nim otwory na oczy. Mamrotał coś do siebie, słysząc szloch Jisbelli i krzyki dochodzące z fabryki Bakera. Pogmerał rękoma przy ciele Quatta, potem wstał i spróbował podnieść Jisbellę.
— Musimy już iść — wybełkotał. — Musimy się schować. Widzą nas.
Jisbella nawet nie drgnęła. Foyle zebrał wszystkie siły i postawił ją na nogi.
— Times Square — mruknął przyciszonym głosem. Jauntuj, Jiz!
Wokół nich pojawiły się umundurowane postacie. Foyle potrząsnął Jisbellę za ramie i jauntował się na Times Square, gdzie tłumy przebywających właśnie na ogromnej rampie jauntowców gapiły się w osłupieniu na ogromnego mężczyznę z białą kulą bandaża zamiast głowy. Rampa była wielkości dwóch boisk piłki nożnej. Foyle rozejrzał się naokoło, niewiele widząc przez przesłaniający mu oczy opatrunek. Nie dostrzegł ani śladu Jisbelli, mogła jednak gdzieś tu być. Podniósł głos do krzyku.
— Montauk, Jiz! Montauk! Rampa Kaprys!
Foyle jauntował się na ostatnim impulsie energii. Od Block Island wiał lodowaty, północno-wschodni wiatr, rozsiewając kruche kryształki lodu po rampie wkomponowanej w średniowieczne ruiny zwane „Szaleństwem Fischera”. Na rampie znajdowała się druga osoba. Foyle ruszył ku niej chwiejnym krokiem, brnąc pod wiatr gnający tumany śniegu. To była Jisbella. Wyglądała na zmarzniętą i zagubioną.
— Dzięki Bogu — wymamrotał Foyle. — Dzięki Bogu. Gdzie Sam trzyma swojego Weekendowicza? — potrząsnął Jisbellę za łokieć. — Gdzie Sam trzyma swojego Weekendowicza?
— Sam nie żyje.
— Gdzie on trzyma tego Saturnowego Weekendowicza?
— Odszedł. Sam odszedł. Już się nie będzie bał.
— Gdzie jest statek, Jiz?
— Na przystani, koło latarni morskiej.
— Chodź.
— Dokąd?
— Na statek Sama. — Foyle podsunął Jisbelli pod nos swoją wielką łapę. Na jego dłoni spoczywał pęk błyszczących kluczy.
— Zabrałem jego klucze. Chodź.
— Dał ci?
— Znalazłem je przy jego trupie i zabrałem.
— Hiena! — wybuchnęła śmiechem. — Kłamca… Rozpustnik… Tygrys… Hiena. Nowotwór złośliwy… Gully Foyle.
Niemniej jednak poszła za nim przez śnieżyce do Montauk Light.
Do trzech akrobatów w upudrowanych perukach, czterech obwieszonych ozdobami kobiet dźwigających pytony, dziecka o złocistych kędziorach i ustach cynika, zawodowego pojedynkowicza w średniowiecznej zbroi oraz człowieka ze sztuczną szklaną nogą — akwarium, w którym pływała złota rybka, Saul Dagenham powiedział:
— W porządku, operacja zakończona. Odwołać resztę i powiedzieć im, żeby zameldowali się w kwaterze Courier.
Towarzyszące show artystyczne jauntowało się i zniknęło. Regis Sheffield przetarł oczy.
— Co to za wariactwo, Dagenham? — spytał.
— Wstrząsnęło twoim prawniczym umysłem, co? Widziałeś cześć obsady naszej standardowej operacji ZFZK. Zabawa, Fantazja, Zamieszanie i Katastrofa. — Dagenham zwrócił się do Presteigna uśmiechając się doń swoim uśmiechem denata. — Jeśli chcesz, Presteignie, zwrócę ci twoją zaliczkę.
— Nie kończysz roboty?
— Wprost przeciwnie. Dobrze się bawię. Będę pracował za darmo! Nigdy nie miałem do czynienia z człowiekiem kalibru Foyla. On jest wyjątkowy.
— Pod jakim względem? — spytał Sheffield.
— Zaaranżowałem jego ucieczkę z Gouffre Martel. Uciekł, w porządku, ale nie tak, jak planowałem. Zamieszaniem i katastrofą próbowałem osłaniać go przed policją. Wyprowadził policję w pole, ale nie dzięki mnie — po swojemu. Zabawą i fantazją chciałem uchronić go przed dostaniem się w łapy Centrali Wywiadowczej. Pozostał na wolności… znowu dzięki sobie. Próbowałem tak pokierować jego krokami, żeby znalazł podstawiony statek i wyruszył na nim po „Nomada”. Nie chwycił przynęty, ale ma statek. Właśnie wystartował.
— Śledzicie go?
— Naturalnie. — Dagenham zawahał się. — Tylko co on robił w fabryce Bakera?
— Operacja plastyczna? — rzucił myśl Sheffield. — Nowa twarz?
— Niemożliwe. Baker jest dobry, ale nie mógł w tak krótkim czasie przeprowadzić operacji plastycznej. To musiał być jakiś mniejszy zabieg. Foyle był na nogach z obandażowaną głową.
— Tatuaż — odezwał się Presteign.
Dagenham skinął głową i uśmiechnął się lewym kącikiem ust.
— Tego się właśnie obawiam. Czy zdajesz sobie sprawę, Presteignie, że jeżeli Baker usunął mu tatuaż, to nigdy nie rozpoznamy Foyla?
— Przecież jego twarz się nie zmieniła, mój drogi Dagenhamie.
— Nigdy nie widzieliśmy jego twarzy… jedynie maskę.
— Ja nigdy się z nim nie zetknąłem — wtrącił Sheffield.
— Co to za maska?
— Maska tygrysa. Przeprowadziłem z Foylem dwie długie rozmowy. Powinienem znać jego twarz na pamięć, ale tak nie jest. Wszystko co mogę sobie przypomnieć, to ten tatuaż.
— To śmieszne — powiedział otwarcie Sheffield.
— Nie ma w tym nic śmiesznego. Żeby w to uwierzyć trzeba było zobaczyć twarz Foyla. Ale to nic. Zaprowadzi nas do „Nomada”. Zaprowadzi nas do twoich sztabek i do PirE, Presteignie. Niemal żałuje, że to już koniec. No, może prawie koniec. Jak już wspomniałem, dobrze się bawię. On naprawdę jest wyjątkowy.
Swoją konstrukcją Saturnowy Weekendowicz przypominał jacht spacerowy; był spory dla czterech osób, przestronny dla dwóch, nie dość jednak przestronny dla Foyla i Jiz McQueen. Foyle spał w kabinie głównej, Jiz zajęła dla siebie kabinę luksusową.
W siódmym dniu podróży przez kosmos, Jisbella odezwała się do Foyla po raz drugi:
— Zdejmijmy te bandaże, Hieno.
Foyle opuścił kuchnią, gdzie w ponurym nastroju podgrzewał sobie kawę i odepchnąwszy się nogą od framugi pożeglował do łazienki. Wpłynął tam za Jisbellą i wklinował się w niszę przed lustrem umywalki. Jisbella przypięła się klamrą do miednicy, otworzyła kapsułkę z eterem i zwilżając obficie bandaż zaczęła go zdzierać bezlitosnymi nienawidzącymi rękoma. Pasma gazy oddzielały się powoli. Foyle cierpiał męką niepewności.
— Sądzisz, że Baker dobrze się spisał? — zapytał.
Nie było odpowiedzi.
— Czy mógł coś opuścić?
Zdzieranie trwało nadal.
— Jiz, na miłość boską! Ciągle jest wojna między nami?
Ręce Jisbelli znieruchomiały. Popatrzyła z nienawiścią na obandażowaną głowę Foyla.
— A jak uważasz?
— Ciebie pytam.
— Proszę bardzo: tak.
— Dlaczego?
— Nigdy nie zrozumiesz.
— To zrób tak, żebym zrozumiał.
— Zamknij się.
— Jeżeli to wojna, to dlaczego lecisz ze mną?
— Żeby zabrać to, co się należy Samowi i mnie.
— Pieniądze?
— Zamknij się.
— Nie musiałaś lecieć. Mogłaś mi zaufać.
— Tobie zaufać? Tobie? — Jisbella roześmiała się bez cienia wesołości i znowu przystąpiła do odwijania bandaża.
Foyle odtrącił jej ręce.
— Sam to zrobię.
Chlasnęła go w obandażowany policzek.
— Będziesz robił to, co ci każę. Stój spokojnie. Hiena!
Odwinęła jeszcze jedno pasmo gazy odsłaniając oczy Foyla. Wpatrywały się w nią ciemne, nieobecne. Powieki były czyste; nasada nosa też. Opadł pas bandaża z brody Foyla. Broda była granatowa. Foyle, patrząc przez cały czas w lustro, jęknął z rozpaczy.
— Opuścił brodę! — wykrzyknął. — A to bęcwał z tego Bakera…
— Zamknij się — ucięła krotko Jisbella. — To zarost.
Opadły ostatnie warstwy opatrunku, odsłaniając policzki, usta i brew. Brew była czysta. Policzki pod oczyma były czyste. Resztę twarzy pokrywała granatowa, siedmiodniowa szczecina.
— Ogól się — rozkazała Jisbella.
Foyle odkręcił wodą, zwilżył twarz, wtarł w nią maść do golenia i zmył zarost. Potem przysunął twarz blisko do lustra i przyglądał się sobie nieświadomy, że Jisbella, przysunąwszy swą głowę do jego policzka, również z napięciem wpatruje się w lustro. Po tatuażu nie pozostało ani śladu. Oboje odetchnęli z ulgą.
— Czysta — odezwał się Foyle. — Czysta. Dobrze to zrobił. — I ni stąd ni zowąd pochylił się jeszcze bardziej w przód i przyjrzał się sobie uważniej. Własna twarz wydawała mu się jak nowa, równie nowa jak dla Jisbelli.
— Zmieniłem się. Nie pamiętam, żebym tak wyglądał. Czy on mi zrobił przy okazji operację plastyczną?
— Nie — powiedziała Jisbella. — Zmieniło cię to, co w tobie siedzi. To co widzisz w lustrze to hiena do spółki z kłamcą i oszustem.
— Na miłość boską! Odczep się! Daj mi wreszcie spokój!
— Hiena — powtórzyła Jisbella przeszywając Foyla pałającym wzrokiem. — Kłamca. Oszust.
Pochwycił ją za ramiona i wypchnął z łazienki. Poleciała do tyłu i po schodkach zejściówki prowadzących pod pokład runęła do świetlicy, czepiając się po drodze pionowego pręta prowadzącego i wirując wokół niego.
— Hiena — krzyczała. — Kłamca! Oszust! Hiena! Rozpustnik! Zwierzę!
Foyle pognał za nią, dopadł dziewczynę na dole i potrząsnął gwałtownie. Rude włosy Jiz wymknęły się spod spinki, która zbierała je w kok i rozsypały jak pukle rusałki. Jej płonące spojrzenie doprowadzało Foyla do pasji. Objął ją i przywarł swą nową twarzą do jej piersi.
— Rozpustnik — wymruczała Jiz. — Zwierzę…
— Och, Jiz…
— Światło — szepnęła Jisbella.
Foyle sięgnął na oślep do wyłącznika ściennego i nacisnął przycisk. Saturnowy Weekendowicz mknął dalej w stronę asteroidów z wygaszonymi iluminatorami.
Unosili się razem w kabinie godzinami, drzemiąc, pomrukując i dotykając się czule.
— Biedny Gully — szeptała Jisbella. — Biedny, kochany Gully…
— Nie biedny — odpowiedział. — Bogaty i to już niedługo.
— Tak, bogaty i pusty. Nic nie masz w środku, mój drogi Gully… Nic prócz nienawiści i żądzy zemsty.
— To mi wystarczy.
— Wystarczy na teraz, ale co później?
— Później? To zależy.
— To zależy od twego wnętrza, Gully, od tego co zdołasz w nim zamknąć.
— Nie. Moja przyszłość zależy od tego, czego się pozbędę.
— Gully… dlaczego nie byłeś ze mną szczery w Gouffre Martel? Dlaczego nie powiedziałeś mi o fortunie znajdującej się na pokładzie „Nomada”, chociaż o niej wiedziałeś?
— Nie mogłem.
— Nie ufałeś mi?
— Nie, to nie to. Nie potrafiłem się przełamać. To przez to, co we mnie siedzi… przez to, czego musze się pozbyć.
— Znowu tracisz panowanie nad sobą, co Gully? Ponosi cię.
— Tak, ponosi mnie. Nie mogę nauczyć się panowania nad sobą, Jiz. Chce, ale nie potrafię.
— A próbujesz?
— Próbuję. Bóg mi świadkiem. Próbuję. Ale potem coś się staje i…
— I wtedy miotasz się jak tygrys.
— Gdybym tak mógł nosić cię w kieszeni, Jiz… żebyś mnie ostrzegała… żebyś mnie czasem uszczypnęła…
— Nikt nie może robić tego za ciebie, Gully. Musisz nauczyć się samego siebie.
Trawił przez chwile jej słowa, po czym odezwał się z wahaniem w głosie:
— Jiz… co do pieniędzy…
— Do diabła z pieniędzmi.
— Daj mi jednak powiedzieć.
— Och, Gully.
— Tylko nie pomyśl sobie… nie pomyśl sobie, że chcę cię oszukać. Gdyby to nie było na „Vorgę”, oddałbym ci tyle, ile byś chciała. Oddałbym ci wszystko! Kiedy załatwię te sprawę, oddam ci do ostatniego centa wszystko co zostanie. Ale jestem nawiedzony, Jiz. „Vorga” jest twarda… zważywszy, że na drodze do niej stoją Presteign, Dagenham i ten prawnik Sheffield. Musze się liczyć z każdym centem, Jiz. Boje się, że jeśli pozwolę zabrać ci chociaż jedną kredytkę, to zaważy to na mojej wojnie z „Vorgą”. — Czekał chwile. — Co ty na to?
— Jesteś całkiem opętany — powiedziała znużonym głosem. — Nie trochę. Właśnie całkiem.
— Nie.
— Tak, Gully. To tylko twoja powłoka kocha się ze mną. Reszta żyje „Vorgą”.
W tym samym momencie w sterowni dziobowej rozległ się alarm radarowy — przykry w brzmieniu i ostrzegający.
— Miejsce przeznaczenia — zero — mruknął Foyle. Odprężenie zniknęło. Był znowu opętany. Pomknął jak strzała w kierunku sterowni.
Tak więc powrócił na niezwykłą planetoidę w pasie asteroidów rozciągającym się miedzy Marsem a Jowiszem, na planetkę Sargasso skleconą ze skały, wraków i strzępów ocalonych z kosmicznych katastrof przez Ludzi Naukowych. Powrócił do Josepha i jego Ludzi, którzy wytatuowali mu na twarzy imię NOMAD i skojarzyli go naukowo z dziewczyną imieniem Moira.
Foyle nadleciał nad asteroid z dziką furią wandala-najeźdźcy. Jak piorun wyprysnął z przestrzeni, wyhamował pianą płomieni z dysz dziobowych i z fantazją wprowadził Weekendowicza na orbitę tej sterty złomu. Wirowali wokoło mijając ciemne iluminatory, wielkie luki, przez które wychodził Joseph ze swoimi Ludźmi Naukowymi udając się na połów kosmicznego śmiecia, nowy krater, który wyrwał w asteroidzie Foyle, uciekając stąd swego czasu na Ziemię. Przemknęli obok gigantycznego zlepku okien cieplarni asteroidu, z której gapiły się na nich setki twarzy — maleńkich, bladych punkcików, pocętkowanych tatuażami.
— A więc ich nie wymordowałem — mruknął Foyle. — Wycofali się w głąb asteroidu… Mieszkają prawdopodobnie gdzieś głęboko pod powierzchnią, starając się naprawić resztę.
— Pomożesz im, Gully?
— A po co?
— Przecież to ty wyrządziłeś te szkody.
— Do diabła z nimi. Mam swoje zmartwienia. Ale to ulga. Nie będą nam zawracać głowy.
Okrążyli jeszcze raz asteroid i wprowadzili Weekendowicza w czeluść nowego krateru.
— Będziemy pracować stąd — powiedział Foyle. — Ubierz się w skafander, Jiz. Prędzej! Prędzej!
Poganiał ją, oszalały z niecierpliwości; poganiał sam siebie. Nałożyli skafandry próżniowe, wyszli z Weekendowicza i przedzierając się przez rupiecie zaśmiecające krater, przedostali się do ponurych wnętrzności asteroidu. Przypominało to czołganie się krętymi tunelami, wydrążonymi przez jakiegoś gigantycznego robaka. Foyle włączył mikrofalówkę zainstalowaną w skafandrze i przemówił do Jiz:
— Nie musisz się bać, że tu zabłądzimy. Trzymaj się mnie. Trzymaj się blisko.
— Dokąd idziemy, Gully?
— Do „Nomada”. Pamiętam, że kiedy odlatywałem, wcementowali go w asteroid. Nie pamiętam tylko gdzie. Musimy go odnaleźć.
W korytarzach nie było powietrza, posuwali się więc bezgłośnie, nie licząc wibracji przenoszonych poprzez metal i skały. Przystanęli przy podziobanym kadłubie starożytnego statku wojennego, aby zaczerpnąć tchu. Oparli się o niego plecami i wtedy poczuli wibracje nadawanych z wewnątrz sygnałów rytmicznego stukania.
Foyle uśmiechnął się zawzięcie.
— To Joseph i jego Ludzie Naukowi — powiedział. — Domagają się kilku słów wyjaśnienia. Dam im wymijającą odpowiedź. — Walnął dwa razy w kadłub. — A teraz osobista wiadomość dla mojej żony. — Twarz mu pociemniała. Grzmotnął ze złością w kadłub i odwrócił się. — Chodź. Idziemy.
Sygnały ścigały ich jednak w dalszym ciągu. Stało się oczywiste, iż zewnętrzna warstwa asteroidu została opuszczona przez jego mieszkańców; plemię wycofało się do środka planetki. Wtem, daleko w głębi szybu wykutego w aluminium otworzył się luk i w buchającym zeń snopie światła ukazał się Joseph w celofanowym skafandrze próżniowym. Stał tam w swym niezgrabnym worku gapiąc się swymi diabelskimi oczyma, składając błagalnie ręce i poruszając diabelskimi ustami.
Foyle utkwiwszy wzrok w starcu postąpił krok w jego kierunku i zatrzymał się, zaciskając pieści z narastającą furią. Grdyka chodziła mu w górę i w dół. Patrząc na Foyla, Jisbella krzyknęła z przerażenia. Na jego twarzy powrócił stary tatuaż krwawoczerwony na tle bladości twarzy, szkarłatny zamiast czarnego — prawdziwie tygrysia maska, zarówno pod względem barwy jak i wzoru.
— Gully! — krzyknęła. — Mój Boże! Twoja twarz!
Foyle puścił jej słowa mimo uszu. Stał wpatrując się w Josepha, który czyniąc błagalne gesty rękoma zapraszał ich, aby weszli do wnętrza asteroidu, po czym zniknął. Dopiero wtedy Foyle zwrócił się do Jisbelli:
— Co? Coś mówiłaś?
Poprzez przezroczystą kulę hełmu widziała wyraźnie jego twarz. I w miarę jak wściekłość Foyla opadała, Jisbella dostrzegła, że krwawoczerwony tatuaż blednie i znika.
— Widziałaś tego pajaca? — spytał Foyle. — To był Joseph. Widziałaś jak po tym co mi zrobili prosił i błagał…? Mówiłaś coś?
— Twoja twarz, Gully. Wiem co się stało z twoją twarzą.
— O czym ty mówisz?
— Chciałeś czegoś, co kontrolowałoby twoje zachowanie, Gully. No więc masz to. Własną twarz. Ona… — Jisbella zaczęła się histerycznie śmiać. — Będziesz się teraz musiał nauczyć panowania nad sobą, Gully. Nigdy nie będziesz mógł pofolgować emocjom… żadnym emocjom… bo…
Ale Foyle patrzył gdzieś ponad nią i nagle jak strzała wypuszczona z łuku wyprysnął z wrzaskiem z aluminiowego szybu. Zatrzymał się jak wryty przed otwartymi drzwiami i zaczął wydawać tryumfalne okrzyki. Były to drzwi do schowka na narzędzia cztery na cztery na dziewięć stóp. W schowku znajdowały się półki oraz walały się stare zapasy żywności i puste pojemniki. To była trumna Foyla na pokładzie „Nomada”.
Josephowi i jego ludziom udało się włączyć wrak do asteroidu, zanim rzeźnia wywołana ucieczką Foyla uniemożliwiła dalsze prace. Wnętrze statku pozostało praktycznie nietknięte. Foyle chwycił Jisbellę za ramię i pociągnął ją na krótką wycieczkę po „Nomadzie”. Zakończyli obchód w kabinie płatnika statku, gdzie Foyle tak długo darł kupy śmieci i połamanych gratów zawalających pomieszczenie, dopóki nie odsłonił masywnej, stalowej kuli, gładkiej i niedostępnej.
— Mamy teraz do wyboru — wysapał. — Albo oderwać sejf od kadłuba i zabrać go ze sobą na Ziemię, gdzie będziemy mogli spokojnie nad nim popracować, albo otworzyć go tutaj. Może Dagenham kłamał. Tak czy owak wszystko zależy od tego, jakie narzędzia miał Sam na Weekendowiczu. Wracamy na statek, Jiz.
Uwijając się w poszukiwaniu narzędzi po powrocie na Weekendowicza, nie zauważył nawet jej milczenia i zaabsorbowania.
— Nic nie ma! — wykrzyknął w końcu rozwścieczony. — Nie ma na pokładzie ani młotka, ani wiertła. Nic prócz otwieraczy do butelek i racji żywnościowych.
Jisbella nie odpowiedziała. Ani na chwile nie spuszczała wzroku z jego twarzy.
— Czego się tak na mnie gapisz. — zawołał Foyle.
— Jestem zafascynowana — odparła wolno Jisbella.
— Czym?
— Coś ci pokażę, Gully.
— Co?
— Jak bardzo tobą gardzę.
Jisbella wymierzyła Foylowi policzek, potem drugi i trzeci. Foyle poderwał się z furią, czując piekący ból twarzy. Jisbella podsunęła mu pod nos lusterko.
— Spójrz na siebie, Gully — powiedziała spokojnie. — Spójrz na swoją twarz.
Spojrzał. Zobaczył stare linie tatuażu płonące pod skórą krwawoczerwoną barwą, przekształcające jego twarz w szkarłatno-białą maskę tygrysa. Był tak sparaliżowany tym przerażającym widokiem, że jego wściekłość ulotniła się bez śladu i jednocześnie zniknęła maska.
— Mój Boże… wyszeptał. — O mój Boże…
— Musiałam cię zdenerwować, żeby ci to pokazać — powiedziała spokojnie Jisbella.
— Co to ma znaczyć, Jiz? Czy Baker spieprzył robotę?
— Nie sądzę. Myślę, że masz blizny pod skórą, Gully… po oryginalnym tatuażu, a także od jego wywabiania. Blizny po igle. Normalnie ich nie widać, ale pokazują się, kiedy twoje emocje biorą górę i twoje serce zaczyna pompować krew… kiedy jesteś wściekły lub przestraszony, albo namiętny, albo opętany… Rozumiesz?
Potrząsnął głową przypatrując się ciągle swej twarzy i dotykając jej z niedowierzaniem.
— Powiedziałeś, że chciałbyś mnie nosić w kieszeni, żebym ciebie szczypała, ilekroć stracisz panowanie nad sobą. Masz teraz coś lepszego, Gully, albo może coś gorszego, biedaku. Masz teraz swoją twarz.
— Nie! — jęknął Foyle. — Nie!
— Nie możesz nigdy stracić kontroli nad sobą, Gully. Nigdy nie będziesz mógł pić za dużo, jeść za dużo, kochać się za dużo, nienawidzić za bardzo… Musisz trzymać się w żelaznych karbach.
— Nie! — zaprotestował rozpaczliwie. — To można usunąć. Baker to potrafi, albo kto inny. Nie mogę spacerować po świecie w ciągłym strachu, żeby czegoś nie poczuć, bo przemieni mnie to w dziwoląga!
— Nie sądzę, żeby można to było usunąć, Gully.
— Przeszczep skóry…
— Nie. Te blizny są zbyt głęboko, żeby przeszczep coś tu pomógł. Nigdy nie pozbędziesz się tego piętna, Gully. Musisz nauczyć się z tym żyć.
W nagłym napadzie wściekłości, Foyle odrzucił od siebie lusterko i pod jego skórą znowu rozogniła się krwawoczerwona maska. Odbił się gwałtownym pchnięciem od ściany i wyprysnął z kabiny do głównej śluzy, gdzie ściągnął z wieszaka skafander i zaczął się w niego ubierać.
— Gully, dokąd idziesz? Co chcesz zrobić?
— Zdobyć narzędzia — warknął. — Narzędzia do sejfu.
— Gdzie?
— W asteroidzie. Mają tam z tuzin składów zapchanych narzędziami z rozwalonych statków. Muszą tam być wiertła… w ogóle wszystko, czego potrzebuję. Nie idź ze mną. Mogą być kłopoty. Jak teraz z moją cholerną gębą? Pokazało się? Chryste, mam nadzieje, że będą kłopoty!
Uszczelnił skafander i wrócił do asteroidu. Odszukał luk oddzielający zamieszkałe jądro od zniszczonej warstwy zewnętrznej i zabębnił w klapę. Poczekał chwile i zabębnił znowu. Powtarzał to ponaglające wezwanie, aż wreszcie klapa luku uchyliła się. Spoza niej wysunęło się ramie, wciągnęło go do środka i klapa zatrzasnęła się za nim. Luk nie miał śluzy powietrznej.
Mrugał, oślepiony jaskrawym światłem, spoglądając spode łba na zgromadzonych przed nim Josepha i jego niewinnych ludzi o straszliwie przyozdobionych twarzach. Wiedział już, że jego własne oblicze musi płonąć czerwienią i bielą, gdyż dostrzegł jak Joseph się wzdryga i widział jak diabelskie usta starca wykrzywiają się wymawiając sylaby: NO-MAD. Foyle podszedł do niego roztrącając brutalnie tłum i chlasnął Josepha na odlew w twarz swoją opancerzoną w rękawice skafandra dłonią.
Zaczął przetrząsać niezamieszkałe korytarze, przypominając sobie jak przez mgłę ich układ, aż dotarł do komory — w połowie naturalnej pieczary, w połowie starożytnego kadłuba — w której przechowywane były narzędzia.
Plądrował i grzebał zbierając wiertła, koronki diamentowe, termity, ziarna ścierne, żelatynę wybuchową i zapalniki. W obracającym się powoli asteroidzie, waga brutto tego sprzętu nie przekraczała stu funtów. Zwalił wszystko na stos, obwiązał z grubsza kablem i opuścił jaskinię-magazyn.
Joseph i jego Ludzie Naukowi czekali na niego jak pchły czyhające na wilka. Rzucili się na Foyla, a on grzmocił na prawo i lewo siejąc spustoszenie wśród napastników, zachwycony, okrutny. Pancerz skafandra chronił go przed ich atakami, szedł więc dalej korytarzem, szukając luku prowadzącego na zewnątrz w próżnię i niewiele sobie robiąc z zaciekłości Ludzi Naukowych.
Wtem w słuchawkach rozległ się cichutki, podniecony głos Jisbelli:
— Gully, słyszysz mnie? Mówi Jiz. Gully, słuchaj mnie.
— Dalej, mów.
— Dwie minuty temu nadleciał inny statek. Dryfuje teraz po drugiej stronie asteroidu.
— Co takiego?
— Jest pomalowany w żółto-czarne pasy. Wygląda jak szerszeń.
— To barwy Dagenhama!
— A zatem byliśmy śledzeni.
— Cóż innego? Dagenham miał mnie prawdopodobnie na oku cały czas od kiedy zwialiśmy z Gouffre Martel. Idiota ze mnie, że o tym nie pomyślałem. Musimy działać szybko, Jiz. Wskakuj w skafander i dołącz do mnie na „Nomadzie”. Będę w kabinie płatnika. Pośpiesz się, mała.
— Ależ, Gully…
— Wyłącz się. Mogą prowadzić nasłuch na naszym paśmie. Pospiesz się!
Pognał przez asteroid, dopadł do okratowanego luku, przedarł się przez pilnującą go straż, wyważył klapę i wypadł w próżnię zewnętrznych korytarzy. Ludzie Naukowi byli zbyt zaabsorbowani rozpaczliwym zamykaniem luku, żeby puścić się za nim w pogoń. Wiedział jednak, że potem będą go ścigali; byli rozjuszeni.
Wijąc się i skręcając doholował swój masywny bagaż do wraka „Nomada”. Jisbella czekała już na niego w kabinie płatnika. Uczyniła ruch, chcąc włączyć swoją mikrofalówkę, ale Foyle powstrzymał ją. Przyłożył swój hełm do jej kasku i krzyknął:
— Nie używaj fal radiowych. Będą prowadzili nasłuch i zlokalizują nas przez namierzanie. Słyszysz mnie teraz, co?
Skinęła głową.
— W porządku. Mamy może z godzinę, zanim Dagenham nas zlokalizuje. Upłynie godzina, zanim przyjdzie tu Joseph ze swoją bandą. Znajdujemy się w cholernym położeniu. Musimy działać szybko.
Znowu skinęła głową.
— Nie ma czasu na otwieranie sejfu i przenoszenie sztabek.
— Jeśli w ogóle tam są.
— Dagenham tu jest, prawda? To najlepszy dowód na to, że sztabki też tu są. Musimy wyrwać cały sejf z „Nomada” i zataszczyć go na Weekendowicza. Potem pryskamy stąd.
— Ale…
— Słuchaj mnie i rób co mówię. Wracaj na Weekendowicza i opróżnij go. Wyrzuć wszystko, czego nie potrzebujemy… wszystkie zapasy, oprócz awaryjnych racji żywnościowych.
— Dlaczego?
— Dlatego, że nie wiem ile ton waży ten sejf. Gdy powróci grawitacja, statek może go nie udźwignąć. Musimy wziąć to z góry pod uwagę. Droga powrotu będzie ciężka, ale opłaci się. Patroszymy statek. Szybko! Pośpiesz się, mała, pośpiesz się!
Popchnął ją i nie patrząc więcej w jej stronę przypuścił szturm na sejf. Była to masywna, stalowa kula o średnicy jakichś czterech stóp, wbudowana w stal konstrukcyjną kadłuba. Przyspawano ją do płatów blach stanowiących poszycie kadłuba „Nomada” i do jego wręg w dwunastu różnych miejscach. Foyle zaatakował kolejno każdą ze spoin kwasami, wiertłami, termitem i czynnikami oziębiającymi. Pracował, stosując się do teorii odkształceń sieci krystalicznej metali… podgrzewał, zamrażał i trawił stal, dopóki jej struktura krystaliczna nie uległa zdeformowaniu, a wytrzymałość fizyczna zniszczeniu. Męczył metal.
Jisbella wróciła po czterdziestu pięciu minutach. Foyle ociekał potem i chwiał się na nogach, ale odłączona od kadłuba kula sejfu unosiła się swobodnie w próżni. Z jej powierzchni sterczało dwanaście chropawych guzów. Foyle dawał Jisbelli ponaglające znaki, aby wraz z nim naparła ciężarem swojego ciała na sejf. Jednak nawet wspólnymi siłami nie mogli poruszyć z miejsca jego masy. Gdy osłabli wreszcie, wyczerpani włożonym wysiłkiem i desperacją, jakiś cień przesłonił na chwile, światło słoneczne, wpadające poprzez dziury w kadłubie „Nomada”. Spojrzeli w górę. W odległości nie większej jak ćwierć mili od asteroidu sunął statek kosmiczny. Foyle przytknął swój hełm do kasku Jisbelli.
— To Dagenham — wysapał. — Szuka nas. Wysadził już pewnie oddział, który przeczesuje teraz asteroid. Jak tylko spikną się z Josephem, przyjdą tutaj.
— Och, Gully…
— Wciąż jeszcze mamy szansę. Może będą musieli zrobić dwa okrążenia, zanim znajdą naszego Weekendowicza. Jest przecież ukryty w wyrwie. Może tymczasem zdążymy załadować sejf na pokład.
— Ale jak, Gully?
— Sam nie wiem. Diabli nadali! Nic mi nie przychodzi do głowy. — Walnął z bezsilną wściekłością obiema pięściami w stalową kulę. — Jestem skończony.
— A nie moglibyśmy tego rozsadzić?
— Rozsadzić…? No i co, bomby zamiast mózgów? I to mówi Myśląca McQueen?
— Posłuchaj tylko. Potraktuj sejf czymś wybuchowym. To podziała jak silnik rakietowy… no, da odrzut.
— Tak, myślałem o tym. Ale co potem? Jak załadujemy ten bąbel na statek? Nie możemy co chwila powodować wybuchów. Nie mamy na to czasu.
— Nie. Naprowadzimy statek na sejf.
— Co takiego?
— Wystrzelimy sejf prosto w kosmos. Potem zbliżymy się do niego statkiem i tak będziemy manewrowali, żeby sejf sam wpłynął do głównej śluzy. Tak, jakbyś łapał piłkę, w kapelusz. Rozumiesz?
Zrozumiał.
— Na Boga, Jiz, to może się udać. — Foyle rzucił się do sterty sprzętu i zaczaj wybierać z niej laseczki żelatyny wybuchowej, zapalniki i zawleczki.
— Będziemy musieli skorzystać z mikrofalówki. Jedno z nas zostaje przy sejfie, drugie pilotuje statek. Człowiek przy sejfie naprowadza na cel człowieka w statku przez radio. Zgoda.
— Zgoda. Ty jesteś lepszym pilotem, Gully. Ja będę naprowadzać.
Kiwnął głową, zajęty przymocowywaniem materiału wybuchowego do powierzchni sejfu i zakładaniem zapalników z zawleczkami. Potem przyłożył swój hełm do jej.
— To zapalniki próżniowe, Jiz. Są nastawione na dwie minuty. Kiedy dam sygnał przez radio, ściągnij tylko zawleczki z zapalników i szybko usuń się z drogi. Dobrze?
— Dobrze.
— Trzymaj się blisko sejfu. Jak tylko wprowadzisz go do statku, wchodź zaraz za nim. Na nic się nie oglądaj. To by było wszystko.
Klepnął ją w plecy i wrócił do Weekendowicza. Luk główny zostawił otwarty, tak samo wewnętrzne drzwi śluzy powietrznej. Powietrze natychmiast uleciało ze statku. Pozbawiony powietrza i opróżniony przez Jisbellę, wyglądał ponuro i przygnębiająco.
Foyle pognał prosto do sterowni, zasiadł w fotelu pilota i włączył mikrofalówkę.
— Uwaga — rzucił przyciszonym głosem. — Wychodzę w kosmos.
Włączył silniki odrzutowe, odpalił boczne, a po trzech sekundach dziobowe. Weekendowicz drgnął i strząsając z grzbietu i burt rupiecie jak wynurzający się na powierzchnią wieloryb, wysunął się rufą do przodu z czeluści krateru.
— Dynamit, Jiz! Teraz! — zawołał Foyle.
Nie było słychać wybuchu; nie było widać błysku. Pod nim, w asteroidzie otworzyła się nowa wyrwa, a z niej trysnął w górę kwiat gruzu, prześcigając w szalonym pędzie matową, stalową kule, która bez pośpiechu płynęła sobie z tyłu, obracając się w leniwym wirze.
— Wolniej — rozległ się w słuchawkach opanowany i fachowy głos Jisbelli. — Za szybko cofasz. A tak nawiasem mówiąc, nadchodzą kłopoty.
Przyhamował silnikami rufowymi i z niepokojem spojrzał w dół. Powierzchnia asteroidu roiła się od trutni. Był to oddział ekspedycyjny Dagenhama w skafandrach próżniowych w czarno-żółte pasy. Naprzykrzali się samotnej figurce w bieli, która wymykała się im, kluczyła i zwodziła. To była Jisbella.
— Tak trzymaj — odezwała się spokojniej Jiz, chociaż słyszał jak ciężko oddycha. — Troszeczkę wolniej… Zrób ćwierć obrotu.
Prawie automatycznie wypełniał jej polecenia, nie odrywając oczu od rozgrywającej się w dole szamotaniny. Burta Weekendowicza przesłaniała całkowicie widok na trajektorię zbliżającego się sejfu, ale Jisbellę i ludzi Dagenhama widział cały czas. Jiz odpaliła silniczki rakietowe swego skafandra… dostrzegł cieniutką strużkę płomienia tryskającą z jej pleców… i odrywając się od powierzchni asteroidu, poszybowała w górę. Z pleców ścigających ją ludzi Dagenhama trysnęło ze dwadzieścia takich samych płomyczków. Sześciu z nich zaniechało pościgu za Jisbellą i pomknęło w kierunku Weekendowicza.
— Zaraz będzie blisko, Gully. — Jisbella dyszała teraz ciężko, ale jej głos był nadal spokojny. — Statek Dagenhama wylądował po drugiej stronie, ale ci tutaj dali mu już pewnie znać i zaraz się tu pojawi. Tak trzymaj, Gully. Przez jakieś dziesięć sekund…
Trutnie zbliżyły się i opadły maleńki biały skafander.
— Foyle! Słyszysz mnie? Foyle?! — głos Dagenhama dochodził zrazu poprzez trzaski, ale po chwili stał się wyraźny. — Na twoim paśmie mówi Dagenham. Odezwij się, Foyle!
— Jiz! Jiz! Potrafisz się od nich uwolnić?
— Trzymaj swoją pozycje, Gully… Nadchodzi! Idzie prosto na luk!
Weekendowiczem targnął potężny wstrząs. To wolno płynący, ale masywny sejf wpadł do luku głównego. W rym samym momencie figurka w białym skafandrze wyrwała się rojowi os. Ścigana trop w trop zbliżała się teraz pchana odrzutem swych rakietek do Weekendowicza.
— Gazu, Jiz! — Gazu! — darł się Foyle. — Dawaj, mała, dawaj!
Gdy Jisbellą zniknęła mu z pola widzenia za burtą Weekendowicza, Foyle nastawił urządzenia kontrolne i przygotował się do maksymalnego przyspieszenia.
— Foyle! Odpowiesz mi wreszcie? Mówi Dagenham.
— Diabli z tobą, Dagenham — krzyknął Foyle. — Jiz, daj mi znać jak będziesz już na pokładzie i złap się czegoś.
— Nie mogę, Gully.
— Dawaj, mała!
— Nie mogę dostać się na pokład. Sejf blokuje luk. Zaklinował się w pół drogi…
— Jiz!
— Nie ma jak wejść, mówię ci — krzyknęła z rozpaczą. — Jestem zablokowana.
Rozejrzał się wokół dzikim wzrokiem. Ludzie Dagenhama lądowali właśnie na kadłubie Weekendowicza z groźnym zdecydowaniem zawodowych piratów. Spoza krótkiego horyzontu asteroidu wyłonił się statek Dagenhama, kierując się prosto na niego. Poczuł zawroty głowy.
— Foyle, koniec z tobą! Z tobą i z tą dziewczyną. Ale proponuję interes…
— Gully, pomóż mi. Zrób coś, Gully. Jestem zgubiona!
— „Vorga” — wyrzęził Foyle. Zamknął oczy i popchnął dźwignie. Ryknęły rufowe silniki rakietowe. Weekendowicz zadrżał i jak ogar zrywający się z uwięzi wyprysnął w kosmos strząsając z siebie grupę abordażową Dagenhama, Jisbellę, groźby i błagania. Przyspieszenie 10G wtłoczyło Foyla w fotel pilota i zamroczyło, a było to przyspieszenie mniej przytłaczające, mniej bolesne i mniej zdradliwe niż pasja, która go gnała.
I gdy zniknął już z pola widzenia, na jego twarzy wykwitło krwawoczerwone, piętno jego opętania.