Dopiero w tydzień później znaleźliśmy następną sposobność do rozmowy na osobności — i pierwsze półtorej godziny spędziliśmy we względnej ciszy. Tydzień zamknięcia w stalowej puszce z wieloma nieznajomymi okazał się jeszcze mniej zabawny, niż porównywalny okres spędzony z taką samą liczbą studentów. Większość tych nieznajomych była naszymi pracodawcami, pozostałą dwójkę stanowili nasi opiekunowie z ramienia Sił Kosmicznych. Żadna z tych osób nie była naszym podwładnym ani też nie miała temperamentu przystosowanego do przebywania pod jednym dachem z artystami. Rozważając jednak wszystkie okoliczności, lepiej znosiliśmy ciasnotę: i napięcie niż w pierwszych dniach naszego Studio — co mnie dziwiło.
Jednak przy pierwszej dogodnej okazji wybraliśmy się wszyscy na wspólną przechadzkę w otwartym kosmosie. I odkryliśmy, że mamy ważniejsze rzeczy do załatwienia niż wymiana uwag.
Odległość pomniejszała potężnego „Siegfrieda”, ale nie chciała go zmienić w makietę z „Kosmicznego patrolu”; oglądany nawet ze sporej perspektywy zachowywał swą masywną dostojność. Poczułem niezwykły u mnie przypływ dumy z przynależności do rasy, która go zbudowała i wyrzuciła w niebo. Poprawiło mi to nastrój jak zastrzyk tlenu. Wlokłem za sobą trzykilometrową linę, łączącą mnie z tym wielkim statkiem. Z upodobaniem obserwowałem ogromne, wężowe zafalowania, które powodowałem i pozwalałem im wprawiać się w powolne kołysanie.
Wokół mnie obracał się kosmos.
Pojawili się Tom i Linda. Potem w polu widzenia ukazał się zwrócony do mnie bokiem Raoul. On i Harry rzucali do siebie przez dwa kilometry pustki świecące kółko. Norrey skakała przez swoją linkę ratunkową jak na skakance. Wstrzymałem swoje kołysanie, żeby ją podziwiać. A może — myślałem leniwie — przerobić to kiedyś na taniec?
Z umysłem dziwnie oderwanym obserwowałem Norrey. Obiektywnie mówiąc moja żona nie była nawet w przybliżeniu tak oszałamiająco piękna, jak jej nieżyjąca siostra. I przez dziesiątki lat naszej znajomości nigdy nie pałałem w stosunku do Norrey tego rodzaju beznadziejną, wyniszczającą namiętnością, jaką czułem do Shary w każdej minucie tych kilku lat, przez które ją znałem. Dzięki Bogu. Pamiętałam te namiętność, to bezmyślne uwielbienie, które widzi ślad na podłodze w pokoju i mówi: „Tam ona postawiła swoją stopę”, które widzi sfatygowaną kamerę i mówi: „Tym ją filmowałem”. Bezsenne noce, rzeki whisky i straszne przebudzenia. Moja namiętność do Shary umarła, wygasła na zawsze niemal równocześnie z jej śmiercią.
Shara była wobec mnie bardzo miła.
Miłość, która łączyła mnie teraz z Norrey była o wiele spokojniejsza, o wiele mniej wymagająca od systemu nerwowego. No cóż, przez lata udawało mi się jej nie dostrzegać. Ale to był .przecież bogatszy rodzaj miłości.
— Czy dotarło do któregoś z was — spytałem leniwie — że żyjąc w kosmosie dojrzeliśmy do poziomu wczesnego dzieciństwa?
Norrej; zachichotała i przestała skakać.
— Co masz na myśli, kochanie?
— To oczywiste — roześmiał się Raoul. — Popatrz na nas. Jak dzieciaki na największym ze stworzonych przez Bosa placu zabaw.
Głos Lindy był zachrypnięty i cichy:
— Charlie ma rację. Dojrzeliśmy na tyle, żeby znów stać się dziećmi.
W tym momencie zaczął buczeć mój sygnał alarmowy. Wcisnąłem guzik poprzez skafander i sygnał umilkł.
— Przykro mi, dzieciaki. Połowa naszego powietrza. Przystępujemy do ćwiczeń grupowych. Dołączamy do Lindy i ćwiczymy Pulsujący Płatek Śniegu.
— O rany, znowu do roboty?
— Phi, mamy cały rok na trening.
— Niech pan zaczeka, szefie, aż złapie tego skubańca.
— Dajmy temu wreszcie spokój.
To były zupełnie naturalne odpowiedzi na wygłoszone przeze mnie zdanie. Zbliżyliśmy się do siebie, manipulując przy naszych radiach.
— Zaczynamy — powiedziałem, podpływając do Lindy. — Dobrze. Ty Harry przejdź na drugą stronę i chwyć Toma… O tak. Czekaj, uważaj! O Chryste! — wrzasnąłem.
— Nie! — krzyknął Harry.
— O mój Boże — wymamrotał Raoul. — O mój Boże, skafander mu się rozdarł, skafander mu się rozdarł. Niech ktoś coś zrobi, o mój Boże…
— May Day! — ryknąłem. — Gwiezdni Tancerze do Siegfrieda, May Day do cholery. Ma: my rozdarty skafander, chyba sobie z rym nie poradzimy. Odbiór. Odezwiecie się wreszcie?
Cisza, nie licząc strasznego charczenia Harry’ego.
— Siegfried, na miłość boską, odezwij się. Umiera tu jeden z twoich bezcennych tłumaczy!
Cisza.
Raoul klął i wściekał się, Linda go uspokajała, Norrey modliła się cicho.
Cisza.
— Tłumiki chyba działają, Harry — powiedziałem w końcu z aprobatą. — Jesteśmy sami. A swoją drogą, to twoje rzężenie było okropne.
— A czy miałem okazje, żeby je przećwiczyć?
— Puściłeś już te taśmę z zadyszką?
— Tak — powiedział Harry. — Ciężki oddech i bicie tętna. Żadnych powtórzeń. Trwa półtorej godziny.
— Okay — powiedziałem — porozmawiajmy jak w rodzinie. Każde z nas spędziło trochę czasu z przydzielonym sobie partnerem. Jakie wrażenia?
Znowu chwila ciszy.
— No dobrze, czy ktoś ma jakieś przeczucia? Słyszał jakieś plotki? Tom? Miałeś do czynienia z politykami, a w każdym razie orientujesz się w reputacji większości z nich. Na początek powiedz nam co wiesz, a potem postaramy się to porównać z osobistymi wrażeniami.
— No dobrze. A wiec… co tu można powiedzieć o DeLaTorre? Jeśli on nie jest człowiekiem honoru i dobrego serca, to nikt nim nie jest. Będę szczery: nie jestem tak pewien prawości szefa ONZ Werthei — mera, jak prawości DeLaTorre. Z tym, oczywiście, że to właśnie Wertheimer wybrał DeLjaTorre na przewodniczącego tej delegacji, za co ma u mnie plus. Czy ktoś myśli inaczej? Charlie, on jest twój, co masz do powiedzenia?
— Zupełnie to samo. Bez obawy odwróciłbym się do niego plecami w śluzie powietrznej. Mów dalej.
— Ludmiła Dmirow ma podobną reputacje. Silny charakter — urwał na chwile — ale co do jej; prawości, to nie byłbym jej taki całkiem pewien. To może być tylko upór. A wrażliwa to ona nie jest.
Ludmiłą Dmirow opiekowała się Norrery. Teraz ona się odezwała:
— Nie wiem, czy się z tobą zgodzę, Tom. Owszem, gra w szachy jak maszyna i na pewne umie być nieprzenikniona… i być może nie bardzo wie kiedy i jak pozbywać się tej skorupy. Ale pokazywała mi wszystkie fotografie dziecka swojego syna i mówiła mi, że „Gwiezdny taniec” wzruszył ją do leź. „Szloch z głębi piersi” — tak to określiła. Sądzę, że potrafi być wrażliwa.
— Okay — powiedział Tom — ufam twojemu zdaniu. Poza tym to ona była jedną z tych osób, które wytrwale dążyły do sformowania Sił Kosmicznych ONZ. Bez niej mogłoby już nawet nie być ONZ, a kosmos mógłby się stać drugą Alzacją — Lotaryngią. Chciałbym wierzyć, że ma serce na właściwym miejscu. — Znowu urwał. — Hmmm, z całym należnym jej szacunkiem nie sądzę, żebym spokojnie od wrócił się do niej plecami w śluzie powietrznej. Ale to nie jest mój ostateczny sąd. Teraz Li — ciągnął dalej. — Należał również do głównych inicjatorów utworzenia Sił Kosmicznych, ale założę, się, że z jego strony było — to posuniecie szachisty. Sądzę, że spojrzał chłodno i badawczo w przyszłość i zdecydował, że jeśli świat w sporze o kosmos wysadzi się w powietrze, to ten incydent poważnie zaszkodzi jego karierze politycznej. Ma opinie, ostrego handlarza koni i zimnego sukinsyna. Powiadają, że droga do piekła wysłana jest skórami jego nieprzyjaciół. Ma udział w Skyfac, Inc. Nie odwróciłbym się do niego plecami w telewizyjnym programie na żywo. Mam nadzieje, że ty Lindo, też byś tego nie zrobiła.
— Tak, dobrze nakreśliłeś jego sylwetkę — zgodziła się. — Ale muszę trochę dodać do twego opisu. Jest uprzejmy aż do przesady. Jest filozofem o niewiarygodnej zdolności postrzegania i przenikliwości. I jest twardy jak skała. Głód, brak snu, niebezpieczeństwo — nic z tych rzeczy nie wpłynie w zauważalny sposób na raz obraną przez niego linie postępowania ani na jego poglądy. Jednak zauważyłam, że jego umysł jest dość otwarty na zmiany. Sądzę, że mógłby być mężem stanu z prawdziwego zdarzenia. — Urwała, wzięła głęboki oddech i dokończyła: — Ale też nie wydaje mi się żebym mu ufała. Jak dotychczas.
— Tak — powiedział Tom. — Kwestią otwartą pozostaje czy jest on mężem stanu dla całej ludzkości? Okay, a więc pozostał nam mój podopieczny. Bez względu na to, co jeszcze możecie powiedzieć o pozostałych, to oni prawdopodobnie są tylko pracującymi w polityce. Sheldon Silverman jest politykiem. Piastował już niemal wszystkie stanowiska wybieralne z wyjątkiem prezydenta i wiceprezydenta. Jeśli byłby na tyle głupi, żeby tego chcieć, to tym ostatnim mógł już być wiele razy. Prezydentury nie zdobył tylko przez pewne niewiarygodnie subtelne błędy. Sądzę, że miejsce w tej wyprawie kupił sobie lub załatwił za łapówkę, traktując ją jako swoją ostatnią szansę na zasłużenie sobie na stronice, w podręcznikach historii. Sądzę, że dlatego, iż posiada amerykańskie obywatelstwo widzi siebie na czele delegacji. Gardzę nim. Jeśli o mnie chodzi, to Wertheimer traci za niego ten plus, który zarobił sobie wybierając DeLaTorre. — Zamilkł nagle.
— Sądzę, że na twoją opinie o nim ma wpływ jego przeszłość — powiedziała Linda.
— Masz rację — przyznał.
— No cóż — jest stary. Niektórzy starzy ludzie zmieniają się czasem zupełnie radykalnie. Nieważkość mocno nad nim pracuje; poczekamy, zobaczymy. Powinniśmy go kiedyś wyprowadzić w otwarty kosmos.
— Harry, Raoul — powiedziałem. — Wy zajmowaliście się Siłami Kosmicznymi. — Oczywiście głos zabrał Raoul:
— Coxa wszyscy znamy albo przynajmniej słyszeliśmy o nim. Pozwoliłbym mu potrzymać ostatnią butle powietrza, sam mając przeciek. Jego zastępczyni jest typem dawnego oficera naukowego NASA.
— Herod — baba — wtrącił Harry. Raoul zachichotał.
— Wiesz, że masz rację? Susan Pha Song będąc dzieckiem straciła podczas wojny wietnamskiej oboje rodziców i wychowywała ją ciotka. Nie pała wielkim sentymentem do Ameryki. Fizyczka. Żołnierz w każdym calu, spuściłaby bombę atomową na Wietnam i zarzuciła płatkami róży Waszyngton — jeśli dostałaby taki rozkaz. Nie lubi ani muzyki, ani tańca. Oraz mnie i Harry’ego.
— Będzie się ściśle stosowała do rozkazów — zapewnił Harry
— Tak. Na pewno. Jest świeżo upieczonym pułkownikiem i w przypadku śmierci Komandora Coxa dowództwo przechodzi na nią, potem przypuszczalnie na Dmirow. Ma licencje pilota. Jest kosmicznym dziwolągiem.
— Jeżeli o mnie chodzi — powiedziałem — to wysiadam gdy do tego dojdzie.
— Chen Ten Li ma pistolet — odezwała się nagle Linda.
— Co? — wykrzyknęło pięć głosów naraz.
— Jaki? — spytał Harry.
— Och, nie wiem. Mały, ręczny pistolet. Taki bardziej kwadratowy. Nie ma długiej lufy.
— W jakich okolicznościach go zauważyłaś? — spytałem.
— Efekt „jasia w pudełku”. Za późno się zorientował.
Efekt „jasia w pudełku” jest jedną z klasycznych niespodzianek stanu nieważkości, możliwą do przewidzenia, ale zaskakującą i ma z nią do czynienia prawie każdy nowicjusz. Każda otwierana szafka, pojemnik czy szuflada wypluwa na otwierającego swą zawartość — o ile nie pomyślało się o umocowaniu tej zawartości na miejscu. Praktyczne możliwości robienia kawałów są niemal niewyczerpywalne. Ale to mi śmierdziało.
— Co o tym sądzisz, Tom?
— Hę?
— Jeśli Chen Ten Li był jednym z głównych orędowników inteligentnego wykorzystania przestrzeni kosmicznej, to czy mógł nie wiedzieć o „jasiu w pudełku”?
— Hmmm. Może i mógł — powiedział w zamyśleniu Tom. — Li jest jednym z tych paradoksów — coś jak odmawiający latania Isaac Asimov. Pomimo całego zrozumienia dla problemów kosmosu, dopiero teraz oddalił się od swej planety na odległość większą, niż jest to możliwe na pokładzie pasażerskiego odrzutowca. W duszy jest szczurem lądowym.
— A jednak — zaoponowałem — „jaś w pudełku” jest standardową, turystyczną anegdotą. Żeby się o tym dowiedzieć wystarczy porozmawiać z jednym z powracających z kosmosu wycieczkowiczów.
— Nie wiem jak wy — wtrącił Raoul — ale ja dysponowałem dużą wiedzą teoretyczną o stanie nieważkości, a jednak po znalezieniu się tutaj popełniłem wiele błędów. Poza tym, jaki cel mógłby mieć Li w pokazywaniu Lindzie, że ma pistolet?
— To mnie właśnie zastanawia — przyznałem. — Na poczekaniu mogę wymienić dwa, albo i trzy powody — i wszystkie sugerują albo wielką niezręczność, albo wielką przebiegłość. Nie wiem, co bym wolał. No nic… czy ktoś jeszcze widział coś podejrzanego?
— Ja nic nie widziałam — powiedziała z namysłem Norrey — ale nie zdziwiłabym się, gdyby również Ludmiła miała jakąś broń.
— Kto jeszcze?
Nikt nie odpowiedział, ale widzieliśmy, że każdy z dyplomatów zabrał ze sobą pokaźne ilości niekontrolowanych bagaży.
— Okay. A więc sytuacja wygląda następująco: utknęliśmy w tunelu metra z szefami trzech rywalizujących ze sobą gangów, dwojgiem glin i jednym miłym staruszkiem. Jest to jeden z tych nielicznych momentów, kiedy jestem rad, że oczy świata są zwrócone na nas.
— O wiele więcej niż tylko oczy świata — poprawiła mnie przytomnie Linda.
— Będzie dobrze — powiedział Raoul. — Pamiętajcie, głównym zadaniem naszych dyplomatów jest niedopuszczenie do zbrojnego konfliktu. Jeśli dojdzie do konfrontacji będą solidarni. Większość z nich jest może szowinistami — ale przypuszczam, że wszyscy są szowinistami ludzkości.
— I o to mi właśnie chodzi — powiedziała Linda. — Ich i nasze interesy wcale nie muszą być zbieżne.
— Co chciałaś przez to powiedzieć, kochanie? Czy my nie jesteśmy ludźmi? — spytał Tom.
— A jesteśmy?
— A jakże by inaczej! — obruszył się Tom. — Ludzie pozostają ludźmi niezależnie od tego czy pływają, czy unoszą się w próżni.
— Jesteś tego pewien? — spytała cicho Linda. — Różnimy się od naszych współbraci, różnimy się w podstawowych względach. Nie chodzi mi tylko o to, że możemy nigdy nie powrócić i nie spotkać się z nimi. Mam na myśli różnice duchowe, psychologiczne. Im dłużej pozostajemy w kosmosie, tym bardziej zmienia się nasz sposób myślenia — nasze mózgi przystosowują się tak samo, jak nasze ciała.
Powtórzyłem im, co powiedział mi przed tygodniem Wertheimer — że choreografujemy jak ludzie, ale nie tak samo jak ludzie.
— Przecież to klasyczna definicja „obcego” Johna Campbella — wtrącił z podnieceniem w głosie Raoul.
— Nasze dusze również się przystosowują — ciągnęła Linda. — Każdy z nas spędza każdy dzień swej pracy spoglądając w obnażone oblicze Boga. Jest to widok, który szczury lądowe mogą tylko symulować monumentalnymi katedrami i strzelistymi meczetami. Mamy większą perspektywę na rzeczywistość niż święty ze szczytu najwyższej góry na Ziemi. W kosmosie nie ma ateistów — a przy naszych bogach owłosieni miotacze piorunów i brodaci paranoicy z Ziemi wyglądają po prostu śmiesznie. Do diabła, Olimpu nie można było dostrzec już ze Studia, a co dopiero stąd.
— To prawda — przyznał Tom. — Na Skyfacu człowiek dobry w otwartym kosmosie był wart tyle miedzi, ile ważył, nawet jeśli marny był z niego pracownik. Nigdy tego nie rozumiałem.
— Ponieważ sam nim jesteś — powiedziała Linda.
— Kim? — spytał zirytowany.
— Człowiekiem Kosmosu — powiedziałem, robiąc przerwę, miedzy tymi słowami, aby podkreślić, że zaczynają się wielką literą. — Tym, który nastanie po Homo habilis i Homo sapiens. Jesteś człowiekiem przemierzającym kosmos. Nie wydaje mi się, by Rzymianie znali na to określenie, a więc najlepszą nazwą łacińską, jaką można ci nadać, będzie chyba Homo novus. Człowiek Nowy. Nowa istota.
Tom prychnął z rozdrażnieniem.
— Bardziej pasowałoby już Homo excastra.
— Nie, Tom — powiedziałem z naciskiem — mylisz się. Nie jesteśmy wyrzutkami. Możemy być dosłownie „poza obozem”, „poza fortecą”, ale określenie „banita” zupełnie do nas nie pasuje. A może żałujesz wyboru, jakiego dokonałeś?
Upłynęła dłuższa chwila, zanim odpowiedział,
— Nie. Nie, kosmos jest środowiskiem, w którym chce żyć. Nie czuje się wypędzony — uważam cały Układ Słoneczny za terytorium człowieka. Ale odnoszę wrażenie, jakbym utracił obywatelstwo największego na nim narodu.
— Tom — powiedziałem poważnie — zapewniam cię, że jest to coś diametralnie przeciwnego utracie czegokolwiek.
— No tak, przyznaje, świat wygląda dziś na zupełnie przegniły. Niewiele stracę.
— Nie zrozumiałeś mnie.
— To wytłumacz mi, co miałeś na myśli.
— Przed startem rozmawiałem o tym trochę z doktorem Panzellą. Jaka jest według ciebie normalna długość życia Człowieka Kosmosu?
Dwa razy zaczynał coś mówić, ale w końcu zrezygnował.
— Racja. Nie ma sensu zgadywać — to zupełnie nowa gra — powiedziałem. — My jesteśmy pierwsi. Pytałem o to Panzelle, a on mi powiedział, żebyśmy wracali jeśli umrze dwoje lub troje z nas. Wszyscy możemy umrzeć w przeciągu miesiąca na skutek zaburzeń w przemianie materii lub jeśli odciski przeniosą się nam na mózgi czy coś w tym rodzaju. Ale Panzellą sądzi, że stan nieważkości wydłuży nasze życie przynajmniej o czterdzieści łat. Spytałem go, skąd może być tego taki pewien, a on zaproponował mi zakład.
Wszyscy zaczęli mówić naraz, co nie wychodzi dobrze przez radio. Ostatnim, który zamilkł był Tom.
— … może spotkał się już z czymś takim? — skończył zakłopotany.
— Właśnie — powiedziałem. — Nie będziemy tego pewni, aż będzie za późno. Ale ta hipoteza ma swoje uzasadnienie. Serce jest mniej obciążone, złogi w żyłach zdają się tworzyć wolniej…
— A więc to nie kłopoty z sercem nas wykończą — zamyślił się Tom — zakładając, oczywiście, że drastyczne zmniejszenie wysiłku wyjdzie sercu na dobre. Ale to przecież tylko jeden z wielu organów.
— Zastanów się, Tom. Kosmos jest środowiskiem sterylnym. I przy rozsądnym korzystaniu z niego zawsze takim będzie. Twój system immunologiczny staje się tak samo zbyteczny jak piąte koło u wozu — a nie zdajesz sobie nawet sprawy ile energii pochłania zwalczanie przez twój organizm tysięcy wędrujących infekcji. Ta energia może być wykorzystywana na konserwacje i naprawy. A może nie dostrzegasz, że poziom twojej energii spada, gdy znajdziesz się na Ziemi?
— No tak — powiedział — ale to tylko…
— … grawitacja, chciałeś powiedzieć? Czy nie rozumiesz o co mi chodzi? Teraz jesteśmy zdrowsi psychicznie i fizycznie niż kiedykolwiek na Ziemi. Czy w kosmosie miałeś kiedyś katar? Kiedy ostatnio przeżywałeś głęboką depresje, przygnębienie? Jak to jest, że wszyscy niemal nie miewamy złych dni, chandry i takich tam sensacji? Do diabła, słowo depresja wiąże się ściśle z grawitacją. A samo słowo grawitacja okazuje się być synonimem ponuractwa. Jeśli można wymienić dwa czynniki, które przyspieszają twoją śmierć, to są to depresja i brak poczucia humoru.
Przypomniałem sobie swoje życie w l g z uszkodzoną nogą. Depresja i zanikające poczucie humoru. Wydało mi się to tak odległe w czasie. Czy naprawdę byłem kiedyś tak zrozpaczony?
— W każdym razie — ciągnąłem — Panzella twierdzi, że ludzie spędzający dużo czasu w stanie nieważkości — nawet ludzie przebywający długo na Księżycu, w jednej szóstej normalnego ciążenia, ci górnicy nie mogący powrócić na Ziemie — wykazują mniejszą skłonność do zapadania na choroby serca i płuc. I twierdzi on również, że występuje u nich mniejsza, niż to wynika z normy statystycznej podatność na wszelkiego rodzaju nowotwory.
— Nawet przy podwyższonych poziomach promieniowania? — spytał sceptycznie Tom. — Podczas każdego wybuchu na Słońcu widzimy wszyscy przez jakiś czas zielone cętki, bo nasze gałki oczne atakuje dodatkowe promieniowanie i to bez względu na to czy znajdujemy się akurat w pomieszczeniu zamkniętym, czy w otwartej przestrzeni.
— Tak — zgodziłem się z nim. — Wyjście spod koca atmosfery było największym ryzykiem dla zdrowia, jakie ponieśliśmy wyruszając w kosmos — ale wygląda na to, że się opłaciło. Wydawało się, że przebywanie w otwartym kosmosie będzie grozić nabawieniem się choroby nowotworowej, ale na razie nic na to nie wskazuje. Nie pytajcie mnie dlaczego. A mniejsze kłopoty z płucami wynikają z oczywistych przyczyn — oddychamy prawdziwym powietrzem. Do diabła, gdybyś dysponował wszystkimi pieniędzmi, jakie wydrukowano dotąd na Ziemi, nie mógłbyś kupić za nie zdrowszego, bardziej odpowiadającego ci środowiska.
— To prawie tak, jakby życie w kosmosie było nam przeznaczone — powiedziała ze zdziwieniem Linda.
— W porządku — krzyknął ze złością Tom. — W porządku, poddaje się. Zakrzyczeliście mnie. Wszyscy dociągniemy do stu dwudziestu lat. Zakładając, że obcy nie zdecydują, że jesteśmy smaczni. Ale nadal twierdze, że z tym „nowym gatunkiem”, to nonsens, błąd w rozumowaniu, niania wielkości. Po pierwsze nie ma żadnej gwarancji, że będziemy się prawidłowo rozmnażali — albo jak podkreślił Charlie, że w ogóle będziemy się rozmnażali. Ale co ważniejsze: Homo novus jest .gatunkiem bez naturalnego środowiska ! Nie jesteśmy samowystarczalni, przyjaciele! Jesteśmy całkowicie uzależnieni od Homo sapiens tak długo aż nauczymy siejami wytwarzać dla siebie powietrze, wodę, pożywienie, metale, tworzywa sztuczne, narzędzia, kamery,.. O ile kiedykolwiek to nastąpi.
— Co się tak wściekasz? — spytał Harry.
— Wcale się nie wściekam! — wrzasnął Tom.
Rozproszyliśmy się wtedy wszyscy, ale Tom był na tyle przyzwoity, żeby po chwili do nas dołączyć.
— No dobrze — powiedział — jestem zły. Naprawdę nie wiem dlaczego. Lindo, masz na to jakąś radę?
— No cóż — powiedziała w zamyśleniu — pojęcia „złość” i „strach” stają się niemal synonimami.
Tom zesztywniał.
— Jeśli to w czymś pomoże — odezwał się napiętym głosem Raoul — to przyznam szczerze, że nasze zbliżające się zapoznanie z tymi superćmami przynajmniej mnie napawa takim przerażeniem, że dostaje, zatwardzenia. A nie zetknąłem się z nimi osobiście jak ty i Charlie. Sądzę, że to może nas kosztować coś więcej niż tylko Ziemie.
Było to tak dziwne oświadczenie, że na chwile wszyscy zaniemówiliśmy.
— Wiemy, o co ci chodzi — powiedziała powoli Norrey. — Naszym zadaniem jest nawiązanie kontaktu telepatycznego z czymś, co wygląda na umysł grupowy. Prawie… prawie się boje, że może mi się to udać.
— Boisz się, że możesz się w tym zatracić, kochanie? — spytałem. — Zapomnij o tym — nie opuściłbym cię na długo. Nie po to czekałem dwadzieścia lat, żeby teraz zostać wdowcem. — Uścisnęła moją dłoń.
— No właśnie — powiedziała Linda. — Najgorsze jest to, że stoimy w obliczu śmierci, niezależnie od tego, jaką przyjmie ona postać. Ale przecież zawsze mieliśmy wyrok śmierci, wszyscy z nas, za to, że byliśmy ludźmi. To jest cena biletu na to przedstawienie. Norrey i ty, Charlie, zajrzeliście tydzień temu śmierci w oczy. Pewne jak diabli, że — któregoś dnia znowu w nie zajrzycie. Może się okazać, że stanie się to za rok, na Saturnie; no więc co?
— W tym cały kłopot — powiedział Tom potrząsając głową — że strach nie przechodzi tylko dlatego, że jest nielogiczny.
— Nie — zgodziła się z nim Linda — ale istnieją metody radzenia sobie z nim — a tłumienie go aż wypłynie pod postacią złości wcale nie jest jedną z nich. A skoro już o tym mówimy, nauczę cię sposobów zachowania samodyscypliny, które mogą ci sporo pomóc.
— Mnie też — szepnął prawie niedosłyszalnie Raoul.
Harry wyciągnął rękę i ujął jego dłoń.
— Razem się nauczymy — powiedział.
— Wszyscy się nauczymy — odezwałem się. — Może jesteśmy inni niż ludzie, ale nie tak bardzo. Ale przedtem chciałbym wam oznajmić, że jesteście najodważniejszymi ludźmi, jakich znam. Wszyscy. Jeśli ktokolwiek… oho! Znowu alarm. Potańczmy teraz trochę naprawdę, żebyśmy wrócili spoceni. Spotkamy się znowu za parę dni. Harry, wyłącz te taśmę z ciężkim oddechem i na mój znak przywracamy siłę naszego sygnału. Trzy, dwa, jeden — już.
Rozmowę tą przytaczam w całości po części dlatego, że jest to jedno z kilku wydarzeń w tej kronice, z którego mam kompletne nagranie. Ale częściowo też dlatego, że zawiera ona większość istotnych informacji dotyczących tej jednorocznej podróży na Saturna, które trzeba znać, aby zrozumieć wypadki, jakie rozegrały się później. Opisy wnętrza „Siegfrieda” czy też rozkładu codziennych zajęć, czy życia miesiąc po miesiącu, czy tarć międzyludzkich, wszystkiego tego, co wypełniło jeden rok z najpracowitszych i najbardziej nudnych lat mego życia — takie opisy nie mają najmniejszego sensu.
Co jest często spotykane, a może i nieuniknione w tego rodzaju ekspedycjach — załoga, dyplomaci i tancerze tworzyli po godzinach pracy trzy, stosunkowo hermetyczne kliki i utrzymywali miedzy nimi chwiejny pokój. Każda grupa miała swoje własne obowiązki i rozrywki — dyplomaci, na przykład, spędzali dużo czasu wolnego (oraz znaczny procent czasu pracy) na sporach kulturalnych. Cierpliwość DeLaTorre szybko zyskała sobie uznanie w oczach wszystkich znajdujących się na pokładzie osób. Przeczytajcie jakąkolwiek przyzwoitą książkę o życiu w łodzi podwodnej, potem dorzućcie stan nieważkości i będziecie mieli obraz tego roku. Tylko muzyka Raoula pomagała nam utrzymać się przy zdrowych zmysłach; stał się on drugim na liście najbardziej szanowanych pasażerów.
W dyskusjach w których brała udział cała nasza szóstka nigdy już nie wypłynął temat „nowego gatunku”, chociaż ja i Norrey kilkakrotnie o niego zahaczyliśmy w naszych rozmowach oraz w rozmowach z Lindą. No i oczywiście nigdy nie wspominaliśmy o tym głośno na pokładzie „Siegfrieda” — statki kosmiczne można podejrzewać o dokładne „zapluskwienie”. Napomknienie o „inności” naszej szóstki zaniepokoiłoby nawet DeLaTorre — a był on chyba jedynym, który traktował nas jako kogoś więcej niż najemników, „zwykłych tłumaczy” (określenie Silvermana). Dmirow i Li, jak sądzę, też nas za takich nie uważali, ale cóż mogli poradzić; jako doświadczeni dyplomaci nie byli przyzwyczajeni do akceptowania tłumaczy jako równych im pozycją. Dla Silvermana taniec był tym, co pokazują w variete i nie widział żadnego problemu w przełożeniu na figury taneczne Manifestu Przeznaczenia.
Jedno mogę powiedzieć o rym roku. Człowiek, jakim byłem, gdy po raz pierwszy znalazłem się w kosmosie, nie mógłby go przetrwać. Przepaliłby sobie mózg i zapił się na śmierć.
Zamiast tego często wychodziłem na spacery. I dużo kochałem się z Norrey. Z włączoną muzyką, która dawała nam poczucie intymności.
Innym, godnym wzmianki wydarzeniem było oznajmienie nam przez Linde na dwa miesiące przed dotarciem do Saturna, że jest w ciąży. Doszedł nam obowiązek rozwiązania problemu połogu w stanie nieważkości bez udziału położnika.
Nie udało się namówić żadnego z dyplomatów na jakiekolwiek wyjście z nami w kosmos. Dwoje odmówiło z możliwego do przewidzenia powodu Wyjście w otwarty kosmos jest o wiele niebezpieczniejsze od pozostawania w zaciszu wnętrza statku (co byłem zmuszony sobie uświadomić w dniu, kiedy wyjechałem z taką propozycją), a obowiązek zakazywał im podejmowania wszelkiego niepotrzebnego ryzyka w drodze na największą i najważniejszą w dziejach konferencje. My, tancerze, uważani byliśmy za mniej wartościowych, ale i na nas wywierano nacisk, abyśmy unikali przebywania poza statkiem wszyscy naraz. Wytoczyłem moją ciężką artylerie utrzymując, że taniec grupowy musi być planowany, choreografowany i ćwiczony w zespole — że Gwiezdni Tancerze są zespołem twórczym. Poza tym, im więcej kumpli dookoła, tym bezpieczniej.
Czwartemu dyplomacie, Silvermanowi, zakazano odgórnie wycieczek w kosmos. A więc od razu poprosił nas o zabranie ze sobą na spacer na zasadzie „co mi tam będą kazali”. Ten zakaż uwłaczał jego męskości. Rozmyślił się, gdy wyjaśniano mu procedurę uszczelniania skafandra próżniowego i nigdy już nie podniósł tego tematu.
Ale na kilka tygodni przed rozpoczęciem hamowania do mojej kajuty przyszła Linda i oznajmiła:
— Chen Ten Li chce wyjść z nami na spacer. Drgnąłem i naśladując Silvermana powiedziałem:
— Czy stałoby się coś, gdybyś najpierw kazała mi usiąść, a dopiero potem powiedziała mi, że masz dla mnie złe wiadomości?
— Tak mi powiedział.
Jak zareagowałby w tej sytuacji DeLaTorre? Albo Bili? Albo inni? Albo stary Wertheimer, który oczyma dał mi do zrozumienia, że wierzy, iż można mi ufać, że wie, iż nie popełnię głupstwa? I co nie mniej ważne, dlaczego ten Chen chce teraz zasłużyć sobie na skrzydła? Nie dla scenerii — miał pierwszej klasy wideo najlepsze jakiego dostarczyć mogła Terra. I przecież nie z takich durnych powodów jak Silverman.
— O co mu chodzi, Lindo? Chce zobaczyć próbę na żywo? Chce ”polecieć z nami na mediacje? No o co mu chodzi?
— Sam go zapytaj.
Nigdy wcześniej nie widziałem kajuty Chena. Grał z komputerem w przestrzenne szachy. Ledwie nadążyłem za śledzeniem rozgrywki, ale było dla mnie jasne, że przegrywał sromotnie — co mnie zaskoczyło.
— Doktorze Chen, słyszałem, że chce pan wyjść z nami na zewnątrz.
Miał na sobie gustowną, obfitą piżamę, którą ze znawstwem zebrał i upiął odpowiednio do stanu nieważkości (Dmirow i DeLaTorre zmuszeni byli prosić o pomoc Raoula, a odzież Silvermana wyglądała tak, jakby ten, cofając się, nadział na maszynę do szycia). Pochylił swą wygoloną głowę i powiedział ponuro:
— Tak szybko, jak to tylko możliwe. — Brzmienie jego głosu przypominało trochę starą trąbkę.
— To stawia mnie w trudnym położeniu, sir — powiedziałem tak samo ponuro. — Nakazano panu nie narażać swojej osoby na niebezpieczeństwo. Wiedzą o tym DeLaTorre i wszyscy inni. Jeśli zabrałbym pana w otwarty kosmos, a tam przydarzyłaby się panu awaria skafandra albo chociaż atak nudności, to Chiny zadałyby mi kilka ostrych pytań. A po niej dominium Kanady i ONZ, nie wspominając już pańskiej starej matki.
Uśmiechnął się uprzejmie masą zmarszczek.
— Czy taki wypadek jest prawdopodobny?
— Zna pan prawo Murphy’ego, doktorze Chen? I wypływające z niego wnioski?
Jego uśmiech się rozszerzył.
— Chce zaryzykować. Macie doświadczenie we wprowadzaniu nowicjuszy w kosmos.
— Straciłem dwoje studentów na siedemnastu!
— A ilu ich pan stracił w pierwszych trzech godzinach, panie Armstead? Czy dla bezpieczeństwa nie mógłbym pozostawać w skafandrze próżniowym w Kostce?
Kostka nie była odlewana; była spawana punktowo. Był to w zasadzie sześcian z przeźroczystego plastyku, obramowany metalowymi kątownikami, wyposażony w pewne środki podtrzymania życia, pierwszej pomocy oraz we własny napęd, umożliwiający mu poruszanie się w otwartej przestrzeni. Załoga i wszyscy dyplomaci z wyjątkiem Chena nazywali ją Modułem Podtrzymania Pola. Oburzało to Harry’ego, który ją zaprojektował i zbudował. Budowana była z myślą o wykorzystaniu jej w przypadku, gdy skafander któregoś z Gwiezdnych Tancerzy straci szczelność w trakcie występu, gdy któryś z nich będzie chciał usiąść na chwile i odpocząć lub też do jakiegokolwiek innego celu, przy którego realizacji przydamy będzie hermetyczny sześcian o kącie widzenia 360 stopni. Kostka była obecnie przymocowana do kadłuba wielkiego wahadłowca nazywanego przez nas Limuzyną, zmontowana i gotowa w każdej chwili do użytku, ale można ją było w prosty sposób odłączać. A skafander próżniowy Chena był regulaminową zbroją będącą na wyposażeniu Sił Kosmicznych — tak dobrą, o ile nawet nie lepszą, jak nasze, robione na zamówienie skafandry produkcji japońskiej. Na pewno wytrzymalszą; z lepszą instalacją podawania powietrza…
— Doktorze, muszę, wiedzieć dlaczego.
Jego uśmiech zaczął powo-o-oli zanikać, a kiedy nie zbladłem i nie cofnąłem się ani o krok, pozwolił łaskawie pozostać mu na ustach. Było to w ćwierć drogi od zmarszczenia brwi.
— Uznaje pańskie prawo do zadawania pytań. Nie jestem tylko pewien, czy tym razem zdołam pana usatysfakcjonować. — Zamyślił się, a ja czekałem. — Nie jestem przyzwyczajony do korzystania z pomocy tłumacza. Mam zdolności lingwistyczne. Ale istnieje przynajmniej jeden taki jeżyk, którego nigdy się nie nauczę. Dowiedziałem się kiedyś, że nikt, kto nie urodził się Nawajem nie potrafi nauczyć się myśleć jeżykiem tego plemienia. W rezultacie dołożyłem wszelkich starań, żeby tego dopiąć i poniosłem porażkę. Rozumiem, piąte przez dziesiąte, jeżyk Nawajów, a nie jestem w stanie nauczyć się w nim myśleć — opiera się on na zupełnie innych założeniach opisu rzeczywistości, których mój umysł nie potrafi objąć.
Studiowałem wasz taniec, ten „język”, którym wkrótce będziecie za nas mówili. Dużo dyskutowałem o nim z panną Parsons, przeanalizowałem wszystkie informacje na ten temat przechowywane w pamięci komputera pokładowego. Nie potrafię nauczyć się myśleć w rym jeżyku.
Chce jeszcze raz spróbować. Wychodzę z założenia, że może mi pomóc osobista konfrontacja z nagim kosmosem — urwał i znowu się uśmiechnął. — W moich zmaganiach z nawajskim pomogło mi trochę żucie pączków peyotlu — zalecił mi to mój nauczyciel. Muszę pokosztować założeń leżących u podstaw waszego pojmowania rzeczywistości. Mam nadzieje, że są smaczniejsze.
Był to, jak dotąd, najdłuższy monolog, jaki słyszałem z ust enigmatycznego Chena. Spojrzałem nań z nowym szacunkiem i podziwem. Oraz z rosnącym zadowoleniem: stał przede mną przyjaciel, którego niemal odtrąciłem. „Mój Boże, a przypuśćmy, że stary Chen to Homo novus?”
— Doktorze” Chen — powiedziałem uspokoiwszy w końcu swój oddech — chodźmy do komendanta Coxa.
Chen wysłuchał w całkowitym skupieniu, zadając nieczęste, ale wnikliwe pytania, osiemnastu godzin instruktażu, chociaż większość tych informacji nie była dlań nowością. Założę się, że już wcześniej potrafił z zamkniętymi oczyma rozmontować dowolny podsystem swojego skafandra. Pod koniec kursu założyłbym się, że z zamkniętymi oczyma potrafiłby je złożyć. Miałem, już do czynienia z wieloma wybitnymi umysłami, a jednak on wywarł na mnie wrażenie.
Ale wciąż nie byłem stuprocentowo pewien, czy można mu ufać.
Kierując się zasadą „im nas mniej, tym mniejsze prawdopodobieństwo wypadku”, ograniczyliśmy liczebność naszej wycieczki do trzech osób — w kosmosie wypadki rzadko zdarzają się pojedynczo. Ja, oczywiście, objąłem funkcje druha drużynowego; zaliczyłem więcej godzin w otwartej przestrzeni niż ktokolwiek na pokładzie, z wyjątkiem Harry’ego. A Linda przez ostatni rok udzielała Chenowi lekcji jeżyków obcych; poszła z nami, żeby zachować ciągłość programu nauczania i żeby dla niego zatańczyć. Wydaje mi się, że również dlatego, że darzyła go przyjaźnią. Ja miałem odgrywać role Kwoki Matki.
Pierwsza godzina upłynęła bez zakłóceń. Wszyscy troje pozostawaliśmy w Kostce. Ja stałem za sterami. Oddaliliśmy się na kilka kilometrów od „Siegfrieda”, holując za sobą linę bezpieczeństwa i zatrzymaliśmy się, jak zawsze, w samym środku wszechświata. Chen zachowywał raczej pełne czci milczenie niż separował się od nas. Byłem przekonany, że jest zdolny do objęcia umysłem takiego ogromu piękna… zachowywał się tak, jakby od dawna wiedział, że wszechświat jest taki wielki. Jednak mimo to przez dłuższy czas się nie odzywał.
Zresztą Linda i ja też milczeliśmy. Nawet z tej odległości Saturn wyglądał niewiarygodnie pięknie. Ta planeta musi być bezwarunkowo największą atrakcją turystyczną Układu Słonecznego i nigdy w życiu nie widziałem czegoś tak głęboko poruszającego.
Podziwialiśmy już ten widok — w ostatnich dniach wszyscy na statku tkwili przyklejeni do wideo — ekranów. Otrząsnęliśmy się z czaru i Linda przekazała Chenowi kilka ostatnich uwag o zasadach naszego tańca, a potem uszczelniła swój hełm i wyszła przez śluzę, powietrzną, aby zademonstrować mu kilka solowych ewolucji. Jak wcześniej ustalono, mieliśmy zachowywać przez ten czas milczenie, a Bili miał utrzymywać cisze, w eterze na naszym kanale. Przez pierwsze trzy kwadranse tańca Lindy Chen obserwował ją z wielką fascynacją. Potem westchnął, spojrzał dziwnie na mnie i odbiwszy się od podłogi przepłynął przez Kostkę do konsoli sterowniczej.
Otworzyłem usta do krzyku, ale on sięgnął tylko do wyłącznika radia. Wyłączył je. Potem jednym wprawnym ruchem zdjął hełm, odłączając tym samym radio skafandra próżniowego. Ja swój zdjąłem już wcześniej, dla oszczędności powietrza. Gdy zobaczyłem, że Chen wyłącza radio, pochwyciłem go, ale on położył palec na ustach i powiedział:
— Chciałbym porozmawiać z panem w cztery oczy — niskie ciśnienie powietrza w Kostce sprawiło, że jego głos był piskliwy i cichy.
Zastanowiłem się. Przyjmując najdzikszą fantazje paranoidalną — miałem ubezpieczenie w postaci Lindy — miała swobodę ruchu i mogła obserwować wszystko, co dzieje się w przezroczystym sześcianie.
— Rozumiem — powiedziałem.
— Wyczuwam pański niepokój; rozumiem go i nie potępiam. Zamierzam teraz włożyć rękę do prawej kieszeni i wyjąć stamtąd pewien przedmiot. Jest nieszkodliwy. — Uczynił, jak powiedział, wyjmując jeden z tych przypominających ekstrawagancki guzik mikrofonów. — Chciałbym, żebyśmy sobie wszystko z miejsca wyjaśnili — dodał. Czy samo tylko niskie ciśnienie nadawało jego głosowi taką ostrość?
Szukałem stosownej odpowiedzi. Za jego plecami, z gracją wirowała w kosmosie Linda, majestatyczna w swym ciężarnym stanie, nieświadoma co się tu dzieje.
— Rozumiem — powtórzyłem.
Wsunął paznokieć w szczelinę odtwarzania. Nagrany głos Lindy powiedział coś, czego nie dosłyszałem. Potrząsnąłem głową. Przewinął taśmę do tego samego miejsca i unosząc rękę rzucił mi delikatnie magnetofon.
— I o to mi właśnie chodzi — powtórzył głos Lindy. — Interesy ich i nasze wcale nie muszą być zbieżne.
Nagranie rozmowy, którą przed chwilą relacjonowałem.
Mój mózg przełączył się natychmiast na prace, z szybkością komputera, stał się superwydajną maszyną myślącą, przeprowadził, jeden po drugim, tysiąc programów analitycznych w czasie rzędu mikro — sekund i doprowadził do samozniszczenia. „Szpieg w tej blaszance. Dopiero w połowie stoku, a hamulce już wysiadły. Przysiągłbym, że zamknąłem te śluzę, powietrzną”. Mikromagnetofon trafił mnie w policzek; pochwyciłem go odruchowo, gdy, odbiwszy się, odlatywał i wyłączyłem w momencie, gdy Tom pytał Linde.: „Czyż my nie jesteśmy ludźmi?”
Pytanie to odbijało się przez chwile echem po Kostce.
— Tylko imbecyl miałby trudności z założeniem takiej pluskwy w niepilnowanym skafandrze — powiedział bezbarwnym głosem Chen.
— No tak — wychrypiałem i odchrząknąłem. — Tak, to było głupie. Kto jeszcze…? — urwałem i palnąłem się w czoło. — Nie. Nie chce zadawać głupich pytań. No wiec, jak pan sądzi, doktorze Chen Ten Li? Czy jesteśmy Nowymi Ludźmi? Czy też tylko utalentowanymi akrobatami? Niech mnie diabli, jeśli sam to wiem.
Skoczył miękko i poruszając się jak lecąca w zwolnionym tempie strzała znalazł się z powrotem koło mnie. Tak skaczą koty.
— Może Homo caelestis — powiedział spokojnie, lądując miękko. — A może Homo ala anima.
— Kim, na Allacha? Ach… „uskrzydlonymi duszami”. Ha, Okay. To mi się podoba. Proszę mi wybaczyć, doktorze, ale przypochlebię się panu. Założę się o ciastko, że pan sam jest „uskrzydloną duszą”. Przynajmniej potencjalnie.
Jego reakcja zaskoczyła mnie. Spodziewałem się ujrzeć minę. pokerzysty. Zamiast tego na jego twarzy odmalował się nagły smutek, zupełna rezygnacja i beznadziejna tęsknota, wszystko to podkreślone światłem Saturna. Nigdy przedtem ani potem nie widziałem na jego twarzy tak wyrazistej emocji; być może nie oglądał tego nikt poza jego starą matką i zmarłą żoną. Wstrząsnęło to mną do głębi i wstrząsnęłoby nim, gdyby zdawał sobie choć po części sprawę z wyrazu swej twarzy.
— Nie, panie Armstead — powiedział ze smutkiem, wpatrując się ponad moim ramieniem w Saturna. Po raz pierwszy i ostatni pośliznął się na akcencie i absurdalnie przypomniał mi Grubego Humphreya. — Nie, nie jestem jednym z was. I ani czas, ani moja wola tego nie zmienią. Wiem to. Już się z tym pogodziłem. Dopiero teraz jego twarz zaczęła się odprężać i przybierać swój zwykły, kamienny wyraz, cały czas bez udziału jego świadomości. Zdumiewała mnie dyscyplina jego podświadomości. Przerwałem mu.
— Nie wiem, czy ma pan rację.. Wydaje mi się, że każdy człowiek potrafiący grać w przestrzenne szachy jest pierwszym kandydatem na Homo Jakmutam.
— To dlatego, że jest pan ignorantem w grze w szachy przestrzenne — odparł — i w znajomości swej własnej natury. W przestrzenne szachy grywają ludzie na Ziemi. Zostały one wymyślone w ciążeniu ziemskim, dla gracza zajmującego postawę pionową. Ich klasyczne wzorce są liniowe. Próbowałem w nie grać w stanie nieważkości, zestawem, który nie ma ustalonego względem mnie położenia. Nie potrafiłem. Nie chwaląc się, mogę wygrać w szachy płaskie z programem Martina — Danielsa (klasa światowa), ale w szachy przestrzenne w stanie nieważkości mógłby mnie z łatwością pokonać pan Brindle, jeśli byłbym na tyle nieroztropny, by z nim zagrać. Potrafię dość dobrze koordynować swe ruchy na pokładzie „Siegfrieda” lub w tym, najbardziej liniowym z pojazdów, w którym się właśnie znajdujemy. Ale nigdy nie nauczę się życia przez jakikolwiek czas bez tego, co nazywacie „lokalnym pionem”.
— To nie przychodzi od razu — zacząłem.
— Pięć miesięcy temu — przerwał mi Li — zepsuła się nocna — lampka w mojej kajucie. Obudziłem się natychmiast. Znalezienie wyłącznika światła zajęło, mi dwadzieścia minut. Przez cały ten czas płakałem ze strachu i bezsilności i straciłem panowanie nad mymi zwieraczami. Czułem się upokorzony, poświeciłem więc kilka tygodni na obmyślanie testów i ćwiczeń. Żeby żyć, muszę mieć pion lokalny. Jestem normalnym człowiekiem.
Milczałem dłuższą chwile.. Linda zauważyła już naszą konwersacje; zasygnalizowałem jej, żeby tańczyła dalej i skinęła głową. Po przemyśleniu wszystkiego, co przed chwilą usłyszałem, odezwałem się:
— Czy sądzi pan, że nasze interesy będą kolidowały z waszymi?
Uśmiechnął się. Znowu był dyplomatą w każdym calu.
— Czy zna pan prawo Murphy’ego, panie Armstead? — zachichotał.
Odwzajemniłem jego uśmiech.
— Tak, ale czy to prawdopodobne?
— Nie sądzę — odparł poważnie. — Ale podejrzewam, że tak uważa Dmirow. Może i Ezequiel, może komendant Cox. Silverman na pewno.
— A my musimy się spodziewać, że każdy z nich mógł również założyć nam podsłuch w skafandrach.
— Niech mi pan powie: czy zgodzi się pan ze mną, że jeżeli z tej konferencji z obcymi wynikną jakiekolwiek informacje o wielkim znaczeniu strategicznym Silverman dokona próby wejścia w ich wyłączne posiadanie?
Pogawędka z Chenem miała w sobie coś z żonglowania piłami łańcuchowymi. Westchnąłem. Byliśmy ze sobą szczerzy.
— Tak. Jeśli będzie miał jakiekolwiek szansę, zrobi to na pewno. Ale to wymagałoby podjęcia pewnych kroków.
— Jedna osoba dysponująca taśmami z odpowiednim oprogramowaniem jest w stanie doprowadzić „Siegfrieda” na taką odległość od Ziemi, żeby się uratować — powiedział i zauważyłem, że nie wyraził się „jeden mężczyzna”.
— Dlaczego pan mi to mówi?
— Obecnie jestem w trakcie unieszkodliwiania wszystkich możliwych pluskiew założonych w tym pojeździe. Podejrzewam, że Silverman będzie tego próbował. Czuje. to. Jeśli spróbuje, zabije go od razu. Pan i pańscy ludzie szybko reagujecie w stanie nieważkości. Chce, byście rozumieli moje motywy.
— A są nimi?
— Uratowanie cywilizacji na Ziemi. Zagwarantowanie dalszego istnienia naszej rasy.
Zdecydowałem się na próbę poczęstowania go czymś gorącym.
— Czy zastrzeli go pan tym automatycznym pistoletem?
Skrzywił się z niesmakiem.
— W dwa tygodnie po starcie wyrzuciłem go przez śluzę powietrzną — odparł. — Bezsensowna broń w stanie nieważkości, jak to powinienem był przewidzieć. Nie, prawdopodobnie skręcę, mu kark.
„Nie dawaj temu facetowi silnych serwów: jego kontra jest mordercza”.
— Po czyjej stronie stanie pan, panie Armstead, jeśli dojdzie do takiej sytuacji?
— Co takiego?
— Silverman jest półkrwi Kaukazyjczykiem, półkrwi Amerykaninem. Macie wspólną matryce kulturową. Czy jest to więź silniejsza od pańskiej więzi z Homo caelestis?
— Co takiego? — spytałem ponownie.
— Wasz nowy gatunek nie przetrwa długo, jeśli błękitna Ziemia rozleci się na kawałki — powiedział chrapliwie Chen — a do tego doprowadziłby właśnie ten szaleniec, Silverman. Nie wiem jak pracuje pański umysł, panie Armstead. Co pan zamierza?
— Uznaje pańskie prawo do zadania tego pytania — powiedziałem powoli. — Zrobię, co będę wtedy uważał za słuszne. Nie mogę udzielić innej odpowiedzi.
Poszukał wzrokiem moich oczu i pokiwał głową.
— Chciałbym teraz wyjść na zewnątrz.
— Jezu Chryste — wybuchnąłem, a on mi przerwał:
— Tak, wiem — przed chwilą powiedziałem, że nie potrafię, funkcjonować w stanie nieważkości, a teraz chce spróbować — wykonał gest swoim hełmem. — Panie Armstead, przeczuwam, że niedługo umrę. Muszę przedtem zawisnąć raz sam w wieczności, nie poddawany żadnym przyśpieszeniom, bez ramek z kątów prostych, w otwartym kosmosie. Marzyłem o kosmosie przez większą cześć swego życia i zawsze bałem się weń wyjść. Teraz muszę. Muszę stanąć twarzą w twarz z moim Bogiem, tak blisko jak można to wyrazić w waszych jeżykach.
Chciałem powiedzieć „tak”.
— Czy wie pan jak bardzo może to przyśpieszyć utratę zmysłów? — nalegałem jednak. — Czy chciałby pan stracić w skafandrze kosmicznym swoje ego? Albo co najmniej swój lunch?
— Traciłem już swoje ego. Pewnego dnia stracę je na zawsze. Nudności nie miewam — zaczął zakładać swój hełm.
Po pięciu minutach włączył z powrotem radio i trzęsącym się głosem powiedział:
— Teraz wracam. — Potem odezwał się dopiero wtedy, gdy zdejmowaliśmy skafandry w przedziale promowym „Siegfrieda”. Powiedział wtedy bardzo cicho. — To ja jestem Homo excastra. I inni. — I to były ostatnie słowa, jakie od niego usłyszałem, aż do pierwszego dnia drugiego kontaktu.
Odparłem wtedy:
— Zawsze będzie pan mile widziany w moim domu, doktorze — ale nic mi nie odpowiedział.
Manewr hamowania ściągnął na nas hordę pomniejszych katastrof. Jeśli znajdujesz się w małym pomieszczeniu (i nie opuszczasz go ani na chwile) to pod koniec roku twoje rzeczy będą wykazywały tendencje do rozpraszania się po wszystkich kątach. Tendencje te potęguje stan nieważkości. Przymocowanie wszystkiego przed rozpoczęciem przyśpieszania byłoby niemożliwe, nawet jeśli miałoby to być tylko dwadzieścia pięć godzin przyspieszenia 0,01 g. Niestety, nawet najbardziej prosta, wykonana techniką laserową rura wykazuje pewne odchylenia od prostoliniowości, a nasz kurs stanowił jedną z najdłuższych rur położonych kiedykolwiek przez Człowieka (ponad miliard kilometrów). Studnia grawitacyjna Tytana na jej końcu była niezmiernie małym celem, w który musieliśmy trafić z wielką precyzją. Przed wyprodukowaniem na „Skyfac” krystalicznych minimikroukładów scalonych ten trick w ogóle nie byłby możliwy, a i tak, dysponując skonstruowaną przy ich wykorzystaniu aparaturą, już po drodze dokonywaliśmy małych poprawek kursu. Księżyc Saturna wychodził nam jednak bardzo szybko na spotkanie, zmuszeni byliśmy więc dokonać jeszcze dwóch przyśpieszeń po l g, które, chociaż miłosiernie krótkie, wzbudziły we mnie silną wątpliwość czy przeżyjemy chociaż dwuletnią podróż powrotną. W ich wyniku cała rupieciarnia uległa rozproszeniu po całym statku: Lamus Ciotki Grawitacji w przestrzeni zamkniętej. Najpoważniejsze w skutkach okazało się pękniecie rury doprowadzającej wodę do natrysków na śródokręciu. Na szczęście z awarią uporał się system klimatyzacyjny.
Na zbliżające się trzęsienie Ziemi niewiele pomaga nawet dużo wcześniejsze o nim ostrzeżenie.
Z drugiej strony, sprzątanie nie przedstawiało prawie żadnego problemu — i znowu dzięki nieważkości. Trzeba było tylko poczekać, a wcześniej czy później praktycznie wszystkie te śmieci same zebrały się, jak zawsze, na siateczkach kanałów klimatyzacyjnych.
Tak więc wszyscy znaleźli niemal od razu czas na zajęcie miejsc przed ekranem wideomonitora i obserwacje Tytana.
A oto fragment obszernego opisu tego ciała niebieskiego, który wszyscy starannie przestudiowaliśmy:
Tytan jest szóstym i wyraźnie największym księżycem Saturna. Spodziewałem się ujrzeć glob mniej więcej rozmiarów naszego Księżyca — ale ten cholernik ma średnice wynoszącą niemal 5800 kilometrów, czyli równą w przybliżeniu średnicy Merkurego lub czterem dziesiątym średnicy Ziemi! Przy tych ogromnych rozmiarach jego masa wynosi zaledwie około 0,002 masy Ziemi. Nachylenie jego orbity jest pomijalne, mniejsze od jednego stopnia — co oznacza, że orbita ta przebiega niemal precyzyjnie nad równikiem Saturna (tak samo jak Pierścień) w średniej odległości od powierzchni przekraczającej nieco dziesięć średnic samej planety. Jest zawsze zwrócony tą samą stroną do swej planety głównej, tak samo jak nasz Księżyc do Ziemi, a okrążenie Saturna zajmuje mu tylko około szesnastu dni — pomimo wielkości jest to szybki księżyc. (Ale doba na samym Saturnie trwa tylko dziesięć godzin i kwadrans.)
Już od pierwszych chwil, gdy można go było dostrzec gołym okiem sprawiał wrażenie czerwonawego. Teraz wyglądał jak Mars w ogniu spowity girlandami gradowych chmur barwy krwi. Poprzez nie widać było jarzące się lekko chłodniejszą czerwienią, podobne do księżycowych góry i doliny.
Ten nadprzyrodzenie czerwony kolor był jedną z głównych przyczyn, dla których Cox i Song przeszli na awaryjne sterowanie ręczne, gdy tylko weszliśmy na orbitę. Światek naukowy trafił szlag, gdy jego kosztowna sonda saturiańska została zarekwirowana przez wojsko na misje dyplomatyczną, a drugi atak apopleksji nastąpił wtedy, gdy okazało się, że naukowym dopełnieniem wyprawy będzie jeden fizyk Sił Kosmicznych i jeden inżynier. Tak więc Bili i Song spędzili te dwadzieścia cztery godziny, przez które pozostawaliśmy na orbicie Tytana harując jak rybacy podczas odpływu, dokonując absolutnego minimum pomiarów i rejestracji, jakie mogło udobruchać pierwotnych projektantów „Siegfrieda”, Pracowali pod kierunkiem Suzan Pha Song, według nagranych na taśmie instrukcji i zjadliwych wskazówek rozjątrzonych naukowców z Ziemi (napływających ze zwłoką czasową wynoszącą godzinę i piętnaście minut, co nie wpływało korzystnie na czyjkolwiek nastrój) i odwalił kawał dobrej, wyczerpującej roboty. Trochę — trudno wyobrazić sobie umysł, który uważa pogawędkę z plazmoidami spoza Układu Słonecznego za mniej podniecającą od badania szóstego księżyca Saturna, ale jest takich parę — jest rzeczą zadziwiającą, że nie są one zupełnie szalone.
To przez ten czerwony kolor. Barwa Tytana powinna być zbliżona do niebiesko — zielonej. Jednak nawet obserwowany z Ziemi jest wyraźnie czerwony. Dlaczego? No cóż, tym, co tak podniecało uczonych był fakt, że charakterystyki atmosfery (w przeważającej części metanowej) i temperatury powierzchni Tytana stawiały go gdzieś w okolicach ostatniego miejsca w Układzie Słonecznym, wśród tych, w których teoria wstrzemięźliwości dopuszczałaby powstanie „życia jakim je znamy”. Eksperymenty w komorze symulującej warunki panujące na Tytanie dały reakcje chemiczne nazwane przez Millera „pierwotnym błyskiem” i niewypowiedziana, ale przez naukowców ukochana z całego serca teoria głosiła, że być może czerwona pokrywa chmur jest jakiegoś rodzaju materią organiczną — a nawet nie wykluczała, że to pewien rodzaj zanieczyszczeń, jakie może wytworzyć istota oddychająca metanem. Nie zrozumiałem nawet popularyzatorskiego omówienia rozgrywających się wokół mnie wypadków, wygłoszonego przez Raoula i byłem nimi tylko trochę zainteresowany. Wywnioskowałem jednak, że .pod koniec tych dwudziestu czterech godzin pesymista powiedziałby „nie”, a optymista „może”. Raoul wspominał coś o wielu zagadkowych danych, o informacjach, które wydają się być ze sobą sprzeczne — co mnie specjalnie nie zdziwiło, zważywszy na pośpiech, z jakim „Siegfried” został doprowadzony do gotowości bojowej.
Ja ze swej strony dzieliłem uwagę miedzy Tytana i Saturna, którym naukowcy zainteresują się dopiero po konferencji, gdy będą mogli mu się, przyjrzeć z mniejszej odległości. Teraz był od nas oddalony o 1,2 miliona kilometrów.
Jest to piekielnie duża planeta — największa w Układzie, o ile nie uważać za planetę Jowisza. Jej średnica przekracza nieco 116 000 kilometrów — to z grubsza dziewięć średnic Ziemi, a masa jest większa od ziemskiej dziewięćdziesiąt pięć razy. W tym świetle stała przyśpieszenia na powierzchni, wynosząca 1,15 normalnej stałej ziemskiej, wydaje się być absurdalnie mała — należy jednak pamiętać, że Saturn ma gęstość równą 0,69 gęstości porównywalnej kuli wody (podczas gdy gęstość Ziemi przekraczała pięciokrotnie gęstość wody). Nawet tak mała stała przyspieszenia wystarczała aż nadto, by zabić Homo caelestis albo Homo excastra, gdybyśmy byli na tyle nierozważni, by wylądować na powierzchni Saturna. A szybkość ucieczki dla tej planety jest ponad trzykrotnie większa niż dla Ziemi.
Właściwie Saturn nie ma wyraźnie określonej powierzchni w naszym tego słowa rozumieniu. No tak, tam w dole są prawdopodobnie jakieś skały, ale zanim zdołasz opuścić się tak nisko, utkniesz, pływając w metanie, bo nim głównie jest Saturn (i jego „atmosfera”).
Potężny Pierścień okazuje się być księżycem, któremu nie wyszło, niezliczonymi trylionami orbitujących, pokrytych zamarzniętą wodą kamieni najprzeróżniejszych rozmiarów, od ziarenka piasku poczynając, a na ogromnych głazach kończąc.
Razem przedstawiają sobą nieopisanie piękny widok. Sam Saturn ma marzycielską, brunatno — żółtą barwę i poprzecinany jest szerokimi pasmami ciemnego, prawie czekoladowego brązu i jak na planetę, jest bardzo jasny. Pierścień, składający się z brył zanieczyszczonego lodu, mieni się niemal wszystkimi kolorami tęczy, skrzącymi się i przesuwającymi w miarę, jak orbity jego składników zmieniają względem siebie położenie. Ogólne wrażenie, jakie się odnosi, to ogromny agat albo tygrysie oko, otoczone rozproszonymi resztkami olbrzymiej tęczy. Wewnątrz tej orbitującej masy pojawiają się i znikają w losowy sposób mniejsze, prawdziwe tęcze, przypominające światła oglądane przez zawilgotniałe okulary.
Był to widok, który nigdy mnie nie nużył, którego nigdy nie zapomnę i tylko dla niego warto było odbyć te podróż z Ziemi i wyrzec się swego dziedzictwa. Raoul spędzał praktycznie każdą minutę swego, czasu wolnego oparty o grodź przeciwległą do jego wideoekranu, z Musicmasterem na kolanach, słuchawkami na uszach i z palcami przebiegającymi po klawiaturze. Nie pozwalał nam włączać głośników — ale Harry’emu dał parę dodatkowych słuchawek. Słyszałem potem symfonie, jaką zmontował z tej roboczej taśmy i sprzedałbym za nią Ziemie.
Oczywiście jedyny i niepodzielny ośrodek zainteresowania Billa Coxa stanowili obcy. Chociaż znajdowali się zbyt daleko, by ich widzieć, ich wysokoenergetyczne promieniowanie niemal przeciążało przyrządy pomiarowe. Tkwili około miliona (plus minut kilkaset tysięcy) kilometrów od nas. Okazało się, że obcy z wyraźną cierpliwością czekają na pertraktacje w najrozsądniejszym miejscu. Zwiększało to prawdopodobieństwo tego, iż ich odbycie jest ich zamiarem.
A więc naszym następnym posunięciem było wyjście im na spotkanie.
Podczas gdy Bili i pułkownik Song harowali w pocie czoła my, tancerze, też nie zasypywaliśmy gruszek w popiele. Nie spędzaliśmy całego czasu na obijaniu się.
Limuzyna już podczas podróży została zatankowana, wyposażona, przetestowana do ostatniego obwodu na pokładzie i w warunkach eksploatacyjnych. więc oczywiście pierwszą rzeczą, jaką zrobiliśmy, było ponowne sprawdzenie zapasów paliwa, wyposażenia i przetestowanie jej do ostatniego układu.
Gdybyśmy pokpili sprawę, następna ekspedycja dotarłaby tu najwcześniej za dwa albo i trzy lata, a do tego czasu obcy mogliby się zniecierpliwić i odejść do domu.
Poza tym, chciałem z nimi porozmawiać osobiście.
I to legło u podstaw ostatniej rzeczy, jaką zrobiliśmy przed odpaleniem silników i wyruszeniem na miejsce spotkania. Było to ostatnich kilka godzin trwającej już rok kłótni z dyplomatami na temat choreografii.
W końcu dałem za wygraną, powiedziałem im, żeby sami sobie tańczyli i wróciłem do swojej kajuty. Nie straciłem cierpliwości, tylko chęć do sporów. DeLaTorre odczekał stosowny czas, a potem zadzwonił do mych drzwi.
— Wejść.
Ciepłe, brązowe oczy DeLaTorre zdradzały niewypowiedziane znużenie, powieki miał pomarszczone jak rodzynki.
— Charles, musimy wypracować kompromis.
— Tylko mi nie wmawiaj, Ezequielu, że jesteś tak samo ślepy, jak reszta.
— Oni czują tylko, że lepiej by było, gdyby pierwsze posuniecie wyrażało więcej szacunku niż arogancji, było bardziej uroczyste niż emocjonalne. Przyjdzie czas na przedstawienie naszych pretensji, gdy ustanowimy łączność z tymi istotami, gdy nawiążemy z nimi kontakt na poziomie obopólnego szacunku. Być może w trzecim albo czwartym posunięciu.
— Do cholery, to mi nie wygląda na prawidłowe posuniecie.
— Wybacz mi, Charles, ale… na pewno przyznasz, że twoja opinia jest podyktowana emocjami.
— Ezequielu — westchnąłem — spójrz mi w oczy. Nie kochałem już Shary Drummond, gdy zginęła. Przyjrzałem się mej duszy i tańcowi, który się z niej zrodził i nie pałam żądzą zemsty, pragnieniem rewanżu.
— Nie, twój taniec nie jest mściwy — przyznał.
— Ale czuje do nich żal — nie jako osierocony kochanek, ale jako osierocona istota ludzka. Chce, żeby ci obcy dowiedzieli się, ile kosztowali mą rasę zmuszając Sare Drummond do zostania Homo caelestis zanim powstały miejsce i warunki, w których taka istota mogłaby żyć, a tym samym powodując jej śmierć — urwałem uświadomiwszy sobie, że popełniłem gafę, ale DeLaTorre nawet nie mrugnął okiem.
— Czy ona nie była już Homo caelestis albo ala anima, zanim oni przybyli, Charles? — spytał tak naturalnie, jakby znał już te nazwy. — Czy i tak nie umarłaby przy próbie powrotu na Ziemie?
Rozpoznałem i zaakceptowałem nagły wzrost poziomu szczerości wyzwolony tym pytaniem.
— Być może, Ezequielu. Jej ciało znajdowało się na granicy trwałego przystosowania. Spędziłem wiele bezsennych nocy rozmyślając o tym, omawiając to z moją żoną. Tak sobie myślę: gdyby Shara zdawała sobie sprawę z korzyści finansowych, jakie przyniesie „Gwiezdny taniec”, mogła przetrzymać krótki okres wyczekiwania na „Skyfac”, mogła przeżyć, żeby zostać bardziej wartościową liderką naszego Studio. Tak sobie myślę: gdyby wszystko przemyślała, mogła odstąpić od decyzji spalenia swych skrzydeł tak wysoko nad swoją utraconą planetą. Myślę sobie: gdyby wiedziała, mogłaby żyć.
Pociągnąłem z puszki łyk zwietrzałej kawy i skrzywiłem się.
— Ale cały duch walki został z niej wyssany, włożony w „Gwiezdny taniec” i ciśnięty ostatkiem sił w te czerwone ćmy. Całe jej życie, aż do poznania Carringtona było powolnym wysysaniem z niej chęci do życia, a ona poświeciła dla tych stworzeń wszystko, co jej pozostało, bo tylko w ten sposób można je było przepędzić z powrotem w przestrzeń międzygwiezdną, wystraszyć tak bardzo, aby przy następnej próbie podejścia do nas zatrzymali się w odległości milionów kilometrów. Potem z chęci życia nie zostało jej już nic — w każdym razie nie tyle, aby pragnęła je przedłużać. Chce uświadomić rym stworzeniom wartość jednostki, którą skruszył ich nierozważny krok, ogrom straty jaką ponieśli ludzie. Jeśli w ich emocjonalnym repertuarze znajdują się żal i skrucha, chce je ujrzeć. A najbardziej, jak sądzę, chce im wybaczyć, a więc najpierw muszę przekazać im swoją skargę. Wierze, że ich reakcja na nią powie nam szybciej niż cokolwiek innego, czy możemy w ogóle nauczyć się komunikowania i pokojowego współżycia z nimi.
Oni respektują taniec, Ezeguielu, a kosztowali nas największą artystką naszych czasów. Rasa, która chce rozpocząć pertraktacje od jakiekogokolwiek innego oświadczenia jest rasą, której raczej nie chce reprezentować. Norrey i reszta naszego zespołu przyznają mi rację.
Milczał dłuższą chwile. Ostatnią rzeczą, z jaką pogodzi się dyplomata jest niemożność osiągnięcia kompromisu. Ale w końcu powiedział:
— Nadążam za tokiem twego rozumowania, Charles. I przyznaje, że doprowadza mnie to do tych samych wniosków. — Westchnął. — Masz rację. — Skłonie pozostałych do zaakceptowania twojej koncepcji. — Odepchnął się od ściany i podpłynąwszy do mnie położył swe pomarszczone, guzłowate dłonie na mych ramionach. — Dziękuje, że mi to objaśniłeś. Chodź, przygotujemy się do drogi i przedłożenia naszej skargi.
Przez ponad dwadzieścia minut naradzał się z pozostałą trójką w zamkniętej kabinie i wyszedł stamtąd z miną wielce zatroskaną. Mimo wszystko był najlepszym człowiekiem, jakiego mógł wybrać Wertheimer na przewodniczącego delegacji. Pół godziny później byliśmy już w drodze.
Skierowanie „Siegfrieda” z orbity Tytana do punktu spotkania bez wprowadzania przyśpieszenia, które by nas zabiło, zajęło większą cześć dnia. Tytan jest potężnym księżycem i trudniej się od niego oderwać niż od naszego Księżyca. Na szczęście nie musieliśmy się od niego odrywać zupełnie. Wydłużaliśmy po prostu promień naszej orbity. Wszystkie manewry były wykonywane przynajmniej częściowo na wyczucie, ponieważ każda zmiana położenia w układzie Saturna jest problemem wymagającym Uwzględnienia wpływu dziesięciu ciał niebieskich (nie wspominając już o Pierścieniu), ale w tego rodzaju astronawigowaniu Bili był równorzędnym partnerem komputera. Tak jak się po nim spodziewałem, odwalił robotę światowej klasy nie tracąc paliwa i co ważniejsze, ani jednego pasażera. Najgorsze, co przyszło nam znieść, to piętnaście sekund pod przyśpieszeniem 0,6 g — istna męczarnia.
Każda odpowiednio zorientowana ściana może służyć za koje przyśpieszeniową — ponieważ na statku kosmicznym wszystko jest elegancko wyścielone. Nie wiem jak inni, ale Norrey i ja oraz każdy potrafiący przewidywać poddajemy się przyśpieszeniu nago. Jeśli trzeba leżeć plackiem na plecach pod przyśpieszeniem, to lepiej nie mieć miedzy sobą a płaszczyzną, na której się leży żadnych fałd garderoby.
Kiedy odpłynęliśmy swobodnie od ściany i zabrzmiał klakson oznajmiający: „przyśpieszenie zakończone”, przywdzialiśmy te same skafandry próżniowe, które mieliśmy na sobie rok temu, na naszej Ostatniej Przejażdżce. Z pięciu modeli robionych na miarę skafandrów, których używaliśmy, w tych byliśmy najbliżsi całkowitej nagości. Przypominały one okrojone kostiumy topless z zaopatrzonym w kryzę, hełmem. Przezroczyste partie przylegały ściśle do ciała i były ledwo zauważalne: kąpielówki nie służyły tabu, lecz celom sanitarnym, a sekcja kryza — hełm ukrywała nieestetyczne elementy oprzyrządowania. Silniczki odrzutowe miały kształt ozdobnych obręczy nasuwanych na przeguby dłoni i kostki nóg. Elementy sterowania nimi były ukryte w rękawicach. Grupa jednomyślnie zdecydowała, że tych właśnie skafandrów użyjemy do naszego występu. Być może przez pojawienie się nago w kosmosie próbowaliśmy podświadomie dowieść naszego człowieczeństwa i zdementować pogłoski, że nie jesteśmy już ludźmi, na zasadzie dowodu nie wprost. Widzicie? Pępek. Widzicie? Sutki. Widzicie? Wielki paluch u nogi.
— Cały kłopot z tymi skafandrami polega na tym, kochanie — powiedziałem uszczelniając swój — że widok ciebie w twoim zawsze zagraża wypchnięciem rurki cewnikowej mojego.
Uśmiechnęła się i poprawiła sobie lewą pierś, chociaż nie było to wcale konieczne.
— Spokojnie, chłopcze. Skoncentruj się na robocie — powiedziała i podpłynęła do telefonu. Włączyła go i spytała:
— Linda? Co z dzieckiem?
Na ekranie pojawili się Linda i Tom, pomagający sobie nawzajem w przywdziewaniu skafandrów.
— Świetnie — zawołała wesoło Linda. — Ani drgnie.
Tom uśmiechnął się do kamery i powiedział:
— O co tu się martwić? Nadal pasuje do swojego skafandra.
Jego spokój zrobił na mnie wrażenie i bardzo mnie ucieszył. Otwarty kosmos, jak już wspominałem, jest środowiskiem uspokajającym — i co najważniejsze, Tom pozwolił, by Linda nauczyła go wielu ważnych rzeczy. Nie tylko tańca, oddychania i ćwiczeń medytacyjnych — tego uczyliśmy się wszyscy. Nie chodzi nawet o te rozbudowane instrukcje duchowe, których mu nie skąpiła, chociaż i one, oczywiście, pomogły.
Najbardziej podziałała tu jej miłość i jej oddanie, które w końcu rozplatały wszystkie supły w skołatanej duszy Toma. Jej miłość była tak wyraźnie autentyczna i szczera, że był zmuszony wziąć ją za dobrą monetą, zmuszony do pokochania trochę bardziej samego siebie — co jest niezbędne każdemu, kto chce się odprężyć.
Wymieniliśmy z Norrey porozumiewawcze uśmiechy i spojrzenia, po czym ona powiedziała:
— To fajnie, wiecie? Zobaczymy się w Garażu — i zgasiła ekran. Przepłynęła przez kabinę i znalazła się naprzeciw mnie.
— Tom i Linda będą dla nas dobrymi partnerami — powiedziała i zamilkła.
Unosiliśmy się tak przez kilka sekund, zagubieni jedno w oczach drugiego, a potem odbiliśmy się jednocześnie od ścian i spotkaliśmy w czołowym zderzeniu na środku pomieszczenia. Nasz uścisk był czterokończynowy i ognisty, był spazmatyczną próbą przebicia się przez granice ciała, kości i plastyku i dotknięcia się sercami.
— Nie boje. się — powiedziała mi do ucha. — Powinnam się bać, a nie boje się. Wcale. Ale bałabym się, gdybym szła tam bez ciebie.
Usiłowałem odpowiedzieć i nie byłem w stanie. Przytuliłem ją tylko mocniej. A potem udaliśmy się na spotkanie z innymi.
Życie na „Siegfriedzie” przypominało raczej podróż pod pokładem luksusowego transatlantyka. Prom kosmiczny był bardziej podobny do autobusu albo samolotu. Rzędy foteli upchanych tak ciasno, że z ledwością można się miedzy nimi przecisnąć, wielka śluza powietrzna na rufie, mniejsza w ścianie przedniej, okna po obu stronach, z tyłu silniki. Ale patrząc z zewnątrz okazywało się, że ten autobus czy” samolot pcha przed sobą ogromny bąbel: dziób promu stanowiła przezroczysta kula o średnicy dwudziestu metrów, będąca kopułą obserwacyjną, z której grupa dyplomatów miała patrzeć na nasz występ. Wyposażenie techniczne kuli ograniczono do minimum, by nie przesłaniało widoku. Sam komputer znajdował się na „Siegfriedzie”, a zainstalowany na promie terminal był bardzo mary; nieco większymi wymiarami charakteryzowało się pięć monitorów ekranowych, a autonomiczne układy sterowania Limuzyny były nadzorowane przez wydzielony moduł tego samego komputera. W tym kinie nie było drugich miejsc.
Napływały, oczywiście, strzępy ostatnich pouczeń z Ziemi, ale nawet dyplomaci nie zwracali na nie najmniejszej uwagi. Podczas lotu nie było prawie wcale rozmów. Każdy wybiegał myślami do rychłego spotkania, a nasz Główny Plan, o ile mogliśmy w ogóle utrzymywać, że go mamy, został już dawno nakreślony.
Poświeciliśmy cały rok na studiowanie komputerowych analiz obu stron „Gwiezdnego tańca” i wynieśliśmy z nich wystarczająco dużo informacji, by z góry opracować choreografię występu. Około godziny tańca, rodzaj „Pozdrowienia Mandaryna”. Pod koniec tej godziny albo będziemy mieli nawiązany kontakt telepatyczny, albo nie. Jeśli tak, przełączymy ten telefon na dyplomatów. Poprzez usta DeLaTorry prześlą oni swe oświadczenie, a my przetłumaczymy obcym ich słowa najlepiej, jak umiemy. Jeśli, z jakiejkolwiek przyczyny, nie będzie można dojść do porozumienia, też to odtańczymy. W przypadku nienawiązania kontaktu mieliśmy obserwować reakcje obcych na występ i dokonać próby jej przetłumaczenia z pomocą komputera. Wtedy dyplomaci opracują swoją odpowiedź, komputer przekaże nam jej notacje choreograficzną i spróbujemy w ten sposób. Jeśli z upływem dziewięciu godzin nie dojdziemy do żadnych rezultatów — nazywaliśmy to dniem — wracamy Limuzyną na „Siegfrieda” i próbujemy znowu nazajutrz. Jeśli osiągniemy dobre lub chociaż obiecujące wyniki, to mamy wystarczająco dużo powietrza w zbiornikach, by pozostawać w kosmosie choćby i przez tydzień — a żywności, wody i środków higieny było pod dostatkiem w przymocowanej do Limuzyny Kostce.
Jednak wszyscy się, spodziewaliśmy, że głównie będziemy grać z kapelusza. Nasza ignorancja była tak całkowita, że nic nie mogło jej przełamać i wszyscy to wiedzieliśmy.
W przedziale pasażerskim był tylko jeden ekran wideo i przez całą krótką podróż wypełniała go twarz Billa Coxa. Informował nas na bieżąco o zachowaniu się obcych, a było ono statyczne. W końcu manewr hamowania dobiegł końca, a my zatonęliśmy na chwile w fotelach, podczas gdy Limuzyna odwracała się o sto osiemdziesiąt stopni, by zwrócić kopułę obserwacyjną w stronę obcych. Wreszcie tu byliśmy, na skrzyżowaniu dróg. Dyplomaci odpięli pasy i przeszli do przodu, do śluzy powietrznej kopuły. Gwiezdni Tancerze skierowali się na rufę, do większej śluzy powietrznej. Tej, nad którą płonął napis WYJŚCIE.
Rozumiejąc się bez słów zawiśliśmy tam na chwile w powietrzu i spoglądaliśmy po sobie. Nikt się nie poruszaj. Ostatni rok” scementował naszą rodzinę; zaczynała wytwarzać się miedzy nami jakaś telepatyczna wieź. Nie potrzebowaliśmy słów. Byliśmy gotowi.
I uśmiechnąwszy się tylko idiotycznie od ucha do ucha połączyliśmy nasze dłonie i utworzyliśmy wokół wejścia do śluzy Płatek Śniegu.
Potem Harry i Raoul odłączyli od nas, pocałowali jeden drugiego, założyli hełmy i znikli w śluzie, aby zmontować nasze dekoracje. W śluzie było miejsce dla czworga; wcisnęli się tam za nimi Tom i Linda. Przygotują Kostkę i zaczekają na nas.
Drzwi zasunęły się za nimi, a my z Norrey pocałowaliśmy się po raz ostatni.
— Nic nie mów — powiedziałem, a ona lekko skinęła głową.
— Panie Armstead? — doleciał mnie głos zza pleców,
— Tak, doktorze Chen?
Wychylał się do połowy z przeciwległej śluzy powietrznej. Był sam. Nie zdradzając żadnych uczuć ani mimiką twarzy, ani barwą głosu powiedział:
— Rozwalenia uszczelki. Uśmiechnąłem się.
— Dziękuje, sir.
I weszliśmy do śluzy.
Poza deja vu istnieje jeszcze inny rodzaj uczucia, że przeżywało się już kiedyś obecną sytuacje. Jest to czymś silniejszym niż wspomnienie. Pojawia się jak spadające z oczu łuski.
Tego typu przypomnienie naszło mnie teraz, gdy znowu ujrzałem obcych.
Czerwone ćmy. Jak jarzące się węgielki bez węgla w środku, wirujące w czymś mniej namacalnym od kopuły obserwacyjnej Limuzyny, w czymś potężniejszym od „Siegfrieda”. Wirując bez ustanku, bez ustanku zmieniając kreślone wzory, przyciągały oko jak taniec kobry.
I w tym właśnie momencie wydało mi się, że całe moje życie było chwilami, które spędziłem w obecności tych istot — że odstępy czasu miedzy tymi chwilami, nawet nie mające końca godziny studiowania taśm z tańcem obcych i wysiłków zrozumienia go są nierealnymi, blaknącymi już w mej pamięci cieniami. Zawsze znałem obcych. Zawsze będę ich znał, a oni mnie. Cofnęliśmy się razem w czasie o miliard lat. Przypominało to powrót do domu, do mamy i taty, którzy są niezmienni i wieczni. „Hej!” — chciałem krzyknąć do nich. „Przestałem już uważać się za kalekę”. Tak jak dzieciak mógłby dumnie oznajmić rodzicom, że zdał trudny test z chemii…
Potrząsnąłem dziko głową i pozbyłem się tego uczucia. Pomogło odwrócenie wzroku. Wszystko w otaczającej mnie inscenizacji mówiło, że od naszego ostatniego spotkania zaszło coś więcej niż tylko bezładne sny. Tuż za obcymi żółcią i brązem świecił potężny, otoczony pierścieniem roziskrzonego ognia Saturn. Słońce za moimi plecami dostarczało tu tylko jeden procent światła, jakim oświetla Ziemie — ale ta różnica była niedostrzegalna: oko Ziemianina z natury odfiltrowuje 99% docierającego doń światła (uświadomiłem sobie nagle ten zbieg okoliczności — miejsce, które obcy wybrali na spotkanie znajdowało się w precyzyjnie takiej odległości od Słońca, aby człowiek mógł tam zarówno dotrzeć, jak i widzieć prawidłowo), j
Znajdowaliśmy się „nad” Pierścieniem. To nie da się opisać.
„Na prawo” ode mnie unosił się Tytan — mniejszy od Księżyca oglądanego z Ziemi, ale wyraźnie widoczny. Z naszej perspektywy znajdował się w trzeciej kwadrze. Tam, gdzie jego terminator był zwrócony do Saturna, posępna, czerwona barwa rozjaśniała się w odcień krwawopomarańczowy. Ten wielki księżyc spoglądał na nasze poczynania jak zamglone, złowróżbne oko.
A wokół mnie dryfowali w próżni moi towarzysze, zapatrzeni, zahipnotyzowani.
Tylko Tom zdradzał trzeźwość umysłu. Podobnie jak ja odnawiał tylko starą znajomość — odświeżenie dawnych wspomnień zabiera mniej czasu niż zyskanie nowych.
Tym razem Wszyscy znaliśmy ich lepiej — nawet ci, którzy widzieli ich po raz pierwszy. Podczas ostatniej konfrontacji Shara zdawała się ich w pewnym stopniu rozumieć — bo mnie; bez względu na to, jak intensywnie! ich obserwowałem, zrozumienie ich tańca wciąż umykało. Teraz mój umysł był wolny od przerażenia) moje oczy nie były zaślepione rozpaczą, moje serce spokojne. Czułem tak, jak czuła Shara, widziałem, co widziała ona i potwierdzałem jej intuicyjny osąd:
„Bije od nich przeświadczenie o swej wyższości. Ich taniec jest wyzwaniem, prowokacją… biologowie przyglądający się błazeństwom nieznanych, nowych istot… Potrzebna im Ziemia… po orbitach. Jak pieczołowicie wychoreografowanych, jak orbity elektronów… potrafią uniknąć wszystkiego albo wytrzymać wszystko, czym może ich zaatakować Ziemia. Ja to wiem”.
Z zadumy wyrwał mnie głos Coxa.
— „Siegfried” do Gwiezdnych Tancerzy. Tak, to ci sami.
Przygotowywaliśmy się na ewentualność, że może to być inna grupa obcych — dajmy na to policjanci tropiący tamtych, albo może druga tura uczestników wycieczki do Układu Słonecznego. Byliśmy przygotowani nawet na mało prawdopodobne ewentualności. Bili powiedział nam, że przewertowali z dyplomatami i komputerem kilka plików scenariuszy, przechowywanych w bankach pamięci i wybrali do realizacji Plan A. Ale my, Gwiezdni Tancerze, oceniliśmy to już na oko.
— Roger, „Siegfried” — potwierdziłem odbiór. — Mam kiepską pamięć do nazwisk, ale twarzy nigdy nie zapominam.
— Zaczynajcie swój program.
— W porządku, wszyscy na miejsca. Harry, Raoul, rozstawcie dekoracje i sprawdźcie je. Tom i Linda, wy wyprowadźcie Kostkę na jakieś dwadzieścia kilometrów od nas, okay? Norrey, pomóż mi przy ustawianiu kamer, spotykamy się za dwadzieścia minut przy Kostce. Naprzód.
Zestaw dekoracji był minimalny. Składał się głównie z markerów siatki. Przekonanie się, że wszelkie próby wykorzystania efektów błyskowych w bliskim sąsiedztwie Pierścienia będą pozbawione sensu nie zabrało Raoulowi wiele czasu. Jego bateria laserów śledzących była małej mocy i mogła służyć tylko do oświetlania barwnym światłem nas, tancerzy oraz do stwierdzenia jak obcy zareagują na obecność laserów, co było jej faktycznym przeznaczeniem. Uważałem to za cholernie głupi pomysł — przypomniał mi się papież Leon dłubiący w zębach sztyletem podczas targów z Attylą — i cała nasza grupa, łącznie z Raoulem, była co do tego zgodna. Wszyscy byliśmy za zastosowaniem konwencjonalnego oświetlenia.
Ale przekonanie dyplomatów tego kalibru wymagało poczynienia pewnych ustępstw.
Markery siatki były kolorowymi organami, sterowanymi z klawiatury Musicmastera Raoula za pośrednictwem układu skonstruowanego przez Harry’ego. Gdyby obcy zareagowali zauważalnie na barwne sygnały, Flaoul spróbuje wykorzystać swój instrument do stworzenia wizualnej muzyki, wspomoże nasze wysiłki, komponując podkład barwnego spektrum do naszego tańca. Tak samo jak zakres akustyczny Musicmastera przekraczał po obu końcach pasmo słyszalności, tak zakres spektralny barwnych organów wychodził poza pasmo widzialne. Gdyby jeżyk obcych obejmował te subtelności, mogliśmy dzięki nim wzbogacić naszą konwersacje.
Wyjściowy sygnał akustyczny Musicmastera będzie przekazywany do naszych odbiorników i utrzymywany na poziomie grubo poniżej konwersacyjnego. Naszym zamiarem było wzmocnienie możliwego, obopólnego rezonansu telepatycznego i w ten sposób zapatrywaliśmy się na muzykę) Raoula.
Norrey i ja rozstawiliśmy pięć kamer w otwarty, zwrócony podstawą ku obcym stożek. Żadne z nas nie przejawiało ochoty zajęcia obcych „od tyłu” i zainstalowania tam szóstej kamery, dzięki czemu uzyskalibyśmy sześciokamerową kule, jaką stosowaliśmy zwykle w domu celem objęcia pełnych trzystu sześćdziesięciu stopni. To miał być nasz jedyny taniec filmowany ze wszystkich stron z wyjątkiem tej, w którą był wymierzony, rejestrowany tylko „od tyłu”.
Prawdę mówiąc nikt na tym nic nie tracił. To nie było wielkie artystyczne przeżycie. Nigdy nie zostanie zaprezentowane szerszej widowni. Z przyczyn zupełnie oczywistych: ten taniec nie był przeznaczony dla istot ludzkich.
Ale sądzę, że Sharze podobałby się.
W końcu dekoracje zostały rozstawione. Scena była przygotowana, a my uformowaliśmy wokół Kostki Płatek Śniegu.
— Uważaj na oddech, Charlie — przypomniała mi Norrey.
— Masz rację, kochana. — Moje płuca odbierały rozkazy z przysadki mózgowej. Skupiłem się na nadaniu memu oddechowi miarowości i wkrótce wszyscy oddychaliśmy unisono — wdech, wstrzymanie, wydech, wstrzymanie — starając się wydłużyć odstępy pomiędzy kolejnymi fazami dój pięciu sekund. Moje podniecenie zaczęło topnieć jak wakacyjne pieniądze, moja zdolność postrzegania rozszerzyła się sferycznie i poczułem moją rodzinę, tak, jakby z dłoni do dłoni przepłynął jakiś ładunek elektryczny, dostrajając nas do siebie. Staliśmy się jak igły kompasów, zwrócone w kierunku bieguna, zgrane z wyimaginowanym punktem, tkwiącym gdzieś pośrodku naszego kręgu. To była budująca analogia — jakkolwiek rozproszylibyście magnesy w stanie nieważkości, to w końcu spotykają się one znowu przy biegunie. Byliśmy rodziną; byliśmy jednym.
— Panie Armstead — burknął Silverman — jestem przekonany, że sprawi panu przyjemność świadomość, iż w tej chwili świat rzeczywiście na was liczy. Czy możemy zaczynać?
Uśmiechnąłem się tylko. Wszyscy się uśmiechnęliśmy. Bili zaczął coś mówić, ale mu przerwałem:
— Oczywiście, panie ambasadorze. Natychmiast. — Rozproszyliśmy Płatek Śniegu, a ja, włączywszy silniczki, podpłynąłem do górnej konsoli sterowniczej Kostki.
— Program załadowany i… uruchomiony, światła włączone, kamery nagrzane, cztery, trzy, dwa, kurtyna!
Niczym jedna istota wkroczyliśmy na naszą scenę.
Stopami do przodu, z rękoma uniesionymi wysoko nad głową nurkowaliśmy na rój ciem.
Markery sceny Raoula pulsowały delikatnie barwną analogią nadzwyczajnego kawałka, który nazwał ,,Bluesem Shary”. Otwierające go akordy utrzymane są w głęboko basowej tonacji; przekładane są na jeżyk barw jako wszystkie odcienie błękitu. Wokół nas jakiś nieprawdopodobny przepych barw — Saturn, Pierścień, obcy, Tytan, lasery, światełka kamer, Kostka, Limuzyna niczym jasnoczerwony flesz oraz dwa inne księżyce, których nie znam z nazwy — wszystko zdaje się tylko podkreślać nie dającą się znieść czerń pustego, zamkniętego wokół nas kosmosu, bezmiar morza czarnego atramentu, przez które płyniemy — tak planety, jak i ludzie. Iście kosmiczna perspektywa, której to dostarczało, była wspaniała, uspokajająca. „Czym jest człowiek czy ćma, byś Ty troszczył się o nich?”
To nie była ucieczka od rzeczywistości. Wprost przeciwnie: nigdy nie czułem się tak świadomy otaczającego mnie świata. Po raz pierwszy od lat świadom byłem przylegania skafandra próżniowego do mej skóry, świadom oddechów w mych słuchawkach, świadom uścisku czujników telemetrycznych i cewnika, świadom woni wydzielanej przez me ciało i zapachu powietrza, którym oddychałem i cichego szelestu mych włosów ocierających się o wewnętrzną stronę hełmu. Postrzegałem całkowicie, funkcjonując z pełną wydajnością, świadomy wszystkiego i trochę tym przestraszony. Czułem się bez reszty szczęśliwy.
Muzyka wzmogła się raptownie. Rozpięta daleko siatka pulsowała kolorem.
Włączyliśmy pełny ciąg. Cała nasza czwórka lecąc w ciasnej formacji, zdawała się pikować z wielkiej wysokości na rój obcych. Rośli w naszych oczach z zapierającą dech w piersiach gwałtownością, ale gdy wydałem komendę „stój” znajdowaliśmy się jeszcze w odległości trzech kilometrów od nich. Usztywniliśmy nasze ciała, zorientowaliśmy je w przestrzeni i na rozkaz wyzwoliliśmy jednocześnie moc z silniczków przymocowanych do naszych pięt. Zatoczyliśmy pełne koła, przy czym każde z nas okrążało inny punkt kompasowy kuli obcych. Wzięliśmy ją w nawiasy naszymi ciałami. Po wykonaniu trzech pełnych okrążeń rozproszyliśmy się unisono i spotkaliśmy w tym samym punkcie przestrzeni, z którego wyruszyliśmy, zwalniając przy zbliżaniu się do niego. Zatrzymaliśmy się, hamując ostro. Wirowaliśmy w kosmosie przyglądając się obcym. Rozproszyliśmy się znowu, zajęliśmy pozycje w narożnikach kwadratu o boku pięćdziesięciu metrów i czekaliśmy.
„Znowu tu jestem, ćmy” — myślałem. „Nienawidzę was od dawna. O mało już się nie wykończyłem z tej nienawiści”.
Lasery oświetlały nas na czerwono, niebiesko, żółto i zielono, a Raoul poniechał skomponowanej przez siebie muzyki na rzecz nowej improwizacji; jego pajęcze palce snuły linie melodyczne nie do pomyślenia jeszcze godzinę temu, szyjąc niebo barwa, a nasze uszy dźwiękiem. Przypominało to nalewanie bólu do naczynia o nieodpowiedniej pojemności.
Z taką oprawą muzyczną i z kosmosem w tle zatańczyliśmy. Mechaniczna struktura tego tańca, jego „kroki” i wzajemne ich powiązanie na zawsze już pozostanie dla, was tajemnicą i nie będę nawet próbował jej opisywać. Zaczynało się powoli i z wahaniem, tak jak Shara rozpoczęliśmy od definiowania pojęć. Tak samo jak ona zwracaliśmy na choreografię mniej niż polowe naszej uwagi.
Przynajmniej trzecia cześć naszych umysłów była zaprzątnięta przekładaniem komputerowych tematów na terminy artystyczne, ale równie duża ich cześć wytężała się, wypatrując jakiejkolwiek reakcji ze strony obcych, nastawiała oczyma, uszami, skórą, mózgiem na odbiór jakiegokolwiek odzewu, uczulała się na jakąkolwiek dającą się zrozumieć zmianę. I taką samą częścią naszych umysłów wyczuwaliśmy jedno drugie, staraliśmy się połączyć nasze świadomości przez metry dzielącej nas czarnej próżni, by widzieć tak, jak widzieli obcy, wieloma oczyma na raz.
I coś zaczęło się dziać…
Zaczęło się wolno, subtelnie, w zlewających się ze sobą etapach. Mając za sobą rok studiów stwierdziłem po prostu, że rozumiem i bez zdziwienia lub fascynacji zaakceptowałem to pojmowanie. W pierwszej chwili myślałem, że obcy zwolnili — ale potem zauważyłem, znowu bez fascynacji, iż spowolnieniu w równym stopniu uległy mój puls i oddechy wszystkich. Czas dla mnie przyśpieszył. Wyciągałem maksimum informacji z każdej sekundy życia, ogarniałem całość swego istnienia. Eksperymentując, przyśpieszyłem jeszcze trochę moje poczucie czasu i dostrzegłem, że szaleństwo obcych zwalnia do szybkości, którą już każdy mógł objąć swym umysłem. Byłem świadom, że mogę całkiem zatrzymać bieg czasu, ale nie chciałem jeszcze tego czynić. Studiowałem ich zachowanie z nieskończonym brakiem pośpiechu i coraz lepiej ich rozumiałem. Stało się teraz dla mnie jasne, że istnieje jakaś wyraźnie określona, chociaż niewidzialna energia, która utrzymuje ich na tych współzależnych, ciasnych orbitach, coś jak elektromagnetyzm utrzymujący na wyznaczonych torach elektrony. Ale energia ta wrzała wściekle za ich zgodą, a oni ślizgali się po jej falach niczym kawałki drewna, które za sprawą jakiejś magii nigdy się nie zderzają. Tworzyli przed sobą nie kończący się walec. Powoli, bardzo powoli zacząłem zdawać sobie sprawę, że ich energia jest bardziej niż analogiczna do energii łączącej mnie z mą rodziną. To, po czym surfowali, było ich świadomością wzajemnego istnienia i istnienia Wszechświata wokół nich.
Moja własna świadomość mej rodziny przeskoczyła na wyższy poziom. Słyszałem oddychającą Norrey, widziałem jej oczyma, czułem jak rwie mnie zwichnięta kostka Tomą, czułem, jak w mym łonie porusza się dziecko Lindy, obserwowałem nas wszystkich oczyma Harry’ego i kląłem pod jego nosem wraz z nim, pędziłem w dół ramienia Raoula aż do koniuszków jego palców i z powrotem do swych uszu. Byłem sześciomózgim Płatkiem Śniegu, istniejącym jednocześnie w przestrzeni i w czasie, i ”w myśli, i w muzyce, i w tańcu, i w barwie, i w czymś, czego jeszcze nie potrafiłem nazwać, i to wszystko zmierzało ku pełnej harmonii.
Ani przez moment nie ogarniało mnie uczucie odrzucania czy utraty mojego ja, mojej osobowości. Była przez cały czas w moim ciele i mózgu, tam, gdzie ją pozostawiłem, nie mogła być gdzie indziej, istniała jak przedtem. To było tak, jak gdyby jej CZĘŚĆ istniała zawsze w oderwaniu od ciała i mózgu, jak gdyby mój mózg zawsze znał ten poziom, ale był niezdolny do rejestrowania płynących zeń informacji. Czyżby cała nasza szóstka była zawsze tak blisko siebie, nieświadoma tego jak sześcioro samotnych ślepców w tym samym wycinku kosmosu? W sposób, w który, zawsze nie zdając sobie z tego sprawy, pragnąłem to uczynić, dotknąłem ich dusz i pokochałem je.
Zrozumieliśmy, że ten poziom postrzegania pokazują nam obcy, że wprowadzają nas cierpliwie, stopień po stopniu, po niewidzialnych schodach psychiki, prowadzących do tej nowej płaszczyzny. Jeśli miedzy nami a nimi przepływałaby jakakolwiek, możliwa do wykrycia przez człowieka energia, Bili Cox nagrzewałby już swoje działo laserowe i wrzeszczał, żebyśmy wracali, ale on nadal utrzymywał tylko łączność z dyplomatami, pozwalając nam tańczyć bez rozpraszania uwagi.
Ale komunikacja miedzy nami ą obcymi odbywała się również na wykrywalnych przez przyrządy fizyczne poziomach. Początkowo obcy powtarzali tylko, jak echo, fragmenty naszego tańca, by zamanifestować emocjonalną lub fizyczną konotacje. Kiedy zauważyliśmy, że to robią wiedzieliśmy już, iż w pełni pojmują każdy niuans, jaki staraliśmy się wyrazić. Z czasem zaczęli reagować w sposób bardziej złożony, zaczęli modyfikować subtelnie figury tańca, którymi nam odpowiadali, tworząc wariacje na temat, potem kontrargumenty, następujące po sobie sugestie. Za każdym razem, kiedy tak czynili, zaczynaliśmy lepiej ich rozumieć, chwytać podstawy ich „jeżyka”, a co za tym idzie, ich natury. Zgadzali się z naszym pojmowaniem sferyczności, grzecznie nie zgodzili się z naszym pojmowaniem moralności, zareagowali ożywioną aprobatą na wzmianki o bólu i radości. Gdy poznaliśmy już wystarczająco dużo „słów” do zbudowania „zdania”, uczyniliśmy to:
— Przebyliśmy ten miliard kilometrów, żeby was zawstydzić, a teraz sami jesteśmy zawstydzeniu. Odpowiedź nadeszła od razu — współczująca i wesoła.
— BZDURY — zdawali się mówić. — SKĄD MOGLIŚCIE WIEDZIEĆ?
— Oczywiste było, że jesteście mądrzejsi od nas.
— NIE, MY TYLKO WIĘCEJ WIEDZIELIŚMY. PRAWDĘ MÓWIĄC, BYLIŚMY KARYGODNIE NIETAKTOWNI I ZBYT NIECIERPLIWI.
— Zbyt niecierpliwi? — powtórzyliśmy czujnie.
— ZNAJDOWALIŚMY SIĘ W WIELKIEJ POTRZEBIE — wszystkich piećdziesiecioro pięcioro obcych zanurkowało nagle z różnymi prędkościami w kierunku środka swej kuli, cudem tylko unikając tam choćby jednego zderzenia. Wymowa tego była jasna jak słońce:
— TYLKO PRZYPADEK ZAPOBIEGŁ CAŁKOWITEJ ZAGŁADZIE. Natura tej całkowitej zagłady umknęła nam, „powiedzieliśmy” wiec:
— Nasza zmarła siostra przekazała nam wiadomość, że musieliście złożyć swą ikrę na świecie takim jak nasz. Czy dalej do tego dążycie: przyjść i żyć z ludźmi?
Ich odpowiedź była ekwiwalentem kosmicznego śmiechu. Sprowadził się ostatecznie do jednego „zdania”, którego trudno było nie zrozumieć:
— WPROST PRZECIWNIE.
Nasz taniec załamał się na chwile, potem znowu odtworzył.
— Nie rozumiemy.
Obcy zawahali się. Emanowało z nich coś na kształt zatroskania, coś na kształt współczucia.
— MOŻEMY… MUSIMY WYJAŚNIĆ. ALE ZROZUMIENIE BĘDZIE BARDZO DLA WAS PRZYKRE. PRZYGOTUJCIE SIĘ NA TO.
Cząstka nas będąca Lindą zalała nas potopem matczynego ciepła, otoczką spokoju; zawsze modliła się najlepiej z nas. Raoul grał teraz tylko wytłumione A, które było przekładane na ciepły, złoty kolor. Żądza czynu Toma, wieczna siła Harry’ego, cicha zgodność Norrey, moje własne, niezawodne poczucie humoru, nieskończona opiekuńczość Lindy i wytrwały upór Raoula zlały się, ze sobą, by utworzyć wspólnie rodzaj spokoju, którego nigdy nie zaznałem, pogodnego opanowania opartego na wrażeniu pełni. Uleciał gdzieś cały strach, wszystka wątpliwość. Tak miało być.
— Tak miało być — zatańczyliśmy. — Niech tak będzie.
Echo nadeszło natychmiast, zabarwione posmakiem zadowolenia, ojcowskiej niemal aprobaty.
— TERAZ!
Ich następne przesłanie było krótkim tańcem, tańcem stosunkowo prostym. Zrozumieliśmy, od razu, chociaż był dla nas całkowicie nowy. W jednej, bezczasowej chwili uchwyciliśmy wszystkie jego najpełniejsze implikacje. Taniec ten sprężył każdą nanosekundę ponad dwóch miliardów lat w pojedyncze pojecie, w pojedynczy, telepatyczny gestalt.
A pojecie to było w rzeczywistości tylko nazwą obcych.
Trwoga roztrzaskała Płatek Śniegu w sześć dyskretnych skorup. Byłem sam w mej czaszce w pustym kosmosie, z cienką warstewką plastyku pomiędzy mną a śmiercią, nagi i straszliwie przerażony. Czepiałem się dziko nie istniejącej deski ratunku. Przede mną, o wiele za blisko, roili się jak pszczoły obcy. Gdy tak patrzyłem, zaczęli się gromadzić w środku swej kuli formując najpierw otworek nie większy od nakłucia szpilki, potem otwór wielkości pieciocentówki, a w końcu wielką dziurę w ścianie Piekła, pojedynczy, jarzący się, czerwony węgielek rozsadzany oszalałą energią. Jego jasność przyćmiewała nawet Słońce; mój hełm zaczął się automatycznie polaryzować.
Ledwie widoczny balon otaczający to stopione jądro zaczął wydzielać czerwony dym, który snując się pełnymi gracji spiralami utworzył coś na kształt pierścienia. Wiedziałem od razu co to jest i do czego to jest, odrzuciłem w tył głowę i krzyknąłem, włączając w panicznym odruchu ucieczki wszystkie swoje silniczki.
Piąć krzyków odpowiedziało echem mojemu.
Zemdlałem.
Leżałem na plecach z podciągniętymi kolanami i byłem o wiele za ciężki — ważyłem prawie dwadzieścia kilo. Żebra usiłowały mi rozsadzić klatkę piersiową. Miałem zły sen…
Sponad mnie dobiegały glosy przypominające brzmieniem nagrzewający się wzmacniacz lampowy, z początku urywane i zniekształcone, w końcu nabierające pewnej wyrazistości. Były blisko, ale zdawały się dochodzić z daleka, jak to zwykle bywa w zmniejszonym ciśnieniu powietrza — ta pseudograwitacja też je męczyła.
— Towarzyszu, pytam po raz ostatni. Dlaczego wasi koledzy znajdują się w stanie Datatonii? Dlaczego wy funkcjonujecie? Co się tam zdarzyło?!
— Daj mu spokój, Ludmiło. On cię nie słyszy.
— Musi mi odpowiedzieć!
— Zastrzelisz go? Jeśli nawet tak, to za co? Ten człowiek jest bohaterem. Jeśli nie przestaniesz go nękać, sporządzę notatkę, na ten temat i dołączę ją do naszego wspólnego raportu oraz do mego własnego. Daj mu spokój! — Głos Chen Ten Li był całkowicie opanowany i obojętny aż do tego ostatniego, rzuconego z wściekłością rozkazu. Zaskoczyło mnie to i otworzyłem oczy, z czym ociągałem się od chwili, gdy zaczęły docierać do mnie te głosy.
Znajdowaliśmy się w Limuzynie. Wszyscy dziesięcioro — cztery skafandry Sił Kosmicznych i sześć jaskrawo barwionych skafandrów Gwiezdnych Tancerzy — kworum kręgli przypasanych dwójkami w pionowym kanale. Norrey i ja zajmowaliśmy miejsca w ostatnim, czyli dolnym rzędzie. Najwyraźniej wracaliśmy na pełnym ciągu na „Siegfrieda”, z przyspieszeniem co najmniej 1/4 g. Odwróciłem od razu głowę i spojrzałem na siedzącą obok mnie Norrey. Zdawała się spać spokojnie. Gwiazdy, które ujrzałem przez okno za nią powiedziały mi, że wykonaliśmy już zwrot i wyhamowujemy.
Musiałem długo być nieprzytomny.
We śnie wszystko mi się w jakiś sposób poukładało. Moja podświadomość utrzymywała mnie bez przytomności, aż stałem się gotów do stawienia czoła faktom i ani chwili dłużej. Cząstka mego umysłu wrzała z podniecenia, ale teraz panowałem nad nią i utrzymywałem ją na dystans. Większa cześć była spokojna. Miałem teraz odpowiedź na wszystkie niemal pytania i strach skurczył się do rozmiarów, które można już było znieść. Wiedziałem na pewno, że z Norrey wszystko jest dobrze, że w swoim czasie dojdą do siebie wszyscy z nas. Nie była to wiedza bezpośrednia; wieź telepatyczna uległa przerwaniu. Ale znałem swoją rodzinę. Nasze losy uległy nieodwracalnej zmianie; jakiej, jeszcze nie wiedzieliśmy — ale odkryjemy to wspólnymi siłami.
Teraz, jeden za drugim, nadejdą przynajmniej dwa kryzysy i będą one naszym udziałem.
Najpierw sprawy nie cierpiące zwłoki.
— Harry — zawołałem — odwaliłeś kawał dobrej roboty. Odpocznij sobie teraz.
Odwrócił swoją wielką, krótko przystrzyżoną głowę, i popatrzył na mnie zza swego podgłówka na wysokości dwóch rzędów. Uśmiechnął się zadowolony.
— O mało nie — zgubiłem jego grającej skrzynki — powiedział przyciszonym głosem. — Wymknęła mi się, gdy pojawiło się ciążenie — i zaraz odwrócił głowę i zasnął pochrapując.
Uśmiechnąłem się pobłażliwe sam do siebie. Powinienem się był tego spodziewać, powinienem wiedzieć, że to Harry, barczysty, wielkiego serca Harry okaże się najsilniejszy z nas. Że to Harry — inżynier budownictwa dowiedzie swej niezłomnej wytrzymałości. Szerokość jego ramion równała się wielkości jego serca, a wciąż nie było wiadomo ile straszliwego wysiłku kosztowały go ostatnie wypadki. Obudzi się po godzinie jak odmłodzony gigant.
Dyplomaci wrzeszczeli coś do mnie od chwili, gdy odezwałem się do Hanyego. Teraz zwróciłem na nich uwagę.
— Pojedynczo, proszę.
Na Boga, nie zamilkło żadne z tej czwórki. Chociaż wiedzieli, że robią głupio mówiąc wszyscy naraz. Nie mogli się po prostu powstrzymać.
— ZAMKNĄĆ SIĘ! — buchnął z głośnika głos Billa przekrzykując te kakofonie. Zamknęli się i odwrócili głowy, by spojrzeć na ekran wypełniony jego twarzą.
— Charlie — ciągnął Bili z naciskiem w głosie, szukając mej twarzy na swoim ekranie — czy nadal jesteś człowiekiem?
Wiedziałem, o co pyta. Czy obcy w jakiś telepatyczny sposób nie przejęli nade mną kontroli? Czy nadal byłem panem samego siebie, czy też mą czaszkę zamieszkiwał agresywny umysł — rój sterujący mymi przełącznikami i organami? Omawialiśmy te możliwość od początku podróży i wiedziałem, że jeśli moja odpowiedź wzbudzi w nim jakąkolwiek wątpliwość, bez wahania zniszczy nas i wykurzy z kosmosu. Najmniejsza moc siły ognia, jaką dysponował, w mgnieniu oka zamieniłaby Limuzynę w parę.
Uśmiechnąłem się.
— Dopiero od dwóch czy trzech lat, Bili. Przedtem byłem półkrwi sukinsynem. Potem się odpręży, teraz był zbyt zajęty.
— Mam ich rozwalić?
— Nie! Wstrzymaj ogień! Bili, posłuchaj mnie uważnie: jeśli strzelisz do nich, a oni kiedykolwiek się o tym dowiedzą, mogą przystąpić do ofensywy. Wiem, że masz Rozwalacz Planet — zapomnij o nim: „oni potrafią zgasić stąd Słońce”.
Pobladł, a dyplomaci trwali w zaszokowanym milczeniu odwracając się z wyraźnym wysiłkiem, by wlepić we mnie rozszerzone przerażeniem oczy.
— Jesteśmy prawie w domu — ciągnąłem stanowczym tonem. — Konferencja odbędzie się w sali gimnastycznej, gdy tylko wszyscy doprowadzimy się do porządku. Zwołaj ją za dwie godziny. Obecność wszystkich obowiązkowa. Odpowiemy wtedy na wszystkie wasze pytania — ale do tego czasu musicie po prostu zaczekać. Przeżyliśmy cholerny szok; potrzebujemy czasu, żeby przyjść do siebie. — Siedząca obok mnie Norrey zaczęła się poruszać, a Linda zdawała się już patrzeć przytomnie. Tom, z wielką ostrożnością, kiwał głową na boki. — Teraz muszę się zająć swoją żoną i naszą ciężarną. Ściągnijcie nas do domu i zaprowadźcie do naszych kajut. Spotkamy się z wami za dwie godziny.
Billowi nie przypadło to do gustu, ale znikł z ekranu i zajął się sprowadzeniem nas do domu. Dyplomaci, nawet Dmirow i Silverman, milczeli, trochę się nas bojąc.
Do czasu dokowania wszyscy czuli się już dobrze, oprócz Harry’ego i Raoula, którzy drzemali obok siebie. Odnotowaliśmy obu do ich kajuty, obmyliśmy delikatnie, przypasaliśmy do hamaka, żeby nie dodryfowali do siateczki kanału wentylacyjnego i nie utonęli w dwutlenku węgla, po czym zgasiliśmy światło. Objęli się automatycznie przez sen, oddychając tym samym rytmem. Musicmastera Raoula zostawiliśmy przy drzwiach, na wypadek, gdyby go do czegoś potrzebował, potem wypłynęliśmy na korytarz.
Później wróciliśmy do swoich kajut, wzięliśmy prysznic i kochaliśmy się przez dwie godziny.
Sala gimnastyczna była jedynym pomieszczeniem na „Siegfriedzie”, mogącym pomieścić wygodnie wszystkich pasażerów statku. Ewentualnie mogliśmy stłoczyć się w messie; często robiliśmy to w porze obiadowej. Jednak teraz potrzebne mi było pomieszczenie przestronne. Sala gimnastyczna była sześcianem o boku jakichś trzydziestu metrów. Jedna ze ścian była usiana różnego rodzaju przyrządami do ćwiczeń w stanie nieważkości. Na wspornikach zainstalowanych w drugiej ścianie wisiały kręgle, koła hola — hoop i piłki. Dwie przeciwległe ściany były trampolinami. Ta sala zapewniała przestronność, dobrą widoczność i możliwość manewru.
I było to jedyne pomieszczenie na statku, które zaprojektowano bez żadnego wyraźnie określonego pionu lokalnego.
Dyplomaci wybrali sobie taki pion, oczywiście arbitralnie, ustawiając się pod gołą ścianą, będącą boiskiem do piłki ręcznej, przez co znajdujące się naprzeciw siebie trampoliny były dla nich „podłogą” i „sufitem”. My, Gwiezdni Tancerze, zajęliśmy miejsca pod ścianą przeciwległa, pośród przyrządów do ćwiczeń, przytrzymując się ich rękoma i stopami. Bili i pułkownik Song wybrali sobie ścianę po naszej lewej ręce.
— Zaczynajmy — powiedziałem, gdy wszyscy zajęli już swe miejsca.
— Po pierwsze, panie Armstead — odezwał się urażonym tonem Silverman — chciałbym złożyć protest przeciw bezwzględnemu sposobowi, w jaki dla własnej wygody zwlekał pan z zapoznaniem nas, tu obecnych, z zaistniałymi wypadkami…
— Sheldonie… — zaczął znużonym głosem DeLaTorre.
— Nie, sir — przerwał mu Silverman. — Stanowczo protestuje. Czy jesteśmy dziećmi, żeby przez dwie godziny trzymać nas, kręcących młynka kciukami? Czy wszyscy ludzie na Ziemi już tak nic nie znaczą, że każe im się czekać w niepewności przez trzy i pół godziny bo ci „artyści” urządzają sobie orgie?
— Wygląda mi na to, że nie kręcił pan kciukami, a potencjometrami aparatów podsłuchowych — powiedział wesoło Tom. — Wiesz co, Silverman? Przez cały czas zdawałem sobie sprawę, że podsłuchujesz. Nic sobie z tego nie robiłem. Wiedziałem, jak bardzo musi cię to podniecać.
Twarz Silvermana przybrała kolor jasnej czerwieni, co nie jest w stanie nieważkości sprawą zwyczajną; równie czerwone musiały być i jego stopy.
— Nie — zawyrokowała Linda — mnie się wydaje, że on raczej sprawdzał co się dzieje w kajucie Raoula i Harry’ego.
Silverman zbladł teraz, a jego źrenice zwęziła nienawiść. Stały się tak małe, jak środek tarczy strzelniczej.
— Wystarczy, skończcie już z tym — rzucił ostro Bili. — Pan również, ambasadorze. Nie marnujmy czasu — sam pan powiedział, że czeka cała Ziemia.
— Tak, Sheldonie — powiedział z naciskiem DeLaTorre — dopuść do głosu pana Armsteada. Silverman skinął głową, zaciskając usta w pobielałą kreskę.
— No więc mów pan.
Puściłem kierownice roweru treningowego i rozpostarłem ramiona.
— Najpierw opowiedzcie mi, co się wydarzyło z waszej perspektywy. Co widzieliście i słyszeliście?
Głos zabrał Chen. Jego twarz nie wyrażała nic i przypominała mi trochę maskę z wosku.
— Zaczęliście wasz taniec. Muzyka stawała się coraz dziwniejsza. Wasz taniec zaczął radykalnie odbiegać od układu ułożonego przez komputer i wyraźnie uzyskiwaliście odpowiedzi za pośrednictwem innych układów tanecznych, z których komputer nie mógł nic zrozumieć. Z upływem czasu szybkość waszych ruchów zwiększyła się drastycznie, aż do tempa, w które nigdy bym nie uwierzył, gdybym nie oglądał tego na własne oczy. Odpowiednio wzrosło również tempo muzyki. Rozlegały się stłumione pochrząkiwania, okrzyki… nic artykułowanego. Obcy skupili się w pojedynczy twór pośrodku swojej otoczki, która zaczęła emitować wielkie ilości czegoś, co potraktowaliśmy jako materie organiczną. Wtedy wszyscy krzyknęliście.
Bez powodzenia usiłowaliśmy wywołać was przez radio. Pan Stein nie odpowiadał na nasze sygnały, ale bardzo sprawnie pościągał waszą piątkę w jedno miejsce, powiązał liną i przyholował wszystkich naraz do promu.
Wyobraziłem sobie obciążenie, jakie musiała przedstawiać sobą nasza piątka w momencie włączenia ciągu — było to przecież ponad trzysta kilo masy — i nabrałem nowego szacunku dla rąk i ramiona Harry’ego. Siła jest zwykle zbyteczna w kosmosie — ale mięśnie innego mężczyzny mogłyby ulec zerwaniu pod takim straszliwym naprężeniem.
— Gdy tylko otworzyła się śluza powietrzna, wciągnął was wszystkich do środka, unieruchomił pasami w fotelach i wymówił jedno słowo: „Zrobione”. Potem pieczołowicie zabezpieczył instrument muzyczny pana Brindle’a — i zwyczajnie usiadł i zapatrzył się przed siebie. Właśnie mieliśmy poniechać prób porozumienia się z nim, gdy się ocknęliście.
— Okay — powiedziałem. — Wyjaśnijmy sobie główne punkty. Po pierwsze, jak się chyba domyślacie, nawiązaliśmy kontakt z obcymi.
— Czy stanowią dla nas jakieś zagrożenie? — przerwała mi Dmirow. — Czy coś wam zrobili?
— Dwa razy nie.
— Ale krzyczeliście jak ktoś kto jest pewien, że umiera. A Shara Drummond wyraźnie oświadczyła przed śmiercią…
— Wiem. Że obcy są agresywni i aroganccy, że Ziemia potrzebna im na tarlisko — zgodziłem się z nią. — To był błąd w tłumaczeniu i gdy sięgam teraz pamięcią wstecz, nieuchronny. Shara przebywała w kosmosie tylko pięć miesięcy; sama przyznała, że rozumie mniej więcej jedno pojecie na trzy.
— A jak wygląda prawidłowe tłumaczenie? — spytał Chen.
— Ziemia jest ich tarliskiem — odparłem. — Tytan też. Ich tarliskami jest wiele innych miejsc poza naszym układem.
— Co chce pan przez to powiedzieć? — rzucił Silverman.
— Przyczyną naszego omdlenia było ostatnie przesłanie obcych. Było ono naprawdę fantastycznie proste, zważywszy ile wyjaśniało. Można je ująć jednym słowem. Oni powiedzieli nam tylko swoje wspólne imię.
Dmirow rzuciła mi gniewne spojrzenie.
— A brzmi ono?
— Gwiezdny Siewca.
Zaległa cisza. Wydaje mi się, że panowanie nad sobą pierwszy odzyskał Chen, a może Bili był niemal równie szybki jak on.
— To jest właśnie ich imię — ciągnąłem — ich zajęcie, zadanie które mają do spełnienia. Oni uprawiają gwiazdy. Długość ich życia rozciąga się na miliardy lat, a spędzają je bardzo podobnie do nas, starając się reprodukować przez większość tego czasu. Zapładniają planety życiem organicznym. Dawno temu zapłodnili też ten Układ Słoneczny. Oni są stwórcami naszej rasy i jej najodleglejszym przodkiem.
— Śmiechu warte — wybuchnął Silverman. — W niczym nas nie przypominają, nie są w żaden sposób do nas podobni.
— A na ile jest pan podobny do ameby? — spytałem. — Albo do pantofelka, albo do rośliny, albo do ryby, alba do zwierzęcia ziemnowodnego, albo do któregokolwiek z pańskich ewolucyjnych poprzedników? — Obcy są przynajmniej o jeden albo dwa, a całkiem możliwe, że i o trzy szczeble wyżej od nas na drabinie ewolucyjnej. To cud, że w ogóle potrafiliśmy się z nimi porozumieć. Sądzę, że ich kolejny etap ewolucyjny nie będzie obejmował fizycznego istnienia ani w czasie, ani w przestrzeni.
Silverman zamknął się. DeLaTorre i Song wymienili spojrzenia. Oczy Chena były bardzo rozszerzone.
— Wyobraźcie sobie planetę Ziemie jako ogromne łono — ciągnąłem spokojnie — płodne i wiecznie ciężarne. Idealnie przystosowane do podtrzymywania życia organicznego, wciąż płodzące i na rozkaz jakiegoś super — DNA mieszające coraz bardziej skomplikowane formy życia w miliardy rozmaitych kombinacji, w poszukiwaniu tej jedynej wystarczająco skomplikowanej, by przeżyła poza łonem i na tyle ciekawej, by tego spróbowała.
Kiedyś niewiele brakowało, abym miał brata. Urodził się martwy. Było już wtedy trzy tygodnie po terminie, pozostawał w łonie przez Bóg wie jaki błąd biologiczny. Łożysko nie nadążało już z absorbowaniem i wydalaniem jego odchodów; zaczęło umierać, gnić wokół niego, zatrute jego odchodami. Jego ośrodek podtrzymania życia przestał działać i mój brat umarł. Niemal zabił moją matkę..
Wyobraźcie sobie swoją rasę jako gestalt, pojedynczy organizm z subtelną skazą w kodzie genetycznym. Komórkę, o zbyt trwałych ściankach. Chociaż ten organizm jest już wystarczająco skomplikowany, by stanowić zjednoczoną świadomość planetarną, to jednak każda komórka najczęściej nadal działa indywidualnie. Jej grube ścianki utrudniają wymianę informacji, pozwalają organizmowi na tworzenie tylko najbardziej zgrubnej aproksymacji centralnego systemu nerwowego, sieci, która przenosi tylko bóle, dolegliwości i związane z nimi koszmary.
Ten organizm nie jest beznadziejnie zdeformowany. Chwieje się na krawędzi narodzin, pragnie żyć, choćby nawet przypominało to umieranie. Może mu się jeszcze udać. Znajdując się na krawędzi wymarcia, człowiek sięga do gwiazd, a teraz, w niespełna wiek po tym, jak pierwszy człowiek oderwał się od powierzchni Ziemi na skonstruowanej przez siebie maszynie latającej, zgromadziliśmy się tutaj, na orbicie Saturna, by zadecydować, czy trwanie naszej rasy należy jeszcze wydłużyć, czy też przeciąć.
Nasze łono jest niemal wypełnione trującymi produktami ubocznymi naszej cywilizacji. Staje przed nami pytanie: czy pozbędziemy się naszej neurotycznej zależności od planet, czy nie — zanim ona nas zniszczy?
— Co to za bzdury? — burknął Silverman. — Znowu coś w rodzaju waszego bajdurzenia o Homo caelestis? Czy to ma być ten wasz następny krok na drodze ewolucji? McGillicudy miał rację: to cholerna, ślepa uliczka ewolucji! Nawet za pięćdziesiąt lat nie będziecie samowystarczalni. Jeśli, Boże uchowaj, Ziemia i Księżyc wylecą jutro w powietrze, nie pociągniecie w kosmosie dłużej niż dwa, trzy lata. Jesteście pasożytami na organizmie niższych szczebli ewolucji, Armstead, wygnanymi pasożytami. Nie możecie żyć w waszym nowym środowisku bez komórek o ściankach ze stali i bryzgoszczelnego plastyku, bez podstawowych produktów cywilizacji, wytwarzanych tylko tam, w łonie.
— Myliłem się — powiedział cicho Tom. — Nie jesteśmy ślepą uliczką ewolucji. Nie potrafiłem dostrzec całego obrazu.
— A co pan przegapił?! — wrzasnął Silverman.
— Musimy teraz zmienić analogie — odezwała się Linda. — Zaczyna się załamywać. — Jej kontralt był ciepły i kojący, zauważyłem, że i Silverman zaczyna się uspokajać pod wpływem jego — magii. — Pomyślcie teraz o nas nie jak o sześcioistocie, czy sześciokrotnym płodzie. Pomyślcie o Ziemi nie jak o macicy, ale jak o jajniku — a o naszej szóstce jak o jajach. Wspólnie niesiemy połowę genów dla naszej nowej istoty.
Najbardziej zachwycającym i cudownym momentem całego procesu kreacji jest chwila syngamii, chwila, w której dwie formy łączą się ze sobą, by utworzyć tak nieskończenie więcej niż sama ich suma czy nawet iloczyn: mówię o chwili poczęcia. Są to rozstajne drogi z filogenezą z tyłu i ontogenezą z przodu i są to te rozstajne drogi, na skrzyżowaniu których teraz stoimy.
— A co jest dla waszego jaja plemnikiem? — spytał Chen. — Przypuszczam, że rój obcych?
— Och nie — odparła Norrey. — Oni są czymś więcej niż damsko — męskim nadumysłem, wytwarzającym syngamie w odpowiedzi na własne potrzeby. Zmieńmy jeszcze raz analogie; pomyślcie o nich jak o pszczołach, do których przecież tak są podobni, jak o istotach zapylających ten gigantyczny, jednolity kwiat, który nazywamy Układem Słonecznym. To jest prawdziwa hermafrodyta, zawierająca w sobie zarówno słupek, jak i pręcik. Nazwijmy Ziemie słupkiem, jeśli wolicie, a nas, Gwiezdnych Tancerzy, kombinacją jaja ze znamieniem.
— A pręcik? — dopytywał się Chen. — A pyłek kwiatowy?
— Pręcikiem jest Tytan — powiedziała po prostu Norrey. — Ta czerwona materia organiczna, którą wypuścił z siebie balon obcych była częścią jego pyłku.
Znowu zaległo milczenie.
— Czy potraficie nam wyjaśnić jego naturę? — spytał w końcu DeLaTorre. — Przyznam, że nie pojmuje.
Teraz przemówił Raoul, odciągając przy tym okulary z nosa i pozwalając gumce przyciągać je z powrotem.
— Ta substancja sama jest w zasadzie rodzajem superrośliny. Obcy od tysiącleci hodowali ją w górnych warstwach atmosfery Tytana, zabarwiając planetoidę na czerwono. Po jej kontakcie z ciałem ludzkim zachodzi coś w rodzaju obopólnego współoddziaływania, którego nie da się opisać. Obie strony przenika energia… energia z innej płaszczyzny. Zachodzi syngamia i rozpoczyna się idealny metabolizm.
— Idealny metabolizm? — powtórzył niepewnie DeLaTorre.
— Ta substancja jest idealnym dopełnieniem symbiotycznym dla organizmu ludzkiego.
— Ale… ale jak…?
— Nosi się ją jak drugą skórę i żyje w niej nago w kosmosie — odparł beznamiętnie Raoul. — Dostaje się do wnętrza ciała ustami i nozdrzami, rozprowadza po całym organizmie milion mikromacek, wyłania się poprzez odbytnice, by połączyć się ponownie. Pokrywa pana z zewnątrz i od wewnątrz, staje się pana częścią w całkowitej równowadze metabolicznej.
Chen Ten Li sprawiał wrażenie ogłuszonego.
— Idealny symbiont… — dyszał ciężko.
— Aż do poziomu składników śladowych — potwierdził Raoul. — Zaplanowany w ten sposób przed miliardem lat. To nasza Druga Połowa.
— Jak to się odbywa? — wyszeptał Chen.
— Wpływa się po prostu w obłok tej materii i zdejmuje hełm. Uchodzące powietrze jest chemicznym sygnałem do rozpoczęcia procesu: przenikają do organizmu, rozpływają się po nim i zapładniają. Od chwili, gdy po raz pierwszy zetkną się z nieosłoniętym ciałem do momentu całkowitej absorpcji i adsorpcji, czyli do zakończenia syntezy, upływają może trzy sekundy. Już po upływie półtorej sekundy przestaje pan na zawsze być istotą ludzką. — Wzdrygnął się. — Czy rozumiecie teraz, dlaczego krzyczeliśmy?
— Nie! — wrzasnął Silverman. — Nie, ja nie rozumiem! To wszystko jest bez sensu! A więc twierdzicie, że ta czerwona breja jest żywym skafandrem kosmicznym, biologicznie dopasowanym czymś tam, czemu oddajecie dwutlenek węgla, a to daje wam w zamian tlen, oddacie temu gówna, a to zmienia je wam w dżem truskawkowy? Bardzo pięknie; wyeliminowaliście właśnie wszystkie swoje kłopoty z wyjątkiem paliwa i rozrywek w wolnych chwilach. Bardzo mili faceci, ci obcy. A w jaki sposób czyni to was nie — ludźmi? Opanowali wasze mózgi, czy co?
— Ta substancja nie ma żadnego „swojego” umysłu — odpowiedział mu Raoul. — Jest wybitnie skomplikowana, jak na roślinę i posiada świadomość większą niż którekolwiek z warzyw. Zachodzą w niej pewne bardzo złożone procesy, ale nie można jej nazwać istotą rozumną. Ona jak gdyby ustanawia partnerstwo z rdzeniem i rzadko wykazuje taką nawet namiastkę podświadomości, jak odruch. Po prostu spełnia swą funkcje zgodnie z programem biologicznym.
— Co zatem uczyni was nieludźmi?
Mój głos zabrzmiał zabawnie nawet dla mnie:
— Nic nie rozumiecie — powiedziałem. — Nic nie wiecie. My nigdy nie umrzemy, Silverman. Nigdy więcej nie poczujemy głodu ani pragnienia, nigdy już nie będziemy potrzebowali miejsca na wydalanie swoich odchodów. Nigdy już nie będziemy się bali gorąca czy zimna, nigdy nie będziemy się bali próżni, Silverman. Już nigdy niczego się nie będziemy się bali. Zyskamy natychmiastową i całkowitą kontrole, nad naszymi autonomicznymi systemami nerwowymi, uzyskamy dostęp do klawiatury samych ośrodków czuciowych. Osiągniemy zespoloną, telepatyczną łączność duchową, staniemy się jednym umysłem w sześciu nieśmiertelnych ciałach, marzącym bez końca i nigdy nie zapadającym w sen. Indywidualnie i wspólnie staniemy się nie bardziej podobni do człowieka, niż człowiek do szympansa. Nie będę przed wami ukrywał, że cała szóstka zrobiła tam, na zewnątrz, użytek ze swych pieluch. Wciąż jestem trochę przestraszony.
— Ale jesteście gotowi…? — spytał cicho Chen.
— Jeszcze nie — odpowiedział Linda w imieniu nas wszystkich — ale niedługo będziemy. To wszystko, co wiemy.
— A ta historia z telepatią? — odezwał się niepewnie Silverman. — Ta cała gadka o „jasnym umyśle”… czy to na pewno?
— Och, to jest niezależne od obcych — zapewniła go Linda. — Pokazali nam tylko jak znaleźć te płaszczyznę — ale skłonności ku temu tkwią od początku w każdym człowieku, jaki kiedykolwiek żył. Każdy święty człowiek, na którego spływało objawienie, schodził z góry mówiąc: Jesteśmy jednym” — i za każdym razem ludzie brali to za metaforę. Symbiont pomaga nam trochę, ale…
— W jaki sposób wam pomaga? — przerwał jej Silverman.
— Głownie wpływając na naszą koncentracje uwagi. Chodzi mi o to, że większość ludzi ma przebłyski zdolności telepatycznych, ale zbyt wiele ich rozprasza. Gorzej wyglądają pod tym względem mieszkańcy planet, ale nawet w Studio odczuwaliśmy głód, pragnienie, znudzenie, zmęczenie, różne dolegliwości, złość, zmartwienia. Nazywaliśmy to „kłopotami na głowie”. Nasza zwierzęca cząstka przeszkadzała rozwojowi cząstki anielskiej. Symbiont uwalnia od wszystkich zwierzęcych potrzeb — można ich doświadczać, jeśli się zechce, ale już nigdy nie jest się poddanym ich arbitralnym rozkazom. Symbiont działa jak rodzaj wzmacniacza zakresu fal telepatycznych, ale dużo bardziej pomaga poprawiając stosunek sygnału do szumu w punkcie wyjściowym.
— No, a jeśli — powiedział Silverman — dałbym się, broń Boże, zarazić tym grzybem, to stałbym się, przynajmniej w niewielkim stopniu, telepatą? I czy byłbym wtedy nieśmiertelny i nie miał potrzeby chodzie do łazienki?
— Nie, sir — odparła grzecznie, ale stanowczo. — Gdyby przed wejściem w symbiotyczne partnerstwo był pan już trochę telepatą, to stałby się pan telepatą znacznie lepszym. Jeśliby w tym czasie zdarzyło się panu znaleźć w polu nadającego telepaty, pana zdolności telepatyczne wzrosłyby wykładniczo.
— Ale jeśli, na przykład, biorę przeciętnego człowieka z ulicy i pakuje go w ten symbiotyczny garnitur…
— … to dostaje pan przeciętnego nieśmiertelnego, który nigdy nie musi chodzić do łazienki i jest bardziej empatyczny niż dotąd — dokończyłem.
— Empatia jest czymś w rodzaju młodszej siostry telepatii — powiedziała Linda.
— Raczej jej stanem larwalnym — poprawiłem ją.
— A więc dwóch przeciętnych facetów w symbiotycznych garniturkach niekoniecznie byłoby zdolnych do czytania swych myśli?
— Nie, o ile nie pracowali długo i ciężko, by nauczyć się jak to się robi — powiedziałem — na pewno by to robili. W kosmosie człowiek czuje się samotnie.
Zamilkł i nastąpiła przerwa, podczas której cała reszta segregowała swe opinie i emocje. Zabrało to trochę czasu.
Sam miałem do posortowania kilka spraw. Ciągle ogarniała mnie ta sama wewnętrzna pewność, którą czułem od chwili przebudzenia w Limuzynie, uczucie, które niemal przewyższało pojecie nieuchronności, ale teraz zaczynały się gromadzić wątpliwości. „A co, jeśli umrzesz w tej największej z chwil?” — szeptał zwierzęcy głos z tyłu mej czaszki.
Tak jak w momencie konfrontacji z obcymi, czułem — się całkowicie żywy.
— Panie Armstead — odezwał się DeLaTorre potrząsając głową i marszcząc w zamyśleniu brwi — odnoszę wrażenie, iż mówi pan o nadciąganiu kresu wszystkich ludzkich trosk.
— Och nie — powiedziałem pośpiesznie. — Przepraszam, jeśli niechcący to sugerowaliśmy. Symbiont nie może żyć w środowisku ziemskim. Zabije go wszystko, co posiada grawitacje i atmosferę. Nie, symbiont nie sprowadzi Nieba na Ziemie. Nic nie może tego sprawić. Mahomet musi przyjść do góry — a wielu nie będzie chciało.
— A może — zasugerował nieśmiało Chen — ziemscy naukowcy potrafiliby zmodyfikować genetycznie dar obcych?
— Nie — powiedział bezbarwnym głosem Harry. — Nie ma sposobu na przekazanie symfonii czy wschodu słońca płodowi, który upiera się, by pozostać w łonie. Ta chmura symbiontu nad Tytanem jest prawem do narodzin dla każdego człowieka — ale ludzie muszą najpierw na nią zasłużyć,, wyrażając zgodę na te narodziny.
— A żeby to uczynić — dodał Raoul — muszą na zawsze odciąć się od Ziemi.
— W tym, co pan powiedział istnieje zadziwiająca symetria — wymruczał w zamyśleniu Chen.
— Tak, do diabła — powiedział Raoul. — Powinniśmy się spodziewać czegoś takiego. Ta cała historia z możliwością przystosowania się do stanu nieważkości, ale nieodwracalnie… słuchajcie, w momencie narodzin, w jednej chwili zdarza się wielki cud. Jeszcze minutę temu było się właściwie rybą, z rybim, dwuzaworowym systemem krążenia, pasożytującą na łonie matki. Potem w jednej chwili przeskakuje jakiś przełącznik. Trach — ciach i jest się ssakiem, jak teraz. Samowystarczalnym, z czterozaworowym sercem — czyni się wielki, nieodwracalny skok fizjologiczny w nową płaszczyznę ewolucji. Towarzyszy temu ból, trauma i potop danych ze zmysłów, których istnienia dotąd nawet się nie podejrzewało. Niemal od razu banda nieskończenie bardziej zaawansowanych istot zaczyna się uczyć komunikowania się. Zadziwiające? Nie, ta pieprzona symetria jest nieodparta! Czy teraz zaczęliście rozumieć, dlaczego krzyczeliśmy? Znajdujemy się w samym środku tego samego procesu — a krzyczą wszystkie noworodki.
— Nie rozumiem — poskarżyła się. Dmirow. — Będziecie zdolni do życia nago w kosmosie — ale jak zamierzacie się w nim poruszać?
— Ciśnienie świetlne? — zasugerował Chen.
— Symbiont może rozwinąć się w żagiel świetlny — zgodziłem się z nim — ale istnieją jeszcze inne siły, które będziemy wykorzystywać do przemieszczania się tam, gdzie zechcemy.
— Gradienty grawitacji?
— Nie. Nie jest to coś, co można wykryć albo zmierzyć.
— Niedorzeczność — prychnęła Dmirow.
— A jak dostali się tu obcy? — spytałem łagodnie i wtedy się zaczerwieniła.
— Tym, co czyni waszą opowieść tak trudną do przyjęcia — powiedział Chen — jest czynnikom nieprawdopodobieństwa. Zbyt wielką role w znalezieniu się was tutaj odegrał zwykły przypadek.
— Doktorze Chen — przerwałem mu — zna pan przysłowie, które mówi, że istnieje przeznaczenie kształtujące nasze czyny, ociosujące je z grubsza bez naszej wiedzy?
— Ależ każda z tysiąca różnych przyczyn mogła zmienić bieg wypadków.
— Nad tym, by toczyły się one takim, a nie innym torem czuwały pięćdziesiąt cztery istoty. Nadistoty. A może sądzi pan, że obcy przypadkowo pojawili się w Układzie Słonecznym w chwili, gdy Shara Drummond zaczęła pracować na „Skyfac”? Że tak się tylko złożyło, iż skoczyli w pobliże Saturna, kiedy wróciła na „Skyfac”, żeby tańczyć? Ze po prostu przypadkiem pojawili się w pobliżu „Skyfac” w chwili, gdy Shara miała właśnie na zawsze powrócić na Ziemie? Albo że ta cała podróż na Saturna tylko przypadkowo była od razu możliwa? O rany, ciekaw jestem co oni robili za orbitą Neptuna, tam gdzie ich po raz pierwszy dostrzeżono. — Zamyśliłem się na chwile. — Będę. musiał to sprawdzić.
— Pan nic nie rozumie — zaprotestował z ożywieniem Chen, ale zaraz się opanował. — Nie jest to fakt powszechnie znany, ale przed sześciu laty nasza planeta niemal uległa zniszczeniu w nuklearnej pożodze. Ocaliły nas tylko przypadek i zrządzenie losu — nie było wtedy obcych na naszym niebie.
Teraz odezwał się Harry.
— Czy wie pan, jak zachowuje się ciężarna króliczka, jeśli warunki nie sprzyjają wydaniu na świat potomstwa? Absorbuje miot z powrotem do łona. Po prostu odwraca proces i próbuje znowu, gdy warunki ulegną poprawie.
— Nie nadążam za tokiem pańskiego rozumowania.
— Czy słyszał pan o Atlantydzie?
Twarz Chena przybrała barwę, morskiej pianki, a wszyscy inni wytrzeszczyli oczy albo wstrzymali oddechy.
— To zdarza się cyklicznie — powiedziałem. — Poszczególne maksimk tego cyklu zbliżają się do siebie na jakieś cztery, pięć tysięcy lat — tyle czasu temu wzniesiono piramidy — i oddalają na dwadzieścia tysięcy lat.
— Czasami są bardzo burzliwe — dodał Harry. — Kiedyś, miedzy Marsem a Jowiszem istniała planeta.
— Boże mój — wyszeptała Dmirow. — Pas Asteroidów…
— A na wypadek, gdybyśmy wszyscy wysadzili się w powietrze pod ręką jest jeszcze Wenus — zgodziłem się. — Atmosfera gotowa do rozruchu, pozostaje tylko zasiać algi i czekać. Boże, ależ oni muszą być cierpliwi.
Kolejna, tym razem dłuższa cisza.
Teraz uwierzyli. Wszyscy. A wiać musieli od nowa poukładać sobie w głowach dosłownie wszystko, co dotąd wiedzieli, odtworzyć całe swoje istnienie w świetle tych nowych informacji i spróbować określić kim teraz, w związku z tym zamierzeniem, mogą być. W tego rodzaju wykorzenianiu swych poglądów i opinii, utrwalonych głęboko przez czas, byli zaprawieni od lat, To, że są zdolni do zaakceptowania tych rewelacji i w ogóle do myślenia dowodziło jasno, że każde z nich miało silny i elastyczny umysł. Wertheimer dokonał dobrego wyboru; żadne z nich nie załamało się, żadne nie odrzuciło prawdy i nie wpadło, tak jak niedawno my, w katatonie. Oczywiście nie znajdowali się W otwartym kosmosie i nie rozważali na poważnie możliwości zdjęcia swych skafandrów. Ale przecież na ich barkach spoczywał wielki ciężar: reprezentowali planetę.
— A więc zamierzacie to zrobić? — spytał wolno Silverman.
— Tak — odpowiedziało mu chórem sześć głosów.
— Od razu — dodałem.
— I jesteście pewni, że wszystko, co nam powiedzieliście, jest prawdą? Że obcy nie kłamali, że nic nie ukryli? — niby przypadkowo odsunął się od innych dyplomatów. — Jesteśmy pewni — odparłem, napinając znowu mięśnie ud.
— Ależ dokąd wy chcecie iść? — krzyknął DeLaTorre. — Co zamierzacie robić?
— To, co robią wszystkie noworodki. Zbadamy nasz żłobek. Układ Słoneczny.
Silverman odbił się nagle nogą i przemknął przez sale pod czwartą, pustą ścianę.
— Bardzo mi przykro — powiedział ponuro. — Nic takiego nie zrobicie.
W jego dłoni połyskiwała mała Beretta.
W drugiej ręce trzymał kalkulator. Przynajmniej tak to wyglądało. I nagle domyśliłem się, co to jest i przestraszyłem jeszcze bardziej niż pistoletu.
— To — powiedział, utwierdzając mnie w moich przypuszczeniach — jest nadajnik bliskiego zasięgu. Jeśli ktoś zbliży się do mnie niespodziewanie użyje go do detonowania sterowanych radiem materiałów wybuchowych, które założyłem podczas podroży. Wybuchając, uszkodzą komputer pokładowy.
— Sheldon — krzyknął DeLaTorre — oszalałeś? Komputer nadzoruje prace systemów podtrzymania życia.
— Raczej nie zrobię z tego użytku — powiedział spokojnie Silverman. — Ale jestem absolutnie zdecydowany i chce, aby informacje, które tu usłyszeliśmy pozostały w wyłącznej dyspozycji Stanów Zjednoczonych — albo niczyjej.
Popatrzyłem po twarzach dyplomatów i żołnierzy, szukając w nich oznak samobójczej odwagi i odprężyłem się nieco. Żadne z nich nie było głupcem, który rzuca się z gołymi rękoma na człowieka uzbrojonego w pistolet, na ich twarzach malowało się tylko oburzenie. Oburzenie na perfidie Silvermana i oburzenie na siebie samych za to, że tego nie przewidzieli. Najuważniej przyjrzałem się Chen Ten Li, który spodziewał się takiego obrotu sprawy i przyrzekł zabić Silvermana własnymi rękoma — teraz zachowywał całkowity spokój. W kącikach jego ust rodził się leciutki, kpiący uśmieszek. Ciekawe.
— Panie Silverman — odezwała się Susan Pha Song — chyba nie przemyślał pan do końca swojego postępowania.
— Pułkowniku — odparł ironicznie. — Od niemal roku nie robiłem nic innego.
— Niemniej coś pan przeoczył — upierała się.
— Proszę mnie oświecić.
— Gdybyśmy rzucili się na pana wszyscy — powiedziała monotonnym głosem — zdążyłby pan zastrzelić dwoje, może troje z nas zanim byśmy pana obezwładnili. Jeśli tego nie zrobimy, prawdopodobnie zabije pan nas wszystkich. A może zamierza pan trzymać nas na muszce przez dwa lata?
— Jeśli rzucicie się na mnie — obiecał Silverman — rozwalę komputer, a więc i tak wszyscy zginiecie.
— A więc albo zginiemy, a pan ze swoją tajemnicą powróci sam na Ziemie, albo zginiemy, a pan tam nie wróci. — Oparła się dłońmi o ścianę.
— Myli się pani — powiedział pośpiesznie Silverman. — Nie zamierzam zabić was wszystkich. Nie muszę tego robić. Zamknę was w tej sali. Tak się składa, że mój skafander próżniowy znajduje się w innym pomieszczeniu. Nałożę go i wydam komputerowi rozkaz wypompowania powietrza z wszystkich pomieszczeń przyległych do tej sali. Przedtem, oczywiście, zablokuje znajdujący się tu terminal. Ciśnienie powietrza i służy bezpieczeństwa nie pozwolą wam otworzyć drzwi prowadzących w próżnie: to będzie wiezienie bez wyjścia. I dopóki nie odkryje, że planujecie ucieczkę, pozostawię na chodzie zainstalowane tu systemy dostarczania żywności, powietrza i wody. Znajduje się w posiadaniu taśm z programami, niezbędnymi do sprowadzenia nas z powrotem na Ziemie. Tam zostaniecie potraktowani jak jeńcy wojenni, zgodnie z międzynarodowymi konwencjami.
— A z jakiej wojny?
— Z tej, która się właśnie rozpoczęła i zakończyła. Słyszeliście? Ameryka zwyciężyła.
— Sheldonie, Sheldonie — nalegał DeLaTorre — co zamierzasz zyskać, uciekając się do tego szalonego fortelu?
— Żartujesz? — prychnął Silvermaa — Najważniejszy składnik sum inwestowanych w badanie przestrzeni kosmicznej stanowią koszta łożone na systemy podtrzymania życia. Ten pełen grzybów księżyc jest darmowym biletem do całego Układu Słonecznego — z nieśmiertelnością na dokładkę! I Stany Zjednoczone będą go miały, to wam obiecuję — odwrócił się do Li i Dmirow i z rozbrajającą szczerością powiedział najnieprawdopodpbniejsze zdanie, jakie kiedykolwiek słyszałem: — Nie dopuszczę do eksportu waszego bezbożnego trybu życia na gwiazdy.
Chen roześmiał się w głos, a ja mu zawtórowałem.
— Ty też jesteś jednym z tych socjalistów, co, Arrnstead? — warknął Silverman.
— I to cię najbardziej gryzie, prawda, Silverman? — uśmiechnąłem się. — Homo caelestis w symbiozie nie ma żadnych potrzeb, niczego nie chce: nie ma mu co sprzedawać. I stapia się z grupą: naturalny komunista. Ludzie, z którymi nie można robić interesów przerażają cię, nieprawdaż?
— Pseudofilozoficznie brednie — warknął Silverman. — Obejmuje w posiadanie najpotworniejszą tajemnice wojskową stulecia.
— O mój Boże — wycedził z odrazą Raoul. — Cześć ci Silvermanie, Johnie Waynie Kosmicznych Szlaków. Ty naprawdę wyobrażasz sobie żołnierzy w symbiotycznych mundurach, prawda? Piechota Kosmiczna.
— Podoba mi się ten pomysł — przyznał Silverman. — Wydaje mi się, że nagi człowiek — symbiont uszedłby uwagi większości urządzeń wykrywających. Żadnego metalu, niskie albedo — no i jest to idealna symbioza, to nie traci on ciepła. Co za sabotażysta! Niepotrzebne mu żadne wsparcie ani zaopatrzenie… na Boga, moglibyśmy użyć piechoty do zajęcia Tytana.
— Silverman — powiedziałem uprzejmie — jesteś imbecylem. Załóżmy na chwile, że udało ci się zmusić pałką amerykańską żołnierza, by ten bez protestu przyglądał się, jak to, co nazywasz grzybem, wpełza mu do nosa i spływa gardłem. Świetnie. Masz już niezwykle mobilnego piechura. Nie ma żadnych potrzeb ani pragnień, nic. Wie, że jeśli nie da się zabić, będzie nieśmiertelny. Co go powstrzyma od dezercji? Lojalność względem kraju, którego już nigdy nie ujrzy? Krewni w Hoboken, żyjący w polu grawitacyjnym, które by go zabiło?
— Promienie lasera, jeśli zajdzie potrzebą — zaczął.
— Pamiętasz, jak szybko tańczyliśmy tam, pod koniec? Idź, zapytaj komputera, czy potrafilibyśmy tańczyć wokół wiązki laserowej — nawet sterowanej komputerowo. Sam mówiłeś, że trudno było nadążyć za nami wzrokiem.
— Twoja tajemnica wojskowa jest bezwartościowa, Silverman — odezwał się Tom.
— Szczegóły praktycznego wykorzystania rozpracują umysły tęższe od mojego — upierał się Silverman. — Komandorze Cox — powiedział nagle — pan jest Amerykaninem. Czy stoi pan po mojej stronie?
— Na pokładzie znajduje się jeszcze trzech Amerykanów — odparł wymijająco Cox. Tom, Harry i Raoul zesztywnieli.
— Tak tak. Jeden ma ciężarną żonę Kanadyjkę, dwaj są zboczeni, a wszyscy trzej znajdują się pod wpływem tych obcych stworzeń. Jest pan po mojej stronie?
Bili zdawał się myśleć intensywnie.
— Tak. Ma pan rację. Diabli mnie biorą, gdy muszę to przyznać, ale taka potęga będzie bezpieczna tylko w rękach Stanów Zjednoczonych.
Silverman przyglądał mu się bacznie.
— Nie — zdecydował w końcu — nie, komandorze, przykro mi, ale nie wierze panu. Przysięgę na wierność składał pan przed ONZ. Gdyby powiedział pan „nie” albo odpowiedział dwuznacznie, to za parę dni mógłbym uwierzyć. Ale pan kłamie — potrząsnął z żalem głową. — W porządku, panie i panowie, zrobimy tak. Nikt nie wykona ruchu, aż na to zezwolę. Potem, na komendę, będziecie przeskakiwać pojedynczo pod te ścianę, pod którą stoją tancerze, te najdalszą od drzwi frontowych. Potem wycofam się tymi drzwiami i..:
— Panie Silverman — przerwał mu grzecznie Chen — jest jeszcze coś, o czym najpierw powinni się dowiedzieć wszyscy tu obecni.
— No, mów pan.
— Instalacje, które założył pan w Kanałach Kablowych 364 — B i 1117 — A oraz w centralnej pamięci ferrytowej zostały zdemontowane i wyrzucone za śluzę powietrzną w jakieś dwadzieścia minut po ich założeniu. Jest pan niezdarnym głupcem, Silverman i to głupcem, którego można od razu rozszyfrować. Pański nadajnik do niczego się panu nie przyda.
— Kłamiesz — warknął Silverman, ale Chen nie raczył mu odpowiedzieć. Wystarczającą odpowiedzią był jego kpiący uśmiech.
I tutaj Silverman dowiódł, że naprawdę jest durniem. Gdyby był wystarczająco bystry, by zablefować, powiedzieć, że istnieją jeszcze inne instalacje, o których Chen nie wie, mógłby jeszcze coś uratować. Jestem pewien, że nawet nie przyszło mu to do głowy.
Bili i pułkownik Song podjęli decyzje w tym samym momencie i skoczyli.
Silverman nacisnął przycisk nadajnika, ale ani światła, ani klimatyzacja się nie wyłączyły. Płacząc z wściekłości poderwał swój idiotyczny pistolet i wypalił.
W przeciwieństwie do tego, co twierdzi pan Fleming mała Beretta jest marną bronią, nadającą się do użytku na odległość nie większą niż szerokość biurka. Ale Prawo Chaosu działało na korzyść Silvermana: pocisk przeznaczony dla Billa rozerwał gładko arterie szyjną pułkownik Song, odbił się za nią rykoszetem od ściany — ściany naprzeciw Silvermana i zawróciwszy uderzył Billa w plecy, popychając go do przodu i dodając przyspieszenia.
Silverman nie był zupełnym idiotą — spodziewał się silniejszego kopnięcia broni przy wystrzale w stanie nieważkości i na tę okazje, zaparł się mocniej. Ale nie spodziewał się, że wystrzelony przez niego pocisk spowoduje, iż Bili szybciej od niego dotrze — zanim zdąży ponownie wycelować. Bili wpadł nań z całym impetem. Silverman wciąż ściskał w dłoni pistolet i wszyscy rozproszyli się na boki w poszukiwaniu schronienia.
Ale do tego czasu byłem już po drugiej stronie sali. Walnąłem otwartą dłonią w wyłączniki, gasząc, światła i wyłączając klimatyzacje.
Teraz pozostawało tylko czekać.
Pierwszy zaczął krzyczeć Silverman, wkrótce zawtórowali mu Dmirow i DeLaTorre. Większość ludzi popada w lekkie szaleństwo w całkowitych ciemnościach, a stan nieważkości potęguje je niepomiernie. Bez lokalnego pionu, o czym przekonał się Chen Ten Li, gdy w jego sypialni zepsuło się światło człowiek zupełnie traci orientacje. Przerażenie jest pierwotne i bardzo trudno je opanować.
Silverman niewiele nauczył się o stanie nieważkości — albo tylko nie zwrócił uwagi, że ucichł szum urządzeń klimatyzacyjnych. Był jedynym w pomieszczeniu, który wciąż przywierał do ściany, zbyt przerażony, by się poruszać. Po chwili jego krzyki ścichły, przeszły w ciężkie sapanie, potem rozległ się jeszcze jeden, ostatni krzyk i zapadła cisza. Dla pewności odczekałem jeszcze chwilę — Song na pewno już nie żyła, ale stan Billa był wielką niewiadomą — po czym podpłynąłem z powrotem do wyłączników i ponownie włączyłem światła i klimatyzacje. Silverman, przyklejony jak mucha do ściany, umierał z braku tlenu w pełnym powietrza pomieszczeniu. Głową otaczał mu niewidzialny bąbel jego własnych wyziewów. Pistolet dryfował w odległości pół metra od jego wyciągniętej ręki.
Wskazałem go palcem Harry’emu i ten zabrał broń.
— Zwiąż go zanim się ocknie — powiedziałem i podpłynąłem do Billa. Raoul i Linda byli już przy nim i oglądali ranę. W drugim końcu sali dryfowała bezwładnie Susan Pha Song. z jej gardła przestała już tryskać krew. Przez ponad rok mieszkałem z tą lady pod jednym dachem i wcale jej nie znałem; i chociaż przynajmniej w połowie było tak z jej winy, czułem się zawstydzony. Gdy tak patrzyłem, osiem czy dziesięć czerwonych kulek natknęło się na kratkę kanału wentylacyjnego i zostało wessanych z cichym mlaśnięciem.
— Co z nim?
— Nie sądzę, żeby to była groźna rana — zameldowała Linda. Pocisk drasnął kość i wyszedł z ciała. Ma najwyżej pęknięte żebro.
— Mam za sobą przeszkolenie medyczne — powiedziała Dmirow. — Nigdy nie praktykowałam w stanie nieważkości, ale miałam już do czynienia z ranami postrzałowymi.
Linda odholowała Billa do apteczki pierwszej pomocy, zamontowanej na ścianie z przyrządami gimnastycznymi. Bili ciągnął za sobą szereg czerwonych kropelek, dryfujących leniwym łukiem w kierunku kratki kanału wentylacyjnego. Dmirow trzęsąc się z wściekłości, zdenerwowania albo i jednego i drugiego, podążyła za Linda.
Harry z Tomem pewnie skrępowali Silvermana skakanką. Okazało się to zbyteczne — człowiek w jego wieku ciężko znosi niedotlenienie — spał, dysząc ciężko. Chen unosił się nad konsolą terminala komputera i coś programował, a Norrey i DeLaTorre przygotowywali się do odholowania ciała Song do ambulatorium, gdzie jakiś ponury zapobiegliwiec umieścił zapasy płynu balsamującego.
Ale kiedy dotarli do drzwi, te nie rozsunęły się przed nimi. Norrey sprawdziła wskaźnik rejestrujący ciśnienie po ich drugiej stronie, zmarszczyła brwi, uderzyła w przycisk otwierania ręcznego i znowu zmarszyła brwi, bo drzwi nadal nie ustępowały.
— Bardzo mi przykro, pani Armstead — odezwał się Chen ze szczerym ubolewaniem. — Poinstruowałem komputer, żeby odciął te sale od reszty statku. Nikt stąd nie wyjdzie. — Wydobył zza terminala przenośny laser. — To broń bezodrzutowa. Mogę nią zabić was wszystkich za jezdnym pociągnięciem. Jeśli ktoś mi zagrozi, użyje jej bez wahania,
— Czemu ktoś miałby ci grozić, Li? — spytałem łagodnie.
— Przebyłem całą te drogę, żeby wynegocjować układ z obcymi. Jeszcze tego nie uczyniłem. — Popatrzył mi prosto w oczy.
DeLaTorre wyglądał na wstrząśniętego.
— Mądre de Dies, z obcymi — co oni robią, gdy my walczymy miedzy sobą?
— Nie o to mi chodziło, Ezequielu — powiedział Chen. — Sądzę, że pan Armstead skłamał, gdy komandor Cox spytał go, czy nadal jest człowiekiem. Musimy jeszcze wynegocjować zasady stosunków wzajemnych miedzy tymi nowymi istotami a nami. Obie strony roszczą sobie prawa do tego samego terytorium.
— Jak to? — spytał Raoul. — Nie prowadzimy żadnych wspólnych interesów. — I wy i my proponujemy ewentualną kolonizacje obszarów znanych pod nazwą przestrzeni kosmicznej znajdującej się w zasięgu człowieka.
— Ależ może pan swobodnie korzystać ze wszystkiego, co się w niej znajduje, co posiada jakąś dającą się określić wartość dla człowieka — powiedział Tom. — Planety są dla nas bezużyteczne, asteroidy są dla nas bezużyteczne — wszystko, czego potrzebujemy to kawałek próżni i światła słonecznego. Nie żałuje nam pan kawałka próżni, prawda? Nasze wymagania nie są wcale takie wielkie.
— Jeśli kiedykolwiek cromagnończyk i neandertalczyk żyli w pokoju w tej samej dolinie, to zostali do tego zmuszeni przez jakąś nadzwyczajną umowę społeczną — upierał się Chen. — Właśnie dlatego, że nie będziecie potrzebowali niczego z tego, czego my potrzebujemy, będziecie trudni do współżycia. Mówiąc to zdaje sobie właśnie sprawę, że współżycie z wami będzie w ogóle niemożliwe. Spoglądający z góry jak bogowie na naszą oszalałą krzątaninę, rozbawieni naszym strasznym zaabsorbowaniem — jakże już was nienawidzę! Samo wasze istnienie czyni nieporozumieniem życie niemal każdego człowieka. Tylko ci ze szczególnym darem do akrobatycznego funkcjonowania sferycznego — i środkami na dostanie się na Tytana! — mogą mieć nadzieje na sukces. Jeśli nie wy jesteście ślepą uliczką ewolucji, to jest nią większa cześć rasy ludzkiej. O nie, Gwiezdni Tancerze: nie wierze, że kiedykolwiek będziemy dzielić z wami ten sam rejon kosmosu.
Mówiąc to zaczął po omacku, nie spuszczając z nas wzroku programować komputer.
— Świat, który za sobą zostawiliśmy chwiał się na ostrzu noża. Przez dłuższy czas truizmem było twierdzenie, że jeśli do roku 2010 nie wysadzimy się w powietrze, świat minie punkt krytyczny i nastąpi era dobrobytu. Ale w momencie, gdy opuszczaliśmy Ziemie szansę przetrwania do tego czasu były mizerne. Myślę, że się ze mną zgodzicie.
— Nasza planeta jest rozdęta trudnościami do ostatnich granic — powiedział smutno. — Nic bardziej skutecznie nie popchnie jej na krawędź zagłady do rozkładu planetarnego morale, wyzwolonego, czy przyspieszonego waszym istnieniem, od świadomości, że istnieją bogowie, dla których człowiek znaczy nie więcej niż miliardy i tryliony tych plemników i jajeczek, którym nie udało się zostać gametami dla człowieka, że ocalenie i życie wieczne są tylko dla nielicznych.
Ezeguiel patrzył groźnie spod zmarszczonych brwi, tak samo Dmirow, która właśnie skończyła opatrywać Billa. Chciałem mu odpowiedzieć, ale Chen mnie uprzedził.
— Proszę cię, Charles, wiem, że musisz działać, by ocalić swój gatunek. Na pewno potrafisz zrozumieć, że ja muszę, chronić swój.
W tej chwili był on najniebezpieczniejszym człowiekiem, jakiego kiedykolwiek znałem. I najszlachetniejszym. Z podziwem i największym szacunkiem pochyliłem głowę.
— Li — powiedziałem — uznaje i podziwiam twoją logikę. Ale jesteś w błędzie.
— Być może — zgodził się — ale teraz jestem pewien swych racji.
— A jakie są twoje zamiary? — już je znałem; chciałem je tylko usłyszeć z jego ust. Wskazał ruchem głowy terminal komputera.
— Ten statek wyposażony został w najdoskonalszy komputer z dotychczas wykonanych na Ziemi. Wyprodukowano go w Pekinie. Załadowałem właśnie do niego program przygotowany specjalnie dla mnie przez jego konstruktorów. Kiedy dotknę klawisza „WYKONUJ”, zacznie on patroszyć banki pamięci komputera i zakończy ich wymazywanie w zaledwie piętnaście minut.
— Nie zabijesz chyba nas wszystkich, jak chciał to uczynić Silverman? — zapytał DeLaTorre.
— Nie jak Silverman! — wybuchnął Chen, czerwieniejąc ze złości. Opanował się momentalnie i niemal uśmiechnął. — Przynajmniej bardziej skutecznie. I z innych powodów. On chciał powiadomić o zaistniałych wydarzeniach tylko swój kraj. Ja nie chce, aby te informacje dotarły do kogokolwiek. Mam zamiar zablokować lasery komunikacyjne dalekiego zasięgu tego statku, wymazać jego banki pamięci i pozostawić go wrakiem. Potem zabije was wszystkich, szybko i bezboleśnie. Bomba, którą nazywacie Rozwalaczem Planet ma swój własny system naprowadzania; luk komory bombowej mogę otworzyć ręcznie. Nie włożę mego skafandra próżniowego. — Jego głos był straszliwie spokojny. — Być może za cztery, pięć lat następny statek z Ziemi zastanie tu jeszcze obcych. Ale Saturn będzie miał wtedy osiem księżyców i dwa Pierścienie.
Linda potrząsnęła głową.
— Jaka szkoda. Li, jaka szkoda, że jesteś konfucyjskim formalistą, zapatrzonym w Tao…
— Jestem częścią zagrożonego łona — odparł stanowczo Chen — i według mojej oceny te narodziny zabiłyby teraz matkę. Postanowiłem, że to łono musi ponownie wchłonąć płód Homo caelestis. Być może u szczytu następnego cyklu rasa ludzka będzie już na tyle dojrzała, by przetrwać poród — teraz jeszcze nie jest. Muszę wziąć na siebie odpowiedzialność za to łono — bo jest ono całym światem, jaki znam jaki mogę znać.
To zaczęło się w chwili, gdy znając je już, spytałem go o zamiary.
To zdarzyło się już wcześniej, trwało krótko i przyszło za późno, w chwili odkrycia kart przez Silvermana. Zbladło znowu, niezauważone przez obecnych. Nie było to coś rzucającego się w oczy, co można dostrzec; naszym jedynym ratunkiem było zaciemnienie sali. Wtedy się baliśmy i zginęła jedna osoba.
Ale to nie była obawa przed utratą wolności, To była obawa o nasze istnienie jako gatunku. Po raz drugi w ciągu ostatnich piętnastu minut moja rodzina stała się jednym.
Czas rozciągnął się jak guma. Sześć punktów widzenia zlało się w jeden. Ponad sześć kątów widzenia: trzystusześćdziesieciostopniowa integracja wizualna nie była tu wystarczająca. Sześć punktów widzenia połączyło się, percepcje, opinie, umiejętności i intuicje sześciu istnień zderzyły się i zlały jak krople rtęci w pojedynczą świadomość. Ponieważ cząstka nas, będąca Lindą znała Li najlepiej, wykorzystaliśmy jej oczy i uszy do skontrolowania jego słów i stanu emocjonalnego w czasie rzeczywistym, podczas gdy my zastanawialiśmy się, jak sprowadzić spokój na naszego kuzyna. Gdy tylko zrobił przerwę na zaczerpniecie oddechu, wykorzystaliśmy słowa Lindy, próbując odwrócić jego uwagę, ale nie byliśmy zdziwieni, gdy nam się nie powiodło. Był zbyt zaślepiony bólem. Do czasu, gdy kontrolowany fragment jego świadomości zdradził, że jego palce się naprężają, by sięgnąć do klawisza „WYKONUJ”, całość nas miała już opracowany plan.
Wszyscy sześcioro wnieśliśmy swój wkład do choreografii tego tańca i wygładzaliśmy ją w myślach, aż wypełniła radością hasze dusze. Priorytet przypisaliśmy taśmie z programem; drugi pod względem ważności był laser. To Tom, ekspert sztuki walki, wiedział dokładnie, gdzie i jak uderzyć, żeby spowodować odruchowy skurcz mięśni Chena. To Raoul, specjalista od efektów wizualnych, wiedział, gdzie rozciąga się optyczna „strefa martwa” Chena i przewidział, że w krytycznym momencie znajdzie się w niej Norrey. Norrey znała położenie dysków do ćwiczeń, ułożonych na stelażach za jej plecami, bo Harry i ja widzieliśmy je kątem oka z miejsca, gdzie się znajdowaliśmy. I to Linda podpowiedziała mi jedyne słowa, które mogły w tym momencie odciągnąć uwagę Chena i które spowodują, że skupi na mnie swój wzrok, a dzięki temu Norrey znajdzie się w jego optycznej „strefie martwej”.
— A co z pańskimi wnukami, Chen Ten Li?
Jego umęczone oczy spoczęły na mnie i rozszerzyły się. Norrey sięgnęła obiema rękami za siebie i zrzekła się kontroli nad nimi. Harry, który był najlepszym z nas mistrzem skorzystał z prawej ręki, by cisnąć dysk, który trafił w prawą dłoń Chena i spowodował, że odskoczyła ona w niekontrolowanym odruchu bólu znad terminala komputera. Raoul, będąc leworęcznym, skorzystał z lewej ręki Norrey, by cisnąć dysk, który rozbił laser i wytrącił go ze zgięcia lewej ręki Chena. Obydwa pociski osiągnęły cel, zanim Chen zorientował się, że zostały rzucone. Zanim uderzyły Tom posłał kopniakiem trupa Song miedzy Linde a linię strzału na wypadek chybienia, a Norrey, z tego samego powodu, porwała ze stelaża dwa następne dyski. Ja sam znajdowałem się już w połowie odległości dzielącej mnie od Chena: byłem intuicyjnie pewien, że zna sposoby popełnienia samobójstwa gołymi rękoma.
Akcja dobiegła końca w niespełna jedną sekundę czasu rzeczywistego. Dla oczu DeLaTorra i Dmirow musieliśmy… mignąć, a potem pojawić się ponownie w innych miejscach, jak spłoszony narybek. Chen płakał z bólu, wściekłości i wstydu, a ja trzymałem go w podwójnym nelsonie, starając się nie zrobić mu krzywdy. Harry czekał na odbite rykoszetem dyski wyłapując je leniwymi ruchami; Raoul był już przy komputerze i kasował program Chena.
Taniec był skończony. Tym razem się udało: nie spłynęła ani jedna kropla krwi. Z żalem zdaliśmy sobie teraz sprawę, że gdybyśmy bez wahania wykorzystali za pierwszym razem zjawisko zjednoczenia, Song żyłaby nadal, A Bili nie zostałby ranny. Baliśmy się wtedy, poddając impulsowi działania tylko tytułem próby i zbyt późno. Teraz znikł ostatni ślad strachu: nasze serca były pewne. Byliśmy gotowi, by troszczyć się sami o siebie.
— Doktorze Chen — powiedziałem formalnie — czy daje pan słowo honoru?
Zesztywniał w mym uścisku, a potem odprężył się całkowicie.
— Tak — powiedział pustym głosem. Puściłem go i zdziwiłem się, jak staro wygląda. Miał przecież dopiero pięćdziesiąt sześć lat.
— Sir — powiedziałem z naciskiem, starając się podnieść go na duchu wzrokiem — pańskie obawy są bezpodstawne. Pańskie poświecenie niepotrzebne. Niech mnie pan wysłucha: nie jest pan zbytecznym produktem ubocznym Homo caelestis. Nie jest pan uszkodzoną gametą. Jest pan jednym z ludzi, którzy osobiście chronią naszą planetę przed katastrofą, aż będzie ona mogła wydać na świat następny szczebel ewolucji. Czy to ograbia pańskie życie ze znaczenia? Umniejsza pańską godność? Jest pan jednym z tych mężów stanu, którzy mogą pomóc Ziemi w przejściu przez następną transformacje — czy brak panu wiary w siebie albo odwagi? Pomógł pan otworzyć drzwi w kosmos i ma pan wnuki — czyż nie chce pan, by przypadły im w udziale gwiazdy? Czy zaprze się pan ich teraz? Chce pan posłuchać, co my myślimy o tym, co się stanie? Co może się stać? Co musi się stać? Chen potrząsnął głową, bezwiednie masując sobie prawe ramie.
— Posłucham.
— W pierwszym rzędzie skończmy z analogiami i metaforami. Nie jest pan uszkodzoną gametą ani niczym w tym rodzaju, o ile sam nie zgodzi się pan, by nią być. Cała rasa ludzka, jeśli tylko zechce, może stać się Homo caelestis. Wielu z nich nie będzie chciało, ale wybór należy/do nich. I do pana.
— Ależ przeważająca większość ludzi nie potrafi postrzegać sferycznie — krzyknął Chen. Uśmiechnąłem się.
— Doktorze, kiedy jeden z mych studentów, który się nie sprawdził, wracał na Ziemie, powiedział mi na pożegnanie: ;,Nie potrafię się nauczyć widzieć jak wy, choćbym próbował i sto lat”.
— Właśnie. Byłem w kosmosie i podzielam jego zdanie.
— A przypuśćmy, że ma pan do dyspozycji dwieście lat?
— Co takiego?
— Przypuśćmy, że wchodzi pan w symbiozę, już teraz. Z początku musiałby pan mieć specjalnie przystosowane środowisko z kątami prostymi, żeby nie oszaleć. Ale byłby pan nieśmiertelny. Czy nie mając nic lepszego do roboty, nie mógłby pan pozbyć się z czasem swojej grawitacyjnej polaryzacji?
— Powiem więcej — wtrąciła Linda. — Dzieci urodzone w kosmosie będą myślały sferycznie od okresu niemowlęctwa. Nie będą się musiały oduczać nabytych przez całe życie, ż gruntu fałszywych, obowiązujących czysto lokalnie informacji o rzeczywistości. Li, w stanie nieważkości nie jesteś za stary, by płodzić dzieci. Możesz się z nimi uczyć telepatycznie — i wspólnie z nimi dzielić gwiazdy.
— Cały rodzaj ludzki — ciągnąłem — wszyscy, którzy chcą, mogą od razu rozpocząć przygotowania. Kolonizacja kosmosu może się rozpocząć już w tym pokoleniu.
— Ale jak ma być finansowana taka migracja? — krzyknął Chen.
— Li, Li — powiedziała Linda, jak ktoś tłumaczący coś dziecku — teraz rasa ludzka jest bogata. Wszystkie zasoby układu są obecnie dostępne dla każdego i za darmo. Dlaczego kolonie L — 5 nie oderwały się od Ziemi ani nie założono kopalni na asteroidach, które dostarczałyby im surowców? Silverman powiedział to dziesięć minut temu: największym składnikiem wydatków na podbój kosmosu był zawsze koszt systemów podtrzymania życia oraz usilnych starań zapobieżenia zaadaptowaniu się załóg do stanu nieważkości poprzez symulowanie grawitacji. Jeśli wszystkim, czego potrzebujesz, jest zestaw kątów prostych, to za kilka wieków będziecie mogli budować miasta z folii aluminiowej i transportować ogromne ilości symbiontu z Tytana na Ziemie.
— Niech pan sobie wyobrazi brygadę montażową złożoną z samych telepatów — powiedział Harry — którzy nie muszą nigdy się posilać ani odpoczywać.
— Niech pan sobie wyobrazi eksplozje sztuki i muzyki — powiedział Raoul — spadającą jak deszcz z niebios na Ziemie, przyciągającą serca, które nigdy nie tęskniły za gwiazdami.
— Niech pan sobie wyobrazi Ziemie — powiedział Tom — zamieszkiwaną tylko przez tych, którzy chcą ją zamieszkiwać.
— I niech pan wyobrazi sobie wasze nie narodzone jeszcze dzieci — powiedziała Norrey. — Pierwsze dzieci w dziejach, wychowane bez przykrych, międzypokoleniowych tarć, wyrastające z absolutnej zależności od rodziców. W kosmosie dzieci i rodzice będą sobie równi w każdym sensie. Może, mimo wszystko, nie muszą być naturalnymi nieprzyjaciółmi.
— Ale wy nie jesteście ludźmi — krzyknął Chen Ten Li. — Dlaczego mielibyście poświęcać nam tyle czasu i energii? Czym jest człowiek, że mielibyście się o niego troszczyć?
— Li — powiedziała współczująco Linda — czyż nie przyszliśmy na świat z mężczyzny i kobiety? Czyż dziecko nie pamięta łona i nie tęskni do niego przez całe swe życie? Czyż nie szanujesz swej matki, chociaż już nigdy nie możesz zostać jej cząstką? Zachowamy i będziemy pielęgnować naszą miłość do Ziemi, do naszego łona, które może pozostać żywym i owocnym i znosić wielokrotne narodziny, jak jest do tego zdolne.
— To jest nasza jedyna obrona — powiedziałem cicho — przed niezmierną samotnością istnienia w pustym kosmosie. Sześć umysłów to za mało — gdy będziemy mieli ich sześć miliardów zjednoczonych w niezakłócany intelekt, wtedy może nauczymy się czegoś. Cały rodzaj ludzki jest naszym genetycznym dziedzictwem.
— Nie przeczę, że kosmos jest miejscem głęboko poruszającym — powiedział Tom — ale nie zgodzę się z twierdzeniem, że czyni on nas innymi niż ludzie. Czuje się człowiekiem.
— A skąd cromagnonczyk mógł wiedzieć, że jest inny od neandertalczyka? — spytał Raoul. — Dopóki nie potrafił dostrzec rozbieżności, skąd mógł to wiedzieć?
— Łabędź myślał, że jest brzydkim kaczątkiem — dodała Norrey.
— Ale geny miał łabędzia — upierał się Tom.
— Geny cromagnończyka wywodzą się z genów neandertalczyka — powiedziałem.
— Czy badałeś kiedyś swoje? Czy rozpoznałbyś naprawdę subtelne mutacje, gdybyś je nawet zobaczył?
— Nie mów mi Charlie, że wierzysz w te bzdury — powiedział ze złością Tom. — Czy czujesz się nieczłowiekiem?
— Czuje się inny niż człowiek. Czuje się kimś więcej niż nowym człowiekiem. Jestem nowym stworzeniem. Zanim udałem się za Sharą w Kosmos, moje życie było tylko pogmatwanym żartem ze zbyt wieloma wątkami. Dopiero teraz żyje. Kocham i mogę być kochany. Ja nie porzuciłem Ziemi. Ja wybrałem kosmos.
— Gadanie — powiedział Tom. — Połowa z tego to twoja noga… i wiem czym jest ta druga połowa, bo przydarzyło mi się to samo w miejscu, gdzie wychowała się Linda. To efekt mieszczucha na wsi. Znajdujesz nowe, mniej stresujące środowisko, budzą się pewne refleksje i zaczynasz podejmować lepsze, bardziej satysfakcjonujące decyzje. Twoje życie się naprostowuje. A więc w tym miejscu musi być coś magicznego. Bzdury.
— Tom — powiedziałem z naciskiem — to co innego. Byłem na wsi. Mówię ci, że nie jestem ulepszoną wersją człowieka, którym do niedawna byłem — jestem teraz kimś zupełnie innym. Jestem człowiekiem, którym mogłem już nigdy nie być na Ziemi, straciłem już całą nadzieje, że nim będę. Ja… wierze teraz w rzeczy, w które nie wierzyłem od kiedy przestałem być dzieckiem. Jasne, że miałem pewne przełomy, że związanie się z Norrey wniosło do mego życia więcej niż przypuszczałem. Ale zmienił się cały mój makijaż i nie dokonały tego szczęśliwe przypadki. Do diabła, byłem przecież pijakiem.
— Każdego dnia mądrzeją jacyś pijacy — powiedział Tom.
— Jasne, jeśli znajdą w sobie siłę, by przez resztę życia myśleć trzeźwo. Gdy tak się czuje, strzelam sobie jednego. Teraz już nieczęsto to się zdarza. Właśnie dzięki temu przestało mnie ciągnąć do butelki. Czy to jest tak powszechnie spotykane? Pale teraz mniej, a jeśli nawet, to podchodzę do tego mniej lekkomyślnie.
— A więc kosmos sprawił, że zmądrzałeś bez żadnego udziału z twojej strony?
— Z początku. Potem musiałem wziąć się w garść i pracować nad sobą jak diabli — ale zaczęło się to bez mej wiedzy i zgody.
— Kiedy to się zaczęło? — spytały jednocześnie Norrey i Linda. Musiałem się zastanowić.
— Kiedy zacząłem się uczyć myśleć sferycznie. Kiedy się w końcu oduczyłem myślenia kategoriami góry i dołu.
— Pewien mądry człowiek powiedział kiedyś — odezwała się Linda — że wszystko dobre, co cię dezorientuje. Bo jest to kształcące.
— Znam tego mądrego człowieka — zadrwił Tom. — Leary. Przypadek uszkodzenia mózgu, o ile dobrze pamiętam.
— Czy to go dyskwalifikuje jako mądrego przed rozwinięciem się choroby?
— Słuchajcie — powiedziałem — wszyscy jesteśmy unikatami. Wszyscy przeszliśmy przez bardzo trudny proces selekcji i nie przypuszczam, żeby pierwszy cromagnonczyk czuł się w jakimkolwiek stopniu inaczej niż my. Ale istnieją dowody na to, że nasz dar nie występuje u ludzi powszechnie.
— Przecież zwykli ludzie potrafią żyć w kosmosie — zaoponowała Norrey. — Załogi statków Sił Kosmicznych. Brygady montażowe.
— Tylko wtedy, gdy mają sztuczny pion lokalny — powiedział Harry. — Wyprowadź ich w otwartą przestrzeń, a będziesz im musiała wytyczyć proste linie i proste kąty, bo inaczej dostaną zawrotu głowy. Większość z nich. To dlatego staliśmy się bogaci.
— Poza tym — dodał pogodnie Raoul — czym jest kilka stuleci? Nam się nie śpieszy.
— Li — ciągnąłem — być człowiekiem znaczy stać miedzy małpą a aniołem. Być aniołem, jak moja rodzina i ja, znaczy unosić się pomiędzy człowiekiem a bogami i mieć w sobie po równi coś z tego pierwszego i z tych ostatnich. Bez grawitacji czy lokalnego pionu nie mogą istnieć fałszywe pojęcia „góry” i „dołu”; jak moglibyśmy postępować inaczej niż etycznie? Nieśmiertelni, niczego nie potrzebujący, jak moglibyśmy być źli?
— Jako gatunek — podjął Tom — będziemy się, naturalnie, kontaktować z wami za pośrednictwem ONZ. Doktorze Chen, proszę mi wierzyć, przeanalizowaliśmy to szybciej niż komputer. Nie ma sposobu obalenia naszych planów, zarekwirowania symbiontu. Nie powstrzymają nas wszyscy źli mężczyźni i kobiety z całej Ziemi, a dni zła są policzone.
— Ale — skończyłem — potrzebujemy współpracy ze strony pana i panu podobnych. Czy zgadza się pan na nią, Chen Ten Li?
Dryfował swobodnie w częściowym przysiadzie, całkowicie odprężony. Twarz miał zamyśloną, oczy zwrócone w głąb siebie. Po dłuższym czasie jego źrenice pojawiły się ponownie i na twarz powróciło mu życie. Poszukał mego wzroku i lekki uśmiech rozciągnął mu usta.
— Bardzo mi pan przypomina — powiedział — człowieka, którego kiedyś znałem, człowieka nazwiskiem Charles Armstead.
— Doktorze Chen — odparłem, czując wielką ulgę. — Li, mój przyjacielu, ja jestem tym człowiekiem. Jestem również czymś jeszcze i prawidłowo wydedukowałeś, że powstrzymuje od mówienia moich sześć osobowości z grzeczności wobec ciebie i z tego samego powodu przystosowuje swe ciała do twego pionu lokalnego. To jasno dowodzi, że wspólnota telepatyczna nie wymaga tego, co nazwałbyś utratą własnego ja.
Przesuwając osobowość tak, by każde z nas wypowiedziało jedno słowo, powiedziałem/powiedzieliśmy:
— Jestem
— więcej
— niż
— człowiekiem
— nie
— mniej.
— Bardzo dobrze — powiedział Li potrząsając głową. — Wspólnie przyniesiemy naszej znużonej planecie spokojną i radosną przyszłość.
— Jestem z wami — powiedział po prostu DeLaTorre.
— Ja również — dodała Dmirow.
— Zabierzmy Billa i ciało pułkownik Song do ambulatorium — powiedziało sześć głosów.
I w godzinę później nasza szóstka odleciała do miejsca pobytu Gwiezdnych Siewców. Tym razem nie wzięliśmy promu kosmicznego. Na podróż w jedną stronę wystarczały nam silniczki naszych skafandrów…