Saturn płonął ochrą i brązem na tle intensywnej czerni, gdzieniegdzie tylko przerywanej zimnymi iskrami miliardów słońc.
Mknęliśmy przez te czerń pełnym ciągiem naszych odrzutowych silniczków tańcząc, nawet nie myśląc o niej. Zostawiliśmy za sobą ludzkie życie i żegnaliśmy je tańcem. W zasadzie każde z nas tworzyło swój własny „Gwiezdny taniec”, a wielka i pusta kosmiczna sala koncertowa rozbrzmiewała ostatnią symfonią Raoula. Każdy z tańców był indywidualny i kompletny sam w sobie. Tak się jednak składało, że każdy zazębiał się z pozostałymi i z muzyką, tworząc z nimi wspólnie rodzaj wypowiedzi drugiego, wyższego poziomu. Chociaż powstawały bez jakichkolwiek dostrzegalnych ograniczeń, narzucanych przez czas i odległość, to nadświadomosć Harry’ego dopilnowała, by wszystkie dobiegły końca jednocześnie, przed obcymi.
Nie filmowaliśmy tego tańca. W odróżnieniu od „Gwiezdnego tańca” Shary nie był to występ przeznaczony dla szerszej widowni. Tańczyliśmy, by radować się tańcem, by tańczyć.
Ale mimo wszystko mieliśmy widownie.. Gwiezdni Siewcy (nie byli już obcymi) skręcili się w coś analogicznego do aplauzu, kiedy zawiśliśmy przed nimi, dysząc ciężko i po raz ostami smakując pot, którego już nigdy nie wydzielą nasze ciała.
Już się ich nie baliśmy.
— CZY DOKONALIŚCIE WYBORU?
— Tak.
— TO BĘDĄ PIĘKNE NARODZINY.
Raoul cisnął swojego Musicmastera w kosmos.
— Nie opóźniajmy ich.
— ZACZYNAJMY!
W ich tańcu pojawiło się teraz podniecenie, elementarna energia, która zdawała się zawierać w sobie pierwiastek humoru, tłumionej wesołości. Zaczęli wirować w układzie tanecznym, jakiego nigdy dotąd nie widzieliśmy, ale odnosiliśmy wrażenie, ”że go znamy, w układzie, który bez wyraźnego przejścia zmieniał się od prostego do skomplikowanego. Cześć naszego umysłu należąca do Harry’ego określiła go „nazywaniem pi” i wszyscy obserwowaliśmy z zachwytem jak się rozwija. To był najbardziej hipnotyczny układ, jaki kiedykolwiek tańczono, był to sam taniec tworzenia; najbardziej podstawowe wyrażenie Tao. Nawet gwiazdy zdawały się mu przyglądać.
I gdy tak patrzyliśmy osłupiali, półwidoczna sfera otaczająca Gwiezdnych Siewców zaczęła po raz drugi ronić krwawe łzy.
Zlały się one w cienki karmazynowy pierścień wokół ogromnej kuli, potem skupiły w sześć orbitujących pęcherzy.
Każde z nas bez wahania włączyło swoje silniczki, podpłynęło do swego pęcherza i zanurkowało do jego wnętrza. Gdy się tam znaleźliśmy, ściągnęliśmy z siebie skafandry próżniowe i cisnęliśmy nimi o ściany naszych pęcherzy, a te przepuściły je na zewnątrz, w otwarty kosmos. Raoul dorzucił swe okulary. I wtedy pęcherze skurczyły się wokół nas i w nas i poprzez nas.
Dla wszystkich sześciorga mnie zaczęły się wówczas dziać rzeczy na tysiącu różnych poziomów; ale to Charlie Armstead opowiada wam to teraz. Poczułem, jak coś zimnego ześlizguje się moim gardłem i wpełza do nozdrzy, stłumiłem odruch otwarcia szeroko ust, pomyślałem przez chwile o Chen Ten Li i starożytnych chińskich legendach o jadalnym złocie, które przynosi nieśmiertelność — poczułem nagie, i już na zawsze, całkowitą świadomość, wiedze oraz przejecie kontroli nad całym mym ciałem i mózgiem. W trwającym wieczność momencie bezczasowości przebiegłem myślami bagaż wspomnień z całego mego życia, podelektowałem się nimi, przekazałem je jednym impulsem mojej rodzinie i odebrałem ich wspomnienia. Jednocześnie moje oczy zaczęły rejestrować większe spektrum częstotliwości, bym mógł wejrzeć w najdalsze głębie wszechświata i jednocześnie grałem na klawiszach mego własnego sensorium, rozkoszując się kruchym bekonem, piersią Norrey i słodką wonią odwagi, czując won dymu z ogniska, lędźwie Norrey i słodki zapach przywiązania, słysząc muzykę Raouia, głos Norrey i słodkie brzmienie ciszy. Prawie machinalnie wyleczyłem uszkodzenie mego biodra, poczułem, że powraca mi całkowita sprawność, tak jakbym nigdy jej nie stracił.
Co do zdarzeń, na poziomie grupy, to nie mogę wam chyba powiedzieć nic, co miałoby dla was jakiekolwiek znaczenie. Kochaliśmy się, znowu niemal machinalnie, i wszyscy wspólnie czuliśmy tęsknotę za życiem rodzącym się w brzuchu Lindy, czuliśmy, że symbiont, który osłaniał jej ciało dokonał tego samego spostrzeżenia i zaczął przygotowywać swoją własną mitozę. Zupełnie świadomie i z rozmysłem, Norrey i ja poczęliśmy nasze dziecko. Były to tylko zdarzenia incydentalne, ale cóż mogę wam powiedzieć o zdarzeniach zasadniczych? Na jednym głównym poziomie wymienialiśmy się swoimi pamięciami i wybaczaliśmy jedno drugiemu ich wstydliwe fragmenty, a cieszyliśmy się wspólnie tymi, z których można było być dumnym. Na drugim głównym poziomie zapoczątkowaliśmy sympozjum na temat znaczenia piękna. Na jeszcze innym zaczęliśmy planowanie ostatnich szczegółów migracji człowieka w kosmos.
Znaczna cześć nas była czysto roślinną świadomością, sześciopłatkowym kwiatem, pławiącym się w słońcu.
Znajdowaliśmy się w odległości niespełna kilometra od Gwiezdnych Siewców, a całkiem zapomnieliśmy o ich istnieniu.
Zostaliśmy przywołani do rzeczywistości, gdy Gwiezdni Siewcy znowu zapadli się w pojedynczą, płynną kule o nie dającej się znieść jasności — i bez pożegnania, czy ostatniego przesiania, zniknęli.
Ale wrócą, nie później niż za kilka stuleci czasu rzeczywistego, by się przekonać czy ktoś czuje się już gotowy zostać ćmą.
Unosiliśmy się tam, oniemiali ze zdumienia i kiedy nasza świadomość skupiła się wreszcie na zewnętrznym wszechświecie zobaczyliśmy to, co dotąd uchodziło naszej uwagi.
Od wielkiego Pierścienia Saturna nadlatywał ku nam karmazynowoskrzydły anioł. Na dwóch rozpostartych szeroko, cienkich i czerwonych żaglach świetlnych zbliżała się nieprawdopodobna postać.
— Halo.Norrey, Charlie — zabrzmiał w naszych czaszkach znajomy głos. — Witajcie Tom, Harry, Linda i Raoul. Nie znam was jeszcze, ale kochacie tych, których kocham ja — witajcie.
— Shara — krzyknęło bezgłośnie sześć mózgów.
— Czasami ćmy zabierają autostopowicza.
— Ale jak…
— Właściwie bardziej można mnie porównać do dziecka w inkubatorze, ale w każdym razie przenieśli mnie żywą na Tytana. To, co spłonęło na waszych oczach, było moim skafandrem i zbiornikami powietrza. Byli zdesperowani i śpieszyli się, tak jak mówili. Ale nie posądzałeś ich chyba naprawdę, że są na tyle niezgrabni, by dać mi umrzeć, prawda ? Czekałam w Pierścieniu, aż podejmiecie decyzje.. Nie chciałam mieć na nią wpływu.
„Płatek Śniegu”, który był mną, szukał gorączkowo „słów”.
— Wybraliście sobie dobrych partnerów na małżonków — powiedziała. — Wszyscy sześcioro.
— Wyjdź za nas — krzyknęliśmy.
— Myślałam, że już nigdy nie poprosicie.
I moja siostra wlała się we mnie i jesteśmy jednym.
To już właściwie cała historia.
Ja — składnik tego „Ja” nazwiskiem Charlie Armstead — spisałem ją za jednym, trwającym pół dnia „posiedzeniem” tu, za klawiaturą terminala kostki. Ograniczała mnie tylko fizyczna szybkość reakcji sensorowych klawiszy terminala. Gdy pisze te słowa, inne części mnie dryfują przez wieczność. Kochamy się. Uwielbiamy. Śpiewamy. Tańczymy. Jesteśmy bez reszty jedno drugim, a jednak i sami sobą. Chce, żebyście wiedzieli, że Charles Armstead nie rozpuścił się ani nie rozłożył w coś obcego. Że nie umarłem w żadnym sensie. Że nigdy nie umrę. Lepiej będzie powiedzieć, że jestem Charlesem Armsteadem do siódmej potęgi. Wciąż choreografuje tańce z Norrey i Sharą, wciąż wymieniam z Raoulem słone, wielowątkowe dowcipy, wciąż delektuje się w myślach smakiem dobrej kawy, rykiem mocnego drinka, aromatem dobrej trawki. Dzielą mnie od was tylko czas — i zmiany. Kiedyś byłem zgorzkniałym, pokręconym kaleką, zatruwającym powietrze wokół siebie; teraz nie znam żadnego zła, bo nie znam strachu.
Poświeciłem maleńki ułamek mej energii na skończenie tego tekstu, ponieważ Bili Cox przygotowuje się do odlotu na Ziemie (on wróci) i jeśli ten tekst ma być kiedykolwiek wysłany, to musi to być teraz.
Te treści nie nadają się do przesłania laserem komunikacyjnym dyplomatów, a zresztą ci nadzwyczajni mężczyźni i kobiety nie potrafią ich wyrazić tak jak ja.
Jestem Charles Armstead, a moje przesłanie dla was brzmi: Gwiazdy mogą być również wasze.