John Maxwell Coetzee
Hańba

Disgrace

Tłumaczenie: Michał Kłobukowski


Uważa, że jak na mężczyznę w tym wieku – ma pięćdziesiąt dwa lata i jest rozwiedziony – problem seksu rozwiązał nie najgorzej. W każdy czwartek po południu jedzie autem do Green Point. Równo o drugiej naciska guzik domofonu przy wejściu do Windsor Mansions, przedstawia się i wchodzi. W drzwiach numeru sto trzynaście czeka na niego Soraya. On idzie prosto do sypialni, wypełnionej miłym zapachem i łagodnym światłem, i rozbiera się. Soraya wychodzi z łazienki, upuszcza szlafrok na podłogę, wślizguje się do łóżka i kładzie obok gościa.

– Tęskniłeś za mną? – pyta.

– Stale za tobą tęsknię – odpowiada on. Głaszcze jej ciało barwy ciemnego miodu, nietknięte słońcem; rozciąga ją na łóżku, całuje jej piersi; kochają się.

Soraya jest wysoka i szczupła, ma długie, krucze włosy i ciemne, jakby płynne oczy. Technicznie rzecz biorąc, mógłby być jej ojcem; ale z technicznego punktu widzenia ojcem może zostać dwunastolatek. Jest jej stałym klientem od ponad roku; nie widzi najmniejszego powodu do narzekań. Na pustyni tygodnia czwartek stał się oazą luxe et volupte. W łóżku Soraya nie jest wylewna. Temperament ma zdecydowanie spokojny, spokojny i potulny. W swoich ogólnych poglądach jest zaskakująco surową moralistką. Oburza ją widok turystek obnażających piersi („wymiona”, jak mówi) na publicznych plażach; uważa, że włóczęgów należałoby wyłapywać i zapędzać do pracy przy zamiataniu ulic. A on nie pyta, jak kobieta potrafi godzić te przekonania ze swoim fachem. Ponieważ czerpie z niej rozkosz, ponieważ rozkosz ta jest niezawodna, z czasem zaczyna coś do niej czuć. Wierzy, że ona w pewnym stopniu odwzajemnia to uczucie. „Czuć coś” to może nie to samo, co „kochać”, ale przynajmniej pokrewna emocja. Wziąwszy pod uwagę, jak mało obiecujące mieli początki, trzeba uznać, że obojgu się poszczęściło: jemu, że trafił na nią, a jej, że trafiła na niego. Zdaje sobie sprawę, że w jego uczuciach jest jakaś błoga gnuśność, a nawet zaślepienie. Mimo to nie wyrzeka się ich. Za półtoragodzinną sesję płaci czterysta randów, z czego połowę dostają Dyskretni Opiekunowie. Trochę szkoda, że trzeba im oddawać aż tyle. Ale cóż, są właścicielami numeru sto trzynaście i pozostałych mieszkań w Windsor Mansions; Soraya też w pewnym sensie jest ich własnością, a przynajmniej ta jej część, ta funkcja. On jednak czasem bawi się myślą, żeby poprosić ją o spotkanie, kiedy będzie miała wolne. Chciałby spędzić z nią wieczór, może nawet całą noc. Ale nie aż do rana. Za dobrze siebie zna, aby narażać ją na taki ranek po całej nocy – kazać jej znosić swój chłód, szorstkość, zniecierpliwienie, że nie jest wreszcie sam. Taki już ma temperament. Inny nie będzie – jest za stary, żeby się zmienić. Jego temperament ukształtował się raz na zawsze. Czaszka, a zaraz po niej temperament: dwie najtwardsze części ciała. Rób, jak ci dyktuje własny temperament. To nie filozofia: zbyt zaszczytne byłoby to miano. Po prostu reguła, taka sama jak reguła Świętego Benedykta. Zdrowie mu dopisuje, umysł ma jasny. Z zawodu jest – a przynajmniej był do niedawna – uczonym, a jeszcze i teraz czuje niekiedy, że studia naukowe zaprzątają go w najbardziej osobisty sposób. Żyje w granicach wytyczonych przez zarobki, temperament, możliwości emocjonalne. Czy jest szczęśliwy? Wydaje mu się, że pod większością względów – owszem, tak. Ale nie zapomniał ostatniego chóru z Edypa: „nikogo nie nazywaj szczęśliwym, póki nie umrze”. Jeśli idzie o seks, temperament ma dość duży, lecz nie jakoś szczególnie płomienny. Gdyby miał wybrać sobie totem, byłby to wąż. Swoje stosunki z Soraya przyrównuje do kopulacji węży: przewlekle, skupione, ale raczej wyabstrahowane i oschle, nawet w najgorętszych chwilach. Czy wąż jest także totemem Sorayi? Z innymi mężczyznami niewątpliwie staje się ona inną kobietą – la donna e mobile. Ale łączące ich powinowactwo temperamentu z pewnością nie może być udawane. Chociaż Soraya jest z zawodu kobietą lekkich obyczajów, on ufa jej – do pewnych granic. Podczas czwartkowych seansów rozmawia z nią dość swobodnie, czasem nawet się zwierza. Słyszała o najważniejszych faktach z jego życia. Zna dzieje obu małżeństw, wie o córce, o jej lepszych i gorszych momentach. Zna jego zdanie o wielu sprawach. Z życia, które sama prowadzi poza murami Windsor Mansions, nie zdradza żadnych szczegółów. Jest pewien, że Soraya to nie jej prawdziwe imię. Widać po niej, że urodziła dziecko, albo nawet kilkoro. Może wcale nie jest zawodową prostytutką. Niewykluczone, że pracuje w agencji tylko przez jedno czy dwa popołudnia w tygodniu, a poza tym żyje jak przyzwoita kobieta gdzieś na przedmieściu, w Rylands lub w Athlone. Byłoby to dziwne postępowanie jak na muzułmankę, ale w dzisiejszych czasach wszystko jest możliwe. On niewiele jej opowiada o swojej pracy, bo nie chce być nudny. Żyje z tego, że uczy na Politechnice Kapsztadzkiej, dawniej – uniwersytecie. Swego czasu wykładał języki nowożytne, ale odkąd w ramach wielkiej reorganizacji zamknięto katedry języków klasycznych i nowożytnych, jest adiunktem w dziedzinie komunikacji społecznej. Podobnie jak całej kadrze objętej reorganizacją, wolno mu co roku prowadzić jeden specjalistyczny kurs – niezależnie od liczby chętnych, gdyż podnosi to morale studentów. W tym roku tematem jego kursu jest poezja romantyczna. Oprócz tego prowadzi ćwiczenia z komunikacji społecznej dla grupy 101 i z zaawansowanej komunikacji społecznej dla grupy 201. Chociaż dzień w dzień poświęca całe godziny tej swojej nowej dziedzinie, absurdalna wydaje mu się jej podstawowa maksyma, sformułowana w podręczniku, którym posługuje się na zajęciach z grupą 101: „Społeczeństwo ludzkie stworzyło język, żebyśmy mogli komunikować sobie nawzajem swoje myśli, uczucia i zamiary”. Sam uważa (choć nie zdradza się z tym poglądem), że mowa ludzka wywodzi się z pieśni, a pieśń – z potrzeby wypełnienia dźwiękiem tej nazbyt dużej i dość pustawej przestrzeni, jaką jest dusza człowieka. W ciągu kariery trwającej od ćwierćwiecza wydał trzy książki, ale żadna nie wywołała żywszej czy choćby umiarkowanej reakcji: tematem pierwszej była opera (Boito a legenda Fausta: rodowód Mefistofelesa), drugiej – wizja jako eros (Wizja Ryszarda z St. Victor), a trzeciej – Wordsworth i historia (Wordsworth i brzemię przeszłości). Od kilku lat myśli czasem w niezbyt zobowiązujący sposób, żeby napisać coś o Byronie. Początkowo wydawało mu się, że będzie to kolejna książka, jeszcze jedna praca krytyczna. Ilekroć jednak próbował się do niej zabrać, obezwładniała go nuda. Prawda bowiem jest taka, że ma już dość krytyki, prozy mierzonej na metry. Chciałby pisać muzykę: utwór pod tytułem Byron we Włoszech, medytację o miłości między przeciwnymi płciami, utrzymaną w formie opery kameralnej. Kiedy siedzi naprzeciw studentów, przez głowę przemykają mu frazy, melodie, strzępy arii z nie *napisanego utworu. Nigdy nie był zbyt dobrym nauczycielem, a w tym zreorganizowanym i – według niego – wykastrowanym przybytku nauki jest bardziej niż kiedykolwiek nie na miejscu. Tak samo jednak rzecz ma się z jego kolegami z dawnych czasów, obarczonymi wychowaniem, które wcale nie ułatwia im zadań, jakie teraz przed nimi się stawia; ot, duchowni w epoce, gdy religia stała się przeżytkiem. Ponieważ sam nie szanuje materiału, który wykłada, nie robi wrażenia na studentach. Kiedy do nich mówi, patrzą na niego, jakby był przezroczysty, i nie pamiętają jego nazwiska. Jest bardziej zirytowany tą obojętnością, niż gotów byłby przyznać. Ale wywiązuje się co do joty ze zobowiązań wobec nich, wobec ich rodziców, wobec państwa. Miesiąc po miesiącu zadaje tematy prac pisemnych, które potem zbiera, czyta i poprawia, korygując błędy interpunkcyjne, ortograficzne i znaczeniowe, kwestionując niezbyt logiczną argumentację, opatrując każdą pracę krótką, przemyślaną recenzją. Nie przestaje uczyć, bo w ten sposób zarabia na życie; no i dlatego, że uczy go to pokory i uświadamia mu, kim właściwie jest w świecie. Dostrzega ironię sytuacji, w której ten, kto przychodzi, aby nauczać, sam dostaje najbardziej dotkliwą lekcję, natomiast ci, co zgłaszają się po naukę, nie uczą się niczego. O tym akurat aspekcie swojego zawodu nie wspomina Sorayi. Wątpi, czy w jej własnej pracy pojawia się zbliżonej miary ironia. W kuchni mieszkania w Green Point jest czajnik, plastikowe kubki, słoik rozpuszczalnej kawy i miseczka z porcjowanym cukrem w torebkach, a w lodówce zapas wody w butelkach. W łazience leży mydło i stos ręczników, a w szafie czysta zmiana pościeli. Soraya trzyma swoje przybory do makijażu w małej torbie podróżnej. Mieszkanie to służy jako miejsce schadzek, nic więcej – funkcjonalne, czyste, dobrze zorganizowane. Za pierwszym razem Soraya miała usta pociągnięte cynobrową szminką i mocno umalowane oczy. Nie spodobał mu się ten lepki makijaż, więc poprosił, żeby go starła. Posłuchała i już nigdy więcej się nie umalowała. Pojętna uczennica, uległa i elastyczna. Lubi jej dawać prezenty. Na Nowy Rok wybrał emaliowaną bransoletkę, a na święto Eid – malutką czaplę z malachitu, którą zauważył w sklepie z bibelotami. Cieszy go jej radość, szczera i naturalna. Jest zdumiony, że półtorej godziny kobiecego towarzystwa tygodniowo wystarcza, aby go uszczęśliwić, chociaż dawniej myślał, że potrzebna mu jest żona, dom, małżeństwo. Jego potrzeby okazały się w końcu całkiem niewielkie, niewielkie i przelotne jak potrzeby motyla. Żadnych emocji, albo tylko te najgłębsze, najmniej przeczuwane: basowe ostinato zadowolenia, trochę jak szmer pojazdów, który kołysze mieszczucha do snu; dla wieśniaków czymś takim jest nocna cisza. Myśli o Emmie Bovary, która wraca do domu nasycona, ze szklanym wzrokiem, spędziwszy całe popołudnie na brawurowym pierdoleniu. „Więc to jest błogość!” – stwierdza Emma, ze zdumieniem przyglądając się sobie w lustrze. „Więc to jest ta błogość, o której mówią poeci!” No cóż, gdyby pani Bovary, to nieszczęsne widmo, trafiła kiedyś do Kapsztadu, w któryś czwartek po południu zabrałby ją ze sobą, żeby jej pokazać inny rodzaj błogości: umiarkowanej, moderowanej. Aż tu w pewien sobotni ranek wszystko się zmienia. Załatwiając jakieś sprawy w śródmieściu, zahacza spojrzeniem o szczupłą postać, która idzie przed nim w tłumie na St. George’s Street. To Soraya, niewątpliwie, a po obu jej stronach dzieci, dwaj chłopcy. Wszyscy troje niosą jakieś paczki; widocznie byli na zakupach. Waha się, a potem rusza za nimi w pewnej odległości. Tamci wchodzą do restauracji rybnej Captain Dorego. Chłopcy mają lśniące włosy i ciemne oczy Sorayi. Są jej synami, nie może być inaczej. On tymczasem idzie dalej, zawraca i po raz drugi mija restaurację. Cała trójka siedzi za stołem przy oknie. Oczy Sorayi na moment spotykają się przez szybę z oczami mężczyzny. Zawsze był typem miejskim i swobodnie się czuł w rzece ciał, w której czyha eros, a spojrzenia migają jak strzały. Ale tego jednego, które wymienił z Soraya, natychmiast żałuje. Podczas randki w najbliższy czwartek żadne z nich nie wspomina o tym incydencie. Ale pamięć o nim wisi nad nimi i ich krępuje. Mężczyzna wcale nie chce burzyć tego, co dla Sorayi jest zapewne ryzykownym podwójnym życiem. Całym sobą popiera życie podwójne, potrójne, życie podzielone na przegródki. Jeśli stwierdza u siebie jakąkolwiek zmianę, to tylko tę, że czuje wobec kobiety większą tkliwość. „Nie zdradzę twojego sekretu” – miałby ochotę jej powiedzieć. Lecz ani on, ani ona nie potrafi zapomnieć o tym, co się stało. Wkraczają między nich dwaj mali chłopcy: cicho jak cienie bawią się w kącie pokoju, w którym ich matka łączy się z obcym mężczyzną. A on w jej ramionach staje się na moment ojcem malców: ojcem zastępczym, ojczymem, ojcem-cieniem. Kiedy potem wstaje z łóżka, czuje, jak spoglądają na niego ukradkiem, ciekawie. Chcąc nie chcąc, zaczyna myśleć o drugim ojcu, tym prawdziwym. Czy tamten ma jakiekolwiek pojęcie, co wyprawia jego żona? A może dobrowolnie wybrał błogą niewiedzę? On sam nie ma syna. Dzieciństwo spędził w rodzinie złożonej z kobiet. W miarę jak matka, ciotki i siostry jedna za drugą znikały, na ich miejsce kolejno pojawiały się kochanki, żony, córka. Towarzystwo kobiet sprawiło, że stał się ich wielbicielem i w pewnym stopniu kobieciarzem. Dzięki swojemu wzrostowi, zgrabnej budowie kośćca, oliwkowej cerze i falującym włosom nieuchronnie wywierał silniejszy lub słabszy, ale zawsze magnetyczny wpływ. Ilekroć spoglądał na kobietę w pewien sposób, z pewnym zamysłem, odwzajemniała spojrzenie: mógł na to liczyć. Tak właśnie żył; przez całe lata, przez całe dziesięciolecia trzymało go to w pionie. Aż tu pewnego dnia skończyło się. Nagle, bez ostrzeżenia, opuściła go moc. Spojrzenia, które dawniej odpowiedziałyby na jego spojrzenie, zaczęły przesuwać się po nim obojętnie, mijać go, jakby był przezroczysty. Z dnia na dzień stał się duchem. Jeśli pragnął kobiety, musiał się nauczyć, jak ją ścigać; często zdarzało się, że w ten czy inny sposób musiał jej płacić. Żył w nieustannej gorączce rozwiązłości. Romansował z żonami innych profesorów, podrywał turystki w barach na nabrzeżu albo w Club Italia, sypiał z kurwami. Sorayę poznał w mrocznym saloniku na tyłach biura Dyskretnych Opiekunów – żaluzje w oknach, po kątach rośliny w doniczkach, w powietrzu zastarzały dym. Była u nich zapisana w rubryce „Egzotyczne”. Na zdjęciu miała czerwony kwiat passiflory we włosach i leciuteńkie zmarszczki w kącikach oczu. „Tylko popołudnia”, stwierdzał dopisek. I właśnie to go do niej ostatecznie przekonało: obietnica pokojów ze spuszczonymi żaluzjami, chłodnych prześcieradeł, kradzionych godzin. Od początku go zadowalała – było dokładnie tak, jak chciał. Strzał w dziesiątkę. Przez cały rok nie musiał zgłaszać się do agencji z kolejnym zamówieniem. Aż tu nagle ten wypadek na St. George’s Street, a potem ta obcość. Soraya wciąż stawia się na spotkania, ale – w miarę jak stopniowo przeistacza się w jedną z wielu kobiet, a jego przemienia w jednego z wielu klientów – mężczyzna czuje narastający chłód. Ma swoje chytre wyobrażenia o tym, jak prostytutki rozmawiają między sobą o odwiedzających je mężczyznach, zwłaszcza o tych starszych. Wymieniają anegdoty, śmieją się, ale też wzdrygają, jak w środku nocy na widok karalucha w umywalce. Wkrótce i przed nim zaczną tak się wzdrygać, kapryśnie i złośliwie. Nieuchronnie go to czeka.

W czwarty czwartek po niefortunnym spotkaniu, gdy on już szykuje się do wyjścia, Soraya wygłasza spodziewany komunikat, na myśl o którym od dawna zbroił się w odwagę:

– Moja matka zachorowała. Biorę urlop, żeby się nią zająć. Nie będzie mnie tu w przyszłym tygodniu.

– A w następnym?

– Nie wiadomo. Zależy od jej stanu. Lepiej najpierw zadzwoń.

– Nie znam numeru.

– Zadzwoń do agencji. Będą wiedzieli.

Odczekuje kilka dni, a potem dzwoni do agencji. Soraya? Soraya od nas odeszła, odpowiada męski głos. Nie, nie możemy pana z nią skontaktować, to by było wbrew zasadom firmy. Chciałby pan poznać jakąś inną naszą hostessę? Mamy do wyboru mnóstwo egzotycznych typów – Malezyjki, Tajki, Chinki: co tylko pan chce.

Spędza wieczór z inną Soraya – widocznie jest akurat moda na to nom de commerce – w pokoju hotelowym na Long Street. Ta nowa ma najwyżej osiemnaście lat, jest niewprawna i w jego pojęciu prostacka.

– No więc co pan robi w życiu? – pyta dziewczyna, rozbierając się.

– Eksport-import – wyjaśnia on.

– Co pan powie.

Na swoim wydziale zauważył nową sekretarkę. Zaprasza ją na lunch do restauracji położonej w dyskretnej odległości od uczelni. Przy sałatce z krewetek słucha, jak kobieta narzeka na szkolę, do której chodzi jej syn. Handlarze narkotyków szwendają się po boisku, a policja nic. Już trzy lata temu ona i jej mąż zgłosili w konsulacie Nowej Zelandii, że chcą emigrować.

– Wam było łatwiej – mówi kobieta. – Mimo wszystkich niesprawiedliwości systemu wiedzieliście przynajmniej, na czym stoicie.

– Wam? Jakim „wam”?

– Waszemu pokoleniu. A teraz ludzie sami decydują, których praw chcą przestrzegać, a które łamać. Po prostu anarchia. I jak tu wychowywać dzieci w takim chaosie?

Na imię jej Dawn. Na drugiej randce wstępują do jego domu i idą do łóżka. Zupełna klapa. Kobieta pręży się i drze pazurami, żeby się bardziej nakręcić, pieni się z podniecenia, które w sumie go tylko odstręcza. On pożycza jej grzebień i odwozi ją z powrotem na uczelnię. Potem robi uniki, starając się omijać jej biuro, kiedy wie, że ona tam jest. Kobieta odpowiada zranioną miną, a potem go ignoruje. Powinien dać sobie z tym spokój, wycofać się z gry. Zastanawia się, ile właściwie miał lat Orygenes, kiedy się wykastrował? Może nie najwdzięczniejsze to rozwiązanie, ale starzenie się też nie jest wdzięcznym zajęciem. Człowiek przynajmniej oczyszcza pole, żeby się skupić na właściwym zadaniu starców: na przygotowaniach do śmierci. Czy można spytać o to lekarza? Musi to być dosyć prosta operacja: raz po raz przeprowadza się ją na zwierzętach, a im to jakoś specjalnie nie szkodzi, jeśli pominąć lekki osad smutku. Odcięcie, podwiązanie: kto ma pewną rękę i minimum flegmy, przy miejscowym znieczuleniu potrafiłby zapewne zoperować się sam, według podręcznika. Mężczyzna na krześle, który robi sobie ciach-ciach: niepiękny widok, ale z pewnego punktu widzenia wcale nie brzydszy niż widok tego samego mężczyzny gimnastykującego się na kobiecym ciele.

Jest jeszcze Soraya. Powinien zamknąć ten rozdział. Tymczasem zleca agencji detektywistycznej ustalenie namiarów kobiety. Już po kilku dniach zna jej prawdziwe imię, adres i numer telefonu. Dzwoni o dziewiątej rano, kiedy męża ani dzieci nie powinno być w domu.

– Soraya? – mówi. – Tu David. Co u ciebie? Kiedy cię znowu zobaczę?

Długa chwila ciszy.

– Nie wiem, kim pan jest – odpowiada w końcu kobieta. – Napastuje mnie pan w moim własnym domu. Rządzę, żeby pan tu nigdy więcej nie dzwonił, nigdy.

Rządzę. Chciała powiedzieć „żądam”. Jest zaskoczony ostrością jej tonu: przedtem nic nie wskazywało na to, że potrafiłaby tak się odezwać. Ale czego może spodziewać się drapieżnik, kiedy wedrze się do nory lisicy, do gniazda jej szczeniąt? Odkłada słuchawkę. Czuje przelotny cień zazdrości na myśl o jej mężu, którego nigdy nie widział. Bez czwartkowych interludiów tygodnie są płaskie jak pustynia. W niektóre dni nie wie, co ze sobą począć. Więcej teraz przesiaduje w uczelnianej bibliotece, czytając o szerokim kręgu osób z otoczenia Byrona – wszystko co mu wpadnie w ręce – i uzupełniając notatki, których ma już dwie grube teczki. Lubi ciszę, jaka panuje późnym popołudniem w czytelni, lubi też potem wracać pieszo do domu: rześkie zimowe powietrze, wilgotne, lśniące ulice. W pewien piątek właśnie tak wraca, dłuższą trasą przez stare ogrody uniwersyteckie, gdy nagle w alejce przed sobą spostrzega jedną ze swoich studentek, Melanie Isaacs. Właśnie z jej grupą ma zajęcia z romantyzmu. Nie najlepsza studentka, ale i nie najgorsza: zdolna, tyle że mało przejęta tematem. Dziewczyna wlecze się noga za nogą; on wkrótce ją dogania.

– Hej – mówi.

Ona kiwa głową i odpowiada uśmiechem, raczej chytrym niż nieśmiałym. Drobna i chuda, krótko ostrzyżona brunetka o kościach policzkowych szerokich prawie jak u Chinki i wielkich, ciemnych oczach. Zawsze się ubiera w sposób zwracający uwagę. Dziś ma na sobie minispódniczkę bordo, beżowy sweter i czarne legginsy; złote okucia paska harmonizują ze złotymi kulkami kolczyków. Jest nią lekko zauroczony. Nic wielkiego: prawie co semestr zadurza się w którejś ze swoich podopiecznych. Kapsztad: miasto obfitujące w piękno, w piękności. Czy ona wie, że ją sobie upatrzył? Pewnie tak. Kobiety są na to wrażliwe, czują ciężar pożądliwego spojrzenia.

Pogoda jest deszczowa; w rynsztokach wzdłuż alejki szemrze woda.

– Moja ulubiona pora roku, ulubiona pora dnia – mówi on. – Mieszka pani gdzieś w tej dzielnicy?

– Po tamtej stronie. Wynajmuję mieszkanie do spółki.

– Wychowała się pani w Kapsztadzie?

– Nie, w George.

– Mieszkam niedaleko stąd. Da się pani zaprosić na drinka?

Chwila ostrożnego milczenia.

– Dobrze. Ale muszę wrócić przed pół do ósmej.

Z ogrodów wchodzą do spokojnej dzielnicy willowej, do której przed dwunastoma laty wprowadził się z Rosalind. Odkąd się rozwiedli, mieszka tu sam.

Otwiera kluczem najpierw furtkę, później drzwi, i wpuszcza dziewczynę do środka. Zapala kilka lamp, bierze od niej torbę. W jej włosach widać krople deszczu. On patrzy z nieukrywanym zachwytem. Ona spuszcza oczy z tym samym co przedtem uśmiechem, wymijającym, może nawet odrobinę kokieteryjnym. On idzie do kuchni, otwiera butelkę Meerlustu, wyjmuje herbatniki i ser. Kiedy wraca do pokoju, dziewczyna stoi przy regale z książkami i przechyliwszy głowę, czyta tytuły. Gospodarz puszcza muzykę – kwintet klarnetowy Mozarta. Wino, muzyka: rytuał, który mężczyźni i kobiety odgrywają między sobą. W rytuałach nie ma nic złego – wymyślono je, żeby ułatwić niezręczne etapy przejściowe. Ale dziewczyna, którą sprowadził do domu, nie dość, że młodsza o trzydzieści lat, jest w dodatku studentką, jego własną studentką, wychowanką. Cokolwiek teraz między nimi zajdzie, potem będą musieli znowu się spotkać w rolach nauczyciela i uczennicy. Czy jest na to przygotowany?

– Podobają się pani ćwiczenia?

– Lubię Blake’a. Podobał mi się Wonderhorn.

– Wunderhorn.

– Ale nie przepadam za Wordsworthem.

– Nie powinna mi pani tego mówić. Wordsworth jest jednym z moich mistrzów.

To prawda. Jak sięga pamięcią, harmonie Preludium zawsze rozbrzmiewały echem w jego wnętrzu.

– Może pod koniec kursu bardziej się na nim poznam. Może wejdzie mi w krew.

– Może. Chociaż z moich własnych doświadczeń wynika, że poezja przemawia do człowieka albo od pierwszego wejrzenia, albo wcale. Błyskawiczne objawienie i równie błyskawiczna reakcja. Jak piorun. Jak zakochanie.

Jak zakochanie. Czy dzisiejsza młodzież jeszcze się zakochuje? A może to już przestarzały mechanizm, zbędny i dziwaczny, jak napęd parowy? Mężczyzna czuje, że nie jest na bieżąco, nie nadąża. Mógł nawet nie zauważyć, że zakochiwanie się zdążyło pięć razy wyjść z mody i wrócić do łask.

– Pani też pisze wiersze? – pyta.

– Owszem, pisałam, póki byłam w szkole. Niezbyt dobre. Teraz już nie mam czasu.

– A czymś się pani pasjonuje? Ma pani jakieś pasje literackie?

Dziewczyna marszczy brwi, słysząc to dziwne słowo.

– Na drugim roku przerabialiśmy Adrienne Rich i Toni Morrison. No i Alice Walker. Dosyć mnie to nawet wciągnęło. Ale nie żeby zaraz pasja.

A więc nie trafił na pasjonatkę. Czyżby w ten nader zawoalowany sposób próbowała go zniechęcić?

– Przyrządzę naprędce jakąś kolację – mówi. – Zje pani ze mną? Coś bardzo prostego.

Dziewczyna się waha.

– No, niech się pani zgodzi!

– Dobrze. Ale najpierw muszę zatelefonować.

Rozmowa trwa dłużej, niż się spodziewał. Siedząc w kuchni, słyszy szepty, przerywane chwilami ciszy.

– Jakie ma pani plany zawodowe?

– Chcę się zająć reżyserią i scenografią. Robię dyplom z teatru.

– A czemu chodzi pani na ćwiczenia z poezji romantycznej?

Dziewczyna zastanawia się, marszcząc nos.

– Wybrałam je głównie ze względu na atmosferę – mówi w końcu. – Nie chciałam znowu przerabiać Szekspira. Przerabiałam go w zeszłym roku.

Kolacja jest rzeczywiście prosta: makaron wstążki z anchois i sosem grzybowym. Krojenie grzybów powierzył dziewczynie, która poza tym tylko siedzi bezczynnie na taborecie i patrzy, jak gospodarz gotuje. Jedzą w jadalni; otwierają drugą butelkę wina. Melanie je bez zahamowań. Ma zdrowy apetyt jak na tak filigranową osóbkę.

– Zawsze pan sam sobie gotuje? – pyta.

– Mieszkam sam. Jeżeli nie ugotuję, nikt mnie nie wyręczy.

– Nienawidzę gotowania. Pewnie powinnam się nauczyć.

– Dlaczego? Skoro naprawdę tak pani nie cierpi gotować, proszę wyjść za mężczyznę, który gotuje.

Razem kontemplują ten obrazek: młoda mężatka, ekscentrycznie ubrana, z krzykliwą biżuterią, zamaszyście wchodzi drzwiami od frontu, węsząc niecierpliwie; jej mąż, bezbarwny Pan Poczciwiec, przewiązany fartuchem, stoi w zaparowanej kuchni i miesza coś w garnku. Zamiana ról: temat na mieszczańską komedię.

– To już wszystko – mówi mężczyzna, kiedy opróżnili salaterkę. – Deseru nie będzie, chyba że ma pani ochotę na jabłko albo na jogurt. Przepraszam. Nie wiedziałem, że będę miał gościa.

– I tak było miło – odpowiada ona, po czym dopija wino i wstaje.

– Proszę jeszcze nie odchodzić.

Bierze ją za rękę i prowadzi w stronę kanapy.

– Chcę pani coś pokazać. Lubi pani taniec? Nie żeby samej tańczyć, tylko oglądać. – Wsuwa kasetę do odtwarzacza. – Ten film nakręcił niejaki Norman McLaren. Dawno temu. Znalazłem go w wypożyczalni. Ciekawe, jaki się pani wyda. Siedzą obok siebie i patrzą. Na pustej scenie dwoje tancerzy stawia kroki przed stroboskopową kamerą. Widmowe ślady ich ruchów suną za nimi wachlarzem jak odciśnięty w powietrzu łopot skrzydeł. Pierwszy raz widział ten film przed ćwierćwieczem, ale wciąż jest urzeczony: chwilowe „teraz” i ciągnąca się za tą teraźniejszością przeszłość, obie ulotne, schwytane w tę samą przestrzeń. Chciałby, żeby dziewczyna też dała się urzec. Ale czuje jej obojętność. Kiedy film się kończy, dziewczyna wstaje i zaczyna się przechadzać po pokoju. Podnosi klapę pianina, uderza środkowe C.

– Gra pan? – pyta.

– Trochę.

– Klasykę czy jazz?

– Niestety, jazzu nie gram.

– Zagra mi pan coś?

– Nie teraz. Wyszedłem z wprawy. Kiedy indziej, jak już się lepiej poznamy.

Ona zagląda do jego pracowni.

– Mogę rzucić okiem? – pyta.

– Proszę zapalić światło.

On puszcza kolejną płytę: sonaty Scarlattiego, kocia muzyka.

– Ma pan mnóstwo książek o Byronie – mówi dziewczyna, wracając. – To pański ulubieniec?

– Piszę coś o nim. O jego pobycie we Włoszech.

– Umarł młodo?

– Miał trzydzieści lat. Oni wszyscy młodo umierali. Albo milkli. Albo wariowali i trafiali pod klucz. Ale Byron nie umarł we Włoszech, tylko w Grecji. Pojechał do Włoch, żeby uciec przed skandalem, i na stałe tam osiadł. Ustatkował się. Przeżył swój ostatni wielki romans. Wielu Anglików jeździło wtedy do Włoch. Wierzyli, że Włosi wciąż jeszcze są blisko własnej natury. Mniej skrępowani konwenansem, bardziej namiętni. Dziewczyna robi kolejną rundę po pokoju.

– To pańska żona? – pyta, zatrzymując się przed zdjęciem w ramce, które stoi na stoliku.

– Matka. Zdjęcie z młodości.

– Jest pan żonaty?

– Byłem. Dwa razy. Ale teraz nie jestem.

Nie mówi: teraz musi mi wystarczyć to, co się samo nawinie. Nie mówi: teraz muszą mi wystarczyć kurwy.

– Mogę panią poczęstować likierem?

Dziewczyna nie ma ochoty na likier, ale pozwala wlać sobie do kawy trochę whisky. Popija drobnymi łyczkami, a on pochyla się ku niej i dotyka jej policzka.

– Jest pani bardzo piękna – mówi. – Spróbuję panią namówić na małe szaleństwo. – Znowu jej dotyka. – Proszę zostać u mnie na noc.

Ona mierzy go niewzruszonym spojrzeniem znad krawędzi filiżanki.

– Dlaczego?

– Bo powinna pani.

– Dlaczego powinnam?

– Dlaczego? Dlatego, że uroda kobiety nie jest jej wyłączną własnością, lecz częścią bogactwa, które przynosi ona ze sobą na świat. Ma obowiązek dzielić się tym bogactwem.

Jego dłoń wciąż dotyka jej policzka. Dziewczyna nie odsuwa się, ale i nie ulega.

– A jeżeli już się nim dzielę? – pyta trochę jakby z zapartym tchem. Zawsze to jednak podnieca, kiedy jest się obiektem zalotów: podnieca, sprawia przyjemność.

– W takim razie powinna się pani dzielić szczodrzej.

Gładkie słowa, stare jak sama sztuka uwodzenia. Ale w tej akurat chwili on naprawdę w nie wierzy. Dziewczyna nie należy tylko do siebie. Piękno nie jest swoją wyłączną własnością.

– Od istot przecudnych łakniemy hojności – recytuje – iżby róża urody nigdy nie uwiędła.

Złe posunięcie. Jej uśmiech nie jest już figlarny i ruchliwy jak przed chwilą. Pentametr, którego kadencją niegdyś tak gładko sunęły wężowe słowa, teraz stwarza jedynie dystans. Mężczyzna przedzierzgnął się z powrotem w nauczyciela, dzierżawcę ksiąg, strażnika skarbów kultury. Dziewczyna odstawia filiżankę.

– Muszę już iść, ktoś na mnie czeka.

Chmury się rozwiały, świecą gwiazdy.

– Piękna noc – mówi on, otwierając kluczem ogrodową furtkę. Dziewczyna nie spogląda w górę. – Odprowadzić panią do domu?

– Nie.

– No to nie. Dobrej nocy. – Wyciąga ręce i obejmuje ją. Przez moment czuje na swoich żebrach dotyk jej drobnych piersi.

Potem dziewczyna wymyka mu się i znika.


I tu powinien sprawę zakończyć. Ale nie kończy. W niedzielę rano jedzie autem w stronę opustoszałego uniwersytetu i otwiera sobie drzwi dziekanatu. Z sekretarzyka wyjmuje kartę Melanie Isaacs i przepisuje dane osobiste: stałe miejsce zamieszkania, adres w Kapsztadzie, numer telefonu. Wykręca numer. W słuchawce rozlega się kobiecy głos.

– Melanie?

– Zaraz poproszę. Kto mówi?

– Proszę jej powiedzieć, że dzwoni David Lurie.

Melanie – melodia: fałszywy rym. Nie pasuje do niej to imię. Przenieść akcent. Melani: mroczna.

– Halo?

W tym jednym słowie słyszy całą jej niepewność. Za młoda. Nie będzie umiała z nim postępować; powinien dać jej odejść. Ale coś go opętało. Róża urody: wiersz trafia celnie jak strzała. Dziewczyna nie jest swoją własnością; on sam może też sobą nie włada.

– Myślałem, że może miałaby pani ochotę wybrać się ze mną na lunch – mówi. – Wstąpię po panią, powiedzmy, o dwunastej.

Ona ma jeszcze czas skłamać, wykręcić się. Ale zanadto jest skołowana i przepuszcza dogodną chwilę. Kiedy on przyjeżdża, dziewczyna czeka na chodniku przed blokiem, w którym mieszka. Ubrana jest w czarne legginsy i czarny sweter. Biodra ma szczupłe jak dwunastolatka. Zabiera ją nad Zatokę Hout, do portu. Podczas jazdy próbuje rozproszyć jej skrępowanie. Pyta ją, jakie jeszcze ma zajęcia na uczelni. Dziewczyna odpowiada, że gra w sztuce. To jedno z zadań dyplomowych. Próby pochłaniają mnóstwo czasu. W restauracji nie chce jej się jeść; ponuro patrzy na morze.

– Coś nie tak? Powie mi pani?

Dziewczyna kręci głową.

– Niepokoi panią to, co dzieje się między nami?

– Może.

– Niepotrzebnie. Zadbam o wszystko. Dopilnuję, żeby sprawy nie zaszły za daleko.

Za daleko. Co w ogóle znaczy „daleko”, co znaczy „za daleko” w takiej historii jak ta? Czy dziewczyna przykłada tę samą miarę, co on?

Zaczęło padać: płachty wody kołyszą się nad pustą zatoką.

– Idziemy? – pyta mężczyzna.

Wiezie ją do siebie. Na podłodze w salonie, przy dźwiękach deszczu grzechoczącego o szybę, kocha się z nią. Jej ciało jest wyraziste, nieskomplikowane, na swój sposób doskonałe; chociaż przez cały czas pozostaje bierna, jemu i tak jest dobrze; tak dobrze, że w szczytowym momencie osuwa się w bezbarwną nicość.

Przytomnieje, kiedy deszcz już nie pada. Dziewczyna leży pod nim z zamkniętymi oczami, z rękami bezwładnie rzuconymi za głowę, z lekko zmarszczonym czołem. On trzyma ręce pod jej szorstkim swetrem, na piersiach. Jej legginsy i majtki leżą splątane na podłodze; on ma spodnie spuszczone do kostek. „Po burzy” – myśli: scena prosto z George’a Grosza. Dziewczyna oswobadza się, odwracając twarz, zbiera swoje rzeczy i wychodzi z pokoju. Po kilku minutach wraca ubrana.

– Muszę już iść – szepcze.

On nie próbuje jej zatrzymać. Nazajutrz rano budzi się z uczuciem głębokiego błogostanu, który długo go nie opuszcza. Melanie nie pojawia się na zajęciach. On dzwoni ze swojego gabinetu do kwiaciarni. Róże? Może jednak nie. Zamawia goździki.

– Czerwone czy białe? – pyta kobieta. Czerwone? Białe?

– Proszę posłać dwanaście różowych – decyduje.

– Nie mam dwunastu różowych. Może posłać wszystkiego po trochu?

– Tak, niech będzie wszystkiego po trochu.

Przez cały wtorek pada deszcz z ciężkich chmur, które zachodni wiatr napędza nad miasto. Pod koniec dnia mężczyzna idzie przez halę Wydziału Komunikacji Społecznej i nagle spostrzega, że Melanie stoi w drzwiach, w zwartej grupie studentów czekających na przerwę w ulewie. Podchodzi do niej od tyłu i kładzie rękę na jej ramieniu.

– Zaczekaj tu na mnie – mówi. – Podwiozę cię do domu.

Po chwili wraca z parasolem. Kiedy idą przez plac ku parkingowi, przyciąga ją bliżej do siebie, żeby ją lepiej osłonić przed deszczem. Nagły poryw wiatru wywraca parasol na lewą stronę; niezgrabnie biegną razem do auta. Melanie ma na sobie żółty, śliski płaszcz nieprzemakalny; w samochodzie zdejmuje kaptur, odsłaniając zarumienioną twarz. Mężczyzna zauważa rytmiczne falowanie jej piersi. Dziewczyna zlizuje z górnej wargi kroplę deszczu. Przecież to jeszcze dziecko! – myśli on. – Zupełne dziecko! Co ja najlepszego wyprawiam? Ale jego sercem targa raptowna żądza. Na jezdni tłok, jak zwykle późnym popołudniem.

– Wczoraj tęskniłem za tobą – wyznaje mężczyzna. – Dobrze się czujesz?

Ona nie odpowiada, wpatrzona w wycieraczki.

Na czerwonym świetle mężczyzna ujmuje jej zimną dłoń.

– Melanie! – mówi, siląc się na lekki ton. Ale zapomniał już sztuki zalotów. Sam słyszy, że odezwał się kojącym tonem ojca, a nie kochanka.

Hamuje przed jej blokiem.

– Dziękuję – mówi dziewczyna, otwierając drzwiczki.

– Nie zaprosisz mnie do siebie?

– Moja kuzynka jest chyba w domu.

– A wieczorem?

– Mam próbę.

– No to kiedy cię zobaczę?

Dziewczyna nie odpowiada.

– Dziękuję – powtarza i zaraz wyślizguje się z auta.

W środę przychodzi na zajęcia i siada tam, gdzie zawsze. Dalej przerabiają Wordswortha, księgę szóstą Preludium: poeta w Alpach.

Z nagiej grani – głośno czyta profesor – raz pierwszy ujrzeliśmy z chmur Rozpowity wierzchołek Mont Blanc, i zdjął nas żal, Że widok bezduszny bije w oczy, przytłacza Żywą myśl, ruguje ją bezpowrotnie.

– No właśnie. Majestatyczna biała góra, Mont Blanc, w końcu rozczarowuje. Czemu? Zacznijmy od niezwykłego określenia „rozpowity”. Czy ktoś może sprawdził je w słowniku?

Cisza.

– Gdybyście sprawdzili, dowiedzielibyście się, że imiesłów ten pochodzi od bezokolicznika „rozpowić”, „rozpowinąć”, który – jako przeciwieństwo czasownika „spowić”, „spowinąć” – znaczy „odsłonić”, „uwolnić od czegoś, co krępuje lub zasłania”. Rozpowijanie kończy się rozpowiciem, czyli „rozpowity” to forma dokonana… A zatem chmury rozwiały się, powiada Wordsworth. Ukazał się wierzchołek góry, a my na jego widok czujemy nagły żal. Dziwna reakcja u kogoś, kto wybrał się w Alpy. Skąd ten żal? Stąd, mówi poeta, że bezduszny obraz, czysto fizyczne zjawisko na siatkówce, wdarło się na miejsce czegoś, co dotychczas było żywą myślą. Jaką mianowicie? Znowu cisza. Nawet powietrze, w którym rozchodzą się jego słowa, wisi obojętną płachtą. Człowiek wpatrzony w górski szczyt: po co tyle w tym komplikacji? – mają ochotę spytać niezadowoleni słuchacze. Jaką może dać im odpowiedź? Co powiedział Melanie pierwszego wieczoru? Że bez błysku objawienia nic się nie zdarzy. Gdzież jest w tej sali błysk objawienia? Rzuca na nią szybkie spojrzenie. Siedzi ze spuszczoną głową, pochłonięta tekstem – tak się przynajmniej wydaje.

– Zwróćmy też uwagę na słowo „rugować”. Powtarza się ono kilka wersów niżej. Rugowanie to jeden z głębszych wątków w sekwencji alpejskiej. Wielkie archetypy umysłu, czyste idee, ustępują najzwyklejszym, zmysłowym obrazom, które uzurpują sobie prawo do ich miejsca… Ale na co dzień nie możemy przecież żyć w sferze czystych idei, oddzieleni jakby kokonem od doznań zmysłowych. W tej chwili nie pytamy o to, jak można zachować czystość wyobraźni, uchronić ją przed naporem rzeczywistości. Musimy zadać sobie pytanie, czy potrafimy znaleźć sposób, żeby obie te sfery mogły współistnieć… Spójrzcie na wers pięćset dziewięćdziesiąty dziewiąty. Wordsworth opisze o granicach postrzegania zmysłowego. Już wcześniej poruszaliśmy ten temat. Kiedy narządy zmysłów osiągają szczyt swoich możliwości, ich światło zaczyna gasnąć. Lecz w chwili gaśnięcia po raz ostatni rozbłyskuje jak strzelający wzwyż płomień świecy, pozwalając nam ujrzeć w przelocie to, co niewidzialne. To trudny fragment; można by go nawet uznać za sprzeczny z tym o Mont Blanc. Wydaje się jednak, że Wordsworth jak gdyby po omacku próbuje znaleźć równowagę: nie chodzi mu ani o czystą, spowitą chmurami ideę, ani o ściśle wizualny, wypalony na siatkówce efekt, który przytłacza nas i rozczarowuje swoją banalną wyrazistością. Poeta szuka obrazu zmysłowego, możliwie najbardziej ulotnego, żeby za jego pomocą poruszyć czy też zbudzić do życia ideę głębiej pogrzebaną w glebie pamięci. Przerywa. Tępe niezrozumienie. Zanadto wyrwał do przodu. I za szybko. Jak ich w to wciągnąć? I jak wciągnąć dziewczynę?

– To tak, jak z zakochaniem – mówi. – Gdybyście byli ślepi, w ogóle nie bardzo byście mogli się zakochać. Ale czy naprawdę chcecie widzieć kochaną osobę z całą tą zimną wyrazistością, na jaką pozwalają narządy wzroku? Może lepiej będzie dla was samych, jeśli spojrzycie przez woal, żeby ocalić archetypową, boską postać ukochanej. Trudno byłoby doszukać się czegoś takiego u Wordswortha, ale w ten sposób zdołał ich przynajmniej obudzić. Archetypy? – zastanawiają się. Boginie? Co on wygaduje? Co ten stary facet w ogóle wie o miłości? Powraca falą wspomnienie – ta chwila na podłodze, kiedy podciągnął jej sweter, odsłaniając idealnie zgrabne, drobne piersi. Dziewczyna po raz pierwszy od początku zajęć podnosi głowę; spotykają się wzrokiem i Melanie natychmiast dostrzega całą prawdę. Spuszcza oczy, zmieszana. – Wordsworth pisze o Alpach – ciągnie profesor. – U nas w kraju nie ma co prawda Alp, ale jakąś ich namiastką mogą być Góry Smocze czy – w mniejszej skali – Table Mountain. Wspinamy się na nie śladem poetów, z nadzieją, że uda nam się przeżyć chwilę objawienia, taką jak u Wordswortha, jedną z tych, o których wszyscy słyszeliśmy. – Teraz już tylko gada, byle zatrzeć ślady. – Ale chwile takie nie zdarzą się, jeśli jednym okiem nie spojrzymy ku wielkim archetypom wyobraźni, które nosimy w sobie. Dosyć! Robi mu się niedobrze na dźwięk własnego głosu. Współczuje dziewczynie, że musiała wysłuchiwać tych ukradkowych poufałości. Odprawia studentów, a potem zwleka, w nadziei, że uda mu się zamienić parę słów z Melanie. Ale ona wymyka się wraz z resztą grupy. Zaledwie tydzień temu była tylko jedną z paru ładnych twarzy na sali. A teraz zagościła w jego świecie jako żywa obecność. Widownia sali teatralnej zrzeszenia studentów pogrążona jest w ciemności. Mężczyzna niepostrzeżenie siada w ostatnim rzędzie. Byłby jedynym widzem, gdyby parę rzędów przed nim nie siedział łysiejący facet w mundurze woźnego. Zachód słońca w Globe Salon – tak brzmi tytuł sztuki, którą właśnie próbują. Jest to satyra na nowe stosunki w Afryce Południowej. Akcja toczy się w salonie fryzjerskim w Hillbrow, dzielnicy Johannesburga. Na scenie fryzjer w ostentacyjnie homoseksualnym typie obsługuje dwóch klientów: czarnego i białego. Wszyscy trzej gadają o niczym, żartują i obrzucają się zniewagami. Całość wydaje się podporządkowana regule katharsis – wszystkie stare, prostackie przesądy wydobywa się na światło dzienne i spłukuje gejzerami śmiechu. Na scenę wchodzi czwarta postać – dziewczyna w butach na koturnach, z włosami uczesanymi w kaskady kędziorów.

– Siadaj, skarbie, za momencik się tobą zajmę – mówi fryzjer.

– Ja w sprawie pracy – odpowiada dziewczyna. – Pan dał ogłoszenie.

Mówi z rażącym akcentem Kaaps – gra ją Melanie.

– Ach, no to weź miotłę i pokaż, co umiesz – fryzjer na to.

Dziewczyna spełnia polecenie i już po chwili chwiejnym krokiem krąży wśród dekoracji, pchając przed sobą miotłę, która w końcu zaplątuje się w jakiś kabel. Scenariusz przewiduje w tym miejscu raptowny błysk, a potem wrzaski i bieganinę, ale nie udaje się tego wszystkiego zsynchronizować. Na scenę wkracza reżyserka, a za nią młody człowiek w ubraniu z czarnej skóry, który zaczyna dłubać przy gniazdku w ścianie.

– Grajcie to z większą ikrą – mówi reżyserka. – Bardziej w klimacie braci Marx – zwraca się do Melanie. – Rozumiesz? – pyta.

Melanie kiwa głową. Woźny wstaje i z ciężkim westchnieniem wychodzi z sali. Profesor też powinien wyjść. Jest w tym coś niegodnego, że tak siedzi w ciemnościach i podgląda dziewczynę (słowo „lubieżnik” nasuwa mu się samo, nieproszone). Ale przecież ci starcy, do których grona zapewne niedługo dołączy – włóczędzy i rozbitkowie w poplamionych płaszczach, z popękanymi sztucznymi zębami i wyrastającymi z uszu włosami – też byli niegdyś bożymi dziećmi, zgrabnymi, przejrzystookimi. Czy można mieć im za złe, że do ostatniej chwili czepiają się swojego miejsca na słodkiej uczcie zmysłów?

Na scenie znów trwa próba. Melanie pcha przed sobą miotłę. Huk, błysk, zaniepokojone wrzaski.

– To nie moja wina – piszczy Melanie. – My gats, dlaczego zawsze wszystko na mnie zwalają?

A on po cichu wstaje i w ślad za woźnym wychodzi w ciemność na dworze.


Nazajutrz o czwartej po południu przychodzi do niej do domu. Melanie otwiera drzwi, ubrana w zmiętą bawełnianą koszulkę, szorty do jazdy na rowerze i kapcie w kształcie komiksowych wiewiórek, jego zdaniem idiotyczne, niegustowne. Nie uprzedził jej, że przyjdzie; jest zbyt zaskoczona, żeby stawić opór intruzowi, natrętowi. Kiedy ją bierze w ramiona, ręce zginają jej się jak marionetce. Słowa ciężkie jak maczugi bębnią w delikatny labirynt ucha.

– Nie, nie teraz! – mówi Melanie, usiłując się wyrwać. – Kuzynka niedługo wróci!

Ale jego nic nie może powstrzymać. Niesie ją do sypialni, strąca z jej stóp absurdalne kapcie i całuje bose stopy, zdumiony uczuciami, które dziewczyna w nim budzi. To chyba sprawka tej scenicznej zjawy – wszystko przez tę perukę, merdający tyłek, prostacką mowę. Dziwna miłość! A jednak ta strzała pochodzi z kołczanu Afrodyty, bogini spienionych fal, bez wątpienia. Dziewczyna nie stawia oporu. Tylko się odwraca: ukrywa usta, oczy. Daje się położyć na łóżku i rozebrać, nawet mu to ułatwia, podnosząc ręce, a potem biodra. Przenikają ją chłodne dreszcze; gdy zostaje naga, natychmiast zaszywa się pod pikowaną kołdrę – jak kret w swoim tunelu – i obraca się tyłem do mężczyzny. Nie jest to gwałt, niezupełnie, ale jednak coś niepożądanego, przed czym dziewczyna wzdraga się aż do szpiku kości. Tak jakby postanowiła odrętwieć, umrzeć w sobie na czas trwania aktu, niczym królik, któremu lis zaciska szczęki na karku. W ten sposób wszystko, co zostanie jej wyrządzone, odbędzie się – rzec by można – gdzieś daleko.

– Lada chwila wróci Pauline – mówi po fakcie. – Proszę cię. Musisz już iść.

On posłusznie wychodzi, ale kiedy wsiada do auta, ogarnia go takie tępe przygnębienie, że przez chwilę siedzi za kierownicą zupełnie oklapnięty, sparaliżowany.

Pomyłka, wielka pomyłka. Jest pewien, że Melanie dokładnie w tej samej chwili usiłuje obmyć się z tej pomyłki, z niego. Widzi, jak dziewczyna odkręca kran i wchodzi do wanny, z zamkniętymi oczami, niby lunatyczka. Sam też chętnie zanurzyłby się w kąpieli. Kobieta z klocowatymi nogami, ubrana w rozsądny kostium, mija go i wchodzi do domu. Czy to kuzynka Pauline? Współlokatorka, której dezaprobaty Melanie tak się obawia? Mężczyzna wyrywa się z odrętwienia i odjeżdża.

Nazajutrz Melanie nie przychodzi na ćwiczenia. Źle się składa, bo akurat mija połowa semestru i tego dnia studenci piszą kolokwium. Wypełniając potem arkusz ocen, profesor zaznacza, że dziewczyna była obecna i zaliczyła test na siedemdziesiąt. U dołu strony pisze ołówkiem dla własnej pamięci: „ocena tymczasowa”. Siedemdziesiąt: wynik niezdecydowany – ani dobry, ani zły. Melanie nie pojawia się przez cały następny tydzień. On raz po raz do niej telefonuje, ale nikt nie odbiera. Za to w niedzielę o północy – dzwonek do drzwi. To Melanie, ubrana na czarno od stóp do głów, w czarnej wełnianej czapeczce. Twarz ma napiętą; mężczyzna zbroi się w odwagę – spodziewa się gniewnych słów, gwałtownej sceny. Ale nic takiego nie następuje. Wręcz przeciwnie: to Melanie jest zakłopotana.

– Mogę tu dzisiaj przenocować? – pyta szeptem, unikając jego wzroku.

– Oczywiście, oczywiście – odpowiada, czując falę ulgi.

Wyciąga ręce i obejmuje dziewczynę, przyciskając ją do piersi. Jest sztywna i zimna.

– Chodź, zrobię ci herbatę.

– Nie, nie chcę herbaty ani nic. Jestem wykończona, chcę się tylko gdzieś walnąć.

Ściele jej łóżko w dawnym pokoju córki, całuje ją na dobranoc. I zostawia samą. Kiedy wraca do niej pół godziny później, śpi jak zabita, w ubraniu. Delikatnie zdejmuje jej buty i przykrywa ją. O siódmej rano, gdy zaczynają ćwierkać pierwsze ptaki, puka do jej drzwi. Już się obudziła i leży z prześcieradłem podciągniętym pod brodę. Wygląda mizernie.

– Jak się czujesz? – pyta on.

Wzruszenie ramion.

– Coś się stało? Chcesz porozmawiać?

Ona bez słowa kręci głową.

Mężczyzna siada na łóżku i przyciąga ją do siebie. W jego objęciach dziewczyna zaczyna żałośnie chlipać. On mimo to czuje mrowienie żądzy.

– No, no – szepcze pocieszająco. – Powiedz mi, co się stało. – Prawie jakby mówił: „Powiedz tatusiowi”.

Ona opanowuje się i usiłuje coś wykrztusić, ale ma zatkany nos. On podaje jej chusteczkę. – Mogę tu trochę zostać? – pyta dziewczyna.

– Zostać? – powtarza on z czujnością w głosie. Przestała płakać, lecz nadal wstrząsają nią przeciągłe, rozpaczliwe dreszcze. – Myślisz, że to dobry pomysł?

Dziewczyna nie mówi, czy to dobry pomysł, tylko mocniej przytula się do mężczyzny, wciskając w jego brzuch ciepłą twarz. Prześcieradło zsuwa się: Melanie nie ma na sobie nic prócz majtek i podkoszulka bez rękawów. Czy ona aby na pewno wie, co w tej chwili robi? Kiedy zaczepił ją pierwszy raz, w ogrodzie uniwersyteckim, wyobrażał sobie, że będzie to przelotny romans – szybki wskok, szybki wyskok. A teraz ma ją u siebie w domu, a za nią ciągnie się całe mnóstwo komplikacji. W co ona właściwie gra? Trzeba mieć się na baczności, to jasne. Ale cóż – od samego początku powinien był się strzec. Wyciąga się obok niej na łóżku. Ostatnia na świecie rzecz, jakiej mu potrzeba, to wspólne mieszkanie z Melanie Isaacs. Ale w tej chwili upaja go myśl, że dziewczyna co noc będzie na miejscu, co noc będzie mógł wśliznąć się do jej łóżka, tak jak teraz, wśliznąć się w nią. Ludzie się dowiedzą, bo zawsze w końcu się dowiadują; zaczną szeptać, może nawet wybuchnie skandal. No i co z tego? Płomień zmysłów ostatni raz strzeli w górę, zanim zgaśnie. Odwija przykrycie, wyciąga rękę i głaszcze dziewczynę po piersiach, po pośladkach.

– No pewnie, że możesz zostać – mruczy. – No pewnie.

Przez dwie pary drzwi słychać, że w jego sypialni dzwoni budzik. Melanie odwraca się tyłem i naciąga sobie prześcieradło na ramiona.

– Wychodzę – mówi mężczyzna. – Niedługo mam zajęcia. Spróbuj się jeszcze przespać. Wrócę w południe, to pogadamy.

Głaszcze ją po włosach, całuje w czoło. Kochankę? Córkę? Kim ona w głębi duszy stara się dla niego być? Co mu ofiarowuje?

Wróciwszy w południe, zastaje ją w kuchni: dziewczyna siedzi przy stole, je grzankę z miodem i pije herbatę. Wydaje się zupełnie zadomowiona.

– No – mówi on. – Dużo lepiej wyglądasz.

– Spałam jeszcze po twoim wyjściu.

– Powiesz mi wreszcie, o co chodzi?

Ona unika jego spojrzenia.

– Nie teraz – mówi. – Muszę iść, już jestem spóźniona. Następnym razem ci wytłumaczę.

– A kiedy będzie następny raz? – Wieczorem, po próbie. Dobrze?

– Tak.

Dziewczyna wstaje, zanosi filiżankę i talerz do zlewu (ale ich nie myje) i odwraca się przodem do mężczyzny.

– Na pewno nie masz nic przeciwko temu?

– Na pewno.

– Chciałam powiedzieć… wiem, naopuszczałam mnóstwo ćwiczeń, ale próby zabierają tyle czasu, że na nic więcej mi nie starcza.

– Rozumiem. Mówisz, że praca nad sztuka jest dla ciebie ważniejsza. Byłoby trochę lepiej, gdybyś mi to wcześniej wytłumaczyła. Przyjdziesz jutro na zajęcia?

– Tak. Obiecuję.

Obiecuje, ale wiadomo, że nie sposób będzie od niej wyegzekwować dotrzymanie tej obietnicy. Jest rozdrażniony, zirytowany. Dziewczyna źle się zachowuje, za dużo sobie pozwala; uczy się wyzyskiwać go i później też będzie go wyzyskiwała. Ale jeśli pozwoliła sobie na wiele, on pozwolił sobie na więcej; jeśli ona źle się zachowuje, on zachował się jeszcze gorzej. W ich związku – jeśli w ogóle można to nazwać związkiem – on prowadzi, a ona podąża za nim. Powinien o tym pamiętać.

Kocha się z nią jeszcze jeden raz, na łóżku w pokoju córki. Jest mu dobrze, tak dobrze, jak za pierwszym razem; zaczyna poznawać dynamikę jej ciała. Dziewczyna jest szybka i chciwa doznań. Jeśli dotąd nie wyczuł u niej w pełni rozwiniętego apetytu na seks, to tylko dlatego, że jest jeszcze młoda. Szczególnie zapamiętał, jak zahaczyła zgiętą nogą o jego pośladki, żeby go głębiej w siebie wciągnąć: poczuł, że napięte ścięgno po wewnętrznej stronie jej uda napina się, i zalała go fala radości i pożądania. Kto wie, myśli: może mimo wszystko jest jednak jakaś przyszłość.

– Często to robisz? – pyta potem dziewczyna.

– Co?

– Czy często sypiasz ze swoimi studentkami. Spałeś z Amandą? Nie odpowiada. Amanda to studentka z tej samej grupy, krucha blondynka. Ani trochę go nie interesuje.

– Dlaczego się rozwiodłeś?

– Rozwodziłem się dwa razy. Dwa małżeństwa i dwa rozwody.

– Co się stało z twoją pierwszą żoną?

– Długa historia. Kiedy indziej ci opowiem.

– Masz ich zdjęcia?

– Nie kolekcjonuję zdjęć. Nie kolekcjonuję kobiet.

– A mnie nie wziąłeś do swojej kolekcji?

– Nie. Oczywiście, że nie.

Dziewczyna wstaje i chodząc po pokoju, zbiera części garderoby, bez śladu zażenowania, jakby była sama. Przywykł do kobiet, które ubierają się i rozbierają z większym skrępowaniem. Ale kobiety, do których przywykł, nie są takie młode, tak idealnie zbudowane. Po południu tego samego dnia ktoś puka do drzwi jego gabinetu. Wchodzi jakiś młody człowiek, którego profesor nigdy przedtem nie widział. Siada nieproszony i rozgląda się po pokoju, z uznaniem kiwając głową na widok półek z książkami. Jest wysoki i żylasty; ma rzadką kozią bródkę i kolczyk w uchu; ubrany jest w czarną skórzaną kurtkę i takież spodnie. Sprawia wrażenie starszego niż większość studentów; wygląda na to, że będą z nim kłopoty.

– Więc to pan jest ten profesor – mówi. – Profesor David. Melanie opowiadała mi o panu.

– Coś takiego, i co na przykład panu powiedziała?

– Że ją pan rżnie.

Długa chwila milczenia. No to jesteśmy w domu, myśli mężczyzna. Powinienem był przewidzieć – za taką dziewczyną muszą się wlec jakieś przyległości.

– Kim pan jest? – pyta.

Gość ignoruje pytanie.

– Taki niby z pana spryciarz – ciągnie. – Rasowy kobieciarz. Dalej będzie pan miał taką sprytną minę, jak pańska żona się dowie, co pan namącił?

– Dosyć. Czego pan chce?

– Nie pan mi będzie mówił, co jest dosyć. – Słowa padają teraz szybciej, z pośpiechem i pogróżką. – I niech się panu nie zdaje, że może pan tak sobie włazić w cudze życie, a potem się z niego wynieść, kiedy panu wygodnie. Światło tańczy w czarnych oczach intruza, który pochyla się i zamaszystym ruchem obu rąk zmiata z biurka papiery, aż fruną w powietrzu. Profesor wstaje.

– Dosyć tego! Pora, żeby pan stąd sobie poszedł!

– Pora, żeby pan stąd sobie poszedł! – przedrzeźnia go chłopak. – Dobra. – Wstaje i spacerkiem idzie w stronę drzwi. – Do widzenia, profesorze Szlaja! Jeszcze pan zobaczy!

Potem wychodzi.

Rozrabiaka, myśli mężczyzna. W życie Melanie uwikłany jest rozrabiaka, więc teraz i ja wplątałem się w układ z tym jej rozrabiaką! Żołądek mu się burzy.

Chociaż czuwa do późna, dziewczyna nie przychodzi. Za to ktoś demoluje mu zaparkowany na ulicy samochód: dziurawi opony, wstrzykuje klej w zamki, zakleja przednią szybę gazetą, rysuje lakier. Zamki trzeba wymienić; w sumie kosztuje to aż sześćset randów.

– Domyśla się pan, czyja to sprawka? – pyta ślusarz.

– Nie mam pojęcia – pada zwięzła odpowiedź.

Po tym coup de main Melanie trzyma się z dala od niego. Nie dziwi go to: co prawda najadł się wstydu, ale ona też. Lecz w poniedziałek dziewczyna znowu przychodzi na zajęcia. Obok niej, rozparty na krześle, z rękami w kieszeniach, z wyzywającą swobodą rozsiadł się ten w czarnej skórze, jej chłopak. Zwykle w sali rozbrzmiewa szmer rozmów. Dziś wszyscy milczą. Profesorowi nie wydaje się prawdopodobne, żeby wiedzieli, co się święci, ale wyraźnie czekają, co zrobi z intruzem. No właśnie, co z nim zrobi? Widocznie zdemolowanie auta nie wystarczyło. Widocznie należy się spodziewać dalszych odcinków serialu. Co może w tej sytuacji zrobić? Zacisnąć zęby i płacić. Cóż innego mu pozostaje?

– Wracamy do Byrona – mówi, zagłębiając się w notatkach. – Jak dowiedzieliśmy się w zeszłym tygodniu, zła sława i skandal wpłynęły nie tylko na życie poety, lecz i na odbiór jego twórczości. Byronowi jako człowiekowi przypisywano cechy postaci, które stworzył – Harolda, Manfreda, a nawet Don Juana.

Skandal. Szkoda, że trafił mu się akurat ten temat, ale w obecnym stanie ducha nie zdoła nic innego zaimprowizować. Zerka ukradkiem na Melanie. Dziewczyna zazwyczaj pilnie notuje. Ale dziś tylko się garbi nad książką, mizerna i wyczerpana. Mimo woli robi mu się jej żal. Biedna ptaszynka, myśli. A przecież tuliłem ją do piersi! Kazał studentom przeczytać Larę. Sam też przygotował notatki na temat Lary. Nie sposób uniknąć omawiania tego poematu. Czyta na głos:

Obcy byt w ziemskim świecie, żądnym tlenu, Duch błędny, strącony spośród sfer lumenu; Twór mrocznych rojeń, onże sam kształtował Obierze, z których trafem się ratował.

– Kto mi skomentuje ten fragment? Co to za „błędny duch”? Czemu nazywa siebie „tworem”? Z jakiego pochodzi świata?

Dawno przestał go dziwić bezmiar ignorancji studentów: to posthistoryczni, postalfabetyczni postchrześcijanie, całkiem jakby dopiero wczoraj wykluli się z jaj. Nie oczekuje więc, że będą cokolwiek wiedzieli o upadłych aniołach ani o tekstach źródłowych, w których Byron mógł czytać o tych błędnych duchach. Spodziewa się, że w najlepszej wierze rzucą szereg hipotez, a on przy odrobinie szczęścia zdoła może stopniowo naprowadzić ich na tę właściwą. Dziś jednak odpowiada mu cisza, sumienne milczenie, wyraźnie skupione wokół intruza. Nie odezwą się. Nie podejmą gry profesora, póki intruz wśród nich siedzi, sądzi i szydzi.

– To Lucyfer – mówi profesor. – Anioł strącony z niebios. O życiu aniołów niewiele nam wiadomo, ale mamy prawo mniemać, że obchodzą się bez tlenu. Lucyfer, mroczny anioł, w swoich ojczystych rejonach nie potrzebuje oddychać. I oto nagle spada w ten nasz obcy świat, świat „żądny tlenu”. „Błędny”: taki, co wybiera własną drogę, żyje niebezpiecznie, a nawet sam stwarza dla siebie niebezpieczne sytuacje. Czytajmy dalej. Chłopak ani razu nie zajrzał do tekstu. Z uśmieszkiem, w którym można się dopatrzyć leciuteńkiego oszołomienia, słucha, co mówi profesor.

Potrafił nieraz Siebie się wyrzec, aby innych wspierać, Nie litość go jednak wiodła ni sumienie, Lecz myśli jakieś dziwne zwyrodnienie Kazało mu, podobne zwykłej dumie, Czynić, czego nikt lub mało kto umie; I za tymże impulsem w pokus chwilach, Duch jego takoż ku złu się nachylał.

– No więc jaką istotą jest Lucyfer?

Studenci z pewnością zdążyli już wyczuć prąd przepływający między profesorem a chłopakiem. Ostatnie pytanie skierowane jest właśnie do niego – wyłącznie do niego – a on, jak wyrwany ze snu, z powrotem powołany do życia, odpowiada:

– Lucyfer robi, co chce. Wszystko mu jedno – dobrze czy źle. Robi to, i już.

– No właśnie. Robi, co chce, nie odróżniając dobra od zła. Nie kieruje się pryncypiami, tylko impulsami, a źródło tych impulsów dla niego samego pozostaje ukryte. Przeczytajcie kilka wersów niżej: „Szał jego nie z głowy, lecz z serca pochodził”. Szalone serce. Czym ono jest? Zbyt wiele wymaga. Widzi, że chłopak chciałby bardziej wysilić intuicję. Chciałby pokazać, że zna się nie tylko na motocyklach i szpanerskich ciuchach. I może istotnie wie coś więcej. Może istotnie przeczuwa, co to znaczy mieć szalone serce. Ale tu, w sali uniwersyteckiej, wobec tylu obcych, nie nasuwają mu się odpowiednie słowa. Przecząco kręci głową.

– Mniejsza o to. Zauważcie, że autor nie oczekuje, że potępimy tę istotę o szalonym sercu, napiętnowaną jakąś zasadniczą skazą. Wręcz przeciwnie, prosi dla niej o zrozumienie i współczucie. Istnieją jednak pewne granice współczucia. Choć bowiem Lucyfer żyje między nami, nie jest jednym z nas. Jest dokładnie tym, za kogo się podaje: tworem, potworem. Byron w końcu zasugeruje, że Lucyfera nie sposób pokochać, a przynajmniej nie w głębszym, bardziej ludzkim tego słowa znaczeniu. Będzie on skazany na samotność. Z pochylonymi głowami notują, co powiedział. Byron, Lucyfer, Kain – to dla nich wszystko jedno. Kończą omawiać poemat. Profesor zadaje na następny raz pierwsze pieśni Don Juana i przerywa zajęcia przed czasem. Ponad głowami studentów woła:

– Melanie, mogę z tobą zamienić parę słów?

Staje przed nim ze ściągniętą twarzą, zmęczona. A on znowu się nad nią lituje. Gdyby byli sami, objąłby ją, spróbował pocieszyć. Powiedziałby: moja gołąbeczko. Ale pyta tylko:

– Porozmawiamy u mnie w gabinecie?

Prowadzi ją schodami na górę do gabinetu, a za nimi wlecze się jej chłopak.

– Zaczekaj tu – mówi Melanie do chłopaka, zamykając mu drzwi przed nosem.

Siada naprzeciw mężczyzny i zwiesza głowę.

– Moja droga – zaczyna profesor. – Wiem, że przeżywasz ciężkie chwile, i nie chcę ci jeszcze bardziej zatruwać życia. Ale muszę z tobą pomówić jako twój nauczyciel. Mam zobowiązania wobec swoich studentów, wobec wszystkich bez wyjątku. Co twój przyjaciel robi poza terenem uczelni, to jego sprawa. Ale nie mogę pozwolić, żeby burzył porządek moich zajęć. Powtórz mu to ode mnie. A ty sama będziesz musiała więcej czasu poświęcać nauce. I częściej przychodzić na ćwiczenia. I zaliczyć to kolokwium, które opuściłaś. Dziewczyna patrzy na niego zdumiona, wręcz zaszokowana, jakby mówiła: Odgrodziłeś mnie od wszystkich. Obarczyłeś mnie swoim własnym sekretem. Nie jestem już tylko studentką, jedną z wielu. Jak możesz do mnie mówić tym tonem? Kiedy wreszcie się odzywa, jej głos jest tak przygaszony, że ledwie go słychać.

– Nie mogę zaliczyć kolokwium, nie przeczytałam lektur. To, co chciałby powiedzieć, nie nadaje się do powiedzenia, przyzwoitość nie pozwala. Może najwyżej zrobić aluzję, z nadzieją, że dziewczyna zrozumie.

– Po prostu przyjdź napisać kolokwium, Melanie, tak jak wszyscy. Nie szkodzi, że nie jesteś przygotowana. Grunt, żeby to załatwić. Ustalmy termin. Może w poniedziałek, w czasie przerwy na lunch? Przez weekend zdążysz nadrobić zaległości w lekturach.

Dziewczyna spogląda mu w oczy wyzywająco, z zadartym podbródkiem. Albo nie zrozumiała, albo nie chce skorzystać z szansy.

– W poniedziałek, tu, u mnie w gabinecie – powtarza mężczyzna.

Ona wstaje i zarzuca torbę na ramię.

– Melanie, są sprawy, za które jestem odpowiedzialny. Przynajmniej zamarkuj to zaliczenie. Nie komplikuj sytuacji bardziej, niż to konieczne.

Odpowiedzialny: dziewczyna nie raczy skomentować tego słowa. Wieczorem wraca autem z koncertu i zatrzymuje się na światłach. Z warkotem mija go motocykl, srebrzysty Ducati, na którym jadą dwie postaci w czerni. Oboje mają na głowach hełmy, ale on i tak ich poznaje. Melanie siedzi na tylnym siodełku, z szeroko rozstawionymi kolanami, z wypiętymi pośladkami. Przebiega go szybki dreszcz pożądania. Byłem tam! – myśli. Zaraz potem motocykl wyrywa do przodu, unosząc ją w dal.


W poniedziałek dziewczyna nie stawia się na kolokwium. On natomiast znajduje w skrzynce pocztowej rezygnację na oficjalnym formularzu: Studentka 771010 ISAM pani M. Isaacs zrezygnowała z kursu COM 312 ze skutkiem natychmiastowym.

Zaledwie godzinę później odbiera u siebie w gabinecie telefon:

– Profesor Lurie? Ma pan czas chwilę porozmawiać? Nazywam się Isaacs, dzwonię z George. Moja córka chodzi do pana na zajęcia. Wie pan, Melanie.

– Tak, wiem.

– Panie profesorze, może pan zdoła nam jakoś pomóc. Melanie była taką dobrą studentką, a teraz mówi, że rzuci studia. Dla nas to straszny szok.

– Nie bardzo rozumiem.

– Chce rzucić studia i iść do pracy. A przecież szkoda trzy lata studiować z tak świetnymi wynikami, żeby potem odpaść przed samym końcem. Pozwolę sobie spytać, panie profesorze, czy nie mógłby pan z nią porozmawiać, trochę przemówić jej do rozsądku?

– A czy pan sam już rozmawiał z Melanie? Wie pan, co kryje się za tą jej decyzją?

– Oboje z żoną cały weekend przegadaliśmy z nią przez telefon, ale nie możemy od niej wydobyć nic sensownego. Gra w sztuce i jest w to bardzo zaangażowana, więc może się po prostu przepracowała, nie wytrzymała stresu. Zawsze tak się wszystkim przejmuje, panie profesorze, z natury taka już jest, że się angażuje. Ale jeśli pan z nią porozmawia, może uda się panu ją namówić, żeby się jeszcze zastanowiła. Ona tak pana szanuje. Nie chcemy, żeby tych kilka lat wyrzuciła do kosza.

A zatem Melanie – Melani, która nosi tanią biżuterię z Oriental Plaza i nie docenia Wordswortha, wszystkim się przejmuje. Nigdy by nie zgadł. Czego jeszcze nie odgadł z rzeczy, które jej dotyczą?

– Nie jestem pewien, panie Isaacs, czy to właśnie ja powinienem z nią porozmawiać.

– Na pewno właśnie pan, profesorze, tylko pan! Mówię panu, Melanie bardzo pana szanuje.

Szanuje? Nie jest pan na bieżąco, panie Isaacs. Pańska córka już dobrych parę tygodni temu straciła dla mnie szacunek, i nie bez powodu. Oto, jak powinien odpowiedzieć. Ale oświadcza tylko:

– Zobaczę, co uda mi się zdziałać.

Tak łatwo się nie wymigasz, mówi sobie potem. Isaacs, ojciec w dalekim George, też nie zapomni tej rozmowy, pełnej kłamstw i uników. Zobaczę, co uda mi się zdziałać. Czemu nie wyznał prawdy? To ja jestem zakałą, powinien był powiedzieć. Jak mogę wam pomóc, skoro sam jestem sprawcą waszego nieszczęścia?

Dzwoni do mieszkania Melanie i trafia na jej kuzynkę Pauline. Melanie jest nieosiągalna, lodowatym tonem oznajmia Pauline.

– Co to znaczy: „nieosiągalna”?

– To znaczy, że nie chce z panem rozmawiać.

– Proszę jej powiedzieć, że dzwonię w związku z jej rezygnacją ze studiów. Proszę powiedzieć, że podjęła bardzo pochopną decyzję.

Środowe zajęcia to zupełna klapa. W piątek idzie jeszcze gorzej. Słaba frekwencja; przychodzą tylko najpotulniejsi studenci, bierne owieczki. Nasuwa się tylko jedno wytłumaczenie: wszystko się wydało. W dziekanacie za jego plecami ktoś nagle pyta:

– Gdzie mogę znaleźć profesora Lurie?

– To ja – odpowiada bez namysłu.

Mężczyzna, który go zagadnął, jest drobny, chudy, zgarbiony. Ma na sobie za duży, granatowy garnitur i czuć od niego papierosami.

– Profesor Lurie? Rozmawialiśmy przez telefon. Nazywam się Isaacs.

– Tak. Dzień dobry. Może pójdziemy do mojego gabinetu?

– Nie ma potrzeby. – Tamten milknie na chwilę, zbiera się w sobie, robi głęboki wdech. – Panie profesorze – zaczyna, akcentując tytuł rozmówcy. – Może i jest pan strasznie wykształcony i tak dalej, ale postąpił pan źle. – Przerywa i kręci głową. – Źle.

Obie sekretarki nie kryją zaciekawienia. W dziekanacie jest też kilkoro studentów; wszyscy milkną, gdy intruz podnosi głos:

– Powierzamy wam nasze dzieci, bo wydaje nam się, że zasługujecie na zaufanie. Jeżeli nie możemy ufać uniwersytetowi, no to komu? Nigdy byśmy nie pomyśleli, że posyłamy córkę prosto w gniazdo żmij. Nie, profesorze Lurie, może pan i jest ważną figurą z całym mnóstwem tytułów naukowych, ale na pańskim miejscu bardzo bym się wstydził, Bóg mi świadkiem. Jeżeli pomyliłem adresy, ma pan teraz okazję odżegnać się od wszystkiego, ale chyba jednak dobrze trafiłem, widzę po pańskiej minie. Rzeczywiście ma okazję się odżegnać: ktokolwiek chce przemówić, niechaj przemówi. Ale on tylko stoi, jakby język połknął, a krew w uszach pulsuje mu, że aż dudni. Żmija: jak może zaprzeczyć, że nią jest?

– Przepraszam – odpowiada szeptem. – Mam coś pilnego do załatwienia.

Odwraca się jak drewniany manekin i odchodzi. Isaacs wychodzi za nim na zatłoczony korytarz.

– Panie profesorze! Profesorze Lurie! – woła. – Nie uda się panu tak łatwo uciec! To jeszcze nie koniec sprawy, zobaczy pan!


No i tak się to zaczyna. Nazajutrz rano – zdumiewający pośpiech! – z biura prorektora (do spraw studenckich) przychodzi nota, w której prorektor zawiadamia, że przeciwko profesorowi Luriemu wniesiono skargę na mocy artykułu 3.1 Regulaminu Uczelni. Profesor jest proszony o zgłoszenie się do biura prorektora w możliwie najszybszym dogodnym terminie. Do zawiadomienia – przysłanego w kopercie z nadrukiem „Poufne” – dołączono egzemplarz regulaminu. Artykuł 3 dotyczy szykanowania lub prześladowania z powodu przynależności rasowej, etnicznej bądź religijnej, płci, upodobań seksualnych bądź upośledzenia fizycznego. Artykuł 3.1 zajmuje się szykanowaniem lub prześladowaniem studentów przez wykładowców. W drugim z nadesłanych dokumentów opisane są zasady działania i kompetencje komisji dochodzeniowych. Lurie czyta z nieprzyjemnie bijącym sercem. W połowie lektury dekoncentruje się. Wstaje, zamyka drzwi gabinetu na klucz i siada z kartką w ręce, usiłując odgadnąć, jak doszło do tego, że dostał wezwanie. Ma całkowitą pewność, że Melanie sama nie zdobyłaby się na taki krok. Jest na to zbyt niewinna, zbyt nieświadoma swojej mocy. Musi za tym stać człowieczek w niedopasowanym garniturze i kuzynka Pauline, przyzwoitka-brzydula. Widocznie namówili ją, złamali jej opór, a w końcu zaprowadzili do biura administracji uczelni.

– Chcemy złożyć skargę – powiedzieli zapewne.

– Skargę? Jakiego rodzaju?

– W prywatnej sprawie.

– Chodzi o molestowanie – wtrąciła kuzynka Pauline. Melanie stała obok niej, stropiona. – Zawinił jeden z profesorów.

– Proszę iść do pokoju numer taki a taki.

W pokoju numer taki a taki Isaacs nabrał śmiałości.

– Chcemy złożyć skargę przeciwko jednemu z waszych profesorów.

– Czy państwo dobrze się zastanowili? Czy aby na pewno właśnie tak chcą państwo postąpić? – zgodnie z procedurą zapytali urzędnicy.

– Owszem, wiemy, czego chcemy – odparł Isaacs, przelotnie spoglądając na córkę, jakby sprawdzał, czy dziewczyna odważy się sprzeciwić.

Trzeba wypełnić formularz. Urzędnik kładzie go przed nimi na biurku, podaje pióro. Sięga po nie czyjaś ręka – ta sama, którą Lurie całował, którą poznał tak intymnie. Najpierw nazwisko powódki: MELANIE ISAACS, starannie wypisane drukowanymi literami. Ręka chwiejnie sunie wzdłuż pionowej kolumny rubryk, szukając tej, którą należy zaznaczyć. Tu – żółtym od nikotyny palcem wskazuje ojciec. Ręka porusza się teraz wolniej, nieruchomieje i stawia krzyżyk, znak słusznej sprawy: J’accuse. W następnej rubryce jest miejsce na nazwisko oskarżonego. DAVID LURIE, pisze ręka: PROFESOR. Wreszcie u dołu strony data i podpis: arabeska dużego M, potem I ze śmiałą pętlą u góry, I jak ostre cięcie w dół i flores końcowego s. Dokonało się. Dwa nazwiska na kartce papieru, jego i jej, obok siebie. Dwoje w łóżku, już nie kochankowie, lecz wrogowie.Telefonuje do biura prorektora i dowiaduje się, że ma się stawić o piątej, po godzinach przyjęć.

O wyznaczonej porze czeka w korytarzu. Aram Hakim, zadbany i młodzieńczy, wychodzi z pokoju i zaprasza go do środka. Są tam już dwie osoby: Elaine Winter, czyli dziekan jego wydziału, i Farodia Rassool z Wydziału Nauk Społecznych, przewodnicząca uczelnianej komisji do spraw dyskryminacji.

– Jest już późno, David, a wszyscy wiemy, dlaczego tu się zebraliśmy – mówi Hakim – więc przystąpmy od razu do rzeczy. Jak najlepiej będzie podejść do tej sprawy?

– Może by mi pan na przykład powiedział, czego dotyczy skarga?

– Dobrze. Mówię o skardze, którą złożyła pani Melanie Isaacs. A także – tu spogląda przelotnie na Elaine Winter – o wcześniejszych nieprawidłowościach związanych z jej osobą, Elaine?

Elaine Winter przejmuje pałeczkę. Nigdy nie lubiła Luriego; uważa go za relikt przeszłości, który trzeba usunąć – im szybciej, tym lepiej.

– Wątpliwości budzi regularność, z jaką pani Melanie Isaacs uczęszczała na zajęcia, David. Sama powiedziała mi przez telefon, że w zeszłym miesiącu była na ćwiczeniach tylko dwa razy. Jeśli to prawda, należało o tym donieść. Twierdzi też, że opuściła kolokwium w połowie semestru. A tymczasem – Elaine spogląda na plik dokumentów, które ma przed sobą – z pańskich not wynika, że uczęszczała bez zarzutu, a kolokwium zaliczyła na siedemdziesiąt. – Przygląda mu się kpiąco. – Więc jeśli nie istnieją dwie dziewczyny o tym nazwisku…

– Jest tylko jedna – odpowiada Lurie. – Nie mam jak się bronić.

Hakim gładko interweniuje.

– Przyjaciele, nie pora tu ani miejsce na wnikanie w istotę sprawy. Powinniśmy natomiast – tu rzuca okiem na obie kobiety – wyjaśnić kwestie proceduralne. Nie muszę panu mówić, David, że sprawa będzie rozpatrywana w sposób jak najściślej poufny. Ręczę za to. Pańskie nazwisko nie zostanie ujawnione, podobnie zresztą jak nazwisko pani Isaacs. Powoła się komisję celem ustalenia, czy istnieją podstawy do wszczęcia postępowania dyscyplinarnego. Będzie pan mógł zakwestionować jej skład, osobiście albo za pośrednictwem swojego prawnego zastępcy. Obrady będą miały przebieg niejawny. Tymczasem, póki komisja nie przedłoży swojej opinii rektorowi, a on nie podejmie odpowiednich kroków, wszystko toczy się dotychczasowym trybem. Pani Isaacs oficjalnie zrezygnowała z udziału w pańskich zajęciach, a pan ma się powstrzymać od jakichkolwiek z nią kontaktów. Czy coś pominąłem? Farodia? Elaine?

Doktor Rassool zacisnęła usta, kręci głową.

– Sprawy o molestowanie zawsze są skomplikowane, David. Skomplikowane i godne ubolewania, ale wierzymy, że nasza procedura jest słuszna i sprawiedliwa, więc będziemy się do niej stosować krok za krokiem, ściśle według przepisów. Proponuję tylko, żeby pan z nią się zapoznał i może postarał o pomoc prawną.

Lurie chce odpowiedzieć, ale Hakim podnosi rękę w ostrzegawczym geście.

– Proszę się z tym przespać, David – radzi.

Luriemu kończy się cierpliwość.

– Niech mi pan nie mówi, co mam robić, nie jestem dzieckiem.

Wychodzi wściekły. Ale budynek jest zamknięty, a odźwierny poszedł już do domu. Tylne drzwi też są zamknięte na klucz. Hakim musi go wypuścić. Pada deszcz.

– Proszę się schować pod mój parasol – zaprasza Hakim, a zanim wsiądzie do swojego auta, doda:

– Prywatnie, David, z całego serca panu współczuję. Naprawdę. Taka sprawa to może być istne piekło.

Lurie zna Hakima od lat, grywał z nim w tenisa, zanim dał sobie spokój z tym sportem, ale nie ma w tej chwili nastroju na męskie kumpelstwo. Z irytacją wzrusza ramionami i wsiada do swojego samochodu. Sprawa ma być rzekomo prowadzona w sposób tajny, lecz oczywiście nie jest, ludzie oczywiście gadają. Bo niby dlaczego milkną nagle wszystkie pogaduszki, kiedy Lurie wchodzi do pokoju wykładowców? Czemu młodsza koleżanka, z którą był dotąd w najserdeczniejszych stosunkach, odstawia filiżankę i wychodzi, a mijając go, patrzy przez niego jak przez szybę? Czemu na pierwszych ćwiczeniach z Baudelaire’a zjawia się tylko dwoje studentów?

Plotkarski młyn, myśli Lurie, obraca się dniem i nocą, mieląc ludzkie reputacje. Społeczność poczciwców rajcuje po kątach, przez telefon, za zamkniętymi drzwiami. Rozradowane szepty. Schadenfreude. Najpierw wyrok, potem proces. Po korytarzach Wydziału Komunikacji Społecznej chodzi z ostentacyjnie podniesioną głową.

Rozmawia z adwokatem, który prowadził jego sprawę rozwodową.

– Jedno sobie od razu wyjaśnijmy – mówi adwokat. – Ile prawdy jest w tych zarzutach?

– Sporo. Rzeczywiście miałem z tą dziewczyną romans.

– Poważny?

– A jeżeli poważny, to dla mnie lepiej czy gorzej? Począwszy od pewnego wieku, wszystkie romanse są poważne. Tak samo jak zawały.

– Ze względów strategicznych radziłbym jako adwokata zaangażować kobietę. – Wymienia dwa nazwiska. – Starać się o rozstrzygnięcie polubowne. Podejmie pan pewne zobowiązania, może na jakiś czas weźmie urlop, w zamian za co uniwersytet przekona dziewczynę albo jej rodzinę, żeby wycofała pozew. To najlepsze, na co pan może liczyć. Położyć uszy po sobie. Ograniczyć straty do minimum, poczekać, aż skandal ucichnie.

– Jakie by to miały być zobowiązania?

– Trening wrażliwości. Praca społeczna. Psychoterapia. Cokolwiek uda się panu wynegocjować.

– Psychoterapia? Potrzebna mi jest psychoterapia?

– Proszę mnie dobrze zrozumieć. Ja tylko mówię, że jedną z możliwości, jakie dostanie pan do wyboru, może być psychoterapia.

– Żeby mnie wykastrować? Wyleczyć? Uwolnić od niestosownych skłonności?

Adwokat wzrusza ramionami.

– Wszystko jedno.

Na uniwersytecie trwa Tydzień Walki z Gwałtem. Kobiety Przeciwko Gwałtowi, KoP-Go, oznajmia transparent nad głowami pikiety, która czuwa przez dwadzieścia cztery godziny na dobę, solidaryzując się z „najnowszymi ofiarami”. W szparę pod drzwiami Luriego ktoś wsunął ulotkę: „KOBIETY MÓWIĄ BEZ OGRÓDEK”. U dołu nagryzmolony ołówkiem dopisek: „TWÓJ CZAS JUŻ MINĄŁ, CASANOVO”. Je kolację z Rosalind, swoją byłą żoną. Rozstali się przed ośmioma laty; pomału, ostrożnie z powrotem się zaprzyjaźniają, tak jakby weterani wojenni. Świadomość, że Rosalind wciąż mieszka w pobliżu, dodaje mu otuchy; ona być może czuje to samo. Ktoś, na kogo będzie można liczyć, kiedy wreszcie zdarzy się najgorsze: upadek w łazience, krew w kale. Rozmawiają o Lucy, jedynaczce z jego pierwszego małżeństwa, która mieszka teraz na farmie na Wschodnim Przylądku.

– Niewykluczone, że niedługo z nią się zobaczę – mówi Lurie. – Mam zamiar na trochę wyjechać.

– W trakcie semestru?

– Semestr już się kończy. Trzeba wytrzymać jeszcze tylko dwa tygodnie, nie więcej.

– Czy ten wyjazd jakoś się wiąże z twoimi problemami? Bo słyszałam, że je masz.

– Gdzie słyszałaś?

– Ludzie gadają, David. Wszyscy wiedzą o twoim najnowszym romansie, łącznie z najbardziej soczystymi szczegółami. Nikt nic ma interesu w tym, żeby spraw wyciszyć, nikt oprócz ciebie. Mogę ci powiedzieć, jakie idiotyczne to sprawia wrażenie?

– Nie, nie możesz.

– Ale i tak ci powiem. Idiotyczne i wstrętne. Nie wiem, jak wygląda twoje życie seksualne, i nie chcę wiedzieć, ale tak się tego nie robi. Ile ty właściwie masz lat… pięćdziesiąt dwa? Wydaje ci się, że młodej dziewczynie sprawia jakąkolwiek przyjemność łóżko z mężczyzną w twoim wieku? Myślisz, że miło jej patrzeć na ciebie, kiedy dostajesz…? Zastanawiałeś się nad tym? Lurie milczy.

– Nie oczekuj współczucia, David, ode mnie ani od nikogo. Nie spodziewaj się współczucia ani litości. To nie te czasy. Wszyscy zwrócą się przeciwko tobie, bo i czemu nie? Naprawdę, jak mogłeś?!

W rozmowie pojawił się dawny ton, ton ostatnich lat ich małżeństwa: namiętnie oskarżycielski. Nawet sama Rosalind musi zdawać sobie z tego sprawę. Ale może ma słuszność. Może młodym rzeczywiście przysługuje prawo do tego, aby oszczędzano im widoku starszych, gdy ci dostają się w szpony namiętności. Właśnie po to są przecież kurwy, żeby cierpliwie znosić ekstazy nieurodziwych.

– W każdym razie – ciągnie Rosalind – mówisz, że zobaczysz się z Lucy.

– Tak, pomyślałem, że kiedy skończy się dochodzenie, pojadę i trochę z nią pobędę.

– Dochodzenie?

– W przyszłym tygodniu komisja dochodzeniowa zbierze się na naradę.

– Bardzo szybko. A kiedy już zobaczysz się z Lucy, to co?

– Nie wiem. Nie jestem pewien, czy pozwolą mi wrócić na uniwersytet. Nie jestem pewien, czy sam będę chciał.

Rosalind kręci głową.

– Niezbyt chwalebny koniec kariery, nie sądzisz? Nie spytam cię, czy to, co dostałeś od tej dziewczyny, było warte aż takiej ceny. Jak zamierzasz wypełnić sobie czas? Co z twoją emeryturą?

– Jakoś się z nimi dogadam. Nie mogą mnie wyrzucić i zostawić bez grosza.

– Nie mogą? Nie bądź taki pewny. Ile lat ma ta twoja ukochana?

– Dwadzieścia. Pełnoletnia. Wystarczająco dorosła, żeby wiedzieć, czego chce.

– Podobno nałykała się proszków nasennych. Czy to prawda?

– Nic nie wiem o żadnych proszkach. Raczej wyssane z palca. Kto ci to mówił?

Kobieta ignoruje pytanie.

– Kochała się w tobie? Rzuciłeś ją?

– Nie. Ani jedno, ani drugie.

– No więc skąd ta skarga?

– Kto to może wiedzieć? Nie zwierzała mi się. Za kulisami toczyły się jakieś utarczki, w które nie byłem wtajemniczony. Zazdrosny chłopak. Oburzeni rodzice. Widać w końcu uległa naciskom. Zupełnie mnie to zaskoczyło.

– Powinieneś był to przewidzieć, David. Za stary jesteś, żeby zawracać głowę cudzym dzieciom. Powinieneś był spodziewać się najgorszego. W każdym razie wszystko to w sumie jest bardzo poniżające. Naprawdę.

– Nie spytałaś, czy ją kocham. Nie powinnaś przypadkiem i o to zapytać?

– Niech ci będzie. Czy jesteś zakochany w tej młodej kobiecie, która szarga twoje nazwisko?

– To nie jej sprawka. Nie miej jej za złe.

– Nie miej jej za złe! Po czyjej ty właściwie jesteś stronie? No pewnie, że mam jej za złe! Mam za złe wam obojgu. Cała ta historia jest haniebna od początku do końca. Haniebna i wulgarna. I nie jest mi przykro, że ci to powiedziałam. Dawniej w takim momencie wybiegłby, wściekły. Ale dziś tego nie robi. On i Rosalind obrośli grubą skórą, wzajemnie się na siebie uodpornili. Nazajutrz Rosalind dzwoni do niego.

– David, widziałeś dzisiejszego „Argusa”?

– Nie.

– No to przygotuj się na niemiłą wiadomość. Wydrukowali tekst o tobie.

– I co piszą?

– Sam przeczytaj.

Artykuł na trzeciej stronie: „Profesor oskarżony o molestowanie seksualne”, głosi nagłówek. Lurie opuszcza pierwsze linijki, „…ma stawić się przed komisją dyscyplinarną z powodu oskarżenia o molestowanie seksualne. Politechnika Kapsztadzka nie zdradza szczegółów tego najnowszego skandalu, który poprzedziły afery z defraudacją funduszy stypendialnych i podejrzenia, jakoby w mieszkaniach studentów działały gangi sutenerów. Z pięćdziesięciotrzyletnim Luriem – autorem książki o Williamie Wordsworcie, angielskim poecie opiewającym uroki przyrody – nie udało nam się skontaktować, żeby usłyszeć jego komentarz.” William Wordsworth (1770-1850), poeta opiewający uroki przyrody. David Lurie (1945-?), komentator i zhańbiony uczeń Williama Wordswortha. Błogosławiona niechaj będzie dziecina. Nie jest on wyrzutkiem. Błogosławiona dziecina.


Przesłuchanie odbywa się w pokoju komisji, z wejściem z gabinetu Hakima. Manas Mathabane, profesor religioznawstwa, który ma przewodniczyć dochodzeniu, osobiście wprowadza Luriego i wskazuje mu miejsce naprzeciw własnego, przy krótszym boku prostokątnego stołu. Na lewo od Davida siedzi Hakim, jego sekretarka i jakaś młoda kobieta, pewnie studentka; na prawo – troje członków komisji Mathabanego. Nie jest zdenerwowany. Wręcz przeciwnie – dość pewny siebie. Serce bije mu równo, spał dobrze. Próżność, myśli, niebezpieczna próżność hazardzisty; próżność i fałszywe przekonanie o własnej słuszności. Nie w takim nastroju powinien wchodzić w tę rozgrywkę. Ale wszystko mu jedno. Kiwa głową członkom komisji. Dwoje już zna: Farodię Rassool i Desmonda Swartsa, dziekana Wydziału Inżynierii. Trzecia członkini, jak wynika z dokumentów, które leżą przed Luriem, uczy w Szkole Biznesu.

– Niniejsze zgromadzenie, profesorze Lurie – zagaja Mathabane – nie ma żadnej władzy. Może najwyżej opiniować. Panu natomiast przysługuje prawo kwestionowania składu komisji. Pytam więc: czy wśród jej członków jest ktoś, kto pańskim zdaniem może być do pana uprzedzony?

– W sensie prawnym niczego nie kwestionuję – odpowiada Lurie. – Mam zastrzeżenia natury filozoficznej, ale pewnie uznano by je za bezzasadne.

Wszyscy zaczynają się wiercić i kręcić.

– Może lepiej ograniczmy się do sensu prawnego – oświadcza Mathabane. – Nie ma pan zastrzeżeń co do składu komisji. A czy ma pan coś przeciwko obecności obserwatora z grona studentów, z Koalicji Przeciw Dyskryminacji?

– Nie boję się komisji. Obserwatora też nie.

– Doskonale. A więc do rzeczy. Pierwszą powódką jest pani Melanie Isaacs, studentka kierunku teatralnego. Złożyła pozew, wszyscy państwo mają jego kopie. Powinienem może streścić jej oświadczenie? Profesorze Lurie?

– Czy dobrze rozumiem, panie przewodniczący, że pani Isaacs nie zjawi się osobiście?

– Wczoraj stanęła przed komisją. Jeszcze raz pozwolę sobie przypomnieć, że nie jest to proces, lecz dochodzenie. Nasza procedura nie jest tożsama z procedurą sądową. Czy zgłasza pan w związku z tym jakieś obiekcje?

– Nie.

– Druga skarga, związana z pierwszą – ciągnie Mathabane – wpłynęła z sekretariatu za pośrednictwem Biura Wyników Studenckich i dotyczy wiarygodności wyników pani Isaacs. Treścią skargi jest podejrzenie, że nie była ona obecna na wszystkich zajęciach, nie złożyła wszystkich prac pisemnych i nie zdała pewnych egzaminów, za które wystawił jej pan stopnie.

– I to już wszystko, co mi się zarzuca?

– Tak.

Lurie bierze głęboki wdech.

– Jestem pewien, że członkowie komisji mają lepsze rzeczy do roboty niż odgrzewanie historii, której prawdziwości nikt nie zamierza podważać. Przyznaję się do winy w obu sprawach. Proszę wydać werdykt, a potem niech każdy z nas zajmie się własnym życiem. Hakim nachyla się dc Mathabanego. Coś między sobą szepczą.

– Profesorze Lurie – mówi Hakim. – Powtarzam, jesteśmy komisją dochodzeniową. Nasza rola polega na tym, żeby wysłuchać obu stron i sformułować opinię. Nie mamy prawa o niczym decydować. Pytam po raz kolejny: czy nie byłoby lepiej, gdyby reprezentował pana ktoś, komu znana jest nasza procedura?

– Nie potrzebuję żadnych reprezentantów. Mogę wystąpić we własnym imieniu, czemu nie. Czy mam rozumieć, że musimy kontynuować przesłuchanie, chociaż przyznałem się do winy?

– Chcemy dać panu szansę przedstawienia pańskiego stanowiska.

– Już je przedstawiłem. Jestem winny.

– Czego?

– Wszystkiego, co mi się zarzuca.

– Zmusza nas pan do dreptania w kółko, profesorze Lurie.

– Wszystkiego, o co mnie oskarża pani Isaacs, i fałszowania wyników.

Do rozmowy włącza się Farodia Rassool.

– Twierdzi pan, profesorze Lurie, że uznaje oświadczenie pani Isaacs za prawdziwe, ale czy pan je w ogóle czytał?

– Nie mam ochoty czytać oświadczenia pani Isaacs. Uznaję je za prawdziwe. Nie widzę powodu, dla którego pani Isaacs miałaby kłamać.

– Ale czy nie byłoby rozsądnie, gdyby je pan jednak przeczytał, zanim potwierdzi pan jego prawdziwość?

– Nie. Są w życiu ważniejsze sprawy niż rozsądek.

Farodia Rassool siada wygodniej, opierając się plecami.

– Wszystko to jest jedna wielka donkiszoteria, profesorze Lurie, tylko czy pana na nią stać? Zdaje się, że będziemy musieli chronić pana przed samym sobą. – Kobieta posyła Hakimowi lodowaty uśmiech.

– Mówi pan, że nie zwracał się do nikogo z prośbą o poradę prawną. A czy pan w ogóle zasięgał czyjejkolwiek rady – na przykład księdza czy psychoterapeuty? Byłby pan skłonny poddać się psychoterapii?

Pytanie to zadaje młoda kobieta ze Szkoły Biznesu. Lurie cały się jeży.

– Nie, nie zasięgałem rady psychoterapeuty i nie mam zamiaru jej zasięgać. Jestem dorosły i niechętnie słucham rad. Nie trafiają do mnie. – Zwraca się w stronę Mathabanego. – Przyznałem się do winy. Czy jest jeszcze jakikolwiek powód, żeby dalej ciągnąć tę dyskusję? Mathabane i Hakim naradzają się szeptem.

– Padła propozycja – mówi Mathabane – żeby komisja zrobiła przerwę i przedyskutowała stwierdzenie profesora Luriego, w którym przyznaje się on do winy.

Wszyscy kolejno kiwają głowami.

– Profesorze Lurie, czy mogę prosić, żeby wyszedł pan na parę minut razem z panią van Wyk, a my przez ten czas się naradzimy?

Lurie i przedstawicielka studentów wychodzą do gabinetu Hakima. Nie odzywają się do siebie ani słowem; dziewczyna najwyraźniej czuje się niezręcznie. „TWÓJ CZAS JUŻ MINĄŁ, CASANOVO.” Co teraz sądzi o Casanovie, spotkawszy się z nim twarzą w twarz? Ktoś woła ich z powrotem. Atmosfera w pokoju jest nie najlepsza: jakby skwaszona, stwierdza w duchu Lurie.

– A zatem – zaczyna Mathabane – zreasumujmy: profesorze Lurie, potwierdza pan prawdziwość zarzutów wytoczonych przeciwko panu?

– Uznaję za prawdziwe wszystko, co zeznała pani Isaacs.

– Doktor Rassool, chce pani coś powiedzieć?

– Tak. Chcę zgłosić sprzeciw wobec odpowiedzi profesora Luriego, które wydają mi się zdecydowanie wymijające. Profesor Lurie twierdzi, że zgadza się z treścią zarzutów Ale kiedy próbujemy przyprzeć go do muru, żeby wyraźnie powiedział, z czym mianowicie się zgadza, słyszymy tylko finezyjne kpiny. W moim odczuciu znaczy to, że profesor Lurie uznaje słuszność zarzutów jedynie nominalnie. W przypadku, który ma takie podteksty jak ten, ogółowi społeczności należy się informacja… Lurie nie może tego przemilczeć.

– Nie ma w tym przypadku żadnych podtekstów – odszczekuje.

– Ogółowi społeczności należy się informacja – ciągnie kobieta, z wytrenowaną swobodą podnosząc głos i zakrzykując adwersarza – do czego właściwie profesor Lurie się przyznał, a tym samym, za co zostaje potępiony.

– Jeśli istotnie zostanie potępiony – wtrąca Mathabane.

– Jeśli zostanie potępiony. Nie spełnimy ciążącego na nas obowiązku, jeżeli nie wyrobimy sobie w tej kwestii absolutnie jasnego zdania i wydając opinię, nie sformułujemy z absolutną jasnością, za co mianowicie profesora Luriego spotyka potępienie.

– Co do nas, doktor Rassool, to chyba mamy wyrobione zdanie. Pozostaje tylko ustalić, czy profesor Lurie ma w głowie równie jasny obraz sytuacji, jak my.

– No właśnie. Wyjął mi pan to z ust. Mądrzej byłoby trzymać język za zębami, ale Lurie mówi:

– Nic pani do tego, co się dzieje w mojej głowie, Farodio. Tak naprawdę nie oczekuje pani ode mnie odpowiedzi, tylko spowiedzi. Otóż nie mam zamiaru się spowiadać. Złożyłem oświadczenie, tak jak powinienem. Jestem winien zarzucanych mi czynów. To cała moja deklaracja. Dalej się nie posunę.

– Panie przewodniczący, muszę zgłosić sprzeciw. Nie chodzi tu o kwestie czysto techniczne. Profesor Lurie przyznaje się do winy, a ja zadaję sobie pytanie, czy rzeczywiście do niej się poczuwa, czy tylko stwarza pozory, licząc, że sprawa utonie w masie papierzysk i pójdzie w zapomnienie? Bo jeśli stwarza pozory, to jestem za tym, żeby wymierzyć jak najsurowszą karę.

– Raz jeszcze pozwolę sobie przypomnieć, doktor Rassool – odpowiada Mathabane – że nie do nas należy wymierzanie kar.

– No to powinniśmy zalecić jak najsurowszą: zwolnienie ze skutkiem natychmiastowym, połączone z utratą wszelkich przywilejów i uprawnień.

– David? – odzywa się Desmond Swarts, który dotychczas milczał. – David, czy jest pan pewien, że postępuje w tej sytuacji najlepiej, jak można? – Swarts zwraca się do Mathabanego. – Panie przewodniczący, jak już mówiłem, kiedy profesora Luriego nie było w pokoju: jestem przekonany, że jako członkowie społeczności uniwersyteckiej nie powinniśmy traktować jednego z nas w sposób sztywny i formalny. David, czy na pewno nie chce pan poprosić o odroczenie, żeby zyskać czas do namysłu i może zasięgnąć czyjejś rady?

– Po co? Niby nad czym miałbym przemyśliwać?

– Nad powagą swojej sytuacji, bo nie jestem pewien, czy zdaje pan sobie z niej sprawę. Mówiąc bez ogródek, grozi panu utrata posady. W dzisiejszych czasach to nie żarty.

– No więc co mi pan radzi? Mam się pozbyć tego tonu, w którym doktor Rassool dopatruje się finezyjnej kpiny? Zacząć lać łzy skruchy? Czego trzeba, żebym się wyratował?

– Może trudno panu w to uwierzyć, David, ale my tu przy tym stole nie jesteśmy pańskimi wrogami. Każdy z nas miewa chwile słabości, jesteśmy tylko ludźmi. Takie sprawy jak pańska zdarzają się co pewien czas. Chcielibyśmy znaleźć sposób, żeby mógł pan dalej pracować w zawodzie.

Hakim wtrąca swobodnym tonem:

– Chcemy panu pomóc, David, znaleźć wyjście z sytuacji, która musi być dla pana koszmarem.

Są mu życzliwi. Chcą go uratować przed skutkami jego własnej słabości, zbudzić z koszmaru, w którym trwa. Nie chcieliby widzieć, jak żebrze na ulicy. Chcą, żeby znowu prowadził zajęcia ze studentami.

– W tym chórze dobrej woli – odpowiada – nie słyszę głosów kobiecych.

Cisza.

– Dobrze – mówi. – Wyspowiadam się. Cała ta historia zaczęła się pewnego wieczoru. Nie pamiętam dokładnie, kiedy, w każdym razie niedawno. Szedłem przez stare ogrody uniwersyteckie i tak się złożyło, że akurat przechodziła tamtędy młoda kobieta, o której mowa, pani Isaacs. Nasze drogi się przecięły. Padły między nami pewne słowa i wtedy stało się coś, czego – nie będąc poetą – nawet nie spróbuję opisać. Dość powiedzieć, że na scenę wkroczył Eros. Odtąd byłem już nie ten sam.

– Był pan nie ten sam jako kto? – ostrożnie pyta wykładowczyni ze Szkoły Biznesu.

– Nie byłem sobą. Nie byłem już pięćdziesięcioletnim, niepozbieranym rozwodnikiem. Wszedłem w służbę Erosa.

– Czy to właśnie przytacza pan na swoją obronę? Niepohamowany impuls?

– To nie jest żadna obrona. Chcieliście spowiedzi, więc się spowiadam. A impuls wcale nie był nie do pohamowania. Dawniej w podobnych sytuacjach nieraz sobie odmawiałem, wyznaję ze wstydem.

– Nie uważa pan – pyta Swarts – że życie uczelniane z natury rzeczy wymaga niejakich poświęceń? Że dla dobra ogółu musimy sobie odmawiać pewnych spełnień?

– Mówi pan o zakazie poufałości przekraczających barierę pokoleniową?

– Nie, niekoniecznie. Ale jako wykładowcy, sprawujemy władzę. Mam więc raczej na myśli zakaz łączenia wynikających z tego relacji zależności z relacjami seksualnymi. Bo czuję, że w tym przypadku właśnie coś takiego się stało. A jeżeli nie zakaz, to najwyższą ostrożność.

– Znowu zaczynamy dreptać w kółko, panie przewodniczący – wtrąca Farodia Rassool. – Owszem, profesor Lurie mówi: jestem winny; ale kiedy usiłujemy dowiedzieć się szczegółów, nagle okazuje się, że nie przyznaje się do wykorzystania młodej kobiety, tylko do impulsu, któremu nie zdołał się oprzeć. Ani słowa o zadanym bólu ani o długiej historii wyzysku, której epizod stanowi ta afera. Twierdzę zatem, że dalsza dyskusja z profesorem Lurie byłaby jałowa. Musimy potraktować dosłownie jego oświadczenie i wydać stosowną do tego opinię. „Wykorzystać”: czekał, aż padnie to słowo. Wypowiedziane drżącym głosem, z poczuciem słuszności. Kiedy Farodia na niego patrzy, kogóż widzi, że nastraja to ją na taki gniewny ton? Rekina wśród bezbronnych rybek? A może ma inną wizję: potężnego, grubokościstego samca, który przygniata sobą dziewczynkę-dziecinkę, wielką łapą tłumiąc jej krzyki? Co za absurd! I nagle sobie przypomina: przecież wczoraj też mieli zebranie tu, w tym samym pokoju, a ona siedziała przed nimi – Melanie, która ledwie sięga mu do ramienia. Nierówne siły: jak może zaprzeczyć?

– W zasadzie zgadzam się z doktor Rassool – oznajmia wykładowczyni ze Szkoły Biznesu. – Jeśli profesor Lurie nie chce nic więcej dodać, powinniśmy chyba pomału zmierzać do tego, żeby wydać orzeczenie.

– Zanim to zrobimy, panie przewodniczący – mówi Swarts – chciałbym raz jeszcze zwrócić się do profesora Lurie z gorącą prośbą, żeby się zastanowił, czy wyobraża sobie jakiejkolwiek treści oświadczenie, pod którym gotów byłby się podpisać?

– Dlaczego? Czemu tak wam zależy, żebym się podpisał pod oświadczeniem?

– Bo pomogłoby nam to ostudzić atmosferę, która zrobiła się tymczasem bardzo gorąca. Chcieliśmy rozstrzygnąć ten przypadek z dala od reflektorów i kamer. Cóż, nie udało się. Sprawa wzbudziła wielkie zainteresowanie, nabrała podtekstów, nad którymi nie możemy zapanować. Wszystkie oczy zwrócone są na uniwersytet, wszyscy patrzą, jak sobie z nią poradzimy. Moim zdaniem, w pańskich słowach, David, słychać taki ton, jakby uważał pan, że dzieje się panu krzywda. Otóż mocno się mylisz. My, członkowie komisji, staramy się raczej wypracować kompromis, dzięki któremu będzie pan mógł zachować posadę. Właśnie dlatego pytam, czy nie wyobraża pan sobie oświadczenia, które byłoby dla pana do przyjęcia, a nam pozwoliłoby zalecić karę nieco łagodniejszą niż ta najsurowsza, czyli zwolnienie z naganą.

– Pyta pan, czy się ukorzę i poproszę o łaskę?

Swarts wzdycha.

– David, szydzenie z naszych starań nic panu nie pomoże. Niech się pan zgodzi przynajmniej na odroczenie, żeby miał pan czas przemyśleć swoje stanowisko.

– Co by miało zawierać takie oświadczenie?

– Przyznanie, że postąpił pan źle.

– Przecież już to przyznałem. Bez zahamowań. Tak, jestem winny zarzucanych mi czynów.

– Niech się pan z nami nie bawi w kotka i myszkę, David. Jest pewna różnica między przyznaniem się do winy a oświadczeniem, że źle pan postąpił. Proszę nie udawać, że pan nie rozumie.

– I to was usatysfakcjonuje? Jeśli przyznam, że źle postąpiłem?

– Nie – mówi Farodia Rassool. – To by było całkiem na opak. Najpierw profesor Lurie musi złożyć oświadczenie, a dopiero potem zdecydujemy, czy należy uznać je za okoliczność łagodzącą. Nie będziemy prowadzić wstępnych negocjacji na temat treści oświadczenia. Powinien sformułować je sam, własnymi słowami. Wtedy będziemy mogli stwierdzić, czy wypłynęło z jego serca.

– I ma pani tyle zaufania do własnego osądu, że podejmuje się odgadnąć to ze słów, którymi się posłużę? Odgadnąć, czy oświadczenie wypłynęło z mojego serca?

– Zobaczymy, jakiej postawie da pan wyraz. Zobaczymy, czy będzie to wyraz skruchy.

– Doskonale. Wobec Melanie Isaacs nadużyłem przywilejów wynikających z mojego stanowiska służbowego. Postąpiłem źle i teraz tego żałuję. Jest pani usatysfakcjonowana?

– Nie chodzi o moją satysfakcję, profesorze Lurie, tylko o to, czy pan jest usatysfakcjonowany. Czy deklaracja, którą pan złożył, odzwierciedla pańskie szczere uczucia?

Lurie kręci głową.

– Wypowiedziałem słowa, których pani żądała, a teraz chce pani czegoś więcej: żebym dowiódł ich szczerości. Po prostu groteska. Takie żądanie wykracza poza granice prawa. Mam już tego dość. Trzymajmy się lepiej suchych przepisów, tak jak na początku. Przyznaję się do winy. Do niczego ponadto nie dam się skłonić.

– Dobrze – mówi przewodniczący Mathabane. – Jeżeli nikt nie ma już pytań do profesora Lurie, podziękuję mu za przybycie i go pożegnam.

W pierwszej chwili go nie poznają. Zszedł już do połowy schodów i dopiero teraz słyszy okrzyk: To on! – a potem spieszny tupot. Doganiają go na samym dole; ktoś nawet chwyta go za marynarkę, zmuszając, żeby zwolnił kroku.

– Profesorze Lurie, możemy z panem minutę porozmawiać? – pada pytanie.

Lurie je ignoruje i dalej przedziera się przez zatłoczony hali. Ludzie odwracają się, żeby spojrzeć na wysokiego mężczyznę, który idzie szybkim krokiem, próbując wymknąć się prześladowcom.

Jakaś kobieta zastępuje mu drogę.

– Stop! – mówi.

Lurie odwraca twarz, wyciąga rękę przed siebie. Błysk flesza.

Obchodzi go wkoło dziewczyna z koralikami bursztynu wplecionymi w proste włosy, które zwisają jej po bokach twarzy. Uśmiecha się, ukazując równe, białe zęby.

– Możemy chwilę porozmawiać? – pyta.

– O czym?

Dziewczyna wysuwa ku niemu magnetofon. Lurie odpycha go.

– O tym, jak było – wyjaśnia ona.

– Co jak było?

Znowu błysk flesza.

– No, wie pan. Jak było na przesłuchaniu.

– Nie mam na ten temat żadnych komentarzy.

– A na jaki by pan miał?

– W ogóle niczego nie chcę komentować.

Zaczynają się wokół niego tłoczyć obiboki i ciekawscy. Jeśli chce się stąd wydostać, będzie musiał przecisnąć się między nimi.

– Żałuje pan? – pyta dziewczyna, przysuwając magnetofon. – Przykro panu z powodu tego, co pan zrobił?

– Nie. To było wzbogacające przeżycie.

Uśmiech nie znika z twarzy dziewczyny.

– Więc zrobiłby pan to samo jeszcze raz?

– Raczej nie będę miał okazji.

– A gdyby się jednak trafiła?

– Niepoważne pytanie.

Dziewczyna pragnie złowić jeszcze więcej słów i napchać nimi brzuch swojej maszynki, ale chwilowo nie ma pomysłu, jak skłonić Luriego do dalszych wywnętrzeń.

– Co on powiedział, że jakie to było przeżycie? – pyta ktoś sotto voce.

– Wzbogacające. Chichot.

– Spytaj go, czy przeprosił – woła ktoś inny do dziewczyny.

– Już pytałam.

Spowiedź, przeprosiny – skąd ten głód upokorzeń? Zapada cisza. Krążą wokół niego niczym myśliwi, którzy osaczyli dziwaczne zwierzę i nie wiedzą, jak je wykończyć.


Fotografia ukazuje się nazajutrz w studenckiej gazecie, z podpisem: „No i kto w końcu wyszedł na osła?” W kadrze Lurie z oczami wzniesionymi ku niebu po omacku wyciąga rękę w stronę obiektywu. Już sama ta poza wydaje się dostatecznie komiczna, ale tym, co czyni ze zdjęcia istną perłę, jest odwrócony kosz na śmieci, który trzyma mu nad głową uśmiechnięty od ucha do ucha młody człowiek. Zwodnicze właściwości perspektywy sprawiają, że Lurie wygląda, jakby paradował z koszem na głowie niby w oślej czapce. Jakie ma szansę w konfrontacji z takim wizerunkiem?

„Komisja nie ujawnia werdyktu” – obwieszcza nagłówek. „Komisja dyscyplinarna badająca sprawę o molestowanie i zachowanie niezgodne z etyką zawodową, jakie zarzuca się profesorowi Davidowi Luriemu z Wydziału Komunikacji Społecznej, nie ujawniła wczoraj swojego werdyktu. Przewodniczący Manas Mathabane powiedział tylko, że wyniki dochodzenia przekazano rektorowi, aby ten podjął stosowne kroki.

Tuż po przesłuchaniu Lurie (53 lata) wdał się w utarczkę słowną z członkiniami Stowarzyszenia Kobiety Przeciwko Gwałtowi i określił swoje przeżycia ze studentkami jako «wzbogacające». Początek całej aferze dały skargi, jakie przeciwko Luriemu – znawcy poezji romantycznej – złożyły studentki z grupy, z którą prowadził zajęcia.” W domu dzwoni telefon: to Mathabane.

– David, komisja przekazała swoją opinię rektorowi, a on polecił mi jeszcze jeden jedyny raz skontaktować się z panem. Gotów jest powstrzymać się od skrajnych posunięć, mówi, pod warunkiem, że sam pan wyda oświadczenie satysfakcjonujące i z naszego, i z pańskiego punktu widzenia.

– Manas, przecież już to przerabialiśmy. Ja…

– Chwileczkę. Proszę mnie wysłuchać do końca. Mam przed sobą szkic oświadczenia, które spełniłoby nasze wymagania. Jest całkiem krótkie. Mogę je panu przeczytać?

– Proszę.

Mathabane czyta: „Przyznaję bez zastrzeżeń, że w istotny sposób pogwałciłem prawa ludzkie powódki i nadużyłem władzy powierzonej mi przez Uczelnię. Szczerze przepraszam obie poszkodowane strony i gotów jestem ponieść każdą stosowną karę, jaka zostanie mi wymierzona.”

– „Każdą stosowną karę”: co to znaczy?

– O ile dobrze zrozumiałem, nie straci pan posady. Najprawdopodobniej zaproponują panu urlop. To, czy z czasem znów zacznie pan prowadzić zajęcia, będzie zależało od pana, a także od decyzji pańskiego dziekana i kierownika katedry.

– I tyle? To już cały układ?

– Tak przynajmniej zrozumiałem. Jeżeli podpisze się pan pod tym oświadczeniem, które będzie miało charakter prośby o łaskę, rektor chętnie tak właśnie je potraktuje.

– Tak, czyli jak?

– Jako przejaw skruchy.

– Manas, kwestię skruchy dokładnie przerobiliśmy wczoraj. Powiedziałem panu, co o tym sądzę. Odmawiam. Stawiłem się przed oficjalnie powołanym trybunałem, przed organem prawnym. I w obliczu tego świeckiego trybunału przyznałem się do winy, złożyłem całkowicie świecką deklarację. Powinna wystarczyć. Skrucha nie ma tu nic do rzeczy. Skrucha to coś z innego świata, z innej sfery dyskursu.

– Miesza pan dwie różne sprawy, David. Nikt panu nie każe odczuwać skruchy. To, co dzieje się w pańskiej duszy, dla nas jako członków komisji, którą nazywa pan świeckim trybunałem, pozostaje jedną wielką niewiadomą, ale my też przecież jesteśmy ludźmi, więc tego i owego może się domyślamy. Prosimy tylko, żeby pan złożył oświadczenie.

– Skłaniacie mnie do przeprosin, które mogą nie być szczere?

– Szczerość nie jest tu żadnym kryterium. Tę kwestię, jak już mówiłem, musi pan rozstrzygnąć we własnym sumieniu. Rzecz w tym, czy jest pan gotów publicznie przyznać się do błędu i podjąć pewne kroki, żeby go naprawić.

– Teraz to już naprawdę dzielimy włos na czworo. Oskarżyliście mnie, a ja przyznałem, że zarzuty są słuszne. Niczego poza tym ode mnie nie potrzebujecie.

– Nie. Chcemy czegoś więcej. Niedużo więcej, ale jednak trochę. Mam nadzieję, że zdobędzie się pan na to, żeby spełnić nasze życzenie.

– Przykro mi, nic z tego.

– David, nie mogę dłużej chronić pana przed panem samym. Mam już tego dość, podobnie jak reszta komisji. Chce pan trochę czasu do namysłu?

– Nie.

– Dobrze. W takim razie powiem tylko, że może się pan spodziewać wiadomości od rektora.


Odkąd postanowił odejść, mało co go zatrzymuje. Opróżnia lodówkę, zamyka dom na wszystkie spusty i już w południe jedzie autostradą. Postój w Oudtshoorn, wyjazd o pierwszym brzasku: późnym rankiem jest bliski celu – miasta Salem przy szosie z Grahamstown do Kenton, biegnącej przez Wschodni Przylądek. Niewielka farma jego córki mieści się na końcu krętej, bitej drogi, kilkanaście kilometrów za miastem: pięć hektarów ziemi, w większości zdatnej pod uprawę, pompa napędzana wiatrem, stajnie, przybudówki i długi, rozległy dom mieszkalny z werandą, pomalowany na żółto, pokryty dachem z cynkowanej blachy. Od frontu granicę wytycza druciany plot oraz kępy nasturcji i pelargonii; poza tym przed domem jest tylko piach i żwir. Na podjeździe stoi stary volkswagen kombi; Lurie parkuje swój samochód tuż za nim. Z cienia werandy wychodzi na słońce Lucy. Ojciec nie od razu ją poznaje. Od ostatniego spotkania minął rok, przez ten czas utyła. Biodra i piersi ma teraz (Lurie szuka najstosowniejszego słowa) obfite. Chodzi boso i wyraźnie to lubi; zbliża się z otwartymi rękami, żeby przywitać ojca, obejmuje go i całuje w policzek.

Jaka miła, myśli on, mocno ją ściskając; jakie miłe powitanie na końcu długiej podróży! Dom – duży, ciemny i nawet w samo południe chłodny – pochodzi z czasów licznych rodzin, kiedy goście zjeżdżali całymi wozami. Przed sześcioma laty Lucy wprowadziła się do niego jako członkini komuny, plemienia młodych ludzi, którzy sprzedawali w Grahamstown wyroby ze skóry i suszone na słońcu gliniane naczynia, a między zagonami kukurydzy hodowali marihuanę. Kiedy komuna się rozpadła, a niedobitki przeniosły się do New Bethesda, Lucy wraz ze swoją przyjaciółką Helen pozostała na farmie. Twierdziła, że pokochała to miejsce; chciała zagospodarować je, jak należy. Pomógł jej kupić farmę. A teraz zobaczył ją – kwiaciasta sukienka, bose stopy i tak dalej – w domu pełnym zapachu pieczonego chleba: z dziecka bawiącego się w gospodarowanie wyrosła solidna wieśniaczka, boervrou.

– Dam ci pokój Helen – mówi Lucy. – Rano zagląda tam słońce. Nie masz pojęcia, jakie chłodne są tej zimy poranki.

– A co u Helen? – pyta Lurie.

Helen – rosła kobieta o smutnym wyglądzie, głębokim głosie i złej cerze – jest starsza od jego córki. Nigdy nie potrafił zrozumieć, co Lucy w niej widzi; po cichu życzy sobie, żeby znalazła kogoś lepszego, albo żeby ją znalazł ktoś lepszy.

– Od kwietnia znowu mieszka w Johannesburgu. Jestem sama, tyle że mam pomocnika.

– Nic mi nie mówiłaś. Nie denerwujesz się, kiedy mieszkasz tak bez nikogo?

Lucy wzrusza ramionami.

– Są przecież psy. Wciąż jeszcze coś znaczą. Im więcej psów, tym skuteczniej odstraszają. A zresztą, gdyby ktoś rzeczywiście chciał się tu wedrzeć, nie wiem, czemu dwie osoby miałyby być w lepszej sytuacji niż jedna.

– Bardzo filozoficzne podejście.

– Owszem. Kiedy wszystko inne zawodzi, trzeba filozofować. – Ale masz chyba jakąś broń.

– Mam karabin. Pokażę ci. Kupiłam od sąsiada. Jeszcze ani razu z niego nie strzeliłam, ale go mam.

– Brawo. Uzbrojona filozofka. Pochwalam.

Psy i karabin; chleb w piecu i plony na zagonach. Ciekawe, że on i jej matka, dwoje mieszczuchów, intelektualistów, wydało na świat taki atawistyczny owoc, krzepką młodą osadniczkę. Ale może to wcale nie oni wydali ją na świat: może historia miała w tym większy udział. Lucy podaje mu herbatę, jest głodny: pochłania dwie wielkie pajdy chleba z dżemem z opuncji, też domowej roboty. Je, czując na sobie spojrzenie córki. Musi uważać: dla dziecka nie ma nic wstrętniejszego niż ciało któregoś z rodziców, widziane w akcji. Chociaż sama też ma niezbyt czyste paznokcie. Wiejski brud: pewnie zaszczytny, myśli Lurie.

Rozpakowuje walizkę w pokoju Helen. Szuflady są puste; w ogromnej starej szafie wisi tylko niebieski kombinezon. Widocznie Helen wyjechała na dłużej.

Lucy oprowadza go po obejściu. Przypomina mu, że trzeba oszczędzać wodę i uważać, co się wpuszcza do zbiornika fermentacyjnego. Lurie zna już tę lekcję, ale sumiennie słucha. Potem córka prowadzi go do psiarni. Podczas jego ostatniej wizyty był tylko jeden boks. Teraz jest ich pięć, solidnych, na betonowej podmurówce, z cynkowanymi prętami i rozpórkami, z grubej siatki, w cieniu młodych eukaliptusów. Psy żywo reagują na widok Lucy: dobermany, owczarki alzackie, bulteriery, rottweilery, psy na lwy.

– Same stróże – mówi Lucy. – Psy robocze, na krótkie terminy: dwa tygodnie, tydzień, czasem tylko na weekend. Wychuchane pieszczoszki zjawiają się raczej w czasie letnich wakacji.

– A koty? Kotów nie przyjmujesz?

– Nie śmiej się. Nimi też mam zamiar się zająć, tylko że to jeszcze wymaga pewnych przygotowań.

– Dalej trzymasz ten swój stragan na targu?

– Tak, w każdą sobotę rano. Zabiorę cię ze sobą.

Z tego żyje: z przechowalni psów, ze sprzedaży kwiatów, warzyw i owoców. Najprostszy sposób, jaki może być.

– A psom się nie nudzi? – Lurie wskazuje płową buldożkę, która leży sama w boksie, z łbem opartym na wyciągniętych łapach, ponuro patrzy na przechodzących i nawet wstać jej się nie chce.

– Katy? Jej państwo ją porzucili. Dali nogę. Od miesięcy zalegają z płaceniem. Sama nie wiem, co z nią zrobić. Pewnie spróbuję znaleźć dla niej jakiś dom. Dąsa się, ale poza tym to całkiem dobry pies. Codziennie wychodzi na spacer, żeby jej nie brakowało ruchu. Wyprowadzam ją ja sama albo Petrus. Zgodnie z umową.

– Petrus?

– Poznasz go. To mój nowy pomocnik. Od marca właściwie wspólnik. Niesamowity facet.

Spacerują wzdłuż tamy, a raczej błotnistego wału, przy którym beztrosko dryfuje kacza rodzina. Mijają pasiekę, a potem przechodzą przez ogród: klomby kwiatów i grządki zimowych warzyw – kalafiorów, kartofli, buraków ćwikłowych i liściowych, cebuli. Idą na skraj posiadłości obejrzeć pompę i zbiornik z wodą. Od dwóch lat deszcze sprzyjają, poziom wody się podniósł. Lucy ze swobodą o tym wszystkim opowiada. Nowa rasa farmerki z pogranicza. Dawniej bydło i kukurydza. Dziś psy i żonkile. Im bardziej wszystko się zmienia, tym bardziej trwa bez zmian. Historia się powtarza, chociaż w skromniejszej wersji. Może i historia czegoś się nauczyła.

Wracają wzdłuż wąskiego kanału nawadniającego. Bose stopy Lucy wczepiają się palcami w czerwoną ziemię, zostawiając wyraźne ślady. Mocna kobieta, zakorzeniona w swoim nowym życiu. Dobrze! Skoro właśnie ją po sobie pozostawił – tę córkę, tę kobietę – może się nie wstydzić.

– Nie musisz mnie zabawiać – mówi po powrocie do domu. – Przywiozłem ze sobą książki. Potrzebny mi tylko stół i krzesło.

– Masz coś konkretnego na warsztacie? – ostrożnie pyta Lucy. Jego praca nie należy do tematów, które często poruszają.

– Mam pewne plany. Chcę napisać coś o ostatnich latach Byrona. Nie książkę, przynajmniej nie taką, jak moje poprzednie. Raczej utwór sceniczny. Słowa i muzykę. Z postaciami, które będą rozmawiać i śpiewać.

– Nie wiedziałam, że masz jeszcze w tej dziedzinie jakieś ambicje.

– Pomyślałem, że sprawię sobie tę przyjemność. Ale tu chodzi o coś więcej. Człowiek chciałby zostawić jakiś ślad. Przynajmniej mężczyzna. Kobietom idzie to łatwiej.

– Niby dlaczego?

– Chcę powiedzieć, że łatwiej im jest wydać na świat coś, co będzie żyło własnym życiem.

– Czy ojcostwo zupełnie się nie liczy?

– Ojcostwo… nie mogę się oprzeć wrażeniu, że ojcostwo w porównaniu z macierzyństwem to dosyć abstrakcyjna sprawa. Ale poczekajmy, zobaczmy, co z tego wyjdzie. Gdyby coś rzeczywiście miało wyjść, ty pierwsza usłyszysz. Pierwsza i pewnie ostatnia.

– Muzykę też sam napiszesz?

– Głównie zapożyczę. Nie mam pod tym względem żadnych zahamowań. Z początku myślałem, że ten temat trzeba będzie zorkiestrować z przepychem. Powiedzmy, jak u Straussa. A to by przekraczało moje możliwości. Ale teraz skłaniam się w przeciwnym kierunku, w stronę bardzo skąpego akompaniamentu – skrzypce, wiolonczela, obój albo może fagot. Na razie to wszystko zresztą wyłącznie pomysły. Nie napisałem dotąd ani jednej nuty – zaprzątało mnie co innego. Musiałaś słyszeć o moich kłopotach.

– Roz wspomniała coś przez telefon.

– Nie będziemy teraz tego rozgrzebywali. Innym razem.

– Na zawsze odszedłeś z uczelni?

– Złożyłem rezygnację. Poproszono mnie, żebym ją złożył.

– Będzie ci brakowało uniwersytetu?

– Czy będzie mi brakowało? Nie wiem. Nienadzwyczajny był ze mnie wykładowca. Czułem, że mam coraz słabszy kontakt ze studentami. Nie chcieli słuchać tego, co miałem do powiedzenia. Więc może nie będzie mi brakowało. Może będę się cieszył nagłą wolnością.

W drzwiach stoi jakiś mężczyzna, wysoki, w niebieskim kombinezonie, kaloszach i wełnianej czapce.

– Wejdź, Petrus, poznaj mojego ojca – mówi Lucy. Petrus wyciera buty. Mężczyźni podają sobie ręce. Twarz pobrużdżona, wysmagana niepogodą, sprytne spojrzenie. Czterdzieści lat? Czterdzieści pięć? Petrus zwraca się w stronę Lucy.

– Płyn do oprysku – wyjaśnia. – Przyszłem po płyn do oprysku.

– Jest w aucie. Poczekaj tu, zaraz przyniosę. Lurie zostaje sam na sam z Petrusem.

– Więc to pan zajmuje się psami – mówi wreszcie, żeby jakoś wypełnić ciszę.

– Psami i ogrodem. Tak. – Petrus szeroko się uśmiecha. – Jestem ogrodnik i psiarz. – Chwilę się namyśla. – Psiarz – powtarza, delektując się tym słowem.

– Dopiero co przyjechałem z Kapsztadu. Czasem niepokoi mnie to, że córka mieszka tu tak zupełnie sama. To bardzo odludne miejsce.

– Tak – przyznaje Petrus. – Jest niebezpiecznie. – Milknie na moment. – W dzisiejszych czasach wszystko jest niebezpiecznie. Ale tutaj chyba nic nie grozi – kończy, znowu się uśmiechając. Lucy wraca z niedużą butelką.

– Znasz proporcje: łyżeczka na dziesięć litrów wody.

– Tak, znam. – Petrus wychodzi, pochylając się w niskich drzwiach.

– To chyba porządny człowiek – stwierdza Lurie.

– Ma głowę na karku.

– Mieszka na twojej ziemi?

– On i jego żona zajmują starą stajnię. Doprowadziłam tam prąd. Całkiem wygodnie im się mieszka. Petrus ma drugą żonę w Adelaide, i dzieci, niektóre już dorosłe. Czasem tam jeździ, żeby z nimi trochę pobyć. Lurie zostawia Lucy, która ma to i owo do zrobienia, i idzie przejść się aż do szosy biegnącej w stronę Kenton, jest chłodny zimowy dzień, słońce już się chowa za czerwonymi wzgórzami, upstrzonymi rzadką, wypełzłą trawą. Nędzny kraj, nędzna ziemia, myśli Lurie. Wyjałowiona. Zdatna tylko dla kóz. Czyżby Lucy naprawdę miała zamiar spędzić tu resztę życia? Oby to był tylko przejściowy etap. Mija go grupka dzieci wracających ze szkoły. Mówi im dzień dobry; odpowiadają powitaniem. Wiejskie obyczaje. Kapsztad zaczyna już odchodzić w przeszłość. Znienacka powraca wspomnienie dziewczyny: zgrabne małe piersi ze sterczącymi sutkami, gładki, płaski brzuch. Przenika go dreszcz pożądania. Cokolwiek to było, najwidoczniej jeszcze nie wygasło.

Wraca do domu i kończy rozpakowywanie. Już dawno nie mieszkał z kobietą. Będzie musiał się pilnować, dbać o porządek. „Obfita” to łaskawy epitet, jeśli idzie o Lucy. Wkrótce będzie po prostu gruba. Zapuściła się, jak to zazwyczaj bywa, kiedy człowiek przestaje uprawiać miłosne pole. Quest devenu ce front pali, ces cheveux blonds, sourcils voutes? Kolacja jest prosta: zupa z chlebem, a potem słodkie kartofle. Lurie na ogół ich nie lubi, ale Lucy tak je jakoś przyprawia skórką cytrynową, masłem i angielskim zielem, że robią się jadalne, więcej niż jadalne.

– Zostaniesz tu jakiś czas? – pyta dziewczyna.

– Tydzień? Powiedzmy, tydzień? Wytrzymasz ze mną aż tyle?

– Możesz zostać, ile chcesz. Boję się tylko, że się zanudzisz.

– Nie zanudzę się.

– A po tygodniu dokąd pojedziesz?

– Jeszcze nie wiem. Może po prostu na włóczęgę, długą włóczęgę.

– Ja w każdym razie zapraszam.

– To miło z twojej strony, moja droga, ale chciałbym, żebyśmy pozostali przyjaciółmi. A przewlekłe wizyty szkodzą przyjaźni.

– A gdybyśmy się umówili, że nie jesteś tu z wizytą, tylko korzystasz z ostoi? Zgodziłbyś się w niej zaszyć na bliżej nieokreślonych warunkach?

– Ostoja, czyli azyl? Bez przesady, Lucy. Nie jestem uchodźcą.

– Roz twierdzi, że zrobiła się wokół ciebie paskudna atmosfera.

– Sam to na siebie ściągnąłem. Zaproponowano mi kompromis, ale się nie zgodziłem.

– Jaki kompromis?

– Reedukację. Przebudowę osobowości. Kryptonim „psychoterapia”.

– Czyżbyś był taki doskonały, że odrobina psychoterapii jest dla ciebie nie do przyjęcia?

– Zanadto mi się kojarzy z maoistowskimi Chinami. Odszczekiwanie, samokrytyka, publiczne kajanie. Jestem staroświecki, wolałbym, żeby mnie po prostu postawili pod mur i rozstrzelali. Miałbym wszystko z głowy.

– Zaraz rozstrzelali? Za romans ze studentką? To trochę skrajne rozwiązanie, nie sądzisz, David? Przecież ciągle odchodzą jakieś takie romanse. A przynajmniej odchodziły za moich studenckich lat. Gdyby każda afera kończyła się procesem, wykładowcy zostaliby zdziesiątkowani.

Lurie wzrusza ramionami.

– Czasy są purytańskie. Sfera prywatna jest przedmiotem zainteresowania ogółu. Szacunkiem cieszą się niewyżyci. Niewyżyci i sentymentalni. Chcieli urządzić widowisko z biciem się w piersi, skruchą, w miarę możności – ze łzami. Po prostu spektakl telewizyjny. Nie poszedłem im na rękę.

Miał zamiar dodać: w gruncie rzeczy chcieli mnie poddać kastracji – ale te słowa nie przechodzą mu przez gardło, przynajmniej nie w obecności córki. Prawdę mówiąc, własna tyrada słyszana cudzymi uszami wydaje mu się nagle melodramatyczna i przesadna.

– Czyli każda strona uparła się przy swoim. Tak?

– Mniej więcej.

– Nie powinieneś być taki nieugięty, David. W nieugiętości nie ma nic bohaterskiego. Jest jeszcze czas, żebyś zmienił zdanie?

– Nie, zapadł ostateczny werdykt.

– Bez odwołania?

– Bez odwołania. Ja zresztą wcale się nie skarżę. Przyznawszy się do nikczemnych czynów, nie można w zamian oczekiwać powodzi współczucia. W każdym razie nie wtedy, kiedy już się przekroczyło pewien wiek. W pewnym wieku człowiek robi się po prostu nieapetyczny. I tyle. Trzeba zakasać rękawy i jakoś przeżyć resztę życia. Odsiedzieć wyrok.

– No to szkoda. Zostań tu, jak długo zechcesz. Na dowolnych zasadach.

Wcześnie idzie spać. W środku nocy budzi go gromadne ujadanie. Zwłaszcza jeden pies szczeka natrętnie, mechanicznie, nieustannie; inne dołączają do niego, cichną, ale zaraz potem znów zaczynają szczekać, nie chcąc uznać swojej porażki.

– Czy tak jest co noc? – zwraca się rano z pytaniem do Lucy.

– Człowiek z czasem się przyzwyczaja. Przykro mi.

Lurie kręci głową.


Zdążył już zapomnieć, jakie chłodne bywają zimowe ranki na wyżynach Wschodniego Przylądka. Nie przywiózł odpowiedniej garderoby: musi pożyczyć sweter od Lucy. Z rękami w kieszeniach przechadza się wśród grządek kwiatów. Szosą do Kenton niewidoczne auto przejeżdża z rykiem, który jeszcze chwilę po tym wisi w nieruchomym powietrzu. Wysoko w górze leci klucz gęsi. Co by tu zrobić z tym mnóstwem czasu?

– Masz ochotę się przejść? – słyszy za sobą głos Lucy.

Zabierają trzy psy: dwa młode dobermany, które Lucy trzyma na smyczy, i buldożkę, tę porzuconą. Suka kładzie uszy po sobie, usiłując się wypróżnić. Nic z tego.

– Ma problemy – stwierdza Lucy. – Muszę jej dać lekarstwo.

Suka dalej się wysila, wywiesza język i ukradkiem rozgląda się wokoło, jakby się wstydziła, że ktoś jej się przygląda. Schodzą z drogi między niskie krzewy, a potem idą przez rzadki las sosnowy.

– Ta historia z dziewczyną – mówi Lucy. – To było coś poważnego?

– Przecież Rosalind wszystko ci opowiedziała.

– Bez szczegółów.

– Ona pochodzi z tych okolic. Z George. Była w jednej z grup, z którymi miałem ćwiczenia. Zaledwie przeciętna studentka, ale bardzo ładna.

– Czy to było coś poważnego?

– Z pewnością miało poważne skutki.

– Ale teraz już skończone? Nie tęsknisz za nią?

Czy naprawdę skończone? A może wciąż jeszcze tęskni?

– Kontakty między nami ustały – mówi.

– Dlaczego cię zadenuncjowała?

– Nie powiedziała mi. Nie miałem okazji spytać. Znalazła się w trudnej sytuacji. Zastraszana przez chłopaka, kochanka czy eks-kochanka. Na zajęciach też była napięta atmosfera. A potem jej rodzice usłyszeli, co się święci, i zwalili się do Kapsztadu. Widocznie nie wytrzymała presji.

– A w dodatku byłeś jeszcze ty.

– Tak, jeszcze byłem ja. Chyba nie miała ze mną lekko.

Doszli do bramy z tablicą „SAPPI Industries – wstęp wzbroniony pod groźbą kary sądowej”. Zawracają.

– No cóż – mówi Lucy. – Zapłaciłeś za to wszystko. Może nie będzie tak znowu źle o tobie myślała, kiedy zacznie wspominać tę całą historię. Kobiety potrafią zdumiewająco łatwo wybaczać. Zapada milczenie. Czyżby Lucy, jego własne dziecko, próbowała go pouczać, jakie są kobiety?

– Przychodziło ci do głowy, żeby jeszcze raz się ożenić?

– Masz na myśli małżeństwo z kimś z mojego pokolenia? Nigdy nie byłem stworzony do małżeństwa, Lucy. Sama widziałaś.

– Tak. Ale…

– Ale co? Nie uchodzi pasożytować na dzieciach?

– Nie w tym rzecz. Tylko że w miarę upływu czasu będzie ci coraz trudniej, a nie coraz łatwiej.

Nigdy jeszcze nie rozmawiał z Lucy o swoim życiu intymnym. Nie idzie mu to łatwo. Ale jeśli nie z nią, to z kim porozmawia?

– Pamiętasz Blake’a? – pyta. – „Raczej zamordować niemowlę w kołysce, niż hołubić niewyżyte pragnienia”?

– Po co mi to cytujesz?

– Niewyżyte pragnienia potrafią objawiać się w równie wstrętnej postaci u starych, jak u młodych.

– Czyli?

– Od każdej kobiety, z którą byłem blisko, nauczyłem się czegoś o sobie. W tym sensie stałem się dzięki nim lepszym człowiekiem.

– Nie będziesz twierdził, mam nadzieję, że to działa w obie strony i ze twoje kobiety dzięki znajomości z tobą też stały się lepsze.

Rzuca jej ostre spojrzenie. Lucy uśmiecha się.

– To tylko żart – mówi.

Wracają asfaltową szosą. W miejscu, gdzie odchodzi od niej droga prowadząca na farmę Lucy, wisi malowany szyld, którego przedtem nie zauważył: CIĘTE KWIATY. CYKADY. I strzałka: l KM.

– Cykady? – pyta Lurie. – Myślałem, że nie wolno nimi handlować.

– Nie wolno wykopywać tych, które żyją w stanie dzikim. Ale ja hoduję je z jaj. Pokażę ci.

Idą dalej. Młode psy szarpią się na smyczach, suka wlecze się z tyłu i dyszy.

– A ty? Właśnie tego chcesz od życia? – Lurie macha ręką w stronę ogrodu, w stronę domu, którego dach iskrzy się w słońcu.

– To mi wystarczy – cicho odpowiada Lucy.

Jest sobota, dzień targowy. Lucy budzi go o piątej, zgodnie z umową, podając kawę. Grubo okutani dla ochrony przed zimnem idą do ogrodu, a tam już Petrus przy świetle lampy halogenowej ścina kwiaty. Lurie proponuje, że go zastąpi, ale niebawem palce mu grabieją i nie może wiązać kwiatów w pęki. Oddaje sznurek Petrusowi i odtąd już tylko owija i pakuje. Przed siódmą, kiedy świt dotyka wzgórz, a psy zaczynają niemrawo się ruszać, praca jest ukończona. Samochód załadowano skrzynkami kwiatów, workami kartofli, cebuli, kapusty. Lucy prowadzi, Petrus zostaje na miejscu. Ogrzewanie nie działa; usiłując coś dostrzec przez zaparowaną przednią szybę, Lucy skręca na szosę do Grahamstown. Lurie siedzi obok córki i je kanapki, które przygotowała. Kapie mu z nosa; ma nadzieję, że ona tego nie zauważa. A więc nowa przygoda. Córka, którą woził niegdyś do szkoły i na lekcje tańca klasycznego, do cyrku i na lodowisko, zabiera go na wycieczkę, pokazuje mu, jak wygląda życie, pokazuje mu ten inny, nieznany świat. Na Donkin Square dzierżawcy stoisk ustawiają już stoły na krzyżakach i wykładają towar. Pachnie przypalonym mięsem. Nad miastem wisi zimna mgła; ludzie zacierają ręce, tupią, klną. Panuje ostentacyjnie dobroduszna atmosfera, wobec której Lucy ku wielkiej uldze Luriego zachowuje dystans. Wygląda na to, że znaleźli się w rolniczej części targowiska. Na lewo od nich trzy Afrykanki sprzedają mleko, masę i masło, a także kości na zupę, trzymane w wiadrze przykrytym mokrą szmatką. Na prawo urzęduje stare małżeństwo Afrykanerów, z którymi Lucy wita się, mówiąc im Tanie Miems i Oom Koos, oraz mały, najwyżej dziesięcioletni pomocnik w kominiarce na głowie. Podobnie jak Lucy, mają do sprzedania kartofle i cebulę, a prócz tego dżemy w słoikach i inne przetwory, suszone owoce, paczkowaną herbatę buchu i tę z miodunki krzewiastej, różne zioła. Lucy przywiozła dwa składane stołki z płóciennymi siedzeniami. Ona i Lurie piją kawę z termosu, czekając na pierwszych klientów. Zaledwie przed dwoma tygodniami prowadził ćwiczenia, tłumacząc znudzonej młodzieży tego kraju, jaka jest różnica między „pić” a „wypić”, co znaczy „spalany”, a co „spalony”. Forma dokonana, oznaczająca czynność doprowadzoną do końca. Jakie to wszystko wydaje się teraz dalekie! Żyję, dożywam, żyłem. Kartofle Lucy leżą w wielkim koszu, wymyte do czysta. Te, które sprzedają Koos i Miems, upstrzone są grudkami ziemi. Przez kilka porannych godzin córka Luriego zgarnia prawie pięćset randów. Raz po raz ktoś kupuje od niej kwiaty; o jedenastej Lucy obniża ceny i pozbywa się reszty towaru. Przy straganie z mlekiem i mięsem też panuje ożywiony ruch; ale parze staruszków, którzy siedzą obok siebie jak drewniane figury, bez cienia uśmiechu na twarzach, idzie gorzej. Wiele klientek Lucy zna ją z imienia: są to przeważnie kobiety w średnim wieku, które odnoszą się do niej trochę zaborczo, jakby jej powodzenie było także ich powodzeniem. A ona za każdym razem dokonuje prezentacji:

– Proszę poznać mojego ojca. David Lurie, gość z Kapsztadu.

– Musi pan być dumny z córki, panie Lurie – mówią klientki.

– Tak, jestem ogromnie dumny – odpowiada.

– Bev prowadzi schronisko dla zwierząt – mówi Lucy po jednej z takich rozmów. – Czasem jej pomagam. Wracając, wstąpimy do niej, jeżeli nie masz nic przeciwko temu. Nie poczuł sympatii do Bev Shaw, przysadzistej, energicznej kobietki z czarnymi piegami, sztywnymi, krótko przystrzyżonymi włosami i głową wyrastającą jakby prosto z barków. Nie lubi kobiet, które nie starają się podobać. Nieraz już czuł tego rodzaju niechęć do przyjaciółek Lucy. Nie ma czym się chlubić: uprzedzenie, które zagnieździło się w jego umyśle, zapuściło korzenie. Umysł Luriego stał się przytułkiem dla starych myśli, gnuśnych, zubożałych, bez żadnego innego schronienia. Trzeba by je przepędzić, wyprzątnąć lokal do czysta. Ale jemu nie zależy, a może zależy mu nie dość.


Towarzystwo Opieki nad Zwierzętami, niegdyś aktywna instytucja dobroczynna w Grahamstown, musiało zaniechać działalności. Lecz w jego dawnym lokalu garstka wolontariuszy pod wodzą Bev Shaw dalej prowadzi klinikę. Lurie nie ma nic przeciwko miłośnikom zwierząt, z którymi Lucy związana jest od niepamiętnych czasów. Bez nich świat niewątpliwie byłby gorszy. Kiedy więc Bev Shaw otwiera drzwi kliniki, David robi dobrą minę do złej gry, chociaż budzi w nim odrazę buchający z wnętrza odór kociego moczu, psiego świerzbu i płynu dezynfekującego. Dom jest dokładnie taki, jak go sobie wyobrażał: śmieciarskie meble, pełno rozmaitych bibelotów (porcelanowe pastereczki, krowie dzwonki, zrobiona ze strusich piór miotełka do odganiania much), jazgot radia, szczebiot ptaków w klatkach, wszędzie pod nogami plączą się koty. Prócz Bev Shaw, jest i Bill Shaw: nie mniej od niej przysadzisty, popija herbatę, siedząc przy stole w kuchni; twarz ma czerwoną jak burak, włosy srebrzyste, a na sobie sweter z miękkim kołnierzem.

– Siadaj, siadaj, Dave – zaprasza. – Napij się herbaty, rozgość się.

Lurie wcześnie zaczął dzień, jest zmęczony, ostatnią rzeczą, na jaką miałby ochotę, jest gadanie o byle czym z tymi ludźmi. Rzuca Lucy znaczące spojrzenie.

– My tylko na chwilę, Bill – mówi dziewczyna. – Wezmę trochę lekarstw i lecimy.

Przez okno Lurie widzi podwórko za domem Shawów: z jabłonki spadają robaczywe owoce, panoszą się chwasty, w zagrodzie z arkuszy cynkowanej blachy, drewnianych tablic i starych opon kury drapią ziemię, a w kącie drzemie stworzenie osobliwie podobne do antylopy dujker.

– I co ty na to? – pyta Lucy, kiedy znów jadą autem.

– Nie chciałbym być nieuprzejmy. Trudno zaprzeczyć, że stanowią swoistą subkulturę. Nie mają dzieci?

– Nie, nie mają. Nie lekceważ Bev. Nie jest głupia. Robi niesłychanie wiele dobra. Od lat jeździ do D. Village, przedtem z ramienia Towarzystwa Opieki nad Zwierzętami, a teraz na własną rękę.

– Chyba z góry skazana jest na porażkę.

– Tak. Nie dostaje już żadnych dotacji. Na liście narodowych priorytetów nie ma miejsca dla zwierząt.

– Domyślam się, że jest zrozpaczona. Ty pewnie też.

– Tak. Nie. A zresztą, czy to ważne? Zwierzęta, którym pomaga, nie czują rozpaczy, tylko wielką ulgę.

– No to cudownie. Przykro mi, moje dziecko, po prostu nie bardzo potrafię się tym zainteresować. Twoja działalność, jej działalność jest godna podziwu, ale dla mnie dobroczyńcy zwierząt są trochę jak jacyś chrześcijanie. Wszyscy tacy radośni i pełni dobrych intencji, aż po pewnym czasie człowieka korci, żeby pójść w świat i odrobinę sobie pogwałcić i poplądrować. Albo kopnąć kota. Sam się sobie dziwi, że tak nagle wybuchnął. Przecież wcale nie jest w złym humorze, skądże znowu.

– Uważasz, że powinnam się zająć ważniejszymi sprawami – mówi Lucy. Wyjechali już na drogę; dziewczyna prowadzi, nie patrząc na niego. – Wydaje ci się, że skoro jestem twoją córką, powinnam robić z własnego życia lepszy użytek.

Lurie już kręci głową.

– Nie… nie… nie… – mamrocze.

– Uważasz, że powinnam malować martwe natury albo uczyć się rosyjskiego. Nie podoba ci się, że przyjaźnię się z takimi ludźmi, jak Bev i Bill Shaw, bo oni nie zachęcą mnie do wznioślejszego życia.

– To nieprawda, Lucy.

– Owszem, prawda. Oni rzeczywiście nie zachęcą mnie do wznioślejszego życia, bo wznioślejsze życie po prostu nie istnieje. Jedynym istniejącym życiem jest to, które dzielimy ze zwierzętami. Taki właśnie wzór próbują dać światu ludzie pokroju Bev. Taki właśnie wzór staram się naśladować. Podzielić się ze zwierzętami częścią naszego ludzkiego uprzywilejowania. Nie chcę odrodzić się po śmierci jako pies albo świnia i prowadzić takie życie, do jakiego pod naszą władzą zmuszone są psy czy świnie.

– Lucy, kochanie, nie złość się. Tak, masz rację, inne życie nie istnieje. A co do zwierząt, to oczywiście, bądźmy dla nich dobrzy. Ale nie zatracajmy poczucia proporcji. Należymy do innej sfery stworzeń niż zwierzęta. Niekoniecznie do wyższej, po prostu do innej. Więc jeśli już mamy być dla nich dobrzy, róbmy to ze zwykłej wielkoduszności, a nie z poczucia winy czy z obawy przed karą. Lucy nabiera w płuca powietrza. Wydaje się, że zaraz odpowie na ojcowskie kazanie, ale w końcu nic nie mówi. Zajeżdżają przed dom, milcząc.


Siedzi w pokoju od frontu i ogląda w telewizji mecz piłkarski. Wynik bezbramkowy – obie drużyny grają, jakby nie chciały wygrać. Sprawozdawca raz po raz przerzuca się z sotho na xhosa i z powrotem, a Lurie nie rozumie z tych języków ani słowa. Ścisza fonię, aż głos komentatora zamienia się w szept. Sobotnie popołudnie w Afryce Południowej: czas poświęcony mężczyznom i ich przyjemnościom. Lurie zapada w drzemkę. Kiedy się budzi, obok niego na kanapie siedzi Petrus z butelką piwa w ręku. Zanim usiadł, podkręcił dźwięk.

– Bushbucks – oświadcza. – To moja drużyna. Bushbucks przeciwko Sundowns.

Ci ostatni egzekwują rzut rożny. Zamieszanie pod bramką. Petrus jęczy i łapie się za głowę. Kiedy kurz się rozwiewa, bramkarz Bushbucksów leży na ziemi, przykrywając piersią piłkę.

– Dobry jest! Dobry! – mówi Petrus. – To dobry bramkarz. Muszą go zatrzymać w drużynie.

Mecz kończy się bez bramek. Petrus przełącza na inny kanał. Boks: dwóch małych ludzików, tak maleńkich, że ledwie sięgają sędziemu do piersi, okrąża się nawzajem, doskakuje, obrabia pięściami. Lurie wstaje i bez pośpiechu przechodzi do tylnej części domu. Lucy leży na swoim łóżku i czyta.

– Co czytasz? – pyta David. Ona spogląda na niego pytająco, a potem wyjmuje z uszu stopery. – Co czytasz? – powtarza jej ojciec, po czym dodaje: – Nie układa nam się, prawda? Mam wyjechać?

Lucy uśmiecha się i odkłada książkę na bok. Tajemnica Edwina Drooda: nie tego by się po niej spodziewał.

– Siadaj – mówi ona.

Lurie siada na łóżku i od niechcenia głaszcze ją po nagiej stopie. Zgrabna stopa, kształtna. Foremne kości, takie same jak u jej matki. Kobieta w kwiecie wieku, pociągająca mimo ciężkiej budowy i niekorzystnego ubioru.

– Z mojego punktu widzenia, David, układa nam się doskonale. Cieszę się, że tu jesteś. Musi po prostu minąć trochę czasu, zanim przystosujesz się do wiejskiego tempa. Kiedy znajdziesz sobie coś do roboty, nie będziesz już tak się nudził.

On z roztargnieniem kiwa głową. Pociągająca, myśli, a mimo to stracona dla mężczyzn. Powinien czuć się temu winny? A może tak czy owak sprawy potoczyłyby się tą właśnie koleją? Od dnia, gdy jego córka przyszła na świat, nie czuł do niej nic prócz najbardziej spontanicznej, najbardziej szczodrej miłości. Niemożliwe, żeby jej nie zauważyła. Czyżby ta miłość była dla niej nie do zniesienia? Okazała się ciężarem ponad siły? Przytłaczała ją? Czyżby Lucy dostrzegła w niej coś złowrogiego?

Próbuje sobie wyobrazić, co dziewczyna przeżywa ze swoimi kochankami, a one z nią. Nigdy za żadną myślą nie bał się podążyć aż do końca jej krętego szlaku, więc i teraz się nie boi. Czy spłodził kobietę namiętną? Z czego jego córka potrafi czerpać w sferze zmysłów, a z czego nie? Czy on i ona umieliby porozmawiać również i o tym? Lucy nigdy nie robiła ze swojego życia tajemnicy. Czemu mieliby nie być ze sobą szczerzy, zakreślać sobie nieprzekraczalne granice w czasach, gdy nikt inny ich nie zakreśla?

– Kiedy znajdę sobie coś do roboty, powiadasz – mówi, wracając z wewnętrznej podróży. – Co proponujesz?

– Mógłbyś pomóc przy psach. Na przykład krajać dla nich mięso. Zawsze miałam przed tym opory. No i jest jeszcze Petrus. Urządza się na własnej ziemi. Mógłbyś mu pomóc.

– Pomóc Petrusowi. To mi się podoba. Podoba mi się historyczna pikanteria tego pomysłu. Myślisz, że będzie mi płacił dniówkę?

– Spytaj go. Na pewno ci zapłaci. Parę miesięcy temu dostał zapomogę z Wydziału Spraw Rolnych. W sam raz tyle, żeby mógł kupić ode mnie hektar z kawałkiem. Nie mówiłam ci? Granica przechodzi przez tamę. Zbiornik jest wspólny. Działka między nim a płotem należy do Petrusa. Na wiosnę ocieli mu się krowa. Petrus ma dwie żony, a może żonę i dziewczynę. Jeżeli mądrze rozegrał sprawę, to ma szansę dostać drugą zapomogę na budowę domu. Mógłby wtedy wyprowadzić się ze stajni. Według standardów Wschodniego Przylądka jest zamożny. Powiedz, żeby ci płacił. Stać go. Nie jestem za to pewna, czy mnie samą jeszcze stać na pensję dla niego.

– Dobrze, zajmę się mięsem dla psów i zgłoszę się do Petrusa z łopatą. Co jeszcze?

– Możesz pomóc w klinice. Rozpaczliwie potrzeba im wolontariuszy.

– Czyli miałbym pomagać Bev Shaw.

– Tak.

– Nie sądzę, żebym mógł z nią się dogadać.

– Wcale nie musisz się z nią dogadywać. Wystarczy, że jej pomożesz. Ale nie licz na zapłatę. Będziesz musiał pracować z czystej dobroci serca.

– Mam wątpliwości, Lucy – Podejrzanie mi to brzmi: trochę jak propozycja pracy społecznej. Zadośćuczynienia za dawne niegodziwości.

– Możesz mi wierzyć, David, że zwierzęta z kliniki nie będą dociekać twoich motywów. Nie spytają cię o nie i będzie im wszystko jedno, co tobą powoduje.

– Dobrze, podejmę się. Pod warunkiem, że nie będę musiał przy okazji stać się kimś lepszym. Nie dojrzałem do tego, żeby dążyć do poprawy. Chcę dalej być sobą. Na tych warunkach zgadzam się. – Dłonią, którą wciąż trzyma na stopie córki, mocno ściska jej kostkę, – jasne? Lucy uśmiecha się do niego ze słodyczą: nie sposób inaczej tego nazwać.

– Czyli koniecznie chcesz dalej być zły. Szalony, zły, jeden z tych, których niebezpiecznie jest znać. Nikt nie zażąda, żebyś się zmienił, obiecuję.

Przekomarza się z nim tak samo, jak dawniej przekomarzała się jej matka. Po matce ma dowcip, może nawet ostrzejszy. Luriego zawsze pociągały dowcipne kobiety. Dowcipne i piękne. Mimo najlepszych chęci nie znalazł ani odrobiny dowcipu u Melani. Ale jaka za to była piękna. Znowu przeszywa go ten lubieżny dreszczyk. Czuje na sobie baczne spojrzenie Lucy. Widać nie zdołał ukryć tego dreszczu. Ciekawe. Wstaje i wychodzi na podwórko. Młodsze psy strasznie się cieszą na jego widok i zaczynają biegać w tę i z powrotem po swoich boksach, skomląc ochoczo. Ale stara buldożka ledwie się rusza.

Lurie wchodzi do jej boksu i zamyka za sobą drzwi. Suka podnosi łeb, spogląda na niego i znów kładzie głowę na łapach; ma stare, obwisłe sutki.

Lurie kuca i łaskocze ją za uszami.

– Zostawili nas, co? – mruczy.

Wyciąga się obok niej na gołym betonie. Nad sobą ma blady błękit nieba. W mięśniach czuje nagły luz.

I tak zastaje go Lucy. Widocznie zasnął: pierwsze, co stwierdza po przebudzeniu, to że weszła do boksu, niosąc kankę z wodą, a suka wstała i obwąchuje jej stopy.

– Zaprzyjaźniasz się? – pyta Lucy.

– Nie łatwo z nią się zaprzyjaźnić.

– Biedna stara Katy, jest w żałobie. Nikt jej nie chce, a ona o tym wie. O ironio, w całej tutejszej okolicy ma pewnie dzieci, które chętnie gościłyby ją u siebie. Niestety, nie mogą jej zaprosić. Same są tylko częścią umeblowania, systemu alarmowego. Robią nam ten zaszczyt, że traktują nas jak bogów, a my w zamian traktujemy je jak przedmioty. Wychodzą z boksu. Suka osuwa się na ziemię i zamyka oczy.

– Ojcowie Kościoła długo nad nimi debatowali i w końcu uznali, że zwierzęta nie mają dusz – zauważa Lurie. – Ich dusze są przykute do ciał i razem z ciałami umierają. Lucy wzrusza ramionami.

– Nie jestem pewna, czy sama mam duszę. Choćby mi się jakaś dusza ukazała, nie poznałabym, że to ona.

– Nieprawda. Jesteś duszą. Wszyscy jesteśmy duszami. Nawet jeszcze przed narodzeniem.

Córka jakoś dziwnie na niego patrzy.

– Co z nią zrobisz? – pyta Lurie.

– Z Katy? Pewnie zatrzymam ją na stałe, jeżeli nie będzie innego wyjścia.

– Nigdy nie usypiasz zwierząt?

– Nie. Bev je usypia. Nikt inny nie chce, więc się podjęła. Okropnie dużo ją to kosztuje. Nie doceniasz jej. To dużo ciekawsza osoba, niż ci się zdaje. Nawet według twoich własnych pojęć.

Według jego pojęć: co to właściwie są za pojęcia? Te, według których małe, kluchowate kobietki o brzydkich głosach zasługują na to, żeby traktować je jak powietrze? Lurie czuje nagły cień żalu: nad Katy, samiuteńką w swoim boksie; nad sobą, nad wszystkimi. Wzdycha głęboko, nie próbując stłumić tego westchnienia.

– Wybacz mi, Lucy – mówi.

– Wybaczyć ci? Niby co? – dziewczyna uśmiecha się lekko, z kpiną.

– Że byłem jednym z dwojga śmiertelników, których wyznaczono, żeby sprowadzili cię na świat, i nie okazałem się lepszym przewodnikiem. Ale zgoda, pomogę Bev Shaw. Pod warunkiem, że nie będę musiał mówić na nią „Bev”. Głupie imię. Dobre dla krowy. Kiedy mam zacząć?

– Zadzwonię do niej.


Tablica przed wejściem do kliniki oznajmia: Towarzystwo Opieki nad Zwierzętami, punkt 1529. Niżej wypisane były godziny przyjęć, ale zaklejono je taśmą. Przed drzwiami ludzie czekają w kolejce, niektórzy ze zwierzętami. Lurie ledwie zdążył wysiąść z auta, a już zewsząd otaczają go dzieci – jedne próbują wyżebrać trochę drobnych, inne po prostu patrzą. Przedziera się przez ciżbę i nagłą kakofonię: dwa psy warczą na siebie i kłapią zębami, a ich panowie usiłują je powstrzymać. W małej poczekalni o gołych ścianach panuje ścisk. Lurie musi przejść nad czyimiś nogami, żeby się dostać do środka.

– Pani Shaw? – pyta.

Jakaś stara kobieta skinieniem głowy wskazuje plastikową kotarę, zastępującą drzwi do gabinetu. Na krótkim sznurze trzyma kozła, który nerwowo łypie oczami w stronę psów, stukając kopytami po twardej podłodze. W gabinecie wisi ostry odór moczu. Bev Shaw pracuje przy niskim stole ze stalowym blatem. Przyświecając sobie cienką latarką, zagląda do gardła młodemu mieszańcowi, który wygląda jak krzyżówka szakala z psem na lwy. Na blacie klęczy bosy chłopczyk, najwidoczniej właściciel: przytrzymuje psi łeb, przyciskając go łokciem do własnych żeber, i usiłuje nie dopuścić, żeby zwierzę zamknęło pysk. Z gardzieli wydobywa się niski, bulgoczący warkot; potężne lędźwie prężą się. Lurie niezręcznie przyłącza się do tej szamotaniny: chwyta psa za zadnie łapy i ściska je razem, tak że pies musi usiąść.

– Dziękuję – mówi Bev Shaw. Twarz ma zarumienioną. – Zrobił mu się ropień od wklinowanego zęba. Nie mamy antybiotyków, więc… pilnuj, żeby się nie ruszał, boytjie!… więc możemy tylko przekłuć wrzód i liczyć, że się jakoś zagoi.

Dłubie w psim pysku lancetem. Pies jednym gwałtownym szarpnięciem wyrywa się Luriemu, nieomal wyrywa się z uścisku chłopca. Lurie chwyta zwierzę, które skrobie łapami, usiłując zeskoczyć ze stołu; na ułamek sekundy oczy Davida napotykają spojrzenie rozwścieczonych, przerażonych ślepiów.

– Na bok. O, właśnie tak – dyryguje Bev Shaw. Z uspokajającym pomrukiem wprawnie podcina psu łapy i układa go na boku. – Pasek – mówi. Lurie owija paskiem leżącego psa, a Bev zapina sprzączkę. – No dobrze. Niech pan pomyśli coś pocieszającego, coś mocnego. One potrafią wywęszyć ludzkie myśli.

Lurie pochyla się nad psem, przygniatając go całym swoim ciężarem. Ręką zawiniętą w starą szmatę dziecko znowu ostrożnie rozwiera zwierzęciu szczęki. Pies ze zgrozą przewraca ślepiami. Czują ludzkie myśli, co za bzdura!

– No, no! – mruczy Lurie. Bev Shaw znowu szturcha lancetem. Pies krztusi się, cały sztywnieje, a potem się rozluźnia.

– A teraz – mówi Bev – musimy pozwolić, żeby natura zrobiła swoje.

Rozpina sprzączkę i zwraca się do dziecka: brzmi to jak bardzo niepewna próba mówienia w języku xhosa. Pies już wstał i kuli się pod stołem. Na blacie zostały bryzgi krwi i śliny; Bev ściera je szmatą. Chłopiec łagodnie wyprowadza psa z gabinetu.

– Dziękuję, panie Lurie. Ma pan dobrą aurę. Czuję, że lubi pan zwierzęta.

– Czy lubię zwierzęta? Jadam je, więc widać je lubię, a przynajmniej niektóre ich części.

Bev ma na głowie masę drobnych kędziorków. Czy sama je zwija szczypcami? Mało prawdopodobne: musiałaby na to poświęcać kilka godzin dziennie. Pewnie same się kręcą. Nigdy nie widział z bliska takiej tessitury. Uszy Bev pokryte są czerwono-fioletowym filigranem żył. Nos też. Podbródek wyrasta prosto z piersi, jak u gołębia garłacza. Całość wybitnie niepowabna. Kobieta zastanawia się nad jego słowami, których ton chyba uszedł jej uwagi.

– Tak, w tym kraju jemy mnóstwo zwierząt – mówi. – Chyba niezbyt dobrze nam to robi. Nie bardzo wiem, jak im się z tego wytłumaczymy.

A po krótkiej pauzie pyta:

– Bierzemy się za następnego?

Wytłumaczymy? Kiedy? Na Sądzie Ostatecznym? Chętnie więcej by o tym usłyszał, ale teraz nie pora. Kozioł – dorodny, w siłę wieku – ledwie chodzi. Jedną połowę moszny ma żółto-fioletową, spuchniętą jak balon; z drugiej połowy została tylko bryła zakrzepłej krwi i brudu. Poszarpały go psy, wyjaśnia stara kobieta. Jest jednak pełen werwy, pogodny, bojowy. Bev Shaw go bada, a on tymczasem zwięźle strzela bobkami na podłogę. Jego pani stoi przy nim, trzymając go za rogi, i udaje, że udziela mu reprymendy. Bev Shaw dotyka moszny wacikiem. Kozioł wierzga.

– Mógłby pan spętać mu nogi? – pyta Bev, pokazując, jak to należy zrobić.

Lurie przywiązuje prawą zadnią nogę do prawej przedniej. Kozioł znowu próbuje wierzgnąć, ale się zatacza. Bev delikatnie przemywa ranę. Kozioł drży, beczy, wydając szkaradny dźwięk, niski i ochrypły.

Kiedy spod warstwy brudu wyłania się rana, Lurie widzi, że roi się w niej od białych robaków, wymachujących w powietrzu ślepymi głowami. Wzdryga się.

– Mucha plujka – stwierdza Bev Shaw. – Co najmniej od tygodnia. – Sznuruje usta. – Dawno temu trzeba było go przyprowadzić – mówi do kobiety.

– Tak – odpowiada tamta. – Psy przychodzą co noc. Bardzo, bardzo źle. Pięćset randów kosztuje taki chłop.

Bev Shaw prostuje się.

– Nie wiem, co tu możemy poradzić – mówi. – Mam za mało doświadczenia, żeby spróbować amputacji. Może zaczekać do czwartku, aż przyjdzie doktor Oosthuizen, ale stary cap w każdym razie wyjdzie z tego bezpłodny, a nie wiem, czy to po jej myśli. No i jeszcze antybiotyki. Czy gotowa jest na nie się wykosztować?

Znowu klęka obok kozła, pochyla głowę i własnymi włosami głaszcze go po gardle. Kozioł dygocze, ale stoi w miejscu. Bev daje znak staruszce, żeby puściła rogi. Tamta spełnia polecenie. Kozioł zastyga w bezruchu.

– No i co powiesz, przyjacielu? – szepcze Bev. – Co powiesz? Czy już dosyć?

Kozioł stoi i ani drgnie, jak zahipnotyzowany. Bev Shaw dalej głaszcze go głową. Wygląda, jakby sama też wpadła w trans. Wreszcie bierze się w garść i wstaje.

– Obawiam się, że jest już za późno – mówi do kobiety. – Nie potrafię go wyleczyć. Niech pani zaczeka do czwartku, aż przyjdzie lekarz, albo zostawi mi kozła. Mogę pomóc mu spokojnie usnąć. Pozwoli mi na to. Mam tak zrobić? Mam go tu zatrzymać?

Kobieta waha się, a potem kręci głową. Zaczyna ciągnąć kozła w stronę drzwi.

– Będzie go pani mogła potem sobie zabrać – dodaje Bev Shaw. – Ja mu tylko pomogę odejść, nic więcej.

Chociaż stara się panować nad głosem, Lurie słyszy w nim nutę porażki. Kozioł też słyszy ten ton: wierzga, usiłując zerwać pętający go sznur, miota się i staje dęba, a z tyłu dynda mu obleśna bania. Kobieta rozplątuje pęta i rzuca je pod ścianę. Oboje wychodzą.

– O czym tu właściwie była mowa?

Bev Shaw odwraca głowę, żeby ukryć twarz, i wydmuchuje nos.

– Nic takiego. Mam jeszcze wystarczający zapas letalu, żeby obsłużyć najcięższe przypadki, ale nie możemy niczego narzucać właścicielom. To ich zwierzę, wolą je zarżnąć po swojemu. Jaka szkoda! Taki porządny stary cap, dzielny, uczciwy i pewny siebie!

Letal: nazwa leku? Luriemu bez trudu mieści się w głowie, że firmy farmaceutyczne mogą wpaść na taki pomysł. Nagła ciemność, jak wody Lety.

– On może rozumieć więcej, niż się pani zdaje – mówi. Ku własnemu zaskoczeniu próbuje ją pocieszyć. – Może już to zawczasu przeżył. Urodził się, rzec by można, z gotowym przeczuciem. Jesteśmy przecież w Afryce. Kozy żyją tu od zarania czasów. Nie trzeba im mówić, do czego służy stal i ogień. Wiedzą, w jakiej postaci śmierć nawiedza kozę. Od urodzenia są przygotowane.

– Tak pan sądzi? – pyta Bev. – Bo ja nie jestem pewna. Myślę, że nikt, nikt z nas nie jest gotów na śmierć, jeżeli nie ma go kto odprowadzić.

Wszystko zaczyna się układać w spójną całość. Luriemu pomału świta, jakiego mianowicie zadania podjęła się ta mała, brzydka kobiecina. Ten ponury budynek to nie lecznica – Bev jest zbyt wielką dyletantką, żeby mogła nieść skuteczną pomoc – tylko wrota ostatniej ucieczki. Lurie przypomina sobie historię… zaraz, zaraz, o kim to właściwie? Czy to święty Hubert udzielił schronienia jeleniowi, który z tętentem kopyt wbiegł do jego kaplicy, zdyszany i spłoszony, uciekając przed myśliwskimi psami? Bev Shaw nie gra roli weterynarza, lecz kapłanki: z głową napchaną frazesami Ery Wodnika podejmuje absurdalne wysiłki, żeby ulżyć niedoli afrykańskich zwierząt. Lucy myślała, że jej przyjaciółka wyda się Luriemu interesująca. Ale Lucy się myli. „Zainteresowanie” to nie jest w tym przypadku właściwe słowo.

Całe popołudnie spędza w gabinecie, pomagając, na ile potrafi. Obsłużywszy ostatnich pacjentów, Bev Shaw oprowadza go po podwórku. W awiarium siedzi tylko młody rybołów ze skrzydłem wziętym w łupki, poza tym wyłącznie psy: nie te zadbane, rasowe, które trzyma Lucy, lecz sfora wychudzonych kundli: tłoczą się w dwóch boksach, przepełnionych do granic możliwości, szczekając, ujadając, skomląc, skacząc z podniecenia. Lurie pomaga kobiecie nasypać suchego pokarmu i nalać wody do koryt. Opróżniają dwa dziesięciokilogramowe worki.

– Jak pani za to płaci? – pyta.

– Kupujemy hurtem. Czasem urządzamy kwestę. Dostajemy darowizny. Prowadzimy darmowy punkt sterylizacji i mamy za to stały zasiłek z publicznych pieniędzy.

– A kto sterylizuje?

– Doktor Oosthuizen, nasz weterynarz. Ale przychodzi tylko na jedno popołudnie tygodniowo.

Lurie patrzy, jak psy jedzą. Dziwi się, że tak mało walczą między sobą. Małe i słabe trzymają się na uboczu, pogodzone z losem, czekając na swoją kolej.

– Cały kłopot w tym, że jest ich po prostu za dużo – mówi Bev Shaw. – One tego oczywiście nie rozumieją, a my nie mamy jak im wytłumaczyć. Jest ich za dużo według naszych pojęć, a nie według ich własnych. Gdyby im zostawić swobodę, mnożyłyby się bez końca, aż zabrakłoby miejsca na ziemi. Dla nich mieć liczne potomstwo to nic złego. Im liczniejsze, tym jest weselej. Koty są tego samego zdania.

– I szczury.

– Tak, szczury też. A propos: po powrocie do domu proszę sprawdzić, czy nie złapał pan pcheł.

Jeden z psów, najedzony do syta, z błyskiem dobrobytu w oczach, obwąchuje przez siatkę palce Luriego, a potem je oblizuje.

– Psy to wielcy egalitaryści, prawda? – mówi mężczyzna. – Najmniejszego rozwarstwienia. Żaden nie jest aż taki znowu wyniosły i potężny, żeby nie mógł obwąchać cudzego tyłka. – Kuca, pozwalając, aby pies obwąchał mu twarz, niuchnął oddech. Wydaje mu się, że zwierzęciu inteligentnie patrzy z oczu, chociaż w rzeczywistości wcale pewnie inteligencją nie grzeszy. – Czy wszystkie umrą?

– Te, których nikt nie zechce. Uśpimy je.

– I to pani je usypia.

– Tak.

– I nie wzbrania się pani?

– Bardzo. Strasznie. Sama bym nie chciała, żeby uśpił mnie ktoś, kto by się nie wzbraniał. A pan by chciał?

Lurie milczy.

– Wie pani, dlaczego córka mnie tu przysłała? – pyta po chwili.

– Wspomniała mi, że ma pan kłopoty.

– Więcej niż kłopoty. Można by pewnie powiedzieć, że się zhańbiłem.

Uważnie przygląda się kobiecie. Ma wrażenie, że poczuła się niezręcznie; ale może tylko tak mu się zdaje.

– I teraz, kiedy już pani to wie, dalej uważa pani, że mogę się przydać? – pyta.

– Jeżeli jest pan gotów… – Bev rozkłada ręce, składa je i znowu rozkłada. Nie wie, co powiedzieć, a on nie przychodzi jej z pomocą.

Dotychczas bywał u córki tylko z krótkimi wizytami. Teraz dzieli z nią dom, życie. Musi się pilnować, żeby chyłkiem nie powróciły stare nawyki, rodzicielskie odruchy: wkładanie papieru toaletowego na wałek w łazience, gaszenie świateł, spędzanie kota z kanapy. Ćwicz, zanim nadejdzie starość, przykazuje sobie. Ćwicz przystosowanie. Ćwicz, przyda ci się w domu starców. Udaje, że jest zmęczony, i po kolacji wycofuje się do swojego pokoju; dobiegają go tam stłumione odgłosy własnego życia Lucy: otwieranie i zamykanie szuflad, radio, szmer rozmowy telefonicznej. Czy dzwoni do Johannesburga, rozmawia z Helen? Czy jego obecność nie pozwala tym dwóm kobietom zejść się z powrotem? Czy ośmieliłyby się położyć razem do łóżka, póki on jest w domu? A gdyby nocą łóżko zaskrzypiało, czy byłyby zakłopotane? Na tyle zakłopotane, żeby przestać? Ale jakie on ma w ogóle pojęcie o tym, co kobieta robi z kobietą? Może im skrzypienie łóżka nie jest do niczego potrzebne. I co on wie o tych akurat dwóch kobietach – o Lucy i Helen? Może sypiają ze sobą ot tak, jak dzieci, tuląc się do siebie, dotykając, chichocząc, raz jeszcze przeżywając dziewczęce lata – raczej siostry niż kochanki. Razem w łóżku, razem w wannie, razem pieką pierniczki, nawzajem przymierzają swoje ubrania. Miłość safijska: wymówka, żeby się utuczyć. Prawdę rzekłszy, wcale nie lubi wyobrażać sobie córki w namiętnym uścisku z inną kobietą, i to w dodatku nieładną. Lecz czy byłby szczęśliwszy, gdyby miała kochanka? Czego właściwie dla niej pragnie? Na pewno nie tego, żeby na zawsze pozostała dzieckiem, wiecznie niewinnym, wieczną córeczką tatusia. Ale jest przecież ojcem, taka już jego dola, a w miarę, jak ojciec się starzeje, coraz bardziej zwraca się – trudna rada – ku córce. Staje się ona jego drugim zbawieniem, oblubienicą jego odrodzonej młodości. Nic dziwnego, że w baśniach królowe próbują zaszczuć własne córki na śmierć! Wzdycha. Biedna Lucy! Biedne córki! Co za los, co za brzemię! To samo synowie – oni też muszą mieć swoje strapienia, chociaż o tym akurat mniej mu wiadomo. Gdyby tak mógł zasnąć. Ale jest zziębnięty i ani trochę nie chce mu się spać. Wstaje, zarzuca na ramiona kurtkę i wraca do łóżka. Czyta listy Byrona z roku 1820. Otyły, podtatusiały trzydziestodwulatek mieszka w Rawennie z małżeństwem Guicciolich: z Teresą, swoją kontentą, krótkonogą kochanką, i jej ugrzecznionym, nieżyczliwym mężem. Letnie upały, herbata pita późnym popołudniem, prowincjonalne plotki, ledwie skrywane ziewanie. „Kobiety siedzą kręgiem, a mężczyźni grają w tego koszmarnego faraona”, pisze Byron. Cudzołóstwo pozwala na nowo odkryć całą nudę małżeństwa. „Trzydziestka zawsze wydawała mi się nieprzekraczalną granicą, za którą nie sposób naprawdę żarliwie rozkoszować się namiętnościami.” Znowu wzdycha. Jak krótko trwa lato, zanim nadejdzie jesień, a potem zima! Czyta, chociaż minęła już północ, ale sen i tak nie przychodzi.


Środa. Lurie wstaje wcześnie, ale Lucy i tak jest już na nogach. Zastaje ją w chwili, gdy dziewczyna przygląda się dzikim gęsiom pływającym po zbiorniku.

– Ależ one są piękne – mówi Lucy. – Wracają tu co roku. Zawsze ta sama trójka. Cieszę się, że mnie odwiedzają. Że właśnie mnie wybrały.

Trójka. Byłoby to jakieś rozwiązanie. On, Lucy i Melanie. Albo on, Melanie i Soraya. Jedzą razem śniadanie, a potem idą z dwoma dobermanami na spacer.

– Myślisz, że mógłbyś tu na stałe zamieszkać? W tej części świata? – znienacka pyta Lucy.

– A bo co? Potrzebny ci nowy psiarz?

– Nie, ja nie o tym. Z pewnością mógłbyś dostać pracę na Uniwersytecie Rhodesa. Musisz przecież tam mieć jakieś koneksje. Albo w Port Elizabeth.

– Nie sądzę, Lucy. Popyt na mnie się skończył. Skandal będzie się za mną wlókł, nie odczepię się od niego. Nie, gdybym szukał pracy, musiałaby to być jakaś mało widoczna posadka: buchalter, jeżeli w ogóle jeszcze istnieją buchalterzy, albo psiarczyk.

– Ale jeżeli nie chcesz, żeby ludzie rozdmuchiwali ten skandal, czy nie powinieneś się bronić? Przecież jeżeli uciekniesz, plotki będą się tylko mnożyć, prawda?

W dzieciństwie Lucy zachowywała się cicho i skromnie – obserwowała ojca, ale nigdy, o ile mu wiadomo, go nie osądzała. A teraz, w połowie drogi między dwudziestką a trzydziestką, zaczęła zaznaczać swoją odrębność. Psy, ogród, książki o astrologii, bezpłciowe ubrania: w każdym z tych rekwizytów Lurie dostrzega deklarację niezależności, przemyślaną, zamierzoną. Podobnie jak w tym, że odwróciła się od mężczyzn. Układa sobie życie po swojemu. Wyłania się z cienia, jaki dotąd rzucał ojciec. Dobrze! To mu się podoba!

– Tak to widzisz? – pyta. – Wydaje ci się, że uciekam z miejsca zbrodni?

– W każdym razie wycofałeś się. Praktycznie rzecz biorąc, co za różnica?

– Nie rozumiesz najważniejszego, kochanie. Sprawa, o którą chcesz, żebym walczył, jest już nie do wygrania. Basta. Nie w naszych czasach. Gdybym próbował zabrać w niej głos, nikt by mnie nie wysłuchał.

– Nieprawda. Nawet jeżeli jesteś, jak twierdzisz, moralnym dinozaurem, ludzie są ciekawi, co taki dinozaur ma do powiedzenia. Przynajmniej ja jestem ciekawa. Jaką to sprawę chcesz przedłożyć? Posłuchajmy.

Lurie waha się. Czyżby naprawdę chciała, żeby znowu obnażył przed nią jakąś intymną stronę samego siebie?

– Podstawą mojej obrony jest prawo do pożądania – mówi w końcu. – Powołuję się na boga, którego moc każe drżeć nawet najmniejszym ptaszkom.

Widzi siebie w mieszkaniu dziewczyny, w sypialni: na dworze leje, stojący w kącie grzejnik zalatuje parafiną, a on klęczy nad Melanie i ściąga z niej ubranie, ściąga bluzkę z jej rąk, opadających bezwładnie jak ręce nieboszczyka. Służyłem Erosowi: tak właśnie chciałby powiedzieć, ale czy się ośmieli? Za moim pośrednictwem działał bóg. Co za próżność! A jednak nie kłamstwo, niezupełnie. W całej tej nieszczęsnej aferze była pewna wielkoduszność, która ze wszystkich sił starała się rozkwitnąć. Gdyby tylko wiedział, że potrwa to tak krótko! Próbuje od innej strony, tym razem wolniej.

– Kiedy byłaś mała, kiedy mieszkaliśmy jeszcze w Kenilworth, nasi sąsiedzi mieli psa, goldena. Nie wiem, czy pamiętasz.

– Mgliście.

– Za każdym razem, kiedy w okolicy pojawiała się suka, pies podniecał się i przestawał słuchać swoich państwa, a oni z regularnością godną samego Pawłowa bili go. Powtarzało się to, aż w końcu biedak już zupełnie nie wiedział, co ma robić. Ledwo zwęszył sukę, zaczynał uganiać się po ogrodzie, z uszami położonymi po sobie, z podwiniętym ogonem. Skomlał i szukał, gdzie by się schować. Przerywa.

– Nie rozumiem, co ma z tego niby wynikać – mówi Lucy. No bo rzeczywiście, co z tego wynika?

– Całe to widowisko miało w sobie coś tak nikczemnego, że doprowadzało mnie do rozpaczy. Moim zdaniem psa można ukarać za konkretne wykroczenie, na przykład jeżeli pogryzie kapeć. Sam pies uzna taką karę za sprawiedliwą – pogryzł kapeć, więc dostał lanie. Ale z żądzą sprawa ma się zupełnie inaczej. Żadne zwierzę nie dopatrzy się sprawiedliwości w karze wymierzonej za to, że posłuchało własnego instynktu.

– Czyli samcom trzeba pozwolić, żeby podążali za swoimi instynktami bez żadnych ograniczeń? Czy taki stąd płynie morał?

– Nie, nie taki. A nikczemność widowiska z Kenilworth polegała na tym, że nieszczęsny pies znienawidził w końcu własną naturę. Odtąd bicie stało się niepotrzebne. Gotów był sam się ukarać. W tym momencie lepiej byłoby go zastrzelić.

– Albo wysterylizować.

– Może. Ale w najskrytszej głębi duszy myślę, że wolałby dostać kulę. Kto wie, czy nie wolałby śmierci od tych dwóch wariantów życia, które mu dano do wyboru: albo zaprze się własnej natury, albo spędzi resztę swoich dni, człapiąc po salonie, wzdychając, obwąchując kota i obrastając sadłem.

– Zawsze tak to odczuwałeś, David?

– Nie, nie zawsze. Zdarzało mi się czuć coś wręcz przeciwnego – że żądza to brzemię, bez którego świetnie moglibyśmy się obejść.

– Szczerze mówiąc – oświadcza Lucy – byłabym skłonna zgodzić się z tym poglądem.

Lurie czeka na dalszy ciąg, ten jednak nie następuje.

– Tak czy owak – mówi za to Lucy – wracając do tematu, relegowano cię, no i święty spokój. Twoi koledzy znów mogą swobodnie oddychać, a kozioł ofiarny tuła się po pustyni. Stwierdzenie? Pytanie? Czy Lucy naprawdę uważa, że on jest po prostu kozłem ofiarnym?

– To chyba nie najlepsze porównanie – ostrożnie odpowiada Lurie. – Wyganianie kozłów skutkowało, póki stała za nim potęga religii. Kozła obarczano grzechami całego miasta i wypędzano, a miasto było odtąd oczyszczone. Sposób działał, bo wszyscy wiedzieli, jak ten rytuał interpretować, wszyscy łącznie z bogami. A potem bogowie wymarli i nagle trzeba było oczyścić miasto bez boskiej pomocy. Okazało się, że potrzebne są prawdziwe czyny, a nie symbole. Narodził się cenzor, w rzymskim tego słowa znaczeniu. Hasłem dnia stała się czujność: czujny nadzór wszystkich nad wszystkimi. Odtąd zamiast oczyszczenia stosowano czystkę.

Zaczyna go ponosić; wpadł w ton wykładu.

– W każdym razie – podsumowuje – cóż to takiego robię na pustyni, pożegnawszy się z miastem? Jestem psim felczerem.

Prawą ręką kobiety, która specjalizuje się w sterylizacji i eutanazji. Lucy śmieje się.

– Bev? – mówi. – Wydaje cię się, że Bev jest częścią aparatu represji? Przecież ona patrzy na ciebie z nabożnym lękiem! Jesteś profesorem. Nigdy w życiu nie znała staroświeckiego profesora. Boi się przy tobie odezwać, bo jeszcze narobi błędów gramatycznych.

Ścieżką w ich stronę idą trzej mężczyźni, a może dwóch mężczyzn i chłopiec. Idą szybko, wyciągając nogi, jak to wieśniacy Pies u boku Lucy zwalnia kroku, jeży sierść.

– Mamy powody do niepokoju? – pyta szeptem Lurie.

– Nie wiem.

Lucy skraca dobermanom smycze. Mężczyźni są tuż, tuż. Skinienie głową, parę słów powitania i już poszli dalej.

– Co to za jedni? – pyta Lurie.

– Nigdy ich na oczy nie widziałam.

Dochodzą do granicy plantacji i zawracają. Trzech nieznajomych nigdzie nie widać. Zbliżając się do domu, słyszą ujadanie psów w boksach. Lucy przyspiesza kroku.

Tamci trzej czekają na nich przed domem – mężczyźni w pewnym oddaleniu, a chłopak przy boksach: syczy na psy i wykonuje raptowne, groźne gesty. Rozwścieczone zwierzęta szczekają i klapią zębami. Pies idący obok Lucy usiłuje zerwać się ze smyczy. Nawet stara buldożka, którą Lurie mniej czy bardziej przygarnął, cicho warczy.

– Petrus! – woła Lucy. Ale po Petrusie nie ma śladu. – Odejdź od psów! – woła dziewczyna. – Hamba!

Chłopak bez pośpiechu odchodzi i dołącza do mężczyzn. Ma płaską twarz bez wyrazu i świńskie oczka; ubrany jest w kwiaciastą koszulę, workowate spodnie i żółty słomkowy kapelusik. Obaj mężczyźni mają na sobie robocze kombinezony. Ten wyższy jest przystojny, uderzająco przystojny: wysokie czoło, rzeźbione policzki, szerokie, rozdęte nozdrza. Nadejście Lucy uspokaja psy. Dziewczyna otwiera trzeci boks i wpuszcza do niego dobermany. Odważny gest, myśli Lurie; tylko czy aby rozsądny?

– Czego chcecie? – pyta Lucy, zwracając się do mężczyzn.

– Musimy zatelefonować – mówi młody.

– Dlaczego musicie zatelefonować?

– Jego siostra – odpowiada chłopak, niewyraźnym gestem wskazując za siebie – ma ciężki wypadek.

– Wypadek?

– Tak, bardzo ciężki.

– A co to za wypadek?

– Dziecko.

– Jego siostra rodzi dziecko?

– Tak.

– Skąd jesteście?

– Z Erasmuskraal.

Lucy i jej ojciec porozumiewają się spojrzeniem. Erasmuskraal, mała osada na terenie należącym do spółki leśnej, bez prądu ani telefonu. Historyjka brzmi wiarygodnie.

– A dlaczego nie zadzwoniliście z biura spółki?

– Nikt tam nie jest.

– Zostań na dworze – szepcze Lucy do ojca, po czym pyta chłopaka:

– Który z was chce zatelefonować?

Chłopak wskazuje wysokiego, przystojnego.

– Wejdź – mówi Lucy. Otwiera kluczem kuchenne drzwi i wchodzi, a za nią wysoki mężczyzna. Po chwili drugi przepycha się, ocierając się o Luriego, i też wchodzi do domu.

Coś tu jest nie tak, Lurie natychmiast to wyczuwa.

– Lucy, wracaj! – woła, wahając się, czy wejść za nią, czy czekać przed domem, bo tu przynajmniej może mieć chłopca na oku.

Z domu odpowiada mu cisza.

– Lucy! – znowu woła Lurie i już ma wejść, kiedy rozlega się stukot zamykanej od wewnątrz zasuwy.

– Petrus! – krzyczy Lurie, ile ma sił w płucach.

Chłopak obraca się na pięcie i pędzi do drzwi frontowych. Lurie wypuszcza z ręki smycz.

– Bierz go! – woła. Buldożka ociężałym kłusem goni chłopca. Przed domem Lunę ich dogania. Chłopak znalazł gdzieś tyczkę od fasoli i trzyma buldożkę w szachu.

– Szuu…szuu… szuu…! – dyszy, dźgając tyczką powietrze. Suka próbuje go zajść to z lewej, to z prawej, cicho warcząc.

Lurie zostawia ich i biegnie z powrotem do drzwi kuchennych. Dolna połowa nie jest zaryglowana: wystarcza kilka mocnych kopnięć, żeby się otworzyła. David na czworakach wpełza do kuchni. Dostaje cios w czubek głowy. Ma jeszcze czas pomyśleć: Skoro nie straciłem przytomności, to nic mi nie jest; ale zaraz wiotczeją mu ręce i nogi, po czym osuwa się bezwładnie. Czuje, że ktoś wlecze go po podłodze. Urywa mu się film. Leży twarzą do ziemi na zimnych kaflach. Próbuje wstać, ale jakoś nie bardzo może ruszyć nogami. Znowu zamyka oczy.


Jest w toalecie, w domu Lucy Wstaje, kręci mu się w głowie. Drzwi zamknięte, klucz znikł. Siada na zamkniętej klapie sedesu i usiłuje się pozbierać. W domu cisza; psy szczekają, ale raczej z poczucia obowiązku niż z wściekłości.

– Lucy! – krzyczy ochryple. – Lucy! – woła, tym razem głośniej. Próbuje kopnąć drzwi, ale jeszcze nie doszedł do siebie, nie ma zresztą miejsca, żeby się zamachnąć, a drzwi są stare i solidne. A więc nastał w końcu dzień próby. Nadszedł bez ostrzeżenia, bez fanfar, a Lurie znalazł się w samym jądrze konfliktu. Serce tak mu łomocze, jakby po swojemu, bezrozumnie wiedziało, co się dzieje. Jak przejdą tę próbę, on i serce? Jego córka jest w rękach intruzów. Jeszcze minuta, jeszcze godzina i będzie za późno; cokolwiek jej teraz robią, zostanie wyryte w kamieniu i wrośnie w przeszłość. Ale teraz nie jest za późno. Lurie musi coś zrobić właśnie teraz. Chociaż wytęża słuch, nie słyszy ani szmeru. Lecz gdyby jego dziecko wołało, choćby całkiem bezgłośnie, przecież by usłyszał! Wali w drzwi.

– Lucy! – woła. – Lucy! Powiedz coś do mnie!

Drzwi otwierają się i uderzają go, aż traci równowagę. Stoi przed nim drugi mężczyzna, ten niższy, trzymając za szyjkę pustą litrową butelkę.

– Kluczyki – mówi.

– Nie.

Mężczyzna go popycha. Lurie zatacza się do tyłu i siada ociężale. Tamten podnosi butelkę – ze spokojną miną, bez cienia gniewu. Po prostu robi swoje: skłania kogoś, żeby mu coś oddał. Jeśli będzie musiał w tym celu uderzyć człowieka butelką, to uderzy – uderzy tyle razy, ile będzie trzeba – i nawet stłucze butelkę, jeżeli inaczej się nie da.

– Bierz – mówi Lurie. – Bierzcie wszystko. Tylko zostawcie w spokoju moją córkę.

Tamten bez słowa bierze kluczyki i znów zamyka go w toalecie.

Wstrząsa nim dreszcz. Niebezpieczna trójka. Czemu od razu tego nie wyczuł? Ale nie robią mu krzywdy, przynajmniej jak dotąd. Czy jest szansa, że łup, który znajdą w domu, wystarczy im? Czy jest szansa, że Lucy też nie skrzywdzą? Zza domu słychać ludzkie głosy. Psy szczekają teraz głośniej, są bardziej podniecone. Lurie staje na sedesie i wygląda przez zakratowane okienko. Drugi mężczyzna właśnie znika za rogiem, niosąc karabin Lucy i wypchany worek na śmieci. Trzaskają drzwiczki auta. Lurie poznaje znajomy dźwięk: to jego własne auto. Mężczyzna wraca z pustymi rękami. Przez chwilę on i David patrzą sobie prosto w oczy.

– Hai! – mówi tamten, uśmiecha się ponuro i wykrzykuje parę słów. Wybuch śmiechu. Po chwili do mężczyzny dołącza chłopak i teraz obaj stoją pod oknem, obserwując więźnia i omawiając jego dalszy los.

Lurie zna włoski, zna francuski, ale żaden z tych języków nie pomoże mu tu, w najczarniejszej Afryce. Jest bezradny jak kukła ze strzelnicy, postać z kreskówki, misjonarz w sutannie i korkowym kasku, czekający z modlitewnie złożonymi dłońmi i z oczami wzniesionymi ku niebu, podczas gdy dzikusy jazgoczą we własnym narzeczu, zanim go wrzucą do kotła z wrzątkiem. Działalność misyjna: co po niej zostało, po tym ogromnym przedsięwzięciu wychowawczym? Na oko sądząc, nic a nic. Zza węgła od strony drzwi frontowych wyłania się ten wysoki, z karabinem w ręku. Swobodnym, wprawnym ruchem wsuwa nabój do komory i wpycha lufę w oko siatki ogradzającej boks. Największy owczarek alzacki chwyta ją zębami, pieniąc się z wściekłości. Słychać potężny huk wystrzału; krew i mózg rozpryskują się po całym boksie. Ujadanie na chwilę milknie. Człowiek strzela jeszcze dwa razy. Jeden pies, trafiony w pierś, ginie na miejscu; drugi, z rozległą raną gardła, siada ociężale, kładzie uszy po sobie i wodzi spojrzeniem za tą istotą, która nawet nie fatyguje się, żeby zadać coup de grace. Zapada cisza. Pozostałe trzy psy nie mają gdzie się schować, cofają się tylko w głąb boksu i kręcą się w kółko, skomląc cicho. Człowiek bez pośpiechu kładzie jednego po drugim. Korytarzem zbliżają się kroki, drzwi toalety znowu się otwierają i staje w nich drugi mężczyzna; za jego plecami Lurie widzi chłopaka w kwiaciastej koszuli, który wyjada lody z plastikowej rynienki. David usiłuje przecisnąć się między tamtymi dwoma, mija mężczyznę i ciężko pada na ziemię. Widocznie podstawili mu nogę: pewnie trenują takie sztuczki, kiedy kopią piłkę. Leży jak długi, a oni od stóp do głów oblewają go jakimś płynem. Oczy go pieką, próbuje je obetrzeć. Rozpoznaje zapach: spirytus metylowy. Usiłuje wstać, ale tamci wpychają go z powrotem do toalety. Słyszy trzask zapałki i nagle cały kąpie się w chłodnych, błękitnych płomieniach. Czyli jednak mylił się! On i jego córka tak łatwo się nie wykaraskają! Może spłonąć, może umrzeć; a jeśli jemu grozi śmierć, to może umrzeć także Lucy, zwłaszcza ona!

Bije się po twarzy jak szaleniec; włosy trzeszczą mu na głowie, zajmując się ogniem; ciska się i miota, wydając z siebie nieartykułowane ryki, za którymi nie kryją się żadne słowa, tylko strach. Próbuje wstać, ale tamci znów powalają go na ziemię. Na chwilę odzyskuje wzrok i kilkanaście centymetrów od swojej twarzy widzi nogawkę niebieskiego kombinezonu i but. Nosek buta jest lekko zadarty, a z traktorowej podeszwy sterczą źdźbła trawy. Po grzbiecie dłoni Luriego bezszelestnie tańczy płomień. David z trudem dźwiga się na kolana i zanurza rękę w muszli. Za nim zamykają się drzwi i klucz przekręca się w zamku.

Wisi oklapnięty nad muszlą, spryskując sobie wodą twarz, ochlapując głowę. Czuć swąd przypalonych włosów. Wstaje i klepiąc się dłońmi po ciele, gasi ostatnie płomienie, które skaczą mu po ubraniu. Obmywa twarz tamponami z mokrego papieru. Oczy go pieką, jedna powieka puchnie i zaczyna już się zamykać. Przesuwa dłonią po głowie i na czubkach palców osiada mu czarna sadza. Została mu chyba tylko kępka włosów nad uchem; całą skórę głowy ma obolałą. Wszystko jest obolałe, wszystko spalone. Spalone, spalane.

– Lucy! – krzyczy. – Jesteś tam?

Nachodzi go wizja córki, szamoczącej się z dwoma mężczyznami w niebieskich kombinezonach, odpierającej ich napaść. Cały aż się skręca w środku, usiłując wymazać ten obraz. Słyszy, że ktoś zapuszcza silnik jego auta, a potem opony zgrzytają po żwirze. Czy to już koniec? Czyżby tamci odjeżdżali?

– Lucy! – krzyczy raz po raz, aż wreszcie zaczyna słyszeć we własnym głosie nutę szaleństwa.

W końcu, chwała Bogu, klucz przekręca się w zamku. Nim Lurie otworzy drzwi, Lucy odwróci się do niego tyłem, jest w szlafroku, boso, włosy ma mokre.

On idzie za nią przez kuchnię: lodówka jest otwarta, jedzenie porozrzucane po całej podłodze. Dziewczyna stoi w tylnych drzwiach domu i patrzy na zmasakrowane psy w boksach.

– Moje biedactwa, moje biedactwa! – słychać jej szept.

Lucy otwiera pierwszy boks i wchodzi do środka. Pies z rozszarpanym gardłem o dziwo jeszcze oddycha. Ona pochyla się nad nim i coś do niego mówi. Zwierzę lekko macha ogonem.

– Lucy! – znowu woła jej ojciec, a ona dopiero teraz na niego spogląda. Marszczy brwi.

– Rany boskie, co oni ci zrobili? – pyta.

– Moje najdroższe dziecko! – mówi Lurie. Wchodzi za nią do boksu i próbuje wziąć ją w ramiona. Ona delikatnie, lecz stanowczo wymyka się z jego objęć.

W salonie wszystko poprzewracane, u niego w pokoju też. Brakuje różnych rzeczy: znikła kurtka, najlepsze buty – a to dopiero początek.

Przegląda się w lustrze. Brązowy popiół – bo tyle tylko zostało z włosów – pokrywa miejsce, gdzie rosły, i czoło. Pod warstwą popiołu skóra przybrała kolor gniewnego różu. Lurie jej dotyka: boli, i zaczyna z niej się sączyć osocze. Jedna powieka puchnie i stopniowo się zamyka; brak brwi i rzęs. Idzie do łazienki.

– Nie wchodź – mówi Lucy przez zamknięte drzwi.

– Nic ci nie jest? Nic ci się nie stało?

Głupie pytania; ona nie odpowiada. Lurie próbuje zmyć popiół pod kranem w kuchni, całymi szklankami lejąc sobie wodę na głowę. Czuje, jak po plecach cieknie mu wąska strużka; zaczyna trząść się z zimna. Takie rzeczy zdarzają się co dzień, co godzina, co minuta, mówi sobie, w całym kraju. Ciesz się, że uszedłeś z życiem. Ciesz się, że nie siedzisz teraz uwięziony w aucie, które odjeżdża pełnym gazem, ani nie leżysz na dnie wąwozu, z kulą w głowie. I ciesz się w imieniu Lucy. Zwłaszcza w jej imieniu. Ryzykuje każdy, kto cokolwiek posiada: samochód, buty, paczkę papierosów. Wszystkiego jest za mało, żeby starczyło dla wszystkich – za mało samochodów, butów, papierosów. Za dużo ludzi, za mało rzeczy. To, co jest, musi wejść w obieg, żeby każdy mógł się nacieszyć chociaż przez jeden dzień. Tak przynajmniej głosi teoria; trzymaj się teorii i tej pociechy, którą ona z sobą niesie. Nie ludzkie zło, tylko ogromny układ krążenia, w którego funkcjonowaniu litość i zgroza nie odgrywają żadnej roli. Tak trzeba patrzeć na życie w tym kraju: schematycznie. Inaczej można zwariować. Samochody, buty; także kobiety. W panującym systemie musi być jakaś nisza, w której zmieszczą się kobiety i to, co im się przytrafia. Lucy podeszła do niego od tyłu. Ma na sobie luźne spodnie i płaszcz od deszczu; włosy zaczesała do góry, twarz ma czystą, bez wyrazu. Lurie patrzy jej w oczy.

– Moja najdroższa, najdroższa… – mówi i nagle dławią go łzy.

Lucy nawet palcem nie kiwnie, żeby go pocieszyć.

– Twoja głowa wygląda strasznie – stwierdza. – W szafce w łazience jest oliwka dla dzieci. Posmaruj sobie. Zabrali twój samochód?

– Tak. Chyba pojechali w stronę Port Elizabeth. Muszę zadzwonić na policję.

– Nie da się. Rozbili telefon.

Zostawia go samego. On siada na łóżku i czeka. Wciąż jeszcze się trzęsie, chociaż owinął się kocem. Jeden nadgarstek mu spuchł i boleśnie pulsuje. Lurie nie pamięta, jak się w niego uraził. Na dworze już się ściemnia. Całe popołudnie przeleciało jakby w mgnieniu oka. Wraca Lucy.

– Spuścili powietrze z opon volkswagena – oznajmia. – Pójdę pieszo do Ettingera. Niedługo wrócę. – Przerywa. – David, kiedy ludzie zaczną się dopytywać, czy byłbyś łaskaw mówić tylko o sobie, tylko o tym, co ciebie samego spotkało? On nie rozumie.

– Mów o tym, co cię spotkało, a ja będę mówiła o tym, co przydarzyło się mnie – powtarza Lucy.

– Popełniasz błąd – odpowiada Lurie głosem, który szybko przechodzi w chrypienie.

– Nieprawda – mówi Lucy.

– Moje dziecko, moje dziecko! – woła on, wyciągając do mej ręce.

Widząc, że córka nie ma zamiaru podejść, odkłada koc, wstaje i bierze ją w ramiona. W jego objęciach jest sztywna jak słup, nieugięta.


Ettinger to opryskliwy starzec, który mówi po angielsku z wyraźnym akcentem niemieckim. Jego żona nie żyje, dzieci wróciły do Niemiec i z całej rodziny tylko on został w Afryce. Zajeżdża swoją małą furgonetką z Lucy na siedzeniu obok kierowcy i czeka, nie wyłączając silnika.

– Ja tam nigdzie się nie ruszam bez mojej beretty – zauważa, kiedy jadą już drogą do Grahamstown. Poklepuje przypiętą na biodrze kaburę. – Najlepiej sam się ratuj, człowieku, bo policja cię nie uratuje, już nie te czasy, spokojna głowa. Czy Ettinger ma rację? Czy gdyby Lurie miał broń, uratowałby Lucy? Bardzo wątpi. Gdyby miał broń, pewnie by już teraz nie żył. Oboje by nie żyli. Zauważa, że leciutko drżą mu ręce. Lucy siedzi z rękami założonymi na piersiach. Czy to dlatego, że ona też drży? Myślał, że Ettinger zawiezie ich na policję. Ale Lucy, jak się okazuje, powiedziała mu, żeby jechał do szpitala.

– W twojej sprawie czy w mojej? – pyta Lurie.

– W twojej.

– A policja nie zechce mnie zobaczyć?

– Nie możesz im powiedzieć niczego, czego ja bym nie powiedziała. Prawda?

W szpitalu Lucy zamaszystym krokiem wchodzi drzwiami z napisem NAGŁE WYPADKI i wypełnia formularz, wyręczając ojca, którego potem sadza w poczekalni. Cała jest siłą i zdecydowaniem, podczas gdy jemu drżą już nie tylko ręce, ale całe ciało.

– Jeżeli nie zechcą cię zatrzymać na oddziale, czekaj tu, aż po ciebie wrócę – poucza go Lucy.

– A co będzie z tobą?

Lucy wzrusza ramionami. Nawet jeśli w środku drży, nie widać tego po niej. Lurie znajduje wolne miejsce; obok siedzą dwie krzepkie dziewczyny: wyglądają jak siostry, jedna trzyma w objęciach pojękujące dziecko; z drugiej strony siedzi mężczyzna z dłonią przykrytą krwawym tamponem. David jest dwunasty w kolejce. Zegar na ścianie wskazuje za kwadrans szóstą. Lurie zamyka zdrowe oko i zapada w półomdlenie, ale słyszy, jak dwie siostry szepczą między sobą, chuchotantes. Kiedy otwiera oko, na zegarze dalej jest za kwadrans szósta. Zepsuty? Nie: wskazówka minutowa drga i staje na piątej czterdzieści sześć. Dopiero po dwóch godzinach wzywa go pielęgniarka, a potem jeszcze musi zaczekać na swoją kolej i wreszcie przyjmuje go młoda Hinduska – jedyny lekarz na tym dyżurze.

Stwierdza, że oparzenia głowy nie są zbyt poważne, chociaż trzeba uważać, żeby nie wdała się infekcja. Więcej czasu poświęca oku. Powieki się skleiły; kiedy je rozdziela, towarzyszy temu straszliwy ból.

– Ma pan szczęście – mówi lekarka, kończąc badanie. – Oko nie uszkodzone. Gdyby chlusnęli benzyną, byłaby całkiem inna historia.

Kiedy Lurie wychodzi z gabinetu, głowę ma opatrzoną i obandażowaną, na oku też opatrunek, a do nadgarstka przylepioną torebkę z lodem. W poczekalni ku swemu zdziwieniu zastaje Billa Shawa. Bill, o głowę niższy od niego, mocno chwyta go za ramiona.

– Szokujące, absolutnie szokujące – mówi. – Lucy jest u nas w domu. Miała zamiar sama po ciebie przyjechać, ale Bev nie chciała nawet o tym słyszeć. Jak się czujesz?

– W porządku. Lekkie oparzenia, nic groźnego. Przykro mi, że popsuliśmy wam wieczór.

– Nie gadaj bzdur – odpowiada Bill Shaw. – Niby po co ma się przyjaciół? Na naszym miejscu zrobilibyście to samo.

Mówi to bez cienia ironii, a jego słowa zapadają Luriemu w pamięć i odtąd uparcie w niej tkwią. Otóż Bill Shaw wierzy, że gdyby ktoś go obił po głowie i podpalił David Lurie pojechałby do szpitala i usiadł w poczekalni, nie mając przy sobie nawet gazety, którą mógłby poczytać, a wszystko po to, żeby Billa Shawa odwieźć do domu. Bill Shaw wierzy, że skoro napili się kiedyś razem herbaty, David jest jego przyjacielem i zobowiązani są nawzajem się wspierać. Czy Bill Shaw ma rację, czy się myli? Czyżby Bill Shaw, urodzony w Hankey, niespełna dwieście kilometrów stąd, zatrudniony w sklepie z narzędziami, za mało dotąd widział świata, aby wiedzieć, że istnieją mężczyźni, którzy niełatwo się zaprzyjaźniają, a cała ich postawa wobec męskiej przyjaźni skażona jest sceptycyzmem? Współczesny friend pochodzi od staroangielskiego freond, ten zaś od czasownika freon, kochać. Czy zdaniem Billa Shawa wypicie herbaty przypieczętowuje miłosną więź? Ale gdyby nie Bill i Bev Shaw, gdyby nie stary Ettinger, gdyby nie takie czy inne więzi, gdzie byłby teraz Lurie? Na zrujnowanej farmie, przy strzaskanym telefonie, wśród martwych psów.

– Szokująca historia – powtarza Bill Shaw, gdy już siedzą w samochodzie. – Makabra. Strasznie jest przeczytać o czymś takim w gazecie, ale dopiero jak padnie na kogoś ze znajomych… – Bill kręci głową. – Dopiero wtedy dociera do człowieka. Całkiem, jakby znowu wybuchła wojna.

Lurie nie fatyguje się, żeby odpowiedzieć. Ten dzień jeszcze nie skonał, jeszcze żyje. Wojna, makabra – każde słowo, jakim próbuje się go podsumować, znika w jego czarnej gardzieli. Bev Shaw wita ich na progu. Mówi, że Lucy wzięła środek uspokajający i położyła się; lepiej nie zawracać jej głowy, niech odpocznie.

– Była na policji?

– Tak, rozesłali list gończy za twoim autem.

– A u lekarza?

– Tak, była, wszystko załatwione. A co z tobą? Lucy mówi, że jesteś strasznie poparzony.

– Owszem, mam trochę oparzeń, ale lżejszych, niż się na pozór wydaje.

– No to powinieneś coś zjeść i odpocząć.

– Nie jestem głodny.

Bev napuszcza dla niego wodę do staroświeckiej wanny – wielkiej, żeliwnej. Lurie zanurza w parującej wodzie swoje blade ciało, wyciąga się jak długi i próbuje się rozluźnić. Ale kiedy przyjdzie pora, żeby wyjść z kąpieli, poślizgnie się i o mało nie upadnie, słaby jak niemowlę, z zawrotem głowy. Musi zawołać Billa Shawa i ścierpieć to upokorzenie, że ktoś pomaga mu wyjść z wanny, wytrzeć się i włożyć pożyczoną piżamę. Potem słyszy, jak Bill i Bev rozmawiają półgłosem, i wie, że to o nim mowa. W szpitalu dano mu do domu fiolkę tabletek przeciwbólowych, paczkę opatrunków na oparzenia i małą aluminiową podpórkę pod głowę. Bev Shaw układa go na kanapie, która zalatuje kotami; Lurie ze zdumiewającą łatwością zasypia. W środku nocy budzi się, niezmącenie przytomny. Przed chwilą miał wizję: przemówiła do niego Lucy; jej słowa – „Chodź do mnie, ratuj mnie!” – wciąż jeszcze brzmią mu w uszach. Stała z wyciągniętymi rękami, z mokrymi włosami zaczesanymi do tyłu, w polu białego światła. Wstaje, potyka się o krzesło i z hałasem je przewraca. Gdzieś zapala się lampa, staje przed nim Bev Shaw w nocnej koszuli.

– Muszę pomówić z Lucy – bełkocze David: ma sucho w ustach, opuchnięty język.

Otwierają się drzwi do pokoju Lucy, która wcale nie wygląda tak, jak w wizji swojego ojca. Twarz ma obrzmiałą od snu i zawiązuje pasek szlafroka, najwyraźniej pożyczonego.

– Przepraszam, miałem sen – wyjaśnia Lurie. Słowo „wizja” brzmi mu nagle zbyt staroświecko, dziwacznie. – Zdawało mi się, że mnie wołasz.

Lucy kręci głową.

– Nie wołałam cię – mówi. – Idź spać.

Oczywiście ma rację. Jest trzecia nad ranem. Lurie nie może jednak nie zauważyć, że córka już drugi raz w ciągu tej samej doby zwróciła się do niego jak do dziecka – albo starca. Usiłuje zasnąć, ale nie może. Widocznie te tabletki tak działają, mówi sobie: nie żadna wizja, nawet nie sen, po prostu chemiczna halucynacja. Mimo to postać kobiety w świetlnym polu wciąż przed nim stoi. „Ratuj mnie!” – woła wyraźnie, dźwięcznie, jakby z bliska. Czyżby dusza Lucy rzeczywiście opuściła jej ciało i przyszła do Davida? Czy ludzie nie wierzący w istnienie dusz mają jednak dusze, które mogą prowadzić niezależne życie? Do wschodu słońca jeszcze parę godzin. Boli nadgarstek, palą oczy, skóra na głowie piecze, cała podrażniona. Lurie ostrożnie włącza lampę i wstaje. Owija się kocem, popycha drzwi pokoju Lucy i wchodzi. Przy łóżku stoi krzesło; Lurie siada. Zmysły mu mówią, że Lucy nie śpi. Co on właściwie robi? Czuwa nad swoją córeczką, pilnuje, żeby nie spotkała jej krzywda, odgania złe duchy. Po dłuższym czasie czuje, że Lucy zaczyna się rozluźniać. Jej usta rozchylają się z cichym mlaśnięciem i rozlega się leciuteńkie chrapanie.

Rano. Bev Shaw podaje mu śniadanie – płatki kukurydziane i herbatę – po czym znika w pokoju Lucy.

– Jak ona się czuje? – pyta Lurie po powrocie gospodyni.

Zamiast odpowiedzi Bev Shaw tylko zwięźle kręci głową. Jakby mówiła: nic ci do tego. Miesiączka, poród, gwałt i jego pokłosie: sprawy krwi; kobiece brzemię, kobiecy rewir. Lurie nie po raz pierwszy zadaje sobie pytanie, czy kobiety nie byłyby szczęśliwsze, gdyby żyły w czysto kobiecych wspólnotach, przyjmując wizyty mężczyzn tylko wtedy, kiedy same by zechciały. Może niesłusznie uważa Lucy za lesbijkę. Może ona zwyczajnie woli towarzystwo kobiet. A może w ogóle lesbijki to po prostu kobiety, którym mężczyźni są niepotrzebni. Nic dziwnego, że tak zajadle potępiają gwałt – ona i Helen. Gwałt, boga chaosu i pomieszania, który bezcześci osobność. Zgwałcić lesbijkę to coś jeszcze gorszego, niż zgwałcić dziewicę: cięższy cios. Czy tamci trzej wiedzieli, co robią? Czy rozeszły się plotki?

O dziewiątej, kiedy Bill Shaw wyszedł już do pracy, Lurie puka do drzwi pokoju Lucy. Leży, odwrócona twarzą do ściany. On siada przy niej, dotyka jej policzka, mokrego od łez.

– To niełatwy temat – zaczyna – ale powiedz, byłaś u lekarza?

Lucy siada i głośno wyciera nos.

– Wczoraj wieczorem byłam na badaniu w rejonie – mówi.

– A czy twój lekarz zabezpieczy cię przed wszystkim, co może wyniknąć?

– Nie lekarz, tylko lekarka – odpowiada Lucy. – Nie – dodaje głosem łamiącym się od gniewu. – Jakim cudem lekarz mógłby kogokolwiek zabezpieczyć przed wszystkim? Miej trochę rozumu!

Lurie wstaje. Skoro postanowiła się zirytować, on też tak potrafi.

– Przepraszam, że spytałem – mówi. – Jakie mamy plany na dziś?

– Plany? Wrócić na farmę i posprzątać.

– A potem?

– Żyć tak jak przedtem.

– Na farmie?

– Oczywiście, że na farmie.

– Bądź rozsądna, Lucy. Sytuacja się zmieniła. Nie możemy ot tak, po prostu ruszyć z tego samego miejsca, w którym nam przerwano.

– Czemu nie?

– Bo to nie jest dobry pomysł. Bo to nie jest bezpieczne.

– Nigdy nie było bezpieczne, a zresztą to nie jest żaden pomysł, dobry ani zły. Nie po to wracam, żeby zrealizować jakiś pomysł czy ideę. Po prostu wracam i już.

Siedzi na łóżku, w pożyczonej koszuli nocnej, z wyprężoną szyją, z błyskiem w oczach, twarzą w twarz z ojcem. Wcale nie jest jego małą córeczką, już nie.


Zanim wyruszą, trzeba mu zmienić opatrunki. W małej, ciasnej łazience Bev Shaw odwija bandaże. Oko wciąż jest zamknięte od opuchlizny, a na głowie porobiły się bąble, ale obrażenia są mniej poważne, niż mogłyby być. Najbardziej boli krawędź prawego ucha, zdaniem młodej lekarki ze szpitala jedyna część ciała, która rzeczywiście zajęła się żywym ogniem. Bev przemywa sterylnym roztworem różową, pozbawioną naskórka głowę, po czym nakłada pęsetką żółty, natłuszczony opatrunek. Delikatnie namaszcza fałdy powieki i ucho. Pracuje, nie odzywając się ani słowem. Lurie przypomina sobie kozła, którego widział w klinice, i zastanawia się, czy zwierzę czuło ten sam spokój, oddając się w ręce Bev.

– Już – oświadcza wreszcie kobieta, cofając się.

Lurie uważnie przegląda się w lustrze: na głowie ma schludny biały czepek, oko zasłonięte opatrunkiem.

– Tip-top – stwierdza, ale myśli: jak mumia. Znowu próbuje poruszyć temat gwałtu:

– Lucy mówi, że była wczoraj u swojej internistki.

– Tak.

– Istnieje niebezpieczeństwo ciąży – nie daje za wygraną Lurie. – Istnieje niebezpieczeństwo choroby wenerycznej. Istnieje niebezpieczeństwo AIDS. Czy nie powinna wybrać się do ginekologa?

Bev Shaw przestępuje z nogi na nogę, skrępowana.

– Musisz ją samą spytać – mówi.

– Już pytałem. Nie umiem od niej wydobyć nic sensownego.

– To spytaj jeszcze raz.

Minęła jedenasta, ale nic nie wskazuje na to, żeby Lucy miała zamiar wyjść ze swojego pokoju. Lurie bez celu wałęsa się po ogrodzie. Stopniowo pogrąża się w jakimś szarym nastroju. Chodzi nie tylko o to, że nie wie, co ze sobą zrobić. Wczorajsze zdarzenia wstrząsnęły nim do głębi. Drżączka i słabość to jedynie najwcześniejsze, najbardziej powierzchowne objawy tego wstrząsu. Czuje, że gdzieś w jego wnętrzu posiniaczono i zmaltretowano jakiś istotny narząd – może nawet samo serce. Po raz pierwszy w życiu ma przedsmak starości, kiedy będzie doszczętnie znużony, wyzuty z wszelkich nadziei i pragnień, zobojętniały na to, co niesie przyszłość. Siedzi oklapnięty na plastikowym krześle, wśród smrodu kurzych piór i gnijących jabłek, czując, jak kropla za kroplą uchodzi zeń zainteresowanie światem. Mogą minąć tygodnie, może miesiące, zanim do reszty się wykrwawi, ale krwawić już zaczął. A kiedy krwawienie się zakończy, zostanie jak wyschnięta w pajęczej sieci mucha, krusząca się pod lada dotknięciem, lżejsza od ryżowej plewy, gotowa odlecieć z wiatrem. Nie może liczyć na pomoc córki. Ona sama musi cierpliwie, w milczeniu przedrzeć się z ciemności na powrót ku światłu. A póki Lucy nie zdoła wrócić do siebie, brzemię odpowiedzialności za ich wspólną codzienność spoczywa na nim. Ale przytłoczyło go zbyt nagle. Nie jest gotów wziąć na siebie cały ten ciężar: farmę, ogród, psy. Przyszłość Lucy, jego własna przyszłość, przyszłość kraju – zobojętniały mu; chciałby powiedzieć: pies to wszystko trącał, nic mnie nie obchodzi. A trójce nieznajomych gości życzy jak najgorzej – oby dosięgło ich zło, gdziekolwiek teraz są; poza tym jednak woli o nich nie myśleć. To po prostu efekt następczy, mówi sobie, reakcja na napaść. Organizm sam się niebawem naprawi, a ja, duch tkwiący w tym organizmie, znów stanę się dawnym sobą. Wie jednak, że prawda jest inna. Zgaszono w nim przyjemność, jaką czerpał z życia. Zaczął dryfować ku swojemu końcowi, jak liść na powierzchni strumienia, jak puch mlecza na wietrze. Widzi to całkiem wyraźnie i świadomość ta napełnia go (cóż za natrętne słowo!) rozpaczą. Z jego ciała uchodzi żywotna krew, a na jej miejsce wdziera się rozpacz, która jest jak gaz, bezwonny, bez smaku, bez wartości odżywczej. Wdychasz go, rozluźniają ci się mięśnie i już się nie przejmujesz, chociaż twojego gardła właśnie dotyka stal. Dzwonek do drzwi: dwaj młodzi policjanci w nowiutkich mundurach, gotowi zacząć dochodzenie. Lucy wychodzi ze swojego pokoju, umęczona, we wczorajszym ubraniu. Nie chce śniadania. Bev odwozi ich na farmę, a policjanci jadą za nimi swoją furgonetką. Martwe psy leżą w boksie, tam gdzie padły. Buldożka Katy nie uciekła: przelotnie zauważają, że czai się przy stajni, wyraźnie woląc się nie zbliżać. Po Petrusie ani śladu. Policjanci wchodzą do domu, zdejmują czapki i wtykają je sobie pod pachy. Lurie trzyma się na uboczu: niech Lucy opowie im taką wersję, jaką sama wybierze. Słuchają z uszanowaniem, jeden zapisuje każde słowo; długopis nerwowo pomyka po kartkach notesu. Są mniej więcej jej rówieśnikami, ale czują się przy niej nieswojo, jak wobec istoty skalanej, której skalanie może na nich przeskoczyć i ich zbrukać. Mężczyzn było trzech, recytuje Lucy, a raczej dwóch mężczyzn i jeden chłopiec. Podstępem wdarli się do domu, zabrali (wylicza) pieniądze, odzież, telewizor, odtwarzacz kompaktowy, karabin z amunicją. Kiedy jej ojciec stawił opór, zaatakowali go, oblali spirytusem i próbowali podpalić. Potem zastrzelili psy i odjechali jego autem. Opisuje mężczyzn i mówi, jak byli ubrani; opisuje też samochód. Przez cały czas patrzy na Luriego – może dodaje jej to sił, a może mówi mu tym spojrzeniem: „spróbuj tylko powiedzieć, że było inaczej”.

Загрузка...