– Jak długo trwał incydent? – pyta jeden z policjantów.
– Dwadzieścia, może trzydzieści minut – odpowiada Lucy. Obydwoje wiedzą, że to nieprawda. W rzeczywistości zdarzenie trwało o wiele dłużej. O ile dłużej? Akurat o tyle czasu, ile potrzebowali intruzi, żeby załatwić sprawę z panią domu.
Mimo to Lurie nie przerywa. To wszystko i tak bez znaczenia: ledwie słucha, kiedy Lucy opowiada swoją historyjkę. W głowie zaczynają mu się krystalizować słowa, które już od wczorajszego wieczoru krążą gdzieś na obrzeżach pamięci. Dwie staruszki pod kluczem w wychodku (Od poniedziałku aż do niedzieli). Że siedzą zamknięte, ludzie nie wiedzieli. Pod kluczem w wychodku, a jego córkę tymczasem wykorzystywano. Piosenka, którą zapamiętał z dzieciństwa, wróciła i drwiąco wytyka go palcem. Co też się może dziać tam w środku? Tajemnica Lucy; jego hańba. Policjanci ostrożnie przemierzają dom, robią oględziny. Ani śladu krwi, żadnych przewróconych mebli. Rozgardiasz w kuchni uprzątnięty (czy to Lucy posprzątała? kiedy?). Za drzwiami ubikacji dwie wypalone zapałki, których ci dwaj nawet nie zauważają. W pokoju Lucy dwuosobowe łóżko odarte z pościeli. Miejsce zbrodni, stwierdza w duchu Lurie; policjanci tak jakby odczytali jego myśl, bo odwracają wzrok i idą dalej. Spokojny, cichy dom w zimowy ranek: nic więcej i nic mniej.
– Detektyw przyjedzie zdjąć odciski palców – mówią na odchodnym. – Proszę starać się niczego nie dotykać. Jeżeli przypomną sobie państwo jeszcze o jakichś skradzionych przedmiotach, proszę dać znać na komisariat. Tuż po ich odjeździe zjawiają się monterzy, żeby naprawić telefon, a potem przyjeżdża stary Ettinger.
– Nikomu z nich nie można ufać – mówi mrocznym tonem o nieobecnym Petrusie. Obiecuje przysłać chłopaka, żeby doprowadził volkswagena do stanu używalności.
Dawniej Lurie nieraz widywał, jak Lucy wścieka się, ilekroć padało przy niej słowo „chłopak”. Ale tym razem dziewczyna nie reaguje.
David odprowadza Ettingera do drzwi.
– Biedna Lucy – mówi Ettinger. – To musiało być dla niej straszne. Ale i tak mogło się gorzej skończyć.
– Naprawdę? Jak?
– Mogli ją ze sobą zabrać.
Działa to na Luriego jak kubeł zimnej wody. Niegłupi facet z tego Ettingera. W końcu zostaje z Lucy sam na sam.
– Pochowam psy, jeżeli mi pokażesz, gdzie – proponuje. – Co powiesz właścicielom?
– Prawdę.
– A czy ubezpieczenie pokryje koszta?
– Nie mam pojęcia. Nie wiem, czy regulamin polisy przewiduje coś takiego jak masakra. Będą musiała sprawdzić.
Chwila milczenia.
– Lucy, dlaczego nie mówisz całej prawdy?
– Powiedziałam całą prawdę. Cała prawda to właśnie to, co opowiedziałam.
Lurie z powątpiewaniem kręci głową.
– Oczywiście masz swoje powody, ale czy jesteś pewna, że z szerszego punktu widzenia to właśnie jest najlepsza strategia?
Lucy nie odpowiada, a on nie nalega, przynajmniej chwilowo. Ale jego myśli podążają za trzema intruzami, za trzema napastnikami, za mężczyznami, którzy – chociaż zapewne nigdy więcej ich nie zobaczy – na zawsze pozostaną częścią jego życia, obecni w życiu jego córki. Tamci trzej będą śledzić, co pisze się w gazetach, słuchać plotek. Przeczytają, że są poszukiwani jako sprawcy napadu rabunkowego – i niczego więcej. W końcu im zaświta, że na ciało kobiety spuszcza się zasłonę milczenia. „Zanadto jej wstyd”, powiedzą sobie. „Tak jej wstyd, że nie wygada.” I zachichoczą z lubością, wspominając swój wyczyn. Czy Lucy gotowa jest dać im tę satysfakcję? Kopie dół w miejscu, które mu wskazała, tuż przy granicy farmy. Grób dla sześciu dorosłych psów: chociaż ziemię niedawno przeorano, zajmuje mu to prawie godzinę; jeszcze nie skończył, a już bolą go plecy, ręce i znowu dokucza nadgarstek. Przywozi na taczkach martwe psy ten z rozszarpanym gardłem wciąż szczerzy zakrwawione zęby. Jak strzelanie do ryb w beczce, myśli Lurie. Czyn godzien pogardy, ale zapewne rozkoszny – w kraju, w którym psy tak się hoduje, żeby warczały, ledwie zwęszą czarnego. Popołudnie wypełnione satysfakcjonującą pracą, upajającą jak każda zemsta. Kolejno wrzuca do dołu psie zwłoki, a następnie go zasypuje. Kiedy wraca do domu, Lucy właśnie ustawia łóżko polowe w zatęchłej spiżarce.
– Dla kogo to? – pyta jej ojciec.
– Dla mnie.
– A czemu nie w wolnym pokoju?
– Brakuje desek w suficie.
– A ten duży pokój na tyłach domu?
– Lodówka za bardzo hałasuje.
Nieprawda. Lodówka ledwie mruczy. Lucy nie chce tam spać nie z powodu samej lodówki, tylko jej zawartości: ochłapów, gnatów, rzeźnickich odpadków dla psów, które już ich nie potrzebują.
– Idź do mojego pokoju – proponuje Lurie. – Ja tu będę spal.
I natychmiast zaczyna wynosić swoje rzeczy z dotychczasowej sypialni. Ale czy rzeczywiście chce się wprowadzić do tej celi, w której rogu piętrzą się pudła z pustymi słoikami na przetwory? Do izdebki z maleńkim okienkiem wychodzącym na południe? Jeżeli w pokoju Lucy wciąż jeszcze straszą duchy gwałcicieli, trzeba je przecież wygnać, zamiast pozwalać, żeby znalazły tam azyl. Przenosi więc swoje rzeczy do dawnej sypialni córki. Zapada wieczór. Nie są głodni, ale jedzą. Jedzenie to rytuał, a dzięki rytuałom łatwiej jest wszystko znieść. Lurie znowu pyta – najłagodniej, jak potrafi:
– Lucy, kochanie, czemu nie chcesz powiedzieć, co ci zrobili? Przecież to była zbrodnia. Paść ofiarą zbrodni to nic wstydliwego. Nie ty wybrałaś, że właśnie ciebie mają napaść. Jesteś niewinna.
Siedząc naprzeciw niego przy stole, Lucy robi głęboki wdech, zbiera się w sobie, a potem wypuszcza powietrze i kręci głową.
– Mogę zgadywać? – pyta on. – Czy próbujesz o czymś mi w ten sposób przypomnieć?
– O czym?
– O tym, co kobiety cierpią z winy mężczyzn.
– Nawet by mi do głowy nie przyszło. Cała ta historia nie ma nic wspólnego z tobą, David. Pytasz, dlaczego nie złożyłam na policji skargi w pewnej sprawie. Powiem ci – pod warunkiem, że obiecasz nigdy więcej nie wracać do tego tematu. Otóż z mojego punktu widzenia to, co mnie spotkało, jest sprawą czysto osobistą. Kiedy indziej, gdzie indziej, można by ją uznać za sprawę dotyczącą ogółu. Ale nie tu i teraz. To moja sprawa, wyłącznie moja.
– Tu, czyli gdzie?
– W Południowej Afryce.
– Nie zgadzam się. Nie zgadzam się z twoim postępowaniem. Wydaje ci się, że skoro pokornie pogodziłaś się z tym, co cię spotkało, jesteś w innej sytuacji niż tacy farmerzy, jak Ettinger? Wydaje ci się, że to, co tu zaszło, było rodzajem egzaminu i jeżeli pomyślnie go zdasz, dostaniesz dyplom i glejt na przyszłość, albo znak, który będziesz mogła sobie wymalować na nadprożu, żeby odegnał zarazę? Nie takie są reguły zemsty, Lucy. Zemsta jest jak pożar. Im więcej pochłonie, tym bardziej robi się zachłanna.
– Przestań, David! Nie chcę słuchać tej gadaniny o zarazach i pożarach. Nie chodzi mi tylko o to, żeby uratować własną skórę. Jeżeli tak myślisz, to w ogóle nie widzisz sedna problemu.
– No więc mi pomóż. Dążysz do jakiejś formy jednostkowego zbawienia? Masz nadzieję teraźniejszym cierpieniem odkupić zbrodnie przeszłości?
– Nie. Wciąż mnie nie rozumiesz. Wina i zbawienie to abstrakcje. A ja nie kieruję się w swoim postępowaniu abstrakcjami. Póki nie postarasz się tego dostrzec, nie mogę ci pomóc.
Lurie próbuje odpowiedzieć, ale ona nie dopuszcza go do głosu.
– Umówiliśmy się, David. Nie chcę dalej ciągnąć tej rozmowy.
Nigdy jeszcze nie byli sobie tak dalecy, rozdzieleni takim morzem jadu. Jest wstrząśnięty.
Nowy dzień. Ettinger dzwoni z propozycją, że pożyczy im broń „na tymczasowo”.
– Dziękuję – odpowiada Lurie. – Zastanowimy się.
Wyciąga narzędzia Lucy i naprawia kuchenne drzwi, jak potrafi. Powinni wziąć przykład z Ettingera i założyć kraty, bramy, ogrodzić całą posiadłość. Zamienić farmę w fortecę. Lucy powinna kupić pistolet i krótkofalówkę, zapisać się na lekcje strzelania. Ale czy da się namówić? Mieszka tu, bo kocha tę ziemię i dawny sposób życia, styl landliche. Lecz jeśli ten styl skazany jest na zagładę, cóż jej takiego pozostanie, co by mogła kochać? Katy daje się wywabić z kryjówki i dostaje stałe miejsce w kuchni. Spotulniała i zalękniona, nie odstępuje Lucy ani na krok, stale jej depcząc po piętach. Życie z chwili na chwilę płynie inaczej niż przedtem. Dom wydaje się obcy, zbezczeszczony; oboje nieustannie mają się na baczności i nasłuchują. A potem wraca Petrus. Stara ciężarówka rzęzi na zrytym koleinami podjeździe i zatrzymuje się przy stajni. Z szoferki wysiada Petrus w przyciasnym garniturze, a za nim żona i kierowca. Obaj mężczyźni wyładowują z ciężarówki tekturowe pudła, słupy nasączone kreozotem, arkusze ocynkowanej blachy, zwój plastikowych rur, a na końcu – z wielkim hałasem i zamieszaniem – dwie na wpół wyrośnięte owce, które Petrus przywiązuje do słupka ogrodzeniowego. Ciężarówka szerokim łukiem okrąża stajnię i z łoskotem odjeżdża. Petrus i jego żona znikają w stajni. Nad kominem z azbestowej rury wznosi się pióropusz dymu. Lurie nie przestaje obserwować. Po pewnym czasie żona Petrusa wychodzi ze stajni i zamaszystym, swobodnym ruchem wylewa z wiadra pomyje. Przystojna kobieta, myśli David; do twarzy jej w tej długiej spódnicy i w turbanie upiętym wysoko, według wiejskiej mody. Przystojna kobieta i szczęściarz mężczyzna. Ale gdzie oni byli przez cały ten czas?
– Petrus wrócił – mówi do Lucy. – Z całym transportem budulca.
– To dobrze.
– Dlaczego cię nie uprzedził, że wyjeżdża? Nie wydaje ci się podejrzane, że akurat wtedy zniknął?
– Nie mogę mu rozkazywać. Sam sobie jest panem. Uwaga ni w pięć, ni w dziewięć, ale on nie naciska. Postanowił nie naciskać na Lucy w żadnej sprawie, przynajmniej chwilowo. Zamknęła się w sobie, nie okazuje żadnych uczuć, nie zdradza najmniejszego zainteresowania tym, co dzieje się wokół niej. Chociaż Lurie nie ma pojęcia o prowadzeniu gospodarstwa, to właśnie on musi wypuszczać kaczki z zagrody, zawiadywać systemem śluz i doprowadzać wodę do ogrodu, żeby nie wysechł. Lucy godzinami leży na łóżku, patrząc w przestrzeń albo przeglądając stare czasopisma, których zgromadziła chyba niewyczerpany zapas. Niecierpliwie je kartkuje, jakby szukała czegoś, czego w nich nie ma. Po Edwinie Droodzie ani śladu. Lurie spostrzega, że Petrus kręci się przy tamie, ubrany w kombinezon roboczy. Dziwne, że jeszcze nie zgłosił się do Lucy. David podchodzi bliżej, padają słowa powitania.
– Pewnie pan słyszał. Mieliśmy tu grubsze włamanie we środę, kiedy pana nie było.
– Tak. – mówi Petrus. – Słyszałem. Ciężka, bardzo ciężka sprawa. Ale teraz już z wami wszystko dobrze.
Czy z Davidem rzeczywiście wszystko jest już dobrze? Albo z Lucy? Petrus pyta czy raczej stwierdza fakt? Jego słowa nie brzmią pytająco, ale Lurie musi je potraktować jako pytanie, bo inaczej po prostu nie uchodzi. Pytanie tylko, jaka jest tu odpowiedź?
– Żyję – mówi. – A póki człowiek żyje, to pewnie wszystko z nim dobrze. No więc tak, owszem, ze mną wszystko w porządku. – Urywa, czeka, pozwalając nabrzmieć ciszy, którą Petrus powinien wypełnić kolejnym pytaniem: A jak tam Lucy? Przeliczył się.
– Czy Lucy pojedzie jutro na targ? – pyta Petrus.
– Nie wiem.
– Bo jak nie pojedzie, to straci swój stragan. Może tak się to skończyć.
– Petrus pyta, czy pojedziesz jutro na targ – mówi potem Lurie do córki. – Boi się, że w przeciwnym razie możesz stracić stoisko.
– Pojedźcie może we dwóch – proponuje Lucy. – Ja nie czuję się na siłach.
– Jesteś pewna? Szkoda by było opuścić dzień targowy. Lucy nie odpowiada. Woli nie pokazywać się ludziom, a on już wie, dlaczego. Powodem jest hańba. Powodem jest wstyd. To właśnie osiągnęli niespodziewani goście; to właśnie uczynili tej pewnej siebie, nowoczesnej, młodej kobiecie. Plotka jak plama rozlewa się po okolicy. Nie do kobiety należy jej rozprzestrzenianie, lecz do nich – to oni są właścicielami scenariusza, który mówi, jak wzięli ją w karby, jak pokazali jej, po co jest kobieta.
Lurie też nie bardzo się kwapi, żeby się ludziom pokazać z zapuchniętym okiem i białym czepcem na głowie. Ale dla dobra Lucy odsiaduje swoje obok Petrusa za straganem, znosząc spojrzenia ciekawskich, uprzejmie odpowiadając tym spośród znajomych Lucy, którzy chcą mu złożyć wyrazy współczucia.
– Tak, straciliśmy auto – mówi. – I oczywiście psy, wszystkie oprócz jednego. Nie, mojej córce nic nie jest, po prostu nie najlepiej dzisiaj się czuje. Nie, nie mamy nadziei, policja i tak nie nadąża, zresztą sami wiecie. Tak, na pewno jej przekażę.
Czyta w „Heraldzie” notatkę o swojej i Lucy przygodzie. Tamtych trzech określono mianem „nieznanych napastników”. „Trzej nieznani napastnicy zaatakowali panią Lucy Lourie i jej starszawego ojca w ich niewielkiej posiadłości nieopodal Salem, a następnie uciekli, zabierając odzież, urządzenia elektroniczne i karabin. Pod wpływem dziwacznego kaprysu rabusie zastrzelili sześć psów obronnych, zanim odjechali toyotą corolla rocznik 1993, numer rejestracyjny CA 507644. Panu Lourie, który podczas napadu odniósł lekkie obrażenia, udzielono pomocy w Settlers Hospital, po czym zwolniono go do domu.” Jest zadowolony, że starszawego ojca pani Lourie w żaden sposób nie skojarzono z Davidem Lurie, uczniem Williama Wordswortha, poety opiewającego uroki przyrody, do niedawna wykładowcą Politechniki Kapsztadzkiej. Przy samej sprzedaży niewiele ma do roboty. To Petrus szybko i sprawnie rozkłada towary na straganie; to Petrus wie, co ile kosztuje, przyjmuje od klientów pieniądze i wydaje resztę. Właściwie tylko Petrus pracuje, a Lurie siedzi i grzeje sobie dłonie. Jak za dawnych czasów: baas en Klaas. Z tą różnicą, że Lurie nie próbuje Petrusowi rozkazywać. Petrus sam robi, co jest do zrobienia, i tyle. Mimo to utarg mają mniejszy niż zazwyczaj – niecałe trzysta randów. Wszystko przez to, że Lucy nie przyjechała, nie ma co do tego cienia wątpliwości. Skrzynki z kwiatami i torby pełne warzyw trzeba załadować z powrotem do volkswagena. Petrus kręci głową.
– Niedobrze – mówi.
Jak dotąd w żaden sposób nie wyjaśnił, czemu go wtedy nie było. Wolno mu przychodzić i odchodzić, jak sam chce; skorzystał z tej swobody, a teraz ma prawo milczeć. Nasuwają się jednak pewne pytania. Czy wie, kim byli nieznajomi? Czy to jemu wymknęło się jakieś słówko, które sprawiło, że upatrzyli sobie Lucy, a nie na przykład Ettingera? Czy wiedział z góry, co zamierzają zrobić? Za dawnych czasów można by było to wszystko Petrusowi wygarnąć. Za dawnych czasów można by było dać się ponieść nerwom i kazać mu pakować manatki, a na jego miejsce nająć kogoś innego. Ale chociaż Petrus pobiera pensję, nie jest już, ściśle rzecz biorąc, najemnym parobkiem. Właściwie trudno powiedzieć, kim jest – ściśle rzecz biorąc. Jego pozycję najtrafniej chyba określa słowo „sąsiad”. Petrus jest sąsiadem, który akurat teraz pracuje za wynagrodzeniem, bo mu to chwilowo odpowiada. Sprzedaje swoją pracę na mocy umowy, niepisanej umowy, w której nie ma klauzuli przewidującej zwolnienie na podstawie nie potwierdzonych podejrzeń. Wszyscy troje żyją w całkiem nowym świecie – David, Lucy i Petrus. Petrus to wie, i wie także David, a to, że David wie, też nie jest dla Petrusa żadną tajemnicą. A jednak David czuje się z Petrusem jakoś swojsko; byłby nawet gotów – chociaż ma się przy tym na baczności – go polubić. Petrus jest człowiekiem z tego samego pokolenia, co on. Z pewnością wiele przeżył, z pewnością niejedno mógłby opowiedzieć. David chętnie wysłuchałby kiedyś opowieści Petrusa. Ale wolałby, żeby nie była wciśnięta w wąskie ramy angielszczyzny. Coraz bardziej utwierdza się w przekonaniu, że angielski nie jest odpowiednim środkiem wyrazu dla południowoafrykańskiej prawdy. Fragmenty angielskiego kodu długości całych zdań z czasem zgrubiały, straciły giętkość i przestały być wymowne czy wręcz wymawialne. Język zesztywniał, niczym dinozaur, który wyzionął ducha i zapadł się w błoto. Gdyby opowieść Petrusa sprowadzić do tego, co daje się wysłowić po angielsku, zabrzmiałaby artretycznie, nieaktualnie. W Petrusie podoba się Luriemu twarz – twarz i dłonie. Jeśli istnieje coś takiego, jak uczciwy trud, to Petrus nosi na sobie jego znamiona. Jest cierpliwy, energiczny, sprężysty. To prawdziwy wieśniak, paysan, człowiek wsiowy. Matacz i kombinator, a z pewnością też i kłamca, jak wieśniacy na całym świecie. Potrafi uczciwie się trudzić i równie uczciwie knuć. Lurie ma swoje własne podejrzenia co do planów Petrusa, tych bardziej długofalowych. Petrus nie zadowoli się tym, żeby już zawsze tylko orać swoje półtora hektara. Lucy rzeczywiście wytrzymała dłużej niż jej przyjaciele hipisi, cyganie, ale w oczach Petrusa wciąż jeszcze jest zielona – to amatorka, entuzjastka życia na farmie, a nie prawdziwa farmerka. Petrus chciałby zagarnąć jej ziemię. A potem grunta Ettingera, a przynajmniej dość dużą ich część, żeby wypasać na nich bydło. Z Ettingerem będzie miał trudniejszą przeprawę. Lucy jest tu tylko chwilowo; ale Ettinger to taki sam wieśniak jak Petrus, człowiek wychowany na roli, uparty, eingewurzelt. Lecz i on kiedyś umrze, a jego syn uciekł. Tu akurat Ettinger pokpił sprawę. Porządny wieśniak dba o to, żeby spłodzić wielu synów. Petrus ma wizję przyszłości, w której nie przewidziano miejsca dla takich ludzi jak Lucy. Ale niekoniecznie trzeba go z tego powodu uważać za wroga. Na wsi tak już jest, zawsze tak było, że jedni sąsiedzi knują coś przeciwko drugim, życzą im plagi szkodników, nieurodzaju, ruiny finansowej, a mimo to w razie kryzysu przyjdą z pomocą. Najgorsza, najbardziej mroczna wersja byłaby taka, że sam Petrus zwerbował tych trzech nieznajomych, żeby dali Lucy nauczkę, a w nagrodę obiecał im bogaty łup. Ale Lurie nie wierzy w tę wersję, wydaje mu się zbyt prosta. Najprawdziwsza prawda, podejrzewa, ma wymiar dużo bardziej (przez chwilę szuka właściwego określenia)… antropologiczny, a żeby jej dociec, przeniknąć aż do dna, trzeba by drążyć miesiącami, cierpliwie, niespiesznie rozmawiać z dziesiątkami ludzi, no i nie obeszłoby się bez tłumacza. Wierzy natomiast, że Petrus, owszem, wiedział, że coś się kroi; wierzy, że Petrus mógł ostrzec Lucy, gdyby tylko chciał. To dlatego tak się uczepił tego tematu. To dlatego naprzykrza się Petrusowi. Petrus opróżnił betonowy zbiornik i teraz oczyszcza go z glonów. Nieprzyjemne zajęcie, ale Lurie ofiarowuje się z pomocą. W przyciasnych gumowcach córki schodzi do zbiornika, ostrożnie stąpając po śliskim dnie. Przez pewien czas on i Petrus zgodnie pracują, skrobiąc, drapiąc, wygarniając łopatami błoto. A potem David przerywa robotę. – Wie pan co, Petrus – mówi. – Trudno mi uwierzyć, że tamci ludzie nikogo tu nie znali. Trudno mi uwierzyć, że zjawili się tak całkiem znikąd, zrobili swoje i znikli jak duchy. I że wybrali akurat nas tylko dlatego, że byliśmy pierwszymi białymi, jakich spotkali tamtego dnia. Co? Nie mam racji?
Petrus lubi palić fajkę, staroświecką fajeczkę z wygiętym cybuchem i miseczką zamykaną srebrnym wieczkiem. Prostuje się, wyjmuje fajkę z kieszeni kombinezonu, podnosi wieczko, ugniata tytoń w fajce i ssie koniec cybucha, nie zapalając. Z zadumą spogląda na betonową ścianę tamy, na wzgórza, na rozległą równinę. Twarz ma niewzruszenie spokojną.
– Policja musi ich znaleźć – mówi wreszcie. – Policja musi ich znaleźć i wsadzić do więźnia. To robota dla policji.
– Ale policja nie znajdzie ich, jeżeli jej się nie pomoże. Ci ludzie wiedzieli o istnieniu leśnej osady. Jestem pewien, że wiedzieli też to i owo o Lucy. A niby skąd mieliby wiedzieć, gdyby byli w tych stronach zupełnie obcy?
Petrus woli uznać to pytanie za retoryczne. Chowa fajkę do kieszeni, odstawia łopatę i sięga po miotłę.
– To było coś więcej niż kradzież, Petrus – nie daje za wygraną David. – Przyszli tu nie tylko po to, żeby zrabować rzeczy. I nie tylko po to, żeby tak mnie urządzić. – Dotyka palcem bandaży, a potem opatrunku zasłaniającego oko. – Chcieli zrobić coś jeszcze. Wie pan, o co mi chodzi, a jeżeli nie, to na pewno się pan domyśli. Nie może się pan spodziewać, że po tym, co zrobili, Lucy będzie spokojnie żyła tak, jak dawniej. Jestem jej ojcem. Chcę, żeby ich schwytano, postawiono przed sądem i ukarano. Czy to coś złego? Czy to coś złego, że chcę sprawiedliwości? Jest mu wszystko jedno, jakim sposobem wydobędzie z Petrusa odpowiedź – chce ją usłyszeć i już. – Nie, to nic złego.
Przenika go fala gniewu, tak silna, że jest nią zupełnie zaskoczony. Chwyta łopatę i zaczyna wygarniać z dna zbiornika całe płaty zielska i błota, rzucając je przez ramię, ponad mur. Sam tak się nakręcasz, aż w końcu naprawdę się wściekniesz, upomina się w duchu. Przestań! Ale w tym akurat momencie najchętniej złapałby Petrusa za gardło. Gdyby na miejscu mojej córki znalazła się twoja żona – ma ochotę mu powiedzieć – nie ubijałbyś teraz tytoniu w fajeczce i nie ważyłbyś słów tak roztropnie. Gwałt: oto wyraz, który chciałby wydębić od Petrusa. Chciałby usłyszeć, jak Petrus mówi: Tak, to był gwałt. Tak, to było coś oburzającego.
W milczeniu, ramię w ramię kończą robotę. W ten sposób spędza na farmie kolejne dni. Pomaga Petrusowi oczyścić system nawadniający. Nie dopuszcza, żeby ogród zniszczał. Pakuje towar do sprzedania na targu. Pomaga Bev Shaw w klinice. Zamiata podłogę, gotuje posiłki, robi wszystko to, co Lucy robić przestała. Jest zajęty od świtu do zmroku. Oko goi mu się zdumiewająco szybko: już po tygodniu znowu jest sprawne. Gojenie oparzeń zabiera więcej czasu. Lurie długo jeszcze nosi biały czepek na głowie i bandażuje ucho. Odsłonięte wygląda jak nagi, różowy mięczak: nie jest pewien, kiedy odważy się wydać je na łup ludzkich spojrzeń.
Kupuje kapelusz dla ochrony przed słońcem, a trochę i po to, żeby ukryć twarz. Próbuje się oswoić z tym, że wygląda dziwacznie – a nawet gorzej niż dziwacznie, bo odrażająco: dołączył do grona tych żałosnych stworzeń, na które dzieci gapią się na ulicy. – Dlaczego ten facet tak dziwnie wygląda? – zwracają się z pytaniem do swoich matek, które muszą je wtedy uciszać. Do sklepów w Salem jeździ jak najrzadziej, a do Grahamstown tylko w soboty. Stał się nagle odludkiem, zaszył w wiejskiej pustelni. Koniec wędrówki. Choć kochamy najgoręcej, choć księżyca pała moc. Któż mógł przewidzieć, że tak szybko i raptownie skończy się wędrowanie, kochanie! Nie ma powodu sądzić, że o jego i Lucy nieszczęściu krążą już plotki w Kapsztadzie. Nie chce jednak dopuścić, żeby Rosalind usłyszała tę wiadomość w jakiejś przeinaczonej wersji. Dzwoni do niej dwa razy, bez powodzenia. Za trzecim razem telefonuje do biura podróży, w którym pracuje jego była żona. Dowiaduje się, że wyjechała na Madagaskar, zrobić rekonesans; podają mu numer faksu jej hotelu w Antananarivo. Układa komunikat: „Lucy i ja mieliśmy pechową przygodę. Skradziono mi samochód, a przy okazji doszło do szamotaniny i trochę oberwałem. Nic poważnego – oboje jesteśmy zdrowi, chociaż w lekkim szoku. Wolałem dać ci znać, bo a nuż zaczną się plotki. Mam nadzieję, że dobrze się bawisz.” Pokazuje ten list Lucy, żeby go zaaprobowała, a potem daje go Bev Shaw z prośbą o wysłanie. Do Rosalind, do najczarniejszej Afryki. Z Lucy wciąż niedobrze. Dziewczyna czuwa po całych nocach, twierdząc, że nie może zasnąć; za to popołudniami ojciec zastaje ją na kanapie, śpiącą z kciukiem w ustach, jak dziecko. Przestała się interesować jedzeniem: to David musi ją namawiać, żeby jednak coś zjadła, i gotować jakieś nieznane potrawy, bo Lucy nie tyka mięsa. Nie po to tu przyjechał; nie po to, żeby ugrzęznąć na głębokim odludziu i odstraszać demony, niańczyć córkę, troszczyć się o upadającą farmę. Jeśli miał jakikolwiek cel, to raczej ten, żeby samemu wziąć się w garść, zebrać siły. A tymczasem z dnia na dzień coraz bardziej się zatraca. Demony go nie omijają. Miewa swoje własne koszmary: tarza się w łóżku pełnym krwi albo zdyszany, z bezgłośnym krzykiem ucieka przed mężczyzną o twarzy przypominającej jastrzębia, maskę z Beninu, Totha. Pewnej nocy wstaje i w półśnie, w półobłędzie ściąga pościel z łóżka, a nawet odwraca materac wierzchem do spodu, szukając plam. No i ten pomysł z Byronem. Z książek, które przywiózł z Kapsztadu, zostały mu raptem dwa tomy listów – reszta była w bagażniku ukradzionego auta. Biblioteka publiczna w Grahamstown może służyć tylko wyborem wierszy. Ale czy on w ogóle musi jeszcze czytać? Czegóż więcej powinien się dowiedzieć o tym, jak Byron i jego znajoma spędzali czas w dawnej Rawennie? Czy jeszcze nie dojrzał do tego, żeby wymyślić Byrona takiego, jakim był on w rzeczywistości, Byrona i Teresę? Prawdę rzekłszy, już od miesięcy odkłada to na później: odwleka chwilę, gdy będzie musiał stawić czoło pustej stronicy, wydobyć pierwszą nutę, przekonać się, ile jest wart. Ma już w głowie fragmenty miłosnych duetów, linie melodyczne partii wokalnych, sopranu i tenoru, które bez słów mijają się i owijają wokół siebie jak węże. Melodia bez kulminacji, szept gadzich łusek, gadzich gani po marmurowych schodach; a w tle pulsuje baryton poniżonego męża. Czy właśnie tutaj wreszcie ożyje to mroczne trio – nie w Kapsztadzie, lecz w starej Kaffrarii?
Dwie młode owce przez cały dzień stoją uwiązane przy stajni, na kawałku gołej ziemi. David czuje, że ich pobekiwanie, monotonne i nieustanne, zaczyna go w końcu drażnić. Podchodzi do Petrusa, który postawił rower do góry kołami i coś przy nim majstruje.
– Te owce – mówi David. – Nie lepiej by je było uwiązać gdzieś, gdzie mogłyby skubać trawę?
– To owce na przyjęcie – odpowiada Petrus. – W sobotę je zarżnę, bo wydajemy przyjęcie. Oba z Lucy koniecznie musicie przyjść. – Ociera dłonie ze smaru. – Zapraszam was na przyjęcie.
– Na sobotę?
– Tak, w sobotę wydaję przyjęcie. Wielkie przyjęcie.
– Dziękuję. Ale nawet jeżeli owce mają iść pod nóż, nie mogłyby tymczasem poskubać trawy?
W godzinę później wciąż stoją uwiązane w tym samym miejscu i żałośnie beczą. Petrusa nigdzie nie widać. Doprowadzony do ostateczności, Lurie odwiązuje zwierzęta i ciągnie je w stronę zbiornika, nad którym rośnie bujna trawa. Długo piją, a potem bez pośpiechu zaczynają się paść. Są to czarnolice owce rasy perskiej, podobnej wielkości i maści, podobne nawet w ruchach. Zapewne bliźniaczki, od urodzenia przeznaczone na rzeź. No cóż, nic szczególnego. Kiedy ostatnio się zdarzyło, że owca padła ze starości? Owce nie rządzą sobą, ich życie nie jest ich własnością. Istnieją po to, żeby był z nich pożytek, z każdego grama owczych ciał: mięso zjedzą ludzie, kości utrze się na mączkę i nakarmi nią drób. Nic się nie wymknie, może z wyjątkiem pęcherzyka żółciowego, bo jego nikt nie zje. Kartezjusz powinien był na to wpaść. Dusza zawieszona w ciemnej, gorzkiej żółci, ukryta.
– Petrus zaprosił nas na przyjęcie – oznajmia David córce. – Czemu je wydaje?
– Pewnie z okazji nabycia praw do ziemi. Działka oficjalnie przechodzi na jego własność w przyszłym miesiącu, pierwszego. Dla niego to wielki dzień. Powinniśmy przynajmniej na chwilę się pokazać i dać im jakiś prezent.
– Ma zamiar zarżnąć dwie owce. Nigdy bym nie pomyślał, że raptem dwie owce wystarczą.
– Petrus to skąpiradło. Za dawnych czasów przy takiej okazji zarżnęłoby się wołu.
– Nie jestem pewien, czy mi się podoba jego postępowanie. Przywiózł do domu rzeźne zwierzęta, żeby się zapoznały z ludźmi, którzy je zjedzą.
– A jak byś wolał? Żeby je zarżnięto w jatce, to byś nie musiał o tym myśleć?
– Tak.
– Obudź się, David. Jesteśmy na wsi. Jesteśmy w Afryce. Lucy zrobiła się ostatnio kąśliwa; jej ojciec nie potrafi tego niczym usprawiedliwić. W odpowiedzi zwykłe wycofuje się i milknie. Bywają okresy, kiedy mijają się w domu jak dwoje obcych ludzi. Mówi sobie, że musi być cierpliwy, że za Lucy wciąż wlecze się cień napaści, że tylko upływ czasu pozwoli jej znów wrócić do siebie. A jeśli to mylna diagnoza? Jeśli po takim napadzie człowiek nigdy już do siebie nie wraca, lecz przemienia się w zupełnie inną, mroczniejszą osobę? Zmienne nastroje Lucy mogą też mieć bardziej złowrogie wyjaśnienie, o którym Lurie nie umie przestać myśleć.
– Lucy – pyta jeszcze tego samego dnia, znienacka. – Czy ty może coś przede mną ukrywasz, co? Czy aby czegoś nie złapałaś od tych mężczyzn?
Lucy siedzi na kanapie, w piżamie i szlafroku, bawiąc się z kotem. Minęło południe. Kot jest młody, żwawy, figlarny. Dziewczyna macha mu przed nosem paskiem od szlafroka. Kot trzepie łapką w pasek, zadając szybkie, lekkie ciosy, raz-dwa-trzy-cztery.
– Mężczyzn? – pyta Lucy. – Jakich mężczyzn?
Macha paskiem w bok, a kot daje nura w ślad za jej ruchem. Jakich mężczyzn? Serce staje mu w piersi. Oszalała? Nie chce pamiętać?
Ale ona, jak widać, tylko się z nim przekomarza.
– Nie jestem już dzieckiem, David – mówi. – Byłam u doktora, zrobiłam badania, zrobiłam wszystko, co w granicach rozsądku jest wykonalne. Teraz mogę już tylko czekać.
– Rozumiem. A czy trafnie się domyślam, na co mianowicie czekasz?
– Tak.
– Jak długo to potrwa? Lucy wzrusza ramionami.
– Miesiąc. Trzy miesiące. Może dłużej. Nauka jeszcze nie określiła maksymalnej długości takiego oczekiwania. Kto wie, może do końca życia.
Kot szybkim susem atakuje pasek, ale zabawa już się skończyła.
Lurie siada obok córki; kot zeskakuje z kanapy i odchodzi na sztywnych łapach. David bierze Lucy za rękę. Kiedy siedzi tak blisko niej, zalatuje go lekko nieświeża, niedomyta woń.
– Na pewno nie do końca życia, kochanie – mówi. – Przynajmniej to cię ominie.
Resztę dnia owce spędzają nad zbiornikiem, tam gdzie je uwiązał. Nazajutrz rano znów stoją na gołej ziemi koło stajni. Pożyją pewnie do sobotniego ranka, czyli jeszcze dwie doby. Dosyć żałosny sposób na przeżycie ostatnich dwóch dni, jakie ma się przed sobą. Wiejskie obyczaje – tak kwituje to Lucy. Luriemu nasuwają się inne słowa: obojętność, nieczułość. Skoro wieś może osądzać miasto, to i miastu wolno osądzić wieś. Przyszło mu do głowy, żeby odkupić owce od Petrusa. Ale co to da? Petrus kupi nowe zwierzęta na ubój, a zarobioną różnicę schowa do kieszeni. A co Lurie zrobi z owcami, kiedy już je wykupi z niewoli? Puści je wolno na publicznej drodze? Zamknie w psich boksach i będzie karmił sianem? Między nim a dwiema persjankami wytworzyła się chyba swojego rodzaju więź – sam nie wie, jak do tego doszło. Nie jest to żadna serdeczność. W gruncie rzeczy wcale nie czuje się związany z akurat tymi dwiema owcami, których nie potrafiłby nawet wyszukać spośród całego stada. A jednak – nagle i bez powodu – ich los nabrał dla niego znaczenia. Lurie stoi przed nimi, pod prażącym słońcem, czekając, aż ucichnie mu szum w głowie, czekając na znak. W ucho jednej z owiec usiłuje wleźć mucha. Ucho drga. Mucha odlatuje, zatacza koło, wraca, siada. Ucho znowu drga.
Lurie zbliża się o krok. Zaniepokojona owca cofa się, na ile łańcuch pozwala. David przypomina sobie, jak Bev Shaw trącała głową starego kozła z poszarpanymi jądrami, głaskała go, pocieszała, wnikała w jego życie. Jak jej się udaje ta komunia ze zwierzętami? Widocznie jest w tym jakaś sztuczka, której on nie zna. Może trzeba być innego typu osobą, mniej skomplikowaną. Słońce praży go w twarz całą mocą swojej wiosennej promienności. Czy muszę się zmienić? – w duchu zadaje sobie pytanie David. Czy muszę stać się taki, jak Bev Shaw? Rozmawia potem z Lucy.
– Zastanawiam się nad tym przyjęciem Petrusa. W sumie wolałbym tam nie iść. Czy mogę bez nieuprzejmości zrobić unik?
– Chodzi o te owce?
– Tak. Nie. Nie zmieniłem poglądów, jeśli o to pytasz. Dalej nie wierzę, że zwierzęta istnieją jako naprawdę indywidualne byty. Nad tym, które z nich przeżyją, a które zginą, z mojego punktu widzenia nie warto rozdzierać szat. A jednak…
– A jednak…?
– A jednak w tym akurat przypadku jakoś mnie to niepokoi. Nie umiem powiedzieć, dlaczego.
– No cóż, nie licz na to, że Petrus i jego goście z szacunku dla ciebie i twojej wrażliwości wyrzekną się baranich kotletów.
– Nie żądam aż tyle. Po prostu wołałbym nie być na przyjęciu, przynajmniej nie tym razem. Przepraszam. Nigdy sobie nie wyobrażałem, że w końcu uderzę w taki ton.
– Wiesz, David, Bóg postępuje tajemniczo.
– Nie kpij ze mnie.
Coraz bliżej sobota, dzień targowy.
– Otwieramy tym razem stoisko? – pyta Lurie.
Lucy wzrusza ramionami.
– Sam zdecyduj – mówi.
David postanawia nie otwierać stoiska. Nie docieka przyczyn decyzji córki; właściwie przyjął ją z ulgą. W sobotnie południe przygotowania do uroczystości u Petrusa zaczynają się od przyjazdu pół tuzina kobiet, ubranych odświętnie jak do kościoła – tak przynajmniej wydaje się Luriemu. Kobiety rozpalają za stajnią ognisko. Niebawem wiatr przynosi odór gotujących się flaków, David zgaduje więc, że czyn się dokonał, i to aż dwukrotnie, czyli już po wszystkim. Czy powinien opłakiwać ofiary? Czy stosowne jest opłakiwanie śmierci stworzeń, które same wzajemnie się nie opłakują? Zaglądając we własne serce, znajduje w nim tylko jakiś nieokreślony smutek. Za blisko, myśli: mieszkamy za blisko Petrusa. To tak, jakby się miało wspólny dom z obcymi ludźmi, wspólne hałasy, wspólne zapachy.
Puka do drzwi Lucy.
– Przejdziesz się trochę? – pyta.
– Dziękuję, nie mam ochoty. Zabierz Katy.
Bierze ze sobą buldożkę, ta jednak tak się wlecze i dąsa, że zirytowany zapędza ją z powrotem na farmę, a sam rusza szybkim krokiem, żeby zatoczyć ośmiokilometrową pętlę i porządnie się zmęczyć. O piątej zaczynają przybywać goście – autami, taksówkami, pieszo. Lurie obserwuje ich zza Branki w kuchennym oknie. Większość gości to rówieśnicy gospodarza – stateczni, masywni. Wszyscy jakoś szczególnie skaczą wokół jednej staruszki: Petrus w niebieskim garniturze i jaskraworóżowej koszuli wychodzi aż na drogę, żeby ją powitać. Dopiero po zmroku zaczyna się pojawiać młodzież. Wiatr niesie szmer rozmów, śmiech i muzykę, która Luriemu przypomina Johannesburg z czasów jego własnej młodości. Całkiem znośna, myśli David. Właściwie całkiem niezła.
– Już pora – mówi Lucy. – Idziesz?
Ubrana jest w nietypowy dla siebie sposób: sukienka do kolan i buty na wysokich obcasach, sznur korali z malowanego drewna i takież kolczyki. Lurie nie jest pewien, czy mu się to wszystko razem podoba.
– Dobrze, pójdę. Jestem gotów.
– Nie wziąłeś z miasta garnituru?
– Nie.
– No to przynajmniej załóż krawat.
– Myślałem, że jesteśmy na wsi.
– Tym bardziej trzeba się wystroić. To w jego życiu wielki dzień.
Lucy trzyma w ręku małą latarkę. Idą ścieżką prowadzącą do domu Petrusa, ojciec z córką ramię w ramię. Ona oświetla drogę, on niesie ich wspólny dar.
W otwartych drzwiach przystają z uśmiechem. Petrusa nie widać, ale mała dziewczynka w odświętnej sukience podchodzi do nich i wprowadza ich do środka.
Stara stajnia nie ma sufitu ani prawdziwej podłogi, lecz jest przynajmniej przestronna i zelektryfikowana. Lampy z abażurami i obrazki na ścianach (Słoneczniki Van Gogha, Dama w błękitnej sukni Tretchikoffa, Jane Fonda w kostiumie Barbarelli, Doctor Khumalo strzelający gola) łagodzą ponury nastrój wnętrza. Prócz Lucy i jej ojca nie ma żadnych białych. Ludzie tańczą przy staromodnym afrojazzie, który Lurie słyszał jeszcze przed wyjściem z domu. Rzucają ciekawe spojrzenia na dwoje nowo przybyłych – a może tylko na jego biały czepek. Lucy zna niektóre kobiety. Zaczyna przedstawiać je Luriemu. Potem zjawia się Petrus i staje przy nich. Nie nadskakuje, nie proponuje nic do picia, mówi natomiast:
– Nigdy więcej psów. Nie jestem już psiarz.
Lucy uznaje to za żart; czyli tak jakby wszystko w porządku.
– Przynieśliśmy wam prezent – oznajmia. – Ale może powinniśmy go dać twojej żonie. To coś do domu.
Z kąta kuchennego, jeśli tak należy go nazwać, Petrus wywołuje żonę. Lurie po raz pierwszy widzi ją z bliska. Jest to młoda kobieta – młodsza od jego córki – o twarzy raczej miłej niż ładnej, nieśmiała, w widocznej ciąży. Podaje rękę Lucy, ale nie jej ojcu; nie patrzy mu też w oczy. Lucy mówi do niej parę słów w języku xhosa i wręcza paczkę. Tymczasem skupiło się wokół nich kilkoro gapiów.
– Musi rozpakować – mówi Petrus.
– Właśnie, musisz rozpakować – przytakuje Lucy. Ostrożnie, żeby nie podrzeć ozdobnego papieru w mandoliny i laurowe gałązki, młoda żona rozpakowuje podarunek. Jest to tkanina w dość ładny wzór w stylu Aszanti.
– Dziękuję – szepcze po angielsku.
– To narzuta na łóżko – mówi Lucy do Petrusa.
– Lucy to nasza dobrodziejka – stwierdza Petrus, a potem powtarza, zwracając się wprost do niej:
– Jesteś nasza dobrodziejka.
Lurie ma wrażenie, że to niesmaczne, obosieczne słowo warzy nastrój chwili. Ale czy do Petrusa wolno mieć pretensje? Język, z którego czerpie z taką pewnością siebie, jest – choć Petrus tego nie wie – znużony, kruchy, zżarty od środka jakby przez termity. Można już tylko polegać na wyrazach jednosylabowych, a i to nie na wszystkich. Cóż począć? Były nauczyciel komunikacji społecznej nie widzi, co by tu się dało zrobić. Jeśli już, to należałoby zacząć od podstaw, od ABC. Zanim powrócą wielkie słowa, zrekonstruowane, oczyszczone, znowu godne zaufania – Luriego dawno nie będzie wśród żywych. Wzdryga się, jakby śmierć przeszła po jego śladach.
– A dziecko? Kiedy spodziewa się pani dziecka? – pyta żonę Petrusa.
Kobieta patrzy na niego, nie rozumiejąc.
– W październiku – wtrąca Petrus. – Dziecko urodzi się w październiku. Mamy nadzieję, że chłopiec.
– O. A co ma pan przeciwko dziewczynkom?
– Modlimy się o chłopca – mówi Petrus. – Zawsze najlepiej, jak pierwszy rodzi się chłopiec. Może wtedy pokazać siostrom… nauczyć je zachowania. Tak. – Urywa. – Dziewczyna bardzo kosztowna. – Pociera kciukiem o palec wskazujący. – Nic tylko pieniądze, pieniądze, pieniądze.
Minęło wiele czasu, odkąd Lurie ostatnio widział ten gest. Dawniej używali go Żydzi: pieniądze-pieniądze-pieniądze, z takim samym znaczącym przechyleniem głowy. Ale Petrus w swojej naiwności może nic nie wiedzieć o tym wycinku europejskiej tradycji.
– Chłopcy też bywają kosztowni – zauważa Lurie, ot tak, dla podtrzymania rozmowy.
– Kup im to, kup im tamto – ciągnie Petrus, który rozpędził się i już nie słucha, co się do niego mówi. – W dzisiejszych czasach mężczyzna nie płaci za kobietę. Ale ja płacę. – Przesuwa dłonią nad głową żony, która skromnie spuszcza oczy. – Ja owszem, płacę. Ale to jest po staroświecku. Ubrania, ładne rzeczy, tak czy owak: płacić, płacić, płacić. – Znowu pociera palcem o palec. – Nie, chłopak lepszy. Tylko pańska córka jest wyjątek. Pańska córka tak samo dobra jak chłopak. Prawie! – śmieje się z własnego żartu. – Hej, Lucy! Lucy uśmiecha się, ale Lurie wie, że jest zażenowana.
– Pójdę potańczyć – mamrocze dziewczyna, odchodząc. Tańczy sama, w tym solipsystycznym stylu, który ostatnio się przyjął. Wkrótce dołącza do niej młody mężczyzna, wysoki, gibki, starannie ubrany. Tańczy naprzeciw niej, strzelając palcami, błyskając zębami w uśmiechu, zalotnie.
Z dworu zaczynają wchodzić kobiety, niosąc tace z mięsem pieczonym na ruszcie. W powietrzu rozchodzą się smakowite wonie. Do stajni wlewa się nowa partia gości, młodych, hałaśliwych, ani trochę nie staroświeckich. Przyjęcie nabiera rozmachu. W ręce Luriego trafia talerz z jedzeniem. Lurie podaje go Petrusowi.
– Nie – mówi Petrus. – Jest dla ciebie. Inaczej całą noc będziemy podawać sobie talerze w tę i nazad. Petrus i jego żona spędzają wiele czasu z Luriem, dbając, żeby czuł się jak u siebie w domu. Dobrzy ludzie, myśli. Wsiowi ludzie. Rzuca okiem w stronę Lucy. Młody mężczyzna tańczy teraz zaledwie kilkanaście centymetrów od niej: wysoko podnosi nogi i mocno nimi tupie, wymachuje rękami, świetnie się bawi. Lurie trzyma w ręku talerz z dwoma baranimi kotletami, pieczonym kartoflem, plastrem dyni i porcją ryżu obficie polanego sosem. Znajduje krzesło, na którym udaje mu się przycupnąć obok chudego staruszka o kaprawych oczach. Zjem to, mówi sobie. Zjem, a później poproszę o wybaczenie. Raptem staje przy nim Lucy, dysząc pospiesznie, z napiętą twarzą.
– Możemy wyjść? – pyta. – Oni tu są.
– Jacy oni?
– Widziałam jednego z nich za domem. Słuchaj, David, nie chcę tu robić żadnych awantur, ale czy możemy natychmiast wyjść?
– Potrzymaj. – David oddaje jej talerz i tylnymi drzwiami wychodzi na dwór.
Na dworze jest prawie tyle samo gości, co wewnątrz: skupili się przy ognisku i rozmawiają, piją, śmieją się. Ktoś stoi po drugiej stronie ogniska i patrzy na Luriego. W jednej chwili wszystko staje się jasne. David zna tę twarz, zna ją w sposób wręcz intymny. Przepycha się wśród stłoczonych ciał. Jednak zrobię awanturę, myśli. Szkoda, że akurat w takim dniu. Ale pewnych spraw nie da się odwlec. Podchodzi do chłopaka i staje przed nim. To ten trzeci, terminator o tępym wyrazie twarzy, karny pies.
– Znam cię – ponuro oświadcza Lurie.
Chłopak wcale się nie spłoszył. Wręcz przeciwnie, sprawia takie wrażenie, jakby czekał na tę chwilę, zbierając siły, żeby jej sprostać. Głos, który wydobywa się z jego gardła, jest ochrypły z wściekłości.
– Coś ty za jeden? – pyta, ale w rzeczywistości mówi co innego: Jakim prawem tu przyszedłeś? Całe jego ciało promieniuje brutalnością.
Podchodzi do nich Petrus i szybko mówi coś w języku xhosa. Lurie kładzie mu dłoń na rękawie. Petrus milknie i wściekle na niego łypie.
– Wiesz, kto to jest? – pyta go Lurie.
– Nie, nie wiem, co to jest – gniewnie odpowiada Petrus. – Nie wiem, o co to całe zamieszanie. No; o co?
– On… ten zbir… był tu już kiedyś, razem ze swoimi kumplami. To jeden z tamtych. Ale niech lepiej sam ci powie, o co tu chodzi. Niech ci powie, czemu go szuka policja.
– To nieprawda! – krzyczy chłopak. Znowu zwraca się do Petrusa, tryskając potokiem gniewnych słów. Muzyka dalej rozpościera się w nocnym powietrzu, ale nikt już nie tańczy: goście gromadzą się wokół tych trzech, pchają się, poszturchują, wtrącają swoje trzy grosze. Atmosfera jest niedobra.
– On mówi, że nie wie, o co ci w ogóle chodzi – oświadcza Petrus.
– Kłamie. Doskonale wie, o co mi chodzi. Lucy zaświadczy. Ale Lucy oczywiście nie zaświadczy. Jak on może oczekiwać, że jego córka wystąpi wobec tych wszystkich obcych ludzi, stanie przed chłopakiem, wskaże go palcem i powie: Tak, to jeden z nich. Jeden z tych, którzy mi to zrobili.
– Zadzwonię na policję – oznajmia Lurie. Wśród gapiów rozlega się niechętny szmer.
– Zadzwonię na policję – powtarza David, zwracając się wprost do Petrusa, który słucha z kamienną twarzą.
W obłoku milczenia Lurie wraca do stajni, gdzie czeka na niego Lucy.
– Chodźmy – mówi David.
Goście rozstępują się przed nimi. Nie mają już przyjaznych min. Lucy zapomniała latarki: po ciemku zbaczają z drogi; dziewczyna musi zdjąć buty; brnąc przez kartoflane pole wracają do domu. Lurie ma już w ręku słuchawkę, ale Lucy go powstrzymuje.
– Nie, David, nie rób tego – mówi. – Petrus nic tu nie zawinił. Jeżeli zadzwonisz na policję, popsujesz mu cały wieczór. Bądź rozsądny.
David jest zdumiony, tak bardzo zdumiony, że zwraca się przeciwko córce.
– Na miłość boską, jak możesz mówić, że Petrus nie zawinił? W ten czy inny sposób to on ściągnął tu tamtych trzech. I jeszcze ośmiela się znowu ich zapraszać. Niby czemu miałbym być rozsądny? Naprawdę, Lucy, nic a nic z tego wszystkiego nie rozumiem. Nie rozumiem, czemu nie oskarżyłaś ich o to, co rzeczywiście zrobili, i czemu teraz osłaniasz Petrusa. On wcale nie jest niewinny. Jest z nimi.
– Nie krzycz na mnie, David. To moje życie. To ja muszę tu żyć. Wszystko, co mnie spotkało, jest moją sprawą, moją i tylko moją, a nie twoją, i jeżeli do czegokolwiek mam prawo, to do tego, żeby się nie poddawać takiemu przesłuchaniu, jak w tej chwili, nie musieć się usprawiedliwiać – przed tobą ani przed nikim innym. A Petrus nie jest jakimś tam najmitą, którego mogę wylać, bo moim zdaniem zadaje się z nieodpowiednimi ludźmi. To już przeszłość, przeminęło z wiatrem. Jeżeli chcesz zadrzeć z Petrusem, najpierw się upewnij, czy rzeczywiście znasz prawdę. Nie możesz wezwać policji. Nie pozwolę na to. Zaczekaj do rana. Zaczekaj, aż Petrus opowie ci swoją wersję tej całej historii.
– Ale ten chłopak tymczasem zniknie!
– Nie zniknie. Petrus go zna. A zresztą tu, na Wschodnim Przylądku, nikt nie znika. Tutaj to się po prostu nie zdarza.
– Lucy, Lucy, błagam cię! Chcesz wynagrodzić dawne krzywdy, ale nie tędy droga. Jeżeli teraz nie upomnisz się o swoje prawa, nigdy już nie będziesz mogła podnieść głowy. Równie dobrze możesz spakować walizki i wyjechać. A jeżeli delikatność nie pozwala ci dzisiaj wezwać policji, to w ogóle nie powinniśmy byli jej w to mieszać, tylko siedzieć cicho i czekać na następny napad. Albo sami poderżnąć sobie gardła.
– Przestań, David! Nie potrzebuję przed tobą się bronić. Przecież ty nawet nie wiesz, co się właściwie stało.
– Nie wiem?
– Nie, nie masz najmniejszego pojęcia. Uspokój się i zastanów. A co do policji, to ci tylko przypomnę, dlaczego w ogóle ją wezwaliśmy: ze względu na ubezpieczenie. Zameldowaliśmy o napadzie, bo inaczej nie dostalibyśmy odszkodowania.
– Zdumiewasz mnie, Lucy. To zwykła nieprawda i dobrze o tym wiesz. A co do Petrusa, powtarzam: jeżeli w tym momencie się ugniesz, jeżeli nie podołasz, nigdy w życiu sobie tego nie darujesz. Jesteś zobowiązana wobec siebie, wobec przyszłości, wobec swojej godności osobistej. Pozwól mi zadzwonić po policję. Albo sama zadzwoń.
– Nie.
„Nie”: to jej ostatnie słowo. Idzie do swojego pokoju, zamyka Luriemu drzwi przed nosem, odgradza się od niego. Krok za krokiem, tak nieuchronnie, jakby byli małżeństwem, oddalają się od siebie i David nic na to nie poradzi. Nawet ich kłótnie przybrały ton sprzeczek między mężem i żoną, którzy znaleźli się w pułapce i nie mają z niej dokąd umknąć. Jakże Lucy musi żałować, że z nią zamieszkał! Na pewno marzy, żeby się wyniósł – im szybciej, tym lepiej. Ale ona też prędzej czy później będzie musiała się stąd wynieść. Jako samotna kobieta na farmie nie ma przed sobą przyszłości – to przecież jasne. Nawet dni Ettingera, mimo ze wyposażył się w broń, drut kolczasty i systemy alarmowe, są policzone. Jeśli Lucy ma chociaż odrobinę rozumu, wycofa się, zanim spotka ją los gorszy niż śmierć. Ale ona oczywiście nie da za wygraną. Jest uparta, no i cała pogrążona w tym życiu, które sama sobie wybrała. Lurie wymyka się z domu. Ostrożnie stąpając w ciemnościach, podchodzi do stajni od tyłu. Wielkie ognisko wygasło, muzyka umilkła. Grupka ludzi stoi przy tylnych drzwiach, dość szerokich, żeby zmieścił się w nich traktor. Lurie ponad ich głowami zagląda do wnętrza. Pośrodku stajni stoi jeden z gości, mężczyzna w średnim wieku, z ogoloną głową i byczym karkiem. Ma na sobie ciemny garnitur, a wokół szyi złoty łańcuch, na którym wisi medal wielkości pięści: właśnie takie medale wręczano tubylczym wodzom jako symbole ich urzędu. Symbole produkowane hurtem w jakiejś odlewni w Coventry czy w Birmingham; po jednej stronie skwaszony profil: Wiktoria, regina et imperatrix; po drugiej – antylopy gnu albo ibisy w butnych pozach. Medale dla wodzów Rozsyłane po całym imperium: do Nagpuru, na Fidżi, na Złote Wybrzeże, do Kaffrarii. Mężczyzna przemawia, wygłasza krągłe okresy, które wznoszą się i opadają. Lurie nie ma pojęcia, co tamten mówi, ale od czasu do czasu następuje pauza, a potem rozlega się przytwierdzający pomruk słuchaczy, wśród których – młodych i starych – panuje chyba nastrój spokojnej satysfakcji. Lurie rozgląda się. Chłopak stoi nieopodal, tuż za progiem, po wewnętrznej stronie. Omiata Davida nerwowym spojrzeniem. Inni także kierują ku niemu wzrok: ku temu obcemu, niedopasowanemu. Mężczyzna z medalem marszczy brwi, przez chwilę się waha, podnosi głos. Luriemu wcale nie przeszkadza ich zainteresowanie. Niech wiedzą, że jeszcze tu jestem, myśli, niech wiedzą, że nie przyczaiłem się we dworze. A jeżeli im to popsuje radość ze spotkania, no to najwyżej. Sięga ręką do białego czepka. Po raz pierwszy cieszy się, że go ma, że go nosi na własnej głowie.
Nazajutrz przez cały ranek Lucy go unika. Do spotkania z Petrusem, które obiecała, nie dochodzi. Aż tu po południu sam Petrus puka do kuchennych drzwi, w roboczych butach i w kombinezonie. Pora kłaść rury, mówi rzeczowo, jakby nigdy nic. Postanowił przeciągnąć rury z PCV od zbiornika z wodą do miejsca, gdzie zamierza zbudować swój nowy dom; dwieście metrów odległości. Chciałby pożyczyć narzędzia, i czy David pomógłby mu dopasować regulator?
– Nie znam się na regulatorach. Nie znam się na hydraulice – odpowiada Lurie. Nie ma najmniejszej ochoty pomagać Petrusowi.
– To nie hydraulika – mówi tamten. – To tylko kładzenie rur. Wystarczy przeciągnąć rury.
Kiedy idą w stronę tamy, Petrus opowiada o różnych rodzajach regulatorów, o zaworach ciśnieniowych i złączach; wymawia te słowa kwieciście, popisując się znajomością rzeczy. Mówi, że nowa rura będzie musiała przejść przez ziemię Lucy; dobrze, że Lucy się zgodziła. Jest „przyszłościowa”.
– To przyszłościowa pani, a nie przeszłościowa.
O przyjęciu ani o chłopaku z rozbieganymi oczami nie wspomina. Jakby całe to zdarzenie w ogóle nie miało miejsca. Wkrótce się wyjaśnia, jaka rola przypadnie Luriemu podczas pracy przy tamie. Potrzebny jest Petrusowi wcale nie w charakterze doradcy od hydrauliki czy kładzenia rur, lecz jako pomagier, który coś potrzyma, poda narzędzia – właściwie zwykły handlanger. Nie ma nic przeciwko temu. Petrus dobrze pracuje i obserwując go, można się sporo nauczyć. Sęk w tym, że Lurie zdążył już trochę się zniechęcić do samego Petrusa. Ten ględzi o swoich planach, a David okazuje mu rosnącą oziębłość. Nie chciałby wylądować razem z nim na bezludnej wyspie. A już z całą pewnością nie chciałby być żoną tego władczego typa. Na oko sądząc, młoda żona jest chyba szczęśliwa, ale ciekawe, jakie historie miałaby do opowiedzenia starsza. Wreszcie nie wytrzymuje i przerywa potok słów Petrusa.
– Ten młody człowiek, co był u ciebie wczoraj wieczorem. – mówi. – Jak on się nazywa i gdzie teraz jest?
Petrus zdejmuje czapkę i ociera czoło. Akurat dziś paraduje w czapce z daszkiem i ze srebrnym godłem Południowoafrykańskich Kolei i Portów. Ma chyba całą kolekcję nakryć głowy.
– Widzisz, David – zaczyna, marszcząc brwi. – Powiedziałeś, że on złodziej, a to bardzo ciężki zarzut. Chłopak strasznie o to na ciebie zły. Tak wszystkim mówi. A ja muszę dopilnować, żeby był spokój. Więc i dla mnie to bardzo ciężki układ.
– Wierz mi, Petrus, nie mam zamiaru wplątywać cię w tę sprawę. Powiedz mi tylko, jak chłopak się nazywa i gdzie go można znaleźć, a ja przekażę te dane policji. Później pozostanie nam tylko czekać, aż policja przeprowadzi dochodzenie i odda go razem z jego kumplami w ręce sprawiedliwości. Ani ty, ani ja nie będziemy w to wplątani. O wszystkim zadecyduje sąd. Petrus przeciąga się, wystawiając twarz ku słońcu.
– Przecież z ubezpieczenia dostaniesz nowy samochód – mówi.
Czy to pytanie? Czy raczej oświadczenie? Jaką właściwie grę prowadzi Petrus?
– Z ubezpieczenia nie dostanę nowego samochodu – tłumaczy Lurie, siląc się na cierpliwość. – Nawet przyjmując, że firma ubezpieczeniowa jeszcze nie zbankrutowała, chociaż w całym kraju tyle aut pada łupem złodziei, to i tak da mi tylko część sumy, na którą sama wyceni mój stary wóz. Czyli za mało na nowy. A zresztą chodzi o zasadę. Nie możemy powierzyć wymiaru sprawiedliwości firmom ubezpieczeniowym. To nie ich sprawa.
– Ale od chłopaka nie wydostaniesz swojego starego auta. On nie może ci go oddać. Nawet nie wie, gdzie jest twoje stare auto. Przepadło i tyle. Najlepiej kup sobie nowe za pieniądze z ubezpieczenia, to znowu będziesz miał czym jeździć.
Jakim sposobem zabrnął w tę ślepą uliczkę? Próbuje od innej strony.
– Pozwól, że spytam, Petrus, czy ten chłopak to jakiś twój krewny?
– A właściwie dlaczego – ciągnie tamten, ignorując pytanie – chcesz go zaciągnąć na policję? On za młody, żeby go wsadzić do więźnia.
– Może stanąć przed sądem, jeżeli ma osiemnaście lat. A choćby i szesnaście.
– Nie, nie ma osiemnastu.
– Skąd wiesz? Na moje oko ma osiemnaście, nawet więcej.
– Wiem, wiem! To jeszcze chłopiec, nie może iść do więźnia, podług prawa, takiego chłopca nie można zamknąć we więźniu, trzeba go puścić!
Petrus najwidoczniej uważa, że to rozstrzygający argument. Ociężale przyklęka na jedno kolano i zaczyna instalować złączkę przy rurze wylotowej.
– Petrus, moja córka chce być dobrą sąsiadką. Dobrą obywatelką i dobrą sąsiadką. Kocha Wschodni Przylądek. Chce tu sobie ułożyć życie i ze wszystkimi się dogadać. Ale jakie ma szansę, skoro w każdej chwili mogą ją napaść zbiry, którym potem wszystko ujdzie płazem? Nie mów, że nie rozumiesz!
Petrus usiłuje dopasować złączkę. W skórze na jego dłoniach widać głębokie, chropawe pęknięcia; przy pracy cicho postękuje; nic nie wskazuje na to, że usłyszał choćby jedno słowo.
– Lucy nic tu nie grozi – oświadcza nagle. – Nic jej nie będzie. Możesz ją zostawić samą, jest bezpieczna.
– Ależ co ty mówisz, Petrus, wcale nie jest bezpieczna! To przecież jasne. Wiesz, co tu się stało dwudziestego pierwszego.
– Tak, wiem, co się stało. Ale teraz już wszystko w porządku.
– Kto mówi, że wszystko w porządku?
– Ja.
– Ty to mówisz? I ty będziesz ją chronił?
– Będę.
– Tamtym razem jej nie uchroniłeś.
Petrus powleka rurę grubszą warstwą smaru.
– Twierdzisz, że wiesz, co się stało, ale wtedy jej nie uchroniłeś – powtarza David. – Wyjechałeś, zaraz potem przyszli tamci trzej dranie, a teraz zaczyna wyglądać na to, że jeden z nich to twój kumpel. I co ja mam sobie myśleć?
Nigdy jeszcze nie był tak bliski tego, żeby wprost oskarżyć Petrusa. Ale właściwie czemu miałby się hamować?
– Chłopak nic nie winien – oświadcza Petrus. – On nie kryminalista. Nie złodziej.
– Mówię nie tylko o kradzieży. Popełniono tu jeszcze inne przestępstwo, znacznie cięższe. Skoro twierdzisz, że wiesz, co się stało, musisz też wiedzieć, co mam na myśli.
– On nic nie winien. Jest za młody. Jedna wielka pomyłka i tyle.
– Wiesz to na pewno?
– Wiem.
Rura weszła na miejsce. Petrus nakłada i zaciska obejmę, po czym wstaje, prostuje grzbiet.
– Ja wiem – powtarza. – Mówię ci. Wiem.
– Wiesz. Znasz przyszłość. Jak mogę z tym dyskutować? Powiedziałeś swoje. Jestem ci tu jeszcze potrzebny?
– Nie, została sama łatwa robota, muszę tylko wkopać rurę w ziemię.
Pomimo wiary Petrusa w system ubezpieczeniowy nic się nie posuwa w sprawie meldunku, który złożył Lurie. A on bez samochodu czuje się na farmie jak w pułapce.
Pewnego popołudnia w klinice wywnętrza się przed Bev Shaw.
– Lucy i ja nie żyjemy ze sobą w zgodzie – mówi. – Zresztą chyba nic dziwnego. Rodzice i dzieci nie są stworzeni do tego, żeby mieszkać razem. W normalnej sytuacji już dawno bym wrócił do Kapsztadu. Ale nie mogę zostawić Lucy samej na farmie. Nie jest tam bezpieczna. Próbuję ją namówić, żeby przekazała opiekę nad farmą Petrusowi i wzięła sobie urlop. Ale nie chce mnie słuchać.
– Dzieci trzeba w pewnym momencie wypuścić z rąk, David. Nie możesz wiecznie czuwać nad Lucy.
– Wypuściłem ją z rąk już dawno temu. Zawsze byłem najmniej opiekuńczym z ojców. Ale teraz jest inna sytuacja, obiektywnie niebezpieczna dla Lucy. Wyraźnie nam to uzmysłowiono.
– Wszystko będzie dobrze. Petrus się nią zaopiekuje.
– Petrus? A jaki on ma w tym interes, żeby nią się opiekować?
– Nie doceniasz go. Harował jak niewolnik, kiedy urządzał jej ogród. Bez Petrusa nigdy by nie osiągnęła tego, co ma. Nie twierdzę, że zawdzięcza mu wszystko, ale na pewno sporo.
– Niewykluczone. Pytanie, ile Petrus zawdzięcza Lucy? – To poczciwy facet. Możesz na nim polegać.
– Polegać na Petrusie? On nosi brodę, pali fajkę i chodzi z laską, więc uważasz go za staroświeckiego Kafra. Ale rzeczywistość wygląda zupełnie inaczej. Petrus wcale nie jest staroświeckim Kafrem, a tym bardziej poczciwym facetem. Moim zdaniem nie może się doczekać, kiedy Lucy wreszcie zwinie interes. Jeżeli chcesz dowodów, spójrz choćby na to, co spotkało ją i mnie. Petrus może i nie był pomysłodawcą, ale nie sposób zaprzeczyć, że przymknął oko, że nas nie ostrzegł, że postarał się w porę ulotnić.Jego zajadłość zdumiewa Bev Shaw.
– Biedna Lucy – szepcze kobieta. – Tyle wycierpiała! – Wiem, co wycierpiała. Byłem przy tym. Spogląda na niego rozszerzonymi oczami.
– Ależ skąd, David, nie byłeś. Sama mi powiedziała. Nie byłeś przy tym.
Nie byłeś przy tym. Nie wiesz, co się stało. Jest zaskoczony. Niby gdzie go nie było – zdaniem Bev Shaw, zdaniem Lucy? W pokoju, w którym intruzi dopuszczali się okropności? Czy tym kobietom się zdaje, że on nie wie, czym jest gwałt? Czy im się zdaje, że nie cierpiał wraz z córką? Cóż takiego mógł zobaczyć na własne oczy oprócz tego, co sam potrafi sobie wyobrazić? A może myślą, że gdy chodzi o gwałt, żaden mężczyzna nie umie postawić się w sytuacji kobiety? Jakkolwiek brzmi prawdziwa odpowiedź, jest oburzony, że traktują go jak obcego. Kupuje mały telewizor na miejsce tego, który skradziono. Wieczorami, po kolacji, on i Lucy siadają obok siebie na kanapie i oglądają wiadomości, a potem film czy inną rozrywkę, jeśli jest do wytrzymania. To prawda, że jego wizyta trwa już zbyt długo – oboje tak uważają. Znużyło go mieszkanie w walizce, nieustanne nasłuchiwanie, czy na ścieżce nie chrzęści żwir. Chciałby znów siedzieć za własnym biurkiem, spać we własnym łóżku. Ale Kapsztad jest daleko, prawie jak w innym kraju. Pomimo rad Bev, pomimo zapewnień Petrusa, pomimo uporu córki, Lurie nie dojrzał jeszcze do tego, żeby ją porzucić na pastwę losu. Tu właśnie mieszka, przynajmniej chwilowo: tu i teraz. Zdążył już zupełnie odzyskać wzrok w oparzonym oku. Skóra na głowie też się goi – nie trzeba już nakładać na nią natłuszczonych opatrunków. Tylko ucho wymaga jeszcze codziennych zabiegów. A zatem czas naprawdę leczy wszystkie rany. U Lucy też zapewne trwa proces leczenia, a jeśli nie leczenia, to przynajmniej zapominania: wspomnienie fatalnego dnia zabliźnia się, obrasta ziarniną, która spowija je i zapieczętowuje, aż kiedyś dziewczyna będzie mogła wreszcie powiedzieć: wtedy, kiedy nas „obrabowano” – i rzeczywiście pamiętać wyłącznie rabunek.
Stara się spędzać dnie na dworze, żeby w domu Lucy mogła swobodniej odetchnąć. Pracuje w ogrodzie; kiedy ogarnia go zmęczenie, siada przy tamie, obserwując sukcesy i porażki kaczej rodziny, posępnie rozmyślając nad projektem Byron. Nie robi postępów. Łapie tylko oderwane fragmenty. Pierwsze słowa pierwszego aktu nadal stawiają opór; pierwsze nuty wciąż są nieuchwytne jak pasma dymu. Chwilami obawia się, że osoby dramatu, które od ponad roku towarzyszą mu niczym widma, zaczynają rozpływać się w nicości. Nawet najbardziej powabna z nich – Margarita Cogni, którą pragnąłby usłyszeć, miotającą namiętnym kontraltem obelgi pod adresem Teresy Guiccioli, tej suki, kochanicy Byrona – też się wymyka. Ich strata napełnia go rozpaczą, szarą, jednostajną i w sumie błahą jak ból głowy. Kiedy tylko może, jeździ do kliniki Towarzystwa Opieki nad Zwierzętami i robi wszystko, co nie wymaga żadnych umiejętności: karmi, sprząta, myje podłogi.
W klinice zajmują się głównie psami, rzadziej kotami: dla zwierząt gospodarskich D Village posiada, zdaje się, swoją własną weterynaryjną mądrość, własną farmakopeę, własnych uzdrowicieli. Psy trafiają do kliniki chore na nosówkę, z połamanymi łapami, z zainfekowanymi ukąszeniami, ze świerzbem, z objawami zaniedbania, dobrotliwego lub złośliwego; trafiają tu ze starości, z niedożywienia, z pasożytami jelit, głównie jednak przez własną nadmierną płodność. Jest ich po prostu za dużo. Kiedy ludzie przywożą psa, nie mówią wprost: „Przywiozłem go, żebyście go zabili”, ale tego właśnie oczekuje się od personelu: że zrobi z psem porządek, usunie go ze świata, wyprawi w niepamięć. To, czego się w istocie wymaga, to Losung (niemiecki zawsze usłużnie podsunie odpowiednio neutralną abstrakcję): sublimacja, taka jak wtedy, gdy z wody sublimuje się alkohol i nie pozostaje żaden osad ani smak. Toteż w niedzielne popołudnia drzwi kliniki zamyka się na klucz, a potem Lurie pomaga Bev Shaw losen te psiska, które w danym tygodniu uznano za nadliczbowe. Jednego po drugim wybiera z boksu na tyłach budynku i prowadzi albo niesie do gabinetu. Każdemu z nich w jego ostatnich minutach Bev poświęca bezgraniczną uwagę: głaszcze, przemawia, próbuje ułatwić odejście. Jeśli psy rzadko ulegają tym czarom, to dlatego, że przeszkadza im obecność Davida, który wydziela nieodpowiedni zapach („One potrafią wywęszyć ludzkie myśli”), swąd wstydu. Ale to właśnie David je trzyma, żeby stały nieruchomo, zanim igła trafi w żyłę, narkotyk uderzy w serce, łapy się ugną, a ślepia zmętnieją. Myślał, że przywyknie. Ale jakoś nie przywykł. Im więcej ma za sobą egzekucji, w których uczestniczył, tym bardziej jest roztrzęsiony. Gdy w pewien niedzielny wieczór wraca do domu volkswagenem Lucy, musi aż przystanąć na poboczu, żeby wziąć się w garść. Po twarzy płyną mu niepohamowane łzy; drżą ręce. Nie rozumie, co się z nim dzieje. Jeszcze do niedawna zwierzęta były mu mniej lub bardziej obojętne. Chociaż w pewien abstrakcyjny sposób potępia okrucieństwo, nie umie powiedzieć, czy sam z natury jest okrutny, czy dobry. Jest po prostu nijaki. Przypuszcza, że ludziom, których obowiązki zawodowe wymagają okrucieństwa – na przykład pracownikom rzeźni – stopniowo zaskorupiają się dusze. Pod wpływem nawyku człowiek twardnieje: zazwyczaj pewnie tak bywa, ale raczej nie w przypadku Luriego. Chyba nie ma daru twardnienia. To, co dokonuje się w gabinecie, wstrząsa całym jestestwem Davida. Psy wiedzą, że wybiła ich godzina: jest o tym przekonany. Chociaż cała operacja odbywa się cicho i bezboleśnie, chociaż Bev Shaw ma same dobre myśli, a on też stara się nie mieć żadnych innych, chociaż świeżo wykonane zwłoki chowa się do hermetycznych worków, psy na podwórku potrafią wywęszyć, co się dzieje w klinice. Kładą uszy po sobie, spuszczają ogon, jakby i one czuły hańbę umierania; zapierają się wszystkimi czterema łapami, tak że trzeba je przeciągnąć, przepchnąć albo przenieść przez próg. Na stole jedne wściekle kłapią zębami w prawo i w lewo, inne skomlą żałośnie; ale żaden nie patrzy wprost na igłę w dłoni Bev Shaw, bo skądś wiedzą, że ta właśnie igła wyrządzi im straszliwą krzywdę. Najgorsze są te, które go obwąchują i usiłują lizać po ręce. Nigdy nie lubił lizania, toteż w pierwszym odruchu ma ochotę się odsunąć. Po co udawać przyjaciela, skoro w rzeczywistości jest się mordercą? Ale potem ustępuje. Bo i czemu stworzenie, nad którym zawisł już cień śmierci, miałoby czuć, że człowiek wzdryga się przed zetknięciem z nim, jakby sam dotyk takiego zwierzęcia przerażał? Daje im więc się lizać, jeśli chcą, tak jak Bev Shaw głaszcze je i całuje, jeżeli tylko jej na to pozwolą. Nie jest, ma nadzieję, sentymentalny. Stara się patrzeć bez sentymentów na zwierzęta, które zabija, i na Bev Shaw. Pilnuje się, żeby głośno nie stwierdzić: „Nie wiem, jak ty to robisz”, bo w odpowiedzi usłyszałby: „Ktoś przecież musi”. Nie wyklucza, że w najskrytszej głębi Bev Shaw wcale nie jest aniołem-wyzwolicielem, lecz diabłem; że pod pozorami współczucia kryje się u niej serce żylaste jak u rzeźnika. Stara się nie wykluczać żadnej możliwości. Ponieważ Bev Shaw zadaje cios igłą, on zajmuje się usuwaniem szczątków. Nazajutrz rano po każdej morderczej sesji jedzie wyładowanym volkswagenem do Settlers Hospital i powierza zwłoki w czarnych workach płomieniom krematorium. Prościej byłoby wozić worki do krematorium natychmiast po sesji i zostawiać je, żeby się nimi zajęli szpitalni palacze. Trzeba by jednak wtedy porzucić je na wysypisku razem z całym plonem weekendu: śmieciami ze szpitalnych oddziałów, padliną zgarniętą z poboczy dróg, cuchnącymi odpadkami z garbarni – przypadkową, a zarazem okropną mieszanką. Nie umie się przemóc, żeby wydać martwe psy na taką sromotę. Toteż w niedzielne wieczory ładuje worki na tył volkswagena Lucy i przywozi na farmę; przez całą noc leżą w aucie, a w poniedziałek rano wiezie je do szpitala. Sam je tam układa, pojedynczo, na wózku podajnika, uruchamia korbą mechanizm, kiedy zaś wózek mija stalową bramkę i wjeżdża w płomienie, Lurie naciska dźwignię, żeby go opróżnić, i za pomocą tej samej korby przyciąga go z powrotem, a robotnicy, których w ten sposób wyręcza, stoją i patrzą. W pierwszy poniedziałek, kiedy tam pojechał, zostawił im tę robotę. Zwłoki przez noc zesztywniały. Martwe łapy więzły między prętami wózka, a gdy ten wracał z przejażdżki do pieca, często przywoził z powrotem psa, osmalonego, wyszczerzonego, cuchnącego przypaloną sierścią, obnażonego, bo plastikowa osłona już doszczętnie spłonęła. Po kilku takich próbach robotnicy zaczęli przed załadunkiem obtłukiwać worki spodnią stroną łopat, żeby połamać skostniałe kończyny. Właśnie wtedy wmieszał się w to i całą pracę wziął na siebie. W piecu krematoryjnym pali się antracytem; elektryczny wiatrak wsysa powietrze w przewody – Lurie przypuszcza, że cała konstrukcja pochodzi z lat sześćdziesiątych, kiedy to zbudowano szpital. Krematorium pracuje przez sześć dni w tygodniu, od poniedziałku do soboty włącznie. Siódmego dnia odpoczywa. Kiedy ekipa przychodzi do pracy, wygarnia wczorajszy popiół i rozpala od nowa. Zanim wybije dziewiąta rano, w wewnętrznej komorze jest tysiąc stopni Celsjusza – wystarczająco gorąco, żeby kość zwapniała. Do późnego ranka uzupełnia się wsad; mija całe popołudnie, nim piec ostygnie. Lurie nie wie, jak nazywają się robotnicy, podobnie jak i oni nie znają jego imienia. Jest dla nich po prostu człowiekiem, który w pewien poniedziałek przywiózł worki z Opieki nad Zwierzętami i odtąd zjawia się w każdy poniedziałkowy ranek, o coraz wcześniejszej porze. Przyjeżdża, robi swoje i odjeżdża; nie należy do społeczności, która pomimo płotu z siatki, bramy zamkniętej na kłódkę i tablicy z trójjęzycznym tekstem skupia się wokół krematorium. Siatkę bowiem dawno już rozpruto, a na bramę i tablicę nikt po prostu nie zwraca uwagi. Kiedy rano pojawiają się salowi z pierwszymi workami szpitalnych odpadków, cały tłumek kobiet i dzieci już czeka, żeby przegarnąć wysypisko w poszukiwaniu strzykawek, szpilek, bandaży zdatnych jeszcze do uprania – wszelkiego rodzaju drobiazgów, na które jest popyt, a zwłaszcza lekarstw w pigułkach, gdyż można je spieniężyć w sklepach muti albo przehandlować na ulicy. Są też włóczędzy, którzy za dnia kręcą się po przyległym do szpitala terenie, nocą zaś sypiają pod ścianą krematorium, a może nawet w samym jego tunelu, szukając ciepła. Lurie wcale nie stara się o przyjęcie do tego bractwa. Ilekroć jednak przyjeżdża, tamci są już na miejscu; a jeśli nie interesują ich transporty, które przywozi na wysypisko, to tylko dlatego, że żadnej części martwego psa nie da się sprzedać ani zjeść. Czemu podjął się tej pracy? Żeby ulżyć Bev Shaw? Gdyby tylko o to szło, dość byłoby zwalić worki na wysypisku i odjechać. Przez wzgląd na psy? Ale one przecież już nie żyją; a zresztą, co psom wiadomo o honorze i dyshonorze? Czyli robi to dla siebie. Ponieważ tak mu nakazuje własne wyobrażenie o świecie jako miejscu, w którym ludzie nie obtłukują zwłok łopatami, żeby nadać im kształt ułatwiający dalszą obróbkę? Psy trafiają do kliniki, bo nikt ich nie chce: „albowiem jest nas zbyt wielkie mnóstwo”. I wtedy on wkracza w ich życie. Choć może i nie jest dla nich wybawicielem – tym, dla którego nie jest ich zbyt wielkie mrowie – czuje się na siłach zatroszczyć się o nie, kiedy nie mogą już, zupełnie nie mogą zatroszczyć się o siebie, kiedy nawet Bev Shaw umywa od nich ręce. Psiarz, powiedział kiedyś o sobie Petrus. No cóż, teraz Lurie został psiarzem – psim grabarzem; psim psychopomposem; harijanem. Ciekawe, że taki egoista jak on zgodził się oddawać martwym psom tę posługę. Muszą przecież istnieć inne, skuteczniejsze sposoby ofiarowywania siebie światu – lub wyobrażeniu o świecie. Można by na przykład przez więcej godzin dziennie pracować w klinice. Można by próbować wytłumaczyć dzieciom z wysypiska, żeby nie faszerowały się truciznami. Nawet gdyby bardziej przysiadł fałdów nad librettem o Byronie, dałoby się to od biedy uznać za wyświadczoną ludzkości przysługę. Ale do tamtych zadań są inni chętni – do opieki nad zwierzętami, do resocjalizacji, nawet do pisania o Byronie. Lurie ratuje honor trupów, bo nikt inny nie jest dość głupi, żeby się tego podjąć. A on taki właśnie powoli się staje: głupi, stuknięty, niepoprawny. Zrobili już wszystko, co mieli zaplanowane na tę niedzielę w klinice. Volkswagen stoi, wyładowany martwym bagażem. Na odchodnym Lurie zmywa jeszcze podłogę w gabinecie.
– Daj, ja to zrobię – mówi Bev Shaw, wracając z podwórka. – Na pewno chcesz już jechać do domu.
– Nie spieszy mi się.
– Ale przywykłeś chyba do innego rodzaju życia?
– Do innego rodzaju życia? Nie wiedziałem, że ono dzieli się na rodzaje.
– Chcę powiedzieć, że tutejsze życie musi cię strasznie nudzić. Na pewno brak ci ludzi z twojego kręgu. No i przyjaciółek.
– Przyjaciółek, powiadasz. Przecież Lucy mówiła ci chyba, dlaczego wyjechałem z Kapsztadu. Tamtejsze przyjaciółki nie przyniosły mi wiele szczęścia.
– Nie bądź dla niej surowy.
– Surowy dla Lucy? Nie umiałbym się na to zdobyć.
– Nie dla Lucy, tylko dla tej młodej kobiety z Kapsztadu. Lucy mówi, że była tam młoda kobieta, która narobiła ci mnóstwo kłopotów.
– Owszem, była pewna młoda kobieta. Ale kłopoty są w tym przypadku moim własnym dziełem. Narobiłem ich tej młodej kobiecie co najmniej tyle, ile ona mnie.
– Lucy mówi, że musiałeś zrezygnować z posady na uniwersytecie. To na pewno było trudne. Żałujesz?
Co za wścibstwo! Ciekawe, jak powiew skandalu podnieca kobiety. Czy ta pospolita, mała istota myśli, że nie jest zdolny jej zaszokować? A może poddawanie się szokom to jeszcze jeden z obowiązków, jakie bierze na siebie – trochę jak zakonnica, która sama się kładzie, żeby ją zgwałcono, bo w ten sposób ze światowej sumy gwałtów odejmuje przynajmniej jeden?
– Czy żałuję? Sam nie wiem. To, co zdarzyło się w Kapsztadzie, w końcu sprowadziło mnie tutaj. Nie powiem, żebym był tu nieszczęśliwy.
– Ale na bieżąco, kiedy to wszystko się działo, czy żałowałeś?
– Na bieżąco? Czyli znaczy w ogniu spełnienia? Jasne, że nie. Wtedy nie ma miejsca na wątpliwości. Zresztą sama na pewno wiesz.
Bev się rumieni. Już dawno nie widział, żeby kobieta w średnim wieku zarumieniła się tak dokładnie. Aż po cebulki włosów.
– Mimo wszystko Grahamstown musi ci się wydawać bardzo spokojne – mruczy ona. – Przez kontrast.
– Nie narzekam. Tu przynajmniej nie czyhają na mnie żadne pokusy. A zresztą nie mieszkam w Grahamstown, tylko na farmie z córką.
Nie czyhają na mnie żadne pokusy: co za gruboskórność, powiedzieć tak do kobiety, nawet brzydkiej. Ale brzydkiej nie dla każdego. Musiał być taki czas, kiedy Bill Shaw widział coś w młodej Bev. Może i inni mężczyźni. Usiłuje ją sobie wyobrazić młodszą o dwadzieścia lat, taką jak w czasach, gdy ta twarz z zadartym nosem i podbródkiem, ta głowa osadzona na krótkiej szyi musiała sprawiać fertyczne wrażenie, a piegowata skóra wyglądała banalnie, ale zdrowo. Pod wpływem impulsu wyciąga rękę i przesuwa palcem po ustach Bev. Kobieta spuszcza oczy, ale się nie wzdraga. Wręcz przeciwnie – odpowiada, muskając ustami jego dłoń; można by nawet powiedzieć, że ją całuje, nie przestając wściekle się rumienić. I to wszystko. Na tym poprzestają. Mężczyzna bez słowa wychodzi z kliniki. Słyszy, jak Bev gasi światła. Nazajutrz po południu kobieta dzwoni do niego.
– Czy możemy się spotkać w klinice o czwartej – mówi. Nie jest to pytanie, lecz komunikat nadany wysokim, zdławionym głosem. A po co? – o mało nie pyta David, ale ma dość rozumu, żeby ugryźć się w język. Jest jednak zaskoczony. Gotów byłby się założyć, że Bev jeszcze nigdy nie podążała tą drogą. W swojej niewinności wyobraża sobie pewnie, że właśnie tym sposobem dochodzi do cudzołóstwa: kobieta dzwoni do natręta i zgłasza gotowość.
W poniedziałki klinika jest zamknięta. Lurie otwiera drzwi, wchodzi i przekręca klucz w zamku. Bev Shaw stoi w gabinecie chirurgicznym, tyłem do Davida. Mężczyzna bierze ją w objęcia; ona ociera się uchem o jego podbródek; on muska ustami jej mocno skręcone kędziorki.
– W szafie leżą koce – mówi Bev. – Na dolnej półce.
Dwa koce, jeden różowy, drugi szary: ukradkiem wyniosła je z domu kobieta, która przez ostatnią godzinę zapewne kąpała się, pudrowała i namaszczała pachnidłami, szykując się na to spotkanie; która, jak przypuszcza Lurie, pudruje się i namaszcza w każdą niedzielę, a w szafie trzyma koce – bo a nuż. I myśli, że skoro on, David, pochodzi z wielkiego miasta, skoro wlecze się za nim skandal, to widocznie chadza do łóżka z wieloma kobietami i spodziewa się, że każda, która stanie na jego drodze, zechce z nim się położyć. Mają do wyboru stół operacyjny i podłogę. Lurie rozkłada koce na podłodze, szary pod spodem, różowy na wierzchu. Gasi światło, wychodzi z pokoju, sprawdza, czy tylne drzwi są zamknięte na klucz, czeka. Słyszy szelest ubrania, które Bev z siebie zdejmuje. Bev. Ani mu się śniło, że prześpi się kiedyś z kobietą o takim imieniu. A ona leży pod kocem, tylko głowa wystaje. Nawet teraz, niemal po ciemku, nie jest ani trochę czarująca. David ściąga slipy, wślizguje się pod koc i przesuwa dłońmi po jej ciele. Bev właściwie nie ma piersi. Jest krzepka, prawie bez talii, jak baryłka. Chwyta go za rękę i coś mu podaje. Prezerwatywa. Wszystko zawczasu przemyślane, od początku do końca. O zbliżeniu z nią David może powiedzieć przynajmniej tyle, że spełnił obowiązek. Beznamiętnie, ale i bez niesmaku. Czyli w sumie Bev Shaw może być z siebie zadowolona. Ziściło się wszystko, co zamierzyła. Wspomogła Davida Lurie, tak jak mężczyznę może wspomóc kobieta; z Lucy Lurie, swojej przyjaciółki, zdjęła na chwilę brzemię uciążliwej wizyty.
Obym nie zapomniał tego dnia, mówi sobie David, kiedy już leżą obok siebie, wyczerpani. Po słodkim, młodym ciele Melanie Isaacs – oto, na co mi przyszło. Oto do czego będę musiał przywyknąć, a z czasem jeszcze bardziej spuścić z tonu.
– Późno już – mówi Bev Shaw. – Muszę iść.
Mężczyzna zsuwa z siebie koc i wstaje, z niczym się nie kryjąc. Niech Bev do syta się napatrzy na swojego Romeo, myśli, na jego zgarbione barki i chuderlawe golenie. Rzeczywiście jest późno. Na horyzoncie osiadła resztka purpurowej poświaty; w górze wisi księżyc; w powietrzu unosi się dym; ponad kawałkiem ugoru, od strony pierwszych rzędów chat, niesie się gwar głosów. W drzwiach Bev po raz ostatni przytula się do Davida, kładąc mu głowę na piersi. On jej na to pozwala, tak jak pozwolił jej na wszystko, czego pragnęła. Jego myśli podążają ku Emmie Bovary, która przeżywszy swoje pierwsze wielkie popołudnie, paraduje przed lustrem. „Mam kochanka! Mam kochanka!” – śpiewa w duchu Emma. No cóż, niech biedna Bev Shaw wróci do domu i też sobie trochę pośpiewa. A David powinien przestać ją nazywać „biedną Bev Shaw”. Bo jeśli ona jest biedna, to on jest zupełnym bankrutem.
Petrus pożyczył traktor – Lurie nie ma pojęcia, skąd – i podłączył do niego starą talerzówkę, która rdzewiała za stajnią, zanim jeszcze farmę przejęła Lucy. W kilka godzin przeorał całą swoją ziemię. Wszystko to załatwił bardzo szybko i metodycznie; wcale nie po afrykańsku. Za dawnych czasów, czyli dziesięć lat temu, borykałby się z tym przez wiele dni, orząc pługiem zaprzężonym w woły. Jakie szansę ma Lucy w konkurencji z tym nowym Petrusem? Petrus najpierw pojawił się jako kopacz, tragarz, nosiwoda. A teraz ma za dużo roboty, żeby zajmować się takimi rzeczami. Gdzie ona znajdzie kogoś, kto będzie kopał, dźwigał, podlewał? Gdyby to była partia szachów, Lurie powiedziałby, że Lucy przegrała na wszystkich frontach. Jeśliby miała chociaż odrobinę rozumu, wycofałaby się: zwróciłaby się do Banku Rolnego, wynegocjowała jakiś układ, przepisała farmę na Petrusa, wróciła do cywilizacji. Mogłaby otworzyć pensjonat dla psów gdzieś na przedmieściu; mogłaby poszerzyć zakres usług i zacząć przyjmować koty. Mogłaby nawet wrócić do tego, co ona i jej przyjaciele robili w hipisowskich czasach: do wyplatanek w plemienne wzory, do plemiennego garncarstwa i koszykarstwa; do sprzedawania koralików turystom. Pokonana. Nietrudno wyobrazić sobie Lucy za dziesięć lat: będzie otyłą kobietą o twarzy pobrużdżonej smutkiem, noszącą dawno już niemodne ubrania, przemawiającą do swoich czworonożnych ulubieńców, jadającą samotnie. Niezbyt udane życie. Ale i tak lepsze niż spędzanie całych dni w trwodze przed kolejną napaścią, od której nie uchronią jej psy ani telefon – bo nikt nie podniesie słuchawki.
Lurie zaczepia Petrusa, zastawszy go w miejscu, w którym tamten postanowił wybudować swoją nową rezydencję, na niewielkim wzniesieniu z widokiem na dom Lucy. Geodeta już tu był, teren jest opalikowany.
– Nie będziesz chyba sam budował? – pyta David.
Petrus chichocze.
– Nie, budowa to robota kwalifikowna – odpowiada. – Murowanie, tynkowanie. Do tych rzeczy potrzeba kwalifikownego robotnika. Ja tylko wykopię doły pod fundamenty. To akurat potrafię sam. To nie taka kwalifikowna robota, w sam raz dla chłopaka. Do kopania wystarczy chłopak.
Petrus wymawia to słowo ze szczerym rozbawieniem. Sam był kiedyś chłopakiem do posług, ale już nim nie jest. Może teraz się bawić w chłopaka, tak jak Maria Antonina bawiła się w dojarkę. Lurie przechodzi do sedna.
– Gdybyśmy oboje, Lucy i ja, wrócili do Kapsztadu, zgodziłbyś się prowadzić jej część farmy? Płacilibyśmy ci pensję albo mógłbyś dostawać jakiś procent. Mieć udział w zyskach.
– Muszę prowadzić farmę Lucy – stwierdza Petrus. – Muszę być rządca farmy.
Wypowiada te słowa, jakby ich nigdy przedtem nie słyszał, jakby nagle wyskoczyły niby królik z kapelusza.
– Tak, możemy cię nazywać rządcą farmy, jeżeli chcesz.
– A Lucy kiedyś wróci.
– Na pewno wróci. Jest bardzo przywiązana do tej farmy. Nic ma zamiaru z niej rezygnować. Ale ostatnio przeżywa ciężkie chwile. Potrzebuje odpoczynku. Wakacji.
– Nad morzem – mówi Petrus i uśmiecha się, odsłaniając zęby żółte od nikotyny.
– Tak, nad morzem, jeżeli zechce. – Davida drażni ten zwyczaj Petrusa, żeby zawsze coś pozostawić niedopowiedziane. Przez pewien czas myślał, że może się z Petrusem zaprzyjaźnić. Ale teraz go nie cierpi. Rozmawiać z tym człowiekiem to tak, jakby się waliło pięściami w worek piasku.
– Nie rozumiem, dlaczego którykolwiek z nas miałby mieć prawo do kwestionowania decyzji Lucy, jeżeli przyjdzie jej ochota wyjechać na urlop – mówi. – Ani ty nie masz tego prawa, ani ja.
– Jak długo muszę być rządca farmy?
– Jeszcze nie wiem, Petrus. Jeszcze tego nie omówiłem z Lucy. Na razie tylko badam grunt, sprawdzam, czy byś się zgodził.
– I muszę odwalać całą robotę. Karmić psy, sadzić warzywa, jeździć na targ…
– Petrus, po co zaraz robić listę. Nie będzie żadnych psów. Pytam cię tylko ogólnie, czy gdyby Lucy wyjechała na wakacje, gotów byłbyś zająć się farmą?
– A jak ja muszę jeździć na targ, kiedy nie mam volkswagen?
– To szczegół. Szczegóły możemy omówić później. Chcę tylko, żebyś mi ogólnie odpowiedział, tak czy nie.
Petrus kręci głową.
– To za dużo, za dużo – stwierdza.
Znienacka przychodzi wiadomość z policji, od sierżanta Esterhuyse z Port Elizabeth. Odzyskano samochód Luriego. Stoi na parkingu przy komisariacie w New Brighton. Właściciel może go zidentyfikować i upomnieć się o zwrot. Aresztowano dwóch mężczyzn.
– To wspaniale – mówi Lurie. – Już prawie straciłem nadzieję.
– Nie, proszę pana, muszą minąć dwa lata, nim wypadnie z rejestru.
– W jakim jest stanie? Sprawny?
– Tak, da się nim jeździć.
W całkiem dla siebie nowym stanie uniesienia Lurie jedzie razem z Lucy do Port Elizabeth, a stamtąd do New Brighton; na miejscu pytają, jak trafić na Van Deventer Street, i zajeżdżają przed komendę policji – płaski, warowny budynek, ogrodzony dwumetrowym parkanem, zwieńczonym kłębami drutu ostrego jak brzytwa. Dobitne znaki zabraniają parkowania przed komendą. David i Lucy parkują w sporej odległości.
– Zaczekam w aucie – mówi dziewczyna.
– Jesteś pewna, że to dobry pomysł?
– Nie podoba mi się to miejsce. Zaczekam.
Lurie zgłasza się w biurze skarg i według uzyskanych tam wskazówek idzie labiryntem korytarzy do działu kradzieży pojazdów. Sierżant Esterhuyse, pulchny blondynek, szuka czegoś w jego aktach, a potem prowadzi go na dziedziniec, na którym dziesiątki aut stoją, stykając się zderzakami. Obaj zaczynają chodzić między szeregami aut.
– Gdzieście go znaleźli? – pyta David.
– Tu, w New Brighton. Miał pan szczęście. Starsze corolle ci dranie zwykle patroszą i sprzedają na części.
– Mówił pan, że kogoś aresztowaliście.
– Dwóch facetów. Ktoś nam ich nadał. Znaleźliśmy dom pełen kradzionego towaru. Telewizory, magnetowidy, lodówki, co tylko pan chce.
– A gdzie są teraz ci dwaj?
– Wyszli za kaucją.
– Czy nie byłoby sensowniej zadzwonić do mnie, zanim ich wypuściliście? Mógłbym ich wtedy zidentyfikować. Skoro już się wydostali, po prostu znikną. Przecież sam pan o tym wie. Policjant usztywnia się i milczy. Zatrzymują się przed białą corolla.
– To nie moje auto – stwierdza David. – Moje miało kapsztadzką rejestrację. Ma pan to w aktach – dodaje, wskazując palcem cyfrę w dokumencie: CA 507644.
– Złodzieje przelakierowują auta. Zakładają fałszywe tablice. Przekładają z jednego na drugie.
– Tak czy owak to nie mój wóz. Może go pan otworzyć?
Policjant otwiera auto. W środku czuć mokrymi gazetami i pieczoną kurą.
– W moim nie ma radia ani magnetofonu – mówi David. – To nie mój samochód. Jest pan pewien, że mój gdzieś tu nie stoi?
Obchodzą resztę parkingu. Samochodu Luriego nigdzie nic ma. Esterhuyse drapie się po głowie.
– Sprawdzę – obiecuje. – Widocznie zaszła pomyłka. Proszę mi zostawić swój numer telefonu, to dam panu znać.
Lucy siedzi za kierownicą volkswagena; oczy ma zamknięte. Kiedy David stuka w szybę, dziewczyna otwiera drzwi.
– Pomyłka – mówi Lurie, wsiadając. – Mają jakąś corolle, ale nie moją.
– Widziałeś tych ludzi?
– Jakich ludzi?
– Mówiłeś, że aresztowali jakichś dwóch.
– Wypuścili ich za kaucją. A zresztą, skoro to nie moje auto, ci, których aresztowano, nie mogą być tymi samymi, którzy ukradli mój wóz.
Długa cisza.
– Czy to aby logiczny wniosek? – pyta wreszcie Lucy.
Zapuszcza silnik i wściekle szarpie kierownicą.
– Nie zdawałem sobie sprawy, jak bardzo ci zależy, żeby ich aresztowano – mówi David. Słyszy irytację we własnym głosie, ale w żaden sposób nie próbuje jej pohamować. – Jeżeli zostaną złapani, oznacza to proces i wszystko, co procesowi zwykle towarzyszy. Będziesz musiała złożyć zeznania. Jesteś na to gotowa?
Lucy gasi silnik. Z kamienną twarzą usiłuje powstrzymać łzy.
– Zresztą ślady się już zatarły. Nasi przyjaciele nie dadzą się złapać, skoro policja jest w takiej rozsypce. Więc nie zawracajmy sobie głowy.
Rozkręca się. Coraz bardziej zrzędzi i nudzi, ale trudno, nie ma innej rady.
– Lucy, naprawdę już pora, żebyś zdała sobie sprawę, wobec jakiego stoisz wyboru. Albo zostaniesz w domu pełnym wstrętnych wspomnień i będziesz dalej przetrawiać to, co cię spotkało, albo odsuniesz cały ten epizod w przeszłość i gdzie indziej zaczniesz od nowego rozdziału. Tak jak ja to widzę, nie masz innych możliwości. Wiem, że chciałabyś zostać, ale czy nie powinnaś przynajmniej zastanowić się nad tą drugą drogą? Czy nie możemy racjonalnie o tym pomówić?
Lucy kręci głową.
– Nie mogę już dłużej rozmawiać, David, po prostu nie mogę – mówi cicho, pospiesznie, jakby się bała, że słowa wyschną. – Wiem, że mętnie się wyrażam. Chętnie bym ci to wszystko wytłumaczyła, ale nie potrafię. Ty jesteś sobą, a ja sobą, więc nie potrafię. Przepraszam. I przykro mi, że z twoim autem tak wyszło. Przykro mi, że spotkał cię zawód.
Składa głowę na rękach; jej ramionami wstrząsa zrezygnowane westchnienie. Luriego znów przebiega znajome uczucie: apatia, zobojętnienie, ale zarazem nieważkość, jak by coś go wyżarło od środka i została tylko zwietrzała łupina serca. Jakim cudem, myśli, człowiek w takim stanie ducha ma znaleźć słowa i muzykę, które wskrzeszą umarłych? W odległości niecałych pięciu metrów siedzi na chodniku kobieta w obszarpanej sukience i w kapciach, prażąc ich wściekłym spojrzeniem. Lurie opiekuńczym gestem kładzie dłoń na ramieniu Lucy. Moja córka, mówi sobie w duchu, moja najukochańsza córka. Którą wypadło mi prowadzić. Która pewnego dnia będzie musiała prowadzić mnie.
Czy ona potrafi wywęszyć jego myśli?
W końcu to on siada za kierownicą. W połowie drogi do domu Lucy o dziwo zaczyna mówić:
– Tyle w tym było osobistego zaangażowania. Tyle osobistej nienawiści. Właśnie ta nienawiść najbardziej mnie zdumiała. Reszta była… do przewidzenia. Ale za co mnie tak nienawidzili? Przecież nawet ich nigdy przedtem nie widziałam.
Lurie czeka na dalszy ciąg, ale dalszego ciągu nie ma, przynajmniej chwilowo.
– Przemawiała przez nich historia – podsuwa wreszcie. – Historia niesprawiedliwości. Spróbuj przyjąć taki punkt widzenia, jeżeli ci to pomoże. Mogłaś mieć wrażenie, że kryje się za tym coś osobistego, ale to była tylko spuścizna po przodkach.
– Wcale mi się od tego nie robi lżej. Szok w żaden sposób nie chce minąć. To szokujące uczucie, że ktoś mnie nienawidzi. W trakcie.
W trakcie. Czy David trafnie się domyśla, o co jej chodzi?
– Wciąż jeszcze się boisz? – pyta ją.
– Tak.
– Boisz się, że wrócą?
– Tak.
– Wydawało ci się, że jeżeli nie oskarżysz ich przed policją, to nie wrócą? Coś takiego sobie powiedziałaś?
– Nie.
– No to co, jak nie to?
Dziewczyna milczy.
– Lucy, wszystko mogłoby być takie proste. Zlikwiduj ten swój psi pensjonat. Natychmiast. Zamknij dom na klucz, zapłać Petrusowi, niech go pilnuje. Weź sobie urlop na pół roku albo na rok, póki nie poprawi się sytuacja w tym kraju. Wyjedź gdzieś za morze. Do Holandii. Ja zapłacę. Po powrocie możesz się rozejrzeć, jak sprawy stoją, i zacząć od nowa.
– Jeżeli teraz wyjadę, David, nigdy tu nie wrócę. Dziękuję ci, ale to żadne rozwiązanie. Nie możesz mi zaproponować niczego, czego sama już sto razy nie przemyślałam.
– No więc co zamierzasz?
– Nie wiem. Ale niezależnie od tego, na co w końcu się zdecyduję, chcę tę decyzję podjąć samodzielnie, a nie pod naciskiem. W grę wchodzą sprawy, których po prostu nie rozumiesz.
– Czego na przykład nie rozumiem?
– Przede wszystkim tego, co mnie wtedy spotkało. Przejmujesz się mną i jestem ci za to wdzięczna. Wydaje ci się, że coś zrozumiałeś, ale w sumie nie rozumiesz. Bo po prostu nie jesteś w stanie.
Lurie zwalnia, a potem zjeżdża na pobocze.
– Nie zatrzymuj się – mówi Lucy. – Nie tutaj. To niedobry odcinek, za duże ryzyko.
Lurie przyspiesza.
– Przeciwnie, rozumiem aż nazbyt dobrze – oświadcza. – Wypowiem wreszcie to słowo, którego dotychczas unikaliśmy. Zostałaś zgwałcona. Wielokrotnie. Przez trzech mężczyzn.
– No i?
– Bałaś się o swoje życie. Bałaś się, że jak już cię wykorzystają, to cię zabiją. Usuną. Bo jesteś dla nich niczym.
– No i? – powtarza dziewczyna głosem zniżonym do szeptu. – A ja nic nie zrobiłem. Nie obroniłem cię.
To jego własne wyznanie.
– Nie miej do siebie pretensji, David – z lekkim, niecierpliwym machnięciem ręki odpowiada Lucy. – Nikt nie mógł od ciebie wymagać, żebyś mnie wyratował. Gdyby przyszli tydzień wcześniej, byłabym w domu sama. Ale masz rację, rzeczywiście nic dla nich nie znaczyłam, zupełnie nic. Czułam to.
Chwila milczenia.
– Oni chyba już przedtem to robili – ciągnie Lucy, teraz już równiejszym tonem. – Przynajmniej dwaj starsi. Wydaje mi się, że są przede wszystkim gwałcicielami. Kradną tylko przy okazji. Ot tak, na boku. A głównie gwałcą.
– Myślisz, że wrócą?
– Myślę, że mieszkam na ich terenie. Już raz mnie naznaczyli. Wrócą po mnie.
– Skoro tak, absolutnie nie możesz zostać.
– Czemu nie?
– Bo tylko byś ich w ten sposób zachęciła do kolejnej wizyty.
Lucy pogrąża się w długiej, ponurej zadumie i dopiero potem odpowiada:
– Ale pomyśl, David, czy nie można spojrzeć na to od innej strony? Bo jeżeli… jeżeli właśnie taką cenę trzeba zapłacić za to, że się zostaje? Może oni właśnie tak na to patrzą; może i ja powinnam tak na to popatrzeć. We mnie widzą dłużniczkę, a w sobie poborców należności, podatku. Niby czemu miałoby mi być wolno tu żyć bez płacenia? Może właśnie coś takiego sobie mówią.
– Nie wątpię, że mówią sobie wiele różnych rzeczy. W ich interesie leży wymyślanie bajeczek, którymi mogą się usprawiedliwiać. Ale zaufaj własnym odczuciom. Powiedziałaś, że z ich strony czułaś wtedy tylko nienawiść.
– Nienawiść… Wiesz, David, jeżeli chodzi o mężczyzn i seks, nic mnie już nie dziwi. Może mężczyźni bardziej się podniecają seksem, jeżeli akurat nienawidzą kobiety. Jesteś przecież mężczyzną, powinieneś wiedzieć. Kiedy kopulujesz z obcą kobietą, kiedy ją osaczysz, powalisz, weźmiesz pod siebie, wleziesz na nią całym swoim ciężarem, czy nie jest to trochę jak zabójstwo? Wbicie noża; a potem wyjście, pozostawienie zakrwawionego ciała… czy sprawca nie czuje się przy tym trochę tak, jakby popełnił morderstwo, jakby je popełnił bezkarnie? Jesteś przecież mężczyzną, powinieneś wiedzieć – czy tak się mówi do ojca? Czy ona i on są po tej samej stronie?
– Może tak bywa – odpowiada Lurie. – Czasem, U niektórych mężczyzn.
A potem szybko, bez namysłu pyta:
– Czy z obydwoma było tak samo? Jak walka ze śmiercią?
– Oni się nawzajem podjudzają. Pewnie właśnie dlatego robią to w kilku. Jak psy, całą sforą.
– A trzeci, ten chłopak?
– Wzięli go ze sobą, żeby się uczył.
Minęli tablicę z napisem „Cykady”. Niewiele czasu zostało.
– Gdyby byli biali, nie mówiłabyś o nich w ten sposób – stwierdza David. – Gdyby to były na przykład jakieś białe zbiry z Despatch.
– Nie mówiłabym?
– Nie. Nie mam ci tego za złe, zresztą nie w tym rzecz. To, o czym teraz mówisz, to coś całkiem nowego. Niewolnictwo. Oni chcą, żebyś była ich niewolnicą.
– Nie niewolnictwo. Podporządkowanie. Poddaństwo.
Lurie kręci głową.
– Nie dasz rady, Lucy – mówi. – Sprzedaj farmę. Sprzedaj ją Petrusowi i odejdź stąd.
– Nie.
Na tym rozmowa się kończy, Ale słowa Lucy rozbrzmiewają mu w pamięci. Zakrwawione ciało. O co jej chodzi? Czyżby jednak trafny był ten jego sen, w którym śniło mu się krwawe łoże, krwawa kąpiel? Głównie gwałcą. Myśli o trzech intruzach, którzy odjechali nie taką znów starą toyotą z tylnym siedzeniem zawalonym rozmaitymi dobrami domowego użytku, a ich penisy, ich oręż, leżały w ciepłym zaciszu między nogami swoich panów, mrucząc (to słowo samo mu się nasuwa) z rozkosznej sytości. Mieli wszelkie powody do zadowolenia z pracowitego popołudnia; musieli pewnie czuć, że nie minęli się z powołaniem. Pamięta, jak w dzieciństwie rozmyślał nad słowem „gwałt”, pojawiającym się w doniesieniach prasowych, i usiłował odgadnąć, co ono właściwie znaczy, zastanawiał się, co litera ł, zazwyczaj tak łagodna, robi w tym rzeczowniku, który napawa ludzi taką grozą, że nikt nigdy głośno go nie wypowiada. Gwałt, rapt, porwanie. W pewnym albumie w bibliotece była reprodukcja obrazu zatytułowanego Porwanie Sabinek: jeźdźcy w kusych rzymskich pancerzach, kobiety spowite przeźroczystymi woalami wymachują rękami i zawodzą. Co to całe upozowanie miało wspólnego z samym gwałtem, który – jak już wtedy podejrzewał Lurie, a polega po prostu na tym, że mężczyzna przygniata sobą kobietę i w nią się wciska? Myśli o Byronie. Wśród legionu księżniczek i podkuchennych, w które Byron się wcisnął, niejedna z pewnością uważała, że ją zgwałcił. Ale na pewno żadna nie miała powodu się obawiać, że na koniec seansu gwałciciel poderżnie jej gardło. Z pozycji Dava, z pozycji Lucy, Byron wydaje się doprawdy staroświecki. Lucy była przerażona, o mało nie umarła ze strachu. Głos uwiązł jej w gardle, zabrakło tchu, odrętwiały wszystkie członki. To tylko przywidzenie – powiedziała sobie, kiedy ją powalili na łóżko – to nie rzeczywistość, tylko sen, koszmar. A oni napawali się jej strachem, delektowali, robili wszystko, co mogli, żeby ją zranić, przerazić, jeszcze bardziej zatrwożyć. Zawołaj te swoje psy! – powiedzieli. – No jazda, wołaj! Nie ma psów? No to sami pokażemy ci psy!Nie rozumiesz, nie byłeś przy tym, mówi Bev Shaw No cóż, myli się. Lucy w końcu jednak słusznie się domyśliła: David, owszem, rozumie; potrafi, jeśli się skupi, jeśli się zatraci, znaleźć się na miejscu akcji, stać się tamtymi mężczyznami, zamieszkać w nich, tchnąć w nich swego ducha. Pytanie tylko, czy umie też być kobietą? W samotni swojego pokoju pisze list do córki:
Najdroższa Lucy!
Chociaż kocham cię jak nikogo na świecie, coś ci muszę powiedzieć. Jesteś o krok od niebezpiecznego błędu. Chcesz się ukorzyć przed historią. Ale droga, którą obrałaś, jest błędna. Utracisz na niej wszelki honor, nie będziesz potrafiła ze sobą żyć. Błagam, posłuchaj mnie.
Twój ojciec
Pół godziny później w szparę pod jego drzwiami wsuwa się koperta.
David, mój drogi, widać nie słuchałeś, co mówię. Nie jestem tą osobą, którą znasz. Jestem martwa i jeszcze nie wiem, co mnie przywróci do życia. Wiem tylko, że nie mogę stąd odejść. Nie rozumiesz tego, a ja nie widzę, co jeszcze mogłabym zrobić, żebyś zrozumiał. To tak, jakbyś się uparł siedzieć w kącie, do którego nie dociera słońce. Przypominasz mi jednego z trójki szympansów – tego, co zasłania oczy łapami. Owszem, niewykluczone, że obrałam błędną drogę. Ale jeżeli teraz porzucę farmę, to odejdę pokonana i przez resztę życia będę czuła smak tej porażki. Nie mogę wiecznie być dzieckiem. A ty nie możesz wiecznie być ojcem. Wiem, że masz dobre chęci, ale nie jesteś przewodnikiem, jakiego mi potrzeba, przynajmniej nie w tej chwili.
Twoja Lucy
Tak wygląda ta wymiana poglądów; tak brzmi ostatnie słowo Lucy.
Praca przy zabijaniu psów na ten dzień dobiegła końca, przy drzwiach piętrzy się stos czarnych worków, a w każdym spoczywa jedno ciało i jedna dusza. Lurie i Bev Shaw leżą na podłodze gabinetu, trzymając się w objęciach. Za pół godziny Bev wróci do swojego Billa, a Lurie zacznie ładować worki do auta.
– Nic mi nie opowiadałeś o swojej pierwszej żonie – mówi kobieta. – Lucy też nigdy o niej nie wspomina.
– Była Holenderką. Przynajmniej tyle Lucy musiała ci powiedzieć. Ewelina. Ecie. Po rozwodzie wróciła do Holandii. Potem wyszła za mąż. Lucy nie żyła w zgodzie z ojczymem. Spytała, czy nie mogłaby wrócić do Afryki Południowej.
– Czyli wybrała ciebie.
– Poniekąd. Mnie, a zarazem pewne otoczenie, pewien horyzont. A teraz próbuję ją namówić, żeby znowu wyjechała, chociaż na trochę. Ma w Holandii rodzinę, znajomych. Holandia to może i nie najciekawszy kraj do mieszkania, ale przynajmniej nie rodzi koszmarów.
– No i?
Lurie wzrusza ramionami.
– Chwilowo nie ma ochoty słuchać żadnych moich rad. Podobno nie jestem dobrym przewodnikiem.
– Ale przecież byłeś nauczycielem.
– Tylko tak, mimochodem. Nigdy nie miałem do tego powołania. A już z pewnością nie pretendowałem do roli kogoś, kto uczy ludzi, jak żyć. Byłem, jak to dawniej nazywano, uczonym. Pisałem książki o nieboszczykach. W to się naprawdę angażowałem, a uczyłem tylko po to, żeby zarobić na życie.
Bev czeka na dalszy ciąg, ale David nie ma ochoty mówić dalej. Słońce się zniża, robi się zimno. Nie kochali się dziś: w gruncie rzeczy przestali już udawać, że to właśnie razem robią. A u Luriego w głowie Byron, sam jeden na scenie, bierze oddech, żeby zaśpiewać. Wkrótce wyruszy do Grecji. Ma trzydzieści pięć lat i zaczyna rozumieć, że życie jest cenne. Sunt lacrimae rerum, et mentem mortalia tangunt – tak zabrzmią słowa Byrona, David jest tego pewien. Muzyka jeszcze się nie pojawiła, dopiero majaczy na horyzoncie.
– Nie martw się – mówi Bev Shaw. Leży z głową na piersi Davida – może słyszy bicie jego serca, którego rytmowi dotrzymuje kroku heksametr. – Bill i ja zaopiekujemy się nią. Często będziemy zaglądać na farmę. No i jest przecież Petrus. Będzie miał oczy otwarte.
– Ojczulek Petrus.
– Tak.
– Ona twierdzi, że nie mogę wiecznie być ojcem. Nie potrafię sobie wyobrazić, jak miałbym w tym życiu przestać być ojcem Lucy.
Bev przeczesuje palcami szczecinę na jego głowie.
– Wszystko będzie dobrze – szepcze. – Zobaczysz.
Dom stoi w osiedlu, które przed piętnastoma lub dwudziestoma laty, kiedy było nowe, musiało zapewne wyglądać dość smętnie, dziś jednak sprawia bardziej korzystne wrażenie, bo wzdłuż trotuarów ciągną się trawniki, rosną drzewa, a przez mury z gazobetonu przelewają się pnącza. Numer osiem na Rustholme Crescent ma malowaną furtkę i domofon. Lurie naciska guzik.
– Halo? – odzywa się młody głos.
– Szukam pana Isaacsa. Nazywam się Lurie.
– Jeszcze nie wrócił.
– Kiedy można się go spodziewać?
– Lada chwila.
Słychać brzęczyk, a potem pstryknięcie zamka; Lurie popycha furtkę i wchodzi.
Ścieżka prowadzi do drzwi wejściowych, w których stoi szczupła dziewczynka, obserwując przybysza. Ubrana jest w szkolny mundurek: granatowa bluza, białe podkolanówki, bluzka z marynarskim kołnierzykiem. Ma oczy Melanie, jej szerokie kości policzkowe, jej ciemne włosy; i jest co najmniej równie piękna. To ta młodsza siostra, o której Melanie wspominała – ta, której imienia Lurie nie może sobie teraz przypomnieć.
– Dzień dobry. Jak myślisz, kiedy ojciec wróci?
– Lekcje kończą się o trzeciej, ale on zwykle zostaje w szkole do późna. Nie ma problemu, niech pan wejdzie.
Przytrzymuje otwarte drzwi i przepuszcza go, przywierając plecami do ściany. Dwoma palcami z wdziękiem trzyma kawałek ciasta, który właśnie jadła. Na górnej wardze widać okruszki. Lurie ma raptem ochotę wyciągnąć rękę, żeby je strzepnąć; w tej samej chwili wspomnienie starszej siostry oblewa go jak gorąca fala. Boże, ratuj – myśli David. – Co ja tu w ogóle robię?
– Może pan usiąść, jeżeli pan chce.
Lurie siada. Meble lśnią, pokój jest nieznośnie schludny.
– Jak ci na imię? – pyta.
– Desiree.
Desiree: teraz sobie przypomniał. Pierworodna Melanie, cała w ciemnych odcieniach, a potem Desiree – Upragniona. Doprawdy, wystawili bogów na wielką pokusę, dając córce takie imię!
– Nazywam się David Lurie. – Przygląda jej się uważnie, ale dziewczynka niczym nie zdradza, że to nazwisko cokolwiek jej mówi. – Jestem z Kapsztadu.
– Moja siostra mieszka w Kapsztadzie. Studiuje.
On potakująco kiwa głową. Nie mówi: owszem, znam twoją siostrę, znam ją dobrze. Myśli za to: owoc z tego samego drzewa, prawdopodobnie aż do najbardziej intymnych detali. Ale nie bez różnic: inna pulsacja krwi, inne porywy namiętności. Z obiema naraz w łóżku: doznanie godne króla. Wzdryga się lekko i spogląda na zegarek.
– Wiesz co, Desiree? – mówi. – Chyba spróbuję złapać twojego ojca w szkole, jeżeli mi powiesz, jak tam trafić.
Szkoła stanowi jedną całość z budynkiem mieszkalnym – niskim gmachem z licówki, ze stalowymi framugami okien i azbestowym dachem. Otacza ją piaszczysty czworokąt, ogrodzony drutem kolczastym. Na jednym z filarów przy wejściu można przeczytać: ES. MARAIS. Napis na drugim filarze obwieszcza: SZKOŁA ŚREDNIA.
Cały teren wokół szkoły jest wyludniony. Lurie błąka się, aż wreszcie spostrzega tabliczkę z napisem BIURO. W środku siedzi pulchna, niemłoda sekretarka i robi sobie manicure.
– Szukam pana Isaacsa – mówi Lurie.
– Panie Isaacs! – woła kobieta. – Ma pan gościa. Pan wchodzi – dodaje, zwracając się do Luriego.
Isaacs siedzi za biurkiem; zaczyna wstawać, ale zastyga w pół ruchu i wpatruje się w przybysza, zbity z tropu.
– Pamięta mnie pan? Jestem David Lurie, z Kapsztadu.
– Aha – mówi Isaacs i z powrotem siada. Ma na sobie ten sam zbyt obszerny garnitur: szyja niknie w czeluściach marynarki, z której głowa wyziera niby łepek schwytanego do worka ptaka o spiczastym dziobie. Okna są zamknięte, w pokoju czuć zastarzały dym z papierosów.
– Jeżeli nie chce mnie pan widzieć, zaraz sobie pójdę – mówi Lurie.
– Nie – odpowiada Isaacs. – Niech pan siada. Sprawdzam tylko obecność. Pozwoli pan, że dokończę?
– Proszę bardzo.
Na biurku stoi fotografia w ramce. Lurie nie widzi jej ze swojego miejsca, ale wie, co to za obrazek: Melanie i Desiree, ojcowskie oczka w głowie, i matka, która je urodziła.
– No więc – mówi Isaacs, zamykając ostatni dziennik. – Czemu zawdzięczam tę przyjemność?
Lurie myślał, że będzie spięty, ale właściwie jest całkiem spokojny.
– Kiedy Melanie złożyła skargę – wyjaśnia – władze uczelni przeprowadziły oficjalne dochodzenie, w wyniku którego zrezygnowałem z posady. Ot i cała historia; na pewno ją pan słyszał.
Isaacs wpatruje się w niego zagadkowo, niczego po sobie nie pokazując.
– Od tamtej pory nie mogę się pozbierać. Akurat dzisiaj przejeżdżałem przez George i przyszło mi na myśl, żeby wstąpić i z panem pomówić. Pamiętam, że podczas naszego ostatniego spotkania było… gorąco. Ale pomyślałem, że mimo to zajrzę tu i powiem, co mi leży na sercu.
Jak dotąd mówi prawdę. Rzeczywiście chce powiedzieć, co mu leży na sercu. Pytanie tylko, co to właściwie jest? Isaacs trzyma w ręku Bic, tani długopis. Przesuwa po nim palcami w dół, odwraca go i znowu przesuwa palcami, raz po raz, ruchem raczej mechanicznym niż zniecierpliwionym.
– Zna pan tę sprawę w wersji Melanie – ciągnie Lurie. – Chciałbym panu przedstawić swoją wersję, jeżeli jest pan gotów jej wysłuchać… Zaczęło się to bez żadnej premedytacji z mojej strony. Zaczęło się jako przygoda, jedna z tych niespodziewanych, drobnych przygód, jakie miewa pewien typ mężczyzn, a przynajmniej ja je miewam i to one dają mi napęd. Przepraszam, że mówię w ten sposób. Staram się być szczery… Ale w przypadku Melanie zdarzyło się coś nieoczekiwanego. Kiedy to wspominam, przychodzi mi na myśl ogień. Melanie roznieciła we mnie ogień.
Urywa. Długopis wciąż tańczy. Niespodziewana, drobna przygoda. Pewien typ mężczyzn. Czy mężczyzna po drugiej stronie biurka miewa przygody? Im dłużej Lurie mu się przygląda, tym bardziej w to wątpi. Nie zdziwiłby się, gdyby się okazało, że Isaacs pełni jakąś funkcję w kościele, diakona lub akolity – cokolwiek znaczy słowo „akolita”.
– Ogień. Cóż w tym szczególnego? Jeśli ogień zgaśnie, bierze się zapałkę i rozpala nowy. Tak dawniej o tym myślałem. Ale w zamierzchłej przeszłości ludzie oddawali ogniowi cześć. Nigdy pochopnie nie dopuszczali, żeby wygasł płomień, płomień-bóg. Właśnie taki rodzaj płomienia roznieciła we mnie pańska córka. Nie dość gorący, żebym spłonął, niemniej jednak prawdziwy: prawdziwy ogień.
Spalony – spalany – wypalony.
Długopis znieruchomiał.
– Panie Lurie – ojciec dziewczyny mówi to z krzywym, bolesnym uśmiechem. – Nie pojmuję, co też pana napadło, żeby przyjść do mojej szkoły i opowiadać mi jakieś historie…
– Przepraszam, to oburzające, zdaję sobie sprawę. Już skończyłem. Tyle tylko chciałem powiedzieć na swoją obronę. Jak się miewa Melanie?
– Melanie ma się dobrze, skoro już pan pyta. Telefonuje co tydzień. Wróciła na studia, dostała specjalne zezwolenie, w tej sytuacji nie robiono jej trudności, sam pan rozumie. W wolnych chwilach dalej zajmuje się teatrem i ma niezłe wyniki. Czyli u niej wszystko w porządku. A u pana? Co zamierza pan robić po odejściu z zawodu?
– Ja też mam córkę, pewnie to pana zainteresuje. Moja córka ma farmę. Przewiduję, że trochę u niej pomieszkam i będę jej pomagał. Mam też książkę do dokończenia, coś w rodzaju książki. W ten czy inny sposób zadbam, żeby nie brakowało mi zajęć.
Urywa. Isaacs patrzy na niego z wyrazem, w którym Lurie dostrzega przenikliwość i wytężoną uwagę.
– Ha! – cicho mówi Isaacs, a dźwięk ten ulatuje z jego ust jak westchnienie. – Tak zatem padają mocarze!
Padają? Owszem, jest to upadek, trudno zaprzeczyć. Ale „mocarze”? Czy słowem tym można określić Luriego? Wydaje mu się, że jest ledwie widoczny i coraz bardziej stapia się z tłem; postać z marginesu historii.
– Może to dobrze robi człowiekowi – odpowiada – jeśli od czasu do czasu upadnie. Byle tylko nie potłukł się na kawałki.
– Dobrze. Dobrze. Dobrze – powtarza Isaacs, nie spuszczając z niego uważnego spojrzenia. Lurie po raz pierwszy dostrzega w nim lekkie podobieństwo do Melanie: kształtne usta i wargi. Pod wpływem impulsu wyciąga rękę i próbuje uścisnąć tamtemu dłoń, ale w końcu głaszcze tylko jej grzbiet. Chłodna, bezwłosa skóra.
– Panie Lurie – mówi Isaacs. – Czy chciałby mi pan coś jeszcze powiedzieć… oprócz historii o tym, co zaszło między panem a Melanie? Wspomniał pan, że coś panu leży na sercu.
– Na sercu? Nie. Nie, wstąpiłem tylko, żeby się dowiedzieć, jak się miewa Melanie. – David wstaje. – Dziękuję, że mnie pan zechciał przyjąć. Jestem panu wdzięczny. – Wyciąga rękę, tym razem jawnie. – Do widzenia.
– Do widzenia.
Stoi w drzwiach, a nawet zdążył już wyjść do sekretariatu, który tymczasem opustoszał, gdy wtem Isaacs woła:
– Panie Lurie! Chwileczkę! Gość wraca.
– Jakie ma pan plany na wieczór?
– Na dziś wieczór? Zatrzymałem się w hotelu. Nie mam żadnych planów.
– Proszę przyjść do nas, zjemy coś razem. Zjemy kolację.
– Nie sądzę, żeby pańska żona się ucieszyła.
– Możliwe. Bardzo możliwe, że się nie ucieszy. Ale mimo to proszę przyjść. Przełamiemy się chlebem. Jadamy o siódmej. Napiszę panu adres.
– Nie ma potrzeby. Już byłem u pana w domu i poznałem pańską córkę. To ona mnie tu skierowała.
Isaacs słucha bez mrugnięcia.
– To dobrze – mówi.
Drzwi frontowe otwiera sam Isaacs.
– Proszę wejść, proszę bardzo – mówi, wprowadzając gościa do salonu. Żony nigdzie ani śladu, młodszej córki też.
– Przyniosłem ofiarę – oświadcza Lurie, podając gospodarzowi butelkę wina.
Isaacs dziękuje mu, ale chyba nie bardzo wie, co zrobić z winem.
– Czy mogę panu nalać? Pójdę i otworzę. – Wychodzi z pokoju; z kuchni słychać szepty. Isaacs wraca. – Zdaje się, że gdzieś zapodzialiśmy korkociąg. Ale Dezzy pożyczy od sąsiadów.
Abstynenci, to jasne. Powinien był przewidzieć. Skąpy, drobnomieszczański domek, gospodarny, rozsądny. Auto umyte, trawnik przystrzyżony, oszczędności w banku. Cała energia skoncentrowana na tym, żeby wyprawić w pomyślną przyszłość dwie drogocenne córki: bystrą Melanie, która hołubi teatralne ambicje; i Desiree, tę piękność. Wspomina, jak Melanie w pierwszy wieczór bliższej z nim znajomości siedziała obok niego na kanapie, pijąc kawę z naparstkiem whisky, która w jego zamyśle miała ją – jak sam to z pewnym ociąganiem nazywa – zwilżyć. Jej zgrabne, drobne ciało; seksowne ubranie; oczy błyszczące z podniecenia. Zapuściła się w las, w którym grasuje dziki wilk. Piękna Desiree wchodzi, niosąc butelkę i korkociąg. Podchodząc do mężczyzn, na moment przystaje z wahaniem, zdając sobie sprawę, że powinna jakoś się przywitać.
– Tato? – mamrocze, odrobinę zbita z tropu, wysuwając przed siebie rękę, w której trzyma butelkę.
A zatem dowiedziała się, kim jest przybysz. Rozmawiali o nim, może nawet doszło do scysji z powodu niepożądanego gościa, którego imieniem jest ciemność.
Ojciec mocno chwycił ją za rękę.
– Desiree – mówi. – To jest pan Lurie.
– Jak się masz, Desiree.
Dziewczynka odgarnia włosy z twarzy. Spotyka się z nim spojrzeniem, wciąż jeszcze zakłopotana, ale silniejsza, odkąd ojciec wziął ją pod skrzydło.
– Dzień dobry – szepcze, a on myśli; Mój Boże, mój Boże! Ona zaś nie potrafi ukryć przed nim, co przemyka jej przez głowę: Więc to jest ten facet, przy którym moja siostra się rozebrała! Więc to z nim robiła tę rzecz! Z tym starym dziadem!
Jadalnia mieści się w osobnym pokoiku z okienkiem do kuchni. Na stole cztery nakrycia z najlepszymi sztućcami; płoną świece.
– Siadajmy, siadajmy! – zaprasza Isaacs. Żona wciąż się nie pokazuje. – Przepraszam na chwilę.
Znika w kuchni. Lurie zostaje sam na sam z Desiree, twarzą w twarz przy stole. Dziewczynka zwiesza głowę, już nie taka odważna.
Po chwili wchodzą oboje rodzice. Lurie wstaje.
– Jeszcze nie zna pan mojej żony. Doreen, to nasz gość, pan Lurie.
– Dziękuję, że zechciała mnie pani przyjąć u siebie w domu.
Pani Isaacs jest niska i już trochę korpulentna, tak jak wiele kobiet koło czterdziestki; nogi ma pałąkowate, więc chodzi lekko rozkołysanym krokiem. Ale Lurie natychmiast rozumie, skąd wzięła się uroda jej córek. Ich matka musiała być za młodu prawdziwą pięknością.
Kobieta ma niewzruszoną minę, unika wzroku gościa, ale odpowiada leciutkim skinieniem głowy. Posłuszna; dobra żona i pomocnica. „I będziecie jako jedno ciało.” Czy córki wdadzą się w nią?
– Desiree – komenderuje matka. – Chodź i pomóż mi podać do stołu.
Dziecko z ulgą zsuwa się z krzesła.
– Panie Isaacs, robię tylko zamieszanie w pańskim domu – stwierdza Lurie. – To miło, że mnie pan zaprosił, bardzo jestem wdzięczny, ale lepiej już pójdę.
Isaacs odpowiada uśmiechem, w którym ku zaskoczeniu Luriego widać promyk wesołości.
– Niech pan siada, niech pan siada! Uda nam się! Poradzimy sobie! – Pochyla się w stronę gościa. – Musi pan być silny!
Desiree i jej matka wracają, niosąc potrawy: kurczaka w bulgocącej duszeninie z pomidorów, nad którą unosi się aromat imbiru i kminu, ryż oraz cały zestaw sałatek i marynat. Właśnie takie jedzenie, jakiego najbardziej mu brakowało u Lucy.
Butelkę wina stawiają przed gościem wraz z jednym jedynym kieliszkiem.
– Czy tylko ja będę pił? – pyta Lurie.
– Proszę – mówi Isaacs. – Niech się pan częstuje.
Lurie nalewa sobie kieliszek. Nie lubi słodkich win, kupił Late Harvest, bo wyobrażał sobie, że utrafi w gust gospodarzy. No cóż, tym gorzej dla niego.
Trzeba jeszcze przebrnąć przez modlitwę. Isaacsowie biorą się za ręce; Lurie nie ma wyboru: też musi wyciągnąć lewą rękę do ojca dziewczyny, prawą do matki.
– Oby Pan pozwolił nam odczuć szczerą wdzięczność za dary, które wkrótce otrzymamy – mówi Isaacs.
– Amen – odpowiadają żona i córka. David Lurie także mamrocze „amen” i puszcza dwie dłonie: chłodną jak jedwab dłoń ojca i drobną, pulchną, ciepłą od pracy dłoń matki.
Pani Isaacs rozdziela porcje.
– Proszę uważać, gorące – mówi, nakładając na talerz Luriemu. Przez resztę wieczoru ani razu się do niego nie odezwie.
David stara się wywiązywać z roli gościa, prowadzić zajmującą rozmowę, wypełniać chwile milczenia. Opowiada o Lucy, o psim pensjonacie, o pasiece i o planowanym sadzie, o tym, jak w każdą sobotę rano jeździ na targ. Wspomina o napadzie, ale w złagodzonej wersji, przyznając tylko, że skradziono mu samochód. Mówi o Towarzystwie Opieki nad Zwierzętami, ale nie o szpitalnym krematorium ani o swoich kradzionych popołudniach z Bev Shaw.
Sklecona w ten sposób historia rozwija się bez jakichkolwiek cieni. Wiejskie życie w całej swojej idiotycznej prostocie. Jakże chciałby, żeby to była prawda! Znużyły go już cienie, komplikacje, skomplikowani ludzie. Kocha córkę, ale nieraz żałuje, że nie jest prostsza – prostsza, bardziej uporządkowana. Mężczyzna, który ją zgwałcił, przywódca bandy, był właśnie taki. Jak ostrze tnące wiatr. Przez chwilę widzi samego siebie rozciągniętego na stole operacyjnym. Błyska skalpel; rozcinają go od gardła aż po krocze; widzi to wszystko, ale nie czuje bólu. Brodaty chirurg pochyla się nad nim, marszcząc brwi. Co ma znaczyć ten cały bałagan? – warczy. Szturcha palcem pęcherz żółciowy. Co to takiego? Wycina pęcherz i odrzuca go na bok. Szturcha palcem serce. A to co znowu?
– Czy pańska córka prowadzi farmę zupełnie sama? – pyta Isaacs.
– Jest tam człowiek, który jej czasem pomaga. Petrus. Afrykanin. – Opowiada im o Petrusie, o solidnym, rzetelnym Petrusie, co ma dwie żony i umiarkowane ambicje.
Jest mniej głodny, niż się spodziewał. Rozmowa utyka, ale jakoś udaje się przebrnąć przez kolację. Desiree przeprasza i wychodzi, żeby odrobić lekcje. Pani Isaacs sprząta ze stołu.
– Czas na mnie – oświadcza Lurie. – Rano muszę wcześnie wyruszyć.
– Zaraz, niech pan jeszcze trochę posiedzi – mówi Isaacs.
Zostają sami. Lurie nie może już dłużej się wymigiwać.
– Co do Melanie – zaczyna.
– Tak?
– Jeszcze tylko słowo i zaraz kończę. Wierzę, że między nią a mną mogło inaczej się ułożyć, mimo różnicy wieku. Ale czegoś nie zdołałem z siebie dać, czegoś… – przez chwilę szuka właściwego słowa, po czym dodaje: -…lirycznego. Brak we mnie liryzmu. Zbyt łatwo radzę sobie z miłością. Nawet kiedy płonę, nie śpiewam. Nie wiem, czy pan mnie rozumie. I tego właśnie żałuję. Żałuję, że pańska córka musiała z mojego powodu przeżyć to, co przeżyła. Ma pan wspaniałą rodzinę. Przepraszam za ból, który zadałem panu i pańskiej żonie. Proszę o wybaczenie. „Wspaniała” to nie najcelniejsze określenie. Prędzej „wzorowa”.
– Czyli – stwierdza Isaacs – w końcu pan jednak przeprosił. Ciekaw byłem, kiedy wreszcie się pan na to zdobędzie. – Chwilę się zastanawia. Nie usiadł na swoim miejscu, a teraz zaczyna przechadzać się po pokoju. – Żałuje pan. Mówi pan, że zabrakło w panu liryzmu. Gdyby był w panu ten liryzm, nie znaleźlibyśmy się w dzisiejszej sytuacji. A ja powiadam, no cóż, wszyscy żałujemy, jak nas przyłapią. O, wtedy to już bardzo żałujemy. Ale nie należy pytać, czy nam żal. Istotne pytanie dotyczy tego, jaką dostaliśmy nauczkę? Pytanie brzmi, co teraz zrobimy, skoro już zaczęliśmy żałować?
Lurie chce odpowiedzieć, ale tamten podnosi rękę.
– Czy mogę w pańskiej obecności użyć słowa „Bóg”? Nie jest pan jednym z tych ludzi, których wyprowadza z równowagi dźwięk boskiego imienia? Otóż pytanie brzmi, czego Bóg żąda od pana oprócz głębokiego żalu? Ma pan jakiś pomysł, panie Lurie?
Chociaż rozprasza go to, że Isaacs chodzi tam i z powrotem, David stara się uważnie dobierać słowa.
– Na ogół w takiej sytuacji twierdziłbym – mówi – że po przekroczeniu pewnego wieku człowiek jest już za stary, żeby czegokolwiek nowego się nauczyć. Potrafi tylko ponosić karę za karą.
Ale może to nieprawda, przynajmniej nie zawsze. Czekam, co się okaże. Jeśli idzie o Boga, jestem niewierzący, więc to, co pan nazywa Bogiem i boskimi życzeniami, muszę określić po swojemu. A wedle mojego własnego nazewnictwa ponoszę teraz karę za to, co zaszło między mną a pańską córką. Popadłem w stan pohańbienia, z którego niełatwo mi będzie się podźwignąć. Nie próbowałem uniknąć tej kary. Nie śmiem przeciwko niej się burzyć. Na odwrót, dzień w dzień odbywam ją całym sobą, usiłując zaakceptować hańbę jaką swoją kondycję. Czy pańskim zdaniem Bogu wystarczy, że żyję pod brzemieniem bezterminowej hańby?
– Nie wiem, panie Lurie. Na ogół w takiej sytuacji odpowiedziałbym: nie mnie proszę pytać, tylko Boga. Ale skoro pan się nie modli, nie ma pan jak Go spytać. Czyli Bóg musi znaleźć własny sposób, żeby panu to jakoś powiedzieć. Jak pan sądzi, panie Lurie, czemu pan tu trafił? David milczy.
– Powiem panu. Przejeżdżając przez George, uświadomił pan sobie, że mieszka tu rodzina pańskiej studentki, więc pomyślał pan: czemu nie? Chociaż nie leżało to w pańskich planach, jest pan teraz u nas w domu. Musi pan pewnie być zaskoczony. Mam rację?
– Niezupełnie. Nie powiedziałem panu prawdy. Nie przypadkiem przejeżdżałem przez George. Przyjechałem tu wyłącznie z jednego powodu: żeby z panem porozmawiać. Od dłuższego czasu o tym myślałem.
– Owszem, przyjechał pan, żeby ze mną porozmawiać, jak pan twierdzi, ale czemu właśnie mnie pan wybrał? Ze mną łatwo się rozmawia, aż za łatwo. Wie o tym każde dziecko w szkole. U Isaacsa wszystko uchodzi płazem. Tak mówią między sobą. – Znów się uśmiecha, tym samym krzywym uśmiechem, co przedtem. – Więc z kim pan tak naprawdę chciał tu mówić? Teraz Lurie jest już pewien: nie podoba mu się ten człowiek, nie podobają mu się jego sztuczki.
Wstaje i chwiejnym krokiem idzie przez pustą jadalnię, a potem dalej korytarzem. Przez szparę w uchylonych drzwiach słyszy ciche głosy. Popycha drzwi. Desiree i jej matka siedzą na łóżku i robią coś z motkiem wełny. Zaskoczone widokiem intruza, milkną.
A on z namaszczeniem klęka i dotyka czołem podłogi. Wystarczy? – myśli. Czy to wystarczy? A jeśli nie, czego jeszcze trzeba?
Podnosi głowę. Tamte dwie wciąż siedzą na łóżku, zastygłe w bezruchu. Spotyka się wzrokiem z matką, potem z córką, i znowu przeskakuje ta iskra, prąd pożądania.
Dźwiga się z kolan, trzeszcząc trochę bardziej, niż by chciał.
– Dobranoc – mówi. – Dziękuję za gościnę. Dziękuję za poczęstunek.
O jedenastej w jego pokoju hotelowym dzwoni telefon: Isaacs.
– Telefonuję, żeby panu życzyć siły na przyszłość. – Pauza. – O jedną rzecz nie zdołałem jak dotąd pana spytać, panie Lunę. Nie liczy pan chyba, że wstawimy się za panem u władz uczelni?
– Że się państwo wstawią?
– Tak. Na przykład po to, żeby panu przywrócono stanowisko.
– Nawet mi to do głowy nie przyszło. Skończyłem już z uczelnią.
– Bo drogę, którą pan kroczy, wyznaczył Bóg. Nie naszą rzeczą jest się do tego mieszać.
– Rozumiem.
Wraca do Kapsztadu szosą N2. Nie było go niecałe trzy miesiące, ale przez ten czas slumsy zdążyły przekroczyć autostradę i rozciągnąć się na wschód od lotniska. Sznur samochodów musi zwolnić, czekając, aż jakieś dziecko spędzi kijem z jezdni zabłąkaną krowę. Wieś, myśli Lurie, nieubłaganie wdziera się do miasta. Wkrótce na Rondebosch Common znów będzie pasło się bydło; wkrótce historia zatoczy pełne koło.Czyli wrócił. Ale nie czuje się, jakby był z powrotem w domu. Nie wyobraża sobie, żeby miał znowu zamieszkać przy Torrance Road, w cieniu uniwersytetu, i odtąd przemykać się jak przestępca, robiąc uniki przed dawnymi kolegami. Będzie musiał sprzedać dom i przeprowadzić się do mieszkania w tańszej dzielnicy. W jego finansach panuje chaos. Nie płaci żadnych rachunków, odkąd wyjechał. Żyje na kredyt, który lada dzień się wyczerpie.Kres włóczęgi. Co następuje, kiedy kończy się włóczęga? Widzi siebie jako siwowłosego, zgarbionego starca, który powłócząc nogami, drepcze do narożnego sklepu po swoje pół litra mleka i pół bochenka chleba; widzi siebie, jak z miną bez wyrazu siedzi za biurkiem w pokoju pełnym żółknących papierów, czekając, aż popołudnie sczeźnie, będzie mógł sobie ugotować kolację i pójść do łóżka. Życie emerytowanego naukowca, bez nadziei, bez żadnych widoków: czy gotów jest przystać na coś takiego? Otwiera kluczem furtkę. Ogród zarośnięty, skrzynka na listy zapchana broszurami, reklamami. Chociaż dom jest stosunkowo solidnie ufortyfikowany, całymi miesiącami stał pusty: przesadą byłoby oczekiwać, że nikt go przez ten czas nie odwiedził. I rzeczywiście, Lurie otwiera drzwi wejściowe, wciąga nosem powietrze i natychmiast czuje, że coś jest nie tak. Serce zaczyna mu łomotać z niezdrowego podniecenia. Nic nie słychać. Ktokolwiek tu zaglądał, już sobie poszedł. Ale jak się dostał do środka? Chodząc na palcach z pokoju do pokoju, niebawem to ustala. Kraty w jednym z tylnych okien wyrwano i wygięto, a szyby wybito: powstała wystarczająco duża dziura, żeby przedostało się dziecko, a nawet drobnej budowy mężczyzna. Do podłogi przywarła warstwa piachu i liści nawianych przez wiatr. Chodzi po domu, podliczając straty. Sypialnia splądrowana, szafy zioną pustką. Przepadła aparatura muzyczna, taśmy, płyty i sprzęt komputerowy. W pracowni ktoś włamał się do biurka i do sekretarzyka; wszędzie porozrzucane papiery. Kuchnię odarto ze wszystkiego: ze sztućców, naczyń, co mniejszych urządzeń. Znikł zapas alkoholi. Nawet kredens, w którym trzymał konserwy, jest pusty. Nie było to zwykłe sobie włamanie, lecz prawdziwy najazd: intruzi wtargnęli, oczyścili dom i wycofali się, objuczeni torbami, pudłami, walizkami. Łup; odszkodowanie wojenne; kolejny incydent wielkiej kampanii nowego podziału dóbr. Kto w tej chwili chodzi w jego butach? Czy Beethoven i Janaćek znaleźli sobie nowe domy, czy też ciśnięto ich na wysypisko? Z łazienki dobiega wstrętny odór. Gołąb, który wleciał przez okno i nie umiał trafić do wyjścia, wyzionął ducha w umywalce. Lurie ostrożnie przekłada cuchnącą stertę kości i piór do plastikowej torebki, którą następnie zawiązuje. Lampy poodcinano, telefon głuchy. Musi się zakrzątnąć, bo inaczej spędzi noc w ciemnościach. Ale jest tak przygnębiony, że nie potrafi się zmobilizować. A niech to wszystko diabli porwą, myśli, po czym zapada się w fotel i zamyka oczy. Kiedy nadciąga zmierzch, dźwiga się z fotela i wychodzi. Na niebie widać pierwsze gwiazdy. Pustymi ulicami, przez ogrody ciężkie od woni werbeny i żonkili idzie w stronę miasteczka uniwersyteckiego. Ma jeszcze klucze do gmachu, w którym mieści się Wydział Komunikacji Społecznej. Dobra pora, żeby się zjawić jak widmo: korytarze są wyludnione. Jedzie windą na czwarte, do swojego gabinetu. Z drzwi usunięto tabliczkę z jego nazwiskiem. DR S. OTTO, obwieszcza nowa. Spod drzwi bije słabe światło. Puka. Cisza. Otwiera kluczem drzwi i wchodzi. Pokój jest całkiem odmieniony. Znikły książki i obrazy Luriego, zostały gołe ściany i tylko na jednej wisi powiększony do rozmiarów plakatu wycinek z komiksu: Superman ze zwieszoną głową wysłuchuje łajania Lois Lane. Jakiś młody człowiek, którego Lurie nigdy przedtem nie widział, siedzi w półmroku za komputerem i marszczy brwi.
– Kim pan jest? – pyta.
– Nazywam się David Lurie.
– Tak? No i?
– Przyszedłem zabrać swoją pocztę. Dawniej to był mój gabinet.
„W przeszłości”, nieomal dodaje.
– Ach, racja. David Lurie. Przepraszam, nie skojarzyłem. Całą pocztę schowałem do pudła. I różne pańskie rzeczy, które tu znalazłem. – Macha ręką, wskazując pudło. – O, tam.
– A moje książki?
– Są na dole, w magazynie.
Lurie podnosi pudło.
– Dziękuję – mówi.
– Nie ma za co – odpowiada młody doktor Otto. – Da pan sobie radę?
Lurie niesie ciężkie pudło do biblioteki, żeby tam przejrzeć pocztę. Ale kiedy staje przy barierce i wsuwa do maszyny kartę, okazuje się, że jest już nieważna. Będzie musiał przejrzeć korespondencję na ławce w hallu.
Jest tak wytrącony z równowagi, że nie może zasnąć. O świcie rusza w stronę góry, na długi spacer. Ostatnio padało, strumienie są wezbrane, Wciąga w płuca upajającą woń sosen. Od dziś jest wolnym człowiekiem, nie krępują go żadne zobowiązania prócz tych, które ma wobec siebie. Czas leży przed nim, do roztrwonienia wedle własnego widzimisię. Jest to niepokojące uczucie, lecz on zakłada, że stopniowo przywyknie. Pobyt u Lucy nie przemienił go w amatora wiejskiego życia. Jest jednak parę rzeczy, za którymi tęskni – na przykład kacza rodzina: Mama Kaczka halsuje po powierzchni zbiornika odgrodzonego tamą, dumnie wypinając pierś, a za nią pracowicie wiosłują Ene, Due, Rike i Fake, ufne, że póki ona jest z nimi, nic im nie grozi. O psach woli nie myśleć. Od poniedziałku psy zwalniane z życia w murach kliniki będą rzucane w ogień bez ceregieli, bez ceremonii żałobnych. Czy ta zdrada zostanie mu kiedykolwiek wybaczona? Wstępuje do banków, zanosi do pralni mnóstwo brudów. W sklepiku, w którym od lat kupuje kawę, sprzedawca udaje, że go nie poznał. Sąsiadka, podlewając ogród, metodycznie odwraca się tyłem, Myśli o tym, jak William Wordsworth podczas pierwszej wizyty w Londynie poszedł obejrzeć pantomimę, w której Jack Olbrzymobójca nonszalancko maszerował po scenie, wymachując mieczem, chroniony wypisanym na piersi słowem „Niewidzialny”. Wieczorem dzwoni z automatu do Lucy.
– Pomyślałem, że zadzwonię, bo a nuż zaczęłabyś się martwić – mówi. – U mnie wszystko w porządku. Pewnie trochę potrwa, nim się zakorzenię. Na razie obijam się po domu jak groch w butelce. Tęsknię za kaczkami.
Nie wspomina o włamaniu. Po co miałby ją obarczać swoimi kłopotami?
– A Petrus? – pyta. – Opiekuje się tobą czy dalej jest pochłonięty budową domu?
– Owszem, pomaga. Wszyscy bardzo mi pomagają.
– W każdej chwili mogę wrócić, gdybyś mnie potrzebowała. Wystarczy, że powiesz.
– Dziękuję, David. Może nie teraz, ale kiedyś, owszem. Któż by zgadł po jej narodzeniu, że własny ojciec będzie się jeszcze przed nią czołgał, prosząc, żeby go przygarnęła?
W supermarkecie nagle stwierdza, że stoi w kolejce tuż za Elaine Winter, dziekanem swojego dawnego wydziału. Elaine ma pełen wózek sprawunków, a on – tylko koszyk. Kobieta nerwowo odpowiada na jego powitanie.
– A jak wydział radzi sobie beze mnie? – pyta Lurie, siląc się na pogodny ton.
Wręcz znakomicie – brzmiałaby najszczersza odpowiedź. Znakomicie sobie bez pana radzimy. Ale Elaine jest zbyt uprzejma, żeby powiedzieć coś takiego.
– Och, trudności jak zwykle – mówi niejasno.
– Udało wam się kogoś zatrudnić?
– Przyjęliśmy jednego nowego pracownika na zasadzie kontraktu. To młody człowiek.
Poznałem go, mógłby odpowiedzieć. Skończony kutasina, mógłby dodać. Ale sam też jest dobrze wychowany.
– W czym się specjalizuje? – pyta tylko.
– W lingwistyce stosowanej. W metodyce nauczania języków.
Żegnajcie, poeci, żegnajcie, martwi mistrzowie. Którzy, musi przyznać, niezbyt umiejętnymi byli dla niego przewodnikami. A liter, których niezbyt umiejętnie słuchał.
Kobieta stojąca przed nimi w kolejce nie spieszy się z płaceniem. Elaine zdążyłaby jeszcze zadać następne pytanie, które powinno brzmieć: A jak pan sobie radzi, David? Na co on by odpowiedział: Znakomicie, Elaine, naprawdę znakomicie. Lecz ona proponuje:
– Może zamieniłby się pan ze mną miejscami? Ma pan tak mało rzeczy – dodaje, wskazując jego koszyk.
– Wykluczone, Elaine – mówi David, a potem z niejaką przyjemnością przygląda się, gdy ona wykłada zakupy na taśmę: nie tylko sprawunki w rodzaju chleba czy masła, ale i drobne smakołyki, jakie funduje sobie samotnie mieszkająca kobieta – lody śmietankowe (a w nich prawdziwe migdały, prawdziwe rodzynki), importowane z Włoch ciasteczka, batony czekoladowe, a także paczkę podpasek higienicznych.
Płaci kartą. Przez barierkę macha Luriemu na pożegnanie. Z widoczną ulgą.
– Do widzenia! – woła Lurie nad głową kasjerki. – Proszę wszystkich ode mnie pozdrowić!
Ale ona nie ogląda się za siebie.
Zgodnie z pierwotnym zamysłem opera miała być zbudowana wokół postaci Lorda Byrona i jego kochanki, Contessy Guiccioli. Tkwiąc w pułapce raweńskiej Villa Guiccioli podczas dusznego, upalnego lata, szpiegowani przez zazdrosnego męża Teresy, ci dwoje wędrują po ponurych salonach i śpiewają o swojej daremnej namiętności. Teresa czuje się jak w więzieniu; kipi tłumioną niechęcią i naprzykrza się Byronowi, żeby porwał ją gdzieś, gdzie będzie mogła żyć inaczej. On sam pełen jest wątpliwości, choć ma zbyt wiele rozsądku, aby głośno dać im wyraz. Podejrzewa, że uniesienia, jakich doznawali we wczesnej fazie romansu, nigdy się nie powtórzą. Nad jego życiem zawisła martwa cisza; zaczyna odczuwać niejasną tęsknotę za emeryckim spokojem; gdyby zaś ten okazał się nieosiągalny, niech już będzie apoteoza, śmierć. Podniosłe arie Teresy nie rozniecają w nim żadnej iskry; z kolei jego własna partia wokalna, mroczna i zawiła, omija kochankę, przenika przez nią jak przez powietrze, przelatuje nad jej głową. Tak sobie to umyślił: jako kameralną sztukę o miłości i śmierci; osoby: namiętna młoda kobieta i niegdyś namiętny, dziś wyzuty z pasji, starszy od niej mężczyzna; jako fabułę prezentowaną na podkładzie skomplikowanej, niespokojnej muzyki, śpiewaną w angielszczyźnie, która nieustannie ciąży ku zmyślonemu włoskiemu. Formalnie rzecz biorąc, nie jest to zła koncepcja. Postaci dobrze się nawzajem równoważą: tkwiąca w pułapce para, odtrącona kochanka, która dobija się do okien, zazdrosny mąż. Także willa, w której ulubione małpy Byrona leniwie zwieszają się z żyrandoli, a pawie robią szum, krążąc wśród ozdobnych neapolitańskich mebli, ma w sobie akurat odpowiedni koktajl bezczasowości i rozkładu. A jednak – ani przedtem u Lucy na farmie, ani teraz w mieście – pomysł ten nie wciąga go bez reszty. Jest w nim coś chybionego – coś, co nie płynie prosto z serca. Kobieta, która skarży się gwiazdom, że z powodu szpiegowskich podchodów służby ona i jej kochanek muszą dawać upust namiętnościom w komórce na miotły… kogo to obchodzi? Lurie potrafi znaleźć odpowiednie słowa dla Byrona, ale Teresa, jaką dostał w spadku od historii – młoda, zachłanna, samowolna, wybuchowa – nie pasuje do muzyki, którą sobie wymarzył, a której harmonie, soczyście jesienne, lecz obwiedzione ironią, rozbrzmiewają cieniem w jego wewnętrznym uchu. Próbuje innej drogi. Odkładając na bok całe stronice notatek, które dotąd porobił, porzucając fertyczną, wcześnie rozkwitłą, świeżo upieczoną mężatkę i jej brańca, angielskiego milorda, próbuje uchwycić Teresę w wieku średnim. Ta nowa Teresa jest przysadzistą, niską wdówką, która osiadła wraz z leciwym ojcem w Villa Gamba i teraz prowadzi dom, mocno sznurując sakiewkę i pilnując, żeby służba nie kradła cukru. Byron w tej nowej wersji już od dawna nie żyje; jedyną rzeczą, na jakiej opierają się pretensje Teresy do nieśmiertelności, pociechą jej samotnych nocy, jest stojący pod łóżkiem kufer, w którym trzyma listy i pamiątki – swoje, jak je nazywa, reliquie – a który jej cioteczne wnuczki mają otworzyć po śmierci właścicielki i z nabożnym zdumieniem przejrzeć zawartość. Czy tej właśnie bohaterki szukał od samego początku? Czy starsza Teresa zawładnie jego sercem – takim, jakie jest ono teraz? Mijający czas obszedł się z nią niełaskawie. Z tym ciężkim biustem, krępym tułowiem i przykrótkimi nogami wygląda raczej jak wieśniaczka, contadina, niż arystokratka. Cerę, którą niegdyś zachwycał się Byron, plami dziś gorączkowy rumieniec; latem dręczą Teresę takie napady astmy, że z trudem łapie oddech. W swoich listach do niej Byron nazywa ją „Przyjaciółką”, potem „Ukochaną” i wreszcie „Ukochaną na wieki”. Istnieją też jednak kontrlisty, których Teresa nie może dosięgnąć i spalić. W tych drugich listach, adresowanych do angielskich przyjaciół, Byron frywolnym tonem wymienia ją wśród swoich włoskich zdobyczy, pokpiwa z jej męża i napomyka o kobietach z tego samego co ona kręgu, z którymi się przespał. W ciągu lat, jakie minęły od jego śmierci, przyjaciele pisali pamiętnik za pamiętnikiem, opierając się na listach zmarłego. Wedle wersji zawartej w tych pamiętnikach Byron, odbiwszy mężowi młodą Teresę, wkrótce się nią znudził; stwierdził, że kochanka ma pusto w głowie; został z nią wyłącznie z poczucia obowiązku; i właśnie w ucieczce przed nią pożeglował do Grecji, na spotkanie śmierci. Potwarze te ranią ją do żywego. Lata spędzone z Byronem stanowią w jej życiu szczyt. Jedynie miłość Byrona wyróżnia ją spośród ludzi. Bez niego jest niczym: kobietą przejrzałą; nie ma żadnych widoków na przyszłość, dożywa reszty swoich dni w nudnej, prowincjonalnej mieścinie, przyjmuje wizyty przyjaciółek i nawzajem je odwiedza, masuje ojcu nogi, ilekroć go rozbolą, i sypia samotnie. Czy Lurie potrafi wykrzesać ze swojego serca uczucie do tej zwykłej, pospolitej kobiety? Czy umie pokochać ją dość mocno, żeby napisać dla niej muzykę? A jeśli nie umie, to co mu pozostało? Wraca do sceny, którą musi teraz umieścić na początku utworu. Schyłek jednego z wielu upalnych dni. Teresa stoi w oknie na piętrze domu swojego ojca, patrząc ponad romańskimi mokradłami i zaroślami kosówki ku Adriatykowi, który połyskuje w słońcu. Koniec preludium; cisza; Teresa bierze oddech. „Mio Byron”, śpiewa głosem wibrującym od smutku. Samotny klarnet odpowiada jej, cichnie, milknie. „Mio Byron”, znów woła kobieta, tym razem z większą mocą. A gdzież on jest, ten jej Byron? Na zawsze stracony, brzmi odpowiedź. Błąka się pośród cieni. I ona także jest stracona – Teresa, jaką kochał, dziewiętnastolatka o puklach blond, która tak radośnie oddawała się władczemu Anglikowi, a potem głaskała go po czole, kiedy leżał z głową na jej nagiej piersi i oddychał głęboko, drzemiąc po wybuchu wielkiej namiętności. „Mio Byron”, trzeci raz śpiewa Teresa; i oto skądś, z podziemnych czeluści, odpowiada głos chwiejny i odcieleśniony, głos ducha, głos Byrona. „Gdzie jesteś?” – pyta. I dodaje słowo, którego kobieta nie chce słyszeć: secca, suche. „Dziś już suche jest to, co było źródłem wszystkiego.”Tak wątle, tak niepewnie brzmi głos Byrona, że Teresa musi powtarzać mu jego własne słowa, wspierając go z oddechu na oddech, przywracając do życia – swoje dziecko, swojego chłopca. „Jestem tutaj” – śpiewa, podtrzymując go, ratując przed upadkiem. „To ja jestem twoim źródłem. Pamiętasz, jak razem odwiedziliśmy źródło Arqua? Razem, ty i ja. Byłam twoją Laurą. Pamiętasz?”
I tak to musi odtąd iść – Teresa będzie użyczała głosu swojemu kochankowi, a Lurie, mieszkaniec splądrowanego domu, będzie użyczał głosu Teresie. Kulawi wspierać będą chromych, z braku lepszego wyjścia. Pracując najszybciej, jak potrafi, mocno trzymając się Teresy, usiłuje naszkicować pierwsze stronice libretta. Byle przenieść słowa na papier, mówi sobie. Potem już łatwiej pójdzie. Będzie wtedy czas, żeby poszukać czegoś u mistrzów – na przykład u Glucka; ściągnąć od nich parę melodii, a może – kto wie? – także parę ogólniejszych pomysłów. Ale stopniowo – w miarę, jak jego więź z Teresą i ze zmarłym Byronem staje się coraz pełniejsza – uświadamia sobie, że kradzione pieśni nie wystarczą, że ci dwoje będą domagać się własnej muzyki. No i – o dziwo – muzyka sama przychodzi, powolutku, po kawałku. Czasem zarys jakiejś frazy nasunie się, gdy Lurie jeszcze nie przeczuwa, jaki powinien być w tym miejscu tekst; innym razem to właśnie słowa wywołują z niebytu kadencję; niekiedy cień melodii, która od wielu dni szybowała tuż poza zasięgiem słuchu, rozpościera się i cudownie objawia. Co więcej, w miarę, jak akcja zaczyna się rozwijać, z niej samej wyłaniają się modulacje i przejścia, które David czuje we krwi, nawet jeśli braki techniczne nie pozwalają mu ich zrealizować.
Siada przy pianinie i bierze się do roboty, próbując sklecić i zapisać początek partytury. Ale dźwięk pianina ma w sobie coś, co mu przeszkadza: jest nazbyt okrągły, fizyczny, bogaty. Ze strychu, ze skrzynki pełnej starych książek i zabawek córki David wyciąga dziwne, miniaturowe bandżo o siedmiu strunach; kupił je na ulicy w Kwa Mashu, dla Lucy, kiedy była mała. I właśnie przy pomocy tego instrumentu zaczyna notować melodie, które Teresa – już to żałobnie, już to gniewnie – śpiewać będzie zmarłemu kochankowi, a bladogłosy Byron na tę samą nutę odpowie jej z krainy cieni. Im głębiej Lurie wchodzi za Contessą w jej podziemny świat, własnym śpiewem podpowiadając jej słowa albo nucąc przeznaczoną dla niej linię melodyczną, tym bardziej nieodłącznie – ku jego zdumieniu – zrasta się z nią głupie brzdąkanie bandża. Bez hałasu porzuca soczyste arie, którymi pragnął ją obdarzyć; a stąd już tylko krok do tego, żeby włożyć instrument w jej własne dłonie. Zamiast paradować po scenie, Teresa siedzi teraz, patrząc ponad mokradłem w stronę piekielnych bram i trzymając na podołku mandolinę, na której akompaniuje sobie podczas lirycznych wzlotów; a z boku sceny dyskretne trio w spodniach za kolana (wiolonczela, flet, fagot) wypełnia antrakty i wtrąca między strofy oszczędny komentarz.
Siedząc przy własnym biurku i patrząc na zarośnięty ogród, Lurie zdumiewa się nad tym, czego uczy go małe bandżo. Przed pół rokiem wyobrażał sobie, że zajmie w Byronie we Włoszech widmowe miejsce – gdzieś między Teresą a Byronem: między pragnieniem, by przedłużyć lato namiętnego ciała, a wymuszonym powrotem z otchłani długiego snu zapomnienia. Ale mylił się. W końcu nie erotyzm i nie elegia najsilniej do niego przemawia, lecz komizm. David nie pojawia się w operze pod postacią. Teresy, Byrona ani nawet takiego czy innego koktajlu tych dwojga: obecny jest w samej muzyce, w płaskim, blaszanym pobrzękiwaniu strun bandża, w głosie, który usiłuje się wzbić, oderwać od groteskowego instrumentu, wciąż jednak musi zawracać, powściągany jak ryba na żyłce. A więc to jest sztuka, myśli, i w ten właśnie sposób odbywa się jej praca! Jakie to dziwne! Jakie fascynujące! Spędza całe dnie w mocy Byrona i Teresy, żywiąc się czarną kawą i płatkami śniadaniowymi. Lodówka stoi pusta, łóżko nie zaścielone; po podłodze mkną liście, które wpadły przez wybite okno. Mniejsza z tym, myśli Lurie: niech umarli pochowają swoich umarłych. „Z cudzej poezji nauczyłem się miłości”, śpiewa Byron pękniętym głosem, monotonnie, dwanaście sylab na dźwięku C. „Lecz życie, dziś już wiem (chromatyczne zejście do F), to całkiem co innego.” Plum-plam-plim – brzęczy bandżo. „Czemu, ach, czemu tak do mnie mówisz?” – śpiewa Teresa, zakreślając długi, pełen wyrzutu łuk. Plim-plam-plum – brzęczą struny. Teresa pragnie być kochana, kochana miłością nieśmiertelną; pragnie zostać wyniesiona do poziomu niegdysiejszych Laur i Flor. A Byron? Będzie wierny aż do śmierci, ale niczego więcej nie obiecuje. „Niech łączy ich więź, póki jedno nie skona.” „My love”, śpiewa Teresa, nadmuchując tę tłustą, angielską monosylabę, której nauczyła się w łóżku poety. Plum – echem odpowiadają struny. Kobieta zakochana, nurzająca się w miłości; kotka na dachu, siedzi i wyje. Proteiny złożone kłębią się we krwi, aż obrzmiewają genitalia, dłonie pocą się i chrypnie głos, gdy dusza miota w niebo swoje tęsknoty. Po to właśnie była Soraya i inne – żeby wyssały mu z krwi proteiny złożone, zostawiając go z jasnym umysłem, suchego – tak jak wysysa się jad żmii. Teresa w ojcowskim domu w Rawennie na swoje nieszczęście nie ma nikogo, kto by z niej wyssał jad. „Przyjdź do mnie, mio Byron – woła – przyjdź do mnie, kochaj mnie!” A Byron, wygnany z życia, blady jak duch, odpowiada szyderczym echem: „Daj mi, daj mi, daj mi spokój!” Przed laty, kiedy Lurie mieszkał we Włoszech, odwiedził ten sam las między Rawenną a wybrzeżem Adriatyku, gdzie przed półtorawieczem Byron i Teresa jeździli konno. Gdzieś wśród tamtejszych drzew musi być miejsce, w którym Anglik po raz pierwszy zadarł kiecki swojej osiemnastoletniej pięknotce, dopiero co wydanej za innego. Mógłby choćby jutro polecieć do Wenecji, wsiąść w pociąg do Rawenny i wędrując starymi dróżkami koniarzy, minąć ten właśnie zakątek. Wymyśla muzykę (albo to muzyka jego wymyśla), ale nie historię. Na tych oto sosnowych igłach posiadł Byron swoją Teresę – „nieśmiałą niczym gazela”, jak o niej mawiał – mnąc jej ubranie, sypiąc piaskiem w bieliznę (konie przez cały czas stały nieopodal, bynajmniej nie zaciekawione), i zrodziła się z tego taka namiętność, że Teresa przez resztę doczesnego żywota wyła do księżyca, ogarnięta gorączką, od której on także zaczął wyć – na swój sposób. Teresa prowadzi; on podąża za nią ze strony na stronę. Aż tu pewnego dnia z ciemności wylania się jeszcze jeden głos, którego dotąd nie słyszał i nawet nie miał nadziei usłyszeć. Po słowach poznaje, że to córka Byrona, Allegra; ale skąd, z jakiego miejsca w nim samym przemawia? „Czemuś mnie zostawił? Chodź i zabierz mnie stąd!” – woła Allegra. „Taki żar, taki żar, taki żar!” – skarży się we własnym rytmie, który natarczywie wcina się między głosy kochanków. Wołanie uciążliwej pięciolatki nie doczeka się odpowiedzi. Niepiękną, niekochaną, zaniedbaną przez sławnego ojca, przekazywano sobie z rąk do rąk i wreszcie oddano pod opiekę zakonnicom. „Taki żar, taki żar!” – zawodzi mała ze swojego łóżeczka w klasztorze, w którym zabija ją la malaria. „Czemu o mnie zapomniałeś?” Czemu ojciec nie chce jej odpowiedzieć? Ponieważ ma już dość życia; ponieważ woli wrócić tam, gdzie jego miejsce – na drugi brzeg, we władztwo śmierci, i po staremu zapaść w sen. „Moja biedna dziecinka!” – śpiewa Byron, chwiejnie, niechętnie, za cicho, żeby go mogła usłyszeć. Siedząc w cieniu, na uboczu, trio instrumentalistów gra motyw, który sunie krokiem kraba – jedna linia melodyczna w górę, druga w dół: motyw Byrona.
Dzwoni Rosalind.
– Lucy mówi, że wróciłeś do miasta. Co się nie odzywasz?
– Jeszcze się nie nadaję do życia społecznego – pada odpowiedź.
– A czy kiedyś w ogóle się nadawałeś? – oschle pyta Rosalind.
Spotykają się w kawiarni w Claremont.
– Schudłeś – stwierdza Rosalind. – Co ci się stało w ucho?
– Nic poważnego – odpowiada Lurie i odmawia bliższych wyjaśnień.
Podczas rozmowy Rosalind raz po raz zahacza spojrzeniem o zniekształcone ucho. Jest pewien, że wzdrygnęłaby się, gdyby musiała go dotknąć. Nie jest typem samarytanki. Najlepsze wspomnienia, jakie mu po niej zostały, to wciąż jeszcze te z ich pierwszych wspólnych miesięcy: parne letnie noce w Durbanie, prześcieradła wilgotne od potu, długie, blade ciało Rosalind miota się po łóżku, owładnięte konwulsyjną rozkoszą, którą trudno było odróżnić od bólu. Dwoje sensualistów: oto, co ich łączyło, póki trwało.Rozmawiają o Lucy, o farmie.
– Zdawało mi się, że mieszka tam z przyjaciółką – mówi Rosalind. – Z Grace.
– Z Helen. Helen wróciła do Johannesburga. Podejrzewam, że zerwały na dobre.
– Czy Lucy jest bezpieczna na takim odludziu?
– Nie, nie jest bezpieczna, musiałaby oszaleć, żeby w tej sytuacji mieć poczucie bezpieczeństwa. Ale i tak tam zostanie. To teraz dla niej punkt honoru.
– Mówiłeś, że ukradli ci samochód.
– Moja własna wina. Powinienem był bardziej uważać.
– Zapomniałam ci powiedzieć: słyszałam, jak przebiegł twój proces. Znam wersję zza kulis.
– Mój proces?
– Dochodzenie, postępowanie, nazwij to, jak chcesz. Podobno nie najlepiej się zachowałeś.
– Naprawdę? A skąd wiesz? Myślałem, że to sprawa poufna.
– Mniejsza o to, skąd. Słyszałam, że wywarłeś złe wrażenie. Byłeś zanadto sztywny i opancerzony.
– Nie starałem się wywrzeć dobrego wrażenia. Broniłem pewnej zasady.
– Bardzo możliwe, David, ale przecież wiesz chyba z doświadczenia, że w żadnym procesie nie chodzi o zasady, tylko o to, żeby jak najkorzystniej wypaść. Otóż według moich informacji wypadłeś niekorzystnie. Jakiej to zasady tak broniłeś?
– Wolności słowa. Wolności milczenia.
– Brzmi to bardzo górnolotnie. Ale ty zawsze znakomicie potrafiłeś się oszukiwać, David. Świetnie oszukiwałeś innych i siebie też nie gorzej. Czy aby nie chodziło tu po prostu o to, że przyłapali cię z opuszczonymi spodniami?
Lurie nie daje się sprowokować.
– A zresztą obojętne, jaka to była zasada, dla twoich słuchaczy okazała się za mało zrozumiała. Uznali, że po prostu gmatwasz sprawę. Powinieneś był zwrócić się do kogoś, kto by tobą pokierował. Z czego masz zamiar żyć? Zabrali ci emeryturę?
– Odzyskam to, co dotąd zainwestowałem. Sprzedam dom. Dla mnie i tak za duży.
– A czym sobie wypełnisz czas? Poszukasz jakiejś pracy?
– Raczej nie. Mam pełne ręce roboty. Coś piszę.
– Książkę?
– Prawdę mówiąc, operę.
– Operę! To dla ciebie całkiem nowe przedsięwzięcie. Mam nadzieję, że przyniesie ci mnóstwo pieniędzy. Zamieszkasz u Lucy?
– Ta opera to tylko hobby, niezobowiązująca dłubanina. Nie przyniesie mi pieniędzy. A u Lucy nie zamieszkam. To nie byłby dobry pomysł.
– Czemu nie? Zawsze się nieźle dogadywaliście. Czy coś się stało?
Rosalind jest wścibska, ale taka już jest: nigdy nie wahała się zadawać dociekliwych pytań.
– Dziesięć lat sypiałeś ze mną w jednym łóżku – powiedziała kiedyś. – Czemu miałbyś mieć przede mną sekrety?
– Lucy i ja dalej się dogadujemy – odpowiada Lurie. – Ale nie aż tak, żeby razem mieszkać.
– Całe życie masz ten problem.
– Tak.
Milkną i zastanawiają się nad całym jego życiem, każde ze swojego punktu widzenia.
– Widziałam tę twoją dziewczynę – mówi Rosalind, zmieniając temat.
– Moją dziewczynę?
– Twoją ukochaną. Melanie Isaacs – tak się chyba nazywa? Gra w sztuce w Dock Theatre. Wiedziałeś o tym? Rozumiem, czemu na nią poleciałeś. Duże, ciemne oczy. Ciało sprytnej łasiczki. Dokładnie w twoim typie. Pewnie myślałeś, że to będzie kolejny szybki romans, drobny grzeszek. No i patrz, do czego cię doprowadził. Własne życie wyrzuciłeś na śmietnik, a co zyskałeś?
– Wcale nie wyrzuciłem życia na śmietnik, Rosalind. Bądź rozsądna.
– Właśnie że wyrzuciłeś! Straciłeś pracę, ludzie mieszają cię z błotem, znajomi cię unikają, ukrywasz się na Torrance Road jak żółw, który boi się wytknąć głowę ze skorupy. Miernoty niegodne tego, żeby ci wiązać sznurowadła, robią sobie z ciebie żarty. Chodzisz w nie uprasowanej koszuli, Bóg wie, kto cię tak ostrzygł, masz… – Rosalind przerywa tę tyradę. – Skończysz jako jeden z tych smutnych staruszków, co grzebią w kubłach na śmietnikach.
– Skończę w dziurze w ziemi – mówi Lurie. – Tak jak i ty. Jak my wszyscy.
– Przestań, David, i tak już jestem wystarczająco zdenerwowana, nie chcę się wdawać w kłótnie. – Rosalind zbiera swoje paczki. – Jak ci się znudzi chleb z dżemem, zadzwoń, to ci coś ugotuję.
Wzmianka o Melanie Isaacs wyprowadza go z równowagi. Nigdy nie miał skłonności do przewlekłych uwikłań. Zakończone romanse natychmiast zostawia za sobą. Ale w historii z Melanie jest coś niedomkniętego. Gdzieś głęboko w sobie Lurie przechowuje jej woń, woń samicy. Czy ona też pamięta jego zapach? Dokładnie w twoim typie, powiedziała Rosalind, która coś przecież o tym wie. A jeśli jego droga znów przetnie się z drogą Melanie? Czy błyśnie iskra uczucia – znak, że romans nie dobiegł końca? Lecz sam pomysł, żeby raz jeszcze przedłożyć Melanie swoją sprawę, jest szalony. Czemu miałaby rozmawiać z mężczyzną, którego potępiono jako jej prześladowcę? A zresztą, co o nim pomyśli – o tym błaźnie z komicznie zniekształconym uchem, z nie ostrzyżonymi włosami, ze zmiętym kołnierzykiem?
Zaślubiny Kronosa z Harmonią: wbrew naturze. Proces wytoczono mu właśnie po to, żeby ukarać ten czyn – powiedzmy sobie szczerze, bez owijania w bawełnę. Postawiono go przed sądem za to, że prowadził taki a nie inny tryb życia. Za czyny wbrew naturze: za to, że puszczał w obieg stare nasienie, zmęczone, bez własności ożywczych, contra naturam. Jeśli starcy będą się parzyć z młodymi kobietami, jaka przyszłość czeka gatunek? W gruncie rzeczy o to właśnie szło w akcie oskarżenia. Połowa literatury mówi o tym: o młodych kobietach, które usiłują wywinąć się spod ciężaru starców, dla dobra gatunku. Wzdycha. Młodzi biorą się w ramiona, w zapamiętaniu, pochłonięci muzyką zmysłów. To nie jest kraj dla starców. Lurie ostatnio jakoś ciągle wzdycha. Żal: żałosna nuta jak na finał. Zaledwie przed dwoma laty w obecnym budynku Dock Theatre była chłodnia, w której wisiały zwłoki świń i wołów, czekając, aż ruszą w zamorską podróż. Dziś jest to modne miejsce, odwiedzane przez ludzi spragnionych rozrywki. Lurie spóźnia się, siada więc na swoim miejscu akurat w chwili, gdy światła zaczynają przygasać. „Oszałamiający sukces, na żądanie publiczności znowu w programie”, głoszą afisze reklamujące nową inscenizację Zachodu słońca w Globe Salon. Scenografia jest bardziej stylowa, reżyseria bardziej profesjonalna, główną rolę gra inny aktor niż w poprzedniej wersji. Mimo to dla Luriego ta sztuka ze swoim prostackim humorem i jawnie polityczną tendencją jest tak samo nie do wytrzymania, jak przedtem. Melanie dalej gra Glorię, początkującą fryzjerkę. W różowym kaftanie i rajstopach ze złotą nitką, jaskrawo umalowana, z upiętą na głowie zawiłą piramidą włosów, wychodzi na scenę, chwiejąc się na wysokich obcasach. W kwestiach, które jej zadano, nie ma nic zaskakującego, ale podaje je zręcznie, nigdy za późno ani za wcześnie, z jękliwym akcentem Kaaps. Jest znacznie pewniejsza siebie niż dawniej – dobra w tej roli, trzeba przyznać, autentycznie utalentowana. Czyżby przez tych kilka miesięcy, kiedy Luriego nie było w mieście, dorosła i odnalazła się? „Wszystko, co mnie nie zabija, dodaje mi sił.” Może proces dla niej także był ciężką próbą; może i ona wtedy cierpiała, ale w końcu wyszła zwycięsko. Gdyby tylko dostał jakiś znak. Gdyby dostał znak, wiedziałby, co zrobić. Gdyby na przykład ten niedorzeczny kostium spłonął na niej, strawiony zimną, dyskretną pożogą, i stanęłaby przed nim w potajemnym, jedynie dla niego przeznaczonym objawieniu, naga i doskonała jak tej ostatniej nocy w dawnym pokoju Lucy. Urlopowicze, wśród których usiadł, rumiani, wygodnie rozparci w swoich opasłych cielskach, delektują się oglądaną sztuką. Podoba im się Melanie-Gloria. Chichoczą, słuchając ryzykownych żartów, ryczą ze śmiechu, ilekroć bohaterowie obrzucają się obelgami i zniewagami. Chociaż to jego rodacy, czuje się między nimi tak obco, że już bardziej nie można, całkiem jakby się pod kogoś podszywał. Ale kiedy się śmieją z tekstów Melanie, chcąc nie chcąc, rumieni się z dumy. Moja! – miałby ochotę powiedzieć sąsiadom, jakby była jego córką. Znienacka wraca sprzed lat wspomnienie autostopowiczki, którą zgarnął z szosy N1 na przedmieściach Trompsburga i podwiózł kawałek; była to dwudziestoparoletnia, samotna turystka z Niemiec, opalona i zakurzona. Dojechali do Touws River i zatrzymali się w hotelu; nakarmił ją, przespał się z nią. Pamięta jej długie, sprężyste nogi; pamięta miękkość jej włosów, ich pierzastą lekkość między swoimi palcami. Następuje nagła, bezdźwięczna eksplozja i oto, jakby zapadł się w sen na jawie, chlusta rzeka obrazów – rzeka kobiecych twarzy poznanych na obu kontynentach, a niektóre nawiedzają go z tak odległych epok, że ledwo je rozpoznaje. Jak liście unoszone wiatrem mijają go w bezładnym locie. „Piękne pole ludu pełne” – setki żywotów splątanych z jego własnym. Wstrzymuje oddech, pragnąc, żeby wizja trwała. Co też się z nimi stało, z wszystkim tymi kobietami, żywotami? Czy i one czasem, a przynajmniej niektóre z nich, pogrążają się znienacka w oceanie pamięci? Ta Niemka – czy to możliwe, że w tejże chwili wspomina mężczyznę, który gdzieś w Afryce wziął ją z pobocza i spędził z nią noc?„Wzbogacające przeżycie”: gazety uczepiły się tego określenia i zaczęły je wydrwiwać. Głupio, że mu się wymknęły akurat te słowa, w takich okolicznościach, ale teraz, w tej chwili, gotów byłby upierać się przy swoim. Owszem, Melanie, dziewczyna z Touws River; Rosalind, Bev Shaw, Soraya: każda z nich czymś go wzbogaciła, i inne także, nawet najmniej ważne, nawet te, z którymi mu nie wyszło. Jego serce wzbiera wdzięcznością, jakby w piersi rozkwitł mu kwiat. Skąd przychodzą takie chwile? To z pewnością hipnagogi; ale co takie powiedzenie właściwie wyjaśnia? Jeśli Lurie daje się prowadzić, jakiż bóg jest jego przewodnikiem? Sztuka mozolnie się rozwija. Akcja dotarła do momentu, gdy Melanie zawadza szczotką do podłogi o kabel. Błysk magnezji i oto na scenie zapada ciemność. Jesus Christ, jou dom meid! – skrzeczy fryzjer. Lurie siedzi w odległości dwudziestu rzędów od Melanie, ale ma nadzieję, że w tym momencie dziewczyna czuje z daleka jego woń, potrafi wywęszyć jego myśli. Lekkie puknięcie w głowę przywołuje go z powrotem do świata. Po chwili znowu coś przelatuje i trafia w fotel tuż przed nim: kulka z papieru ugniecionego ze śliną, wielkości laskowego orzecha. Trzecia uderza go w kark. Nie ma wątpliwości, że ktoś specjalnie w niego celuje. Powinien pewnie obejrzeć się za siebie z wściekłością i warknąć: Kto to zrobił? Albo sztywno patrzeć na wprost, udając, że niczego nie zauważa. Czwarta kulka odbija się od jego ramienia. Mężczyzna siedzący w sąsiednim fotelu ukradkiem rzuca zdumione spojrzenie. Na scenie akcja posuwa się do przodu. Fryzjer imieniem Sidney rozdziera fatalną kopertę i głośno czyta ultimatum, które postawił mu właściciel budynku. Do końca miesiąca ma zapłacić zaległy czynsz, bo inaczej będzie musiał zamknąć lokal.
– I co teraz zrobimy? – lamentuje Miriam, kobieta od mycia głów.
– Sss – dobiega syk zza pleców Luriego, na tyle cichy, że nie słychać go w przednich rzędach. – Sss.
Lurie ogląda się za siebie i dostaje papierową kulką w skroń. Pod tylną ścianą stoi Ryan, chłopak Melanie, ten z kolczykiem w uchu i z kozią bródką. Spotykają się wzrokiem.
– Profesor Lurie! – ochryple szepcze Ryan. Chociaż zachowuje się oburzająco, sprawia całkiem swobodne wrażenie. Na ustach błąka mu się lekki uśmieszek.
Spektakl trwa, ale wokół Luriego zrobiło się wyraźne poruszenie.
– Sss – znowu syczy Ryan.
– Cicho! – woła siedząca o dwa miejsca dalej kobieta, zwracając się do Luriego, który dotąd ani pisnął.
Po drodze musi sforsować pięć par kolan („Przepraszam… Przepraszam…”), odprowadzany niechętnymi spojrzeniami i gniewnymi pomrukami, zanim dotrze do przejścia, odnajdzie drzwi i wyjdzie prosto w wietrzną, bezksiężycową noc. Słyszy za sobą jakiś odgłos. Odwraca się. W ciemności jarzy się papieros – Ryan wyszedł za nim na parking.
– Może byś tak się wytłumaczył? – zaczepnym tonem pyta Lurie. – Może byś wytłumaczył swoje szczeniackie zachowanie?
Ryan zaciąga się papierosem.
– Chciałem ci tylko oddać przysługę, profesorku. Wciąż jeszcze niczego żeś się nie nauczył?
– A niby czego miałem się nauczyć?
– Że lepiej trzymać się swoich.
Swoich – a kimże jest ten chłopak, że mówi Luriemu, kto dla niego może być swój? Co on wie o sile, która sprawia, że obcy ludzie padają sobie w ramiona i stają się dla siebie nawzajem swoi, krewni, wyrwani spod dyktatu jakkolwiek pojętego rozsądku? Omnis gens quaecumque se in se perficere vult. Płodne nasienie w pędzie ku samodoskonaleniu gna w głąb kobiecego ciała, iżby zaszczepić młody pęd. Pęd, popęd. A Ryan mówi:
– Daj jej spokój, facet! Melanie napluje ci w oko, jeżeli cię zobaczy. – Upuszcza papierosa i zbliża się o krok. Pod gwiazdami tak roziskrzonymi, jakby płonęły żywym ogniem, stoją twarzą w twarz.
– Znajdź sobie inne życie, profesorku. Szczerze radzę.
Wolno jedzie przez Main Road w Green Point. Napluje ci w oko – tego się nie spodziewał. Dłoń, którą trzyma na kierownicy, drży. Egzystencjalne wstrząsy – musi nauczyć się traktować je mniej serio. Prostytutki wyległy na ulicę; pod światłami na skrzyżowaniu spotyka się wzrokiem z wysoką dziewczyną w mikroskopijnej spódniczce z czarnej skóry. Czemu nie, myśli, akurat w tę noc objawień? Parkują w ślepym zaułku na stoku Signal Hill. Dziewczyna jest pijana, a może pod wpływem narkotyków – nie udaje się mu wydobyć od niej ani jednego sensownego zdania. Ale obsługa nie pozostawia nic do życzenia. Potem dziewczyna leży z twarzą na jego podbrzuszu i odpoczywa. Jest młodsza, niż mu się wydawało w świetle latarni, jeszcze młodsza od Melanie. Kładzie jej rękę na głowie. Drżenie ustało. Jest senny, zaspokojony; i dziwnie opiekuńczy. Więc tylko tyle trzeba! – myśli. – Jak mogłem zapomnieć? Nie jest złym człowiekiem, ale dobrym też nie. Ani zimnym, ani gorącym, nawet w swoich najgorętszych chwilach. Nie ma porównania z Teresą, a choćby i z Byronem. Bez ognia. Czy taki właśnie werdykt wyda na niego wszechświat, taksując go wszechwidzącym okiem? Dziewczyna porusza się, siada.
– Gdzie mnie wieziesz? – bełkocze.
– Z powrotem, tam, gdzie cię znalazłem.
Z córką podtrzymuje kontakt telefoniczny. Ilekroć rozmawiają, Lucy wyraźnie stara się go zapewnić, że na farmie wszystko w porządku, a on usiłuje sprawiać takie wrażenie, jakby jej wierzył. Lucy mówi mu, że ciężko pracuje przy grządkach kwiatów, które właśnie rozkwitły, jak to wiosną. Psi pensjonat pomału odżywa. Dostała na przechowanie dwa psy, a ma nadzieję dostać więcej. Petrus zajęty jest swoim domem, ale nie aż tak, żeby nie mógł jej trochę pomóc. Często ją odwiedzają Shawowie. Nie, nie potrzebuje pieniędzy. Ale Lurie dręczy się myślą o pewnym tonie, który słychać w jej głosie. Dzwoni do Bev Shaw.
– Tylko ciebie mogę o to spytać – mówi. – W jakiej formie jest Lucy, tak naprawdę?
Bev Shaw ma się na baczności.
– A co ci powiedziała?
– Twierdzi, że wszystko gra. Ale mówi głosem z zaświatów. Jakby brała jakieś środki uspokajające. Bierze?
Bev Shaw przemilcza to pytanie. Przyznaje jednak – i chyba starannie dobiera przy tym słowa – że zaszły pewne „zmiany”.
– Jakie zmiany?
– Nie mogę ci powiedzieć. Nie naciskaj, David. Będziesz musiał usłyszeć to bezpośrednio od Lucy.
Dzwoni do córki.
– Muszę pojechać do Durbanu – kłamie. – Jest szansa, że dostanę tam pracę. Mogę zatrzymać się u ciebie parę dni?
– Bev z tobą rozmawiała?
– Bev nie ma z tym nic wspólnego. Mogę przyjechać?
Leci samolotem do Port Elizabeth i wypożycza auto. Po dwóch godzinach skręca z szosy w drogę, która prowadzi na farmę, na farmę Lucy, na jej skrawek ziemi.
Czy jest to i jego ziemia? Lurie nie ma takiego poczucia. Pomimo spędzonego tu czasu czuje się jak w obcym kraju. To i owo się zmieniło. Druciany płot, niezbyt fachowo postawiony, wyznacza granicę między działkami Lucy i Petrusa. Po stronie tego ostatniego pasą się dwie chuderlawe jałówki. Jego dom stał się widomym faktem. Szary, nijaki, stoi na wzniesieniu po wschodniej stronie starego domu; rano musi pewnie rzucać długi cień. Lucy otwiera drzwi, ubrana w bezkształtny kitel, który równie dobrze mógłby być nocną koszulą. Straciła swoją dawną zdrową rześkość. Ma ziemistą cerę, nie umyte włosy. Pozwala się objąć i nawet odwzajemnia uścisk, ale bez odrobiny ciepła.
– Wejdź – mówi. – Właśnie parzyłam herbatę.
Siadają razem przy kuchennym stole. Lucy nalewa herbatę i podsuwa Luriemu paczkę imbirowych chrupek.
– Opowiedz mi o tej propozycji z Durbanu – prosi. – Zostawmy to na później. Przyjechałem tu, Lucy, bo się o ciebie martwię. Dobrze się czujesz?
– Jestem w ciąży.
– Co takiego?
– Jestem w ciąży.
– Z kim? Od kiedy? Od tamtej pory?
– Od tamtej pory.
– Nie rozumiem. Myślałem, że o to zadbałaś, ty i twój lekarz rejonowy.
– Nie.
– Jak to, nie zadbałaś? Naprawdę nic w tej sprawie nie zrobiłaś?
– Owszem, zadbałam. Zadbałam o wszystko, co się mieści w granicach rozsądku, oprócz tego, co mi właśnie teraz sugerujesz. Ale ciąży nie przerwę. Nie czuję się na siłach przeżyć to jeszcze raz.
– Nie wiedziałem, że masz takie przekonania. Nigdy mi nie mówiłaś, że sprzeciwiasz się przerywaniu ciąży. A zresztą, skąd w ogóle ten problem? Myślałem, że wzięłaś Ovral.
– To nie ma nic wspólnego z przekonaniami. A poza tym nigdy nie twierdziłam, że wzięłam Ovral.
– Mogłaś mi wcześniej powiedzieć. Dlaczego to przede mną zataiłaś?
– Dlatego, David, że nie potrafiłabym stawić czoła kolejnemu twojemu wybuchowi. Nie mogę układać sobie życia, kierując się tym, czy aprobujesz moje decyzje. Już dłużej tak nie mogę. Zachowujesz się, jakby wszystko, co robię, było częścią fabuły, którą jest twoje życie. Ty jesteś w niej głównym bohaterem, a ja postacią epizodyczną, która pojawia się dopiero w połowie akcji. Otóż wbrew temu., co sobie myślisz, ludzie nie dzielą się na pierwszo- i drugoplanowych. Nie jestem drugoplanowa. Mam własne życie, równie ważne dla mnie, jak twoje jest ważne dla ciebie, i w tym moim życiu to ja podejmuję decyzje.
Wybuchowi? A czy sama właśnie teraz nie wybuchnęła?
– Dosyć już, Lucy – przerywa Lurie i sięgając ręką przez stół, ujmuje jej dłoń. – Więc masz zamiar urodzić to dziecko?
– Tak.
– Dziecko jednego z tych mężczyzn?
– Tak.
– Dlaczego?
– Dlaczego? Jestem kobietą, David. Myślisz, że nienawidzę dzieci? Mam opowiedzieć się przeciwko dziecku, bo jego ojciec jest tym, kim jest?
– Zdarzają się takie przypadki. Kiedy się spodziewasz urodzić?
– W maju. Pod koniec maja.
– I to nieodwołalna decyzja?
– Tak.
– No dobrze. Nie ukrywam, że mnie to zaszokowało, ale będę cię wspierał, cokolwiek postanowisz. Nie ma co do tego żadnych wątpliwości. Pójdę się teraz przejść. Porozmawiać możemy później. A czemu nie teraz? Ponieważ jest roztrzęsiony. Ponieważ istnieje ryzyko, że on także mógłby wybuchnąć. Nie czuje się na siłach, mówi, przeżyć to jeszcze raz. Czyli raz już przerwała ciążę. Nigdy by nie pomyślał. Kiedy to mogło się stać? Gdy jeszcze mieszkała w rodzinnym domu? Czy Rosalind o tym wiedziała, a jego nie dopuszczono do sekretu? Banda trzech. Trzej ojcowie w jednym. Gwałciciele, a rabusie tylko przy okazji, powiedziała o nich Lucy – gwałciciele, a zarazem poborcy podatków, którzy włóczą się po okolicy, napadając kobiety i folgując swoim brutalnym zachciankom. Otóż pomyliła się. Nie zgwałcili jej, tylko się z nią sparzyli. Nie kierowała nimi zasada przyjemności, lecz jądra, worki wezbrane nasieniem, które aż do bólu pragnęło się doskonalić. I oto – patrzcie państwo! – dziecko! Sam już nazywa je „dzieckiem”, chociaż to na razie zaledwie robak w łonie jego córki. Jakie też dziecko może się począć z nasienia, które wciśnięto w ciało kobiety nie z miłością, ale z nienawiścią, nasienia chaotycznie pomieszanego, żeby kobietę splugawić, naznaczyć jak psią uryną? Ojciec, który nie miał dość rozumu, żeby spłodzić syna: czy tak właśnie zakończy się ta cała historia, czy tak właśnie dobiegnie kresu jego linia, niby woda wsiąkająca cienką strużką w ziemię? Kto by pomyślał! Dzień jak co dzień, czyste niebo, łagodne słońce, a jednak wszystko nagle wygląda inaczej, zupełnie inaczej! Stoi na dworze, oparty o ścianę przy drzwiach do kuchni, kryjąc twarz w dłoniach, i przez chwilę tłumi gwałtowny szloch, a potem wybucha płaczem. Wprowadza się do dawnego pokoju Lucy, którego ona sama nie zajęła z powrotem. Przez resztę popołudnia unika jej, bojąc się, że wyrwie mu się jakieś popędliwe słowo. Przy wieczornym posiłku następuje kolejna rewelacja.
– Aha – mówi Lucy. – Ten chłopak znowu tu jest.
– Chłopak?
– Tak, ten, z którym się wdałeś w awanturę na przyjęciu u Petrusa. Mieszka u niego i mu pomaga. Ma na imię Pollux.
– A nie Mncedisi? Albo Nqabayakhe? Żadna językołamka, tylko po prostu Pollux?
– P-O-L-L-U-X. I czy moglibyśmy chociaż chwilę odpocząć od tej twojej straszliwej ironii, David?
– Nie wiem, o co ci chodzi.
– Oczywiście, że wiesz. Jeszcze w dzieciństwie całymi latami mnie nią dręczyłeś. Niemożliwe, żebyś zapomniał. W każdym razie Pollux, jak się okazuje, jest bratem żony Petrusa. Nie wiem, czy rodzonym, autentycznym bratem. Ale Petrus ma wobec niego pewne obowiązki, rodzinne zobowiązania.
– Czyli wszystko pomału wychodzi na jaw. I oto młody Pollux wraca na miejsce zbrodni, a my musimy udawać, że nic się nie stało.
– Nie unoś się, David, to nic nie da. Petrus twierdzi, że Pollux rzucił szkołę i nie może znaleźć pracy. Chcę cię tylko ostrzec, że się tu kręci. Na twoim miejscu omijałabym go z daleka. Podejrzewam, że coś z nim jest nie tak. Ale nie mogę kazać mu się stąd wynieść, nie mam takiej władzy.
– Zwłaszcza… – Lurie nie kończy.
– Zwłaszcza, że co? No, powiedz.
– Zwłaszcza, że on może być ojcem dziecka, które w sobie nosisz. Lucy, twoja sytuacja staje się śmieszna, a nawet gorzej: złowroga. Nie wiem, jak możesz tego nie dostrzegać. Błagam cię, wynieś się z farmy, zanim będzie za późno. To jedyne przytomne wyjście, jakie ci zostało.
– Przestań mówić „farma”, David. To tylko kawałek ziemi, na którym uprawiam ogród. Oboje wiemy, że tak jest. Ale nie, nie wyniosę się stąd.
Lurie z ciężkim sercem kładzie się do łóżka. Między nim a Lucy nic się nie zmieniło, nie zaleczyło. Warczą na siebie, jakby nigdy stąd nie wyjeżdżał.
Jest rano. Lurie przełazi przez nowo wzniesiony płot. Za starą stajnią żona Petrusa rozwiesza pranie.
– Dzień dobry – mówi Lurie. – Molo. Szukam Petrusa. Kobieta unika jego wzroku, ale leniwym gestem wskazuje w stronę placu budowy. Ruchy ma powolne, ociężałe. Niebawem urodzi: nawet on to widzi.
Petrus właśnie szkli okna. Należałoby odbyć przewlekły ceremoniał powitalny, ale Lurie nie ma na to nastroju.
– Wiem od Lucy, że ten chłopak znowu tu jest – mówi. – Pollux. Ten, co ją napadł.
Petrus oskrobuje nóż do czysta i odkłada go.
– To mój krewny – oświadcza. – I przez to, co się wtedy stało, mam mu powiedzieć, żeby sobie stąd szedł?
– Twierdziłeś, że go nie znasz. Okłamałeś mnie.
Petrus wtyka fajkę między zęby żółte od nikotyny i energicznie ją ssie. Po chwili wyjmuje cybuch z ust i szeroko się uśmiecha.
– Okłamałem – przyznaje. – Ja tobie okłamałem. – Znowu zaczyna ssać cybuch. – A dlaczego ja muszę tobie okłamać?
– Nie pytaj mnie, Petrus, lepiej spytaj samego siebie. Dlaczego kłamiesz?
Uśmiech znika.
– Wyjeżdżasz, a teraz wracasz. Dlaczego? – Patrzy wyzywająco. – Nie masz tu żadnej roboty. Przyjeżdżasz zaopiekować się o swoje dziecko. No więc ja też się opiekuję o swoje dziecko.
– Twoje dziecko? To ten cały Pollux jest teraz twoim dzieckiem?
– Tak. On jest dziecko. Należy do mojej rodziny, do moich ludzi.
A więc to tak. Koniec kłamstw. „Moi ludzie.” Nie mógłby żądać bardziej bezpośredniej odpowiedzi. No cóż, Lucy to z kolei „jego ludzie”.
– Mówisz, że źle się stało – ciągnie Petrus. – Ja też mówię, że źle. Ale to już skończone. – Wyjmuje fajkę z ust i zapalczywie dźga cybuchem powietrze. – Skończone.
– Wcale nie skończone. Nie udawaj, że nie wiesz, o co mi chodzi. Nic tu nie jest skończone. Wręcz przeciwnie, to dopiero początek. A ciąg dalszy będzie trwał długo po mojej i twojej śmierci.
Petrus patrzy na niego z zadumą i wcale nie udaje, że nie rozumie.
– On z nią ożeni – mówi wreszcie. – Ożeni z Lucy, tylko na razie za młody jeszcze, za młody, żeby żenić. To jeszcze dziecko.
– Niebezpieczne dziecko. Młody bandzior. Szakal, nie chłopak.
Petrus kwituje te obelgi lekceważącym machnięciem ręki.
– Tak, jest za młody, za młody. Może kiedyś będzie mógł żenić, ale nie teraz. Za to ja ożenię.
– Z kim mianowicie się ożenisz?
– Z Lucy.
Lurie nie wierzy własnym uszom. A więc to jest puenta, o to szło w tej całej walce z cieniem; o tę odżywkę, o ten cios! A Petrus stoi i widać, że nie ustąpi ani o krok: pykając pustą fajkę, czeka na odpowiedź.
– Ożenisz się z Lucy – ostrożnie mówi Lurie. – Wytłumacz mi, co przez to rozumiesz. Nie, czekaj, lepiej nie tłumacz. To nie jest coś, co chciałbym usłyszeć. My nie załatwiamy spraw w ten sposób.
My: mało brakowało, a byłby powiedział: My, ludzie Zachodu.
– Tak, rozumiem, rozumiem. – Petrus aż chichocze z uciechy. – Ale i tak tobie mówię, a ty pomów z Lucy. W ten sposób sprawa się skończy, skończy się cała ta złość.
– Lucy wcale nie chce wychodzić za mąż. Nie chce być żoną mężczyzny. W ogóle nie zechce się zastanawiać nad takim rozwiązaniem. Nie mogę powiedzieć tego wyraźniej. Ona chce żyć własnym życiem.
– Tak, wiem – zgadza się Petrus.
I może naprawdę wie. Lurie byłby głupcem, gdyby go nie doceniał.
– Ale tutaj – dodaje Petrus – to niebezpieczne, za dużo niebezpieczne. Kobieta musi być żeniona.
– Starałem się zbyt ostro nie zareagować – mówi potem Lurie, relacjonując Lucy całe zdarzenie. – Chociaż ledwo wierzyłem własnym uszom. To był szantaż, czysty, zwykły szantaż.
– Nie, to nie był szantaż. Co do tego się mylisz. Mam nadzieję, że nie poniosły cię nerwy.
– Nie, nie poniosły. Obiecałem przekazać ci propozycję, i tyle. Powiedziałem, że wątpię, czy cię zainteresuje.
– Czułeś się urażony?
– Perspektywą, że zostanę teściem Petrusa? Nie. Zdumiony, zaskoczony, oszołomiony, ale nie urażony, licz mi to na plus.
– Bo muszę ci powiedzieć, że to nie pierwszy raz. Petrus już od jakiegoś czasu robi aluzje. Sugeruje, że byłabym o wiele bezpieczniejsza, gdybym dołączyła do jego domowników. To nie żart ani groźba. Mówi poniekąd serio.
– Nie wątpię, że w pewnym sensie mówi poważnie. Pytanie tylko, w jakim? Czy wie, że ty…
– Pytasz, czy wie o moim stanie? Nic mu nie mówiłam. Ale on i jego żona z pewnością zdążyli już dodać dwa do dwóch.
– I mimo to nie zmieni zdania?
– A niby dlaczego miałby zmienić? Dzięki temu będę tym silniej związana z rodziną. A zresztą nie stara się o mnie, tylko o farmę. Farma to mój posag.
– Ale przecież to istna groteska, Lucy! Przecież on już jest żonaty! Sama mi mówiłaś, że ma nawet dwie żony. Jak możesz w ogóle brać pod uwagę taką ewentualność?
– Chyba nie rozumiesz, David, o co tu chodzi. Petrus nie proponuje mi kościelnego ślubu, po którym nastąpi miodowy miesiąc na Dzikim Wybrzeżu. Proponuje sojusz, układ. Ja wnoszę ziemię, a w zamian za to wolno mi będzie wpełznąć pod jego skrzydło. W przeciwnym razie, przypomina mi Petrus, zostaję bez żadnej ochrony i jestem łatwym łupem.
– I to ma nie być szantaż? A strona osobista? Czy w tej ofercie nie ma żadnej strony osobistej?
– Pytasz, czy będzie oczekiwał, że zacznę z nim sypiać? Nie jestem pewna, czy sam miałby ochotę ze mną spać, chyba że chciałby w ten sposób jeszcze dobitniej uprzytomnić mi, jaki jest układ. Ale szczerze mówiąc, nie, nie chcę spać z Petrusem. Zdecydowanie nie.
– No to nie musimy dalej o tym rozmawiać. Czy mam mu powtórzyć od ciebie, że jego oferta została odrzucona bez żadnych wyjaśnień?
– Nie. Czekaj. Zanim potraktujesz go z góry, chwilę zastanów się obiektywnie nad moją sytuacją. Otóż z obiektywnego punktu widzenia jestem samotną kobietą. Nie mam braci. Mam co prawda ojca, ale on mieszka daleko, a zresztą według miar, które tutaj się liczą, jest bezsilny. Kogo mogę poprosić o ochronę, o opiekę? Ettingera? Prędzej czy później znajdą go z kulą w plecach. Praktycznie rzecz biorąc, zostaje mi wyłącznie Petrus. Może i nie jest grubą rybą, ale zawsze grubszą od takiej płotki, jak ja. No i przynajmniej go znam. Nie mam co do niego żadnych złudzeń. Wiem, w co się pakuję.
– Lucy, właśnie sprzedaję dom w Kapsztadzie. Gotów jestem wysłać cię do Holandii. Albo dać ci wystarczającą sumę, żebyś mogła znowu się urządzić w jakimś bezpieczniejszym miejscu. Pomyśl o tym. Jakby go w ogóle nie słyszała.
– Idź z powrotem do Petrusa – mówi. – Złóż mu następującą propozycję. Powiedz, że zgadzam się oddać pod jego opiekę. Powiedz, że na temat stosunków między nami może rozgłosić każdą wersję, jaka mu odpowiada, a ja nie będę jej podważała. Jeżeli chce, żebym uchodziła za jego trzecią żonę, niech tak będzie. Za konkubinę – proszę bardzo. Ale w takim razie dziecko też stanie się jego dzieckiem. Będzie należało do rodziny. Jeśli chodzi o ziemię, powiedz, że przepiszę ją na niego pod warunkiem, że dom zachowam dla siebie. Będę na jego ziemi dzierżawczynią.
– Bywoner.
– Tak, będę bywoner. Ale dom ma być mój, powtarzam. Nikt do niego nie wejdzie bez mojej zgody. Nawet Petrus. I będę dalej prowadziła psi pensjonat.
– To niewykonalne, Lucy. W świetle prawa to nie do przeprowadzenia. Dobrze wiesz.
– No więc co proponujesz?
Siedzi w szlafroku i w kapciach, z wczorajszą gazetą na kolanach. Włosy zwisają jej w strąkach; wpędziła się ostatnio w rozlazłą, niezdrową otyłość. Coraz bardziej przypomina te kobiety, które snują się po korytarzach domów opieki, szepcząc coś do siebie. Po co Petrus ma sobie zawracać głowę negocjacjami? Przecież ona tu się nie utrzyma: wystarczy ją zostawić własnemu losowi, to z czasem sama spadnie jak zgniły owoc.
– Już ci przedstawiłem swoją propozycję. Nawet dwie.
– Nie, nie ruszę się stąd. Idź do Petrusa i powtórz mu, co przed chwilą ode mnie usłyszałeś. Powiedz, że zrzekam się ziemi. Powiedz, że może ją sobie wziąć razem z tytułem własności i całą resztą. Będzie zachwycony. Zapada między nimi milczenie.
– Jakie to poniżające – mówi wreszcie Lurie. – Takie wielkie nadzieje, a potem taki koniec.
– Owszem, poniżające. Ale może to dobry punkt wyjścia, żeby zacząć na nowo. Może właśnie z tym muszę się pogodzić. Zacząć od podstaw. Od zera. I to bezwzględnego. Po prostu od zera. Bez żadnych kart w ręku, bez broni, bez majątku, bez praw, bez godności.
– Jak pies. – Właśnie. Jak pies.
Jest późny ranek. Lurie wraca ze spaceru z buldożką Katy. O dziwo, przez cały czas za nim nadążała – może to on teraz wolniej chodzi, a może ona szybciej się rusza. Po dawnemu niucha i sapie, ale już go to nie złości tak jak kiedyś. Gdy zbliżają się do domu, Lurie spostrzega, że chłopiec – ten, którego Petrus zaliczył do „swoich ludzi” – stoi zwrócony twarzą do tylnej ściany budynku. Początkowo wydaje mu się, że tamten oddaje mocz, ale potem zdaje sobie sprawę, że chłopak zagląda przez okienko łazienki, podpatrując Lucy. Katy zaczęła warczeć, ale chłopiec jest tak pochłonięty widokiem, że ją ignoruje. W końcu się odwraca, lecz suka i Lurie już siedzą mu na karku. Mężczyzna policzkuje go otwartą dłonią.
– Ty świnio! – krzyczy i zaraz znowu uderza, aż chłopak się zatacza. – Ty wstrętna świnio!
Chłopiec próbuje rzucić się do ucieczki, raczej ze strachu niż z bólu, ale zaplątuje się we własne nogi. Buldożką natychmiast go dopada. Zaciska żeby na jego łokciu; zapiera się przednimi łapami i ciągnie, warcząc. Chłopak z bolesnym okrzykiem próbuje się wyrwać. Kilkakrotnie wali sukę pięścią, lecz te słabe ciosy nie robią wrażenia na Katy. W powietrzu wciąż dźwięczy to słowo: świnia! Lurie nigdy jeszcze nie czuł tak pierwotnej wściekłości. Najchętniej wymierzyłby chłopcu zasłużoną karę: solidne lanie. Wyrażenia, których przez całe życie unikał, nagle wydają się trafne i sprawiedliwe: Dać mu nauczkę. Pokazać, gdzie jego miejsce. A więc tak to jest, myśli! Tak to jest, kiedy człowiek dziczeje! Daje chłopakowi zdrowego, tęgiego kopniaka, aż tamten pada bokiem na ziemię. Pollux! Co za imię!
Katy zmienia pozycję – okracza chłopca i z ponura zawziętością szarpie go za rękę, rozdzierając koszulę. On usiłuje ją odepchnąć, ale suka nie ustępuje.
– Ya ya ya ya ya! – krzyczy z bólu chłopak. – Zabiję cię! – woła.
Nagle zjawia się Lucy
– Katy! – mówi rozkazującym tonem.
Suka spogląda na nią zezem, ale dalej robi swoje. Lucy klęka i chwyta ją za obrożę, mówiąc coś cicho, z naciskiem. Buldożka z ociąganiem rozluźnia szczęki.
– Nic ci się nie stało? – pyta Lucy.
Chłopak jęczy z bólu. Z nosa ciekną mu gluty.
– Zabiję cię! – powtarza, ciężko dysząc.
Wygląda, jakby miał się rozpłakać.
Lucy podwija rękaw jego koszuli. Widać ślady psich kłów; na ciemną skórę występują perliste krople krwi.
– Chodź, pójdziemy to przemyć – mówi kobieta. Chłopak wciąga nosem smarki i łzy, kręcąc głową.
Lucy ma na sobie tylko płaszcz kąpielowy. Kiedy wstaje z kolan, pasek się rozwiązuje i nagle widać nagi biust. Kiedy Lurie ostatnio widział piersi swojej córki, były to nieśmiałe, różane pączki sześcioletniej dziewczynki. Teraz są ciężkie, krągłe, nieomal mleczne. Wszyscy nieruchomieją. Lurie się gapi; chłopak też się gapi, całkiem bezwstydnie. Mężczyzna znów czuje wzbierającą wściekłość, która zaćmiewa mu wzrok. Lucy odwraca się do nich tyłem i owija szlafrokiem. Chłopak jednym szybkim ruchem dźwiga się z ziemi i odskakuje na bezpieczną odległość.
– Wszystkich was pozabijamy! – krzyczy. Odwraca się, z rozmysłem depcząc grzędę kartofli, przełazi pod drucianym płotem i odchodzi w stronę domu Petrusa. Znowu idzie tym swoim zadzierzystym krokiem, chociaż trzyma się jeszcze za zraniony łokieć.
Lucy ma rację. Coś z nim jest nie tak. Nie po kolei w głowie. Porywcze dziecko w młodym męskim ciele. Ale nie koniec na tym: cała sprawa ma jeszcze jeden aspekt, którego Lurie nie rozumie. Bo niby dlaczego Lucy staje w obronie chłopca? A ona mówi:
– To nie może dalej tak trwać, David. Jakoś ścierpię Petrusa i tych jego aanhangers, wytrzymam z tobą, ale do was wszystkich na raz już nie mam zdrowia.
– Gapił się na ciebie przez okno. Zdajesz sobie sprawę?
– Ma zaburzenia umysłowe. Jest jak chore dziecko.
– I to ma być wymówka? Usprawiedliwienie tego, co ci zrobił?
Usta Lucy poruszają się, ale nie słychać słów.
– Nie ufam mu – ciągnie Lurie. – To cwaniak. Węszy po kątach jak szakal i tylko patrzy, co by tu przeskrobać. Dawniej mieliśmy osobne określenie na takich jak on. Mówiło się, że są niedorozwinięci. Niedorozwinięci umysłowo. Niedorozwinięci moralnie. Powinno się go oddać do zakładu.
– To ryzykowna gadanina, David. Jeżeli chcesz tak myśleć, proszę, zachowaj te myśli dla siebie. A zresztą to, co o nim sądzisz, nie ma żadnego znaczenia. On tak czy owak tu jest, nie rozwieje się jak dym, jest żywą istotą. – Lucy staje twarzą w twarz z Luriem, mrużąc oślepione słońcem oczy. Katy osuwa się na ziemię u jej nóg, lekko zdyszana, zadowolona z siebie, ze swoich wyczynów. – Nie możemy tak dalej, David. Sprawy jakoś się ułożyły i znowu było spokojnie, póki nie wróciłeś. A ja potrzebuję wokół siebie spokoju. Wszystko zrobię, wszystko poświęcę, byle tylko mieć spokój.
– A między innymi poświęcisz mnie? Lucy wzrusza ramionami.
– Ja tego nie powiedziałam, to twoje własne słowa.
– Skoro tak, spakuję walizki.
Jeszcze kilka godzin po incydencie czuje mrowienie w dłoni, którą bił chłopca. Na myśl o nim i o jego pogróżkach aż pieni się z gniewu. A jednocześnie wstyd mu za siebie. Bezapelacyjnie się potępia. Nikomu nie dał nauczki, a już na pewno nie chłopcu. Powiększył tylko rozdźwięk między sobą a Lucy. Pokazał jej się targany namiętnością, a córce widok ten najwyraźniej się nie spodobał. Powinien ją przeprosić. Ale nie potrafi. Zdaje się, że stracił samokontrolę. Pollux ma w sobie coś, co doprowadza go do furii: brzydkie, matowe ślepka, bezczelność, i jeszcze ta myśl, że chłopak – niczym chwast – zdołał omotać swoimi korzeniami Lucy wraz z całym jej istnieniem. Jeśli Pollux raz jeszcze znieważy jego córkę, Lurie znowu go uderzy. „Du must dein Leben andern!”: musisz zmienić swoje życie. No cóż, jest już za stary, żeby posłuchać tej maksymy, za stary, żeby stać się kim innym. Lucy może zdoła ugiąć się przed nawałnicą; on nie potrafi, przynajmniej nie z honorem.
I dlatego musi słuchać Teresy. Niewykluczone, że ona jedna może go jeszcze ocalić. Honor to już nie jej problem. Wypina piersi ku słońcu; gra na bandżo w obecności służących, nie zważając na ich głupie uśmieszki. Żywi nieśmiertelne tęsknoty i na głos je wyśpiewuje. Nie zamierza umierać.
Lurie zjawia się w klinice, akurat gdy Bev Shaw z niej wychodzi. Obejmują się, ostrożnie, jak nieznajomi. Aż trudno uwierzyć, że niegdyś leżeli nadzy, trzymając się nawzajem w ramionach.
– Wpadłeś tylko z wizytą czy zostaniesz dłużej? – pyta Bev.
– Zostanę, ile będzie trzeba. Ale nie mam zamiaru mieszkać u Lucy. Nie możemy się dogadać. Znajdę sobie pokój w mieście.
– Przykro mi. A z czego właściwie biorą się te zgrzyty?
– Między mną a Lucy? Z niczego, mam nadzieję. Z niczego takiego, czego nie dałoby się naprawić. Problemem są ludzie, którzy ją otaczają. Kiedy dołączam do tej zbieraniny, robi się nas za dużo. Za dużo i za ciasno. Jak pająki w butelce.
Przypomina mu się scena z Inferno: wielkie bagna nad Styksem, w których dusze gotują się jak grzyby. „Vedi l’anime di color cui vinse l’ira.” Dusze owładnięte gniewem, podgryzające się wzajemnie. Kara stosowna do zbrodni.
– Mówisz o tym chłopaku, który zamieszkał u Petrusa. Owszem, mnie też się on nie podoba. Ale póki jest tam Petrus, Lucy nic się nie stanie. Może przyszła pora, David, żebyś się odsunął i dał jej poszukać własnych rozwiązań. Kobiety łatwo się przystosowują. Lucy też jest elastyczna. I młoda. Żyje bliżej ziemi niż ty. Niż my oboje. Lucy elastyczna? Pierwsze słyszy.
– Ciągle mi mówisz, żebym się odsunął – mówi. – Gdybym od początku trzymał się na uboczu, gdzie by teraz była Lucy?
Bev Shaw milczy. Czyżby widziała w nim coś, czego on sam nie dostrzega? Skoro ufają jej zwierzęta, czy i on powinien jej zaufać, zgłosić się po naukę? Zwierzęta jej ufają, a ona wykorzystuje tę ufność, żeby je likwidować. Jaka stąd nauka?
– Gdybym rzeczywiście się odsunął – ciągnie Lurie, zacinając się – a na farmie zdarzyłaby się jakaś kolejna katastrofa, jak bym mógł dalej ze sobą żyć?
Bev wzrusza ramionami.
– Czy o to głównie chodzi, David? – pyta cicho.
– Nie wiem. Już nie wiem, o co głównie chodzi. Czuję się, jakby między moim pokoleniem a generacją Lucy opadła kurtyna. Nawet nie zauważyłem, kiedy.
Następuje długa chwila milczenia.
– W każdym razie – mówi wreszcie Lurie – nie mogę mieszkać u Lucy, więc szukam pokoju. Jeżeli usłyszysz o czymś do wynajęcia w Grahamstown, daj mi znać. Przyszedłem głównie powiedzieć, że chętnie pomogę w klinice.
– Pomoc się przyda – odpowiada Bev Shaw.
Kolega Billa Shawa sprzedaje Luriemu półtonową furgonetkę. David płaci czekiem na tysiąc randów i wypisuje drugi czek, na siedem tysięcy, do spieniężenia z końcem miesiąca.
– Co pan chce nią wozić? – pyta sprzedawca.
– Zwierzęta. Psy.
– Będzie pan musiał zagrodzić skrzynię od tyłu paroma prętami, żeby nie wyskoczyły. Znam kogoś, kto może zamontować takie pręty.
– Moje psy nie skaczą.
Według dokumentów furgonetka ma dwanaście lat, ale silnik, sądząc po dźwięku, chodzi dość gładko. A zresztą, mówi sobie Lurie, nie musi starczyć na wieczność. W ogóle nic nie musi starczyć na wieczność. Z ogłoszenia w „Grocott’s Mail” znajduje pokój w domu niedaleko szpitala. Melduje się jako Lourie, płaci czynsz za miesiąc z góry i oświadcza gospodyni, że przyjechał do Grahamstown odbyć kurację na oddziale dziennym. Nie mówi, na co ta kuracja, ale wie, że kobieta podejrzewa raka.
Pieniądze lecą mu przez palce jak woda. Nie szkodzi. W sklepie ze sprzętem turystycznym kupuje grzałkę, mały piecyk gazowy i aluminiowy garnek. Niosąc to wszystko po schodach do swojego pokoju, spotyka gospodynię.
– Nie pozwalamy gotować w pokojach, panie Lourie – mówi kobieta. – Bo jeszcze by, wie pan, wybuchł pożar.
Pokój jest ciemny, duszny, zagracony, a materac gruzłowaty. Ale Lurie wie, że się przyzwyczai, tak jak przyzwyczaił się do innych rzeczy.
Prócz niego jest tylko jeden lokator, emerytowany nauczyciel. Przy śniadaniu witają się, a poza tym ani słowa. Lurie zjada śniadanie, jedzie do kliniki i spędza w niej cały dzień, wszystkie dni tygodnia, łącznie z niedzielami. I właśnie tam ostatecznie się zadomawia, a nie w pensjonacie. Na pustym, ogrodzonym placyku za kliniką urządza sobie coś w rodzaju nory, wstawiając stół, stary fotel od Shawów i plażowy parasol dla ochrony przed najgorszym słońcem. Przywozi też gazowy piecyk, żeby mieć na czym zaparzyć herbatę albo podgrzać puszkę konserw: spaghetti z pulpetami, atun z cebulą. Dwa razy dziennie karmi zwierzęta; wyprząta boksy, a czasem przemawia do zwierzaków; poza tym czyta, drzemie, a gdy zostaje sam, brzdąka na bandżo Lucy melodie, które kiedyś odda Teresie Guiccioli.
Póki dziecko się nie urodzi, tak właśnie będzie żył. Pewnego ranka patrzy w górę i widzi twarze trzech małych chłopców, którzy podglądają go zza betonowego muru. Wstaje z fotela; psy zaczynają szczekać; chłopcy zeskakują na ziemię i czmychają, krzycząc z podniecenia. Dopiero będą mieli co opowiadać w domu: jakiś stary wariat siedzi wśród psów i śpiewa sam do siebie! Rzeczywiście wariat. Jak ma wytłumaczyć tym chłopcom, ich rodzicom, ludziom z D Village, co właściwie takiego zrobiła Teresa i jej kochanek, że zasłużyli, aby ponownie sprowadzono ich na ten świat? Teresa w białej koszuli nocnej stoi przy oknie sypialni. Oczy ma zamknięte. Trwa właśnie najczarniejsza godzina nocy: kobieta głęboko oddycha, wciągając w płuca szmer wiatru i porykiwania ogromnych ropuch.
– Che vuol dir – śpiewa głosem ledwie wznoszącym się ponad szept. – Che vuol dir questa solitudine immensa? Edio – śpiewa dalej – che sono?
Cisza. „Solitudine immensa” nie odpowiada. Nawet muzycy w rogu sceny siedzą cichutko jak trzy popielice.
– Chodź! – szepcze Teresa. – Chodź do mnie, błagam cię, mój Byronie!
Szeroko rozkłada ręce, obejmując ciemność, obejmując wszystko, co ciemność raczy przynieść.