2

Do Hed dopłynęli czwartej doby nocą. Sześć statków kupieckich skręciło na zachód i weszło w kanał, by zaczekać w Caithnard; Bri skierował swój statek do Tol. Zmęczonego Morgona wyrwało z drzemki skrzypniecie, z jakim drewniana burta otarła się o nabrzeże. Usiadł prosto i znieruchomiał, wytężając słuch. Z pokładu dobiegał głos Bri przekomarzającego się z kimś na żarty. Odsunięto pokrywę luku; oślepił go blask latami. Poczuł zapach ziemi.

Serce zabiło mu mocniej. Raederle zagrzebana obok niego w stos futer, uniosła głowę.

— Jesteście w domu, panie — oznajmił z uśmiechem Bri.

Morgon wstał i wspiął się na pokład. Z całego Tol widać było tylko garstkę domów rozsianych poza granicami cienia rzucanego przez mroczne klify. Ciepłe, nieruchome powietrze pachniało znajomo krowami i ziarnem.

Uświadomił sobie, że coś powiedział, dopiero kiedy Bri, gasząc latarnię, odparł:

— Nie ma jeszcze północy. Dopłynęliśmy szybciej, niż się spodziewałem.

Fale lizały leniwie plażę i cofały się, pozostawiając wilgotny, srebrzący się w blasku księżyca piasek. W cieniu klifów nikła biała jak kość wstęga odchodzącego od portu i biegnącego wzdłuż brzegu gościńca. Ponad klifami gościniec pojawiał się znowu, by przecinając pastwiska i pola uprawne, dotrzeć do progu Akren. Morgon zacisnął dłonie na relingu. Wspominał kręty, powikłany szlak, który przywiódł go z powrotem na Hed na statku pełnym umarłych, i ten nadbrzeżny trakt wiodący do Akren wydał mu się nagle czymś więcej niż zwyczajną drogą.

Usłyszał swoje imię wypowiedziane przez Raederle i rozluźnił ściskające reling dłonie. Na nabrzeże opadł z łomotem trap.

— Wrócę przed świtem — powiedział do Bri i dotykając majaczącego w mroku ramienia kapitana, dodał: — Dziękuję.

Zeszli z Raederle ze statku i opuścili port. Minąwszy pogrążone we śnie rybackie chaty i stare, wypłowiałe na słońcu łodzie, na których spały mewy, wspięli się pogrążonym w ciemnościach gościńcem na szczyt klifu. Tu, w poświacie księżyca, pnąc się na pagórki, spływając w zagłębienia terenu, rozlewało się morze pól uprawnych otaczające ze wszech stron Akren. Noc była bezgłośna; nadstawiając ucha, Morgon słyszał wolny, spokojny oddech bydła i ciche skamlenie śniącego o czymś psa. W Akren paliło się światło. Morgon myślał, że to lampa na ganku; kiedy jednak podeszli bliżej, okazało się, że światło pochodzi z wnętrza domu. Raederle szła obok w milczeniu, zerkając na rzędy fasoli i łany na wpół dojrzałej pszenicy ponad oddzielającymi gościniec od pól murkami. Odezwała się dopiero wtedy, kiedy zbliżyli się do Akren na tyle, że na tle gwiazd można już było odróżnić zarysy spadzistego dachu.

— Jaki mały dom — powiedziała zdziwiona. Morgon kiwnął głową.

— Mniejszy, niż go zapamiętałem… — Gardło miał wyschnięte, ściśnięte. W jednym z okien izby ujrzał cień przesuwający się na tle płonącej świecy. Zastanowiło go, któż to siedzi w domu sam do tak późnej nocy? I nagle poczuł zapach wilgotnej ziemi, po czym niespodziewanie oplatały go korzenie; wspomnienie za wspomnieniem wypuszczały pędy i wici, którymi rozpływało się po nim prawo ziemi, aż w końcu nadeszła taka chwila, że na ułamek sekundy przestał czuć własne ciało, a jego umysł rozgałęził się korzeniami Hed na na całą wyspę.

Zaparło mu dech w piersiach. Zatrzymał się. Cień w oknie znowu się poruszył. Ktoś, zasłaniając ciałem światło, patrzył w noc; był wielki, szeroki w barach, bez twarzy. Nagle odwrócił się i pobiegł przez izbę. Jego cień przemykał przez kolejne okna. Drzwi Akren otworzyły się z hukiem; szczeknął pies. Morgon usłyszał kroki. Przecięły podwórzec i zatrzymały się w ukośnym cieniu rzucanym przez dach.

— Morgon? — Głos zabrzmiał w nieruchomym powietrzu trochę niepewnie. — Morgon! — Okrzyk ten poniósł się echem po polach, rozszczekały się zbudzone psy.

Eliard był przy Morgonie, zanim ten zdążył się poruszyć. Z tymi włosami koloru masła, potężnymi barami i oświetlaną przez księżyc twarzą do złudzenia przypominał ojca. Porwał brata w objęcia, ścisnął, pozbawiając niemal tchu, i jął walić pięściami w jego plecy.

— Nie spieszno ci było wracać do domu — wyszlochał. Płakał.

Morgona też piekły powieki. Chciał coś powiedzieć, ale słowa więzły w wyschniętej krtani. Oparł głowę na potężnym barku Eliarda.

— Uspokoisz się, ty wielka góro? — wyszeptał. Eliard odsunął brata od siebie na długość wyciągniętych ramion i zaczął nim potrząsać.

— Poczułem przed chwilą twój umysł w swoim, tak jak to odbierałem w snach, kiedy przebywałeś pod tamtą górą. — Łzy płynęły mu po policzkach. — Morgonie, tak mi przykro, tak mi przykro, tak przykro…

— Eliardzie…

— Wiedziałem, że masz kłopoty, ale nic nie zrobiłem… nie wiedziałem, co czynić… a potem umarłeś i przeszło na mnie ziemwładztwo. Teraz wracasz, a wszystko, co miałeś, należy teraz do mnie. Morgonie, przysięgam, że gdyby istniał jakiś sposób, zwróciłbym ci ziemwładztwo… — Urwał, bo w tym momencie Morgon ścisnął go mocno za ramiona.

— Więcej mi o tym nie wspominaj. Nigdy. — Eliard patrzył na Morgona oniemiały, a temu wydało się nagle, że ściska w dłoniach całą siłę i niewinność Hed. — Jesteś tu u siebie. I potrzebowałem cię tutaj, żebyś zajął się Hed. Potrzebowałem bardziej niż czegokolwiek.

— Ależ Morgonie… ty też jesteś tu u siebie. To twój dom, wróciłeś do domu…

— Tak. Ale przed świtaniem znowu go opuszczę.

— Nie! — Eliard ponownie chwycił Morgona za ramiona. — Nie wiem, przed czym uciekasz, ale nie dam ci znowu odejść. Zostajesz tutaj; będziemy walczyli w twojej obronie widłami, zębami bron. Wynajmę armię…

— Eliardzie…

— Cicho! Masz w rękach siłę imadła, ale nie uda ci się już wrzucić mnie w róże Tristan. Zostajesz tu, gdzie twoje miejsce.

— Przestań się wydzierać, Eliardzie! — Morgon potrząsnął bratem, zmuszając go do zamilknięcia.

I w tym momencie, pośród radosnych okrzyków i ujadania, dopadła do nich Tristan z psami. Rzuciła się w pełnym biegu na Morgona, objęła go kurczowo za szyję i wtuliła twarz w jego piersi. Obsypał siostrę pocałunkami, a potem odsunął od siebie i ujął jej twarz w obie dłonie. Ledwie ją poznawał. Coś w jego minie sprawiło, że zmarkotniała; zarzuciła mu znowu ramiona na szyję. Nagle zauważyła Raederle i podskoczyła do niej, a Morgona opadły psy. W oknach odległych chat zaczęły zapalać się światła. Morgona ogarnęła na chwilę panika. Potem po prostu zastygł jak nieruchoma wstęga gościńca pod jego nogami, jak nasączone blaskiem księżyca powietrze. Psy odskoczyły; Tristan i Raederle przerwały rozmowę i spojrzały na niego. Eliard oniemiał, zafascynowany nieruchomością brata.

— Stało się coś? — wykrztusił po chwili, odzyskując głos. Morgon drgnął, podszedł i położył mu dłonie na ramionach.

— Owszem — powiedział. — Rozmawiając tu z wami na drodze, Eliardzie, narażam was na wielkie niebezpieczeństwo. Wejdźmy wreszcie do domu.

— Naturalnie — mruknął Eliard, ale zamiast ruszyć z miejsca, przeniósł wzrok z Morgona na Raederle. W ciemnościach widać było tylko niewyraźny zarys jej twarzy i wysadzane klejnotami spinki połyskujące we włosach. Przełknął z trudem ślinę, kiedy się do niego uśmiechnęła. — Raederle z An? — spytał niepewnie.

Skinęła głową.

— Tak. — Wyciągnęła rękę i Eliard ujął ją lekko, tak jakby była ze szkła i ściśnięta silniej mogła się rozkruszyć. Odebrało mu mowę.

— Płynęliśmy razem z Raederle do Isig i z powrotem, szukając Morgona — powiedziała z dumą Tristan. — Gdzieś ty był? Skąd… — Głos dziwnie jej nagle zadrżał. — Skąd przypłynąłeś?

— Z Anuin — odparł Morgon. Zauważył w ciemnych oczach siostry iskierkę niepewności i odczytał jej myśli. — Wejdźmy do domu — powtórzył znużonym tonem. — Tam porozmawiamy.

Tristan wzięła go za rękę i w milczeniu ruszyli do Akren.

Kiedy znaleźli się w środku, Tristan skręciła do kuchni, żeby przygotować jakiś posiłek, a Eliard zapalił pochodnie i uprzątnął z ław końską uprząż, żeby było gdzie usiąść.

Potem stanął nad Morgonem i postukując czubkiem buta w ławę, patrzył w zamyśleniu na brata.

— Wytłumacz mi wszystko tak, żebym zrozumiał — odezwał się nagle. — Dlaczego nie możesz zostać? Gdzie ci tak teraz pilno?

— Nie wiem. Nigdzie. Wszędzie, byle nie tam, gdzie akurat jestem. Pozostawanie w bezruchu to śmierć.

Eliard kopnął ławę z taką siłą, że odłupał od niej sporą drzazgę.

— Dlaczego?! — wybuchnął.

Morgon zakrył dłońmi twarz.

— Próbuję się dowiedzieć — mruknął. — Znaleźć rozwiązanie nierozwiązanego… — Urwał na widok wyrazu twarzy Eliarda. — Wiem. Gdybym został wtedy w domu, zamiast wyprawiać się do Caithnard, to nie siedziałbym teraz tutaj w środku nocy, nie pragnął opóźnić świtu i nie bał się ci wyznać, jaki ładunek przywiozłem ze sobą na Hed.

Eliard usiadł powoli, mrugając powiekami.

— O czym mówicie? — Do izby weszła Tristan, niosąc wielką tacę z kuflami, dzbanem piwa, dzbanem mleka, świeżym chlebem, owocami, zimnymi resztkami pieczonej gęsi, masłem i serem. Postawiła ją na stole. Morgon przesunął się, robiąc jej miejsce; usiadła obok niego i rozlała piwo do kufli. Jeden podała Raederle, która niepewnie skosztowała napitku. Morgon obserwował siostrę spod oka; zauważył, że twarz jej wyszczuplała, rysy się wyostrzyły.

Tristan, marszcząc brwi, wpatrywała się w wieniec piany na piwie, czekając, aż ten opadnie i będzie można dopełnić kufel. Zerknęła przelotnie na brata i zaraz spuściła wzrok.

— Znalazłem Detha w Anuin — powiedział cicho Morgon. — Nie zabiłem go.

Tristan odetchnęła bezgłośnie, oparła dzban z piwem na kolanie, kufel na drugim i wreszcie spojrzała otwarcie na Morgona.

— Bałam się zapytać.

Dotknął palcami jej policzka; opuszczając rękę, zauważył, że Tristan sunie wzrokiem za bliznami vesty na jego dłoni. Eliard poprawił się na ławie.

— To nie moja sprawa — zaczął przyciszonym głosem. — Ale tropiłeś go przecież przez całe królestwo. — Na jego twarzy malowała się nadzieja. — Czy… czy wyjaśnił…

— Niczego nie wyjaśnił. — Morgon wziął od Tristan kufel z piwem i pociągnął długi łyk; poczuł, jak krew napływa mu do twarzy. — Tropiłem Detha przez An — podjął ciszej — i przed dwunastoma dniami dopadłem go w Anuin. Stanąłem przed nim w królewskiej sali tronowej i powiedziałem, że zamierzam go zabić. Potem uniosłem oburącz miecz, żeby wprowadzić swoje słowa w czyn, a on tylko stał i patrzył, nawet nie mrugnąwszy. — Urwał.

— I co? — spytał ze ściągniętą twarzą Eliard.

— I… — Morgon sięgnął do wspomnień, szukając słów. — I nie zabiłem go. Jest taka stara zagadka z Ymris: Kim byli Belu i Bilo, i co ich łączyło? Otóż Belu i Bilo to dwaj ymriscy książęta, którzy przyszli na świat dokładnie w tej samej chwili, i którym przepowiedziano, że w tym samym momencie umrą. Znienawidzili się nawzajem, ale łączyło ich to, że jeden nie mógł zabić drugiego, bo wtedy sam by zginął. Eliard patrzył dziwnie na brata.

— Chcesz przez to powiedzieć, że sprawiła to jakaś zagadka? Że Deth zawdzięcza życie zagadce?

Morgon sączył w milczeniu piwo. Nie miał pewności, czy Eliard będzie w stanie pojąć cokolwiek z tego, czego on w swoim życiu dokonał. W końcu Eliard nachylił się nad stołem i ścisnął go lekko za nadgarstek.

— Powiedziałeś mi kiedyś, że mam mózg z dębowego klocka. Być może. Ale rad jestem, że nie zabiłeś Detha. Zrozumiałbym, dlaczegoś tego nie zrobił, gdybyś ty sam to rozumiał. Ale wybacz, nie bardzo już wiem, do czego zmierzasz. — Puścił rękę Morgona i podał mu gęsie udko. — Jedz.

Morgon spojrzał na brata.

— Masz zadatki na dobrego adepta sztuki rozwiązywania zagadek — powiedział cicho.

Eliard prychnął i zarumienił się.

— Nie zaciągnąłbyś mnie wołami do Caithnard. Jedz. — Odkroił cienką kromkę chleba, potem grubsze już plastry wędliny i sera, i podał to Raederle.

— Czy jesteś… zamężna? — wykrztusił, kiedy podziękowała mu uśmiechem.

Pokręciła głową, odgryzając kęs kanapki.

— Nie.

— Cóż więc… przybyłaś tu, żeby zaczekać? — Nie dało się ukryć, że jest trochę zbulwersowany, ale głos miał ciepły. — Jesteś tu mile widziana.

— Nie. — Mówiła do Eliarda, ale Morgon odniósł wrażenie, że zwraca się do niego. — Koniec już z czekaniem.

— No to w jakim celu tu przybyłaś? — zapytał zdumiony Eliard. — Gdzie będziesz mieszkała? — Przeniósł wzrok na Morgona. — A co ty chcesz robić, kiedy wyjedziesz stąd o świcie? Masz jakieś plany?

Morgon kiwnął głową.

— Bardzo mgliste. Szukani pomocy. I odpowiedzi. Krążą pogłoski, że niedobitki czarodziejów zbierają się w Lungold, by rzucić wyzwanie Ghisteslwchlohmowi. Możliwe, że w nich znajdę sojuszników, a od Założyciela uzyskam odpowiedzi.

Eliard zerwał się z ławy.

— Dlaczego nie poprosiłeś go o nie pod Górą Erlenstar? Oszczędziłoby ci to wyprawy do Lungold. Masz do niego pytania. Morgonie, sęk w baryłce na piwo ma więcej rozumu od ciebie. Czego się po nim spodziewasz? Że potulnie ci na nie odpowie?

— Czego ty ode mnie chcesz? — Morgon wstał. Oczy mu płonęły. Nie wiedział już, czy dyskutuje z Eliardem, czy z nieuleczalną tępotą wyspy, na której nagle zabrakło dla niego miejsca. — Mam tu siedzieć i czekać, aż on zapuka do twoich drzwi i znajdzie mnie tutaj? Przejrzysz ty wreszcie na oczy i zrozumiesz, że ja to już nie ten sam człowiek, którego pamiętasz? Noszę na czole piętno trzech gwiazdek, a na dłoniach blizny vesty. Potrafię przybrać niemal każdą postać, jaką można określić. Walczyłem, zabijałem, o mało nie zabiłem znowu. Noszę imię starsze od tego królestwa, a po domu rodzinnym pozostało mi tylko wspomnienie. Przed dwoma laty zadałem zagadkę, i teraz miotam się zagubiony w całym labiryncie zagadek, nie wiedząc nawet od czego zacząć, by znaleźć z niego wyjście. Sercem tego labiryntu jest wojna. Choć raz w życiu zainteresuj się tym, co dzieje się poza granicami Hed. Pijąc to piwo, prócz jego goryczki zakosztuj trochę strachu. Królestwo stoi na krawędzi wojny. A Hed nie ma żadnej ochrony.

— Wojna? O czym ty mówisz? Owszem, w Ymris trwają jakieś utarczki, ale tam jest tak zawsze.

— A wiesz, z kim walczy Heureu Ymris?

— Nie.

— On też nie. Eliardzie, wędrując przez Ymris, widziałem rebeliancką armię. Służą w niej ludzie, którzy już umarli, a dalej walczą, bo ich ciałami zawładnęło coś nieludzkiego. Jakie masz zabezpieczenie na wypadek, gdyby postanowili najechać na Hed?

Eliard odchrząknął.

— Najwyższego — mruknął i zaraz krew odpłynęła mu z twarzy. — Morgonie — szepnął.

— Tak. — Morgon zacisnął pięści. — Umarłe dzieci nazwały mnie człowiekiem pokoju, ale ja uważam, że swoimi poczynaniami wprowadzam tylko chaos. Eliardzie, rozmawiałem w Anuin z Duakem, jak zabezpieczyć Hed przed ewentualną napaścią. Zaoferował mi ludzi i okręty wojenne.

— I z nimi tu przybyłeś?

— Na statku kupieckim, którym przypłynęliśmy do Tol, oprócz zwyczajnego ładunku znajdują się zbrojni królowie i lordowie, wielcy wojownicy Trzech Prowincji…

— Królowie? — Eliard ścisnął brata za ramię.

— Rozumieją prawo ziemi i znają się na wojennym rzemiośle. Nie zrozumieją Hed, ale będą za nią walczyć. Są…

— Sprowadziłeś na Hed upiory An? — wyszeptał Eliard. — Są teraz w Tol?

— Dalsze sześć statków czeka w Caithnard…

— Morgonie z Hed, czyś ty zmysły postradał?! — Eliard wpił się palcami w ramię brata. Morgon stężał, Eliard puścił go, odwrócił się gwałtownie i rąbnął pięścią w tacę, strącając z niej wszystko prócz dzbana z mlekiem, który moment wcześniej podniosła Tristan. Dziewczyna siedziała teraz blada, tuląc dzban do piersi, i szeroko rozwartymi oczyma patrzyła na Eliarda, który krzyczał:

— Morgonie, słyszałem opowieści o chaosie panującym w An! O zwierzętach, które przepędza się po nocach, aż padną z wyczerpania, i o plonach gnijących na polu, bo nikt nie śmie ich zebrać. I ty chcesz, żebym sprowadził to na moją ziemię! Jak możesz mnie o to prosić?

— Ja o nic nie muszę prosić, Eliardzie! — Spotkały się ich spojrzenia. Morgon, obserwując w oczach brata własną przemianę, czując, jak uchodzi zeń coś cennego, ulotnego, ciągnął nieubłaganie: — Gdyby zależało mi na ziemwładztwie Hed, mógłbym je bez trudu odzyskać. Kiedy Ghisteslwchlohm stopniowo mi je odbierał, odkryłem, że moc ziemwładztwa posiada strukturę i definicję, i znam strukturę ziemwładztwa Hed do ostatniego pędu winorośli. Gdybym chciał cię nakłonić do czegokolwiek siłą, mógłbym to uczynić, tak jak nakłoniłem do przybycia tutaj starożytnych umarłych z Trzech Prowincji…

Eliard, oparty plecami o obmurowanie kominka, gapił się na niego z otwartym ustami.

— Czym ty jesteś? — wykrztusił, wzdrygając się.

— Nie wiem. — Morgon nie potrafił opanować drżenia głosu.

Zapadło milczenie, słychać było tylko spokojne, niczym nie zmącone odgłosy nocy na Hed. W końcu Eliard oderwał się od kominka, ominął Morgona i kopiąc po drodze zaściełające podłogę skorupy rozbitych naczyń, podszedł do stołu. Oparł się o blat i zwiesił głowę.

— Morgonie — powiedział przytłumionym głosem — oni nie żyją.

— A więc w bitwie mają tę przewagę nad żywymi.

— Nie mogłeś sprowadzić tu armii z krwi i kości? Byłoby prościej.

— Sprowadzenie na tę wyspę uzbrojonych ludzi sprowokowałoby atak.

— Jesteś pewien? Jesteś pewien, że ważyliby się napaść na Hed? Czyś ty sobie aby czegoś nie uroił?

— Być może — wyszeptał Morgon. — Pewien nie jestem już niczego. Boję się tylko o wszystko, co kocham. Wiesz, jakiej prostej, ale bardzo przydatnej umiejętności nie mogłem się za nic nauczyć od Ghisteslwchlohma pod Górą Erlenstar? Widzenia w ciemnościach.

Eliard odwrócił się do brata. Znowu płakał.

— Przepraszam, Morgonie. Krzyczę na ciebie, ale nawet gdybyś wyrwał mi z korzeniami ziemwładztwo, to dalej bym ci ślepo ufał. Zostaniesz tu? Błagam cię, zostań. Niech przychodzą do ciebie czarodzieje. Niech przychodzi Ghisteslwchlohm. Zginiesz, jeśli znowu opuścisz Hed.

— Nie, nie zginę. — Morgon objął Eliarda za szyję i przyciągnął do siebie. — Zbyt jestem ciekawy. Umarli nie będą zakłócali spokoju twoim kmieciom. Masz na to moje słowo. Nawet nie zauważycie ich obecności. Są mi posłuszni. Pokazałem im fragment pokojowej historii Hed i przysięgli stać na straży tego pokoju.

— Podporządkowałeś sobie zmarłych królów An?

— Nigdy bym tego nie próbował, gdyby Mathom nie utracił nad nimi kontroli.

— Jak ci się to udało?

— Widzę ich oczami. Rozumiem ich. Chyba aż za dobrze.

Eliard zmierzył go wzrokiem.

— Jesteś czarodziejem — powiedział powoli. Morgon pokręcił głową.

— Żaden czarodziej, prócz Ghisteslwchlohma, nie miał nigdy styczności z prawem ziemi. Jestem po prostu obdarzony mocą i zdesperowany. — Spojrzał na Raederle. W oczach dziewczyny, choć ta nawykła do awantur wybuchających czasami w domu ojca, malowało się teraz napięcie i niepokój. Tristan wpatrywała się w milczeniu w dzban z mlekiem. Morgon pogładził siostrę po ciemnych włosach. Podniosła na niego wzrok. Twarz miała bladą, ściągniętą.

— Przepraszam — szepnął Morgon. — Przepraszam. Nie chciałem wszczynać tu kłótni.

— Nic się nie stało — odparła po chwili. — Przynajmniej ta jedna umiejętność pozostała ci ze starych dobrych czasów. — Odstawiła dzban z mlekiem na stół i wstała. — Pójdę po miotłę.

— Ja pójdę.

Tristan uśmiechnęła się przelotnie.

— Dobrze. Ty pozamiataj, a ja przyniosę jeszcze coś do jedzenia. — Dotknęła z wahaniem blizny na jego dłoni. — Potem opowiesz mi, w jaki sposób zmieniasz postać.

Zamiótłszy podłogę, Morgon zaczął opowiadać. Obserwował przemieszany z niedowierzaniem zachwyt na twarzy Eliarda, kiedy tłumaczył, jak to jest być drzewem. Wyszukiwał w pamięci inne tego rodzaju ciekawostki, które pomogłyby im zapomnieć na chwilę o ciemnej stronie jego wędrówek. Opowiadał o przemierzaniu pod postacią vesty północnych rubieży, gdzie cały świat to wiatr, śnieg i gwiazdy. Opowiadał o zapierającym dech w piersiach pięknie Przełęczy Isig i o dworze króla-wilka, po którym przechadzają się swobodnie dzikie zwierzęta, o mgłach, głazach i moczarach Herun. I odnajdując w sobie niespodziewanie uwielbienie dla dzikich, surowych i pięknych zakątków królestwa, sam na krótką chwilę zapomniał o swoich zgryzotach. Zapomniał też o upływie czasu. Do rzeczywistości przywołał go dopiero księżyc, który, ześlizgując się po firmamencie, zajrzał przez jedno z okien. Kiedy przerwał w pół zdania opowieść, w zachwyconych dotąd oczach Eliarda pojawił się lęk.

— Zapomniałem o umarłych.

— Jeszcze nie świta — odparł Eliard, z wyraźnym trudem opanowując drżenie głosu. — Księżyc nawet nie zaszedł.

— Wiem. Ale statki stojące w Caithnard czekają na mój sygnał, by wpływać kolejno do Tol. Chcę nadzorować wyładunek. Nie obawiaj się. Nie zobaczysz umarłych, ale powinieneś być w porcie, kiedy zaczną schodzić na ląd.

Eliard wstał z ociąganiem. Twarz miał kredowobiałą.

— Ty też tam będziesz? — Tak.

Wyszli wszyscy z domu i ruszyli do Tol gościńcem, który niczym obnażone ostrze przecinał poła kukurydzy. Morgon szedł obok Raederle, trzymając ją za rękę. Wyczuwał jej napięcie i zmęczenie po długiej, niebezpiecznej podróży.

— Zamieniłam jedną rodzinę zakutych świńskich łbów na drugą… — powiedziała w pewnej chwili z uśmiechem, odgadując jego myśli.

Księżyc w trzeciej kwadrze spoglądał z nieba na Tol. Po drugiej stronie ciemnego kanału płonęło dwoje przymrużonych ślepi — ogniska ostrzegawcze na narożach portu w Caithnard. Na piasku suszyły się srebrne pajęczyny rybackich sieci; przy brzegu kołysały się małe łodzie.

— Już? — zawołał cicho Bri Corbett, wychylając się przez reling statku.

— Już — odparł Morgon.

— Mam nadzieję, że wiesz, co czynisz — wymruczał przez zaciśnięte zęby Eliard. Cofnął się przed opuszczanym na puste nabrzeże trapem tak gwałtownie, że omal nie upadł. Morgon znowu sięgnął sondą w jego umysł.

Upór, ta nieugiętość właściwa Hed zdała się uderzyć niczym kij w koniec trapu. Zacisnęła się kurczowo wokół myśli Morgona; uwolnił się od niej i przesłał do umysłu Eliarda barwne, wspaniałe i dziwaczne obrazy z historii Trzech Prowincji, które zaczerpnął z umysłów umarłych. Powoli, w miarę jak otwierał się umysł Eliarda, coś wydostawało się ze statku i wsiąkało w Hed.

Wtem Eliard zadrżał.

— Tak cicho to się odbywa — powiedział zdumiony.

Morgon ujął go pod łokieć.

— Bri popłynie teraz do Caithnard i przyśle tu następny statek. Będzie ich w sumie sześć. Ostatni Bri sam przyprowadzi i odpłyniemy nim z Raederle.

— Nie…

— Ja wrócę.

Eliard milczał. Ze statku dobiegło skrzypienie liny i drewna, dały się słyszeć rzucane cichym głosem komendy Bri. Statek odbił od nabrzeża, ciemne żagle wydęły się, chwytając wiatr. Odpłynął bezgłośnie w noc, wielki i czarny na tle połyskującej w blasku księżyca wody, pozostawiając za sobą roziskrzony ślad, który po chwili rozmył się i zniknął.

— Nigdy nie wrócisz tu na stałe — powiedział Eliard, odprowadzając statek wzrokiem.

Do nabrzeża zaczęły przybijać, jeden po drugim, kolejne okręty. Tuż przed zachodem księżyca Morgon dostrzegł na wodzie cienie zbrojnych postaci w koronach. Kiedy cumy rzucał ostatni statek, księżyca nie było już na niebie. Zmarznięta Tristan, przestępując z nogi na nogę, tuliła się do Morgona. Na tle wody, między dwoma ogniskami ostrzegawczymi, rysowała się sylwetka stojącej nieopodal Raederle. Morgon przeniósł wzrok na statek. Umarli już z niego schodzili; mroczna paszcza ładowni będzie czekała otwarta, by zabrać go z Hed. Tyle miał jeszcze do powiedzenia Eliardowi, ale widok tego okrętu nie pozwalał mu zebrać myśli. W końcu uświadomił sobie, że zostali w porcie sami; umarli wtopili się w Hed. Nadeszła pora rozstania.

Odwrócił się do Eliarda. Zbliżał się przedświt, niebo pociemniało. Nad falami zawodził cicho wiatr. Morgon nie widział twarzy brata, wyczuwał tylko jego potężne ciało i ogromną masę ziemi za jego plecami.

— Wrócę na Hed — powiedział cicho i serce mu się ścisnęło, kiedy wyobraził sobie tę skąpaną w promieniach letniego słońca krainę. — Jakoś. Kiedyś.

Eliard wyciągnął rękę i dotknął w ciemnościach jego policzka — łagodnie, tak jak to niegdyś robił ojciec. Tristan wciąż się do niego tuliła; Morgon złożył pocałunek na jej włosach. Potem zrobił krok do tyłu i znalazł się nagle sam pośród nocy, wyczuwając pod stopami drżenie desek omywanego przez fale pomostu.

Odwrócił się, nie oglądając już za siebie, wszedł po trapie na pokład i zniknął w smolistoczarnej ładowni.

Загрузка...