6

Raederle szlochała. Przyciągnął ją do siebie i próbował uciszyć, ale bez skutku. Słyszał turkot, z jakim koła toczyły się po bitym trakcie, i pogwizdywanie woźnicy stłumione przez oddzielające go bele materiału i plandekę przykrywającą wóz. Na drodze było cicho, nie dochodziły stamtąd żadne odgłosy. Morgona bolała głowa; oparł ją o bele płótna i przymknął powieki. Znowu runęła nań bezgłośnie ciemność. Koło wpadło w jakąś dziurę i wóz się zakołysał. Raederle wyswobodziła się z jego objęć i usiadła. Odgarnęła włosy z oczu.

— Morgonie, on przyszedł po mnie w nocy, a ja byłam boso… nie mogłam nawet uciekać. Myślałam, że to ty. Nie miałam butów na nogach. Nie mogłam… — Urwała nagle i spojrzała na niego jak na zmiennokształtnego. Uniosła rękę do ust, a drugą dotknęła jego twarzy. — Morgonie…

Przesunął dłonią po czole i z pomrukiem zaskoczenia spojrzał na unurzane we krwi palce. Bok twarzy, od skroni do szczęki, piekł jak przypalany ogniem. Bolał go bark; tunika, kiedy jej dotknął, rozpadła się. Świeże, szerokie rozcięcie, jakby zadrapanie ostrym końskim kopytem, ciągnęło się od twarzy, poprzez ramię, aż do połowy klatki piersiowej.

Morgon wyprostował się powoli i popatrzył na plamy krwi, które pozostawił na dnie wozu i pięknych tkaninach kupca. Wzdrygnął się gwałtownie, podciągnął kolana i ukrył w nich twarz.

— Nie zdążyłem uskoczyć. — Przeklinał w duchu swoją opieszałość i naraz usłyszał, że Raederle wstaje. Chwycił ją za przegub i przytrzymał. — Siedź.

— Puść mnie. Poproszę kupca, żeby się zatrzymał. Jak nie puścisz, zacznę krzyczeć.

— Nie. Posłuchaj, Raederle. Posłuchaj mnie! Jesteśmy zaledwie kilka mil na zachód od miejsca, w którym zostaliśmy pojmani. Zmiennokształtni będą nas szukali. Ghisteslwchlohm również, jeśli jeszcze żyje. Musimy uciekać.

— Nie mam nawet butów! A jeśli każesz mi zmienić postać, przeklnę cię. — Znowu dotknęła jego policzka i przełknęła z trudem ślinę. — Morgonie, czy mógłbyś przestać płakać?

— A nie przestałem?

— Nie. — Jej oczy znowu napełniły się łzami. — Wyglądasz jak upiór z Hel. Błagam, pozwól mi poprosić kupca o pomoc.

— Nie.

Wóz zatrzymał się gwałtownie i Morgon jęknął. Podniósł się chwiejnie na nogi, pociągając za sobą Raederle. Między połami plandeki pojawiła się zdumiona twarz kupca.

— Na ślepia wilka-króla, a wyście skąd się tu wzięli? — Odgarnął bardziej plandekę, żeby wpuścić więcej światła. — Patrzcie, coście zrobili z moim haftowanym materiałem! Wiecie, ile on kosztuje? I z białym aksamitem…

Raederle otworzyła usta, żeby mu odpowiedzieć. Morgon chwycił ją za rękę i cisnął swój umysł w przód niczym umocowaną na łańcuchu kotwicę, która znika w odmętach, by szukać na dnie jakiegoś punktu zaczepienia. Znalazł przed sobą spokojny, nasłoneczniony odcinek drogi. Jechał tamtędy tylko jakiś muzyk umilający sobie śpiewem drogę do Lungold. Morgon przytrzymał umysł Raederle i przerywając jej w pół zdania, skierował się na ten śpiew.

Stali na drodze tylko minutę. Śpiewak minął ich, nawet nie zdając sobie z tego sprawy. Niespodziewany wir światła omotał Morgona. Raederle z zadziwiającą zaciekłością póbowała uwolnić swój umysł spod jego kontroli. Wyczuwał jej gniew i panikę. Zerknąwszy na ogromne pokłady mocy, która w niej drzemała, uświadomił sobie, że mogłaby mu się bez trudu wyrwać, gdyby strach nie pozbawiał jej kontroli nad myślami. Jego własne myśli, bezkształtne, otwarte, poszybowały znowu nad drogą, prześlizgując się po umysłach koni, jastrzębia, kruków ucztujących przy wygasłym ognisku. Zaczepieniem dla umysłu Morgona stał się teraz jakiś kmiecy syn, który porzucił ojcowiznę i wyruszył na pociągowej szkapie, by szukać szczęścia w Lungold. Morgon uchwycił się go. Kiedy stanęli w obłoku kurzu wzbitego kopytami oddalającego się konia, Morgon usłyszał własny chrapliwy, zdyszany oddech. Coś smagnęło boleśnie jego umysł. Miał już sparować uderzenie, ale w ostatniej chwili dotarło doń, że to mentalny krzyk Raederle. Uspokoił umysły, jej i swój, i wybiegł myślą dalej w przód.

Kowal wędrujący drogą od wioski do wioski, podkuwający tam konie i łatający dziurawe kotły, kiwał się sennie na koźle swojego wózka, marząc o piwie. Morgon, podchwytując to marzenie, podążył za nim poprzez upalny poranek. Raederle była dziwnie spokojna. Chciał do niej przemówić, ale bał się, że go to zdekoncentruje. Otworzył znowu umysł i usłyszał śmiech kupców. Wypełnił swoje myśli tym śmiechem i wkrótce słyszeli go już zza pobliskich drzew. Nagle przestał wyczuwać umysł Raederle. Szukał go, zdumiony, po omacku, ale natrafiał tylko na myśli drzew i zwierząt. Nie mógł jej znaleźć sondą swojego umysłu. Koncentracja prysła i ujrzał dziewczynę przed sobą.

Oddychała szybko, cicho i patrzyła nań. Była spięta, gotowa krzyczeć, rzucić się na niego, a może rozpłakać.

— Jeszcze jeden raz — wymamrotał z twarzą tak stężałą, że ledwie mógł poruszać ustami. — Błagam. Byle do rzeki.

Po chwili kiwnęła głową. Dotknął jej dłoni, a potem umysłu. Poszukał w słonecznym blasku spokojnych świadomości: ryb, wody, ptaków, rzecznych stworzeń. Przed nimi pojawiła się rzeka; stali na jej brzegu na okolonej paprociami polance, którą porastała aksamitnie miękka trawa.

Puścił rękę Raederle, padł na czworaki i zaczął pić. Kojący szum wody zagłuszył wrzask, jakim napełniało jego umysł palące słońce. Podniósł wzrok na Raederle, żeby coś powiedzieć. Nie zobaczył jej. Zwalił się na ziemię i zasnął z twarzą w rzece.

Obudził się w środku nocy. Raederle siedziała obok i przyglądała mu się znad małego ogniska. Przez długi czas patrzyli tak na siebie w milczeniu, jakby oglądali własne wspomnienia. W końcu Raederle dotknęła jego policzka. Twarz miała ściągniętą; zauważył w jej oczach coś, czego tam nigdy dotąd nie widział.

Dziwny smutek ścisnął go za gardło.

— Przepraszam — wyszeptał. — Byłem w rozpaczy.

— Nic się nie stało. — Poprawiła mu opatrunek na piersi; w bandażach, którymi miał opasany tors, rozpoznał jej podartą na pasma koszulę. — Znalazłam zioła, którymi świniopaska… to znaczy Nun… leczyła poranione świnie. Mam nadzieję, że tobie też pomogą.

Chwycił ją za dłonie, splótł palce z jej palcami.

— Powiedz to, proszę.

— Nie wiem, co powiedzieć. Nikt dotąd nie próbował zawładnąć moimi myślami. Byłam na ciebie zła, pragnęłam tylko wyzwolić się spod twojego wpływu i wrócić do Anuin. I nagle… uwolniłam się. Zostałam jednak z tobą, bo ty rozumiesz… ty rozumiesz moc. Rozumieją ją również zmiennokształtni, którzy zwą mnie swoją krewniaczką, ale tobie ufam. — Umilkła. Morgon nie spuszczał z niej wzroku. Wydawała mu się jakaś dziwna, falowała w blasku ogniska, masa jej zmierzwionych włosów przypominała zebrane z powierzchni morza wodorosty, skórę miała bladą jak muszla, wyraz jej twarzy zmieniał się niczym światło nad morzem. Odwróciła raptownie głowę. — Nie patrz tak na mnie!

— Przepraszam — powtórzył. — Tak pięknie wyglądasz. Wiesz, jakiej mocy trzeba, żeby wyrwać się spod któregoś z moich zaklęć?

— Wiem. Mocy zmiennokształtnych. A ja ją posiadam.

Patrzył na nią w milczeniu. Przebiegł go zimny dreszcz.

— Są potężni — mruknął po chwili i usiadł, nie zwracając uwagi na ból w barku. — Dlaczego nie wykorzystują tej swojej mocy? Nigdy się nią nie posługują. Już dawno mogli mnie uśmiercić. W Herun zmiennokształtny Corrig mógł mnie zabić we śnie; zamiast tego zdradził się przede mną, grając na harfie. Sprowokował mnie, żebym to ja jego zabił. W Isig… trzech zmiennokształtnych nie zdołało sobie poradzić z jednym kmiecym księciem z Hed, który nigdy wcześniej nie miał w ręku miecza. Czym oni, na Hel, są? Czego ode mnie chcą? Czego chce ode mnie Ghisteslwchlohm?

— Myślisz, że go zabili?

— Nie wiem. Chyba miał na tyle rozumu w głowie, żeby czmychnąć. Jestem zdziwiony, że nie znalazł się razem z nami w tym pierwszym wozie.

— Będą cię szukali w Lungold.

— Wiem. — Morgon przesunął dłonią po twarzy. — Wiem. Może z pomocą czarodziejów uda mi się odciągnąć ich od miasta. Muszę tam szybko dotrzeć. Muszę…

— Wiem. — Raederle odetchnęła głęboko. — Morgonie, naucz mnie przemieniać się w kruka. To przynajmniej postać królów An. A lotem ptaka dotrzemy na miejsce szybciej niż piechotą, a do tego boso.

Uniósł głowę. Po chwili położył się na wznak, pociągając ją za sobą. Chciał coś powiedzieć, ale w głowie miał mętlik.

— Nauczę się grać na harfie — wymruczał w końcu i poczuł, jak Raederle, wtulona w jego pierś, uśmiecha się. Potem wszystkie myśli zbiegły mu się w jedno wspomnienie wabiących dźwięków harfy, dobiegających gdzieś z ciemności. Zdał sobie sprawę, że znowu płacze, dopiero kiedy uniósł rękę do oczu. Raederle milczała, obejmując go lekko.

— Wczoraj w nocy przysiadłem się do Detha nie dlatego, że miałem nadzieję zrozumieć jego postępowanie, ale dlatego, że on mnie tam przyciągnął, że chciał, bym przy nim był — odezwał się długi czas potem, kiedy ognisko już wygasło. — I nie zatrzymał mnie tam grą na harfie ani rozmową, ale czymś na tyle potężnym, że zapomniałem o swoim gniewie. Przyszedłem do niego, bo tego chciał. Chciał mnie zobaczyć, więc przyszedłem. Rozumiesz, o co mi chodzi?

— Ty go kochałeś, Morgonie — wyszeptała Raederle. — To było oczarowanie.

Morgon nie odpowiedział. Przed oczyma stanęła mu nieruchoma, wymizerowaną twarz po drugiej stronie ogniska. Wsłuchał się znowu w milczenie harfisty, z taką intensywnością, że w końcu niemal usłyszał brzmienie zagadek splecionych w swoistą niewidzialną pajęczą sieć w ogromnej, tajemnej grze, która samą śmierć Detha czyniła zagadką. Po jakimś czasie podziałały zioła, którymi Raederle obłożyła mu policzek, i znowu zapadł w sen.

Nazajutrz o świcie nauczył Raederle przyjmowania postaci kruka. Wszedł w jej umysł, znalazł tam głęboko ukryte wyobrażenia kruków, opowieści o nich, wspomnienia, z których istnienia dziewczyna właściwie nie zdawała sobie sprawy: nieodgadnione, kruczoczarne oczy jej ojca, kruki wśród dębów otaczających stada świń Raitha, kruki przewijające się przez karty historii An, padlinożercy, posłańcy, strażnicy kurhanów, ich krakanie przesycone kpiną, gorzkimi ostrzeżeniami, poezją.

— Skąd to wszystko się tam wzięło? — zapytała zdumiona Raederle.

— Te kruki to prawo ziemi An — odparł. — Potęga i serce An. Nic więcej.

Przywołał z jednego z pobliskich drzew zaspanego kruka; ptak usiadł mu na przegubie.

— Potrafisz wejść w mój umysł? Wejrzeć w moje myśli?

— Nie wiem.

— Spróbuj. Nie powinno ci to sprawić trudności.

Otworzył swój umysł przed umysłem kruka i wsysał procesy zachodzące w jego mózgu, dopóki nie zobaczył oczami ptaka swojej zamglonej, bezimiennej twarzy. Pod zeschłymi liśćmi, pod korzeniami drzew usłyszał ruchy, precyzyjne i wyizolowane jak dźwięki fletu. Zaczął rozumieć kruczy język. Zakrakał bardziej z ciekawości niż potrzeby. Poczuł, jak w jego umysł, niczym światło, wnika Raederle. Krtań ścisnęła mu się z zachwytu. Przez chwilę trzy umysły bez lęku, niepewnie, czerpały z siebie nawzajem. Potem kruk zakrakał; jego czarne skrzydła przesłoniły Morgonowi widok. Został w swoim umyśle sam, szukając po omacku tego, co go opuściło. Kruk zatrzepotał skrzydłami i przysiadł mu na ramieniu. Morgon spojrzał mu w oczy.

Uśmiechnął się. Kruk podfrunął nieporadnie w powietrze i chciał usiąść na gałęzi drzewa, ale nie wyszło mu lądowanie. Zamachał rozpaczliwie skrzydłami, ratując się przed upadkiem, i prysła w nim delikatna równowaga pomiędzy instynktem a wiedzą. Przemienił się z powrotem w Raederle.

Oszołomiona i przestraszona, patrzyła z gałęzi na Morgona.

— Przestań się śmiać. Morgonie, fruwałam. Na Hel, ale jak ja stąd teraz zejdę?

— Sfruń.

— Zapomniałam jak!

Podleciał w górę i usiadł na gałęzi obok niej. Tam zmienił znowu postać. Gałąź zatrzeszczała pod ich ciężarem.

— Spadniemy do rzeki! — krzyknęła Raederle. — Morgonie, gałąź się łamie… — Kracząc, wzbiła się w powietrze. Morgon podążył za nią. Mknęli wysoko nad drzewami. Widzieli pod sobą setki mil bezkresnej kniei i drogę, która ją przecinała. Wznosili się i wznosili, aż wozy kupców stały się maleńkimi insektami, które pełzły powoli wąską wstążką kurzu. Zataczając kręgi na tle wschodzącego słońca, zniżyli lot. Ich skrzydła biły w zgodnym rytmie. Wylądowali wśród nadbrzeżnych paproci i powrócili do ludzkich postaci. Popatrzyli na siebie.

— Twoje oczy są pełne skrzydeł — szepnęła Raederle.

— A twoje pełne słońca.


* * *

Lecieli pod postaciami kruków przez następne dwa tygodnie. Milczący, złoty las dębowy ciągnął się aż po granice bezdroży. Po jakimś czasie droga skręciła ku północy i przeciskała się teraz przez lasy sosnowe, których ciszy od wieków nic nie mąciło. Pięła się zakosami na brązowe wzgórza, przeprawiała po mostach nad kanionami, dnem których z Jezior Lungold spływały srebrzyste żyłki wody. Lasy ciągnęły się aż po horyzont, ku błękitnej mgiełce gór na zachodnim krańcu bezdroży. Za dnia niebo było bezchmurne, metalicznie niebieskie. W nocy roziskrzało się gwiazdami aż po krawędzie świata. Odgłosy bezdroży, ziemi, skał i prastarego, nieujarzmionego wiatru były zbyt silne, by mógł je przenieść sam dźwięk. Pod nimi zalegała namacalna jak granit cisza. Morgon wyczuwał ją pod skrzydłami, przenikała go do szpiku kości, omywała chłodnym powiewem serce. Z początku uciekał od niej, sprzęgając się z umysłem Raederle i prowadząc z nią osobliwą konwersację w nieartykułowanym języku. Potem cisza zlała się powoli z rytmem jego lotu, a w końcu przeszła w pieśń. Kiedy ledwie już pamiętał swój język, a Raederle postrzegał jako ciemny, wyrzeźbiony wiatrem kształt, bezkresne lasy rozstąpiły się pod nimi. W oddali, nad brzegiem pierwszego z Jezior Lungold, rozpościerało się wielkie, założone przez Ghisteslwchlohma miasto, połyskujące w ostatnich promieniach zachodzącego słońca miedzią, brązem i złotem.

Dwa zmęczone kruki dolatywały wreszcie do celu swej podróży. Las na obrzeżach miasta wykarczowano na wiele mil, by zrobić miejsce pod pola uprawne, pastwiska i ogrody. Chłodną woń sosen zastąpił drażniący krucze zmysły Morgona zapach zaoranej ziemi i ziarna. Droga Kupców, poszatkowana na ostatniej mili mozaiką cieni, docierała do głównej bramy miasta i tam się urywała. Brama miała formę smukłego, strzelistego łuku z białego kamienia, w którym osadzono wierzeje z ciemnej polerowanej dębiny. Miasto otaczał imponujący mur obronny — gruby, wzmocniony potężnymi przyporami z potężnych belek i kamieni, wznoszący się wysoko ponad dachy rozsianych pod nim budynków. W murze tym widniały mniejsze bramy, do których dochodziły powstałe później uliczki podgrodzia. Wokół miasta, a nawet na szczycie samych murów wyrosły domy i warsztaty, tak jakby ich budowniczowie dawno zapomnieli o trwodze, która przed siedmioma wiekami kazała mieszkańcom wznieść te umocnienia.

Kruki usiadły na łuku głównej bramy. Same podwoje z grubych dębowych bali wzmocnionych okuciami z brązu wyglądały tak, jakby od stuleci ich nie zamykano. Na masywnych zawiasach uwiły sobie gniazda ptaki. Zaraz za murami rozbiegał się na wszystkie strony labirynt brukowanych kocimi łbami uliczek, wzdłuż których ciągnęły się jaskrawo pomalowane gospody, hale targowe, sklepiki przekupniów i rzemieślników; w oknach mieszkań wietrzyła się pościel, z parapetów zwisały girlandy kwiatów. Morgon sięgnął kruczym wzrokiem ponad dachami domów i kominami ku północnym krańcom miasta. Tafla jeziora zdawała się płonąć w promieniach zachodzącego słońca, można było odnieść wrażenie, że setki łodzi rybackich cumujących w przystani kołyszą się na morzu ognia.

Morgon sfrunął na ziemię, między otwarte skrzydło bramy i mur, i tam zmienił postać. Raederle poszła za jego przykładem. Popatrzyli na siebie. Twarze mieli wychudłe, napiętnowane dzikością i ciszą bezdroży, ledwie siebie poznawali. Po chwili Morgon otoczył Raederle ramieniem i pocałował ją nieśmiało. Twarz dziewczyny zaczęła nabierać rumieńców.

— Co my, na Hel, uczyniliśmy? — wyszeptała. — Morgonie, mam wrażenie, że śniłam przez sto lat.

— To były tylko dwa tygodnie. Jesteśmy w Lungold.

— Wracajmy do domu. — Coś dziwnego pojawiło się w jej oczach. — Co my jedliśmy?

— Mniejsza z tym. — Nadstawił ucha. Ruch prawie ustał; usłyszał tylko samotnego jeźdźca, który zdążał przed zmierzchem do miasta. Morgon wziął Raederle za rękę. — Chodźmy.

— Dokąd?

— Nie czujesz tej woni? Błąka się gdzieś po obrzeżach mojej świadomości. To zapach mocy…

I ruszył krętymi uliczkami śladem tego zapachu. Była pora wieczerzy i miasto przycichło; od kuszących aromatów, które wypływały z mijanych gospod, burczało obojgu w brzuchach. Nie mieli jednak pieniędzy, a postrzępione odzienie Morgona i bose stopy Raederle upodabniały ich do żebraków. Promieniowanie rozkładającej się, źle użytej mocy ciągnęło Morgona w stronę serca miasta. Szli pnącą się pod górę szeroką ulicą, szpalerem eleganckich sklepów i wystawnych kupieckich kamienic. Im bardziej zbliżali się do szczytu wzniesienia, tym mniej mijali bogatych domów. Pod samym szczytem wszystkie biegnące ku niemu uliczki urywały się nagle. Na ogromnym, zrytym rozpadlinami placu stały ruiny starożytnej szkoły czarodziejów. Wypalona skorupa budowli lśniła w blasku gasnącego dnia.

Morgon zatrzymał się. Na widok tego zwału gruzów, którego nigdy wcześniej nie widział i nie chciał zobaczyć, odezwała się w nim jakaś stara tęsknota.

— Nic dziwnego, że tu ściągają — wymruczał z niedowierzaniem. — Coś pięknego…

W ogromnych, na wpół zrujnowanych salach — jednej bez ścian, innej bez stropu — zachowały się nadal ślady bogactwa królestwa. W powybijanych oknach tkwiły jeszcze resztki oprawnych w złoto szybek o barwach klejnotów. Osmalone wewnętrzne ściany pokrywały pozostałości dębowych i cedrowych boazerii. Na porozrzucanych po posadzce belkach widniały miedziane i brązowe okucia. Wysokie, zakończone łukowato okna, przez które przeświecały smugi odbitego światła, stwarzały iluzję spokoju, która działała kojąco na przyciągane przez szkołę niespokojne umysły. Choć upłynęło już siedem wieków, Morgon czuł tę iluzję i intencję: zgromadzenie w jednym miejscu najpotężniejszych umysłów królestwa, by dzieliły się tu wiedzą, prowadziły badania i ujarzmiały swą moc. Dziwna tęsknota znowu ścisnęła mu serce; nie potrafił jej wytłumaczyć. Stał zapatrzony w ruiny zniszczonej szkoły, dopóki nie poczuł na ramieniu dłoni Raederle.

— Co ci jest? — spytała.

— Sam nie wiem. Chciałbym… chciałbym tu studiować. Jedyna moc, jaką znam, to moc Ghisteslwchlohma.

— Czarodzieje ci pomogą — powiedziała bez przekonania.

Spojrzał na nią.

— Zrobisz coś dla mnie? Wróć do postaci kruka. Wezmę cię na ramię i przeszukam te ruiny. Mogą tam czyhać na intruzów rozmaite pułapki albo zaklęcia.

Raederle kiwnęła ze znużeniem głową i bez komentarza zmieniła postać. Potem usiadła Morgonowi na barku i ten wkroczył na teren szkoły. Nie rosło tam ani jedno drzewo. Tu i ówdzie, wśród zrytej, spalonej ziemi, żółciła się kępka suchej, rachitycznej trawy. Potrzaskane kamienie leżały tam, gdzie upadły, głęboko w nich płonęło wciąż wspomnienie mocy. Od wieków nikt tu niczego nie tknął. Morgon czuł to, zbliżając się do gmachu szkoły. Nad całym zgromadzonym tu bogactwem wisiało, niczym ostrzeżenie, straszne wrażenie destrukcji. Cicho, z otwartym umysłem, węsząc, wśliznął się do budowli.

W salach było coś znajomego. Pod zawalonymi ścianami znajdywał głównie zmiażdżone kości. Gromadziły się wokół niego niczym widma wspomnienia nadziei, albo energii, albo rozpaczy. Zaczynał się pocić pod naporem wizji stoczonej tu zaciętej, beznadziejnej bitwy. Wsunąwszy się do wielkiej, kolistej sali, usytuowanej w samym środku budowli, poczuł tętniące wciąż w ścianach wibracje straszliwej eksplozji nienawiści i desperacji. Z gardła kruka wydobył się chrapliwy skrzek; jeszcze mocniej wpił się szponami w ramię Morgona. Morgon szedł między zaściełającymi posadzkę szczątkami sufitu, zmierzając do rozbitych, ledwie trzymających się na zawiasach drzwi po drugiej stronie sali. Prowadziły do ogromnej biblioteki. Po podłodze walały się tu opalone strzępy bezcennych starożytnych ksiąg o magii. Szalejący wśród półek ogień strawił wszystko, pozostawiając tylko grzbiety i spalone resztki przechowywanych w bibliotece dzieł. W pomieszczeniu unosił się nadal swąd spalonej skóry, jakby powietrze nie drgnęło tu od siedmiu wieków.

Morgon mijał kolejne puste sale. W jednej natrafił na zakrzepłe kałuże stopionego złota, srebra i innych cennych metali, oraz na okruchy potrzaskanych klejnotów, które niegdyś służyły studentom za pomoce naukowe; w innej znalazł połamane kości małych zwierząt. W jeszcze innej łóżka; w jednym z nich, pod kołdrą leżał skulony szkielet dziecka. Morgon zawrócił i wymacując sobie drogę w ciemnościach, wydostał się przez rozpękniętą ścianę w zapadający wieczór. Ale i tu powietrze wypełniały bezgłośne krzyki, a ziemia pod jego stopami była martwa.

Przysiadł na kupie kamieni wyrwanych z narożnika budowli. Z nagiego szczytu wzgórza roztaczał się widok na mrowie dachów, ciągnące się aż po zmurszałe mury miasta. Wszystkie były kryte drewnem. Morgon wyobraził sobie pożar rozprzestrzeniający się po tych dachach na całe miasto, trawiący pola uprawne i sady, mknący brzegiem jeziora ku lasom pod bezchmurnym letnim niebem, nie dającym nadziei na deszcz, który mógłby stłumić pożogę. Podparł głowę pięściami.

— Co ja tu, na Hel, robię? — wyszeptał. — On już raz zniszczył Lungold; teraz zniszczymy je pospołu. Czarodzieje nie wracają tutaj, by stawić mu czoło; wracają, by zginąć.

Kruk zaskrzeczał. Morgon wstał i spojrzał znowu na ogromne ruiny rysujące się ponuro na tle wieczornego nieba. Węsząc umysłem, natrafiał tylko na wspomnienia. Nasłuchując, odbierał tylko echa przeklinanego bezgłośnie od wieków imienia. Przygarbił się.

— Jeśli tu są, to dobrze się ukryli… nie wiem, jak ich szukać.

Poprzez kruczy umysł przebił się na moment głos Raederle wygłaszającej krótki komentarz. Morgon odwrócił głowę i spojrzał w czarne, bystre oko ptaka.

— Tak. Wiem, że potrafię ich znaleźć. Jestem w stanie przejrzeć ich iluzje i przełamać zaklęcia. Ale widzisz, Raederle… to wielcy czarodzieje. Dochodzili do swojej mocy ciekawością, dyscypliną, uczciwością… może nawet czerpali z tego przyjemność. Nie zdobyli jej, wrzeszcząc w korzeniach Góry Erlenstar. Nigdy nie majstrowali przy prawie ziemi ani nie tropili jakiegoś harfisty z jednego końca królestwa w drugi z zamiarem pozbawienia go życia. Mogą uznać, że przydam im się tutaj, walcząc po ich stronie, ale nie jestem pewien, czy obdarzą mnie zaufaniem… — Kruk milczał; Morgon pogładził go palcem po piersi. — Wiem. Jest tylko jeden sposób, żeby się o tym przekonać.

Wrócił w ruiny. Tym razem otworzył się całkowicie na kipiel destrukcji i zetlałe wspomnienia o zapomnianym pokoju. Jego umysł niczym wielofasetkowy klejnot odbijał wszystkie odcienie unoszącej się tu mocy, która promieniowała ze spękanych kamieni, z ocalałej stronicy księgi zaklęć, z przeróżnych starodawnych przedmiotów, które znajdował przy zabitych: z pierścieni, z dziwnie rzeźbionych lasek, z kryształów, w których zastygło światło, ze szkieletów skrzydlatych zwierząt, których nazw nie znał. Sortował wszelkie poziomy mocy i odnajdywał źródło każdego. Śledząc tlący się płomyk, aż do jego zarzewia ukrytego głęboko w kałuży stopionego żelaza, spowodował przypadkowo detonację i stwierdził, że samo żelazo jest jakąś istotną cząstką wiedzy. Wybuch wyrzucił kruka na sześć stóp w powietrze i wstrząsnął sufitem, z którego posypały się kamienie. Wtopił się odruchowo w jego siłę, nie próbując nawet z nią walczyć; kruk, kracząc nerwowo, patrzył, jak powraca do swojej postaci, wyłaniając się stopniowo z kamienia, w który cisnął go podmuch. Morgon wziął ptaka w dłonie i uspokoił. Był oszołomiony finezyjnością starożytnej sztuki czarodziejskiej. Czegokolwiek dotknął umysłem — drewna, szkła, złota, pergaminu, kości — natrafiał tam na iskierkę mocy. Kiedy się ściemniło, rozświetlił na srebrno belkę podtrzymującą strop i dalej cierpliwie, wnikliwie prowadził swoją eksplorację. Wreszcie, około północy, kiedy siedzący mu na ramieniu kruk już drzemał, natrafił umysłem na drzwi, które nie istniały.

Była to potężna iluzja; patrzył już wcześniej na te drzwi i niczego przez nie nie zobaczył, nie skusiło go też, żeby je otworzyć. Były z grubego, okutego żelazem dębu, chronione masywnymi sztabami i zaryglowane. Żeby je otworzyć, musiałby się wpierw przebić przez zwały pokruszonych kamieni i nadpalonych belek. Ściana wokół drzwi była zburzona niemal do samej posadzki; wydawało się, że rygle tkwią w powietrzu. Ale te drzwi zostały w jakimś celu stworzone z żywej mocy. Przelazł przez rumowisko i przyłożył do nich dłoń. Czyjś umysł zagrodził mu drogę, omamił zmysł dotyku wrażeniem drewnianej powierzchni pod palcami. Morgon zawahał się, po raz kolejny oszołomiony potęgą własnej mocy. Potem postąpił krok, stając się na moment stoczonym przez robactwo dębem, zardzewiałymi ryglami i mocą, która je tam wyczarowała.

Otoczyły go ciemności. Zaczął zstępować szybko po prowadzących pod ziemię schodach. Iluzja wysuszonego piasku zasłaniała stopnie przed jego wzrokiem. Płomień pochodni chwiał się i coraz bardziej kurczył. Po chwili Morgon odgadł, jaka siła go tłumi. Podsycił i ustabilizował płomień siłą umysłu.

Starte stopnie opadały stromo wąskimi schodami. Dotarł do ich krańca i stanął przed ślepą, nieprzeniknioną ścianą ciemności; w nozdrza uderzyła go woń gnijącego drewna i wilgotnych kamieni. Podsycił płomień pochodni; jej blask wyłowił z mroku fragment jakiejś ogromnej pustki. Morgona przeszedł zimny dreszcz. Kruk zaskrzeczał cicho. Morgon, czując, że ptak zaczyna zmieniać postać, pokręcił głową. Kruk ukrył łepek w jego włosach. Morgon zaczął podsycać coraz bardziej płomień pochodni, wypatrując kresu rozciągającej się przed nim mrocznej otchłani, i nagle coś wsączyło się w jego myśli. Wyczuł gdzieś blisko moc nie mającą nic wspólnego z ogromną podziemną pustką. Zaintrygowany, zaczął podejrzewać, iż ta pustka jest iluzją.

Wciągnął cicho powietrze i wstrzymał oddech. Nasuwało mu się tylko jedno możliwe wytłumaczenie: paradoks czarodziejstwa. Nie miał innego wyboru, jak odwrócić się i odejść stąd. Upuścił pochodnię na ziemię i zaczekał, aż zgaśnie. Sam nie wiedział, ile czasu stał, zmagając się z ciemnością. Im bardziej wytężał wzrok, tym bardziej uświadamiał sobie swoją ślepotę. W końcu zakrył splecionymi dłońmi oczy. Znowu dygotał; odnosił wrażenie, że ciemność czai się nad jego głową niczym jakiś ogromny, zwalisty stwór. Ale nie potrafił zawrócić; uparcie stał dalej i w milczeniu wyglądał jakiejś pomocy.

— Noc nie jest czymś, co trzeba znosić do świtu. To żywioł, jak wiatr albo ogień. Ciemność jest królestwem samym w sobie; rządzi się własnymi prawami i zamieszkuje ją wiele żywych istot. Próbujesz oddzielić od niej swój umysł. Daremny to trud. Podporządkuj się prawom ciemności.

— Nie potrafię. — Morgon opuścił ręce i czekał w bezruchu.

— Spróbuj.

Zacisnął pięści; pot szczypał go w oczy.

— Mogę walczyć z Założycielem, ale nie zdołałem nauczyć się od niego, jak walczyć z tym.

— Przedarłeś się przez moją iluzję tak, jakby w ogóle nie istniała. — Głos był cichy, ale silny. — Podtrzymywałem ją całą mocą, jaką jeszcze posiadam. Oprócz ciebie, Naznaczony Gwiazdkami, jeszcze tylko dwie osoby potrafiłyby się przez nią przebić. Jestem Iff. — Tu, szeregiem szorstkich sylab, z płynną, melodyjną intonacją, wypowiedział swoje pełne imię. — Uwolniłeś mnie spod władzy Założyciela, a ja zaofiarowałem się służyć ci do końca swych dni. Widzisz mnie?

— Nie — szepnął Morgon. — A chciałbym.

Otoczył go krąg płonących pochodni. Wrażenie pustki ustąpiło. Łagodna świadomość czegoś niezupełnie realnego, jakby nieokreślonego wspomnienia, była bardzo silna. Z kupki posegregowanych kości patrzyła na niego pytająco trupia czaszka; z innej takiej kupki jeszcze jedna. Stał w kolistej krypcie; w wilgotnych ścianach z żywej ziemi widniały głębokie szczeliny. Włoski zjeżyły mu się na karku. Znajdował się w grobowcu ukrytym pod wielką szkołą i przeszkodził ostatnim żyjącym czarodziejom z Lungold w pochówku zmarłych towarzyszy.

Загрузка...