KSIĘGA PIERWSZA

Rozdział I

Mieszkaniec planety Sphinx uznałby ten powiew za jesienny wietrzyk, ale jak na Manticore był to zimny wiatr. Wiał od zatoki Jason, łopocząc opuszczonymi do połowy masztów flagami, pod którymi stały milczące tłumy. Cała trasa od Capital Field do centrum miasta, a konkretnie do katedry króla Michaela, była pełna milczących ludzi wypełniających szczelnie chodniki po obu stronach ulic. Cisza panowała wręcz absolutna — oprócz łopotu flag słychać było jedynie powolne, miarowe uderzenia w bęben, stukot podków i turkot obitych stalą kół.

Kapitan Rafael Cardones wyprostowany jak struna maszerował ze wzrokiem utkwionym przed siebie, prowadząc pierwszą parę koni bulwarem Króla Rogera I. Po obu stronach stały wyprężone szeregi przedstawicieli wszystkich rodzajów sił zbrojnych Gwiezdnego Królestwa Manticore. Wszyscy w paradnych mundurach i z czarnymi opaskami na prawych rękawach. Wszyscy też prezentowali broń — kolbami do góry, Za ciągniętą przez czwórkę koni spowitą w czerń lawetą, na której spoczywała trumna, maszerowała midszypmen z czwartego roku Akademii, także w galowym mundurze, wybijając pogrzebowy rytm na bębnie. Był on słyszalny z każdego głośnika umieszczonego na każdym maszcie flagowym. A w całym podwójnym systemie Manticore nie znalazła się ani jedna stacja, która nie przekazywałaby na żywo pełnej transmisji z uroczystości.

Za doboszką szedł jej kolega z tego samego rocznika, również w paradnym uniformie, prowadząc za uzdę piątego konia, karosza o smoliście czarnej maści, bez choćby nawet jednej białej plamki. Był on osiodłany, a w strzemionach tkwiły buty, ale włożone odwrotnie, jakby ktoś dosiadł go zwrócony twarzą do ogona. Za koniem podążała kapitan w czarno-złotym uniformie Royal Manticoran Navy i białym berecie dowódcy okrętu na głowie. Na dłoniach miała białe rękawiczki i trzymała przed sobą Miecz Harrington. Tuż za nią postępowało ośmiu admirałów: sir James Bowie Webster dowodzący Home Fleet i siedmiu lordów Admiralicji.

I to był cały orszak.

Drobnostka w porównaniu z paradą i przepychem towarzyszącym podobnym ceremoniom w większości miejsc (a im bardziej ludowe w nazwie, tym większa była pompa), ale tym większe właśnie wywoływała wrażenie. Tych jedenastu ludzi i pięć koni było bowiem jedynymi sprawcami ruchu w mieście liczącym ponad jedenaście milionów mieszkańców.

W miarę zbliżania się orszaku stojący ludzie zdejmowali nakrycia głów, choć nikt ich do tego nie nakłaniał. Obserwujący ich i orszak ze stopni katedry Allen Summervale, książę Cromarty i premier Królestwa Manticore, uśmiechnął się gorzko w duchu. Niewielu z nich w ogóle wiedziało, co to takiego „laweta”, póki omawiający mającą się odbyć uroczystość dziennikarze nie wyjaśnili tego, jak też jej znaczenia w oficjalnych pogrzebach. On sam wiedział tylko dlatego, że miał przyjaciela pasjonującego się dawnym uzbrojeniem. Natomiast wszyscy wiedzieli, że trumna na niej spoczywająca jest pusta i że ciało tej, w której pogrzebie uczestniczą, nigdy nie trafi na przeznaczone jej miejsce spoczynku. I to nie dlatego, że przestało istnieć w ogniu walki czy dryfuje gdzieś nie odnalezione w przestrzeni, jak działo się z wieloma zabitymi w królewskiej służbie, ale dlatego, że zabito ją z dala od domu, maskując mord prawnymi bzdetami. Oprócz żalu w tłumie dominowały nienawiść i złość i nie trzeba było żadnych specjalnych zdolności, by je wyczuć.

W uderzenia bębna i stukot podków wdarł się nowy dźwięk — z początku cichy i odległy, narastał błyskawicznie, aż wypełnił grzmotem całe niebo, gdy nad miastem pojawiło się pięć szkolnych odrzutowców typu Javelin stacjonujących na Kreskin Field na wyspie Saganami. Leciały w idealnym szyku, ciągnąc za sobą białe smugi kondensacyjne wyraźnie widoczne na błękitnym niebie. W pewnym momencie jedna z maszyn wystrzeliła ostrą świecą w górę i zniknęła w słońcu. Był to szyk liczący sobie ponad dwa tysiące lat standardowych, odkąd to piloci myśliwców na Ziemi zaczęli w ten sposób upamiętniać zabitych towarzyszy podczas ich pogrzebów.

Pozostałe cztery samoloty przeleciały nad orszakiem i zniknęły, a w zapadłej nagle ciszy Cromarty z trudem stłumił chęć obejrzenia się przez ramię. Wiedział, co zobaczy, gdyż za nim i za królową, obok której stał, znajdowali się przywódcy wszystkich partii politycznych, tak z Izby Lordów, jak i Gmin, oraz rodzina królewska. Wszyscy sprawiali wrażenie jednomyślnie podzielających uczucia obywateli. Naturalnie część polityków była tu tylko dlatego, że zdawali sobie sprawę, iż nieobecność oznacza śmierć polityczną w najbliższych wyborach — takiego zachowania wyborcy by im nie wybaczyli. Wiedział też, że część obecnych jest wręcz zachwycona tym, co się stało, ale nie przyzna się do tego nigdy. Przynajmniej publicznie.

Odetchnął głęboko, widząc, że orszak wszedł na plac przed katedrą. Potocznie nazywano ją katedrą króla Michaela, gdyż choć konstytucja Królestwa Manticore zakazywała ustanawiania oficjalnej religii państwowej, Dom Wintonów od ponad czterystu standardowych lat należał do wyznawców Drugiego Zreformowanego Kościoła Rzymskokatolickiego, a katedrę zaczął budować z prywatnych zasobów król Michael w sześćdziesiątym piątym roku Po Lądowaniu, czyli w 1528 roku Po Diasporze. Byli w niej pochowani wszyscy, poczynając naturalnie od niego, członkowie rodziny królewskiej oraz jedenaście osób spoza niej, przy czym trzy sarkofagi były puste. Ostatni państwowy pogrzeb odbył się w katedrze trzydzieści dziewięć standardowych lat temu, po śmierci króla Rogera III.

Teraz w dwunastej krypcie nie należącej do przedstawicieli Domu Wintonów także miała spocząć pusta trumna. I zapewne pozostanie ona pusta, gdyż szanse na odzyskanie ciała Honor Harrington były mniej niż nikłe, i to mimo zbliżającej się klęski Ludowej Republiki. Pod tym względem pasowała do innych „zaocznie” pogrzebanych nawet pod względem miejsca, które wybrano między również pustymi kryptami Edwarda Saganami i Elle D’Orville.

Orszak zatrzymał się u stóp schodów wiodących do katedry. Zeszli po nich z idealną, mechaniczną wręcz precyzją wybrani najstarsi podoficerowie Royal Manticoran Marine Corps i Royal Manticoran Navy. Tempo ich kroków wyznaczało bicie bębna, podobnie jak idącej za nimi drobnej pułkownik Marines maszerującej równie precyzyjnie mimo lekkiego utykania. Podeszła ona do kapitan trzymającej Miecz Harrington, zasalutowała i przejęła od niej pochwę wraz ze znajdującym się w niej mieczem. Następnie wykonała idealny w tył zwrot i odczekała, aż podoficerska warta honorowa zdejmie trumnę z lawety. Po czym w rytm uderzeń bębna poprowadziła ją po stopniach do katedry.

W ślad za nimi ruszyła doboszka, nadal wybijając ten sam powolny rytm. Przestała, gdy dotarła do progu katedry. I dokładnie w tym samym momencie z głośników popłynął „Lament for Beauty Lost” Salvatore’a Hammerwella.

Cromarty odetchnął głęboko i odwrócił się ku żałobnikom. Na ich czele stała oczywiście królowa Elżbieta, mając obok siebie księcia małżonka Justina. Dalej stali książę krwi Roger i jego siostra księżna Joanna oraz królowa matka Angelique. Za nimi zajęła miejsce ciotka królowej, księżna Caitrin Winton-Henke z mężem Edwardem, earlem Gold Peak, oraz synem Calvinem. I stryjowie królowej — książę Aidan z małżonką Anną i książę Jeptha. Kapitan Michelle Henke dołączyła do rodziców, kiedy wypełniła obowiązki i oddała u stóp katedry Miecz Harrington. Do kompletu najbliższej rodziny królowej brakowało tylko jej młodszego brata, księcia Michaela mającego rangę komandora Królewskiej Marynarki, gdyż jego okręt stacjonował w systemie Trevor Star.

Cromarty skłonił się ceremonialnie i wskazał szerokim gestem drzwi katedry. Elżbieta skinęła głową, odwróciła się i poprowadziła rodzinę w ślad za trumną. A za nią ruszyła cała czereda politycznych żałobników.


* * *

— Jak ja nienawidzę pogrzebów! Zwłaszcza jeśli chowają kogoś takiego jak lady Harrington — stwierdził lord William Alexander na tyle głośno, by usłyszał go książę Cromarty, ale na tyle cicho, by nie zdołał tego zrobić nikt więcej.

Alexander trzymający talerz z przekąskami rozejrzał się, jakby nic nie powiedział — znajdowali się na oficjalnej stypie, czyli na gruncie rojącym się od wrogów politycznych, toteż mimo smutnej okazji należało zachować wszelkie środki ostrożności.

Stypa była oficjalna i jak zawsze w pałacu jedzenie było wyśmienite. Cromarty przez moment zastanawiał się, dlaczego przy takich właśnie okazjach jedzenie cieszy się aż takim powodzeniem. Może sam akt pożywiania się upewniał uczestników, że nadal żyją…

Przegonił bezsensowną myśl i rozejrzał się — chwilowo obaj mieli okazję do spokojnej rozmowy, ale wiedział, że to długo nie potrwa. Raczej prędzej niż później ktoś z tłumu zauważy, że stoją sobie spokojnie pod ścianą, i przyjdzie porozmawiać o jakiejś niezwykłe ważnej pierdole politycznej. Ponieważ póki co nikogo w zasięgu słuchu nie było, pozwolił sobie na pełne ulgi westchnienie.

— Ja też ich nienawidzę — przyznał równie cicho. — Zastanawiam się, jak się udał ten na Graysonie.

— Podobnie jak nasz, zapewne… tylko bardziej.

Najprawdopodobniej po raz pierwszy w dziejach ludzkości pogrzeb tej samej osoby odbył się równocześnie w dwóch systemach planetarnych. Tak Gwiezdne Królestwo Manticore, jak i Protektorat Graysona urządziły bowiem oficjalne państwowe pogrzeby Honor Harrington dokładnie w tym samym czasie, co było o tyle dziwne, że obie planety dzieliło trzydzieści lat świetlnych. W tej jednak kwestii zarówno królowa Elżbieta, jak i Protektor Benjamin okazali się równie uparci, a brak ciała jedynie ułatwił sprawę, bo odpadł problem, na której planecie Honor ma zostać pochowana.

— Zaskoczyło mnie, że Protektor zgodził się nam wypożyczyć Miecz Harrington — dodał Cromarty. — Jestem naturalnie wdzięczny, ale i zaskoczony.

— W sumie to nie była jego decyzja. — Alexander był odpowiedzialny za koordynację obu uroczystości i mając częsty kontakt z ambasadorem graysońskim, był lepiej zorientowany w szczegółach. — Miecz należy do patrona domeny Harrington, a więc decydował jej zarządca, lord Clinkscales. Co nie oznacza, że postąpił wbrew woli Protektora. Rodzice Harrington także chcieli, by wypożyczono nam miecz. Poza tym gdyby go zatrzymali, mieliby o jeden za dużo, bo Honor była także Championem Protektora, więc Miecz Stanu również do niej należał.

— Nie pomyślałem o tym — przyznał Cromarty, pocierając brew zmęczonym ruchem.

Alexander prychnął cicho.

— Miałeś parę spraw na głowie — przypomniał.

— Fakt. Niestety. — Cromarty westchnął ponownie. — Co powiedział Hamish o nastrojach na Graysonie? Nie muszę ci mówić, że ich ambasador solidnie mnie nastraszył, przekazując oficjalne kondolencje i prywatną wiadomość od Protektora dla królowej. Po jej obejrzeniu i wysłuchaniu czułem prawdziwą ulgę, że nie jestem obywatelem Republiki.

— Nie dziwię się. — William ponownie się rozejrzał, tym razem dyskretnie, i dodał: — Ten gnojek Boardman tyle razy powtarzał, że będziemy się mścić, aż obrzydzenie brało. Ale rozegrali to dobrze: nawet neutralni, z zasady niechętni Ludowej Republice, uważają nas za tych dobrych i spodziewają się, że nie będzie żadnego odwetu. Hamish natomiast sądzi, że Marynarka Graysona ma to gdzieś razem z propagandowym wydźwiękiem całej sprawy, i jeśli się nie myli, to Grayson dostarczy Ransom więcej materiału, niż ta śmie marzyć.

— Chcesz powiedzieć, że będą się mścić na jeńcach? — zdziwił się szczerze Cromarty, jako że takie zachowanie całkowicie nie pasowało do przyjętych przez społeczeństwo graysońskie zasad.

— Tego Hamish się nie spodziewa — zaprzeczył ponuro William. — Natomiast jest prawie pewien, że oni po prostu nie będą brali jeńców. Żadnych.

Cromarty uniósł zaskoczony brwi i czekał na ciąg dalszy.

— Nasze społeczeństwo zjednoczyło się ponownie, ponieważ przeciwnik zamordował jednego z naszych najlepszych oficerów, Allen. Ale dla mieszkańców Graysona Harrington nie była jedynie oficerem, nawet najlepszym… Była żywym przykładem, wzorem do naśladowania… prawie świętą. Jej zamordowania nie przyjęli spokojnie. Chcą krwi i zrobią, co uznają za stosowne… nie wobec jeńców, lecz wobec wrogów walczących z bronią w ręku.

— Jeżeli zaczną się mścić, UB zrobi to samo i znajdziemy się w błędnym kole, a na tym skorzysta tylko przeciwnik.

— My o tym wiemy, ale oni mają to gdzieś. I przyznam ci się, że ich rozumiem… Co nie zmienia faktu, że ucierpimy na tym. Już teraz połowa dziennikarzy Ligi Solarnej to tuby propagandowe Ransom. Im, podobnie jak obywatelom Ligi, Republika jest bliższa właśnie dlatego, że jest republiką, a my jesteśmy monarchią. To, że u nas panuje demokracja, a u nich zamordyzm, nie ma znaczenia, bo nikt o tym nie wie, a pismaki powtarzają oficjalne komunikaty propagandy, wszystko jedno, czy chodzi o kwestie wewnętrzne czy inne. Każdy głupi w Lidze, a zwłaszcza polityk, wie, że republikanie to ci dobrzy, a monarchiści to ci źli, a im kto głupszy, tym bardziej jest o tym przekonany. A INS i Reuters retransmitują materiały otrzymywane z Ludowej Republiki bez żadnej ingerencji i komentarzy.

— To nie do końca sprawiedliwa… — zaczął Cromarty.

— Bzdury! — przerwał mu zdecydowanie Alexander. — Jesteśmy chwilowo sami, więc nie musisz się wysilać. Żadna z tych stacji nawet nie próbuje powiedzieć widzom, że w Ludowej Republice wszechobecna jest cenzura, że ingeruje ona ostro i sprawdza wszystko przed nadaniem, tnąc bez miłosierdzia, co jej się tylko podoba. W tym też wszystko, co wychodzi poza granice Ludowej Republiki. Obaj o tym dobrze wiemy, podobnie jak i o tym, że jeśli my zrobimy coś podobnego z powodu konieczności zachowania tajemnicy wojskowej, natychmiast podnoszą wrzask pod niebiosa.

— Już dobrze, masz rację, tylko mów ciszej, dobrze? Bo zaczyna cię ponosić — zwrócił uwagę premier.

William rozejrzał się zaniepokojony, ale złość wcale mu nie przeszła. Ten temat zawsze go złościł i Cromarty przyznawał mu rację: INS czy Reuters ani słowem nie zająknęły się nigdy czy to o cenzurze, czy o pokazowych procesach, czy o innych inscenizowanych przez propagandę Ludowej Republiki „wydarzeniach przypadkowych”. A to dlatego (przynajmniej oficjalnie), że nie chciały podzielić losu agencji United Faxes Intergalactic, która regularnie informowała widzów, że oglądają ocenzurowany materiał. Jedenastu pracowników UFI zostało aresztowanych za „szpiegostwo przeciwko ludowi” i deportowanych z zakazem powrotu. Wszyscy zaś reporterzy zostali wyrzuceni z Haven i innych planet centralnych. Agencja przestała się liczyć, jeśli chodzi o informacje z Ludowej Republiki — zawsze była ostatnia i dysponowała najmniej ciekawym materiałem. Wszyscy o tym wiedzieli, ale nikt nie miał ochoty podzielić jej losu.

Gdyby dziennikarze należeli do ludzi posiadających normalną hierarchię wartości lub gdyby władze agencji potrafiły patrzeć dalej niż tylko na najbliższe notowania popularności, sytuacja mogłaby wyglądać inaczej — gdyby bowiem INS i Reuters solidarnie zastosowały metodę UFI, to władze Republiki albo ugięłyby się, albo usunęły obie firmy i na ich terenie nie działałaby żadna niezależna agencja. Wtedy jedyne materiały pochodziłyby z oficjalnych źródeł propagandowych Ludowej Republiki, a wszyscy mogliby opatrywać je dowolnym komentarzem. Gdyby… Cromarty nawet nie wzdychał, myśląc o tym, bo było to równie nierealne jak istnienie uczciwego, dalekowzrocznego polityka Zjednoczenia Konserwatywnego.

Rozmawiał o tym oczywiście i protestował wielokrotnie w czasie spotkań z szefami biur obu agencji znajdującymi się na Manticore, ale był to próżny trud. Obaj twierdzili, że widz nie jest durniem i nie ma potrzeby ciągle przypominać mu, że ogląda ocenzurowane czy zainscenizowane wiadomości, bo sam się zorientuje. A upieranie się przy tej zasadzie doprowadziłoby do tego, że jedyną dostępną wersją byłaby wersja oficjalnej propagandy nie weryfikowana przez „niezależne media”. Cromarty nie miał złudzeń — badania jasno wykazywały, że przeciętny widz jest durniem, który uwierzy we wszystko, jeśli będzie mu się to wystarczająco często powtarzać, a „niezależność” obu agencji w Ludowej Republice była fikcją. Istotne były tylko notowania popularności i reszta stanowiła wymówkę. I nic nie mógł na to poradzić.

Teoretycznie mógł spróbować podobnych metod, ale była to czysta teoria — nie dość, że w Gwiezdnym Królestwie nikt nie miał elementarnych doświadczeń w tej kwestii, to natychmiast zbiesiliby się lokalni dziennikarze, co dałoby jeszcze gorszy efekt. A nic innego nie nauczyłoby reporterów z Ligi uczciwości zawodowej i choćby odrobiny odwagi cywilnej.

— Przynajmniej pogrzeb uczciwie relacjonują — odezwał się po chwili. — A to już coś.

— Za trzy dni im przejdzie — ocenił Alexander kwaśno. — Jak nie wcześniej. Albo się coś pojawi, albo sami uznają, że publiczność już się znudziła i trzeba zmienić temat. I wrócimy do punktu wyjścia, czyli do liczenia strat, jakich przysporzyła nam ta banda tchórzliwych durniów.

Słysząc to, Cromarty poczuł pierwsze oznaki zaniepokojenia — znał obu braci od wielu lat i znał też słynny rodowy temperament Alexandrów, jak eufemistycznie określano choleryczny charakter męskich członków rodu. To, że dobrze nad sobą panowali, niczego nie zmieniało. Teraz byli sami i William mógł mówić otwarcie, ale dobór słów wskazywał, że jest naprawdę wściekły i ledwie się kontroluje.

— Myślę, że przesadzasz, Willie — powiedział po chwili. Alexander przyjrzał mu się ponuro.

— Fakt, mamy uzasadnione powody, by uważać, że media Ligi dają się wykorzystywać Ludowej Republice — dodał książę, starannie dobierając słowa — ale sądzę, że do pewnego stopnia ich przedstawiciele u nas mają rację: większość widzów orientuje się, co jest kłamstwem, i odpowiednio podchodzi do tych wiadomości.

— Badania opinii publicznej temu przeczą — odparł dziwnie spokojnie William i dodał ciszej: — Dziś rano dostałem najnowsze wyniki: dwa kolejne rządy planetarne oficjalnie ogłosiły sprzeciw wobec embarga, a według UFI straciliśmy punkt i ćwierć w poparciu społecznym. Im dłużej tamci będą łgać i nikt im nie udowodni, że łżą, tym będzie gorzej. Wiadomo, że prawda zawsze jest bardziej skomplikowana i mniej przyjemna od dobrego kłamstwa, zwłaszcza jeśli jest spójne. Ransom też to wie i dlatego jej ludzie zaczynają od opracowania scenariuszy nie mających nic wspólnego z rzeczywistością, ale nader przyjemnych w odbiorze i na pozór wiarygodnych. Zwłaszcza dla kogoś, kto nigdy nie miał okazji poznać metod UB czy warunków życia w Ludowej Republice. Na dokładkę jeszcze im pomagamy, wygrywając bitwy. Wiem, że to zwariowane, ale w Lidze Solarnej wersja Ransom staje się tym popularniejsza, im bardziej Ludowa Marynarka obrywa. Wygląda na to, że zaczęli ich tam uważać za „słabszą stronę w tej wojnie”!

— Może… — przyznał Cromarty i widząc błysk w oczach rozmówcy, pospiesznie dodał: — No dobrze prawdopodobnie tak! Ale pamiętaj, że najbardziej uprzemysłowione planety od początku były przeciwne wprowadzeniu embarga, a sposób, w jaki zmusiliśmy Ligę do tego, przysporzył nam więcej wrogów, niż się spodziewaliśmy. Wiem, że nie mieliśmy wyboru, ale oni sami nie potrzebują żadnej propagandy, żeby występować przeciwko nam przy każdej okazji. Zdajesz sobie chyba z tego sprawę?

— Oczywiście że tak, ale nie o to mi chodzi. Problem polega na tym, Allen, że krytyka ze strony rządów planetarnych Ligi staje się tym ostrzejsza, im większy spadek sympatii społeczeństwa dla nas sondaże wykazują. Bo wszyscy mają na uwadze, że społeczeństwo to wyborcy, a oni są podatni na powtarzane uparcie brednie, których nikt nie dementuje! Jeśli mowa o wyborcach, to na własnym podwórku straciliśmy w ostatnim sondażu jedną trzecią punktu. A raczej tak było, dopóki nie została nadana relacja z zamordowania Harrington.

Mówiąc ostatnie zdanie, skrzywił się z niesmakiem, ale spojrzał prosto w oczy premiera. Ten westchnął ciężko, wiedząc, że rozmówca ma rację. Utrata popularności była niewielka i powolna, ale stała. A powód prosty — wojna trwała już osiem lat standardowych i choć miała powszechne poparcie, gdy się zaczęła, i obecnie także było ono wysokie — ponad siedemdziesiąt procent — to ludzie zaczynali być zmęczeni. Królewska Marynarka i jej sojusznicy wygrywali wszystkie ważniejsze bitwy, zdobyto olbrzymi obszar w przestrzeni wroga i zajęto kilkadziesiąt systemów planetarnych, ale końca walk nadal nie było widać. I choć straty RMN były nieporównanie niższe, to w stosunku do liczby ludności były procentowo większe niż w przypadku Ludowej Republiki. A wysiłek ekonomiczny związany z prowadzeniem tak długiego konfliktu musiał się zacząć odbijać nawet na tak dobrej i prężnej gospodarce jak ta Królestwa Manticore.

Optymizm i zdecydowanie nadal były widoczne, ale nie aż tak silne jak parę lat temu. I to był jeden z powodów, dla których dążył do państwowego pogrzebu z całą ceremonią. Nie chodziło o to, że Honor Harrington w pełni nań zasłużyła i królowa w tej kwestii była jeszcze bardziej zdecydowana od niego, ale o to, że dało się to wykorzystać do ponownego zjednoczenia społeczeństwa na rzecz wojny. Poprzez uświadomienie mu, że wróg zamordował z zimną krwią oficera, łamiąc wszelkie zasady, na nowo wzbudził w nim determinację, by pokonać Ludową Republikę. I dlatego czuł się nieswojo, ponieważ choć metoda okazała się skuteczna, Harrington niczym sobie nie zasłużyła, by zostać narzędziem propagandowym cynicznie wykorzystanym przez własny rząd.

To, że wybrał dobry sposób, nie musiało oznaczać, że musiał mu się on podobać. A sądząc z mieszanych uczuć Williama, które ten niezbyt dobrze maskował, nie tylko jemu.

— Wiem — przyznał w końcu. — A ty masz rację. Tylko że nic nie mogę na to poradzić poza jak najszybszym pokonaniem przeciwnika i pociągnięciem winnych do odpowiedzialności.

— Co do tego zgadzam się w zupełności. — William uśmiechnął się słabo. — I sądząc z ostatniej wiadomości od Hamisha, to jest on gotów zająć się zorganizowaniem końca tej wojny. A Grayson pomoże mu w tym z pieśnią na ustach.


* * *

Prawie dokładnie w tym samym momencie oddalony o mniej więcej trzydzieści lat świetlnych od planety Manticore Hamish Alexander, trzynasty earl White Haven, siedział w swej luksusowej przestronnej kabinie na pokładzie superdreadnoughta Marynarki Graysona Benjamin the Great i wpatrywał się w holoprojekcję. W zasięgu prawej dłoni miał szklankę z oryginalną ziemską whisky, w której roztapiała się samotna kostka lodu.

Alkohol poszedł w zapomnienie, gdy oglądał powtórzenie nagrania z popołudniowej mszy żałobnej, która odbyła się w katedrze świętego Austina. Liturgię poprowadził wielebny Jeremiah Sullivan otoczony dymem kadzidła i przy dźwiękach smutnej, choć pięknej muzyki. Wielebny naprawdę się starał, ale ledwie był w stanie ukryć nienawiść i wściekłość, którą podzielali wierni. Właściwe było niezupełnie tak, co earl White Haven uświadomił sobie, oglądając nagranie — na czas nabożeństwa i pogrzebu bowiem wszyscy jakby odsunęli te uczucia. Natomiast teraz, kiedy już opłakali Honor, wróciły one i nie ulegało kwestii, że zabiorą się do pomszczenia zamordowanej. Hamish Alexander miał okazję dokładnie poznać władze, mieszkańców i flotę Graysona i nie miał cienia wątpliwości — zrobią to skutecznie.

Sięgnął po szklaneczkę, upił spory łyk rozcieńczonego trunku i odstawił szkło, biorąc natychmiast w dłoń pilota. Sprawdził kilka kanałów. Tak jak się spodziewał, wszystkie pokazywały to samo. Trudno się zresztą było dziwić, jako że we wszystkich katedrach i kościołach planety równocześnie odbyły się msze żałobne, a mieszkańcy Graysona poważnie traktowali swoje stosunki z Bogiem. Podobnie jak zobowiązania obu stron wynikające z tegoż stosunku. Oglądając urywki mszy, Hamish doskonale rozumiał zdecydowanie ludzi, głównie dlatego, że sam je czuł. Tym razem jednakże nie okłamywał sam siebie odnośnie do powodów, dla których był chyba bardziej niż oni zdeterminowany, by pomścić zamordowanie Honor Harrington.

Powód był prosty: wiedział coś, o czym nie wiedzieli ani mieszkańcy Graysona, ani jego brat, królowa czy ktokolwiek w całym wszechświecie. I jakkolwiek by próbował, nie był w stanie o tym zapomnieć.

Wiedział, że to on doprowadził Honor do ucieczki i do śmierci.

Rozdział II

Było naprawdę późno i Leonard Boardman powinien już docierać do domu, albo pić zasłużonego kielicha przed kolacją. Zamiast tego siedział sobie w wygodnym fotelu i z pełną satysfakcją, jak też dumą, kolejny raz oglądał nagranie z egzekucji Honor Harrington. A raczej to, co wszyscy uważali za nagranie, w rzeczywistości bowiem był to jeden wielki efekt specjalny wykreowany przez fachowców od animacji komputerowej. I musiał przyznać skromnie, że było to prawdziwe arcydzieło. Powinno być — mozolili się nad nim najlepsi spece przez bite dwa tygodnie. On co prawda pojęcia nie miał, jak tego dokonali, ale opracował scenariusz całej sceny, toteż był jej współtwórcą. I to całkowicie zadowolonym z końcowego efektu.

Obejrzał własne po części dzieło i wyłączył urządzenie ze złośliwym uśmieszkiem. Te kilka minut projekcji sprawiało mu satysfakcję nie tylko jako fachowcowi po dobrze wykonanej robocie; stanowiło także najlepszy dowód kolejnego zwycięstwa w walce o władzę. Toczył ją od dawna z pierwszym zastępcą towarzyszki sekretarz, towarzyszką Eleanor Younger. I coraz bardziej wyglądało na to, że wygrywa.

Younger chciała skorzystać z okazji, by jeszcze bardziej nadwątlić morale przeciwnika — w jej wersji Harrington miała błagać o litość i walczyć ze strażnikami. Można to było zrobić, bo nagrań żywej Harrington dokonanych w systemie Barnett mieli aż nadto — Ransom wysłała cały materiał, zanim odleciała do systemu Cerberus, gdzie zakończyła karierę i życie. Specjaliści byli pewni, że mogą przedstawić dowolne zachowanie komputerowej Harrington, i to tak, by było to nie do wykrycia — mieli za sobą w końcu standardowy wiek doświadczeń i nauki w podobnych sprawach, od drobnych korekt zaczynając. Boardman się temu sprzeciwił, a Komitet przyznał rację jemu, nie Younger.

Swój sprzeciw oparł na dwóch kwestiach. Po pierwsze, choć agencje informacyjne Ligi okazały się łatwowierne jak dzieci, to z mediami Królestwa Manticore sprawa miała się zgoła inaczej. A Królestwo miało i lepszy sprzęt, i lepszych specjalistów komputerowych niż Ludowa Republika. Gdyby zabrali się do dokładnej analizy nagrania, odkryliby fałszerstwo — tego był pewien. A zabraliby się, gdyby coś podejrzewali — i to był właśnie drugi argument. Bo takie zachowanie Harrington, jakie proponowała Younger, musiałoby wzbudzić podejrzenia, gdyż nie byłoby naturalne. Boardman co prawda nigdy jej nie spotkał, ale przeczytał o niej co mógł i był pewien jednego: na pewno o nic by nie prosiła, a gdyby zaczęła walczyć, to tak, by strażnicy musieli ją zabić. W jego wersji umierała z godnością, nie licząc paru nieznacznych gestów przerażenia, by pokazać, że nie była jednak tak nieustraszoną bohaterką, za jaką wszyscy ją uważali. W ten sposób nie wzbudzało to podejrzeń, a subtelnie drążyło morale wroga.

A fakt, iż jej zachowanie mieściło się w normie, wykluczał praktycznie możliwość poddania nagrania dokładnej analizie. No bo skoro ktoś zadał sobie tyle trudu, by je tak dobrze technicznie sfałszować, to z pewnością wykorzystałby okazję, by ofiarę poniżyć i odrzeć z godności, tak zresztą dotąd postępowała propaganda Ludowej Republiki. Tym jednak razem stało się inaczej i już choćby to napawało go profesjonalną dumą i zadowoleniem.

Ważniejsze było jednak coś innego — to zwycięstwo znacznie zwiększało jego szanse na zostanie następcą Ransom na stanowisku sekretarza informacji. Co prawda nie żywił złudnych nadziei na władzę choćby zbliżoną do tej, jaką w Komitecie dysponowała Ransom, ale już sam fakt zostania ministrem znacząco zwiększał jego szanse na przeżycie w tym gnieździe żmij, w jakie zmieniła się stolica Ludowej Republiki.

Naturalnie większa władza oznaczała także dodatkową odpowiedzialność, a więc nowe zagrożenia, ale na to akurat był przygotowany, podobnie jak wszyscy urzędnicy wyższego szczebla. Tak bowiem było w przypadku każdego awansu powyżej pewnej granicy. Dla niego był to chleb powszedni od wielu lat, jako że Komitet Bezpieczeństwa Publicznego, a zwłaszcza Urząd Bezpieczeństwa, miały parszywy zwyczaj natychmiastowego usuwania tych, którzy zawiedli ich oczekiwania. I to usuwania ostatecznego. Co prawda nie wyglądało to aż tak źle jak w siłach zbrojnych (przynajmniej przed pojawieniem się na stołku McQueen), ale każdy znał kogoś, kto zniknął, jeśli nie za coś innego, to za brak stosownego zaangażowania, czytaj: rezultatów we wspomaganiu walki klasowej toczonej przez lud.

Jako doświadczony urzędas Boardman znał jednak starą zasadę — winę zawsze „przekazuje się” w dół. Znacznie łatwiej będzie zwalić winę na podwładnego towarzyszowi sekretarzowi Boardmanowi niż towarzyszowi zastępcy sekretarz informacji, łatwiej też będzie uniknąć odpowiedzialności za coś, co zwierzchnik zdecyduje się zwalić na niego. A to, że pierwszą w kolejce do odpowiedzialności będzie towarzyszka pierwszy zastępca Younger… no cóż, życie bywa brutalne.

Zachichotał na tę myśl i zdecydował, że zasłużył na jeszcze jedną projekcję, nim uda się do domu.


* * *

Esther McQueen także pracowała do późna.

Odziana była po cywilnemu w eleganckie i funkcjonalne ubranie, co stanowiło ustępstwo na rzecz nowego stanowiska, bądź co bądź cywilnego. Naturalnie nadal miała prawo noszenia admiralskiego munduru, ale zdecydowała, że polityczniej będzie nie afiszować się z uniformem, zwłaszcza na posiedzeniach Komitetu. W niczym oczywiście nie zmieniało to zakresu jej obowiązków ani nie zmniejszyło ogromu pracy. Teraz dotarła do końca raportu i przetarła zmęczone oczy. Czekała na nią kolejka następnych i to taka, że sięgała z biurka w Octagonie prawie do systemu Barnett — już sama świadomość tego, ile ich jest, powodowała znużenie. Mimo to jednak była dobrej myśli, ponieważ czuła coś, czego nie doświadczyła prawie nigdy w ciągu ostatnich ośmiu lat — nadzieję.

Nadal co prawda słabą i niepewną, ale mimo wszystko nadzieję. Wiedziała, że jak na razie nikt inny niczego nie zauważył, a już na pewno nie jej cywilni nadzorcy, ale ta nadzieja pojawiła się i mógł ją dostrzec każdy, kto miał odpowiednie przygotowanie. No i naturalnie dostęp do wszystkich informacji.

A wynikała ona z niezaprzeczalnego faktu, że Sojusz stracił inicjatywę. Było to oczywiście chwilowe i bynajmniej nie oznaczało, że jej nie odzyska, ale obecnie przeciwnik przestał atakować. Wyglądało na to, że ostatnie rezerwy rzucił, by zdobyć Trevor Star, i teraz, gdy się to udało, nie miał sił, by kontynuować natarcie. Jeszcze przed swym odwołaniem na Haven, gdy desperacko walczyła o utrzymanie Trevor Star, była przekonana, że admirał White Haven natychmiast po zdobyciu tego systemu ruszy i zdobędzie Barnett, likwidując w ten sposób ostatnią bazę Ludowej Marynarki pozostającą na własnych tyłach.

Nie zrobił tego, a co więcej, informacje sekcji wywiadu floty stanowiącego obecnie część składową UB wskazywały, że nadal tkwi w systemie Yeltsin, próbując zorganizować zupełnie nową flotę z tego, co członkowie Sojuszu są w stanie mu udostępnić. Z początku wydawało jej się to niemożliwe i niezrozumiałe; dopiero gdy zapoznała się z innymi raportami, do których obecnie miała dostęp, zrozumiała, że to prawda, i pojęła, dlaczego tak właśnie jest…

Uniosła głowę, słysząc odgłos otwieranych drzwi, i uśmiechnęła się lekko na widok wchodzącego. Był nim admirał Ivan Bukato z plikiem dokumentów pod pachą. Dawniej zajmowałby stanowisko szefa operacyjnego Ludowej Marynarki, teraz wszelkie podobne „przejawy wywyższenia” zostały skasowane i był po prostu towarzyszem admirałem Bukato mającym naturalnie tyle samo roboty, za to zdecydowanie mniej korzyści od swego odpowiednika w czasach rządów Legislatorów.

Bukato stanął w progu i zdziwiony uniósł brwi, widząc ją nadal za biurkiem. Tak naprawdę nie był zaskoczony, gdyż jako jej najbliższy podkomendny doskonale wiedział, czy szefowa nadal przebywa u siebie, czy też udała się już do domu. No i jak wszyscy jej współpracownicy już dość dawno zorientował się, że ma zwyczaj pracować dłużej i ciężej, niż wymaga tego od nich, a wymagania miała spore.

Niemniej jednak potrząsnął głową z dezaprobatą i zauważył:

— Powinna pani choć od czasu do czasu pamiętać o powrocie do domu, towarzyszko sekretarz. Uczciwy sen we własnym łóżku potrafi zdziałać cuda, jeśli chodzi o poziom wytrzymałości. Nie żeby brakowało pani energii, ale obawiam się, że przy tak rzadkich odpoczynkach może się to zmienić.

— Nadal zostało dużo do posprzątania — odparła kwaśno.

— Nie wątpię, ale zasypianie na biurku nie przyspieszy tego procesu, a coś mi się wydaje, że jest pani na prostej drodze do tego, biorąc pod uwagę, jakie oszczędności ostatnio poczyniła pani w spaniu.

Chrząknęła, przyznając mu rację, ale stare nawyki nie ustępowały tak łatwo. Jak każdy dowódca liniowy chciała załatwić jak najwięcej spraw jak najszybciej, by być gotową na niespodziewany atak. Kiedy sobie uzmysłowiła, na czym polega podstawowa różnica między dowodzeniem flotą a całą Ludową Marynarką, skorzystała z jej najoczywistszej zalety i teraz musiała przyznać, że nieco przesadziła. Rzecz sprowadzała się do tego, że dowódca liniowy musiał zachowywać samodyscyplinę i regularnie odpoczywać, by w każdej chwili być gotowym do akcji. Jako że nigdy nie było wiadomo, kiedy przeciwnik może się pojawić i jak długo potrwa walka, jego organizm musiał dysponować wystarczającymi rezerwami energii, by do końca sprawnie myśleć. Sekretarz wojny nie musiał być przygotowany na niespodziewany atak ani też na konieczność podejmowania błyskawicznych decyzji. Znajdował się o całe tygodnie drogi od linii frontu i każda informacja, jaka doń docierała, była przestarzała. To, czy podejmie jakąś decyzję o parę godzin czy nawet dni wcześniej czy później, nie miało z zasady znaczenia, a jeśli czas był krytycznym elementem, to paradoksalnie również nie miało to najmniejszego znaczenia, nim taka decyzja bowiem dotarłaby na front, zainteresowani albo sami zdążyliby dawno znaleźć rozwiązanie, albo byliby już martwi. Dlatego nie musiała zachowywać rezerwy energetycznej, a więc ograniczyła czas przeznaczony na odpoczynek, by załatwić jak największą liczbę problemów i zebrać jak najszybciej jak najwięcej informacji.

A problemów nie brakowało. Do niej bowiem należało określenie głównych celów i strategii działania całej Ludowej Marynarki. Znalezienie odpowiednich do jej realizacji oficerów i przydzielenie im stosownych zadań. Wybranie dla nich celów, zapewnienie środków i znalezienie sposobów, by utrzymać z dala od nich bandę skretyniałych morderców z UB, żeby mogli te zadania wykonać. W wolnym czasie powinna też znaleźć sposób na odbudowanie morale, zrównoważenie przewagi technicznej wroga, a zwłaszcza jego uzbrojenia, i znaleźć gdzieś dziesiątki eskadr liniowych straconych od początku tej wojny. No i naturalnie obmyślić jakiś sposób (najlepiej magiczny i natychmiastowy), by uniemożliwić Królewskiej Marynarce i jej sprzymierzeńcom zdobycie reszty terytorium Ludowej Republiki Haven.

Uśmiechnęła się smętnie do własnych myśli, odchyliła fotel i splotła ręce za głową, przyglądając się z zaciekawieniem Bukato. Nadal się poznawali. Ani Pierre, ani Saint-Just nie byli na tyle naiwni, by pozwolić jej na zmiany wśród najwyższych rangą współpracowników, toteż miała do czynienia z obcymi ludźmi, ale współpraca szła całkiem dobrze. A sądząc po tonie wypowiedzi, Bukato zaczynał czuć się w jej obecności coraz swobodniej. Gdyby czuł się skrępowany, i tak by tego nie okazał nowej szefowej, tym bardziej że była ona członkiem Komitetu Bezpieczeństwa Publicznego. Młodszym członkiem, ale zawsze. Natomiast skoro okazywał humor i troskę, znaczyło to, że są na dobrej drodze.

— Rzeczywiście, chyba powinnam spróbować wcześniej kończyć pracę — przyznała, przeczesując dłonią włosy. — Ale jakoś mi się nie udaje… muszę w końcu załatwić wszystkie problemy, które mój poprzednik radośnie ignorował.

— Z całym szacunkiem, towarzyszko sekretarz, ale już załatwiła pani więcej spraw, niż uważałbym za możliwe parę miesięcy temu. Dlatego też nie chciałbym, żeby pani padła z wyczerpania na posterunku i zostawiła mnie z zadaniem przygotowywania nowego sekretarza do pełnienia obowiązków.

— Spróbuję mieć to na uwadze — obiecała śmiertelnie poważnym tonem i uśmiechnęła się.

Równocześnie zastanawiała się, nie po raz pierwszy zresztą, wobec kogo Bukato jest tak naprawdę lojalny. Było to trudne do określenia, bo wszyscy żyjący wyżsi rangą oficerowie nauczyli się dobrze nad sobą panować, a w tym przypadku było to niezwykle ważne. Z pozoru Bukato był naturalnie ciężko zapracowanym, lojalnym i godnym zaufania podkomendnym, ale pozory bywały zarówno mylące, jak i niebezpieczne. Jego oczywista lojalność mogła okazać się groźna, jako że Esther doskonale zdawała sobie sprawę, iż większość członków korpusu oficerskiego uważa ją za niebezpiecznie ambitną. Nie miała o to do nich pretensji, jako że rzeczywiście była ambitna, i zazwyczaj potrafiła przekonać do siebie najbliższych współpracowników pomimo tejże reputacji. Zwykle jednak trwało to dłużej, więc nic dziwnego, że teraz zastanawiała się, w jakim stopniu jego zachowanie było autentyczne.

— Póki co jednak nadal mam zamiar jak najszybciej uzyskać pełen obraz sytuacji — oznajmiła, prostując się razem z fotelem. — Prawdę mówiąc, jestem zaskoczona odkryciem, jak wąsko widzi się problem, będąc dowódcą liniowym. Mogąc na spokojnie przeanalizować całość informacji w dowództwie, patrzy się na wszystko zupełnie inaczej.

— Wiem — Bukato pokiwał głową — ale z drugiej strony każdy dowódca liniowy znacznie lepiej orientuje się w tym, co dzieje się na jego odcinku frontu. I ma bardziej szczegółowy tego obraz niż my tutaj.

— Co do tego zgadzam się całkowicie. Natomiast chodzi mi w tej chwili o to, że nie byłam w stanie zrozumieć, dlaczego przeciwnik nie kontynuuje natarcia, dopóki nie zapoznałam się z kompletnymi danymi i nie zdałam sobie sprawy, jak bardzo rozciągnięty jest front i jakie siły Królewskiej Marynarki to wiąże.

— Próbowałem to uzmysłowić towarzyszowi sekretarzowi Kline’owi, ale jakoś nigdy nie udało mu się zrozumieć, o co mi chodzi.

Umieścił dokumenty w pojemniku zawierającym akta spraw do załatwienia, podszedł do stojącego przed biurkiem fotela i spojrzał pytająco na McQueen. Gdy ta skinęła zapraszająco głową, usiadł, założył nogę na nogę i powiedział znacznie już poważniejszym tonem:

— Dziękuję. Muszę przyznać, że to jeden z powodów, dla których cieszę się, że to pani go zastąpiła. Nie mam naturalnie nic przeciwko cywilnej kontroli nad wojskiem, ale towarzysz sekretarz Kline nie miał absolutnie żadnego doświadczenia militarnego i często niemożliwe okazywało się wytłumaczenie mu pewnych problemów.

McQueen przytaknęła ruchem głowy, starannie kryjąc zaskoczenie jego otwartością. Wygłosił właśnie krytykę byłego towarzysza sekretarza, zdając sobie doskonale sprawę, że pokój na pewno pełen jest pluskiew i znajduje się na stałym podsłuchu UB. Owszem, Kline wypadł z łask, ale podejrzenie, iż oficer wątpił w zdolności zaufanego przełożonego politycznego czy wręcz uważał go za tępego ignoranta, mogło mieć opłakane skutki dla wątpiącego. Bukato zabezpieczył się pierwszym zdaniem, ale ten dupochron mógł okazać się niewystarczający.

— Mam nadzieję, że tego problemu nie będziemy mieli okazji doświadczyć — odparła.

— Ja także, towarzyszko sekretarz. Nie dość, że ma pani doświadczenie i lata dowodzenia za sobą, to doskonale zdaje sobie pani sprawę, jak wielka jest galaktyka i ile jeszcze kontrolujemy przestrzeni.

— Zdaję sobie sprawę, ale równocześnie wiem też, że nie możemy cofać się w nieskończoność, jeśli nie chcemy doprowadzić do całkowitego załamania się morale. I chodzi tu zarówno o morale wojsk, jak i społeczeństwa. Flota nie może wygrać wojny bez wsparcia sektora cywilnego, a cywile nie będą wspierać wojska, jeśli dojdą do wniosku, że ono nie potrafi walczyć, bo wciąż tylko się cofa…

I wzruszyła wymownie ramionami.

— Oczywiście, że nie możemy — zgodził się Bukato. — Ale musimy też pamiętać, że każdy system, który stracimy, to dla przeciwnika jeden system więcej do obsadzenia choćby skromną pikietą i że każdy rok świetlny, o który się cofniemy, oznacza wydłużenie jego linii zaopatrzeniowych dokładnie o taką samą odległość.

— Fakt, ale zdobycie Trevor Star znacznie uprościło problemy logistyczne Sojuszu. I prędzej czy później znajdzie to swoje odzwierciedlenie w rozmieszczeniu jego sił.

— Też prawda — skrzywił się Bukato, zgadzając się z nią, gdyż nie miał innego wyjścia.

Zdobycie Trevor Star oznaczało, iż w rękach Sojuszu znalazły się wszystkie terminale Manticore Junction, a więc frachtowce czy transportowce mogły przedostawać się bezpośrednio z systemu Manticore na front nie tylko natychmiast, ale na dodatek bez ryzyka przechwycenia.

— Bez wątpienia da to o sobie znać w dyslokacji ich sił, towarzyszko sekretarz — odezwał się po chwili — ale chwilowo niewiele im to pomoże. Nadal muszą bronić takiej samej przestrzeni taką samą liczbą okrętów. A co ważniejsze, musieli wydzielić stosowne siły, by utrzymać Trevor Star. Z tego, co donosi wywiad, wynika, że to właśnie jest główny powód wysłania admirała White Haven do Yeltsina. Ma organizować tam zupełnie nową flotę. Jego poprzednia bowiem, ta, która zdobyła Trevor Star, prawie w całości stacjonuje w tym systemie do jego obrony.

— Co przynajmniej przez jakiś czas skutecznie wykluczy ją z działań ofensywnych. Ale ta sytuacja nie potrwa zbyt długo, a poza tym ma też inne implikacje: zdobywając Trevor Star, Royal Manticoran Navy zabezpieczyła ostatecznie system Manticore przed niespodziewanym atakiem poprzez tunel czasoprzestrzenny, co oznacza, że mogą zamknąć forty broniące dotąd systemu, a w ten sposób zyskają naprawdę dużo doskonale wyszkolonego personelu.

— Co natychmiast nie da im absolutnie niczego — odpalił Bukato.

McQueen także się uśmiechnęła — co prawda jak dotąd żadne z nich nie powiedziało niczego odkrywczego, ale takie przerzucanie się pomysłami i głośna narada i tak należały do prawdziwych rzadkości w obecnych realiach Ludowej Marynarki.

— Nawet jeśli już dezaktywowano forty, to uzyskani w ten sposób ludzie nie będą mogli zostać użyci w walce, dopóki nie zostaną zbudowane okręty, które można będzie nimi obsadzić — dodał na wszelki wypadek Bukato.

— Właśnie! A choć stocznie Królestwa nadal budują okręty szybciej, to my mamy więcej stoczni i ciągle zwiększamy tempo produkcji. Jak długo jesteśmy w stanie budować więcej okrętów niż oni, tak długo utrzymujemy przewagę, a na dodatek od ręki mamy załogi dla wszystkich. Ich społeczeństwo jest znacznie mniej liczne, dlatego też mają większe problemy z załogami. Natomiast taki zastrzyk jak te wyszkolone załogi fortów znacznie poprawi liczebność ich pierwszoliniowych sił… za mniej więcej rok. Musimy więc znaleźć sposób, by wykorzystać wady wynikające z konieczności utrzymania przez przeciwnika dużych sił w Trevor Star, zanim będzie on w stanie czerpać wynikające ze zdobycia tego systemu korzyści.

— Hm… Zabrzmiało to tak, jakby znalazła już pani taki sposób — ocenił z namysłem Bukato.

— Bo znalazłam… prawdopodobnie — przyznała McQueen. — Właśnie sprawdziłam, ile zostało nam pancerników… proszę się nie krzywić, wiem, że za każdym razem, gdy ktoś wpada na genialny pomysł, jak je wykorzystać, kończy się to przegraną bitwą i tym, że zostaje nam do dyspozycji znacznie mniejsza ich liczba. Prawdę mówiąc, straciliśmy ich do tej pory strasznie dużo, zwłaszcza w walkach przesłonowych wokół Trevor Star. W tym przypadku nie dało się jednak tego uniknąć, gdyż musieliśmy ich użyć do obrony systemów z braku okrętów liniowych, a z takimi właśnie przyszło im się zmierzyć. Mimo to zaskoczona jestem liczbą, jaka nam jeszcze pozostała. Gdybyśmy ściągnęli wszystkie, jakie są obecnie we wschodnich sektorach, dysponowalibyśmy całkiem sporą siłą wspierającą prawdziwe okręty liniowe…

— Myśli pani o kontrataku — powiedział cicho Bukato.

— Myślę — przyznała, po raz pierwszy mówiąc to głośno komukolwiek, i dodała, widząc błysk w jego oczach: — Na razie nie powiem, gdzie mam zamiar zrobić Sojuszowi niespodziankę, ale mam taki zamiar. Jednym z zadań, jakie wyznaczył mi towarzysz przewodniczący, była poprawa morale Ludowej Marynarki. Cóż, gdyby udało nam się spuścić lanie Royal Manticoran Navy, nawet jeślibyśmy musieli się potem wycofać bez walki ze zdobytych obszarów, wykonalibyśmy to zadanie przynajmniej w połowie. Morale ludności także by na tym nie ucierpiało, za to morale przeciwnika doznałoby poważnego uszczerbku… podobnie jak jego plany na przyszłość. Że o konieczności zmian w dyslokacji sił nie wspomnę.

— Zgadzam się z panią w zupełności, towarzyszko sekretarz. Napływ nowych rozwiązań technicznych Ligi pomógł co prawda części naszych ludzi wyzbyć się przekonania, że są gorsi i stoją na przegranej pozycji, ale większość nadal nastawiona jest zbyt defensywnie jak na mój gust. Potrzebujemy więcej takich admirałów jak Tourville czy Theisman i musimy dać im odpowiednie środki i wsparcie. Oraz wolną rękę.

— Hmm… — mruknęła, nie kryjąc grymasu niezadowolenia, gdy padły te nazwiska.

Lester Tourville i Thomas Theisman, a raczej każda wzmianka o nich automatycznie przypominała jej o całej pożałowania godnej sprawie Honor Harrington. Zobaczyła reakcję rozmówcy i sklęła się w duchu — mógł odebrać ten grymas jako skierowany pod jego adresem, a to było ostatnią rzeczą, jakiej chciała.

Cała ta sprawa miała zresztą swoje plusy, jeśli oceniało się ją na zimno i z pewnej perspektywy czasowej. McQueen zdawała sobie sprawę, że Ransom miała zamiar zrobić przykład z Tourville’a i całego jego sztabu (o ile także nie z Theismana) i ukarać ich za próbę ochrony Harrington przed UB. Nie doszło do tego, bo dała się zabić, i to właśnie była jedyna zaleta całej tej sprawy. Poważna zaleta, jako że ta ogarnięta manią prześladowczą i cierpiąca na przerost ambicji suka nie była już w stanie zagrozić flocie. A przy okazji ułatwiało to życie samej McQueen nie muszącej użerać się z nią o najdrobniejszą nawet zmianę.

Z drugiej strony Urząd Bezpieczeństwa zachowywał się tak, jakby podejrzewał Tourville’a i jego sztab o zabicie mendy i zniszczenie jej okrętu. Count Tilly przybył z systemu Cerberus do Haven prawie cztery miesiące temu i cała jego załoga nadal trzymana była w odosobnieniu i przesłuchiwana przez prowadzących „śledztwo” przygłupów Saint-Justa.

— Zdaję sobie sprawę, że towarzysz admirał Theisman jest nieco… staroświecki — odezwał się Bukato — ale ma nadzwyczajne osiągnięcia na swym koncie, podobnie jak admirał Tourville. Mam nadzieję, że nie pozwoli pani, by jakieś plotki czy…

— Spokojnie, admirale Bukato — przerwała mu, rozumiejąc nagle, do czego zmierza. — Mnie akurat nie musi pan reklamować żadnego z nich. To doskonali oficerowie i wyśmienici dowódcy i nie mam najmniejszego zamiaru obwiniać ich o to, co się przytrafiło towarzyszce Ransom. Niezależnie od tego, co myślą inni, wiem i dopilnowałam, by dowiedzieli się o tym także towarzysz przewodniczący i towarzysz sekretarz Saint-Just, że to, co się wydarzyło, nie było w najmniejszym stopniu ich winą.

Wolała nie dodawać, że mogła mieć jedynie nadzieję, że jej argumentacja dotarła, do kogo trzeba. Saint-Just twierdził co prawda, że trzyma Tourville’a tylko dlatego, że nie chce, by rozniosła się wieść o śmierci Ransom, nim ogłoszą to oficjalnie, ale to wcale nie oznaczało, że mówił prawdę…

Przez chwilę przyglądała się uważnie rozmówcy, a potem podjęła decyzję. Zrobiła co mogła dla Tourville’a i choć rozmowa o tym nie była najrozsądniejszą rzeczą, w zasadzie nadszedł czas, by przetestować admirała… skoro nadarzyła się taka okazja, mogła z niej skorzystać, zamiast stwarzać w najbliższym czasie nową.

— Żałuję jedynie, że nie udało mi się przekonać Komitetu do zablokowania planu towarzyszki Ransom odnośnie do Harrington — dodała. — Moglibyśmy uniknąć całego tego gównianego problemu, gdyby zostawiła ją w rękach floty, zamiast ciągnąć na egzekucję do Piekła!

Bukato zamarł z wytrzeszczonymi oczyma, słysząc zarówno słowa, jak i pełen gniewu i pogardy ton. Takie dopuszczanie podwładnego do informacji i przemyśleń, których nie musiał znać, było ryzykownym posunięciem, zwłaszcza jeśli te przemyślenia były krytyczne w stosunku do któregokolwiek z ważniejszych członków Komitetu Bezpieczeństwa Publicznego (nawet martwego i nie opłakiwanego). Oczywiście to także był test; problem polegał na tym, że nie wiedział, co jest przedmiotem tego testu. Jego lojalność wobec Komitetu czy też wobec floty i przełożonego (zakładając, że nie były to dwie odrębne sprawy). By dowieść pierwszej, powinien donieść na McQueen przy pierwszej okazji. By dowieść drugiej, powinien milczeć.

— Nie miałem wpływu na tę decyzję, towarzyszko sekretarz — powiedział powoli, starannie dobierając słowa. — Niemniej wydaje mi się ona… wątpliwa.

— Mnie się nie wydaje — warknęła i uśmiechnęła się, widząc jego zaniepokojenie. — Według mnie była to niewybaczalna głupota i nie omieszkałam powiedzieć o tym towarzyszowi przewodniczącemu i towarzyszowi sekretarzowi!

Bukato nie zdołał ukryć ani zaskoczenia, ani szacunku i McQueen z trudem zapanowała nad pełnym zadowolenia uśmiechem. Co prawda nie ujęła tego tak dosadnie, ale była blisko, a nikt, kto posłuchałby nagrań z tej rozmowy, nie mógłby mieć wątpliwości, że dokładnie to miała na myśli. Jeżeli naturalnie tamta rozmowa była nagrywana, a podejrzewała, że była — Saint-Just był wystarczającym paranoikiem na punkcie wymogów bezpieczeństwa, by nagrywać wszystko, co się dało, na wszelki wypadek. Sądząc zaś z miny Bukato, jej szczerość w tak poważnej kwestii właśnie zaowocowała znacznym przewartościowaniem jego opinii na temat jej skromnej osoby.

— Fakt, że to nie był ich pomysł — dodała na użytek podsłuchujących. — I nie sądzę, żeby się im podobał, ale Ransom była członkiem Komitetu i co gorsza puściła już w galaktykę oficjalne nagranie, w którym informowała, co zamierza, przedstawiając to jako decyzję całego Komitetu. Po niedawnym zamachu Lewelerów sytuacja była raczej niepewna i obaj zdecydowali, że lepiej będzie poprzeć jej stanowisko, niż ogłaszać wszystkim, że w najwyższych władzach istnieje zasadnicza różnica poglądów, bo mogło to sprowokować kolejną próbę przejęcia władzy przez wrogów wewnętrznych. No a konsekwencją tego było sfałszowanie egzekucji przez naszą propagandę.

— Muszę przyznać, że nie całkiem rozumiem, dlaczego to zrobiono. Wydaje mi się, że był to zbędny trud.

— Ładne określenie. Ten zbędny trud będzie nas drogo kosztował. Nie ma co się łudzić, RMN, a przede wszystkim Marynarka Graysona, zemszczą się na pewno. Natomiast decyzję o pokazaniu egzekucji podjęto w informacji publicznej i uważam, że tak powinno być: na pewno są lepiej zorientowani co do efektu, jaki to przyniesie w przypadku ludności cywilnej i państw neutralnych, niż my.

Wygłosiła tę tyradę z tak kwaśną miną, że Bukato omal się nie roześmiał. Ton McQueen był śmiertelnie poważny, natomiast mina jednoznacznie świadczyła, co naprawdę sądzi na ten temat. Najwidoczniej założyła, że gabinet jest raczej na podsłuchu niż na podglądzie, co było logiczne, a podsłuchujący usłyszał dokładnie to, co chciała. Natomiast rozmówca zrozumiał to, co zamierzała mu przekazać.

Pokiwał głową na znak, że rozumie, i przestał drążyć temat. W sumie w tym, że spreparowano nagranie, była swoista logika. W ten sposób nie musieli przyznawać, że mniej niż trzydziestu jeńców zdołało wyrwać się z zamknięcia i choć nie zdołali uciec, to zniszczyli krążownik liniowy. Wpływu takiej wiadomości na morale społeczeństwa nawet nie próbował sobie wyobrazić. Co prawda był to ubecki krążownik liniowy, ale zawsze. No i wizerunek niezwyciężonego, groźnego i wszechpotężnego Urzędu Bezpieczeństwa wziąłby w łeb. Mogłoby się to nawet skończyć tym, że kiedy przyjdą po jakiegoś biedaka, jego sąsiedzi ich spiorą i wywalą na ulicę… Byłaby to miła odmiana, ale nie do przyjęcia dla władz. A Harrington i tak nie żyła i nie mogli tego zmienić, obojętnie, jak bardzo by chcieli, więc to, że przy okazji wykorzystano to propagandowo, było rozsądnym posunięciem. Zakładając naturalnie, że w ogóle sensowne było takie właśnie propagandowe wykorzystanie jej osoby.

Otrząsnął się z tych rozmyślań i przyjrzał się z nowym zainteresowaniem swej przełożonej, próbując zorientować się, jaki też jest prawdziwy motyw jej działań. Znał oczywiście jej reputację — wszyscy oficerowie ją znali. Tylko że jak dotąd widział naprawdę niewiele dowodów jej słynnych ambicji. Za to w ciągu sześciu miesięcy zrobiła dla poprawy sytuacji Ludowej Marynarki więcej niż ta oferma Kline przez cztery lata. Bukato był zawodowym oficerem i nie mógł nie dostrzec czy nie docenić tych osiągnięć. Natomiast czuł, iż sam znalazł się na rozdrożu — ten przypływ szczerości nie był przypadkowy, McQueen sprawdzała, czy okaże lojalność wobec niej osobiście… Taka decyzja mogła mieć niefortunne, a nawet fatalne skutki. A mimo to…

— Rozumiem, ma’am — powiedział cicho.

Oczy McQueen rozbłysły. Pierwszy raz użył tradycyjnego zwrotu przysługującego w każdej flocie starszemu rangą oficerowi. Został on zakazany, gdy opętani rewolucyjnym szałem durnie dorwali się do władzy. A raczej nie tyle zakazany, ile zawarowany wyłącznie dla komisarzy ludowych. I dlatego żaden rasowy oficer, podoficer czy członek załogi Ludowej Marynarki go nie używał. Jako cywilny zwierzchnik sił zbrojnych miała do niego prawo, natomiast Bukato użył go nie w stosunku do sekretarz wojny, lecz w stosunku do admirał McQueen, i oboje wiedzieli dlaczego.

— Cieszę się, Iwan — odparła po chwili milczenia.

I z satysfakcją zauważyła w jego oczach błysk zrozumienia.

Nigdy wcześniej nie zwróciła się doń po imieniu. Był to zaledwie pierwszy krok w skomplikowanym tańcu, ale wiadomo, że początki zawsze są najtrudniejsze. Żadne z nich nie miało pewności, jaki będzie finał, ale najważniejsze mieli już za sobą. Nadszedł czas na lekki dupochron, toteż McQueen uśmiechnęła się porozumiewawczo i oznajmiła ze śmiertelną powagą:

— Mamy przed sobą trudne decyzje, nim zarekomendujemy konkretne działania. Zdaję sobie sprawę, że polityczne i dyplomatyczne względy będą miały istotny wpływ na ostateczne decyzje, mimo że chodzi o operację czysto wojskową, ale prawdę mówiąc, jak długo nie uporządkujemy własnego podwórka, cieszę się, że kto inny będzie się martwił o nie militarne problemy. Mamy dość własnych, i to jeszcze na długo, a już samo zgranie czasowe będzie upiorną kwestią. Jeżeli uda nam się powstrzymać przeciwnika i ustabilizować linię frontu na dłużej, wtedy przyjdzie czas na uzgadnianie szczegółów z dyplomatami.

— Naturalnie, ma’am — zgodził się Bukato.

I oboje wymienili porozumiewawcze uśmiechy.

Rozdział III

Mat Scott Smith dawno temu nauczył się, że najważniejsze przy przeniesieniu jest pilnowanie własnej szafki. Dlatego też ledwie znalazł się na pokładzie Stacji Kosmicznej Jej Królewskiej Mości Weyland, wygrzebał ze stosu swoją poobijaną szafkę, włączył jej antygrawitator i odciągnął w bezpieczny kąt, nim odszukał tablicę informacyjną. Szafkę naturalnie ciągnął za sobą tak na wszelki wypadek. Przestudiował tablicę, odnalazł nazwę okrętu, na który dostał przeniesienie, i odruchowo się skrzywił. HMS Candice. Pojęcia nie miał, co to za jednostka, ale jej nazwa zdecydowanie mu się nie podobała — brzmiała cukierkowo, sugerując jakiś zapyziały krążownik liniowy albo inną niebojową jednostkę w stylu holownika. A jemu załatwienie przydziału na HMS Leutzen zajęło trzy lata! Nie mogli go zostawić w spokoju?!

Najwyraźniej nie mogli. Skrzywił się ponownie, sprawdził jeszcze raz, jakim kodem kolorowym oznaczona jest droga, i z ponurą miną ruszył skonfrontować swe podejrzenia z rzeczywistością.


* * *

Porucznik Michael Gearman uniósł prawą brew, obserwując wysokiego mata o blond włosach idącego kilka kroków przed nim i najwyraźniej kierującego się oznaczeniami o tym samym kodzie barwnym, których on sam szukał. Przybyli tym samym promem i wyglądało na to, że dostali przydziały na ten sam okręt… Ciekawe…

Mógł się naturalnie mylić — HMS Weyland nie była co prawda tak wielka jak Vulcan czy Hephaestus, ale i tak miała ponad trzydzieści kilometrów długości i cumowało doń wiele okrętów. Stacja krążyła po orbicie Gryphona, informacja ta wywołała współczujące reakcje współrekonwalescentów, gdy poinformował ich, dokąd ma się zgodnie z rozkazem udać. Gryphon był planetą skolonizowaną najpóźniej ze wszystkich nadających się do kolonizacji w podwójnym systemie Manticore, a odchylenie jego osi powodowało naprawdę niesympatyczną pogodę. Mówiąc krótko: nie dość że było to zadupie, to jeszcze zimne jak diabli. A co gorsza jego mieszkańcy traktowali mięczaków zamieszkujących pozostałe dwie planety systemu nawet nie tyle pogardliwie, ile nadopiekuńczo. Dotyczyło to też stosunku cywilów do wojskowych na przepustkach, a Gearman nie lubił, by traktowano go jak nieodpowiedzialnego gówniarza, i zdążył się już od tego odzwyczaić. Jeśli dodać do tego, że na planecie właściwie nie było miast w normalnym znaczeniu tego słowa, stawało się jasne, że repertuar rozrywek dostępnych dla normalnego człowieka na przepustce był zdecydowanie ograniczony.

Jemu akurat to nie przeszkadzało — po dziewiętnastu miesiącach terapii poregeneracyjnej miał dość wszelkich możliwych przepustek, urlopów i rozrywek. Chciał walczyć i dlatego przydział mu się podobał. Gryphon bowiem mógł być zadupiem, ale właśnie dlatego przez ostatnie dwadzieścia czy trzydzieści lat standardowych Królewska Marynarka wykorzystywała jego okolicę do testowania tajnych i nowych rozwiązań konstrukcyjnych. A to oznaczało, że przydział na okręt cumujący do stacji Weyland mógł być znacznie ciekawszy, niż z pozoru wyglądał. Przyczyna takiej polityki RMN była prosta — oddalenie planety powodowało, że ruch zagranicznych statków w jej okolicy był niewielki, a istnienie masywnych pierścieni asteroidów z dobrze rozwiniętym górnictwem i przemysłem ciężkim powodowało z kolei duży ruch własnych statków, co skutecznie utrudniało odczyty nawet dobrym sensorom. Na dodatek od chwili rozpoczęcia wojny, żeby już nie było żadnych nieporozumień, cała przestrzeń wokół Manticore B (a Gryphon oficjalnie był oznaczony jako Manticore B V) została ogłoszona przestrzenią zamkniętą dla wszystkich jednostek nie zarejestrowanych w systemie Manticore.

Dzięki temu właśnie Weyland był miejscem, w którym budowano i testowano nowe rodzaje okrętów lub rozwiązania techniczne w gruntownie zmodernizowanych jednostkach. Co prawda kontrwywiad nadal nie gwarantował zachowania absolutnej tajemnicy, ale była to okolica, w której stan bezpieczeństwa był najbardziej zbliżony do ideału. No i nikt nie musiał się martwić, co zrobić z jakimś teoretycznie neutralnym frachtowcem, którego załoga w rzeczywistości szpiegowała na rzecz Ludowej Republiki.

Naturalnie nie miał żadnych dowodów na to, że otrzymał przydział właśnie na taką nową i ściśle tajną jednostkę, ale po otrzymaniu rozkazów sprawdził obecny stan Royal Manticoran Navy i nie znalazł wśród okrętów bojowych HMS Candice. Wiedział oczywiście, że nazwy nowych eksperymentalnych okrętów są utajnione, a ktoś z jego stopniem nie miał wglądu w materiały objęte choćby najniższym stopniem utajnienia, ale fakt, że na żadnym przedwojennym spisie RMN nie figurował okręt o tej nazwie, mówił sam za siebie. Jedno z dwojga: albo była to jednostka mająca mniej niż osiem lat standardowych, albo był to zmodyfikowany statek handlowy czy pasażerski kupiony przez RMN już po wybuchu walk. Jeżeli dodać do tego, że w rozkazach nie znalazł najmniejszej wzmianki na temat szczegółowego przydziału pokładowego (co już samo w sobie było niezwykłe), otwierało to naprawdę szerokie pole do interesujących dywagacji.

Ponieważ zaś miał bujną wyobraźnię, podróż mu się wcale nie dłużyła.


* * *

— Scooter!

Mat Smith zatrzymał się zaskoczony i rozejrzał, słysząc swoje przezwisko wykrzyknięte tak donośnie. Zaraz potem uśmiechnął się szeroko, gdy z tłumu obcych wyłoniła się znajoma, i to od dawna, twarz. A raczej gęba, jako że oblicze należało do niskiego, owłosionego i nader brzydkiego osobnika, który z wyglądu przypominał małpę tak dalece, że dziwiło, iż porusza się on w pozycji wyprostowanej i tylko za pomocą nóg. Indywiduum także miało stopień mata, a na piersi kombinezonu naszywkę z napisem „Maxwell Richard”.

— Proszę, proszę! — powitał go Smith, wyciągając rękę. — Facet, Który Upuścił Klucz we własnej osobie!

Maxwell skrzywił się, słysząc swoje pełne przezwisko.

— Daj mi spokój, Scooter. To było ze sześć cholernych lat temu, i to standardowych.

— Serio? — zdziwił się niewinnie Scooter. — Jak ten czas leci. Patrz, a pamiętam to, jakby było wczoraj… pewnie dlatego, że efekt był taki widowiskowy… i kosztowny. Wiesz, nieczęsto widuje się, jak wywala główny przekaźnik maszynowni.

— Tak? Poczekaj, ja też będę świadkiem, jak ty coś porządnie spieprzysz. I też będę ci to wypominał.

— Twoje niedoczekanie, Srebrny Klucz. A poza tym dzięki temu stałeś się sławny.

— Fakt — przyznał Maxwell i rozchmurzył się nieco, dzięki czemu przestał wyglądać, jakby chciał komuś przylać.

Smith wyłączył antygrawitator swojej szafki, poczekał, aż stanie ona pewnie na pokładzie, i rozejrzał się zaciekawiony. Spodziewał się, że drogowskazy doprowadzą go prosto na pokład, a znalazł się na galerii obszernego pokładu hangarowego, co oznaczało, że Candice obecnie nie cumuje, lecz znajduje się w pewnej odległości od stacji. Było to dziwne, biorąc pod uwagę liczbę personelu zgromadzonego tu z szafkami, a więc mającego zameldować się na tym właśnie okręcie.

Spojrzał na Maxwella i spytał poważnie:

— Wiesz coś o tym, gdzie trafimy, Maxie? Pytałem tu i ówdzie, ale nikt nic nie wiedział.

— Nie wiem — przyznał zapytany, zdejmując beret i drapiąc się po głowie. — Kumpel w administracji mówił tylko, że Candice to nowa jednostka remontowa. Szybka i o dużym zasięgu. Pewnie przeznaczona do szybkich napraw krążowników przy większych rajdach. I to wszystko. Nawet nie wiem, co mam na nim robić!

— Ty też? — zdziwił się Smith.

Rozkazy przeniesienia zwykle zawierały zwięzłą informację, do jakiego działu czy nawet na jakie stanowisko trafi ten, który je otrzymał. Tym razem podano jedynie nazwę okrętu. W pojedynczym przypadku mogło to być zwykłe przeoczenie. Natomiast jeśli obaj dostali tylko taką informację, zaczynało to wyglądać na środek bezpieczeństwa. Skoro Candice miał być tylko okrętem warsztatowym, nawet najnowszym, to po co taka tajemnica? Chyba że…

— Uwaga na pokładzie hangarowym 7-7-6-2! — rozległ się nagle głos w głośnikach. — Wszyscy mający przydział na HMS Candice: pierwszy prom startuje za piętnaście minut ze stanowiska numer cztery! Powtarzam: pierwszy transport personelu na HMS Candice startuje za kwadrans ze stanowiska numer cztery!

— Trzeba się zbierać — zdecydował Maxwell i obaj uruchomili antygrawitatory szafek.

A potem ruszyli ku korytarzowi prowadzącemu do czwartego stanowiska. Idący przodem Smith jęknął, gdy zobaczył, co cumuje na końcu korytarza.

— Czego? — spytał uprzejmie Maxwell, który jako niższy widział tylko jego plecy.

— To prom transportowy! Przysłali po nas śmieciarkę bez okien!

— Prom to prom. — Maxwell wzruszył ramionami. — Fotele ma takie same, a na cholerę mi okna? Co to, stacji nie widziałem? Okręt warsztatowy też widziałem. Mam nadzieję, że sobie długo polecimy, to się choć zdrzemnę.

— Maxie, jesteś imbecylem! — oznajmił gorzko Smith.

— Jasne, że jestem! — zgodził się radośnie Maxwell, po czym spytał z nagłą podejrzliwością: — Kto to jest imbecyl?


* * *

— Baaaczność!

Kapitan Alice Truman obserwowała na ekranie monitora znajdującego się w sali odpraw, jak tłum wypełniający galerię pokładu hangarowego numer trzy HMS Minotaur zamiera w pozycji zasadniczej, przerywając rozmowy i inne zajęcia. Była to reakcja czysto odruchowa, wbita w podświadomość przez lata służby, choć bowiem ludzie ci dopiero przybyli na okręt, nie było wśród nich nowicjuszy. Kobieta, która wydała ten rozkaz, nosiła na rękawie dystynkcje najwyższego stopnia podoficerskiego w Royal Manticoran Navy — wyhaftowaną między szewronami koronę.

Teraz przyjrzała się wyprężonemu czworobokowi, po czym splotła dłonie za plecami i z twarzą całkowicie pozbawioną wyrazu przespacerowała się powoli wzdłuż pierwszego szeregu. Doszła do jego końca, zakołysała się na piętach i takim samym miarowym krokiem wróciła tam, skąd zaczęła wędrówkę, czyli przed środek formacji. Stanęła, odwróciła się ku milczącym szeregom i uśmiechnęła lekko bez śladu wesołości.

— Witam na pokładzie waszego nowego okrętu. — Gdy się odezwała, oczywiste stało się, że pochodzi z Gryphona. — Nazywam się McBride. Bosman McBride.

I umilkła, dając słuchaczom czas na uświadomienie sobie, że mają właśnie do czynienia z bezpośrednim przedstawicielem Pana Boga na pokładzie. Nie licząc naturalnie kapitana, ale kontaktu z nim nie pragnął nikt z załogi, gdyż najczęściej oznaczał on poważne kłopoty.

— Do wiadomości tych, do których to jeszcze nie dotarło: nie jesteście na pokładzie okrętu warsztatowego i nie znajdziecie się na pokładzie okrętu warsztatowego — podjęła, gdy uznała, że przyswoili sobie pierwszą wiadomość. — Nie wątpię, że zmartwiło to wszystkich dekowników liczących na spokojną służbę. I nie wątpię także, że wszyscy czujecie się zagubieni jak pijane dzieci we mgle i zastanawiacie się, gdzieście trafili. I pewnie spodziewacie się, że skipper jak zwykle wszystko wam zaraz wyjaśni. Niestety, chwilowo jest trochę zajęta, więc ja wam będę musiała wystarczyć. Czy ktoś czuje się z tego powodu nieusatysfakcjonowany?

Cisza, jaka jej odpowiedziała, należała do tych, w których spadająca na pokład szpilka wywołałaby echo. McBride uśmiechnęła się z satysfakcją.

— Tak też sobie myślałam — stwierdziła. I pstryknęła palcami prawej dłoni.

Na ten znak z czekającego za jej plecami szeregu podoficerów wystąpiło sześciu z elektrokartami pod pachami.

— Kiedy usłyszycie swoje nazwisko, macie się odezwać i stanąć za wyczytującym — oznajmiła rzeczowo. — Oni zaprowadzą was na kwatery, przydzielą miejsca i stanowiska oraz wyznaczą okresy służby. I bądźcie łaskawi nie marudzić, punktualnie o 21.00 odbędzie się odprawa wstępna dla całego nowego personelu. Osobiście sprawdzę obecność.

Przyglądała się słuchaczom przez kolejne dziesięć sekund, nim kiwnęła głową, oddając głos barczystemu bosmanmatowi.

Ten włączył elektrokartę i odczytał pierwsze nazwisko:

— Abramowicz Carla!

— Jestem! — zameldowała kobieta stojąca w przedostatnim szeregu, unosząc dłoń.

I natychmiast ruszyła ku niemu, ciągnąc za sobą szafkę. Stojący przed nią rozstąpili się, robiąc jej przejście, a bosmanmat wyczytał następne nazwisko z listy.

— Carter Jonathan!

Truman wyłączyła monitor i przeniosła wzrok na drzwi. Parę sekund później jej zastępca wprowadził trójkę nowo przybyłych oficerów: podporucznika, porucznika i komandor porucznik.

— Nasze nowe nabytki, ma’am — oznajmił komandor Haughton.

Podobnie jak McBride pochodził z Gryphona, ale nie było to aż tak wyraźnie słyszalne w jego wymowie.

Truman przekrzywiła głowę i poczekała, aż nowo przybyli ustawią się przed pustym chwilowo stołem konferencyjnym i staną na baczność. W oczach całej trójki widać było czystą, żywą ciekawość. Starannie ukryła rozbawienie. Czułaby to samo na ich miejscu.

— Komandor porucznik Barbara Stackowitz melduje się gotowa do służby, ma’am! — wyrecytowała szatynka o szarych oczach.

Truman skinęła jej głową i przeniosła wzrok na jej sąsiada.

— Porucznik Michael Gearman melduje się gotów do służby, ma’am — wyrecytował czarnowłosy i czarnooki młodzian, bardziej chudy niż szczupły.

Truman skinęła mu głową i spojrzała na ostatniego z wyprężonych oficerów, tym razem lekko unosząc brew.

— Porucznik Ernest Takahashi melduje się gotów do służby, ma’am! — szczeknął prawie niewysoki i drobny młodzieniec o włosach i oczach jeszcze czarniejszych niż u Gearmana.

Był żylasty i najmłodszy z całej trójki nie tylko stopniem, ale i wiekiem. I równie zaciekawiony jak pozostali, ale w jego zachowaniu widać było znacznie więcej pewności siebie i swobody. Nie czuł się nadmiernie swobodnie, ale zachowywał jak ktoś, kto przyzwyczaił się, że udaje mu się zrobić, co do niego należy, za pierwszym razem i bez poprawek.

— Spocznij — poleciła Truman.

Wykonali rozkaz, a ona uśmiechnęła się do Haughtona i spytała:

— Dokumenty w porządku, John?

— W porządku, ma’am. Ma je pani pisarz.

— To dobrze. Jestem pewna, że bosmanmat Mantooth zajmie się nimi z typową dla niej starannością.

Truman spojrzała na nowo przybyłych i wskazała im fotele stojące przy przeciwległym końcu stołu.

— Siadajcie — poleciła im, żeby nie było nieporozumień. Wykonali polecenie.

Odchyliła fotel i przypomniała sobie, co wie o każdym z nich z teczek personalnych, które zdążyła przestudiować, nim zjawili się na pokładzie.

Stackowitz była oficerem taktycznym uznawanym za geniusza od rakiet. Dodatkową zaletą było to, iż miała za sobą dowodzenie kutrem rakietowym. W niedługim czasie miała też awansować na kapitana i trafić do sztabu Jacquelyn Harmon, ale Truman postanowiła „wypożyczać” ją w razie potrzeby. Stackowitz miała owalną twarz o wydatnych kościach policzkowych, zdecydowanych ustach i wyrazistych oczach. W tej chwili była spięta, co było zupełnie zrozumiałe — podobnie jak pozostali nie miała pojęcia, na czym będą polegać jej obowiązki ani gdzie właściwie trafiła. Brak okien w promie, który przywiózł ich na okręt, uniemożliwił im obejrzenie go, toteż jedyne, co mogli stwierdzić na podstawie obserwacji już na pokładzie, to że są na naprawdę dziwnej jednostce.

Gearman wyglądał na znacznie spokojniejszego i skupionego, choć naturalnie także bardzo zaciekawionego. Był mocno opalony dzięki pobytowi w obozie rehabilitacyjnym, do którego skierowano go z Bassingford. Truman przyglądała mu się uważnie, gdy wszedł. Poruszał się zupełnie naturalnie i nikt, kto o tym nie wiedział, nie mógł się domyślić po jego ruchach czy zachowaniu, że stracił lewą nogę, gdy jego okręt został zniszczony w czasie Pierwszej Bitwy o Nightingale. Gearman był wtedy trzecim mechanikiem na superdreadnoughcie Rauensport. Ale wcześniej, jeszcze jako podporucznik, przez prawie rok pełnił funkcję mechanika pokładowego na kutrze rakietowym.

Podporucznik Takahashi znalazł się tu, gdyż ukończył z pierwszą lokatą na swym roku szkołę pilotażu w bazie Kreskin Field. I to pomimo imponującej listy kar i nagan związanych z pewnym incydentem dotyczącym symulatorów lotu w tejże bazie. Wykazał podczas szkolenia wrodzony talent do pilotowania dosłownie wszystkiego, co mogło latać i za sterami czego usiadł. Zdolności te potwierdziły się po ukończeniu akademii, a zwłaszcza w czasie ostatniego przydziału bojowego, kiedy to był dowódcą sekcji promów szturmowych na HMS Leutzen, okręcie desantowym Royal Manticoran Marine Corps. Bez wątpienia był tam wysoko cenionym pilotem i zostałby na okręcie jeszcze przynajmniej rok, gdyby nie to, że projekt „Anzio”, którego częścią praktyczną dowodziła Alice Truman, miał bezwzględne pierwszeństwo w doborze personelu.

— W porządku — odezwała się, przerywając ciszę, nim stała się ona męcząca. — Zacznijmy od części oficjalnej, witam was na HMS Minotaur.

Stackowitz wytrzeszczyła oczy, a Gearman zamrugał gwałtownie powiekami. Truman uśmiechnęła się krzywo i wyjaśniła:

— HMS Candice istnieje i nawet znajduje się gdzieś w tym rejonie, ale bardzo wątpię, czy któreś z was będzie miało okazję znaleźć się na jego pokładzie. To prototypowy okręt warsztatowy przydzielony obecnie do stacji Weyland w celu przeprowadzenia prób i oceny. Służy przy okazji do szkolenia załóg następnych jednostek tej klasy, toteż najczęściej krąży gdzieś w przestrzeni wewnątrzsystemowej, by kursanci mieli okazję nabyć jak najwięcej doświadczenia. Na dodatek jego pełna załoga to prawie sześć tysięcy ludzi, co wraz z nieregularnym rozkładem lotów i wymieniającymi się turami odbywających szkolenie stanowi idealną wręcz przykrywkę dla nas. Nikt nie zauważy, że nie wszystkie promy wożą ludzi na Candice, a na stacji co chwilę zjawia się jakaś grupa mająca autentyczne przydziały na tę jednostkę.

Umilkła, dając im czas na przyswojenie tych informacji, i obserwowała, jak rośnie ich ciekawość. Porównywała przy okazji ich reakcję z zachowaniem poprzedników, gdyż podobne rozmowy odbywała ze wszystkimi zjawiającymi się na pokładzie oficerami. Jak dotąd ta trójka mieściła się w granicach normy.

— Powód zachowania takich środków ostrożności istnieje i jest jak najbardziej sensowny — podjęła po chwili. — Za parę minut komandor Haughton zaprowadzi każdego z was do bezpośredniego przełożonego, a ci szczegółowo już wprowadzą was w obowiązki i poinformują, czym będziemy się zajmować w najbliższym czasie. Jednakże biorąc pod uwagę, że robimy coś zupełnie nowatorskiego, wolę spotkać się z każdym z nowo przybyłych oficerów i jako pierwsza wyjaśnić, o co chodzi. Proponuję więc, żebyście sobie wygodniej usiedli, bo to trochę potrwa.

Uśmiechnęła się, widząc, że posłuchali jej rady. Co prawda jedynie Takahashi wyglądał na odprężonego, pozostali jedynie nie najgorzej udawali. Wyprostowała fotel i położyła ręce na stole.

— Minotaur jest pierwszą jednostką nowej eksperymentalnej klasy. Wiem, że nie mieliście okazji przyjrzeć się mu, lecąc tutaj, więc teraz możecie to nadrobić. — Nacisnęła klawisz i nad stołem pojawił się hologram okrętu.

Stackowitz na ten widok wytrzeszczyła oczy i z trudem opanowała odruch otwarcia ust. Truman mogła tę reakcję zrozumieć, jako że nikt niepowołany nie widział wcześniej okrętu podobnego do Minotaura. Z daleka nic nie wzbudzało podejrzeń, okręt miał typowy kształt wrzeciona z młotkopodobnymi rozszerzeniami na dziobie i rufie i masę wynoszącą prawie sześć milionów ton, czyli dokładnie tyle co największe dreadnoughty. Natomiast wystarczyło jedno spojrzenie z bliska, by stwierdzić, że czymkolwiek Minotaur jest, z pewnością nie jest dreadnoughtem. Świadczyły o tym jednoznacznie dwa rzędy prawie stykających się ze sobą klap zbyt dużych, by mogły być ambrazurami strzeleckimi, oraz całkowity brak normalnych otworów strzelniczych w burtach.

— Należycie do załogi pierwszego lotniskowca w dziejach Royal Manticoran Navy — poinformowała ich Alice Truman. — Co prawda ta klasa powinna nazywać się „nosiciele kutrów rakietowych”, ale od niej aż zęby bolą i język się plącze, więc zdecydowano się użyć nazwy klasy okrętów nie istniejących od czasu ziemskich flot morskich. Tamte co prawda miały nieco inną konstrukcję i bazowały na nich myśliwce i bombowce, ale przeznaczenie i strategia użycia pozostały takie same: dostarczyć na pole walki małe jednostki przeznaczone do niespodziewanego ataku na siły wroga. Co się tyczy kutrów, to podejrzewam, że wszyscy słyszeliście plotki o ich wykorzystaniu przez nasze krążowniki pomocnicze na obszarze Konfederacji. Prawda, panie Gearman?

— Bo… zgadza się, ma’am — potwierdził zapytany po wymianie spojrzeń z pozostałymi. — Plotki to właściwe określenie i nikt nigdy nie wspomniał o czymś takim…

Wskazał na hologram i Truman roześmiała się, widząc jego minę.

Natychmiast jednak spoważniała i dodała:

— Gdyby ktokolwiek wspomniał panu o tym, w tej chwili zażądałabym, by podał mi pan jego nazwisko, gdyż osoba ta złamałaby przepisy o zachowaniu tajemnicy służbowej, które, tak na marginesie, od tej chwili odnoszą się także do was. Oficjalnie zostaliście przydzieleni do projektu „Anzio”, a naszym zadaniem jest doprowadzić okręt i bazujące na nim skrzydło kutrów do stanu pełnej sprawności oraz udowodnić w praktyce słuszność całego pomysłu. W celu zachowania tajemnicy odlecimy do systemu Hancock, gdy tylko pierwsze dwa dywizjony kutrów znajdą się na pokładzie. Baza floty w tym systemie będzie służyła nam pomocą, a ponieważ obecnie układ ten nikogo nie interesuje, nie będziemy narażeni na natknięcie się na jakichkolwiek „neutralnych”, a naprawdę regularnie opłacanych przez Ludową Republikę ciekawskich. Czy jak dotąd wszystko jest jasne?

Odpowiedziały jej trzy potaknięcia.

— To dobrze — podjęła. — Jak widzicie, Minotaur ma raczej nietypową budowę. Tak na marginesie lepiej dla was byłoby, żebym nigdy nie usłyszała, jak mówicie o okręcie per Minnie. Pierwotnie chciano zbudować znacznie mniejszą jednostkę eksperymentalną, choć projekt od początku zakładał okręt o rozmiarach dużego dreadnoughta. Na szczęście wiceadmirał Adcock przekonał admirała Danversa do rezygnacji z tego pomysłu. Jeżeli dobrze słyszałam, to koronnym argumentem było stwierdzenie, że najlepszą skalą prób jest ta, w której dziesięć milimetrów odpowiada jednemu centymetrowi. Dzięki temu mamy okręt, na pokładzie którego jesteśmy.

Wstała, wzięła ze stołu wskaźnik laserowy i mówiła dalej tonem wykładowcy akademii, wskazując równocześnie istotne elementy na holoplanie.

— Jak zapewne zauważyliście, okręt nie ma uzbrojenia burtowego. Te klapy zasłaniają stanowiska parkingowe kutrów na dwóch pokładach hangarowych ciągnących się przez całą długość burt. Okręt ma prawie sześć milionów ton, długość dwa koma dwa kilometra i szerokość w najgrubszej części trzysta sześćdziesiąt siedem metrów. Uzbrojenie pokładowe zostało skoncentrowane na dziobie i rufie i jak na pościgowe jest dość silne: po cztery grasery i dziewięć wyrzutni rakiet. Na burtach znajdują się jedynie stanowiska obrony przeciwrakietowej. Aha, chwilowo nie mamy na pokładzie żadnego kutra.

Komandor porucznik zmarszczyła brwi, Truman, widząc to, zachichotała, a spostrzegłszy zdziwione spojrzenie podkomendnej, wyjaśniła:

— Nie ma powodów do obaw. Jak już powiedziałam, dwa dywizjony znajdą się wkrótce na pokładzie, a powód, że ich tu dotąd nie ma, jest następujący: dowództwo uznało, że Minotaur potrzebuje okresu próbnego bez kutrów, i zgadzam się z tą opinią. Dlatego okręt został zbudowany wcześniej i przez ostatnie dwa miesiące wykonywał loty próbne i odbiorcze związane z usuwaniem rozmaitych usterek i wprowadzaniem drobnych modyfikacji. A w tym czasie kartele Hauptman i Jankowski kończyły budowę naszych kutrów w Stoczni Unicom należącej do Hauptman Cartel.

W oczach słuchaczy widać było pełne zrozumienie — pas asteroidów Unicom był wewnętrznym i najbogatszym z trzech otaczających Manticore B. Około trzydziestu jego procent stanowiło własność Hauptman Cartel’s Gryphon Minerals Ltd., które dzierżawiło także następne trzydzieści procent. Kartel wybudował tam olbrzymie kompleksy górniczo-hutnicze oraz stocznię nazwaną od nazwy pasa. Już przed wojną krążyły plotki, że tam właśnie powstają eksperymentalne jednostki Królewskiej Marynarki, jako że była to najbezpieczniej usytuowana stocznia w całym podwójnym systemie Manticore. Jankowski Cartel z kolei, choć mniejszy, specjalizował się w nowinkach technicznych i ściśle współpracował z działem badawczym floty. Z tego, co nieoficjalnie wiedział Gearman, to właśnie Jankowski Cartel w znacznej mierze przyczynił się do zaadaptowania graysońskiego projektu kompensatora bezwładnościowego do potrzeb Royal Manticoran Navy.

— Załoga Minotaura liczy sześćset pięćdziesiąt osób — dodała niespodziewanie Truman, kolejny raz wprawiając całą trójkę słuchaczy w zdumienie.

Ich reakcja była naturalna, gdyż sześćset pięćdziesiąt osób stanowiło około siedemdziesięciu procent załogi ciężkiego krążownika. A rozmiary ciężkiego krążownika to mniej więcej pięć procent wielkości Minotaura.

— Zdołaliśmy to osiągnąć, stosując znacznie większy stopień automatyzacji, niż było to możliwe do przewalczenia z Admiralicją przed wybuchem wojny — dodała Truman. — No i naturalnie dzięki rezygnacji z uzbrojenia burtowego. Poza tym na pokładzie znajduje się tylko kompania Marines, a nie batalion zwykle stacjonujący na dreadnoughtach czy superdreadnoughtach. Dodać do tej liczby należy jednak około trzysta osób personelu związanego z obsługą i wsparciem taktycznym kutrów. Ludzie ci dopiero przybywają na pokład, tak jak na przykład obecna tu komandor Stackowitz.

Wymieniona spojrzała pytająco i Truman uśmiechnęła się, nim udzieliła wyjaśnień.

— Ma pani opinię doskonałego taktyka rakietowego i, jak rozumiem, ostatnie sześć miesięcy spędziła pani, pracując przy projekcie Ghost Rider, zgadza się? — spytała Truman.

Stackowitz zawahała się przez moment, nim potwierdziła:

— Zgadza się, ma’am. Tyle tylko, że cały projekt objęty jest ścisłą tajemnicą, i nie wiem, czy mogę… — Wzruszyła bezradnie ramionami i wskazała przepraszająco na obu poruczników.

Truman pokiwała z uznaniem głową.

— Godna podziwu ostrożność, ale obecni tu panowie w ciągu najbliższych kilku tygodni poznają całą sprawę dość dokładnie, bo mamy testować także pierwsze rezultaty tego programu. To jednak może poczekać, ważne jest, że przyda się pani sekcji technicznej z uwagi na specjalistyczną wiedzę. Natomiast pani podstawowy przydział to funkcja oficera taktycznego skrzydła kutrów rakietowych.

— Rozumiem, ma’am.

— Jeśli chodzi o pana, poruczniku Gearman, to został pan wyznaczony na inżyniera dywizjonu Gold, czyli dywizjonu dowódcy całego skrzydła. Jak sądzę, niejako przy okazji będzie pan mechanikiem pokładowym Gold 1, czyli maszyny kapitan Harmon. Tak to przynajmniej wygląda w tej chwili.

— Jasne, ma’am — potwierdził Gearman z wyrazem oczu wskazującym, że już zaczął intensywnie zastanawiać się nad nowym (i niespodziewanym) zakresem obowiązków.

— Pan porucznik Takahashi będzie pilotem Gold 1 — dodała Truman, przyglądając się młodzieńcowi surowo. — Z tego, co widziałam w pańskich aktach, wnoszę, że odegra pan sporą rolę w programowaniu symulatorów treningowych, toteż zdecydowanie odradzam próby włączenia do programów jakichkolwiek elementów „niespodzianki”, jaką zmajstrował pan dla bazy Kreskin Field.

— Tak jest, ma’am. To jest nie, ma’am, oczywiście że nie! — zgodził się pospiesznie ostrzeżony, uśmiechając się równocześnie szeroko na myśl o nowych zabawkach, do których będzie miał dostęp dzięki uprzejmości RMN.

Truman spojrzała wymownie na Haughtona. Ten potrząsnął jedynie z rezygnacją głową, przyglądając się z miną skazańca anielsko uśmiechniętej gębie podporucznika.

— Dobrze — stwierdziła, przyciągając ponownie uwagę całej trójki — a tak wygląda nasz nowy pokładowy kuter rakietowy!

Nacisnęła kolejny guzik i hologram Minotaura został zastąpiony przez hologram czegoś, co wyglądało, jakby pochodziło z głębin oceanu, i przywodziło na myśl szybkość i zagrożenie. Widzący go po raz pierwszy wyprostowali się odruchowo, mając przed oczami całkiem niekonwencjonalną jednostkę, która miała być kutrem rakietowym.

Najbardziej przypominał on przerośniętą pinasę, gdyż nie miał charakterystycznych dla typowych okrętów wojennych rozszerzeń kadłuba na dziobie i rufie. Następne, co rzucało się w oczy, to całkowity brak uzbrojenia burtowego — nie było tam nawet działek laserowych obrony antyrakietowej. Na końcu zaś zauważało się, że jednostka posiada tylko połowę normalnej liczby węzłów napędu. Żaden kuter nie był w stanie wejść w nadprzestrzeń i to się raczej nie zmieniło, ale od sześciuset lat pierścień napędu każdego szanującego się okrętu wojennego o napędzie typu impeller składał się z szesnastu węzłów. Wszyscy o tym wiedzieli.

A ten kuter miał ich osiem.

— Oto kuter rakietowy klasy Strike — oznajmiła Truman. — Ma dwadzieścia tysięcy ton i, jak zapewne zauważyliście, raczej odmienną konstrukcję od dotychczasowych kutrów. Dzieje się tak dlatego, że główne uzbrojenie zostało tak rozmieszczone, by strzelało przed dziób, a nie jak dotąd na boki. Podstawowym uzbrojeniem pokładowym jest zamontowany w osi okrętu graser o mocy równej montowanym na krążownikach liniowych klasy Homer, choć o nieco zmodyfikowanej konstrukcji dzięki soczewkom grawitacyjnym najnowszej generacji. Dlatego też udało się zmniejszyć jego gabaryty.

Gearman wciągnął ze świstem powietrze, a Truman pokiwała ze zrozumieniem głową. Uzbrojenie pościgowe zawsze należało do najsilniejszych na pokładzie każdego okrętu, ale graser, o którym wspomniała, był o pięćdziesiąt sześć procent większy od montowanego na lekkich krążownikach. A lekki krążownik był sześć razy większy od Shrike’a pod każdym względem. Przyzwyczaiła się już do rozmaitych objawów zaskoczenia — w każdej grupie, z którą przeprowadzała podobną powitalną odprawę, występowała co najmniej jedna tego typu reakcja — toteż mówiła dalej tym samym wykładowym tonem:

— Jest to jedyne działo energetyczne na pokładzie. Inne zmiany obejmują: poważne zmniejszenie liczby wyrzutni rakiet, zmniejszenie o czterdzieści siedem procent masy węzłów napędowych i ograniczenie załogi do dziesięciu osób, co pozwoliło na znaczną redukcję systemów podtrzymywania życia. No i całkowicie zrezygnowano ze zbiorników paliwa.

Przerwała, wiedząc, że ta ostatnia wiadomość wywoła wstrząs. I nie pomyliła się. Minęło parę sekund, zanim Gearman jako pierwszy odzyskał głos:

— Przepraszam, ma’am. Czy pani powiedziała, że zrezygnowano ze zbiorników paliwa?

— Tak, nie licząc tych niezbędnych dla silników manewrowych.

— Ale… — Gearmanowi najwyraźniej zabrakło słów. — W takim razie czego używa się jako paliwa w tym cudzie techniki?

— Reaktora nuklearnego — odparła zwięźle Truman.

Tym razem słuchacze wykazali naprawdę duże opanowanie — żaden nawet nie jęknął. Być może dlatego, że wszystkim odebrało głos. Alice uśmiechnęła się bez śladu wesołości — sama w pierwszym momencie po usłyszeniu tej rewelacji zareagowała podobnie. Ludzkość zaprzestała używania reaktorów nuklearnych, gdy tylko opracowano pierwsze nadające się do użytku reaktory fuzyjne. Nie tylko dlatego, że stanowiący do nich paliwo wodór był łatwiejszy w użyciu i nieporównanie tańszy do uzyskania od materiałów radioaktywnych. Zbiegło się to z popularnością na Ziemi ruchu neoludystów, którzy dążyli do zniszczenia wszelkich przejawów techniki jako ucieleśnienia zła. To im się nie powiodło, ale zdołali wpoić ludziom przeświadczenie, że najgorszym złem technicznym jest reaktor nuklearny, i tak zostało na wieki. W znacznej mierze dlatego właśnie przejście na reaktory fuzyjne było tak szybkie i powszechne. O reszcie głoszonych przez nich bzdur szybko zapomniano, natomiast upiór atomowy straszył długo. Rozmaici niedouczeni pismacy rozpisywali się namiętnie na temat różnorakich wad reaktorów nuklearnych, nie tracąc czasu na sprawdzanie, czy są prawdziwe, bo przecież wszyscy wiedzieli, że tak jest. Żaden zaś historyk z prawdziwego zdarzenia nie był zainteresowany obiektywną analizą problemu, jako że to źródło energii stało się przestarzałe. I dlatego dla przytłaczającej większości ludzi reaktor atomowy był czymś prymitywnym i niebezpiecznym rodem ze średniowiecza. I czymś, o czym miano blade pojęcie.

— Słuch was nie myli — odezwała się Truman po dobrej minucie. — Reaktor atomowy to także coś, co zaadaptowaliśmy z techniki graysońskiej. W przeciwieństwie bowiem do reszty galaktyki na Graysonie reaktory tego typu stanowią nadal popularne źródło energii, choć od jakichś trzydziestu-czterdziestu lat są powoli wypierane przez fuzyjne. Głównie dlatego, że pasy asteroidów systemu Yeltsin nie są bogate w metale ciężkie i pierwiastki promieniotwórcze. Technologię umożliwiającą budowę reaktorów atomowych odtworzono na Graysonie tuż przed wybuchem wojny domowej, dlatego też nim planeta została ponownie odkryta, technika związana z energią atomową osiągnęła tam poziom, o jakim nikt nigdzie indziej nawet nie marzył. Kiedy dodano nowoczesne lekkie kompozyty antyradiacyjne i pola siłowe, okazało się, że można zbudować reaktor znacznie mniejszy, a zarazem silniejszy, niż sądzili sami naukowcy i inżynierowie graysońscy. Co prawda wątpię, by znalazły one zastosowanie na powierzchni jakiejkolwiek planety. Prawdę mówiąc, nie sądzę także, byśmy zobaczyli ich dużo na okrętach liniowych, ale dla potrzeb kutrów klasy Strike są wręcz idealne, jeden bowiem zapewnia energię potrzebną całej jednostce. A przy okazji okazało się, że połowa przesądów dotyczących reaktorów jest nieprawdziwa, a zużyte paliwo nie stanowi żadnego problemu. Proces przygotowania paliwa odbywa się w przestrzeni, więc nie grozi skażeniem środowiska, zużyte materiały radioaktywne zaś wystarczy wystrzelić w najbliższą gwiazdę i problem z głowy. No i w przeciwieństwie do reaktorów fuzyjnych reaktory atomowe czy też nuklearne, bo funkcjonują obie nazwy, nie potrzebują zapasu paliwa. Według naszych obliczeń rdzeń reaktora, w jaki wyposażony jest kuter klasy Strike, wystarczy na osiemnaście lat standardowych, co oznacza, że jedynym ograniczeniem dla jednostek tej klasy będzie wytrzymałość systemu podtrzymywania życia.

Słysząc to, Gearman gwizdnął bezgłośnie. Dotychczas jednym z największych mankamentów kutrów była mała — z uwagi na niewielkie rozmiary całej jednostki — ładowność ich zbiorników paliwa. Dla porównania — krążownik liniowy RMN może zabrać zapas paliwa wystarczający na cztery miesiące działania, a kuter na niespełna dwa tygodnie. Fakt, krążownik liniowy był projektowany z myślą o dalekich rajdach i eskorcie konwojów, ale kutry i tak musiały operować zbyt blisko baz czy tankowców floty, by mogły być naprawdę użyteczne. Natomiast jeśli zapas paliwa wystarczy na osiemnaście lat…

— To robi wrażenie, ma’am — przyznał po chwili. — Tyle tylko, że ja nic nie wiem o reaktorach atomowych!

— Podobnie jak wszyscy spoza Graysona oraz zespołów opracowujących zmodernizowane reaktory dla naszych potrzeb — odparła Alice. — W tej chwili mamy w pełni wyszkolone załogi dla dwunastu kutrów. Pozostali będą szkoleni na pokładzie Minotaura i w bazie w systemie Hancock wyposażonej już w niezbędne symulatory. Będziemy dysponowali kadrą fachowców dostarczoną przez Jankowski Cartel, która pomoże mechanikom i inżynierom zrozumieć i poznać nowe reaktory. Pan i pozostali będziecie mieli trzy tygodnie, bo tyle potrwa lot do systemu Hancock, na zapoznanie się z nowym systemem, a potem trzy miesiące na osiągnięcie perfekcji, nim zaczniemy ćwiczenia w przestrzeni. Wiem, że to trochę na odwrót i że powinniście zacząć jeszcze przed zbudowaniem Minotaura, ale mimo najwyższego priorytetu, jaki otrzymał projekt „Anzio”, pewne elementy wyposażenia odmawiały współpracy z podziwu godnym uporem. A pewne typy z kontrwywiadu okazały się wręcz szczęśliwe, iż z tego powodu szkolenie odbędzie się dopiero na okręcie, z dala od ciekawskich a niepowołanych oczu, a nie w symulatorach którejś ze stoczni.

Przez moment kusiło ją, by wspomnieć o zaciekłym oporze pewnych starszych rangą oficerów uważających cały pomysł za poroniony i będący jedynie marnowaniem czasu, surowców i sił, które powinny zostać wykorzystane do stworzenia praktyczniejszych i naturalnie bardziej tradycyjnych koncepcji uzbrojenia. Szybko z tego zrezygnowała — nikt ze słuchaczy nie miał wystarczająco wysokiej rangi, by wziąć udział w tej przepychance, a sama informacja bez możliwości działania stanowiłaby jedynie dodatkowy powód do zmartwień.

— Skoro nie potrafimy obsługiwać ich napędów, to jak…? — zaczął Gearman i ugryzł się w język.

Myślący o swej przyszłości porucznik nie zadawał mianowanemu kapitanowi pytań na tematy, których ten wcześniej nie poruszył. Truman jedynie się znowu uśmiechnęła.

— Jak znajdą się na pokładzie? — dokończyła. Gearman przytaknął ruchem głowy.

— Poza tymi osiemnastoma, które zabierzemy stąd i które zacumują przeszkolone załogi, reszta skrzydła jest już w drodze do Hancock. Znajdują się w ładowniach sześciu frachtowców. Czy to rozwiązuje problem, poruczniku?

— Tak, ma’am.

— Doskonale. Wracając do zmian i unowocześnień. Te osiem wypukłości otaczających kadłub tuż za dziobowym pierścieniem napędu to wyrzutnie rakiet. Są tak umieszczone, by ich wyloty znajdowały się między węzłami napędu. Cztery większe to klasyczne wyrzutnie rakiet ofensywnych, każda wyposażona w pięciokomorowy magazyn rewolwerowy. Kuter dysponuje więc co prawda tylko dwudziestoma rakietami, ale z każdej wyrzutni może je odpalać co trzy sekundy, gdyż tyle zajmuje obrót magazynu.

Teraz Stackowitz gwizdnęła bezgłośnie. Truman zignorowała to i wyjaśniała dalej, używając wskaźnika:

— Cztery mniejsze to wyrzutnie antyrakiet. Dzięki zmianom, o których wcześniej mówiłam, na pokładzie znajdują się siedemdziesiąt dwa takie pociski. Te wypukłości na dziobie otaczające wylot lufy grasera to sześć sprzężonych działek laserowych obrony przeciwrakietowej.

— Przepraszam, pani kapitan, mogę o coś spytać? — Takahashiego najwyraźniej ośmieliła jej reakcja na zachowanie Gearmana.

Alice skinęła głową.

— Dziękuję, ma’am. Ten nowy kuter rakietowy przypomina mi pinasę albo prom szturmowy, obie te jednostki także mają całe uzbrojenie skonfigurowane do strzelania przed dziób. Czy taki pomysł nie jest zbyt ryzykowny w przypadku kutra, który z założenia ma walczyć z większym od siebie i znacznie silniej uzbrojonym okrętem, ma’am?

— Szczegóły techniczne wyjaśni panu pański bezpośredni dowódca, poruczniku Takahashi, natomiast jeśli chodzi o zasadę ogólną, to odpowiedź brzmi: i tak, i nie. Otóż obecna doktryna użycia kutrów klasy Strike zakłada, że mają one zbliżać się do celu pod kątem takim, by nie pozwolić przeciwnikowi na strzał prosto w swój odsłonięty dziób. Jednym z powodów, dla których zrezygnowano z uzbrojenia burtowego, była chęć wzmocnienia ochrony dawanej przez osłony burtowe. Nie muszą one być ani na moment wyłączane, by umożliwić oddanie strzału. Wiąże się z tym bezpośrednio inna sprawa. Otóż, jak być może zauważyliście, w pierścieniach napędu znajduje się tylko połowa dotychczasowej liczby węzłów…

Przerwała na moment i poczekała na trzy potakujące kiwnięcia.

— Te są znacznie większe i silniejsze od starych. Nazwano je, chwilowo przynajmniej, beta-kwadrat, ale wątpię, by nazwa się przyjęła. Tak przy okazji, dzięki temu zainstalowano na kutrach nowe nadajniki grawitacyjne szybsze od prędkości światła, o znacznie większej częstotliwości impulsów, co istotnie zwiększy użyteczność tych jednostek w zwiadach dalekiego zasięgu. Podejrzewam, że w najbliższym czasie podobne węzły będą instalowane na większych okrętach wojennych, ale nie o to w tej chwili chodzi. Najważniejsze obecnie jest to, że dzięki nim i dzięki temu, że skonstruowano znacznie wydajniejsze generatory osłon, Strike ma osłony burtowe mniej więcej pięć razy silniejsze niż jakikolwiek dotychczas istniejący kuter rakietowy. Poza tym jednostki tej klasy zostały wyposażone w najnowszą generację środków do prowadzenia wojny radioelektronicznej tak pokładowych, jak i wystrzeliwanych. Wszystkie symulacje jednoznacznie wykazują, że nawet z niewielkiej odległości będą stanowiły niezwykle trudny do trafienia cel dla rakiet. Zwłaszcza jeśli użyje się w czasie ataku zagłuszaczy i wabików. Obecnie trwają dyskusje, czy skuteczniejsze będzie, gdy będą je wystrzeliwały okręty eskorty, czy też należy wyposażyć w nie same kutry kosztem zmniejszenia liczby rakiet z głowicami laserowymi. I na koniec jeszcze niespodzianka… Jak wszyscy wiemy, niemożliwe jest zamknięcie przestrzeni przed dziobem i za rufą okrętu osłoną burtową zakotwiczoną o ekrany, prawda? Odpowiedziały jej trzy zgodne kiwnięcia.

— Dlaczego jest to niemożliwe, poruczniku Takahashi? — spytała rzeczowo Truman.

Zapytany przyglądał się jej przez dłuższą chwilę z miną świadczącą, iż dobrze pamięta z pobytu na Saganami, do czego prowadzą podobne pytania. Ponieważ jednak pytał mianowany kapitan, a odpowiedzieć miał zwykły podporucznik, oczywiste było, że odpowiedzieć musiał.

— Ponieważ uniemożliwia to zwalnianie, przyspieszanie czy zmiany kierunku, ma’am. Stosowne obliczenia…

— Dziękuję, poruczniku Takahashi. A załóżmy, że nie chcemy przyspieszać czy zwalniać. Czy w takich okolicznościach można zamknąć tę przestrzeń osłoną?

— Cóż… ma’am… sądzę, że można, ale wtedy nie będzie możliwa zmiana… — Takahashi umilkł nagłe, jakby zrozumiał, o co chodzi.

A komandor porucznik Stackowitz pokiwała entuzjastycznie głową.

— Właśnie — stwierdziła Truman. — Zakładając, że kutry będą atakowały pojedynczy okręt przeciwnika, nie zrobią tego z jednego kierunku i grupą. Nowe wyrzutnie i lepszy system sterowania ogniem powodują, że rakiety można wystrzeliwać do celu znajdującego się w promieniu stu dwudziestu stopni od wylotu wyrzutni. Oznacza to, że aby użyć rakiet, nie trzeba celować dziobem prosto w ostrzeliwany cel. Podobnie rzecz ma się z użyciem antyrakiet: nie muszą być wystrzeliwane prosto ku nadlatującym rakietom wroga. Zupełnie inaczej ma się jednak sprawa w przypadku grasera: by z niego strzelać, trzeba celować całym kutrem. Ale wówczas leci się ustalonym kursem i ze stałym przyspieszeniem, można więc postawić osłonę dziobową, w której znajduje się tylko jedna ambrazura strzelecka. A osłona ta jest dwa razy silniejsza niż osłony burtowe, czyli odpowiada osłonie burtowej dreadnoughta. Z symulacji wynika, że dziób kutra jest bardzo trudnym celem nawet bez użycia środków walki radioelektronicznej. Osłona dziobowa znacznie utrudni ich zniszczenie, nawet jeśli przeciwnik zdoła uzyskać solidny namiar. Naturalnie po zakończeniu ataku artyleryjskiego trzeba ją wyłączyć, by móc manewrować, czyli uciec. Oczywiście to wszystko nie oznacza, że te kutry są niezniszczalne. W sumie nadal są mało odporne w przypadku trafienia, dlatego taki nacisk położono na to, by trafienie utrudnić. Brutalna prawda jest taka, że kiedy zaczniemy ich używać, zaczniemy też je tracić i to przeważnie z załogami, mimo że są wyposażone w szalupy ratunkowe. Ale rachunek jest prosty: nawet jeśli w ataku zakończonym zniszczeniem, powiedzmy, krążownika liniowego klasy Reliant stracimy dwanaście kutrów, to poświęcimy tylko stu dwudziestu ludzi, czyli mniej niż jedną trzecią załogi niszczyciela, który nie miałby szans w starciu z krążownikiem liniowym. Albo, inaczej licząc, stracimy mniej niż sześć procent załogi zniszczonego krążownika liniowego. A te dwanaście kutrów będzie miało o dwadzieścia jeden procent silniejsze uzbrojenie energetyczne, niż posiada na burcie taki krążownik. Oczywiście zupełnie inaczej ma się stosunek uzbrojenia rakietowego, no i kutry muszą dotrzeć w bezpośrednie sąsiedztwo celu, toteż nikt nie uważa, że zastąpią one okręty liniowe. Za to wszystkie analizy i symulacje są zgodne, że powinny one stanowić poważne wzmocnienie konwencjonalnych sił broniących systemy planetarne przed rajdami przeciwnika. Zwolni to okręty liniowe dotąd przypisane do tej roli, a co więcej, zasięg i samowystarczalność kutrów nowej generacji pozwoli także wykorzystać je w rajdach na tyłach wroga.

Cała trójka przyglądała się jej w milczeniu, najwyraźniej przytłoczona ilością i różnorodnością nowin usłyszanych w tak krótkim czasie. W ich oczach jednak powoli zaczynał być widoczny entuzjazm, gdy docierało do nich, jakie stwarza to możliwości oraz jakie jeszcze nowe sposoby wykorzystania kutrów sami znajdą.

— Ma’am? — Stackowitz uniosła dłoń, prosząc o głos. Truman skinęła przyzwalająco głową.

— Tak się właśnie zastanawiałam… ile kutrów będzie miał na pokładzie Minotaur?

— Należy liczyć, że wraz z cumami i całym niezbędnym do obsługi pokładowej wyposażeniem jeden kuter waży około trzydziestu dwóch tysięcy ton — odparła Truman. — Co, niestety, ogranicza ich liczbę na pokładzie do około stu.

— Stu…? — powtórzyła osłupiała Stackowitz.

— Stu — potwierdziła spokojnie Alice. — Skrzydło będzie najprawdopodobniej składać się z dwunastu dywizjonów po osiem maszyn każdy, oraz czterech maszyn zapasowych. Natomiast godne uwagi jest to, co już sami możecie obliczyć — o jakiej sile rozmawiamy, biorąc pod uwagę, że operował będzie nie pojedynczy lotniskowiec, ale ich zespół.

— Możemy… ma’am — przyznała nieco słabo Stackowitz. Porucznicy jedynie przytaknęli.

— To dobrze — podsumowała Truman. — Bo naszym zadaniem jest potwierdzić w praktyce teorie i symulacje, które wyglądają naprawdę ładnie i obiecująco. Także według mnie.

Rozdział IV

— Lord Prestwick i lord Clinkscales, Wasza Miłość — zaanonsował sekretarz, otwierając drzwi.

Benjamin Mayhew IX, z Łaski Boga Protektor Planetarny Graysona i Obrońca Wiary, uniósł głowę, ale nie wstał zza biurka na widok wchodzących.

— Dzień dobry, Henry — powitał kanclerza.

— Dzień dobry, Wasza Miłość — odparł Henry Prestwick i odsunął się, robiąc miejsce towarzyszowi.

Howard Clinkscales był już siwy, a wyraz twarzy miał jak zwykle zdecydowany. W dłoni dzierżył okutą srebrem laskę, a na szyi miał zawieszony srebrny klucz przynależny zarządcy domeny.

— Dzięki, że przybyłeś, Howard — powitał go znacznie ciszej Benjamin.

Clinkscales odpowiedział tak nieznacznym ruchem głowy, że w przypadku każdej innej osoby byłaby to dla Protektora zarówno prywatna, jak i urzędowa obelga. W tym wypadku nie mogło nawet być o tym mowy — Howard Clinkscales liczył bowiem osiemdziesiąt cztery lata standardowe, z których sześćdziesiąt siedem spędził, służąc Graysonowi i dynastii Mayhew. Dokładniej, trzem pokoleniom Protektorów.

Gdy osiem i pół roku temu zrezygnował ze służby publicznej, był szefem bezpieczeństwa i wywiadu planetarnego odpowiedzialnym między innymi za bezpieczeństwo Benjamina, którego ochraniał od dziecka. Zresztą nawet gdyby Clinkscales nie miał tych wszystkich zasług, Benjamin był skłonny wiele mu wybaczyć po tym, co ostatnio przeszedł. Tym bardziej że wyglądał naprawdę źle.

Tego ostatniego naturalnie nie dał po sobie poznać, zapraszając gości gestem, by usiedli. Clinkscales siadł w fotelu stojącym obok stolika, kanclerz zaś zajął niewielką sofę ustawioną z boku biurka.

— Kawy? — spytał Benjamin.

Obaj mężczyźni pokręcili przecząco głowami.

— Jak chcecie. W takim razie to wszystko, Jason — poinformował sekretarza. — Tylko dopilnuj, żeby nam nikt nie przeszkadzał, dobrze?

— Oczywiście, Wasza Miłość — zapewnił sekretarz i pożegnał każdego z obecnych skinieniem głowy, nim wyszedł i zamknął za sobą ciężkie drewniane drzwi.

Naturalnie Protektorowi skłonił się najgłębiej.

Cichy szczęk zamka rozbrzmiał niczym grom w pogrążonym w absolutnej ciszy gabinecie i gospodarz stłumił westchnienie, przyglądając się uważnie Clinkscalesowi.

Twarz Howarda, mimo że od dawna poorana zmarszczkami, stała się jego obroną przed wszechświatem, wyrażała bowiem dokładnie to, co chciał. Czyli najczęściej nic. Jedyne zmiany, jakie można było w niej zauważyć, to nowe linie wyorane przez kolejne straty. Za to w jego oczach widać było wściekłość, rozpacz i żal. Benjamin rozumiał wszystkie te uczucia, a nawet je podzielał, choć nie aż w takim stopniu. Z jednej strony żałował, że nie może mu dać więcej czasu na uporanie się z nimi, ale prawda była brutalna: nie mógł dłużej czekać. A z drugiej strony, wątpił, by Howard poradził sobie z tymi uczuciami pozostawiony sam sobie. Obojętne na jak długo.

— Sądzę, że wiesz, dlaczego poprosiłem cię o przybycie — odezwał się w końcu, nie spuszczając wzroku z Clinkscalesa.

Ten spojrzał na niego i potrząsnął przecząco głową, nadal nie odzywając się ani słowem.

Protektor zacisnął zęby — Howard musiał przynajmniej w ogólnych zarysach domyślać się, o co chodziło, i fakt, że przyniósł ze sobą insygnia sprawowanego urzędu, jedynie to potwierdzał. Natomiast uporczywe nie przyznawanie się do tego dowodziło, iż instynktownie chwyta się złudnej nadziei, że takim zachowaniem spowoduje zniknięcie powodu tego spotkania.

Było to dziecinne, ale nic na to nie można było poradzić.

Musiał spojrzeć prawdzie w oczy. Skoro sam nie chciał tego zrobić, Protektorowi nie pozostało nic innego, jak go do tego zmusić. Było mu żal starego przyjaciela, ale obaj mieli swoje obowiązki.

— Myślę, że wiesz — powiedział cicho. Clinkscales zarumienił się.

— Naprawdę żałuję, że okoliczności zmuszają mnie do tego — podjął Benjamin. — Ale nie mam wyboru, muszę zająć się tą sprawą. Podobnie jak i ty, lordzie zarządco.

— Ja… — Clinkscales podskoczył jak oparzony, słysząc swój tytuł.

Spojrzał na gospodarza i z jego oczu zniknął gniew. Pozostała tylko rozpacz. Po raz pierwszy w życiu wyglądał na swój wiek. Ale tylko przez moment. Wziął głęboki wdech, wyprostował się i powiedział:

— Proszę o wybaczenie, tak, wiem, o co chodzi. Lord kanclerz od tygodni próbował zmusić mnie do działania… — Uśmiechnął się krzywo, spoglądając na starego przyjaciela i kolegę.

— Wiem o tym — przyznał miękko Benjamin.

— No cóż… — Clinkscales na moment odwrócił wzrok, a zaraz potem wstał.

Ujął w obie dłonie laskę, podszedł do biurka i trzymając ją w otwartych dłoniach, wygłosił formalnym tonem oficjalną formułkę, której miał nadzieję nigdy nie wypowiedzieć:

— Wasza Miłość, moja patronka padła, nie zostawiając następcy. Z jej rąk otrzymałem prawo zarządzania domeną pod jej nieobecność, tak jak ona domenę otrzymała z rąk Waszej Miłości. Ale ona już nigdy nie odbierze ode mnie Klucza, który mi powierzyła… i nie ma nikogo, dla kogo miałbym go strzec, ani nikogo, komu mógłbym go przekazać. Dlatego zwracam go temu, od kogo pochodzi, by przechował go do Konklawe.

I wyciągnął dłonie wraz z laską.

Której Benjamin nie odebrał.

Clinkscales wytrzeszczył oczy, zaskoczony. Co prawda do rzadkości należało, by patron zginął lub zmarł, nie pozostawiając spadkobiercy, choćby pośredniego, ale takie sytuacje już się zdarzały. Nie licząc śmierci Pięćdziesięciu Trzech i w końcowym okresie wojny ich przeciwników wśród Wiernych, stało się to co prawda ledwie trzy razy, ale zasady postępowania były ustalone i przestrzegane. Dlatego zachowanie Benjamina jako zupełnie nietypowe ogłupiło Clinkscalesa całkowicie.

— Wasza Miłość, ja… — zaczął.

Po czym urwał i spojrzał pytająco na Prestwicka.

Ten odpowiedział mu niczego nie wyrażającym spojrzeniem, toteż nie miał wyjścia i ponownie skupił uwagę na Protektorze.

— Usiądź, Howardzie — polecił mu Benjamin stanowczo i poczekał, aż polecenie zostanie wykonane. — Widzę, że jednak nie wiesz, dlaczego cię zaprosiłem.

— Myślałem, że wiem. Nie chciałem tego przyznać, ale byłem pewien. Skoro jednak nie chodziło o zdanie urzędu i domeny, to przyznaję, że za cholerę nie wiem, o co może ci chodzić!

Benjamin uśmiechnął się, tym razem z oznakami rozbawienia. Zarówno ton, jak i zwrócenie się doń na „ty” wskazywało, że jego przybrany stryj zaczyna dochodzić do swej zwykłej cholerycznej formy.

— To akurat nie ulega już dla mnie wątpliwości — ocenił i spojrzał na Prestwicka. — Henry?

— Naturalnie. — Prestwick przyjrzał się Clinkscalesowi z podejrzanie poważną miną i westchnął. — Jak się należało spodziewać, znowu najgorsza robota spadła na mnie. W tym wypadku wyjaśnienia.

— Wyjaśnienia?

— Albo podsumowania, jeśli wolisz… Sądząc po minie, to jednak wyjaśnienia. Widzisz, w tej sprawie sytuacja jest nieco bardziej szczególna i skomplikowana, niż sądziłeś.

— Jaka znowu „szczególna i skomplikowana”?! Nietypowa, owszem, rzadka jak najbardziej. Ale wcale nie szczególna. Rozmawiałem o tym z sędzią Kleinmeullerem, który zupełnie jednoznacznie wyjaśnił mi precedens związany z domeną Strathson. Nie powiesz mi, Henry, że najwyższy sędzia domeny Harrington to niedouczony cymbał. Lady Harrington nie zostawiła potomków ani spadkobierców… a to oznacza, że domena wraca we władanie Miecza. Dokładnie tak jak zdarzyło się to z domeną Strathson siedemset lat temu!

— Tak i nie. Przede wszystkim nikt nie uważa Kleinmeullera za niedouczonego cymbała. Natomiast widzisz… lady Harrington pozostawiła spadkobierców… i to dość sporo.

— Jakich spadkobierców, do cholery?! Była jedynaczką!

— Fakt. Ale ród Harrington ma wielu przedstawicieli… na Sphinksie. Żyją tam ze dwa tuziny jej kuzynów, dalszych pociotków nie licząc.

— I co z tego? Nie są obywatelami Graysona, więc nie mogą dziedziczyć Klucza patrona, — Clinkscales najwyraźniej coraz bardziej dochodził do siebie.

— Nie są obywatelami Graysona i dlatego właśnie cała sprawa jest tak skomplikowana. Ty rozmawiałeś z Kleinmeullerem, a my z sędziami Sądu Najwyższego. I w ich przekonaniu masz rację: konstytucja stanowi wyraźnie, że spadkobiercą patrona musi być obywatel Graysona. Ale jest tak dlatego, że twórcy konstytucji nigdy nie brali pod uwagę sytuacji, w której ktoś spoza planety mógłby mieć prawo do tego tytułu. Ani takiej, w której ktoś obcy zostałby patronem, jeśli już o tym mowa.

— Lady Harrington nie była obca! — warknął Clinkscales z błyskiem złości w oczach. — To, że przypadkowo urodziła się na…

— Uspokój się, Howard — przerwał mu łagodnie, ale i stanowczo Benjamin, zanim Clinkscales zdążył doprowadzić się do ataku cholery.

Ten posłusznie zamilkł, a Benjamin zaczął wyjaśniać:

— Rozumiem, o co ci chodzi, ale nie ulega wątpliwości, że nie była obywatelką Graysona, gdy nadałem jej tytuł patrona, a więc była obca. Wiem, że była to bynajmniej sytuacja bezprecedensowa, i jeśli dobrze pamiętam, to bynajmniej nie byłeś nią wówczas zachwycony, ty uparty stary tradycjonalisto!

Clinkscales zaczerwienił się niczym panienka na pierwszej randce, po czym ku własnemu zaskoczeniu parsknął śmiechem. Nie trwało to długo, a śmiech brzmiał dziwnie, jakby był zardzewiały, niemniej był to śmiech. Pierwszy od dwóch i pół miesiąca, czyli od obejrzenia egzekucji Honor.

Uspokoił się szybko, potrząsnął głową i przyznał:

— Prawda, tak było. Ale kiedy złożyła przysięgę, stała się obywatelem Graysona.

— Oczywiście! I jeżeli zdecydowałbym się stworzyć precedens, powinienem posłać po jej najbliższego spadkobiercę… zdaje się, że to kuzyn Devon, tak Henry? I zaprzysiąc go jako jej następcę. W końcu skoro zrobiliśmy z niej obywatelkę Graysona, z niego możemy w ten sposób zrobić obywatela.

— Nie! — zaprotestował odruchowo Clinkscales. Benjamin przekrzywił głowę i przyjrzał mu się z wyrazem uprzejmego zainteresowania. Wywołało to kolejny rumieniec, ale tym razem Clinkscales nie odwrócił wzroku. Milczał przez kilkanaście sekund, zbierając myśli, by uzasadnić instynktowny sprzeciw. Kiedy w końcu się odezwał, starannie dobierał słowa:

— Lady Harrington była nam bliska… była jedną z nas nawet przed złożeniem przysięgi. Stała się nią dzięki swemu postępowaniu: gdy udaremniła zamach Machabeusza, a potem uniemożliwiła temu rzeźnikowi Simmondsowi zbombardowanie planety. A ten kuzyn… to może być dobry i godny człowiek… w rzeczy samej po kuzynie lady Harrington tego właśnie bym się spodziewał, ale jest obcy i bez względu na to, jak wspaniałym byłby człowiekiem, nie zapracował na jej domenę.

— Zapracował? — zdziwił się Benjamin. — Odkąd to którykolwiek spadkobierca patrona musi zapracować na domenę? Zawsze po prostu ją dziedziczy.

— Nie wyraziłem się właściwie — przyznał Clinkscales i ponownie zamyślił się na długą chwilę. — Chodzi mi o to, że na Graysonie nadal żyje sporo starych, upartych tradycjonalistów. Cała ich grupa zasiada w Konklawe, ale wielu jest także wśród zwykłych obywateli. Naprawdę sporej ich grupie lady Harrington jako patronka była nie w smak, o czym obaj dobrze wiemy. Ale nawet oni musieli przyznać, że zasłużyła na tę pozycję i zaufanie swoim postępowaniem i charakterem. Na litość boską, sam jej dałeś Miecze do Gwiazdy Graysona!

— Dałem — przyznał cierpliwie Benjamin.

— To w jaki sposób ten, jak mu tam… Devon, tak?… Devon ma zyskać takie zaufanie?! Wszyscy będą w nim widzieli obcego, a ci, którym nie odpowiadała lady Harrington, staną się jego przeciwnikami. O reakcjonistach nadal serdecznie jej nienawidzących za to, że była obcą i w dodatku jeszcze kobietą, nie będę już nawet wspominał!

Clinkscales umilkł, a Benjamin pokiwał posępnie głową, najmniejszym nawet gestem nie dając po sobie poznać, że jest zachwycony reakcją zarządcy. Od tygodni nic go tak nie ożywiło, a argumenty, których użył, jednoznacznie dowodziły, że umysł ma nadal równie sprawny jak dawniej. Na dodatek rozumował dokładnie tak, jak Benjamin chciał, toteż dał mu znak, aby kontynuował.

— Gdyby miała syna, nie byłoby problemu, nawet gdyby nie urodził się na Graysonie. Nadal byłby jej synem — teoretyzował Clinkscales. — Naturalnie lepiej byłoby, gdyby przyszedł na świat tutaj, ale prawa sukcesji byłyby w tym przypadku jasne i jednoznaczne. Ale to…! Nawet nie próbuję sobie wyobrazić, czym to się może skończyć, jeśli taka propozycja zostanie złożona na Konklawe. A zdajesz sobie sprawę, że reformy reformami, ale coś takiego będziesz dawać pod rozwagę patronom?

— Naturalnie, ale…

— Nie ma „ale” — przerwał mu Clinkscales. — Jeżeli uważasz, że zdołasz wszystkich skłonić, by się na to zgodzili, to znaczy, że te zagraniczne szkoły przytłumiły twój instynkt i zdrowy rozsądek! Sam przed chwilą powiedziałeś, że będziesz musiał ustanowić nowy, drugi z kolei precedens konstytucyjny w tej samej sprawie, żeby to w ogóle miało szansę na sukces! Bądź łaskaw pamiętać, że niezależnie od tego, co Mueller i jego poplecznicy mówili w obecności lady Harrington, nigdy tak naprawdę nie wybaczyli jej, że jest kobietą, obcą i czynnikiem sprawczym twoich reform. Innego obcego, takiego, który nie ma Gwiazdy Graysona, nie przełkną. Gwarantuję ci!

— Gdybyś pozwolił mi skończyć, nie musiałbyś się męczyć — oznajmił wciąż spokojnie i cierpliwie Benjamin. — Dokładnie to chciałem powiedzieć.

— Tak? — spytał podejrzliwie Clinkscales i siadł wygodniej.

Benjamin zaś uśmiechnął się w duchu — teraz miał już pewność, że Howard w pełni powrócił do dawnej formy i znów był sobą: starym, upartym Clinkscalesem.

— Dzięki za zaufanie — prychnął. — Masz całkowitą rację w kwestii reakcji patronów. Poza tym nie wiem wystarczająco dużo o Devonie Harringtonie, by być w stanie przewidzieć, jakim mógłby być patronem. Wiem, że jest profesorem historii, więc może być lepiej przygotowany do tej roli, niż można by się spodziewać. Ale może to również oznaczać, że jako typ akademicki jest całkowicie niezdolny do podołania takim obowiązkom.

— Lady Harrington raczej nie miała z tym problemów — zauważył Prestwick.

Benjamin uśmiechnął się.

— Z tym w rzeczy samej nie miała najmniejszych — przyznał. — Natomiast wracając do profesora Harringtona, to należy rozważyć, czy jemu w ogóle przyszło do głowy, że może być jej spadkobiercą. Bo jeżeli nie, nasuwa się pytanie: czy mamy prawo stawiać na głowie jego życie? I inne: nawet jeśli uznamy, że mamy, i ofiarujemy mu Klucz, czy go przyjmie? Jak wiecie, zmusić go nie jesteśmy w stanie, zresztą byłby to idiotyzm.

— To nie wszystkie wątpliwości — odezwał się, nie kryjąc niechęci, Prestwick, a widząc pytający wzrok Clinkscalesa, wyjaśnił: — W traktacie podpisanym z Gwiezdnym Królestwem Manticore obie strony zobowiązały się respektować nawzajem zasady zawierania umów i prawa obowiązujące w drugiej. W tym także prawa spadkowe i małżeńskie. A w świetle praw spadkowych Królestwa Devon jest spadkobiercą lady Harrington. To właśnie on dziedziczy jej tytuł, zostanie earlem Harrington.

— I co z tego? — spytał Clinkscales, gdy Prestwick umilkł.

— Ano to, że jeżeli będzie chciał zostać także patronem Harrington, a my się na to nie zgodzimy, może nas pozwać i zmusić do oddania mu Klucza.

— Pozwać Protektora i Konklawe?! — Clinkscalesowi omal głosu nie odebrało.

Kanclerz wzruszył ramionami.

— A dlaczego nie? Może to zrobić i przed naszym Sądem Najwyższym, i przed Trybunałem Królewskim. Swoją drogą ciekawe, który sposób by wybrał i jak by argumentował… No cóż, obserwowanie włączonej bomby zegarowej znajdującej się tuż obok też byłoby prawdopodobnie ciekawym doświadczeniem… Dopóki by nie wybuchła.

— Ale… przecież ty jesteś Protektorem! — Clinkscales spojrzał zbaraniałym wzrokiem na Benjamina, nadal nie mogąc uwierzyć w to, co usłyszał.

— A jestem. Zgadza się. Jestem też tym, który próbuje zreformować tę planetę, pamiętasz? W związku z tym, jeżeli chcę doprowadzić do tego, by patroni przestali być udzielnymi władcami i przestrzegali konstytucji, sam także muszę jej przestrzegać. A precedens konstytucyjny jest w tej sprawie niestety jednoznaczny. Można mnie pozwać, nie jako osobę fizyczną, ale jako Protektora i głowę państwa, bym działał zgodnie z istniejącym prawem. A zgodnie z konstytucją traktaty zagraniczne mają moc przepisów prawnych. Wątpię, by takie roszczenie zostało przez nasz Sąd Najwyższy uznane, biorąc pod uwagę prawo spadkowe Graysona, ale proces mógłby ciągnąć się latami z niemiłymi konsekwencjami dla reform, a być może i dla wysiłku wojennego. Natomiast przed Trybunałem Królewskim najprawdopodobniej przegralibyśmy, co doprowadziłoby do poróżnienia naszych rządów w samym środku wojny. Jedno i drugie nie miałoby dobrego finału, możesz mi wierzyć.

— Wierzę — przyznał Clinkscales, ale przyglądał się równocześnie Protektorowi podejrzliwie i z namysłem. — Wierzę, ale za dobrze cię znam i czuję, że szykujesz coś naprawdę paskudnego. Przemyślałeś to już i zdecydowałeś, jak chcesz postąpić, zanim jeszcze mnie wezwałeś. Zgadza się?

— Cóż… prawdę mówiąc, tak.

— No to wykrztuś to! — polecił ponuro Clinkscales.

— To wcale nie jest skomplikowane — zapewnił go Benjamin.

— Czy byłbyś łaskaw przestać mnie „przygotowywać” i przeszedł, do cholery, do rzeczy? — warknął Clinkscales. — Bo zacznę ci mówić „Wasza Miłość”!

— Tylko bez gróźb, dobrze? Rozwiązaniem problemu jest przekazanie domeny obywatelowi Graysona, który ma do tego największe prawo… i najwięcej doświadczenia w tej materii — wyjaśnił spokojnie Protektor.

Clinkscales przyglądał mu się w milczeniu przez jakieś piętnaście sekund, nim zrozumiał i poderwał się na równe nogi.

— Nie! Byłem jej zarządcą… tylko zarządcą! Nigdy nie… cholera jasna, ona mi ufała! Nigdy nie mógłbym… uzurpować sobie prawa do jej Klucza! To byłoby…

— Siadaj! — rozkazał niespodziewanie Benjamin.

I to jedno słowo zakneblowało Clinkscalesa. Zamarł, zamknął usta i, cały czas wpatrując się w Protektora, powoli opadł z powrotem na fotel. Zapadła cisza.

— Tak już lepiej — powiedział zaskakująco spokojnym tonem Benjamin. — Rozumiem twoje zaskoczenie i wahanie. Prawdę mówiąc, spodziewałem się podobnej reakcji, dlatego właśnie próbowaliśmy cię z Henrym przygotować, jak to ująłeś. Ale przyznaję, że przesadziłeś. Nie jesteś uzurpatorem i nie próbujesz niczego nikomu zabrać, na miłość boską! Ilu obywateli Graysona oddało Mieczowi choćby połowę… choćby dziesiątą część twoich zasług?! Jesteś najlepszym możliwym kandydatem, i to pod każdym względem. Zasłużyłeś na każdy tytuł, jaki mogę ci nadać, a na dodatek jako zarządca w czasie nieobecności Honor związanej z jej służbą wojskową byłeś praktycznie patronem domeny Harrington. Ufała ci, znasz jej plany i nadzieje, więc możesz je realizować. Nikt nie zna ich lepiej od ciebie. A poza tym ona cię kochała, Howardzie. Nie znam nikogo innego na Graysonie, kogo wybrałaby na swego zastępcę, by troszczył się o jej ludzi. Dla niej.

Ostatnie zdanie powiedział dziwnie miękko. A w oczach Clinkscalesa zalśniło coś podejrzanie; potem odwrócił wzrok.

— Ja… — zaczął i umilkł.

Wziął kilka głębokich wdechów, cały czas spoglądając w kąt, nim wreszcie odważył się spojrzeć w oczy Benjaminowi.

— Może masz rację — powiedział cicho. — Wiem, co myślała i czuła. I z radością troszczyłbym się dla niej o jej ludzi aż do dnia śmierci. Ale nie proś mnie, żebym zastąpił ją jako patron. Proszę.

— Ależ, Howardzie… — zaczął Prestwick i umilkł, widząc uniesioną dłoń Clinkscalesa.

Howard Clinkscales zaś spojrzał prosto w oczy Benjamina i powiedział z niezwykłą godnością:

— Jesteś moim Protektorem. Szanuję cię i będę ci posłuszny we wszystkich zgodnych z prawem czy sumieniem sprawach, tak jak było to do tej pory. Ale proszę, byś nie nakłaniał mnie do tego. Powiedziałeś, że ona mnie kochała, i mam nadzieję, że tak było, bo ja także ją kochałem. Jak córkę. Nie mogę zająć jej miejsca… nie mógłbym po niej dziedziczyć, tak jak ojciec nie może dziedziczyć po synu. Nie proś mnie, abym to zrobił, bo to byłoby… złe.

Zapadła długa cisza.

Przerwało ją dopiero chrząknięcie Benjamina.

— Zgodzisz się przynajmniej pozostać zarządcą? — spytał cicho.

— Tak. Jak długo będę pewien, że nie próbujesz wmanewrować mnie w coś innego.

Benjamin spojrzał na Prestwicka i spytał:

— Henry? Czy to coś da?

— Na krótką metę tak. — Kanclerz zmarszczył brwi. — Ale na dłuższą…

Potrząsnął z niechęcią głową i zwrócił się do Howarda:

— Howardzie, jeżeli formalnie nie przyjmiesz Klucza, to jedynie odsuniemy problem w czasie. Dałoby to sporo, gdybyśmy mogli na tym zyskać, powiedzmy, z dziesięć lat. Wtedy napięcia w dużym stopniu by opadły, a może i wojna by się skończyła. Ale dopóki nie mamy legalnego, znanego i zaakceptowanego spadkobiercy i następcy lady Harrington, tak długo cały problem będzie wisiał nad nami wszystkimi. I wybacz, że to powiem, ale nie jesteś już pierwszej młodości, a dziesięć lat…

Umilkł i wzruszył wymownie ramionami. Clinkscales zmarszczył brwi, ale przyznał szczerze:

— Wiem. Jestem w dobrej formie, ale nawet biorąc poprawkę na ten cały nowy sprzęt i leki z Manticore, które mamy obecnie, nie…

I nagle urwał, wbijając wzrok w ścianę.

Benjamin i Prestwick wymienili znaczące spojrzenia — znali go na tyle długo, by wiedzieć, że Clinkscales właśnie na coś wpadł. Należało dać mu czas na przemyślenie i poustawianie sobie nowego pomysłu, a nie rozpraszać go zbyt pospiesznymi pytaniami. Dlatego też obaj siedzieli i czekali w milczeniu, choć zżerała ich ciekawość.

Minęły ponad dwie minuty, nim Clinkscales zaczął się uśmiechać.

Potem potrząsnął głową, przestał wpatrywać się w ścianę i spojrzał przytomnie na Benjamina.

— Przepraszam — powiedział niespecjalnie skruszony — ale właśnie coś mi przyszło do głowy.

— Zauważyliśmy — poinformował go złośliwie Protektor. — A co konkretnie?

— Cóż, rozwiązanie idealnie pasujące do wszystkiego. Zgodne z prawem tak naszym, jak i, zdaje się, Królestwa Manticore, takie, które nie budziłoby sprzeciwów i dzięki któremu byłbym wolny od jakichkolwiek zakusów mających na celu zrobienie ze mnie patrona.

Benjamin i Prestwick ponownie wymienili spojrzenia — tym razem zdziwione.

— Doprawdy? — spytał uprzejmie Protektor. — A cóż to za cudowne rozwiązanie, na które nie wpadliśmy my, Sąd Najwyższy i wielebny Sullivan?

— Matka lady Harrington znajduje się na Graysonie — odparł Clinkscales.

I zamilkł.

— Wiem o tym doskonale. — Benjamin nadal trenował uprzejmość i cierpliwość. — Rozmawiałem z nią przedwczoraj o klinice i projekcie opracowania mapy genomu.

— A nic mi nie powiedziała — zdziwił się Clinkscales. — Powiedziała natomiast, że wraz z mężem, ojcem lady Harrington, planują pozostać na Graysonie przez przynajmniej kilka najbliższych lat. Stwierdziła, że uznali, iż najlepszym sposobem uczczenia Honor będzie doprowadzenie standardów medycznych domeny Harrington do poziomu istniejącego w Królestwie Manticore. Dlatego chcą się tym zająć osobiście. No a ona sama jest głęboko zaangażowana w ten projekt genetyczny.

— Nie wiedziałem, że mają takie plany — przyznał Benjamin — ale nie widzę związku między nimi a naszym problemem. Nie możemy zaproponować żadnemu z nich zostania patronem, bo nie są obywatelami Graysona, a na dodatek prawo jest w tej kwestii całkowicie jasne i jednoznaczne. Rodzice mogą „dziedziczyć” po dzieciach tytuły jedynie wówczas, gdy powracają one do nich po śmierci potomków. Patronem może zostać jedynie zstępny, a nie przodek. A więc dziecko, rodzeństwo czy kuzyn. Czyli wróciliśmy do Devona i związanych z nim problemów.

— Niekoniecznie — sprzeciwił się Clinkscales z taką satysfakcją, że Benjamin zamrugał gwałtownie.

— Przepraszam, czegoś nie rozumiem, prawda? — spytał słabo.

— Przemyślałeś starannie wszystkie swoje reformy i ich konsekwencje, ale wygląda na to, że przeoczyłeś jedną z najważniejszych i najoczywistszych zmian wywołanych przez sojusz z Gwiezdnym Królestwem Manticore — poinformował go radośnie Clinkscales. — Nie dziwię się, bo ja sam rzadko kiedy to zauważam. Najprawdopodobniej dlatego, że obaj wychowaliśmy się na planecie bez prolongu. Widzisz, tak na dobrą sprawę dopiero niedawno uświadomiłem sobie, że Honor miała około pięćdziesięciu lat, co oznacza, że jej rodzice są mniej więcej w moim wieku.

— Prolong?! — Benjamin nagle się wyprostował.

A Clinkscales pokiwał głową z uśmiechem i sprecyzował:

— Właśnie prolong. Jej brat mógłby zostać patronem, tyle że ona nie miała brata. Ale może go mieć.

— Słodka godzino! — jęknął Prestwick z podziwem. — Nawet mi to przez myśl nie przeszło!

— Mnie też nie — przyznał Protektor, analizując gorączkowo nowe informacje.

Nie pomyślał o tym, choć powinien, bo to, że Harringtonowie mieli około osiemdziesięciu lat standardowych, nie stanowiło przeszkody. Fizycznie wyglądali na trzydzieści i powinni bez problemów być w stanie mieć jeszcze dzieci. W najgorszym zaś wypadku, gdyby zaistniały jakieś trudności w naturalnym poczęciu czy podczas ciąży, mieliby do dyspozycji całą wiedzę medyczną Królestwa. Można było załatwić w ten sposób i sztuczne zapłodnienie, i całą resztę. Zakładając naturalnie, że zgodzą się na to. A jeśli dziecko zostanie urodzone na Graysonie, automatycznie otrzyma jego obywatelstwo niezależnie od tego, jakiego państwa obywatelami są rodzice.

— To rzeczywiście zgrabnie by wszystko załatwiało — przyznał z namysłem.

— Jeżeli o to chodzi, istnieje jeszcze jedna możliwość — zauważył niespodziewanie Prestwick.

Pozostali spojrzeli nań pytająco.

— Jestem pewien, że doktor Harrington ma próbki materiału genetycznego córki — wyjaśnił kanclerz. — Co oznacza, że prawie na pewno możliwe jest stworzenie dziecka lady Harrington. Albo nawet jej klona, jeśli o to chodzi.

— Myślę, że lepiej dać sobie z tym spokój. — W głosie Benjamina zabrzmiała ostrożność. — Przynajmniej do czasu skonsultowania sprawy z Sullivanem i synodem. Wolę nie myśleć, jaka byłaby reakcja konserwatystów, to raz, a dwa, klon najprawdopodobniej tylko pogorszyłby sprawę. Jeżeli dobrze pamiętam, choć przyznaję, że nie jestem tego pewien, prawo obowiązujące w Królestwie Manticore w tych sprawach jest zgodne z kodeksem nauk Beowulfa. Podobnie zresztą jak prawa Ligi Solarnej.

— Co oznacza? — Clinkscales najwyraźniej był zaintrygowany i niedoinformowany.

— Co oznacza, że całkowicie nielegalne jest klonowanie kogoś, kto zginął, o ile ten ktoś w testamencie nie złożył jednoznacznego oświadczenia, że chce zostać sklonowany po śmierci. Po drugie, w takim przypadku klon uznany jest za dziecko zmarłego z całą przysługującą mu ochroną prawną, ale poza prawem do dziedziczenia po zmarłym. Prawo spadkowe, mówiąc inaczej, nie obejmuje klona powstałego po śmierci sklonowanego.

— Chcesz powiedzieć, że gdyby sklonowała się żywa, to klon zostałby uznany za dziecko i mógł po niej dziedziczyć, ale gdybyśmy teraz ją sklonowali, nie mógłby dziedziczyć? — upewnił się Prestwick.

— Dokładnie tak. Wyjątkiem jest zastrzeżenie przez kogoś w testamencie, iż chce być sklonowany pośmiertnie i chce, by jego klon po nim dziedziczył. Natomiast nie ma sposobu, by tę decyzję podjąć za niego, a tak właśnie byśmy postąpili, chcąc sklonować lady Harrington teraz, by rozwiązać nasz problem. Jest to zresztą logiczne i uzasadnione, jeśli się nad tym zastanowić. Łatwo sobie wyobrazić pozbawionego skrupułów krewnego, który zdołał zorganizować nie wzbudzające podejrzeń zabójstwo kogoś takiego jak, dajmy na to, Klaus Hauptman, a potem sklonował ofiarę i został wyznaczony na jej opiekuna prawnego. W ten sposób przejąłby kontrolę nad Hauptman Cartel do czasu dojścia dziecka do pełnoletności. A to tylko najprostsza kombinacja, bo ktoś mógłby legalnie sklonować zmarłego i podważać legalność jego testamentu, nawet gdyby został on już wykonany. Doprowadziłoby to nie tylko do niewyobrażalnych nadużyć, ale i do ciągnących się w nieskończoność procesów cywilnych.

— Fakt — przyznał Prestwick, drapiąc się po nosie. — I przyznaję, że rozsądnie byłoby po cichu włączyć ten kodeks do naszych praw, skoro mamy obecnie dostęp do technik umożliwiających klonowanie. Tylko nie rozumiem, jaki to ma wpływ na dziecko urodzone przez rodziców lady Harrington po jej śmierci.

— Nie ma żadnego — odparł zdecydowanie Clinkscales. — Precedensy są zresztą w tej sprawie zupełnie jednoznaczne, a sięgają prawie czasów założenia kolonii. Jest to rzadka sytuacja i być może stałaby się całkowicie legalna, ten cały Devon powinien zostać patronem na jakiś czas; czyli aż do chwili narodzin dziecka, ale zaraz potem tytuł automatycznie przeszedłby na brata lady Harrington. Prawdę mówiąc, jeśli się nie mylę, podobny przykład znalazł się w historii rodu Mayhewów. Pamiętacie Thomasa Drugiego?

— Cholera! — Benjamin palnął się w czoło, aż klasnęło. — Jak mogłem o nim zapomnieć?!

— A tak, że zdarzyło się to pięć wieków temu — poinformował go złośliwie Clinkscales.

— I dlatego, że nie jest to ktoś, o kim Mayhewowie lubią pamiętać — dodał Protektor.

— W każdej rodzinie znajdzie się parszywa owca — ocenił Prestwick.

— Pewnie tak, ale niekoniecznie aż tak sparszywiała. On zabił brata, by zostać Protektorem!

— Tego mu nigdy nie udowodniono — przypomniał Clinkscales.

— No, ale wszyscy wiedzą, że tak było! — prychnął Benjamin.

— Nie o to w tej chwili chodzi — dodał szybko Clinkscales, wiedząc, na co się zanosi. — Tylko o to, że Thomas odziedziczył tytuł Protektora… do chwili narodzin swego siostrzeńca.

— Bo nie wiedział, że jedna z żon brata jest w ciąży — dokończył Benjamin. — Gdyby się dowiedział i gdyby Dietmar Yanakov w porę nie wywiózł jej potajemnie z pałacu, ten bratanek na pewno nie przyszedłby na świat.

— Być może — zgodził się kanclerz. — Ale ważne jest nie to, tylko fakt, iż stworzyło to precedens prawny, który nam się teraz może przydać.

— Miło, że ta sześcioletnia wojna o sukcesję przydała się choć na to — ocenił Benjamin.

— Może wrócilibyśmy do tematu na poważnie, Wasza Miłość — zaproponował Prestwick.

— Już dobrze, dobrze, będę grzeczny — obiecał Benjamin. — Jest jedna różnica: szwagierka Thomasa już była w ciąży, nim on sięgnął po władzę. Natomiast inaczej było, zdaje się, w przypadku domeny Garth?

— I to właśnie miałem na myśli, mówiąc o precedensie — dodał Clinkscales z kamienną twarzą. — Nie pamiętam wszystkich szczegółów… patronowi, zdaje się, było John, zgadza się Henry?…

Prestwick wzruszył wymownie ramionami.

— No dobrze — skapitulował Clinkscales. — Chodziło o to, że domena dopiero co została utworzona, a patron zatwierdzony przez Konklawe, gdy mu się zmarło. Był jedynakiem, i to bezdzietnym, a Klucz z oczywistego powodu nie mógł wrócić do jego rodziców: nie byli wcześniej patronami. W związku z tym nikt za bardzo nie wiedział, co z tym fantem zrobić, i przez prawie dwa lata trwały spory. Potem poinformowano Kościół i Konklawe, że najmłodsza żona ojca zmarłego jest w ciąży. Uzgodniono, że jeśli urodzi chłopca, zostanie on patronem. I tak się stało.

— Hmm… — Benjamin potarł podbródek. — Przypominam sobie… i widzę parę problemów, zaczynając od tego, że wydarzyło się to z dwieście lat przed spisaniem konstytucji. Poza tym był to akt czysto polityczny, którego celem było uniknięcie wojny o sukcesję… Mimo to wydaje mi się, że możemy się na nim oprzeć, jeśli od początku będziemy konsekwentni i jeżeli wielebny się pod tym podpisze. Natomiast to wszystko opiera się na jednym założeniu: że rodzice lady Harrington zgodzą się z nami współpracować. A zgodzą się?

I spojrzał na Clinkscalesa.

— A skąd ja mam wiedzieć? — zdziwił się Clinkscales. — Wiem tylko, że nie ma fizycznych przeszkód, a doktor Harrington dyskutowała kiedyś o czymś podobnym z moimi żonami, choć czysto teoretycznie. Jeżeli z jakichkolwiek przyczyn nie chcieliby tego zrobić w sposób naturalny, to można sztucznie, a dziecko nie będzie klonem lady Harrington, więc nie będzie problemu.

— Gdyby któreś z nich nie żyło, nadal bylibyśmy na niepewnym gruncie… — ocenił z namysłem Benjamin. — Całe szczęście, że oboje żyją i są w stosownym wieku. I są na Graysonie… Cóż, myślę, że to może być naprawdę doskonały pomysł. Jeśli się zgodzą. Dziecko będzie obywatelem Graysona, bo tu się urodzi… Howard, w takiej sytuacji pozostałbyś zarządcą?

— Dopóki dziecko się nie urodzi?

— Tak, ale i później w jego imieniu?

Clinkscales zamyślił się.

— Zakładając, że tyle pożyję, to tak — odparł po chwili. — Choć szczerze mówiąc, wątpię, bym doczekał jego dojścia do pełnoletności, i to mimo najlepszej opieki medycznej.

Powiedział to zupełnie spokojnie z zadowoleniem człowieka, który przeżył ciekawsze i dłuższe życie, niż śmiałby niegdyś oczekiwać. Benjamin spojrzał na niego zaskoczony, zastanawiając się, czy on sam będzie równie spokojnie do tego podchodził, gdy przyjdzie jego czas. Albo czy podchodziłby, gdyby okazało się, że ludzie o pięć, sześć lat od niego młodsi są w stanie żyć o dwieście lat dłużej przez czysty przypadek i złośliwość losu. Miał nadzieję, że tak by było, ale…

Potrząsnął głową i skupił się na ważniejszych kwestiach.

— No dobra, wychodzi na to, że mamy sensowny plan — podsumował. — Jest tylko jeden drobny szczegół, który mnie niepokoi.

— Jaki? — Prestwick zmarszczył brwi. — Bo przyznaję, że ja go nie widzę. Wydaje mi się, że Howard rozwiązał nasz problem całkowicie.

— Owszem — zgodził się Benjamin. — Tylko robiąc to, stworzył nowy.

— Doprawdy?

— Owszem, doprawdy, moi drodzy — prychnął Benjamin i widząc głupie miny obu doradców, uśmiechnął się ze złośliwą satysfakcją. — Prędzej mnie cholera weźmie, niż porozmawiam z doktor Harrington o tym, jak to pszczółki z kwiatkami czy pieski między sobą i o co nam chodzi.

Rozdział V

— Ale co mam zrobić?!

Osłupienie wbiło Allison Harrington w fotel i sprawiło, że zadała to nieco niegramatyczne pytanie. Wpatrzyła się okrągłymi z niedowierzania oczyma w Howarda Clinkscalesa, który pod tym spojrzeniem zaczerwienił się tak, jak mu się to od lat nie zdarzyło. Co prawda był to pierwszy przypadek od dnia transmisji egzekucji, gdy coś przebiło się przez żal i smutek widoczny w oczach Allison, ale wolałby, by powód był inny, albo przynajmniej by to nie on poruszył tę sprawę. O takich rzeczach dobrze wychowany mężczyzna nie powinien rozmawiać z kobietą będącą żoną innego! Dlatego też zrobił, co mógł, by się z tego wyślizgać, ale Benjamin się uparł — stwierdził, że skoro on, Howard, to wymyślił, to do niego też należy przekonanie Harringtonów do współpracy.

— Zdaję sobie sprawę, milady, że samo poruszenie tego tematu jest impertynencją, ale wygląda na to, że jest to, niestety, jedyny sposób na uniknięcie wysoce prawdopodobnego kryzysu politycznego, jak też utrzymanie Klucza wśród najbliższych.

— Ale… — Allison ugryzła się w język i wyciągnęła z kieszeni pisak.

Wsunęła końcówkę do ust i zagryzła mocno. Był to zły nawyk datujący się od czasu praktyk w jednym ze szpitali na Beowulfie, gdy odkryła, że doskonale działa jako środek uspokajający w sytuacjach, gdy ma się ochotę kogoś zabić, a nie można. Dzięki temu mogła zmusić się do w miarę spokojnej oceny tego, co usłyszała, a czego nawet nie była w stanie zakwalifikować.

Zaskoczyła ją własna reakcja, a raczej stopień jej skomplikowania. Oboje z Alfredem w końcu zdołali pozbierać się i dojść ze sobą do ładu po śmierci córki, choć jemu przychodziło to trudniej. Każde wspomnienie nadal bolało i zdarzało jej się żałować, że nie mają drugiego dziecka. Zbyt długo z tym zwlekali, a raczej ona zwlekała. Dało o sobie znać wychowanie w środowisku, w którym zbyt ochocze zwiększanie populacji stanowiło rzadkość, i to niezbyt mile widzianą. Na Sphinksie nadal liczącym mniej niż dwa miliardy mieszkańców wielodzietne rodziny były normą, a ona zawsze chciała mieć więcej niż jedno dziecko. To zresztą był jeden z powodów, dla których Sphinx wydał jej się atrakcyjny, tylko jakoś tak wyszło, że znalazła się cała masa spraw ważniejszych…

No a poza tym musieli się spieszyć — biologicznie zdolni byli zostać rodzicami jeszcze przez co najmniej pięćdziesiąt lat standardowych. Tyle że gdyby się pospieszyli i mieli jeszcze jedno dziecko, może utrata Honor nie byłaby aż tak straszna i…

Otrząsnęła się i zwymyślała w duchu od idiotek. To, co mogło się wydarzyć, nie było w stanie zmienić tego, co się wydarzyło, a nawet gdyby miała pięcioro dzieci, nie byłaby to żadna emocjonalna polisa. Nie należeli do osób, dla których szok uczuciowy byłby łagodniejszy tylko dlatego, że pozostało jeszcze dużo młodych z miotu. I byłoby to zresztą godne pogardy.

Mimo to czuła się niewyraźnie, gdy Clinkscales poruszył ten temat. Częściowo była to odruchowa reakcja: zawsze się zapierała, gdy ktoś próbował ją nakłonić do czegokolwiek. Zwyczajowo stawiała sobie trudne do osiągnięcia cele, ale jeśli ktoś zaczynał jej mówić, że coś powinna albo że tego się od niej oczekuje, albo też, że to jej obowiązek, zaczynała się jeżyć. Wiedziała, że wynika to z przekonania, jakie żywiła w dzieciństwie, iż wszyscy na Beowulfie uparli się skłonić ją do wpasowania się w pewne ramy, co było głupie, ale niemniej tak właśnie to wyglądało z jej punktu widzenia. Dawno zdała sobie z tego sprawę i próbowała zwalczyć ten odruch, ale z marnym skutkiem.

Znacznie silniejsze było jednak coś innego — dziwne wrażenie, że jeśli zdecydowaliby się na dziecko po to, by odziedziczyło ono domenę Honor, byłaby to zdrada córki, którą stracili. Jakby była wyłącznie zlepkiem komórek, które można zastąpić innymi w myśl starego dowcipu: myjemy czy robimy nowe? Było to nielogiczne i absurdalne, ale bynajmniej nie osłabiało siły tego przeświadczenia.

Na co pewnie miało wpływ jej podejście do dziedzicznych tytułów… Prychnęła i kolejny raz przygryzła pisak. Większość przybyszy z innych planet była pod wrażeniem reputacji, jaką cieszył się Beowulf w kwestii wolności wyboru stylu życia i preferencji seksualnych. Nigdy nie zdali sobie oni sprawy z tego, że planeta tak naprawdę była konformistyczna; to było widoczne jedynie dla jej mieszkańców. Sprowadzało się to do tego, że każdy mógł robić co chciał, jak długo mieściło się to w akceptowanym społecznie i ekonomicznie zestawie możliwości. I wszyscy byli na dodatek niesamowicie dumni z tego, jak to górują wolnością przekonań nad całą resztą zacofanych prymitywów.

Choć przyznać należało, że mimo tego całego wewnętrznego uporządkowania Beowulf nie był monarchią dziedziczną i nie istniała na nim żadna arystokracja. Był oligarchią elekcyjną zarządzaną przez radę dyrektorów wyłanianą z grona wybieranych przez obywateli reprezentantów. Byli oni przedstawicielami profesji, nie okręgów geograficznych. System, pomijając sporadyczne problemy, działał całkiem skutecznie przez prawie dwa tysiące lat.

Wychowana w takim środowisku, zawsze czuła przynajmniej rozbawienie, stykając się z arystokratycznymi tradycjami, tytułomanią i całą resztą. Nie odbijało się to co prawda bezpośrednio na jej życiu, jako że Harringtonowie należeli do wolnych posiadaczy ziemskich, nie do arystokracji, i musiała przyznać, że w przypadku Królestwa Manticore monarchia sprawdzała się dużo lepiej niż duża część demokracji, z jakimi miała kontakt, ale rozbawienie pozostało. Dużą ulgę sprawiło jej odkrycie, że społeczeństwo Królestwa ma zwyczaj niewtrącania się w życie jednostek. Naprawdę niewiele osób nie poddanych podobnej presji psychicznej jak ta panująca na Beowulfie mogło zrozumieć, jaka to ulga. Presja ta była ogłupiająca, śmiertelnie poważna i nieskończenie cierpliwa, a jej celem było przekształcenie ofiary w uznany ideał dla jej własnego szczęścia. Protesty lekceważono, bo były wynikiem młodości, niedoświadczenia czy głupoty, a cierpliwością w końcu dało się osiągnąć wszystko…

Na wspomnienie tego jeszcze jej się robiło duszno.

Co nie zmieniało faktu, iż zawsze za absurd uznawała prawo dziedziczenia pozycji, władzy i autorytetu choćby w ograniczonym stopniu, tak jak działo się to w Gwiezdnym Królestwie. To mogło być genetyczne…

Absurd ten stał się znacznie mniej zabawny, gdy Honor została patronką Harrington i przeistoczyła się w wielką feudalną władczynię. Allison tak naprawdę nie zdążyła się do tego nigdy przyzwyczaić. Natomiast zauważyła zmiany, jakie w niej to wywołało, oraz to, co rozbudziły w jej dziecku nowe obowiązki. I wiedziała, że Honor świadomie nigdy nie zostawiłaby swoich ludzi bez opieki czy swej przybranej ojczyzny u progu kryzysu politycznego, takiego, jaki właśnie opisał Clinkscales.

— Nie wiem — powiedziała w końcu spokojnie. — Nigdy o tym z Alfredem nie rozmawialiśmy. I uprzedzam, że niełatwo będzie nam uporać się z odruchowym samooskarżaniem się, że chcemy to zrobić tylko po to, by ją zastąpić. Jeżeli naturalnie w ogóle się na to zdecydujemy.

Ostatnie słowa powiedziała znacznie ciszej. Clinkscales pokiwał głową i przyznał:

— Zdaję sobie z tego sprawę, milady. I wiem, że nie to by wami kierowało. Nikt nie jest w stanie jej zastąpić… ale można spróbować pomóc w dopilnowaniu, by jej domena pozostała we władzy kogoś, kogo ona by zaakceptowała.

— Ha… — Allison zdała sobie sprawę, że znów obgryza pisak, i zmusiła się, by go schować do kieszeni. — Zakładając, że zgodzilibyśmy się, na początek widzę dwa dość poważne problemy. Pierwszy to taki, czy jest to uczciwe wobec Devona. Nie chodzi o to, że spodziewał się odziedziczyć coś po Honor, ale o to, że już został poinformowany przez Kolegium Heraldyczne, że odziedziczy jej tytuł, choć earlem Harrington zostanie oficjalnie dopiero za parę miesięcy. Jeżeli zgodzimy się na waszą prośbę, to dziecku będzie także przysługiwał ten tytuł, co oznacza, że trzeba będzie go odebrać Devonowi na rzecz kogoś, kogo jeszcze nawet nie ma.

Umilkła i skrzywiła się z niesmakiem. Nim jednak Clinkscales zdążył coś powiedzieć, dodała:

— Prawdę mówiąc, wolałabym w ogóle się nad tym nie zastanawiać. Oboje wolelibyśmy, żeby ewentualnie dziecko pojawiło się dlatego, że go chcemy, a nie dla wypełnienia jakiegoś zadania. I przyznam się, że duża część mojej niechęci do całego pomysłu bierze się stąd, że uważam, iż to powinna być nasza prywatna decyzja, która nie powinna obchodzić nikogo więcej. I nie mieć wpływu na tak wiele osób! — Ponownie umilkła, ale na krócej. — Poza tym niezależnie od tego, jak by mi się to nie podobało i jaki by miało wpływ na los Devona, jest jeszcze drugi, znacznie poważniejszy problem, nad którym musimy się oboje z Alfredem zastanowić. I umilkła, tym razem na długo.

— Jaki to problem? — spytał łagodnie Clinkscales, gdy milczenie zaczęło się przeciągać.

— Czy byłoby to uczciwe w stosunku do dziecka — odpowiedziała cicho. — Jakie mamy prawo sprowadzać na ten świat człowieka nie dlatego, że tego chcemy i że pragniemy dać mu wolność wyboru tego, kim się stanie, lecz dlatego, że władca, rząd czy my sami zdecydujemy, że jest ono nam potrzebne, i z góry ustalimy, kim ma zostać. Moja córka zdecydowała się zostać patronką z własnej woli. Jakie mamy prawo zmuszać do tego kogoś, kogo w ogóle nie znamy. I druga strona medalu: jak ten ktoś zareaguje, gdy zrozumie, co zrobiliśmy i dlaczego. Czy uzna, że kierowały nami jedynie względy polityczne, a nie miłość do niego? Czy znienawidzi nas, gdy uzna, że jest wyłącznie narzędziem?

Wzruszyła wymownie ramionami i umilkła na dobre. Cisza trwała kilkanaście długich sekund i przerwało ją dopiero ciche westchnienie Clinkscalesa.

— Nie rozpatrywałem tego z tej perspektywy, milady — przyznał. — I myślę, że większość mieszkańców Graysona by tego nie zrobiła… Nasze struktury rodzinne i klanowe są niezwykle ścisłe i bliskie, i to od samego początku kolonizacji planety. To umożliwiło nam przetrwanie. Te więzi są prawdopodobnie tak ścisłe, że czulibyśmy się nieco zagubieni, gdybyśmy nie mieli tego zewnętrznego czynnika pomagającego nam zdefiniować, kim i czym jesteśmy. Widziałem jednak, jakie konsekwencje może mieć rodzenie dzieci jedynie dla zaspokojenia poczucia obowiązku czy ambicji posiadania następcy. Proszę pamiętać o dysproporcji stosunku płci rodzących się dzieci i dodać do tego fakt, iż kobiety mogą dziedziczyć dopiero od dziewięciu lat… Widziałem, jakie skutki powoduje uświadomienie sobie przez chłopaka, że rodzice zmajstrowali go jedynie dlatego, że wymagało tego dobro klanu i domeny. Często nie były to miłe skutki… ale jeszcze częściej w ogóle nie występowały, gdyż nawet jeśli takie były powody, to po narodzinach sytuacja ulegała zmianie, bo dzieci są dla nas najcenniejszym darem Boga. Jeżeli ktoś w tej galaktyce naprawdę tak uważa, to właśnie mieszkańcy Graysona. I dzieci są szczerze kochane, nawet jeśli urodziły się w wyniku małżeństw czysto politycznych. Dlatego nie dorastają w przekonaniu, że są tylko narzędziem czy wynikiem politycznej konieczności.

— Tak, ale… — zaczęła i urwała, widząc, że Clinkscales potrząsa głową.

— Milady, znałem pani córkę — powiedział cicho. — A każdy, kto miał zaszczyt poznać ją tak blisko jak ja, wie, że nigdy w jej życiu nie było momentu, w którym zwątpiłaby w waszą miłość i przestała was kochać. I dlatego uważam, że jesteście w stanie wychować z taką samą miłością drugie dziecko. I sprawić, by było sobą, a nie jedynie przygotowanym do określonego zadania osobnikiem. Proszę nie pozwolić, by wątpliwości czy żal zaważyły na waszej decyzji w tej sprawie.

Allison zamrugała gwałtownie, czując łzy pod powiekami. Clinkscales zaskoczył ją — co prawda dawno już zweryfikowała swoje pierwsze wrażenie i nie postrzegała go jako kostycznego dziadka i uosobienia tradycjonalizmu, ale nie podejrzewała go o taką łagodność i mądrość. Poczuła wstyd, że mimo wszystko dała się zwieść pozorom.

Co prawda nadal miała wątpliwości, czy zgodzić się na łagodne i uprzejme, ale w końcu żądanie, jednak przyznać musiała, że jego słowa w znacznym stopniu uspokoiły ją co do tego, czy potrafią wychować to dziecko z miłością i troską równą tym, z jakimi wychowywali Honor.

Istniał jeszcze jeden problem, o którym z rozmysłem Clinkscalesowi nie wspomniała — to, czego się dowiedziała, opracowując genom, i jak dotąd nie potrafiła zdecydować, co z tym zrobić. Istniało spore prawdopodobieństwo, że Protektor zrezygnuje z całego pomysłu, gdyby okazało się, że po tej rewelacji nazwisko Harrington będzie równoznaczne z przekleństwem…

Odsunęła tę myśl i wstała.

Clinkscales także wstał.

Uśmiechnęła się i powiedziała:

— Obiecuję, że się nad tym zastanowię. A raczej że oboje z Alfredem się nad tym zastanowimy. I uprzedzam, że będzie to wymagało czasu.

Wyciągnęła ku niemu dłoń, którą ucałował zgodnie z graysońskim zwyczajem.

— Dziękuję, milady — powiedział cicho. — O nic więcej nie prosimy. Oby Tester pomógł wam w podjęciu decyzji.


* * *

— Nie wiem, Alley.

Alfred Harrington wyglądał przy żonie jak człowiek-góra: był o cztery centymetry wyższy od córki, a jego ciało składało się z mięśni, ścięgien i kości przygotowanych do życia na planecie z siłą przyciągania o dziesięć procent większą niż panująca na Beowulfie. Mimo to wydawał się znacznie od niej delikatniejszy, zwłaszcza w ciągu ostatnich dwóch miesięcy. Dostanie się Honor do niewoli, a potem jej śmierć ugodziła go tak, że nadal jeszcze budził się w nocy z krzykiem albo z płaczem. Na szczęście coraz rzadziej, ale poprawa następowała niezwykle powoli.

Allison siadła obok niego na sofie i wsunęła się pod jego prawe ramię.

— Powiedziałam Clinkscalesowi, że musimy to przemyśleć — odparła, wtulając się w niego.

Już nie pierwszy raz dochodziła do wniosku, że choć większy nie znaczy lepszy, to posiadanie dużego mężczyzny ma spore zalety, jeśli chodzi o wtulanie, przytulanie i moszczenie się na jego kolanach. Ledwie to zrobiła, dołączyły do nich Nelson i Samantha, która przyniosła ze sobą Jasona (nadal najbardziej samodzielnego odkrywcę wśród potomstwa). Kociak natychmiast wdrapał się Allison na kolana i złapał jej wolną rękę, owijając się wszystkimi kończynami łącznie z ogonem wokół dłoni i przedramienia. I zaczął się z nią siłować. Było to o tyle zabawne, że ręka Allison nie stawiała żadnego oporu. Samantha usiadła prosto, owinęła dwie pary łap ogonem i zajęła się kosmetyką wąsów chwytną łapą. Nelson zaś rozwalił się na kolanach Alfreda niczym uosobienie lenistwa i wygodnictwa, na dodatek pozbawione kości.

— Hmm… — mruknął Alfred Harrington, zauważając, że coś mu przybyło na kolanach, ale nadal był za bardzo pogrążony w myślach, by zarejestrować co to takiego.

Odruchowo pogłaskał ów ciężar, wpatrując się niewidzącymi oczami w Jasona. Nelson zamruczał zadowolony i rozłożył się jeszcze bardziej, bezwstydnie wykorzystując okazję.

Dopiero po kilkunastu sekundach Alfred potrząsnął głową, budząc się z zamyślenia.

— Wiesz, to i tak by wyszło, kiedykolwiek byśmy zaczęli rozmawiać, czy chcemy mieć następne dziecko, Alley.

Allison spojrzała na niego pytająco, więc wzruszył ramionami i wyjaśnił:

— To i tak byłby brat czy siostra Honor, a to znaczy, że cała sprawa dziedziczenia prędzej czy później wyskoczyłaby jak diabeł z pudełka, czy byśmy tego chcieli, czy nie.

— Wiem — westchnęła.

Jason zdołał pokonać jej nie stawiającą oporu rękę i sprowadzić ją do położenia, o które mu chodziło, i jego pełne zadowolenia mruczenie wypełniło chwilową ciszę.

— Nie myślałam o tym wcześniej… — dodała Allison. — Wiesz sam, jak to wyglądało.

Kiwnął głową potakująco. Allison zaś westchnęła i dodała:

— Dziedziczenie dynastyczne nie jest czymś, co odruchowo przychodzi na myśl uczciwej dziewczynie z Beowulfa.

— Ani normalnemu człowiekowi z planety Sphinx — dodał, dotykając delikatnie czubka jej nosa wskazującym palcem lewej dłoni.

I roześmiał się.

— Poza tym przyrzekliśmy sobie, że nie będziemy sobie zawracać głowy podobnymi sprawami.

— Przyrzekliśmy… ale życie idzie naprzód i sytuacja się zmieniła — przyznał, świadomie już drapiąc Nelsona za uszami. — Zawsze chcieliśmy mieć więcej dzieci, więc wydaje mi się, że pozostaje tylko kwestia, czy pozwolimy im wpłynąć na to, kiedy to nastąpi, albo też damy się zniechęcić do tego pomysłu.

— Fakt.

Pogładził ją delikatnie po włosach; zamruczała prawie tak głośno jak Jason. Zaśmiał się, ale spoważniał, słysząc jej następne słowa.

— Naturalnie wyniki moich badań mogą skomplikować całą sprawę, i to znacznie.

— Nie bardzo wiem dlaczego. Nie masz przecież nic wspólnego ze zmianami, ty je tylko zauważyłaś.

— W pewnych kulturach mają przykry zwyczaj odstrzeliwania posłańców przynoszących złe wieści. I nie zapominaj, mój drogi, że jesteśmy na raczej religijnej planecie. Biorąc pod uwagę pierwotne podejście Kościoła Ludzkości Uwolnionej do nauk, martwi mnie bardziej niż trochę, czy tubylcy podejdą do tej wiadomości tak spokojnie jak ty czy ja.

— Cóż, w takim razie nie pierwszy raz ktoś o nazwisku Harrington podniesie im poziom adrenaliny. Powinni się już do tego przyzwyczaić, a jeśli tego nie zrobili, to najwyższy czas, żeby się nauczyli, skoro chcą obdarować kluczem patrona nasze następne dziecko.

— Proszę, proszę, ale ktoś tu ma wysokie mniemanie o sobie — skomentowała i roześmiała się.

W odpowiedzi pokazał zęby w grymasie godnym treecata.

Zachichotała zadowolona, że znów zaczął żartować i przekomarzać się tak jak przez ostatnie sześćdziesiąt lat standardowych. Chciała coś powiedzieć, powitać go z powrotem po okresie rozpaczy i powagi, ale zdecydowała, że jest jeszcze zbyt wcześnie. Zamiast tego wtuliła twarz w jego szeroką pierś i skupiła się na zapasach z Jasonem.

— Wiesz — odezwał się po chwili Alfred. — Sądzę, że powinnaś o tym, co odkryłaś, porozmawiać z kimś, kogo dyskrecji jesteś pewna, ale kto może ci uzmysłowić, jaka najprawdopodobniej będzie reakcja większości.

— Sama nad tym myślałam — przyznała nieco oschle — tylko nie wymyśliłam z kim. Clinkscales ma dość na głowie, Miranda była zbyt blisko Honor i jest zbyt blisko nas. Nie zrobi tego celowo, ale przepuści odpowiedź przez filtr tego, co do nas czuje, co złagodzi reakcję. Naturalnie zakładając, że nie wyjdzie z niej starannie dotąd maskowany fanatyzm religijny!

— Co by cię naprawdę szczerze zaskoczyło — dodał.

— A owszem, ale z drugiej strony, choć rzadko, to jednak myliłam się w ocenie ludzi i wolałabym akurat w tej sprawie tego nie zrobić.

— Rozumiem… — Alfred pogłaskał Nelsona i zachichotał, widząc poczynania Samanthy.

Ta bowiem najwyraźniej uznała, że skoro nikt się nią nie interesuje, to najwyższy czas to zmienić. Podkradła się i wcisnęła między Harringtonów niczym plastyczna masa, po czym poklepała Allison po udzie, domagając się pieszczot — w końcu Jason zajmował tylko jedną jej rękę, więc druga leżała bezczynnie.

Allison spełniła jej żądanie, drapiąc ją za uszami.

Alfred zaś niespodziewanie spoważniał i zamilkł.

— Wiesz… — po chwili powiedział powoli. — Myślę, że właśnie wpadłem na pomysł…

— Jaki?

— Najbardziej martwi cię religijny aspekt tej sprawy, zgadza się? Chodzi o to, jak zareagują bardziej konserwatywne kręgi kościelne, tak?

Przytaknęła bez słowa.

Alfred wzruszył ramionami i spytał:

— To dlaczego nie sprawdzić tego na samej górze? Z tego, co Mac rano wspominał, wnoszę, że wielebny Sullivan ma się zjawić za tydzień czy dwa.

— Wielebny…? — Allison zmarszczyła brwi, myśląc intensywnie. — Rozważałam taką ewentualność, ale zrezygnowałam… ze strachu. Z tego, co wiem, jest znacznie… bardziej zacięty niż Hanks. A jeśli to oznacza, że jest bardziej ortodoksyjny? Jeżeli spróbuje zmusić mnie, abym nie ujawniała tego, co odkryłam?

— A jeśli wymyślasz bezpodstawne obawy? — skontrował. — Zgadzam się, że nie bardzo zachowaniem przypomina Hanksa, którego opisywała Honor, ale jakoś nie chce mi się wierzyć, żeby Synod wybrał na jego następcę idiotę czy fanatyka. Na dodatek, jeśli dobrze pamiętam, to Hanks sam go wybrał i przygotował.

Allison przytaknęła, a on ponownie wzruszył ramionami.

— Skoro tak, to uważam, że istnieje duża szansa na to, że zachowa się rozsądnie. A nawet jeśli nie, to kiedyś będzie musiało dojść między wami do konfrontacji, bo jakoś nie widzę oczami wyobraźni, jak się potulnie uginasz i milczysz.

Co ci szkodzi teraz sprawdzić, jaka będzie jego reakcja? Jeśli będzie stwarzał problemy, możesz go łatwiej przekonać, bo nie będzie do niczego uprzedzony. A poza tym na całym Graysonie nie znajdziesz nikogo, kto byłby wiarygodniejszym źródłem informacji odnośnie do reakcji całego Kościoła jako takiego.

— Zwłaszcza z tym ostatnim nie sposób się nie zgodzić — przytaknęła.

I zamilkła na długą chwilę.

— Chyba masz rację — powiedziała w końcu. — Zawsze miałeś lepsze wyczucie, jak postępować z tymi na górze.

— To dzięki tym zmarnowanym latom w Królewskiej Marynarce — poinformował ją radośnie. — Umiejętność wykorzystywania hierarchii służbowej to podstawa przeżycia w każdym wojsku i szpitalu wojskowym. Albo się tego nauczysz, albo skończysz jako pacjent.

— Tak?! Ciekawych rzeczy się tu dowiaduję! Na przykład w jakim to zacofanym i autorytarnym systemie spędziłeś młodość.

— W przeciwieństwie do ciebie, wychowanej na planecie — wzorze wszelkich cnót słynącym z rozpusty, libertyństwa, konformizmu i zboczeń na całą galaktykę?

— Właśnie — potwierdziła radośnie.

Dalszą wymianę zdań przerwał im melodyjny dźwięk.

— Obiad! — jęknęła Allison i usiadła prosto. — Mocno jestem potargana?

— Tak sobie — ocenił po przelotnym spojrzeniu.

— Cholera! Teraz Miranda i Mac będą wiedzieć, że skończyło się tylko na gadaniu! Następnym razem proszę mi się lepiej starać! Mam reputację do utrzymania, jakbyś nie wiedział!

Alfred nadal nie do końca panował nad rozbawieniem, gdy dwie minuty później doszli do drzwi jadalni.

Rozdział VI

— Dziękuję, że zgodził się pan ze mną spotkać tak szybko.

— Proszę mi wierzyć, lady Harrington, że cała przyjemność z niespodzianki jest po mojej stronie. Zawsze cieszy mnie pani widok, a zarówno ja osobiście, jak i Kościół w pełni zdajemy sobie sprawę, jak ważne jest to, czym się pani zajmuje. Jeżeli połączy się te dwa czynniki…

Łysy i obdarzony imponującym haczykowatym nosem wielebny Sullivan, głowa Kościoła Ludzkości Uwolnionej, podał ramię Allison Harrington, uśmiechnął się i zaprowadził ją do stolika ustawionego w przeciwległym w stosunku do wejścia końcu swego gabinetu. Gabinet znajdował się na trzecim piętrze katedry Harrington wyposażonej, jak wszystkie katedry na Graysonie, w wygodne mieszkanie przeznaczone do wyłącznego użytku wielebnego. Sullivan posadził gościa w jednym z wygodnych foteli otaczających stolik z wypolerowanego kamienia i ceremonialnie nalał herbaty do dwóch filiżanek z cienkiej porcelany. Srebrny czajnik błyszczał jak lustro w promieniach wpadającego przez okno słońca, a wpadało go naprawdę dużo, gdyż okno zajmowało całą ścianę.

Do Allison dotarł aromat napoju, wywołując kolejne zaskoczenie. Zielona herbata Sun Plantation nr 7 miała specyficzny, niemożliwy do pomylenia z innym zapach i smak — i ten właśnie zapach czuła. Nie ulegało wątpliwości, że wielebny (albo raczej któryś z jego pomocników) zadał sobie trud dowiedzenia się różnych ciekawostek na jej temat, jak choćby tego, co najbardziej lubi pić. Ta odmiana herbaty pochodziła z Beowulfa i bez problemów można ją było kupić w Gwiezdnym Królestwie, tyle że nie należała do tanich. Natomiast, o czym miała już okazję się przekonać, nie była tak łatwo dostępna na Graysonie.

— Słodzi pani, lady Harrington? — spytał uprzejmie Sullivan.

Tym razem Allison uśmiechnęła się z uznaniem — grał naprawdę doskonale: no bo jeśli ktoś sprawdził, jaki gatunek herbaty najbardziej lubi, to tym bardziej dowiedział się, czy używa cukru, a jeśli to ile. Jednak nic w zachowaniu gospodarza, zaczynając od uniesionych w uprzejmym zainteresowaniu brwi, nie wskazywało, że to wie.

— Dwie kostki proszę.

— Naturalnie, milady. — Wpuścił delikatnie dwa białe sześciany do jej filiżanki, zamieszał i podał jej naczynie razem z talerzykiem. — Zapewniam, że tak herbata, jak i cukier mają równie niską zawartość metali jak produkty spożywcze w Królestwie.

— Dziękuję — powtórzyła i spokojnie poczekała, aż dokończy robić herbatę sobie, nim upiła pierwszy łyk.

Sullivan uśmiechnął się, widząc, że jej zadowolenie nie jest udawane.

Rozpoznała ten uśmiech, gdyż często widywała go na twarzach mężczyzn. Większość poznanych osobników płci męskiej najwyraźniej radowało sprawianie jej przyjemności. Tak zresztą powinno być, ale nadal czasem zaskakiwało ją, gdy orientowała się w pewnym momencie, że jakiś konkretny mężczyzna także zalicza się do tej grupy. Tak właśnie było w tym wypadku. Co prawda już na samym początku odkryła, że graysońscy mężczyźni są niezwykle szarmanccy i uprzejmi, ale jeszcze nim postawiła stopę na powierzchni planety, wiedziała też i to, że są przekonani o własnej wyższości, przemądrzali i nadopiekuńczy. Dlatego przybyła tu gotowa ustawić ich odpowiednio, jeżeli chodzi o traktowanie jej skromnej osoby, co naturalnie okazywało się czasem potrzebne, ale rzadziej niż zakładała. I nigdy nie musiała robić tego powtórnie — uczyli się szybciej, niż można się było spodziewać. Z drugiej strony większość czasu spędzała w domenie Harrington uchodzącej za najbardziej postępową…

Wielebnego Sullivana jak dotąd spotkała tylko przy okazji formalnego pogrzebu Honor, więc nie miała okazji go poznać. Opinię wyrobiła sobie na podstawie listów Honor i rozmów z Mirandą, toteż wiedziała, że w głębi serca jest znacznie większym konserwatystą niż Hanks. Nie odbijało się to w żaden sposób na jego oficjalnym stanowisku — był równie zdecydowanym zwolennikiem reform jak poprzednik i wspierał je na wszelkie sposoby całym autorytetem Kościoła. Natomiast prywatnie nie czuł się na nowym, reformowanym Graysonie tak swobodnie i dobrze jak choćby Howard Clinkscales. Dlatego podświadomie spodziewała się, że będzie to widoczne także w jego podejściu do kobiet z autorytetem — takich jak ona.

Podobnych zachowań doświadczyła ze strony co bardziej zatwardziałych konserwatystów wśród graysońskich lekarzy. Teraz była potrójnie zaskoczona — Sullivan nie dość, że nie był sztywny i najwyraźniej dobrze się czuł w jej towarzystwie, to na dodatek nie wyglądał na duchowego przywódcę dość ortodoksyjnego Kościoła. Nie żeby spodziewała się natchnionego ascety z ogniem w oczach… ale przynajmniej kogoś wywołującego choćby nieco podobne skojarzenia…

A wielebny za nic nie sprawiał takiego wrażenia. Ba, nie dość tego. Wcale nie ukrywał, że ona mu się podoba, i widać było, że nie ma nic przeciwko małemu flirtowi. Wiedziała, że jest żonaty, i to trzy razy, i nie podejrzewała, by posunął się dalej, ale z całej jego postaci emanowała radość życia i witalność, których się nie spodziewała.

Być może dlatego, że Honor ani słowem o tym nie wspomniała… a ona zapomniała, że córka musiała się potknąć o chłopa, by zauważyć istnienie drugiej płci w okolicy. A i to nie za każdym razem. Cóż, należało po prostu pamiętać, że pod całą tą uprzejmością i sztywnymi zasadami zachowania w obecności i w stosunku do cudzych żon kryli się zwyczajni mężczyźni o zupełnie zdrowych odruchach i zainteresowaniach. Zawsze uważała, że tak samo jest w przypadku wyższych klas, tylko nigdy nie chciało jej się wystarczająco głęboko pogrzebać, by dla własnej satysfakcji tego dowieść. Miło było odkryć, że u duchownych (przynajmniej niektórych) także pozostały zdrowe, naturalne skłonności.

Wyjaśniało to zresztą jego podejście do niej. Co prawda, podobnie jak większość mieszkańców Graysona, nadal przestawiał się na nowe normy społeczne i zasady obyczajowe.

I być może podobnie jak część z nich niewiele z tych zasad kiedykolwiek zrozumie, ale przynajmniej nauczy się je rozpoznawać i właściwie na nie reagować. Natomiast w jej zachowaniu, a zwłaszcza w błysku w oczach, rozpoznał coś, co znał, i doskonale wiedział, jak na to zareagować. Przynajmniej jak długo będą przestrzegali dotychczasowych graysońskich zasad.

Było to dlań miłą odmianą, a Allison nie zamierzała tego zmieniać, gdyż dzięki temu miała ułatwione zadanie. Popijając drobnymi łyczkami herbatę, przetrawiła uzyskane właśnie informacje i dokonała stosownych zmian w strategii prowadzenia merytorycznej części rozmowy. Założyła bowiem błędnie, że wielebny jest odporny na nowe idee, by nie rzec nieco ciężko myślący. Tymczasem okazało się, że umysł ma bystry, a reszta była błędnym wnioskiem wynikającym z niedokładnych informacji. Otóż wielebny słynął z braku cierpliwości do durniów, bez względu na to, kim ci durnie byli.

Uporządkowała plany, odstawiła spodek z filiżanką i sięgnęła po niewielką walizeczkę, którą ze sobą przyniosła, i postawiła obok fotela. Teraz położyła ją na kolanach i otworzyła.

— Zdaję sobie sprawę, że jest pan zajętą osobą i że wcisnął pan spotkanie ze mną w dość napięty rozkład zajęć, więc jeśli nie ma pan nic przeciwko temu, chciałabym zmarnować jak najmniej pańskiego cennego czasu i przejść do powodu, dla którego prosiłam o możliwość jak najszybszego zobaczenia się z panem — powiedziała z uśmiechem.

— Mój rozkład zajęć prawie zawsze jest napięty, milady — odparł z lekkim rozbawieniem. — Ale proszę mi wierzyć, czas spędzony z panią nigdy nie będzie dla mnie stracony.

— No proszę! Szkoda, że do Królestwa nie da się importować trochę graysońskich dobrych manier!

— Byłaby to nieuczciwa transakcja, pani — sprzeciwił się z szerokim uśmiechem. — Pani Królestwo miałoby jedynie nasze zachwyty nad pani urodą i wdziękiem, podczas gdy my dysponowalibyśmy ich obiektem we własnej osobie.

Allison roześmiała się i potrząsnęła głową. Wielebny zaś usiadł wygodniej, starannie balansując spodkiem i filiżanką. I spoważniał, uważnie obserwując, jak gość ustawia na stoliku miniaturowy holoprojektor i uaktywnia elektrokartę.

— Muszę się przyznać, że prosząc o to spotkanie, miałam pewne obawy — zagaiła poważnym i rzeczowym tonem. — Jak pan wie, od ponad sześciu standardowych miesięcy pracuję nad sporządzeniem genomu dla Graysona. Niedawno odkryłam coś, co, obawiam się, dla części mieszkańców planety może się okazać… niepokojące.

Sullivan zmarszczył krzaczaste brwi. Nie była to jednak oznaka gniewu, lecz namysłu i koncentracji.

— Zacznijmy od pytania — dodała Allison. — Co pan wie, wielebny, o genetycznym pochodzeniu mieszkańców Graysona?

— Sądzę, że niewiele więcej od przeciętnego laika — przyznał po chwili. — Nawet nasi lekarze byli w tej kwestii o kilka wieków za Królestwem. Zdawaliśmy sobie jednak sprawę z konieczności zachowywania informacji o pochodzeniu poszczególnych ludzi, by uniknąć małżeństw osób blisko spokrewnionych i związanych z tym defektów genetycznych potomstwa, dlatego rejestry takie prowadzone były od czasu założenia kolonii. Obawiam się, że poza drzewem genealogicznym i historiami chorób w rodzinie wiem niewiele.

Umilkł i spojrzał na nią wyczekująco. Nie zapytał, dlaczego go o to zagadnęła, ale pytanie wisiało w powietrzu.

— Doskonale, skoro tak, będę się starała to wyjaśnić w najprostszy możliwy sposób, ale wpierw muszę panu coś pokazać… — zdecydowała Allison.

I włączyła holoprojektor.

Nad stolikiem pojawił się hologram chromosomu — schematyczny, nie wirtualne odwzorowanie rzeczywistości, toteż nie wyglądał zbyt interesująco. Niemniej w oczach Sullivana rozbłysło zainteresowanie, gdy zdał sobie sprawę, że patrzy na fragment wzoru, według którego powstało ludzkie życie. Allison nacisnęła jeden z przycisków i obraz zmienił się w powiększony wielekroć wycinek tego, co ukazywał przed chwilą.

— To długi łańcuch siódmego chromosomu — wyjaśniła i uaktywniła migający kursor. — A to jest gen o długiej i nie zawsze miłej historii. Pojedyncze jego mutacje wywołują chorobę znaną jako mukowiscydoza. Zmienia ona drastycznie funkcje wydzielnicze płuc i trzustki.

Nie dodała, że jakieś półtora tysiąclecia temu została ona praktycznie wyeliminowana na planetach posiadających nowoczesną opiekę medyczną. A na Graysonie, choć niezwykle rzadko, pojawia się nadal.

— Rozumiem… — mruknął po chwili Sullivan, po czym spojrzał na nią i spytał uprzejmie: — A dlaczego uznała pani za stosowne poinformować mnie o tym, milady?

— Dlatego, wielebny, że moje badania i poszukiwania wskazują zupełnie jednoznacznie, że ten właśnie fragment kodu genetycznego u wszystkich mieszkańców Graysona został celowo zmodyfikowany prawie tysiąc lat temu.

— Zmodyfikowany?! — Sullivan podskoczył i usiadł prosto.

— Albo zmieniony, jak pan woli. Sztucznie i celowo. Mówiąc inaczej: wszyscy mieszkańcy planety są genetycznie zmutowani — rzuciła Allison i zamarła.

Siedziała prawie nieruchomo, czekając na potencjalny wybuch. Który nie nastąpił — Sullivan przez długą chwilę milczał, przyglądając jej się tylko. Potem powoli opadł na oparcie fotela, ujął pospiesznie odstawioną przed chwilą filiżankę i upił spokojnie długi łyk. Nie wiedziała, czy próbuje w ten sposób zyskać na czasie, by pozbierać myśli, czy po prostu celowo rozładowuje napięcie. Przekonała się o tym dopiero, gdy przekrzywił głowę i zachęcił ją z całkowitym spokojem:

— Proszę kontynuować.

Jego głos był tak dalece pozbawiony jakiegokolwiek zaangażowania, że przez moment poczuła się prawie obrażona. Wzięła się jednak szybko w garść i zajęła notatkami. Pominęła ze trzy strony tekstu przygotowanego jako uspokajacz na wypadek histerii słuchacza, jako że oczywiste stało się, iż nie będzie go potrzebowała, i zaczęła wyjaśniać dalej:

— Oprócz badań laboratoryjnych zajęłam się także dość dokładnymi poszukiwaniami w planetarnych i rodowych bazach danych. — Na wszelki wypadek nie dodała, że zajęło jej to masę czasu z uwagi na archaiczny sprzęt i oprogramowanie tychże. — Konkretnie chodziło mi o jak najwcześniejsze archiwa medyczne. Najlepiej z samego okresu tworzenia kolonii. Chciałam sprawdzić, czy znajdę w nich coś, co rzuciłoby jakieś światło na moje odkrycie. Niestety, choć znalazłam zaskakująco wiele informacji na temat chorób poszczególnych kolonistów, na temat tego, co mnie interesowało, nie wyszperałam dosłownie nic. I dopiero to naprawdę mnie zaniepokoiło.

Spojrzała mu prosto w oczy.

— Pomyślała pani, że te informacje zostały celowo usunięte później? — spytał spokojnie Sullivan i roześmiał się, widząc jej minę. — Milady, mimo całej szczerości dobierała pani słowa z ostrożnością rasowego polityka. Jeżeli się to zauważyło, nie trzeba być geniuszem, by wydedukować powody pani zaniepokojenia. Cóż… podejrzewam, że możliwe, a nawet prawdopodobne jest, iż jacyś nadgorliwi słudzy Kościoła od czasu do czasu usuwali niewygodne czy też uznane za niebezpieczne informacje, ale robili to bez wiedzy, a przede wszystkim bez aprobaty Kościoła. Czy też samego Pana Boga, jeśli o to chodzi. Proszę nie być tak zaskoczoną i pomyśleć. Nazywamy Boga Testerem, ponieważ stawia przed nami Test Życia wymagający od nas ciągłego poddawania próbie tak siebie samych, jak i naszych przekonań czy dążeń, w miarę jak dorastamy w Jego miłości. Jak moglibyśmy to robić i na ile wiarygodny byłby to test, gdyby Kościół zmieniał i wypaczał informacje stanowiące podstawy podejmowanych przez nas decyzji?

— Nie… nie myślałam o tym w ten sposób… — przyznała z ociąganiem.

Tym razem Sullivan wybuchnął śmiechem.

— Ale wyraziła to pani niezwykle uprzejmie — ocenił, gdy się uspokoił. — Znacznie uprzejmiej niż większość przybyszy spoza planety. Jesteśmy zwolennikami starych zwyczajów i ludźmi głęboko wierzącymi, ale nasza wiara opiera się na indywidualnej woli wyboru. Nikt, ani patron, ani Protektor, ani nawet wielebny czy Synod, nie może wiernemu dyktować niczego w sprawach duchowych. Fakt, niełatwo jest utrzymać tę zasadę w praktyce, ale stanowiła ona i stanowi dynamiczną podstawę naszej wiary. Jest to zresztą uczciwe, jako że Bóg nigdy nie obiecywał, że Test będzie łatwy. Nie oznacza to także, że ustrzegliśmy się błędów ani że nie było takich okresów czy tematów, które wzbudziły zażartą, często przykrą dyskusję czy nawet spór doktrynalny. Poza jednym wyjątkiem wszystkie zakończyły się pokojowo i uważam, że wzmocniły nas. Natomiast pamięć o tych sytuacjach wywołuje w nas niepokój, kiedy ma dojść do zmian czy to w Kościele, czy to w społeczeństwie. Prawdę mówiąc, sam mam pewne zastrzeżenia może nie tyle co do natury niektórych zmian, ile do ich tempa. Mimo to nawet Kościół, a już tym bardziej kapłan nie powinien dyktować takich decyzji wiernym. Nie możemy też decydować, że ten lub tamten fragment wiedzy, obojętne jak nieprzyjemnej albo groźnej z uwagi na swe konsekwencje, powinien zostać zatajony, zniszczony czy dostępny jedynie dla wybranych. Dlatego proszę bez obaw wszystko wyjaśnić. Mogę coś nie w pełni zrozumieć, może mnie to, co usłyszę, zaszokować czy zmartwić, ale moim obowiązkiem jest wysłuchać wszystkiego i przynajmniej spróbować pojąć… i w żadnym wypadku nie obwiniać za wieści posłańca.

— Cóż… szkoda, że nie wszystkie religie, a zwłaszcza nie wszyscy kapłani tak do tego podchodzą — przyznała Allison.

Po czym uśmiechnęła się przekornie i powiedziała znacznie swobodniejszym tonem:

— W takim razie zgodnie z poleceniem przechodzę do rzeczy. Z tego, co zdołałam zrekonstruować, wynika, że przynajmniej jeden, a prawdopodobnie kilku członków ekipy medycznej przybyłej z kolonistami musiało być doskonałymi genetykami. Biorąc pod uwagę, jak bardzo ograniczone były możliwości ówczesnej techniki, to, co osiągnięto, jest naprawdę godne podziwu. Nie wiem, czy pan zdaje sobie z tego sprawę, ale w tych czasach używano jeszcze wirusów do umieszczenia genetycznych modyfikacji w stosownych miejscach, a nie dokładnie do tego zaprojektowanych nanomechanizmów organicznych. Był to, mówiąc krótko, okres prymitywizmu i rzeźnictwa z naszego punktu widzenia, a pogląd ten obowiązuje od paru ładnych wieków.

— Jestem mniej zaskoczony tym, że temu komuś się powiodło, niż pani myśli — wtrącił Sullivan. — Naszym przodkom, zwolennikom świętego Austina, nie podobało się, że technika odwiodła nas od sposobu życia, jaki przewidział dla nas Bóg. Natomiast byli też w pełni świadomi korzyści, jakie dawały nauki przyrodnicze, i traktowali je jako dar kochającego ojca, toteż od samego początku mieli zamiar przenieść z tego daru na Graysona tyle, ile tylko okaże się możliwe. Medycyna należy wszak do takich nauk. A dzięki takiemu właśnie podejściu przodkowie zdołali przeżyć na planecie, na której w innym przypadku po prostu stopniowo by wymierali.

— I tu dochodzimy do sedna — podjęła Allison. — Naukowców, którzy zainteresowali się tą sprawą po przystąpieniu Graysona do Sojuszu, zawsze dziwiło to, w jaki sposób kolonia w tak niekorzystnych warunkach środowiskowych zdołała przetrwać dłużej niż dwa do trzech pokoleń. Oczywiste było, iż w organizmach kolonistów musiała zajść jakaś zmiana adaptacyjna, która to umożliwiła, tylko nikt nie mógł zrozumieć, w jaki sposób nastąpiła ona tak szybko, że wpłynęło to na losy kolonii. Teraz sądzę, że wiem, jak to się stało.

Przerwała, wypiła trochę herbaty i usiadła wygodniej, zakładając nogę na nogę. Nie odstawiając filiżanki, zaczęła mówić dalej:

— Ciężkie pierwiastki, takie jak metale, przedostają się do organizmu głównie przez układy oddechowy i pokarmowy. Dlatego też systemy filtracyjne farm muszą działać stale, gdyż inaczej oczyszczona pierwotnie gleba z czasem stałaby się równie trująca jak przed dekontaminacją. Ten lub ci, którzy byli odpowiedzialni za zmiany, o których mówimy, mieli na celu zrobienie dokładnie tego samego w ludzkim organizmie: stworzenie systemu filtracyjnego poprzez wzmocnienie błon śluzowych w płucach i układzie pokarmowym. Pańskie proteiny wydzielnicze różnią się znacznie od moich, ponieważ są w stanie wiązać większość metalu wnikającego do organizmu, co pozwala na usuwanie ich w plwocinie i innymi sposobami. Dzięki temu nie odkładają się w tkankach tak, jak dzieje się to w moim organizmie. Naturalnie nie są w stanie wiązać wszystkiego, ale to dzięki nim organizmy ludzi z Graysona mają tak znacznie podwyższoną tolerancję na ciężkie metale. Jeszcze ze dwa-trzy miesiące temu uznawano, wiedząc, jak ograniczone środki techniczne mieli do dyspozycji wasi przodkowie oraz jakie mieli do nich podejście, że jest to efekt naturalnego procesu adaptacyjnego. Mimo iż wszystkich dziwiło błyskawiczne tempo tej ewolucji.

— Ale pani już nie uważa, że taki był prawdziwy powód — dodał cicho Sullivan.

— Nie, ponieważ wokół tego zmutowanego genu pokazanego na hologramie znalazłam resztki materiału genetycznego wirusa wywołującego przeziębienie. I uważam, że nie znalazł się tam przypadkowo.

— Dlaczego?

— Ponieważ przed osiągnięciem odpowiedniego poziomu nanotechnologii tego właśnie wirusa najczęściej używano jako nośnika w procesach wprowadzania pożądanej modyfikacji do organizmu. W tym przypadku niosło to dodatkowe korzyści, gdyż ludzie byli skupieni w habitatach, które zdołali zbudować, toteż rozpylony w nich wirus docierał z łatwością prawie do wszystkich. Ponieważ w archiwach nie znalazłam o tym wzmianki, istnieje duże prawdopodobieństwo, że wszystko utrzymywano w tajemnicy choćby z braku pewności, czy cała akcja się uda: nie chciano wzbudzać fałszywych nadziei w ludziach. Może zresztą były inne powody… W każdym razie przeziębienie stanowiło idealną przykrywkę dla całej operacji, gdyż nie wzbudzało niczyich podejrzeń.

— W rzeczy samej — przyznał wielebny i uśmiechnął się krzywo — a „inne” powody mogły faktycznie istnieć… Prawda jest taka, że nie zawsze, zwłaszcza w początkowym okresie, Kościół uważał, że szczerość jest nader użyteczną cnotą. Niektórzy preferowali dyskrecję, że się tak wyrażę. Jak pani na pewno odkryła w czasie poszukiwań, część pierwszych kolonistów była fanatykami, co zaowocowało zresztą wojną domową czterysta lat później. Mogło się zdarzyć, że władze Kościoła obawiały się, iż w tak trudnych warunkach, w jakich żyli pierwsi koloniści, co bardziej zaślepieni fanatycy sprzeciwią się permanentnej zmianie genetycznej, zwłaszcza że miałaby dotyczyć wszystkich następnych pokoleń. Żeby uniknąć niepokojów, mogła zostać podjęta decyzja, by utrzymać całą sprawę w tajemnicy.

— W każdym razie dzięki temu organizmy kolonistów zyskały szansę przetrwania w otaczającym ich trującym środowisku — podjęła Allison, gdy wielebny umilkł. — Niestety, ponieważ pracowano w pośpiechu i użyto najprostszej z istniejących metod, nawet jak na ówczesne warunki, musiało to dać skutki uboczne. Proszę mnie dobrze zrozumieć: nie krytykuję, tylko stwierdzam fakt. Ten lub ci, którzy to zrobili, mieli ograniczone środki i mało czasu, więc ich osiągnięcie jest tym większe. Natomiast z tych powodów zrezygnowano z tak dokładnych analiz, jakie powinno się przeprowadzić i jakie zapewne chciano by przeprowadzić. No i wyszło na to, że nie rozpoznano, iż w ten sposób przypadkiem wprowadzono równocześnie drugą, całkowicie niezamierzoną modyfikację.

— Niezamierzoną? — Sullivan zmarszczył brwi. Allison przytaknęła zdecydowanie.

— Co do tego nie mam żadnych wątpliwości. I sądzę, że wyjaśnieniem, dlaczego tak się stało, jest w pierwszej kolejności to, że pierwsza pożądana mutacja musiała być dziedziczna. Gdyby nie była, przyniosłaby rezultaty jedynie dla pokolenia poddanego oddziaływaniu wirusa i zaginęła wraz z pierwszym pokoleniem kolonistów, a więc niczego by nie dała. Dlatego wirus użyty jako nosiciel musiał zostać zmodyfikowany tak, by zdołał przeniknąć przez błony śluzowe i wykazał szczególną skłonność do zadomowienia się w komórkach rozrodczych jajników i jąder. Tylko w ten sposób bowiem mutacja mogła zostać przekazana następnemu pokoleniu już naturalną drogą. Musiano osiągnąć taki sam efekt, jaki wywołuje, powiedzmy, wirus świnki powodujący infekcję gruczołów śluzowych, ale atakujący także jajniki i jądra i skutkujący czasem bezpłodnością u mężczyzn.

Sullivan pokiwał głową na znak, że rozumie.

Allison zaś powściągnęła uśmiech — podejrzewała, że wielebny mimo zainteresowania nie czuł się zbyt swobodnie w czasie tej rozmowy. I choć tego nie okazywał, coraz mniej, jak sądziła, podobało mu się to, do czego zmierzała. Dla mieszkańców Graysona dzieci zawsze były szczególnym i bolesnym tematem z racji komplikacji przy porodach i liczby martwych płodów. Jednak ona musiała powiedzieć mu, z czym przyszła, a on musiał tego wysłuchać…

— Chcąc przekazać modyfikację przyszłym pokoleniom kolonistów, nasz genetyk czy też genetycy nie mieli wyboru — odezwała się po chwili przerwy. — Zamiarem ich było wprowadzenie stabilnego powtórzenia w trójnukleotydzie chromosomu X, co nie było problemem. Niestety, w efekcie wywołało to zmiany w kodonie AGG.

Sullivan spojrzał na nią ze zrozumieniem wrony gapiącej się na drewnianą pięciocentówkę, więc wyjaśniła:

— Kodony AGG to sekwencje adeniny-guaniny-guaniny blokujące ekspansje innych powtarzalnych trójnukleotydów.

— Oczywiście — przytaknął Sullivan z dokładnie taką samą jak przed wyjaśnieniem miną.

Niemniej dał jej znak, by mówiła dalej.

Allison zmieniła ustawienie holoprojektora i nad stolikiem pojawił się różnobarwny schemat nukleotydów. Długachny łańcuch złożony z sekwencji czterech liter — A,C,G i T, ustawionych po trzy i mających barwy żółte, zielone i czerwone. Kolejne polecenie wystukane na klawiaturze spowodowało powiększenie fragmentu tego łańcucha, konkretnie trzech sekwencji. Pierwsza składała się z CGG gdzie C było żółte, G zielone, druga z AGG, gdzie A było czerwone, a G zielone, trzecia zaś wyglądała dokładnie tak jak pierwsza.

— Zasadniczo zmiana była minimalna. Adenina zmutowała w cytozynę — dotknięcie kolejnego przycisku spowodowało, iż czerwone A zmieniło się w żółte C, po czym po prawej stronie natychmiast pojawił się długi łańcuch dokładnie takich samych sekwencji — tylko że to zniosło blokadę i pozwoliło na niestabilną ekspansję…

— Przepraszam, milady, ale przyznam się, że przestałem cokolwiek rozumieć — przerwał jej z rozbrajającym uśmiechem Sullivan. — Co dokładnie to oz… stop, tak do niczego nie dojdziemy! Nawet jeśli mi pani wytłumaczy, co to oznacza, i tak nie zrozumiem. Zróbmy inaczej… jakie to spowodowało praktyczne konsekwencje?

— Hm… — zamyśliła się Allison, dopijając herbatę. — Zacznijmy od tego… DNA składa się z czterech nukleotydów: adeiny, cytozyny, guaniny i tyminy. Łączą się one w tysiące kodów zawierających plany naszego ciała… i przenoszących te plany do następnego pokolenia. Łączą się w grupy po trzy, stąd określenie trójnukleotyd. Zwykle występują one w grupach czy łańcuchach po około trzydzieści, ale istnieje kilka chorób powodujących znaczne wydłużanie się takich powtarzających się sekwencji. Czasami długość łańcucha dochodzi do parunastu tysięcy sekwencji, co skutecznie… hm… psuje czy też, można powiedzieć, zagłusza fragment właściwego kodu. Czy jak dotąd jest to dla pana zrozumiałe?

— Myślę, że tak — odparł ostrożnie.

— Dobrze, w takim razie idziemy dalej. Ten schemat pokazuje fragment nukleotydu złożonego z cytozyny, adeniny i guaniny, pochodzący z graysońskiego genomu. Ten zmieniony trójnukleotyd przed zmianą był zamkiem. Blokował powtarzanie sekwencji CGG, dzięki czemu zapobiegał uszkodzeniu kodu. Kiedy adenina zmutowała w cytozynę, zamek zniknął, co pozwoliło na niestabilną ekspansję sekwencji CGG, jak tu widać.

Umilkła i czekała na reakcję Sullivana.

— Może nie dogłębnie, ale z grubsza ten proces rozumiem — odezwał się wielebny po chwili. — Natomiast nadal nie wiem, jakie to powoduje konsekwencje.

— W przypadku „delikatnego X”, jak nazywano jedną z chorób, dopóki nie nauczono się korygować tej wady, powodowało to średnie upośledzenie umysłowe. W tym wypadku okazało się groźne, ponieważ zniszczono cześć chromosomu niezbędnego dla właściwego rozwoju embrionu we wczesnej fazie.

— Co oznacza? — spytał Sullivan, nie kryjąc zainteresowania.

— Co oznacza, że spowodowało to śmiertelną mutację w męskich embrionach, wielebny.

Tym razem Sullivan zrozumiał natychmiast — tak gwałtownie się wyprostował, że omal nie upuścił filiżanki. Zdołał złapać ją w ostatniej chwili, Allison zaś dodała rzeczowo:

— Żaden męski embrion posiadający tę mutację nie może się w pełni właściwie rozwinąć i nie może zostać donoszony. Ciąża kończy się zazwyczaj poronieniem. Embriony żeńskie mają podwójny chromosom X, co daje im większą szansę, gdyż jeden z chromosomów pozostaje nieuszkodzony. A w procesie lionizacji wyłączającym jeden chromosom X przeważnie dezaktywowany zostaje uszkodzony. Powoduje to, że embriony rozwijają się dalej, i w efekcie prowadzi do narodzin normalnego, zdrowego dziecka. Płci żeńskiej.

Sullivan przez kilkanaście sekund wpatrywał się w hologram.

— Ale w takim wypadku… — powiedział w końcu. — Jeśli dobrze zrozumiałem, powiedziała pani, że żadne dziecko płci męskiej z tą mutacją nie może żyć? W takim razie jakim cudem nasi przodkowie nie wymarli?! Skoro wszyscy mieli pierwszą wzmacniającą odporność mutację, a wraz z nią w ich organizmach znalazło się to coś, to w jaki sposób nadal rodzili się chłopcy?

— Te dwie mutacje łączy tylko to, że zostały wprowadzone równocześnie i przy użyciu tego samego nosiciela. Każdy, a raczej każdy, kto przeżył, został zmutowany w zamierzony sposób, natomiast na szczęście niepożądana mutacja nie odniosła całkowitego sukcesu. Zdołała zadziałać w około jednej trzeciej przypadków, stąd o tyle spadła liczba rodzących się chłopców. Niestety ci, którzy się urodzili, także mogli być nosicielami, tak więc mutacja była przekazywana i istnieje nadal. W tym samym mniej więcej procencie przypadków. Jeśli przyjąć średnią występującą przy innych tego typu schorzeniach, to nosicielami jest około czterdziestu procent mężczyzn.

— Rozumiem…

— I nic na to nie można było poradzić — dodała szybko. — Modyfikacja pierwotna była niezbędna dla przetrwania wszystkich. Musiała zostać dokonana. Nie wiem, czy ktoś z zespołu, który ją opracował — bo sądzę, że była to jednak praca zespołowa — jeszcze żył, gdy ujawniła się druga. Ale nawet jeśli tak było i nawet jeśli dysponowali jeszcze techniką umożliwiającą badania genetyczne, które umożliwiły poznanie prawdy, to i tak było za późno, by mogli cokolwiek zrobić.

Zapadła cisza.

— Dobry Boże! — mruknął Sullivan tak cicho, że ledwie go usłyszała.

I znów zamilkł.

W końcu odetchnął głęboko, potrząsnął głową i spojrzał na gościa.

— Jestem przekonany, że upewniła się pani co do wyników swego odkrycia, nim zdecydowała się na rozmowę ze mną, milady — ocenił. — Czy mogę również założyć, że dysponuje pani dokumentacją wystarczającą do przekonania innych ekspertów?

— Tak, wielebny. Poza tym cała sprawa jest o tyle prawdopodobna, że wyjaśnia dwa problemy, których nie byli w stanie zrozumieć genetycy Królestwa Manticore, odkąd nastąpiło zacieśnienie stosunków z Graysonem. Pierwszy to, jak już wspomniałam, niezwykła szybkość, z jaką wasi przodkowie pozornie w naturalny sposób wytworzyli w swych organizmach tak zwiększoną odporność na ciężkie metale, a drugi to utrzymująca się cały czas olbrzymia dysproporcja między rodzącymi się dziećmi obu płci. To drugie zdarza się często w określonych, ekstremalnych warunkach, ale nader rzadko trwa tak długo jak tutaj.

— Rozumiem… — powtórzył Sullivan, przyglądając jej się z namysłem. — Czy można jakoś temu zaradzić? Mam na myśli niepożądaną mutację, naturalnie.

— W tej chwili jest za wcześnie, bym mogła odpowiedzieć na to pytanie z jakąkolwiek dozą prawdopodobieństwa. Teoretycznie znalazłam dwa lub trzy możliwe sposoby, ale w praktyce może się to okazać znacznie trudniejsze z uwagi na problemy spowodowane przez umiejscowienie mutacji. Zmutowany gen X znajduje się bowiem blisko tak zwanego cynkowego genu proteinowego X, który jest kluczowy w determinowaniu płci, a Xp 22.2…

Przerwała gwałtownie, widząc znajomy już wyraz twarzy gospodarza, i uporządkowała myśli. Po chwili ciszy, której Sullivan nie przerwał, zaczęła tłumaczyć prościej:

— W tym miejscu jakiekolwiek zmiany mogą spowodować powstanie kilkunastu różnych chorób. Wiele z nich jest śmiertelnych, a inne mogą wywołać zaburzenia w naturalnym doborze płci. Obecnie wiemy o tym znacznie więcej niż ci, którzy wywołali mutację, ale medycyna nadal nie lubi w tym miejscu ingerować. Po prostu istnieje zbyt duża szansa, że minimalny nawet błąd będzie miał poważne konsekwencje, a nawet gdyby udało się uniknąć najpoważniejszych, Kodeks Beowulfa jasno i zdecydowanie zakazuje manipulacji genetycznych mających na celu wybór płci dziecka. W ciągu pierwszych dwustu lat Przed Diasporą dochodziło do zbyt wielu niemiłych i godnych pożałowania przypadków nadużywania tej możliwości. Zresztą od tego czasu na co bardziej zacofanych planetach nadal się zdarzają. Sądzę jednak, że powinno się udać przynajmniej poprawić sytuację, ale to będzie wymagało czasu i naprawdę dokładnych badań. I najprawdopodobniej rezultatem będzie przynajmniej pewne zmniejszenie płodności w męskiej części społeczeństwa.

— Rozumiem… — powtórzył po raz kolejny Sullivan. — Rozmawiała już pani o tym z przedstawicielami Miecza odpowiedzialnymi za służbę zdrowia, milady?

— Jeszcze nie. Chciałam się upewnić co do wyników, a potem pańskie odwiedziny dały mi okazję, by najpierw porozmawiać z panem. Biorąc pod uwagę rolę, jaką Kościół odgrywa nadal w codziennym życiu obywateli Graysona, pomyślałam też, że rozsądniej będzie, jeśli to pan pierwszy się o tym dowie.

— Kościół naturalnie będzie musiał ustosunkować się do tej sprawy — zgodził się Sullivan. — Ale Kościół nauczył się jak najmniej wtrącać w sprawy świeckie, dlatego uważam, milady, że powinna pani przy pierwszej stosownej okazji zwrócić uwagę Protektora na ten problem. Jeśliby pani potrzebowała w tej kwestii pomocy, proszę dać mi znać.

— Doceniam ofertę, ale sądzę, że moje kanały wystarczą.

— To dobrze. Jeśli można, chciałbym także coś doradzić… albo raczej o coś poprosić.

— Naturalnie — zgodziła się Allison.

Oczywiste również było, że nie miała zamiaru słuchać tej rady czy też spełniać prośby, jeśli nie będzie jej się to podobało czy też odpowiadało. Tego jednak nie powiedziała, za to przygotowała się duchowo na wysłuchanie czegoś średnio przyjemnego.

— Ta informacja musi zostać podana do publicznej wiadomości, im szybciej, tym lepiej, ale rozsądniej, jak sądzę, byłoby pozwolić ogłosić ją Protektorowi — oznajmił z lekkim przepraszającym uśmiechem Sullivan. — Jest pani kobietą, obcą i niewierną, jeśli wybaczy pani to określenie. Od pani córki nauczyliśmy się, że nie muszą to być złe cechy, ale część mieszkańców, zwłaszcza ci bardziej konserwatywni, nadal z trudem przyjmuje fakt, iż kobieta może mieć pozycję i autorytet. Ja zresztą także od czasu do czasu mam z tym problemy. Z bożą pomocą mam nadzieję robić postępy, ale miałem też nadzieję, że lady Harrington…

Umilkł, zdając sobie sprawę, co miał właśnie powiedzieć.

Allison zaś poczuła nagłe ukłucie bólu, gdyż bez trudu mogła dokończyć jego wypowiedź: miał nadzieję, że Honor będzie żyła wystarczająco długo, by przekonać do tych zmian najbardziej nawet zatwardziałych. Nie pożyła, ale to nie znaczyło, że inni nie mogą kontynuować tego, co rozpoczęła. A ona sama miała taki zamiar… Nie powiedziała tego wszystkiego, gdyż nie było to potrzebne. Spojrzała jedynie na gospodarza ze zrozumieniem i skinęła głową.

— Wiem i rozumiem — powiedziała nieco zdławionym głosem — i nie mam nic przeciwko temu, by ogłosili to ludzie Protektora czy też on sam wtedy, kiedy uzna to za stosowne. Nie ma pośpiechu, bo skoro przetrwaliście prawie tysiąc lat z tym problemem, to jeszcze kilka miesięcy nie zrobi żadnej różnicy, a ja nawet nie zabrałam się do opracowywania praktycznego sposobu skorygowania tej mutacji. Dlatego z kilku miesięcy może zrobić się i kilka lat, jeżeli sprawa okaże się bardziej skomplikowana. Znacznie lepiej będzie jednak uprzedzić Protektora jak najszybciej, by miał czas przemyśleć całą sprawę, ustalić, jak najlepiej ją podać do publicznej wiadomości… i jakie zająć stanowisko, gdy rzecz się już rozniesie.

— Też tak uważam — zgodził się Sullivan. — Niemniej jednak zasugeruję Protektorowi, że powinna pani być obecna przy ogłoszeniu i że należy wyraźnie podkreślić pani zasługi.

— Dlaczego? — zdziwiła się szczerze Allison.

— Dlatego, milady, że pani to odkryła, a poza tym pani oraz klinika ufundowana przez pani córkę będzie odgrywała wiodącą rolę w opracowaniu sposobu naprawy tego defektu. Nie dość, że uczciwość nakazuje oddać zasługi temu, komu się one należą, to w dodatku skoro chcemy zlikwidować uprzedzenia odnośnie do „obcych kobiet” wśród co bardziej upartych obywateli, nie możemy pozwolić sobie na zignorowanie takiej okazji propagandowej — odparł z niewinnym uśmiechem.

— Aha — mruknęła, przyglądając mu się z nową dozą szacunku.

Wielebny Sullivan bowiem, jak się okazało, nie tylko czuł się znacznie gorzej w świecie zbyt szybko jego zdaniem zachodzących zmian społecznych niż jego poprzednik, ale co ważniejsze, zdawał sobie z tego w pełni sprawę. Wiara i intelekt pozwalały mu wspierać reformy, ale jako człowiek tęsknił za stabilnością i jasno określonymi zasadami cechującymi społeczeństwo, w którym wyrósł. I ta jego duchowa część była przeciwna reformom, które z obowiązku i świadomości popierał. A to powodowało, że jego ostatnia sugestia sporo go kosztowała. Allison poczuła prawdziwe uznanie, gdy to sobie uprzytomniła.

— Dziękuję — powiedziała cicho. — Doceniam pańską sugestię… i szczerość.

— Miło mi to słyszeć, milady. — Uśmiechnął się, odstawiając filiżankę.

Allison wyłączyła holoprojektor i notes, schowała je do walizeczki i zamknęła ją starannie. Po czym wstała. Ujął jej ramię, odprowadzając ją ku drzwiom, i dodał:

— Ale żadne podziękowania nie są potrzebne. Zarówno ta planeta, jak i wszyscy jej mieszkańcy są zbyt wielkimi dłużnikami rodziny Harringtonów, a zwłaszcza zadziwiających kobiet noszących to nazwisko.

Allison zarumieniła się, a gospodarz roześmiał się szczerze.

Kiedy dotarli do drzwi, pochylił się, całując jej dłoń a otwierając drzwi, rzekł:

— Do zobaczenia, lady Harrington. Niech Tester, Orędownik i Pocieszyciel będą z panią i sprowadzą spokój i ukojenie na panią i małżonka.

I skłonił się raz jeszcze.

Allison skinęła mu głową i wyszła, a wielebny Sullivan cicho zamknął za nią drzwi.

Rozdział VII

Wartownicy przy wschodnim wejściu Harrington House wyprężyli się jak struny, prezentując broń, gdy przez główną śluzę dla pojazdów kopuły wleciała luksusowa limuzyna. Na jej błotniku powiewał niewielki proporczyk w barwach kasztana i złota, na których umieszczono rysunek otwartej księgi z leżącym w poprzek niej nagim mieczem. Limuzynę ze wszystkich stron otaczały dwuosobowe pojazdy, a wysoko ponad kopułą unosiły się smukłe myśliwce atmosferyczne i pękate desantowce pełne gwardzistów w barwach rudego brązu i złota. W różnych strategicznych miejscach kopuły oraz terenu, który przykrywała, zajmowali stanowiska snajperzy — częściowo w tychże barwach, częściowo w zieleniach domeny Harrington. Podobne grupy, tyle że wyposażone w cięższą broń, obstawiały dach budowli, teren zaś przeszukiwały elektroniczne skanery i czujniki.

Wszystko to dla Allison Harrington było lekką przesadą. Co prawda zdawała sobie sprawę z konieczności zachowania zarówno środków bezpieczeństwa, jak i zabezpieczeń wbudowanych w ściany i teren wielkich posiadłości, ale nie aż takich. Do widoku gwardzistów w zieleni także już przywykła, jak i do tego, że upierali się przy pewnych dziwnych zachowaniach w stosunku do niej i do Alfreda, natomiast była niezmiernie wdzięczna, że byli znacznie mniej nachalni niż w przypadku Honor. Spodziewała się też, że dzisiejsza okazja wpłynie zarówno na jakość, jak i liczbę zabezpieczeń i gwardzistów, ale rzeczywistość przerosła jej oczekiwania. Co prawda gdyby zwróciła większą uwagę na wyraz twarzy Mirandy, gdy opowiedziała jej o swym pomyśle, zostałaby wcześniej i dokładniej ostrzeżona. Miranda bowiem nadal funkcjonowała jako szef sztabu domeny, toteż to ona zajęła się wystosowaniem zaproszenia i koordynacją całej wizyty. I widać było, że obawia się jej bardziej, niż mogłoby to wynikać z samych problemów ceremonialno-organizacyjnych. Allison zauważyła to wszystko, ale nie do końca zdawała sobie sprawę, co to może oznaczać. Gdyby bowiem wiedziała, że proste zaproszenie na kolację będzie równoznaczne z postawieniem w stan alarmu tak na oko odpowiednika pełnej brygady Marines, najprawdopodobniej zabrakłoby jej odwagi, by je wystosować.

Albo raczej nie tyle odwagi, ile tupetu.

Uśmiechnęła się prawie naturalnie, schodząc z mężem i Clinkscalesem, by powitać gości. Z prawej strony miała Mirandę z nieodłącznym Farragutem i Jamesa MacGuinessa, tyle że w cywilnym ubraniu. Od czasu powrotu na Graysona nie nosił munduru, gdyż na osobistą prośbę Benjamina IX Royal Manticoran Navy udzieliła mu dożywotniego urlopu, by mógł w spokoju pełnić obowiązki majordomusa w Harrington House. On również rozglądał się bacznie, zupełnie jak ochroniarz, tyle że nie w poszukiwaniu jakiegokolwiek zagrożenia, lecz jakichkolwiek niedociągnięć.

Nie znalazł żadnych, bo nie mógł ich znaleźć — sam dopilnował wszelkich przygotowań.

Limuzyna zatrzymała się i opadła dostojnie na podjazd, gdy pokładowy antygrawitator został wyłączony. Przednie drzwi otworzyły się i wysiadł atletycznie zbudowany mężczyzna w uniformie w barwach rodu Mayhew z dystynkcjami majora i złotym akselbantem zwisającym z prawego ramienia. Była to oznaka pałacowej ochrony.

Przez chwilę nic się nie działo — otaczający go gwardziści, którzy zsiedli z dwuosobowych ścigaczy, znieruchomieli, tworząc krąg zwrócony plecami do limuzyny, a on wysłuchiwał meldunków płynących przez umieszczoną w uchu słuchawkę. Musiały być uspokajające, gdyż kiwnął głową i stojący obok sierżant otworzył tylne drzwi, a potem wyprężył się, salutując, gdy wysiadł z nich Benjamin IX.

Protektor pomachał schodzącym ze schodów gospodarzom i odwrócił się, podając rękę swej najstarszej żonie. Katherine i Allison spotykały się przelotnie w okresie poprzedzającym pogrzeb Honor, ale wymogi protokołu i powody spotkań skutecznie uniemożliwiły im poznanie się bliżej. Niemniej Allison wyczuła w niej bratnią duszę pomimo całej tej pompy i smutku minionych dni. Na pewno pomogło jej to, że nie urodziła się w arystokratycznej rodzinie, bo choć rozumiała i w większości szanowała podobne tradycje, nie była nimi w żaden sposób obciążona. Dlatego też pozycja Katherine Mayhew nie wywierała na niej aż takiego wrażenia i z niecierpliwością czekała na okazję, by ją lepiej poznać, gdyż podejrzewała, że mają zbyt wiele wspólnego, by się nie zaprzyjaźnić. Na pewno istotną rolę w tym podejściu odgrywało fizyczne podobieństwo — obie były filigranowe.

Teraz na widok Allison Katherine z uśmiechem wyciągnęła ku niej dłoń na powitanie.

— Dobry wieczór, madam Mayhew — powitała ją Allison formalnie.

— Wolałabym Katherine albo Cat. Naprawdę — powiedziała, nie przestając się uśmiechać. — „Madam Mayhew” brzmi za oficjalnie w ustach lady Harrington.

— Rozumiem… jak sobie życzysz, Katherine — skapitulowała bez specjalnego oporu Allison.

Uścisnęły sobie dłonie i Katherine zwróciła się ku Alfredowi. Benjamin w tym czasie pomógł wysiąść Elaine, bardziej wstydliwej, jak pamiętała Allison, choć po jej zachowaniu nie można było tego poznać. Najwyraźniej młodsza żona Protektora znacznie zyskała na pewności siebie od czasu pierwszego spotkania z Honor. Na wszelki wypadek powitała ją jednak znacznie wylewniej.

— Dziękujemy, że nas zaprosiliście. — Elaine uśmiechnęła się, obserwując, jak Alfred całuje dłoń Katherine niczym urodzony na Graysonie. — Nieczęsto opuszczamy pałac z nieformalnych okazji.

— To jest nieformalne? — zdziwiła się Allison, wskazując szerokim gestem ochronę latającą, stojącą i czającą się w różnych miejscach.

— Oczywiście! — roześmiała się Elaine. — Przy całej rodzinie, oprócz Michaela, zebranej w jednym miejscu to najskromniejsze środki bezpieczeństwa, jakie widziałam od niepamiętnych czasów!

W pierwszym momencie Allison była pewna, że to żart, ale wystarczyło jedno spojrzenie na majora dowodzącego osobistą ochroną Protektora, by zorientowała się, że Elaine mówi jak najzupełniej poważnie. Major co prawda był zbyt dobrze wychowany i wyszkolony, by to otwarcie okazać, ale nie ulegało wątpliwości, że jest nieszczęśliwy i najchętniej zagoniłby wszystkich jak najszybciej do budynku dającego przyzwoitą osłonę. Widać było, że gryzie się w język, i nawet mu współczuła, zwłaszcza że z limuzyny wysypało się stadko przychówku Protektora.

Tak po prawdzie stadko nie było całkiem właściwym określeniem, gdyż składało się zaledwie z czterech dziewcząt, ale niewielką liczebność nadrabiały skutecznie entuzjazmem. Ledwie która wyskoczyła z pojazdu, z grona oczekujących odłączał się jej osobisty ochroniarz, który podążał za nią krok w krok. Wydawało się to rażącą niesprawiedliwością wobec tak młodych istot, ale Allison wiedziała, że było uzasadnione, a poza tym lepiej, by od najmłodszych lat przyzwyczajały się do sposobu, w jaki na Graysonie strzeżono ludzi naprawdę ważnych. Zresztą obecność członków osobistej ochrony w najmniejszym nawet stopniu nie wpływała na ich zachowanie.

Jako pierwsza na podjazd wyskoczyła zwinna jedenastolatka o rysach twarzy Katherine. Dorównywała już matce wzrostem i wyglądało na to, że nadał będzie rosła. W swoim czasie Rachel Mayhew była postrachem pałacowego przedszkola, ale ten okres miała już za sobą. Teraz toczyła zażartą walkę z otaczającymi ją przejawami cywilizacji. Z paru uwag rzuconych przez rozbawionego Clinkscalesa Allison wywnioskowała, że Honor miała w tym spory udział, choć niekoniecznie świadomy. Otóż Rachel polubiła tak nie przystojące damie zajęcia jak: lekkoatletyka, pilotaż (miała wyższe od średniej notowania), mechanika i nauki ścisłe (stanowiące tradycyjnie męską specjalność na Graysonie), a co gorsza, miała już brązowy pas w Coup de Vitesse.

Gdy się na nią patrzyło, na usta cisnęło się określenie „urwis” — nie ulegało wątpliwości, że chętniej zajęłaby się rozbieraniem silnika limuzyny, by dowiedzieć się, jak działa, niż nauką tańca, chichotami i plotkami o chłopcach czy też inną pierdołą, którą „powinna” się zajmować jako panienka z dobrego domu. Gdzieś po drodze zdołała rozwiązać sobie jedną ze wstążek i dorobić się smugi brudu na policzku, co było dużym osiągnięciem, gdyż limuzyna przywiozła ich prosto z lądowiska. Jak dotąd Allison była przekonana, że jedynym dzieckiem potrafiącym teleportować brud w sterylne otoczenie była Honor.

Za nią pojawiły się Jeanette i Theresa. Pierwsza miała dziesięć lat i była córką Elaine. Druga dziewięć lat, a jej matką była Katherine. Jeanette miała równie ciemne oczy jak Rachel, ale jasnobrązowe włosy, Theresa zaś przypominała mniejszą kopię Rachel, tyle że wyglądała jak laleczka i najwyraźniej nie zetknęła się z tajnym zapasem brudu siostry.

Jako ostatnia wydostała się najmłodsza (przynajmniej chwilowo) latorośl mająca dopiero cztery lata. Benjamin złapał ją w połowie padania na podjazd i przytulił. Była blondynką o wielkich szaroniebieskich oczach, bardzo podobną do Elaine, a struktura kostna jej twarzy wskazywała, że wyrośnie na prawdziwą piękność.

W pierwszym momencie na widok tylu obcych wtuliła twarz w pierś ojca, ale zaraz potem wyprostowała się i zażądała, by ją postawić, co też Benjamin wykonał. Złapała czym prędzej Katherine za rękę i spojrzała ciekawie na Allison.

— Nasza najmłodsza — przedstawiła ją Katherine. — Chrześniaczka twojej córki.

Allison wiedziała o tym, ale i tak na moment zamgliły jej się oczy. Opanowała się szybko i kucnęła, by jej twarz znalazła się na prawie tym samym poziomie co oblicze brzdąca. Odchrząknęła i wyciągnęła dłoń, mówiąc:

— Jestem Allison, a ty?

Zapytana przez kilka sekund przyglądała się poważnie wyciągniętej dłoni, nim przeniosła wzrok z powrotem na twarz Allison.

— Honor — powiedziała jasno i wyraźnie. — Honor Mayhew.

— Honor — powtórzyła Allison, starając się, by w jej głosie nie zabrzmiał ból, i uśmiechnęła się. — To ładne imię, nie sądzisz?

Honor poważnie skinęła głową.

A potem wyciągnęła rękę i położyła ją na dłoni Allison. Spojrzała na Katherine i Elaine, szukając aprobaty, a gdy Katherine uśmiechnęła się, przeniosła spojrzenie na Allison.

I też się uśmiechnęła.

— Jestem cztery — oznajmiła.

— Masz cztery lata? — upewniła się Allison.

— Aha. I jestem numer cztery — doprecyzowała zapytana.

— Rozumiem — Allison przytaknęła poważnie i wstała, nie wypuszczając jej dłoni.

Wtedy każdy z dorosłych członków rodu Mayhew zajął się jedną z pociech i wszyscy ruszyli po schodach ku wejściu. Ku nie ukrywanej uldze majora.

Miranda, Farragut i Mac z wprawą zaganiali cały ten tabun gości i ochrony w jedynie słusznym kierunku.


* * *

— …i dlatego jesteśmy zachwyceni zaproszeniem — dokończył Benjamin, rozsiadając się wygodnie w fotelu.

Siedzieli w bibliotece przy butelce ukochanego Delacourta Alfreda Harringtona, gdyż Allison uznała, że biblioteka jest znacznie przyjemniejszym miejscem od któregoś ze wspaniałych salonów specjalnie na podobną okazję zaprojektowanych. Jeśli nie liczyć herbu na posadzce, nic nie wskazywało na przynależność do wspaniałej rezydencji, a półki pełne książek i proste, choć komfortowe umeblowanie przypominały jej o Honor. Ponieważ spotkanie było nieformalne, Clinkscales wycofał się, a Miranda zajęła się dziećmi, choć na wszelki wypadek przebywał w tym samym pomieszczeniu.

— Nie chcę powiedzieć, że w ogóle nie ruszamy się z pałacu — dodał Benjamin. — Zawsze jest taka czy inna państwowa okazja… ale prywatna wizyta…

Umilkł i potrząsnął wymownie głową.

— Tak po prawdzie mamy nadzieję, że inni patroni pójdą za twoim przykładem, Allison — dodała ze złośliwym uśmieszkiem Katherine. — Jak znam życie, to połowa ich żon w tej chwili balansuje na krawędzi śmierci, taka je cholera trzęsie z zazdrości, że ty pierwsza odważyłaś się złamać etykietę!

Allison uniosła brwi w niemym pytaniu, a Katherine roześmiała się i wyjaśniła:

— Oczywiście, że tak! Jesteś pierwszą od ponad dwustu lat standardowych osobą spoza klanu Mayhew, która miała odwagę zaprosić Protektora wraz z rodziną na zwykłą kolację.

— Żartujesz… prawda? — spytała słabo Allison.

— Wcale nie żartuje — dodał Benjamin. — Sprawdziła w archiwach. Kiedy ostatnio zdarzył się podobny ewenement, Cat?

— Bernard VII wraz z żonami został zaproszony przez Johna Mackenzie XI na przyjęcie urodzinowe. Było to dziesiątego czerwca trzy tysiące osiemset siódmego roku, czyli tysiąc siedemset czwartego Po Diasporze — odparła precyzyjnie zapytana. — Musiało to na nim zrobić duże wrażenie, bo w jego osobistym dzienniku znalazłam menu z wymienionymi smakami lodów.

— Dwieście osiem lat temu? — spytała słabo Allison. — Potem tylko uroczystości oficjalne?

— Podejrzewam, że niewiele osób kontaktuje się z królową Elżbietą tylko po to, by ją zaprosić na piwo, Allison — zauważył Alfred.

— Może i niewiele, ale zaproszenia na prywatne imprezy dostaje na pewno częściej niż co dwa wieki! — Allison najwyraźniej dochodziła do siebie.

— Możliwe — zgodził się Benjamin. — Ale na Graysonie utarł się zwyczaj, że zaproszenia osobiste czy nieformalne wystosowuje Protektor, a nie patroni.

— No proszę. — Na Allison nie robiło to już wrażenia. — To jakieś poważne naruszenie protokołu?

— Spore — ocenił Protektor. — I bardzo mile widziane.

Allison przyjrzała mu się podejrzliwie. Uspokoiła się ostatecznie, dopiero widząc energiczne potakiwania Elaine uważnie słuchającej rozmowy, choć zajętej konfiskowaniem zabytkowej drukowanej książki, która jakimś cudem trafiła w łapki Honor. Udało jej się, nim książka doznała uszczerbku.

— Benjamin ostrzegł mnie i Cat o tych wszystkich utrapieniach wynikających z protokołu, nim się oświadczył — powiedziała nieco bez związku, odprowadzając naburmuszoną pociechę do reszty rodzeństwa.

Reszta zajęta była jakąś grą planszową z Mirandą, której Farragut przyglądał się z rozbawieniem i zaciekawieniem. Co prawda na samym jej początku Rachel wygłosiła dość zdecydowane i mocno krytyczne uwagi dotyczące umiejętności sióstr w tej dziedzinie, ale dała się namówić do spróbowania. Teraz jakoś nie zgłaszała zastrzeżeń i nie udawała świętej cierpliwości wystawionej na ciężką próbę, tak pochłonęła ją rozgrywka.

O grze tej Allison nigdy wcześniej nie słyszała, a ponoć pochodziła z Ziemi. Być może była kolejną ciekawostką, jak ten cały „baseball”, który nie zachował się nigdzie poza Graysonem. W tej chwili Miranda rzuciła kostką i przesunęła pionek wykonany ze srebra i noszący ślady zużycia na pole z napisem „promenada”.

— Mam hotel! — pisnęła tryumfująco Theresa. — Mam hotel! Płać, Randa!

— Jeśli kiedykolwiek dorwiesz się do Ministerstwa Skarbu, to strach myśleć o podatkach! — burknęła Miranda, odliczając wielobarwne paski plastiku udające w grze pieniądze.

Elaine zaparkowała Honor na stołku tuż obok niej tak zdecydowanym gestem, że ta na nim pozostała mimo pretensji do całego świata za zabranie jej książki, nim tak naprawdę zaczęła się nią bawić.

Miranda uśmiechnęła się do niej i spytała:

— Pomożesz mnie i Farragutowi policzyć, ile jestem winna twojej siostrze?

Honor przytaknęła energicznie, zapominając natychmiast o niesprawiedliwości, jaka ją spotkała, a Farragut zeskoczył z oparcia fotela i usiadł obok jej stołka.

Elaine wróciła do stolika i usiadła na sofie obok Katherine, po czym dokończyła urwaną przed chwilą myśl.

— Ostrzegł nas, ale wątpię, by któraś z nas tak naprawdę uwierzyła, jakimi kajdanami potrafi być protokół. Ja na pewno nie uwierzyłam, a ty, Cat?

— Intelektualnie być może… ale uczuciowo? — Potrząsnęła wymownie głową. — Obie dorastałyśmy na Graysonie, ale wątpię, by ktoś, kto tego nie doświadczył, tak naprawdę mógł pojąć, jak… zakorzeniony jest w pałacu protokół.

— Mieliśmy tysiąc lat, by go nie tylko zakorzenić, ale i zabetonować. — Benjamin wzruszył ramionami. — To coś w rodzaju niepisanej konstytucji, której nikomu nawet nie śni się naruszać… poza nieświadomymi niczego obcokrajowcami. I chwała Bogu, że tacy są. Dlatego Honor była jak świeży powiew wiatru… Zaczęła od postawienia protokołu na głowie w czasie wojny z Masadą, a potem tak naprawdę nigdy nie przestała tego robić. Sądzę, że starała się nauczyć, jak być grzeczną, ale nie miała na to większych szans… z braku predyspozycji, że tak powiem.

I uśmiechnął się do wspomnień.

Był to zarazem krzywy i bardzo ciepły uśmiech.

Allison pokiwała głową, uścisnęła dłoń męża i zmieniła temat.

— Po tym, co powiedzieliście, naprawdę jest mi głupio choćby wspomnieć o czymś poważnym, ale mam pytanie: czy Wasza Miłość miał okazję przeczytać wiadomość ode mnie?

— Na litość boską, Allison! Przestań mi „miłościć”, gdy jesteśmy sami! — jęknął Benjamin.

Allison odruchowo spojrzała na dwóch gwardzistów stojących przy drzwiach biblioteki i czterech innych wtopionych w meble w pobliżu córek Protektora. I wzruszyła ramionami. Pojęcie samotności na Graysonie było najwyraźniej względne.

— Proszę bardzo — zgodziła się. — To przeczytałeś czy nie?

— Przeczytałem — przyznał znacznie poważniejszym tonem. — A co ważniejsze, Cat także. Ona zdążyła więcej zapomnieć z nauk biologicznych, niż ja kiedykolwiek się dowiedziałem.

— A to dlatego, że nie traciłam czasu na historię i nauki polityczne — odpaliła Katherine. — A tobie, Allison, chciałam podziękować za odkrycie prawdy. To dokładnie taki wielofunkcyjny kop w tyłek, jakiego spodziewałam się po Harringtonach.

— Proszę? — zdziwiła się Allison.

Katherine Mayhew uśmiechnęła się radośnie i spytała:

— Sądzę, że słyszałaś choć parę uwag na temat tego, że „właściwie wychowane” graysońskie kobiety nie pracują?

— Słyszałam.

— No właśnie. Co jest kłamstwem i to jednym z głupszych, jakie od dawna krążą po planecie. Fakt, kobiety nie pracowały na Graysonie zarobkowo. Ale prowadzenie przeciętnego domu wymaga znacznie większych umiejętności niż tylko pedagogiczne. Naturalnie większość kobiet nie ma formalnego wykształcenia i pod tym względem Benjamin był rozkosznie niekonwencjonalny, natomiast muszą mieć wiedzę przekazywaną przez matki i zdobywaną przez cały czas. Spróbuj inaczej wymienić filtry powietrzne, monitorować poziom metali w warzywach, czy to w ogródku, czy w garnku, albo ustaw poziom alarmów zanieczyszczeń w sypialni dzieci. A to tylko najważniejsze z codziennych obowiązków każdej mężatki. Bez praktycznej znajomości biologii, chemii, hydrauliki i jeszcze paru dziedzin nie ma cienia szansy, by ktokolwiek był w stanie się tym zajmować, nie narażając siebie i reszty domowników. Elaine i ja mamy stosowne wykształcenie i stopnie naukowe w przeciwieństwie do większości kobiet, ale nie znaczy to, że one są głupimi gąskami siedzącymi bezczynnie w domach i wiedzącymi tylko, jak rodzić i wychowywać dzieci. Naturalnie takie kobiety jak my, należące do znaczniejszych rodów, nie muszą się niczym zajmować i na niczym znać poza dbaniem, by wszystko sprawnie działało. Większość kobiet, jeżeli nie zdołają złapać mężów, może znaleźć jakąś pomoc u rodziny, ale zawsze istniały takie, które by żyć, musiały pracować. I pracowały, tyle że większość naszego społeczeństwa udawała, że ich nie ma. Dlatego wszyscy troje z taką radością spotykamy kobiety podobne do Honor czy do ciebie. Każdy, kto nie jest półidiotą i całym durniem, wie, że kobiety mogą i pracują podobnie jak mężczyźni na tej planecie, ale wy to tak dobitnie unaoczniacie, że nie mogą już udawać, iż tak nie jest. Ty jesteś pod wieloma względami nawet bardziej widoczna niż Elaine czy ja i podobnie jak inne kobiety z Królestwa Manticore stałaś się impulsem umożliwiającym naszym kobietom znacznie bardziej masowe podejmowanie pracy. A zwłaszcza domaganie się jej. Z tego, co wiem, Honor uparła się, by do pracy w stoczni Blackbird zachęcano kobiety, i mam nadzieję, że administracja tej stoczni tak postępuje.

— Rozumiem… — powiedziała wolno Allison.

I intelektualnie rzeczywiście rozumiała. Emocjonalnie sytuacja wyglądała zupełnie inaczej, jako że społeczeństwo, w którym istniał tak sztuczny podział płci, było dla niej czymś zbyt obcym, by mogła je w pełni zrozumieć. Teraz też jej się nie udało, toteż wzruszyła ramionami.

— Rozumiem — powtórzyła. — Ale tak naprawdę to nie ma w tym żadnej mojej zasługi. Robię po prostu to, co robiłam zawsze.

— Wiem — zgodziła się Katherine — i właśnie dlatego jesteś tak dobrym przykładem. Każdy, kto zobaczy cię w akcji, wie, że najbardziej interesuje cię wykonanie zadania, a nie uzmysłowienie komuś czegoś czy postawienie na swoim. A to naturalnie tym bardziej uświadamia temu komuś to, o co chodzi. Dokładnie dzięki temu samemu Honor była taka przekonująca jako przykład.

I uśmiechnęła się łagodnie. Allison zamrugała, czując, że oczy ją szczypią. Cisza trwała chwilę, nim przerwała ją ponownie Katherine.

— Jak już powiedziałam, czytałam cały twój raport. Załączniki co prawda okazały się dla mnie zupełną abstrakcją, ale doskonale wytłumaczyłaś to, co najważniejsze, bez nich…

I pokiwała smętnie głową.

Powód był oczywisty — to przez mutację, czyli defekt genetyczny, o którym była mowa, a o którym dotąd nie miały pojęcia, Katherine i Elaine Mayhew straciły pięciu synów w wyniku poronień.

— I pomyśleć, że sami to sobie zrobiliśmy — westchnęła Katherine.

Allison potrząsnęła energicznie głową.

— Nieświadomie — przypomniała z naciskiem. — A gdyby tego nie zrobiono, dziś nie pozostałby na Graysonie nikt żywy. Było to genialne rozwiązanie śmiertelnie groźnego problemu i to przy nader ograniczonych środkach.

— Wiem o tym — zapewniła Katherine. — I nie narzekam.

I to była prawda, co Allison zrozumiała z opóźnieniem i zaskoczeniem. Wątpiła bowiem, czy na jej miejscu stać by ją było na taką reakcję.

— Tyle tylko… — Katherine wzruszyła ramionami. — To spore zaskoczenie po tylu wiekach. W sumie to prozaiczne wytłumaczenie… zwłaszcza dla czegoś, co miało tak znaczące konsekwencje dla całego społeczeństwa i struktury rodzin.

— Hm… — mruknęła Allison. — Z tego, co widziałam, to na poziomie rodziny przystosowaliście się zaskakująco dobrze.

— Naprawdę tak myślisz? — Katherine przekrzywiła głowę. Allison zaś uniosła brwi, słysząc w jej głosie coś dziwnego.

— Tak — przyznała spokojnie. — A dlaczego pytasz?

— Bo nie każdy spoza planety tak uważa — Katherine spojrzała na Elaine i na męża, po czym dodała prawie wyzywająco: — Niektórzy uznają pewne elementy tego przystosowania za niemoralne czy wręcz obraźliwe.

— To ich problem, nie wasz. — Allison wzruszyła ramionami. — Durniów nigdzie nie brak.

W duchu była ciekawa, kto był na tyle głupi, by nadepnąć na odcisk Katherine Mayhew. Mogła tylko mieć nadzieję, że nie był to nikt z Gwiezdnego Królestwa. Wątpiła, by był to któryś z poddanych Korony, gdyż przeważająca większość z nich nie trawiła nietolerancji, choć nie tak zawzięcie jak społeczeństwo Beowulfa. Co nie zmieniało smutnej prawdy, że nie miałaby większego problemu z wymienieniem z marszu przynajmniej tuzina wystarczająco pruderyjnych czy zakłamanych mieszkańców Sphinksa. Jedyne, czego na Graysonie nie tolerowano, to stosunki homoseksualne, czemu trudno było się dziwić, biorąc pod uwagę istniejącą od wieków dysproporcję liczebności obu płci. Jedyne, czego mogła być pewna, to że tą osobą nie była Honor — mogła nie być tak seksualnie dojrzała, jak Allison by sobie tego życzyła, ale pruderyjną hipokrytką na pewno nie była. Nie mówiąc już o tym, że Katherine Mayhew nie należała do osób, które mówiłyby coś takiego w podobnych okolicznościach tylko po to, by sprawić jej przykrość.

— Oczywiście urodziłam się i wychowałam na Beowulfie, a wszyscy wiemy, jakie tam panuje podejście do małżeństw i moralności — dodała spokojnie.

Katherine zachichotała.

— Poza tym genetycy mają czasami do czynienia z jeszcze dziwniejszymi konfiguracjami rodzinnymi, niż ktoś spoza branży mógłby podejrzewać — wyjaśniła rzeczowo Allison. — Ma to związek z badaniami diagnostycznymi, jakie rutynowo przeprowadzamy. Przebywam często w szpitalu Macomba tu, w domenie, dzięki czemu mam dobre porównanie norm Królestwa i tutejszych, i to, co powiedziałam, nie jest bezpodstawne. Nie spotkałam na przykład nigdzie tak bezpiecznie czujących się i świadomych miłości dzieci jak tu. Nie tylko w Królestwie. A wasz układ rodzinny to niesamowicie sensowna reakcja na środowisko i nierównomierny poziom urodzeń dzieci obu płci. Natomiast wasze społeczne odruchy czy reakcje, powiedzmy, że pozostawiają odrobinę do życzenia. Zwłaszcza z punktu widzenia tak upartej, samodzielnej i niereformowalnej baby jak ja!

I uśmiechnęła się złośliwie.

— Ta charakterystyka pasuje nie tylko do ciebie, jeśli mowa o obecnych — roześmiał się Benjamin. — A ja im jeszcze pomagam! Pomyślałem sobie, że jeśli wraz z Cat i Elaine zdołamy wykopać drzwi i utrzymać je otwarte, te dorabiające się monopolistki dokonają, gdy dorosną, jeszcze większych zmian. Uważam, że jak na bandę konserwatystów to niezłe tempo.

— Też mi się tak wydaje…

Allison spojrzała na męża i uniosła pytająco brew. Ten wzruszył ramionami i odparł:

— To ty się dzisiaj zajmujesz inżynierią towarzyską, więc ty decyduj.

— O czym? — zaciekawiła się Katherine.

— O tym, czy mimo wszystko nie zepsuć rodzinie Mayhew pierwszego w ciągu ostatnich dwustu lat beztroskiego wyjścia z domu, i to w dodatku sprawami oficjalnymi — poinformował ją Benjamin spokojnie.

— Coś w tym guście — przyznała Allison. — Chciałam omówić parę możliwych sposobów kuracji usuwającej ten defekt genetyczny, ale to może poczekać. Poza tym teraz wiem, z kim mam rozmawiać… prawda Katherine?

Pytaniu towarzyszył złośliwy uśmiech.

— Sprawy naukowe ze mną, finanse z Elaine, a nieistotne duperele jak wojny, kryzysy polityczne czy dyplomacja z nim — odparła z takim samym uśmiechem Katherine.

— Bóg zapłać za wyrazy uznania! — warknął Benjamin.

— Nie ma za co, cała przyjemność po mojej stronie.

— No dobrze. — Allison ponownie zmieniła temat. — Poza genami jest jeszcze parę spraw, o których chcieliśmy was poinformować. Mirando?

— Oczywiście, milady.

Miranda uniosła naręczny komunikator do ust, co nie było takie łatwe, gdyż miała na kolanach Honor trzymającą w objęciach Farraguta. Trudno było na pierwszy rzut oka ocenić, które z nich było z tego bardziej zadowolone. Miranda wydała krótkie polecenie i przez kilka sekund nic się nie wydarzyło.

Dorośli goście spojrzeli po sobie zaintrygowani.

A potem rozległo się ciche pukanie do drzwi.

Jeden z członków ochrony Protektora otworzył je i do biblioteki wszedł James MacGuiness. Spojrzał na Allison i spytał:

— Życzy pani sobie czegoś, milady?

— Nie czegoś, Mac… kogoś — odparła łagodnie. — Siądź z nami, proszę.

I poklepała fotel stojący obok sofy, na której siedziała z mężem.

MacGuiness zawahał się — widać było, że wrodzony prawie szacunek walczy w nim z chęcią przyjęcia zaproszenia. W końcu wziął głęboki oddech, prawie niedostrzegalnie wzruszył ramionami i usiadł. Allison uśmiechnęła się do niego i przeniosła spojrzenie na gości.

— Jedną z rzeczy, o których chcieliśmy wam powiedzieć, jest to, że w przyszłym tygodniu przyleci tu Willard Neufsteiler i przywiezie testament Honor.

W bibliotece zrobiło się jakoś chłodniej, jakby od przeciągu. Allison zignorowała to i równie spokojnym głosem kontynuowała:

— Ponieważ prawie połowa jej interesów i finansów nadal znajduje się w Królestwie Manticore, testament został już otwarty zgodnie z tamtejszymi przepisami, choć, jak rozumiem, część dotycząca majątku znajdującego się na Graysonie zostanie uznana za otwartą dopiero tu, zgodnie z tutejszymi przepisami. Od tych wszystkich kwestii prawnych, podatkowych i związanych z przeniesieniem inwestycji głowa mnie rozbolała, ale Willard wysłał skrót tego, co najważniejsze. Chcielibyśmy was z nim zapoznać, jeśli nie macie nic przeciwko temu.

Po czym przyjrzała się obecnym pytająco.

Benjamin potrząsnął tylko głową w imieniu rodziny.

Za to MacGuiness prawie zaprotestował, gdy zorientował się, że to właśnie był powód zaproszenia. W jego oczach pojawił się ból, a twarz zmieniła się w maskę — widać było, że nie chce mieć nic wspólnego z kolejnym oficjalnym dowodem śmierci Honor, ale przełamał się i także potrząsnął głową. Allison ponownie uśmiechnęła się do niego i powiedziała miękko:

— Dziękuję.

Potem odchrząknęła i oznajmiła rzeczowo:

— Przyznaję, że zaskoczyło mnie, gdy dowiedziałam się, na ile wyceniono majątek Honor. Z wyłączeniem jej majątku jako patronki, ale z uwzględnieniem prywatnych udziałów w Sky Domes i stoczni Blackbird w chwili jej śmierci wart był prawie siedemnaście koma cztery miliarda dolarów. Królewskich dolarów.

Nawet Benjamin był pod wrażeniem tej kwoty.

Allison pokiwała głową ze zrozumieniem.

— Prawdę mówiąc, wątpię, by Honor w pełni zdawała sobie sprawę, jak powiększył się ostatnimi czasy jej majątek — dodała rzeczowo. — Zwłaszcza że prawie jedną czwartą przyniosła stocznia w ciągu ostatnich trzech lat. Willard na szczęście jak zwykle wszystko doskonale zorganizował i zdaje się, że zdołał i zdoła wykonać wszystko, czego sobie życzyła. Przede wszystkim chciała połączyć wszystkie prywatne inwestycje i środki posiadane w Królestwie i poza paroma specjalnymi zapisami zasilić nimi Grayson Sky Domes. Lord Clinkscales zgodził się pozostać na swym stanowisku w firmie, a Sky Domes zostanie utrzymane jako trust dla następnego patrona Harrington z zastrzeżeniem, że wszystkie przyszłe operacje finansowe będą prowadzone tutaj i na Graysonie pozostanie siedziba firmy oraz że większość zarządu muszą stanowić obywatele domeny Harrington. Z tego, co wiem, Willard przeniesie się na Graysona, by zostać księgowym i doradcą finansowym firmy w pełnym wymiarze.

— To niezwykła szczodrość — powiedział cicho Benjamin. — Taki kapitał zainwestowany w domenę i w Graysona przy naszych podatkach będzie miał duży wpływ na gospodarkę całej planety.

— I to właśnie było zamiarem Honor — dodał Alfred. — Teraz co się tyczy tych specjalnych zapisów, o których wspomniała Alley. Poza tym, co przeznaczyła dla nas, ustanowiła fundusz w postaci trustu z kapitałem sześćdziesięciu pięciu milionów dla treecatów na Graysonie. Kolejne sto darowała klinice, a pięćdziesiąt muzeum sztuki w Austin. Poza tym stosowne fundusze zostaną utworzone dla rodzin członków jej osobistej gwardii, którzy zginęli w jej służbie… przeznaczyła na to także sto milionów. A dla ciebie, Mac, zapisała czterdzieści milionów.

MacGuiness zesztywniał i zbladł, więc Allison dodała szybko:

— Zapis ma dwa warunki: pierwszy, że odejdziesz ze służby w Królewskiej Marynarce. Sądzę, że miała wyrzuty sumienia, że ciągała cię po tylu bitwach, i chciała wiedzieć, że będziesz teraz bezpieczny. Drugi, że będziesz się opiekował Samanthą i młodymi… za nią i za Nimitza.

— O… oczywiście, milady — wykrztusił Mac. — Nie musiała…

Głos mu się załamał, toteż zamilkł.

— Oczywiście, że nie musiała, Mac — powiedziała cicho Allison. — Ale chciała. Tak jak chciała zostawić Mirandzie dwadzieścia milionów.

Miranda wciągnęła ze świstem powietrze, lecz nim zdążyła się odezwać, Allison dodała:

— Jest jeszcze kilka drobniejszych zapisów, ale są one mniej istotne. Willard przywiezie ze sobą naturalnie wszystkie potrzebne dokumenty.

— Była naprawdę nadzwyczajną kobietą — powiedział z przekonaniem Benjamin.

— Tak — zgodziła się Allison.

Zapadła cisza, która trwała kilkanaście sekund. Przerwała ją Allison, biorąc głęboki wdech i oznajmiając:

— Skoro jest to zaproszenie na kolację, to wypadałoby w końcu zabrać się do jedzenia. Wszystko gotowe, Mac?

— Sądzę, że tak. — MacGuiness wziął się w garść i wstał. — Ale na wszelki wypadek sprawdzę.

Podszedł do drzwi, otworzył je i zamarł.

A potem cofnął się i uśmiechnął, wpuszczając kwartet treecatów czekających na progu.

Przodem szły Jason i Andromeda, za nimi w roli opiekunów Hipper i Artemis. Jak zwykle kociaki poruszały się z samobójczą prędkością, nie zważając na to, że ktoś może je rozdeptać. Przynajmniej pozornie, coś takiego bowiem dotąd się nie zdarzyło — nawet wybiegający zza narożnika kociak zawsze w jakiś sposób zdołał znaleźć się gdzieś indziej niż w miejscu, na które opadła stopa zaskoczonego człowieka, a które jeszcze przed sekundą zajmował.

Teraz oba młode treecaty stanęły nagle jak wryte i usiadły prosto, gdy pierwszy raz w pełni poczuły emocje młodego pokolenia rodu Mayhew. Artemis także przysiadła, obserwując je spokojnie, i przyglądająca się temu Allison uśmiechnęła się lekko. Istniało zaskakująco wiele podobieństw między podejściem do wychowania dzieci treecatów i mieszkańców Graysona. Co w tym wypadku było dodatkową korzyścią… W relacji z egzekucji nie było o tym mowy, ale nikt z rodziny Honor, obojętne człowiek czy treecat, nie miał złudzeń co do tego, że Nimitz ją przeżył. I nie chodziło o to, że większość treecatów popełniała w ten czy inny sposób samobójstwo, gdy umierał ich adoptowany człowiek. Prawda była prostsza — by móc powiesić Honor, oprawcy musieli wpierw zabić Nimitza, bo inaczej byłoby to po prostu nie…

Tok jej myśli urwał się nagle, gdy zdała sobie sprawę z tego, co powinno zwrócić jej uwagę już wcześniej, a co dostrzegła, lecz nie do końca to do niej dotarło. Teraz zrozumienie spowodowało takie zaskoczenie, że aż wstała.

Widząc treecaty, dziewczynki oczywiście zapomniały o grze i ruszyły w ich stronę. Ostrożnie, ma się rozumieć (o czym przypomniała im natychmiast Elaine), ale bez obaw. Wszystkie znały i kochały Nimitza, a tu pierwszy raz zobaczyły kociaki. Młode, kudłate i stworzone wręcz do zabawy kociaki!

Artemis obserwowała to z rozbawieniem, ale Hipper przypadł do podłogi sprężony do skoku niczym biegacz w blokach startowych. I zamarł. Poruszał się jedynie koniuszek wyprężonego do tyłu ogona. I wcale nie przyglądał się kociętom — wbijał wzrok w zbliżające się dziewczęta.

A raczej w jedną z nich.

Allison otworzyła usta w momencie, w którym treecat skoczył, mknąc ku dzieciakom niby szarokremowa smuga. A konkretnie prosto ku Rachel Mayhew.

Jej osobisty ochroniarz zauważył go i zadziałały odruchy wbite w podświadomość przez lata ćwiczeń. Wiedział, że treecat nie stanowi dla Rachel żadnego zagrożenia, ale świadomość była wolniejsza od refleksu — lewą ręką odsunął ją z linii lotu, a sam dał krok, by przechwycić potencjalne zagrożenie i równocześnie zasłonić ją.

I udałoby mu się, gdyby Rachel zachowała się tak, jak założył, że się zachowa. Nie zauważył jednakże, iż w momencie, w którym Hipper wystartował, Rachel odwróciła się nagle, zupełnie jakby ktoś wykrzyknął jej imię. Wbiła brązowe oczy w Hippera i gdy ochroniarz ją odsuwał, po prostu zrobiła zaskakująco szybki unik, przykucnęła i otworzyła szeroko ramiona, pokazując przy tym wszystkie zęby w uśmiechu szczęścia. Hipper minimalnie zmienił kąt ostatniego odbicia od posadzki i wylądował wprost w jej objęciach.

Rachel miała dopiero jedenaście standardowych lat, a Hipper ważył prawie dziesięć i pół standardowych kilogramów. Przyciąganie Graysona wynosiło jeden koma siedemnaście g, co niewiele, ale jednak zwiększało jego ciężar, a w połączeniu z gwałtownością zetknięcia się obojga musiało dać zgodny z przewidywaniami rezultat.

I dało.

Sekundę po tym, jak Hipper znalazł się w jej objęciach, Rachel z głośnym łupnięciem wylądowała na siedzeniu. Równocześnie dłoń Allison zacisnęła się na nadgarstku gwardzisty dobywającego właśnie pulser z kabury. Nim którekolwiek z nich zdążyło zareagować, mężczyzna zaklął pod nosem i wepchnął broń z powrotem do kabury, gdy myślenie dogoniło odruchy.

Bibliotekę wypełniło głośne, pełne zachwytu mruczenie Hippera pocierającego policzkiem o policzek Rachel. Hipper był jednym z największych treecatów, jakie Allison widziała, i jak podejrzewała, przynajmniej dorównywał wiekiem Nimitzowi, ale w tym momencie wyglądał niczym zachwycony kociak.

Siostry przyglądały się Rachel okrągłymi ze zdumienia oczami, podobnie zresztą jak dorośli. Jedynie Miranda zdolna była do ruchu — wzięła Farraguta i podeszła do siedzącej na posadzce Rachel, ale ta nawet jej nie zauważyła. W tej chwili jej całym światem był Hipper. Podobnie jak ona jego.

— No, no… — mruknęła Katherine, odzyskując głos. Potrząsnęła głową, spojrzała na Allison i spytała cicho:

— Czy to jest to, co myślę? Allison westchnęła.

— Tak. Wyrazy szczerego współczucia.

— Współczucia?! Chyba nie chcesz mi powiedzieć, że on ją skrzywdzi czy…?

— Ależ skąd! Nic z tych rzeczy — zapewniła ją pospiesznie Allison. — Chodzi o to, że adopcje dzieci zdarzają się niezwykle rzadko, choć pierwszym adoptowanym było właśnie dziecko… w wieku Rachel czy Honor. I generalnie jest to znacznie lepsze niż adopcja osób dorosłych, ale wymaga pewnych… przystosowań.

— Jakich przystosowań? — spytała podejrzliwie Elaine. Allison uśmiechnęła się złośliwie…

— A choćby takich, że treecat jest gorszy nawet od graysońskiego gwardzisty osobistego. Nie będziecie w stanie ich rozdzielić, przynajmniej na początku. Ani kąpiel, ani wizyta u lekarza, nic, po prostu żaden powód nie będzie wystarczający. O zostawieniu go w domu z powodu uroczystości państwowych w ogóle możecie zapomnieć. No i naturalnie nie będzie chciała go wypuścić z objęć.

Katherine spojrzała na Elaine, po czym powiedziała:

— Nie widzę powodu, żebyśmy miały próbować ją przekonywać. Niech go sobie dzisiaj nosi.

— Nie miałam na myśli dnia dzisiejszego, tylko najbliższe pół roku co najmniej. Fizyczny kontakt jest niezwykle ważny dla obojga w początkowych kilku miesiącach, zwłaszcza jeśli człowiek jest tak młody. Przez mniej więcej rok standardowy Nimitz i Honor byli praktycznie nierozłączni, już się zaczęłam obawiać, że w ogóle oduczył się chodzić.

Katherine westchnęła ciężko.

— I kolejna sprawa — dodała Allison, nim tamta zdążyła się odezwać. — Musicie ostrzec wszystkich dorosłych, którzy znajdą się w jej bezpośrednim sąsiedztwie, żeby uważali na swoje emocje. Treecat jest w zasadzie idealną niańką, bo naprawdę trudno go oszukać co do prawdziwego stosunku do adoptowanego przez niego człowieka. Jak doskonałym strażnikiem potrafi być, wiecie z własnego doświadczenia, niestety, jest też niezwykle wrażliwy na ludzkie uczucia, nie tylko skierowane pod adresem jego człowieka. Oznacza to, że jeśli znajdzie się w pobliżu Rachel ktoś naprawdę rozgniewany, i to nawet nie na nią, treecat może zareagować. No a poza tym będziecie miały naprawdę interesujące doświadczenia, gdy ona zacznie dorastać.

Katherine wytrzeszczyła oczy, a Allison zachichotała złośliwie.

— Nic z tych rzeczy — wyjaśniła. — Z tego, co zdołałam stwierdzić, treecaty nie są absolutnie zainteresowane amorami swoich ludzi. Natomiast są empatami i kiedy Rachel zacznie mieć nagłe zmiany nastrojów wywołane hormonami, oboje będą naprawdę wkurzający. Zaletą tej konkretnej adopcji jest to, że w naszej ocenie Hipper ma co najmniej pięćdziesiąt lat standardowych, a być może więcej. Czyli na pewno jest w wieku Nimitza, gdy ten adoptował Honor. A więc jest dojrzalszy i doroślejszy od Rachel, Podejrzewam, że ma też podobny do Nimitza charakter, co oznacza, że nie będzie tolerował marudzenia, lamentów, desperacji i podobnych fanaberii, z których słyną nastoletnie panienki.

— No proszę… — W westchnieniu Elaine dało się słyszeć nutkę rozbawienia, ale szybko spoważniała. — To akurat może być nasze najmniejsze zmartwienie, Cat. Co zrobią pozostałe dziewczynki?

— Chodzi ci o zazdrość? — spytała Allison, przyglądając się rozwojowi wydarzeń na podłodze.

Pozostałe dziewczęta powoli obsiadły Rachel, czemu Jason i Andromeda przyglądały się pałającym wzrokiem. Alfred i Benjamin także się temu przyglądali, choć znacznie spokojniej, rozmawiając o czymś po cichu i z uśmiechem. Allison także się uśmiechnęła i spojrzała na obie panie Mayhew.

— Honor była jedynaczką, więc w tej kwestii moje doświadczenia mogą być odmienne od waszych — przyznała — ale wątpię, by był z tym jakiś problem.

— Dlaczego? — spytała Katherine.

— Bo Hipper jest normalnym treecatem, czyli empatą. Potrafi wyczuć ich emocje prawie równie dobrze jak emocje Rachel i to jest właśnie główną zaletą adopcji w wieku dziecięcym. Treecat potrafi doskonale nauczyć ją wrażliwości na uczucia innych. Oczywiście przez pierwsze kilka tygodni lepiej zwracać na to uwagę, bo każde dziecko może uznać się za wybrane, skoro doświadczyło czegoś tak wyjątkowego, a więź potrzebuje czasu na okrzepnięcie. Nim to nastąpi i nim zacznie rozumieć Hippera, może zaleźć pozostałym za skórę, ale Hipper swoim zachowaniem będzie ją prostował w tej kwestii już wcześniej, jeśli zajdzie taka konieczność. A poza tym obojętne, czy zajdzie, czy nie, Hipper i tak wiele czasu spędzi na zabawach z pozostałymi. Prawdę mówiąc, kiedy zorientuje się, że ma cztery osoby do dyspozycji, i tylko musi je nauczyć, jak go rozpieszczać, będzie pewnie przekonany, że znalazł się w raju dla treecatów!

Загрузка...