KSIĘGA TRZECIA

Rozdział XV

— Dziękuję za przybycie, towarzyszu admirale i towarzyszko komisarz.

— Nie ma za co, towarzyszko sekretarz — odparł admirał Javier Giscard, zupełnie jakby miał możliwość nie zjawić się na wezwanie sekretarz wojny Ludowej Republiki Haven i przeżyć.

Eloise Pritchart jedynie skinęła głową. Jako reprezentant Komitetu Bezpieczeństwa Publicznego i oficer Urzędu Bezpieczeństwa podlegający bezpośrednio Oscarowi Saint-Justowi znajdowała się w odmiennej sytuacji, ale towarzyszenie podopiecznemu, którego szpiegowała, należało do jej obowiązków. Poza tym Esther McQueen była wschodzącą gwiazdą na politycznej szachownicy, a Pritchart podobnie jak wszyscy znała jej reputację maksymalnego poszerzenia granic osobistego autorytetu. Dlatego też przyglądała się spotkanej pierwszy raz towarzyszce sekretarz z namysłem i ostrożnością.

McQueen zauważyła to, zapraszając gości, by siedli. I dlatego najmniejszym gestem nie zdradziła, iż jest świadoma obecności swojego anioła stróża z UB. Erasmus Fontein szpiegował ją praktycznie od początku, gdy po przewrocie komisarze ludowi pojawili się na pokładach większości okrętów flagowych. W ciągu ostatnich dwunastu miesięcy jednakże przekonała się, że jest zdolniejszy, niebezpieczniejszy i zdecydowanie inteligentniejszy, niż sugerowałby to jego wygląd czy zachowanie.

Co prawda nigdy nie dała im się zwieść do końca, ale prawdą też było, że go nie doceniła. Gdyby nie zwyczaj zakładania najgorszego i stosowania podwójnego czy nawet czasem potrójnego zabezpieczenia, skutki tego lekceważenia byłyby dla niej tragiczne. Tak okazały się pomocne w osiągnięciu obecnego stanowiska, a więc przybliżeniu jej do celu. To oraz fakt, iż była najlepszą kandydatką z punktu widzenia Pierre’a, co uczciwie sama przed sobą przyznawała.

Istniała niestety także i druga strona medalu — Fontein odkrył, że ona jest znacznie groźniejsza, niż sądził, i że zdołała go całkowicie zaskoczyć. Fakt, że pozostał na swym stanowisku, gdy okazało się, jak bardzo i na jaką skalę, wiele mówił zarówno o nim, jak i o Saint-Juście. A raczej o zaufaniu, jakim ten ostatni obdarzał Fonteina.

Z drugiej strony mógł zyskać punkty za to, że nie rekomendował jej usunięcia czy rozstrzelania, bo wtedy nie byłoby już Komitetu, jak też i za to, że nie pomylił się w najważniejszej kwestii: wykazała dobitnie, że jest lojalna, omal nie ginąc przy okazji ratowania członków Komitetu.

A mogło to też wyglądać zupełnie inaczej. Mogli na przykład uznać, że lepiej zostawić szpicla, który już ją zna i będzie znacznie czujniejszy po wpadce, niż dawać nowego.

Tak naprawdę z punktu widzenia Esther McQueen nie miało to znaczenia. W stosunku do towarzysza komisarza Fonteina miała swoje plany… podobnie jak on, w co nie wątpiła, miał swoje względem niej. Problem polegał na tym, kto zdąży pierwszy doprowadzić do ich pełnej realizacji. A ona była na dobrej drodze…

I nie zamierzała wszystkiego zepsuć pośpiechem.

Gra była zawiła, ale cóż — gdyby była prosta, każdy mógłby próbować i tłok byłby nie do wytrzymania.

— Zaprosiłam pana tutaj, by przedyskutować nową operację — oznajmiła, gdy goście usiedli. — Operację, która, jak sądzę, może wywrzeć duży wpływ na dalszy przebieg wojny.

Przerwała, przypatrując mu się uważnie.

To, że mówiła tylko do niego, było częścią wiadomości i próby. Co prawda rola komisarzy zaczęła być powolutku ograniczana, ale wszyscy wiedzieli, że są oni nadal potężnym elementem w łańcuchu podejmowania decyzji. Tego, że zamierzała to zmienić drastycznie, Giscard nie wiedział, bo nie miał prawa. Tradycyjnie korpus oficerski Ludowej Marynarki robił co mógł, by ignorować smutną rzeczywistość, w której kapitan nie był samodzielnym dowódcą własnego okrętu, a oficer flagowy swej eskadry. Jednakże jego reakcja była dla niej istotna z zupełnie innych powodów.

Giscard także nie zaszczycił spojrzeniem żadnego z obecnych komisarzy. Przekrzywił głowę i przyglądał się z namysłem McQueen. Był wysoki — miał ponad metr dziewięćdziesiąt wzrostu — szczupły, o pociągłej twarzy i ostrym, orlim nosie. Jego twarz była doskonałą maską, ale zdradzały go oczy. Wyraźnie widać w nich było uwagę, namysł i ostrożność kogoś, kto niedawno ledwie uniknął losu kozła ofiarnego w wyniku fiaska operacji, która także miała wywrzeć „duży wpływ na dalszy przebieg wojny”.

— Jednym z powodów, dla których pana wybrałam, jest to, że ma pan doświadczenie w zwalczaniu jednostek handlowych i w dowodzeniu rajdami, admirale Giscard — dodała McQueen. — Zdaję sobie też sprawę, że nie pańską winą było to, iż operacja na terenie Konfederacji nie przebiegła tak, jak się tego spodziewano. I podzieliłam się tą opinią z towarzyszem przewodniczącym.

Coś błysnęło w piwnych oczach słuchacza i McQueen stłumiła uśmiech. To, co powiedziała, było najszczerszą prawdą, podobnie jak i to, że Giscard był zbyt dobrym dowódcą, by rezygnować z niego po jednej nieudanej operacji. Tym bardziej że ta klapa nie była jego winą — nawet Pritchart tak uważała. To zresztą także było znamienne: nawet komisarz broniła dowódcy, którego miała szpiegować, twierdząc zgodnie zresztą z prawdą, że jego jedyną winą było wykonywanie rozkazów napisanych przez idiotów. No i fakt, że nikt nie miał pojęcia o statkach-pułapkach użytych przez Royal Manticoran Navy. Uczciwość nakazywała także przyznać, że istniał jeszcze trzeci czynnik — dowodziła nimi Harrington.

No, ale ten czynnik został już wyeliminowany. A Giscard nie został pociągnięty do zwyczajowej za niewykonanie niewykonalnego rozkazu odpowiedzialności. Jak na zboczony system, w którym oboje działali, było to nie najgorsze osiągnięcie.

— Dziękuję, ma’am — powiedział po chwili Giscard.

— Nie musi mi pan dziękować za mówienie prawdy, admirale — odparła, ukazując zęby w uśmiechu pełnym zadowolenia. — Proszę przy następnej okazji udowodnić sobie i mnie, że to rzeczywiście była prawda.

— Dołożę starań, ma’am — uśmiechnął się krzywo. — Może być pani tego pewna. Naturalnie brzmiałoby to znacznie wiarygodniej, gdybym miał choć pojęcie, przy jakiej okazji mam to zrobić.

— Dlatego właśnie tu pana zaprosiłam — odpaliła. — Proponuję, abyśmy wszyscy zmienili lokal, nim zacznę wyjaśniać, o co chodzi. Po sąsiedzku będzie nam znacznie wygodniej.

I wstała.

I w jakiś sposób wszyscy pozostali ustąpili jej pierwszeństwa, gdy obchodziła biurko i skierowała się ku drzwiom. Był to rodzaj osobistej magii — była najmniejsza i najdrobniejsza z obecnych (nawet Pritchart była o dobre piętnaście centymetrów wyższa od niej), a dominowała w zupełnie naturalny sposób.

I wydawało się, że robi to zupełnie bez wysiłku.

Idąc za nią krótkim korytarzem, Giscard uczciwie przyznawał, że wywarło to na nim naprawdę duże wrażenie. Nigdy nie służył pod jej rozkazami, choć ich drogi przecięły się parokrotnie jeszcze przed zamachem na Harrisa, dlatego nie znał jej osobiście. Wiedział o niej sporo, bo tylko dureń nie zebrałby wszelkich dostępnych informacji o nowej przełożonej, ale była to wiedza teoretyczna, a nie praktyczna. Dlatego bez trudu przyjął do wiadomości informacje o jej ambicjach, natomiast nie był przygotowany na charyzmę i magnetyzm.

A były one silne i skuteczne, o czym właśnie się przekonywał. Mogły także być groźne, choć nie tyle dla niego, ile dla niej samej. Jakoś nie mógł sobie wyobrazić, by Urząd Bezpieczeństwa był zachwycony z charyzmatycznej sekretarz wojny o tak doskonałym przebiegu służby i doświadczeniu jak jej.

Dotarli do końca korytarza i pilnujący znajdujących się tam drzwi Marine wyprężył się na ich widok w postawie zasadniczej. McQueen wybrała krótki kod na klawiaturze odblokowującej zamek i drzwi otworzyły się bezgłośnie. Weszła do środka, a pozostała trójka podążyła jej śladem. Znaleźli się w przestronnej i wygodnie urządzonej sali odpraw, w której czekali już admirał Bukato i kilku innych oficerów. Najmłodszy stopniem miał rangę kapitana. Wolne fotele stojące wokół stołu opatrzone były tabliczkami, toteż każdy wiedział, gdzie ma usiąść.

McQueen podeszła do fotela stojącego u szczytu stołu i usiadła. Mebel był imponujący, co podkreślała jeszcze jej drobna figura. Fontein zajął miejsce w podobnym, a pozostali na jej znak w skromniejszych, choć także wygodnych. Tron Fonteina stał po prawej stronie, a fotel Giscarda po lewej zajmowanego przez Esther. Pritchart zajęła miejsce z lewej strony Giscarda.

— Admirale Giscard, sądzę, że zna pan admirała Bukato? — spytała McQueen.

— Znam, ma’am. Mieliśmy już okazję się spotkać — odparł zapytany, witając skinieniem głowy admirała Bukato.

— Pozostałych będzie pan miał okazję poznać, i to dobrze, w ciągu najbliższego miesiąca lub dwóch — zapewniła go. — Teraz chciałabym skupić się na ogólnym omówieniu całego pomysłu. Admirale Bukato, zechce pan zabrać głos?

— Naturalnie, ma’am. — Bukato nacisnął przycisk na znajdującej się pod jego fotelem klawiaturze i światła przygasły, a nad stołem pojawiła się duża holomapa.

Przedstawiała zachodnią ćwiartkę obszaru Ludowej Republiki wraz z przebiegiem linii frontu oraz sąsiadującą z nią przestrzeń Sojuszu aż do granicy Konfederacji. Były w nią jednakże wmontowane również mniejsze hologramy pokazujące w przejrzysty graficzny sposób porównanie sił obu stron w poszczególnych klasach okrętów. Przy każdej znajdowała się informacja, ile jednostek znajduje się w naprawie.

Giscard przyglądał się holoprojekcji z uwagą, podobnie zresztą jak Pritchart, o czym doskonale wiedział i z czego był zadowolony. W przeciwieństwie bowiem do większości ludowych komisarzy Pritchart była inteligentna, a ponieważ nie miała militarnego wykształcenia, regularnie zauważała coś, co umykało zawodowym oficerom, albo też interpretowała to, co widzieli, w inny nowy sposób. Dlatego Giscard lubił z nią dyskutować i słuchał jej wniosków i opinii z uwagą. Był to jeden z powodów, dla których tworzyli jeden z najsprawniej działających zespołów dowodzenia w całej Ludowej Marynarce. Bynajmniej zresztą nie jedyny, a czy najważniejszy, o tym wolał nie myśleć.

— Jak widać, choć przeciwnik od początku działań zajął spory fragment naszego obszaru, nie poczynił zbyt dużych postępów od czasu zdobycia Trevor Star — zagaił Bukato. — Według naszych analityków spowodowane to zostało koniecznością uporządkowania sił, podciągnięcia odwodów i wykonania niezbędnych przeglądów i napraw okrętów. Czyli, mówiąc krótko, potrzebą skonsolidowania zajmowanych pozycji przed ponownym podjęciem operacji zaczepnych. Większość ocen jest także zgodna co do tego, że będzie atakował mniej ryzykownie, mając na uwadze konieczność obrony zdobytego obszaru, który jest całkiem spory. Nasze dane dotyczące aktualnej liczebności, składu i dyslokacji sił przeciwnika nie są tak pełne, jak byśmy chcieli, gdyż nasze operacje wywiadowcze na terenie Gwiezdnego Królestwa zostały znacznie ograniczone. Podejrzewamy, że główne przedwojenne siatki wywiadowcze wywiadu floty, ale nie tylko, zostały spenetrowane jeszcze przed jej wybuchem. Wygląda na to, że kontrwywiad Królestwa użył naszych własnych agentów do przekazania nam fałszywych informacji, które doprowadziły do błędnej dyslokacji naszych sił i do ataków w miejscach, w których przeciwnik się tego spodziewał.

Mówiąc to, spojrzał wymownie na Fonteina i Pritchart.

Giscard zaś, słysząc to, z trudem zapanował nad mięśniami twarzy. Większość żyjących oficerów Ludowej Marynarki od lat zastanawiała się, co też skłoniło Amosa Parnella do tak radykalnych zmian w dyslokacji sił tuż przed rozpoczęciem walk, ale naturalnie nikt nie odważył się tego głośno powiedzieć. Oficjalna wersja głosiła bowiem, że był to efekt spisku wśród wyższych oficerów mającego na celu zdradę Republiki i ludu dla własnych, bliżej nie sprecyzowanych celów. Nikt zasługujący na stopień choćby komandora w to nie wierzył, ale niezdrowe było okazywanie wątpliwości. Tym bardziej że oficjalna wersja zwalała winę za katastrofalny przebieg pierwszych walk wyłącznie na korpus oficerski. I dlatego nowe władze przeprowadziły w nim taką czystkę. Dlatego też słowa Bukato były prawdziwą rewolucją oznaczającą, że coś się jednak zmieniało…

Giscard spojrzał dyskretnie na Fonteina. Towarzysz komisarz nawet nie mrugnął powieką, słysząc tę herezję — po prostu siedział spokojnie i słuchał. A to mówiło znacznie więcej niż słowa Bukato.

— Pomimo to zdołaliśmy zebrać pewne dane i poczynić stosowne analizy na podstawie sprawdzonych informacji — podjął spokojnie admirał Bukato. — Co jest godne uwagi, a wyszło na jaw przy okazji ataku zakończonego zdobyciem systemu Adler, to że przeciwnik cierpi na niedostatek sond zwiadowczych wyposażonych w nadajniki szybsze od prędkości światła. Po obserwacji innych pikiet wokół Trevor Star można założyć, że nawet tam nie wszystkie systemy mają rozstawioną sieć wczesnego ostrzegania. A to sugeruje poważne i długotrwałe problemy logistyczne, najprawdopodobniej jeszcze na etapie produkcyjnym. Jest to naturalnie założenie niesprawdzalne, ale pasujące do stałego wzrostu mocy produkcyjnych stoczni przeciwnika. Wygląda na to, że właśnie osiągnęły one maksimum. Przeciwnik położył główny nacisk na budowę okrętów liniowych, co jest zrozumiałe, gdyż bez nich nie sposób kontynuować akcji ofensywnej, ale wydaje się, że osiągnął rzeczywiście imponujące tempo kosztem budowy okrętów innych klas. Na to wskazuje choćby użycie krążowników pomocniczych do patrolowania przestrzeni Konfederacji. Nie uciekano by się do tego, gdyby dysponowali wystarczającą liczbą krążowników i krążowników liniowych. Braki w wyposażeniu zaś sugerują, że nastąpiło przeciążenie istniejących możliwości produkcyjnych Królestwa, bo o reszcie Sojuszu nie warto wspominać. Jeśli tak, to bez zbudowania nowych stoczni i zakładów nie nastąpi dodatkowy wzrost liczebności sił. A to z kolei tłumaczy bierność przeciwnika od czasu zdobycia Trevor Star.

Bukato przerwał i sięgnął po szklankę z wodą. Nie spieszył się, dając słuchaczom czas na przyswojenie sobie tego, co właśnie powiedział, jako że musiały to być dla nich nowości. Następnie odchrząknął i mówił dalej:

— To mogą również być powody, dla których admirał White Haven nadal próbuje stworzyć w systemie Yeltsin nową flotę, i to złożoną głównie z okrętów Sojuszu, a nie Królewskiej Marynarki. Dotarły także do nas sygnały wskazujące na pilną potrzebę poddania okresowym przeglądom coraz większej liczby okrętów liniowych RMN stacjonujących w położonych w pobliżu linii frontu systemach. Wygląda na to, że ich sprawność bojowa w wyniku spadku wiarygodności systemów pokładowych na skutek zużycia zaczyna spadać.

Ta informacja wybitnie ucieszyła Giscarda znającego aż za dobrze ten problem z własnych doświadczeń. To, że powodem był brak wyszkolonego personelu, było zupełnie inną sprawą; skutki wywołane przez konieczność używania nie w pełni sprawnego sprzętu były zmorą Ludowej Marynarki. Royal Manticoran Navy dysponowała nieporównanie lepszym personelem, ale oznaczało to, że choć operatorzy i technicy byli w stanie wykonać więcej napraw na pokładach i wycisnąć więcej z urządzeń pokładowych, to gdy te się wreszcie zużywały i odmawiały posłuszeństwa, robiły to ostatecznie i okręty wymagały napraw w stoczniach.

A stocznie były zajęte budową nowych okrętów. Królewska Marynarka najwyraźniej wpędziła się w błędne koło: zdobyła zbyt dużo systemów, ponosząc przy tym zbyt ciężkie straty, i brak jej było okrętów do ich obsadzenia, gdy stocznie miały jeszcze wolne moce przerobowe na przeglądy. Teraz co prawda liczba nowych jednostek stopniowo wzrastała, ale w niewystarczającym tempie, toteż te, które już dawno powinny zostać poddane przeglądom, mogły być zastępowane tylko częściowo, a na dodatek musiano ostro żonglować, by znaleźć miejsce do dokonania nie tylko przeglądu, ale i napraw. Było to oczywiście wykonalne ale powodowało koszmar logistyczny i musiało doprowadzić do osłabienia sił obsadzających systemy uznane za mniej ważne. No i naturalnie wprowadzało dużą ostrożność w postępowaniu dowódców świadomych, że mają nie w pełni sprawne jednostki.

— Musimy także wziąć pod uwagę to, jaka będzie sytuacja za mniej więcej rok, gdyż może ona wyglądać inaczej niż obecnie — dodał Bukato. — Z jednej strony dzięki mobilizacji i szkoleniu będziemy w stanie w pełni wykorzystać wszystkie istniejące moce stoczni, ale wątpliwe jest, byśmy zdołali znacząco poprawić obecne normy budowy okrętów. Z drugiej strony informacje dotąd uzyskane wskazują, że przeciwnik ukończy budowę kilku kompleksów stoczniowych, jak na przykład stocznię Blackbird w systemie Yeltsin, a co gorsza będzie dysponował wyszkolonymi załogami, by obsadzić wszystkie wybudowane okręty. Stanie się tak dzięki zwolnieniu załóg dezaktywowanych już w tej chwili fortów broniących dotąd nexus Manticore Junction. Nie są one już potrzebne, gdyż po zdobyciu Trevor Star w jego władaniu znalazły się wszystkie terminale. Połączenie możliwości nowych stoczni z dużą liczbą wyszkolonego personelu da znaczny wzrost liczebności Royal Manticoran Navy w krótkim czasie, a w efekcie podjęcie przez nią działań zaczepnych. Mówiąc inaczej: ten rok to jedyny moment, w którym dostępne środki przeciwnika są wykorzystane, a jego możliwości zaczepne ograniczone.

Ponownie zrobił przerwę.

Esther McQueen pochyliła się, opierając łokcie o blat stołu, i przyglądała się z ukosa Giscardowi z uśmiechem, w którym były wyzwanie, ostrzeżenie i coś jeszcze… zaproszenie do wspólnego numeru albo do zaryzykowania wszystkiego wraz z nią w zwariowanej próbie uratowania Republiki będącej na straconej pozycji. Widząc ten uśmiech, zdał sobie ostatecznie sprawę, że te zaproszenia są równoznaczne, bo ratunek może nadejść tylko pod jednym warunkiem, i że ma nieodpartą ochotę przyjąć to zaproszenie.

— I tu zaczyna się pańska rola, admirale Giscard — odezwała się McQueen. — Zamierzamy wzmocnić Barnett i jestem pewna, że admirał Theisman użyje wszelkich dostępnych sił w najskuteczniejszy możliwy sposób. Ale nie mam zamiaru poprzestać jedynie na utrzymaniu tego, co mamy, dopóki przeciwnik nie złapie oddechu i nie zdecyduje, gdzie zaatakować. Nadal dysponujemy przewagą tak w ilości okrętów, jak i w tonażu, choć znacznie mniejszą niż na początku wojny, i zamierzam to wykorzystać. Jednym z powodów, dla których dotąd tak sromotnie przegrywaliśmy, był podstawowy błąd naszej strategii. Z rozmaitych względów doktryna nakazywała nam utrzymanie wszystkiego i obronę każdego systemu za wszelką cenę. W efekcie nie zdołaliśmy nigdzie zatrzymać przeciwnika. Żeby mieć szanse na sukces, musimy zaryzykować i pozbawić osłony mniej ważne rejony, bo tylko w ten sposób możemy zgromadzić siły niezbędne do kontrofensywy. A to właśnie mam zamiar zrobić.

Zdecydowanie był to dzień pełen niespodzianek. Giscard kolejny raz zmusił się do zachowania nieprzeniknionego wyrazu twarzy, choć przyszło mu to z większym niż dotąd trudem. Wszyscy dobrze wiedzieli, że w tych „mniej ważnych rejonach” okręty Ludowej Marynarki stacjonowały nie dla obrony przed atakiem ze strony RMN, ale dlatego by nie wybuchły w nich powstania, o co Komitet podejrzewał mieszkańców. Jeżeli zdołała namówić do czegoś podobnego Komitet, to…

— Musimy zacząć od zgromadzenia sił i zorganizowania nowej floty — oznajmiła rzeczowo McQueen, potwierdzając tym samym, że uzgodniła sprawę z Komitetem. — Główną siłę uderzenia będą stanowiły pancerniki wsparte przez dreadnoughty i superdreadnoughty wycofane z mniej ważnych i mniej narażonych na atak systemów. Podjęcie decyzji o ich wycofaniu nie było łatwe, dlatego też musimy uzyskane w ten sposób siły wykorzystać naprawdę skutecznie. I to właśnie będzie pańskim zadaniem, admirale Giscard.

— Rozumiem, ma’am — odparł.

Sam był zaskoczony własnym spokojem: dostał właśnie szansę, jaka zdarza się raz w życiu — dowodzenia dużą formacją mającą odegrać decydującą rolę w całej wojnie. Powinien być dumny i uradowany. A nie był, gdyż zdawał sobie również sprawę, że jeśli mu się nie uda, to nie było we wszechświecie takiej siły, która byłaby w stanie ocalić go przed śmiercią z rozkazu aktualnych władców Ludowej Republiki Haven.

— Sądzę, że rzeczywiście pan rozumie, admirale — powiedziała cicho McQueen.

I uśmiechnęła się.

Tyle że uśmiech ten nie sięgnął jej zielonych oczu, którymi uważnie się w niego wpatrywała.

— Damy panu wszelką możliwą pomoc i wsparcie — dodała. — Będzie pan, no i towarzyszka komisarz Pritchart naturalnie, mógł wybrać sobie członków sztabu i oficerów flagowych na tyle, na ile będzie to od nas zależne. Admirał Bukato i jego sztab pomogą w opracowaniu planu i skoordynowaniu operacji, tak by reszta floty mogła udzielić panu jak największego wsparcia. Ale to będzie pańska operacja, admirale Giscard. I to pan będzie odpowiedzialny za doprowadzenie jej do szczęśliwego końca.

Nie dodała, że zamierza dać mu najlepszych dowódców, w tym i Tourville’a, gdyż nie była pewna, że zdoła go wyrwać spod „opieki” Saint-Justa. Cała załoga okrętu flagowego i pełen sztab Lestera Tourville’a z nim samym na czele nadal znajdowali się w odosobnieniu pod strażą UB. Co prawda nikt ich już nie przesłuchiwał, ale przez dziesięć miesięcy, które upłynęły od śmierci Ransom, nikt też nie ogłosił, że ona nie żyje. Dlatego właśnie wszyscy, którzy o tym wiedzieli, a nie znajdowali się na powierzchni Piekła, zostali pozbawieni kontaktu z kimkolwiek spoza Urzędu Bezpieczeństwa. Inaczej wieści o śmierci nie opłakiwanej towarzyszki sekretarz nie dałoby się utrzymać w tajemnicy. Podobnie zresztą, jak i towarzyszących jej okoliczności. Teraz jednak Tourville był jej potrzebny i zamierzała o niego walczyć.

— Rozumiem, ma’am — powtórzył Giscard. — A jaki jest konkretnie cel tej operacji?

— Do tego, o jakie systemy chodzi, przejdziemy za chwilę — odparła spokojnie. — Natomiast najważniejszym celem nie jest zdobycie żadnego systemu planetarnego czy też zadanie przeciwnikowi jak największych strat. Celem głównym jest podniesienie morale własnego i obniżenie morale wroga. Jak dotąd od początku wojny tańczyliśmy tak, jak nam zagrała Królewska Marynarka. Wiem, że nie tak brzmi wersja oficjalna, ale taka jest prawda, a nie możemy pozwolić sobie na ignorowanie rzeczywistości.

Tym razem spojrzała na Fonteina, ale ten jedynie odwzajemnił jej spojrzenie. Przeniosła więc wzrok na Giscarda i oznajmiła dziwnie miękko:

— To się musi skończyć, Javier. Musimy odzyskać choćby częściową kontrolę i przejąć choćby lokalnie inicjatywę, zmuszając przeciwnika do obrony. I to ty zostałeś wybrany do dokonania tej zmiany. Dasz sobie radę?

Pierwszy raz zwróciła się do niego po imieniu. Musiał przyznać, że była doskonałą manipulatorką. Czuł syreni śpiew jej osobowości, czuł jej entuzjazm i nadzieję i wiedział, że mówiąc otwarcie prawdę, zapraszała go do znacznie poważniejszej rozgrywki. Zdawał sobie sprawę, jak ryzykowne jest zostanie uznanym za jej zwolennika, ale zdecydował się świadomie zaryzykować. W końcu mogli go zabić tylko raz…

— Tak, ma’am — odparł bez cienia wahania. — Dam sobie radę.

— Doskonale — uśmiechnęła się szerzej i bardziej zapraszająco. — W takim razie, admirale Giscard, obejmuje pan dowództwo operacji „Ikar”.

Rozdział XVI

Dowodzący 12. Flotą Ludowej Republiki towarzysz admirał Giscard wszedł do sali odpraw swego nowego okrętu flagowego i rozejrzał się po obecnych. Sztab został wreszcie skompletowany, ale podobnie jak cała operacja „Ikar” był nadal na etapie organizacji. Osobiście co prawda wolałby, żeby operacja miała kryptonim „Dedal”, bo ten przeżył pierwszy lot w dziejach ludzkości, ale nikt go o to nie pytał.

Zresztą nie byłby tak przesądny, gdyby Royal Manticore Navy zawsze dotąd nie wygrywała. I miał pełną tego świadomość.

Podszedł do fotela stojącego u szczytu stołu. W ślad za nim niczym cień podążała Eloise Pritchart z twarzą — jak zwykle w czasie pełnienia obowiązków służbowych — pozbawioną jakiegokolwiek wyrazu. Bez słowa zajęła miejsce po jego prawej stronie.

Siadając, Giscard przyznał w duchu, że jest zadowolony tak z nowego sztabu, jak i z nowego okrętu. Co prawda Salamis nie był nowy w dosłownym tego słowa znaczeniu, ale w Trzeciej Bitwie o Nightingale został poważnie uszkodzony i dopiero zakończono jego remont kapitalny i modyfikację, toteż wewnątrz superdreadnought wręcz pachniał nowością. Co ważniejsze, dowodzący nim kapitan Short twierdził, że wszystkie systemy pokładowe są w stu procentach sprawne, a poza tym wyrażał zadowolenie z załogi maszynowej, co mogło wskazywać, że okręt dłużej pozostanie wolny od plagi awarii i drobnych uszkodzeń, niż można by się normalnie spodziewać.

Rozsiadł się wygodniej, uruchomił komputer i sprawdził stan gotowości okrętu — okazało się, że Salamis osiągnął pełną gotowość bojową. Uśmiechnął się zadowolony i przyjrzał kolejno siedzącym wokół stołu.

Pomimo obietnicy McQueen nie zdołał ściągnąć do siebie tylu oficerów, ilu byłby w stanie admirał o jego starszeństwie i z takim zadaniem do wykonania za czasów Legislatorów. Prawdę mówiąc, dostał tylko dwóch z tych, przy których najbardziej się upierał: komandora Andrew MacIntosha, swego oficera operacyjnego, i komandor Frances Tyler, oficera astronawigacyjnego.

MacIntosha znał tylko z opowiadań osób trzecich i lektury akt — nigdy razem nie służyli, ale czarnowłosy komandor o szarych oczach cieszył się reputacją energicznego i śmiałego. A obie te cechy należały do rzadkości wśród korpusu oficerskiego Ludowej Marynarki. Natomiast były jak najmilej widziane wśród planistów i wykonawców operacji „Ikar”.

Zupełnie inaczej rzecz się miała z Tyler. „Franny” Tyler miała zaledwie dwadzieścia dziewięć lat standardowych, toteż nawet w realiach Ludowej Marynarki była młoda jak na posiadany stopień. Przez ostatnie pięć do sześciu lat Giscard robił co mógł, by pilnować jej kariery, o czym najprawdopodobniej nie miała pojęcia. A z pewnością nie wiedziała, jak rozległa była ta opieka. Co prawda wiązało się z tym niebezpieczeństwo dla obojga, na szczęście fakt, iż była zgrabna i ładna, częściowo je neutralizował. Powodem bowiem, który automatycznie nasuwał się każdemu, kto to rozważał, było prywatne zainteresowanie jej osobą. A to było znacznie bezpieczniejsze. Prawda wyglądała inaczej — został jej patronem, gdyż zauważył u niej, gdy była jeszcze podporucznikiem, nie tylko umiejętności, ale i skłonność do podejmowania ryzyka, jeśli wymagało tego wykonanie zadania. Podobnie jak MacIntosh nie tylko spokojnie przyjmowała, ale wręcz zdawała się szukać dodatkowych obowiązków, zupełnie jakby były to wyzwania, a nie okazje do fiaska i zwrócenia na siebie uwagi ubecji. Było to zgoła odmienne podejście niż reprezentowane przez przytłaczającą większość oficerów — zwłaszcza tych o dłuższym stażu służby czy wyższych rangach. A taki oficer dla każdej floty był skarbem. Dla Ludowej Marynarki był wręcz bezcenny.

Towarzysz kapitan Leander Joubert, nowy szef sztabu, fizycznie przypominał MacIntosha, choć był wyższy o cztery centymetry (miał 185 cm wzrostu) i miał brązowe oczy, ale obaj byli tej samej budowy, mieli śniadą karnację i czarne włosy. I byli prawie równolatkami — dzieliły ich zaledwie cztery lata standardowe. Na tym jednakże kończyło się wszelkie podobieństwo Jouberta do MacIntosha czy do Tyler. Trzydzieści jeden lat to naprawdę młody wiek jak na stopień kapitana — jeszcze większy ewenement niż w przypadku Tyler — i już choćby to w każdych okolicznościach wzbudziłoby czujność Giscarda. W tym wypadku sprawa była mocno śmierdząca, bo choć towarzysz kapitan był niezłym oficerem, to jednak nie nadzwyczajnym, a w ciągu mniej niż czterech lat standardowych awansował z porucznika na kapitana. Musiały więc istnieć inne niż zawodowe powody takiej kariery. Wątpliwości zniknęły, gdy okazało się, że na jego obecność w sztabie nalegają niesprecyzowane, acz wysoko postawione osobniki z UB. Giscard protestował na tyle, na ile się odważył, bo żaden admirał nie zgodziłby się bez walki na to, by kapuś był jego szefem sztabu, ale w sumie był zadowolony z takiego obrotu spraw. Istniały sposoby, by unieszkodliwić szpicla… jeżeli wiedziało się od początku, kto nim jest.

Reszta obecnych stanowiła większe niewiadome. A raczej ich kwalifikacje były mniej pewne. Komandor porucznik Julia Lapisch, oficer łącznościowy, robiła wrażenie kompetentnej, ale była zbyt cicha i zamknięta w sobie, by w tak krótkim czasie dało się zweryfikować tę opinię. Ledwie o dwa lata starsza od Tyler, wydawała się należeć do tych oficerów, którzy uznali kompletną apolityczność za najlepszy sposób na przeżycie. Otoczyła się pancerzem obojętności i wychodziła ze swej skorupy jedynie wtedy, gdy zmuszały ją do tego obowiązki. W połączeniu z delikatną, by nie rzec filigranową budową ciała, jako że pochodziła z Midsummer, planety o niewielkiej sile przyciągania, sprawiała wrażenie istoty rodem z baśni. Konkretnie elfki nie całkiem przynależnej do tego wszechświata. I nie do końca go rozumiejącej.

Inną zagadką był oficer wywiadu, porucznik Madison Thaddeus. Był najstarszy ze wszystkich — miał czterdzieści dwa lata i doskonały przebieg służby plus reputację zdolnego analityka obdarzonego w dodatku intuicją, które to cechy pomagały mu trafnie przewidzieć zamiary przeciwnika. A mimo to w dalszym ciągu był zaledwie porucznikiem. Oznaczać to mogło tylko jedno — został uznany przez Urząd Bezpieczeństwa za politycznie niepewnego i odpowiedni wpis znajdował się w jego aktach. To, że pozostał w czynnej służbie i nie odsunięto go od spraw wywiadowczych, świadczyło, że u kogoś z UB rozsądek przeważył nad paranoją, co było niezwykłą wręcz rzadkością. Niemniej jednak szans na awans raczej już nie miał.

Również nie najmłodsza, bo po trzydziestce, była towarzyszka porucznik Jessica Challot, kwatermistrz i oficer logistyczny. Jak na porucznika w marynarce, w której UB i przeciwnik stworzyły olbrzymią wręcz liczbę wakatów wśród wyższych rangą oficerów, był to zdecydowanie leciwy wiek. Jednakże w tym wypadku Giscard miał poważne podejrzenia, iż brak awansu wynikał wyłącznie z przyczyn zawodowych. W papierach co prawda zawsze miała nienaganny porządek, ale charakteryzowała się mentalnością kogoś stworzonego do liczenia gaci. Mówiąc inaczej — byłaby doskonała jako magazynier w stoczni, ale nie nadawała się na oficera zaopatrzeniowego eskadry. Powód był prozaicznie prosty, bo choć nie musiało się to nikomu podobać, brutalna rzeczywistość wyglądała tak, iż znaczną część zapasów i części zamiennych trzeba było organizować na różne, czasami naprawdę nieortodoksyjne metody. Kwatermistrz stoczni musiał pilnować, by to, co dostał, zostało przekazane i użyte tam, gdzie należy, w jak najefektywniejszy sposób i by zaopatrzenie docierało do stoczni ustalonymi kanałami w sposób ciągły. Kwatermistrz floty (czy eskadry) zaś miał obowiązek dopilnować, by dowódca posiadał wszystko co niezbędne do wykonania zadania, a także trochę więcej niż stanowiły przepisy, ot tak na wszelki wypadek. Wymagało to inicjatywy i pomysłowości, których Challot wydawała się kompletnie pozbawiona. A już na pewno nie można jej było podejrzewać, że zaryzykuje w najmniejszy nawet sposób, wychylając się, by zdobyć cokolwiek nieoficjalnymi kanałami. Giscard podejrzewał także, że nie wykazywała stosownej upierdliwości, by wymusić to, co im się oficjalnie należało, a postępowanie takie było konieczne, by dostali to w pierwszej kolejności. Jak na razie nie miało to znaczenia; jeśli zaczną być widoczne braki, później będzie dość czasu, by się tym zająć. Chwilowo wychodziło na to, że ma kompetentnego magazyniera i jeśli ktoś inny (on sam lub MacIntosh) zada sobie trud odkrycia, gdzie i w jaki sposób zdobyć to, co potrzebne, to ona na pewno przygotuje stosowne dokumenty. Tyle że niekoniecznie dawało to gwarancję otrzymania tego, co potrzebne…

Przerwał te niewesołe rozmyślania, zdając sobie sprawę, że milczy już nieco za długo, i potrząsnął głową. Czas było wziąć się do pracy.

— Dzień dobry — zagaił. — Wiem, że jest to w sumie pierwsza okazja do wspólnego zebrania, i chciałbym, abyśmy mieli więcej czasu, żeby się wzajemnie poznać, zanim będziemy zmuszeni ostro wziąć się do roboty, ale niestety nie stać nas na ten luksus. Okręty wyznaczone do operacji „Ikar” przybywają z całego obszaru Republiki i samo ich zebranie zajmie prawie dwa standardowe miesiące. Minimalne niezbędne zgranie i ćwiczenia pochłoną co najmniej następny miesiąc, a mamy rozkaz rozpocząć operację najszybciej jak to tylko możliwe. A to oznacza, że szczegółami organizacyjnymi i przygotowaniem składu poszczególnych zespołów uderzeniowych musimy się zająć już teraz, nie czekając na zakończenie koncentracji okrętów.

Umilkł i rozejrzał się powoli, dając im czas na przyswojenie sobie tego, co właśnie powiedział. A przy okazji obserwując ich miny. U nikogo nie dostrzegł poważnego zaskoczenia.

— Towarzyszka komisarz Pritchart i ja współpracowaliśmy już wcześniej całkiem owocnie — dodał świadom, iż admirał, który próbuje ignorować obecność i autorytet swego anioła stróża, nie pozostaje zbyt długo dowódcą i na to jak na razie zmiany zainicjowane przez McQueen nie miały wpływu. — Sądzę, że mogę w imieniu nas obojga oświadczyć, iż wyżej cenimy inicjatywę, pomysłowość i sugestie niż całkowite przestrzeganie wszystkich niuansów właściwych procedur, formalności i regulaminów. Towarzyszko komisarz?

Spojrzał na Pritchart.

Ta kiwnęła głową i dodała:

— Myślę, że to słuszne stwierdzenie, towarzyszu admirale. Najważniejsze jest pokonanie naszych wrogów… i naturalnie wewnętrznych elementów wywrotowych, które knują czy zawodzą zaufanie ludu.

W sali powiało nagłym chłodem, a Giscard zacisnął usta.

Był to jednakże jedyny objaw niezadowolenia, na jaki sobie pozwolił. W następnej chwili odchrząknął i dodał tonem, który miał brzmieć najnaturalniej:

— W ciągu paru najbliższych dni zajmiemy się analizą planu operacyjnego opracowanego przez specjalistów z Octagonu. Rozbierzemy go na elementy składowe i złożymy ponownie w spójną całość. Każde z nas będzie naturalnie miało swój zakres odpowiedzialności zgodny z doświadczeniem, ale chcę, by wszyscy myśleli kompleksowo. Jeżeli komuś przyjdzie do głowy jakiś pomysł lub pytanie, nie ma milczeć tylko dlatego, że nie jest to coś, co należy do jego specjalizacji. Sukces jest znacznie ważniejszy od urażonych ambicji, a ja wolę mieć oficerów gotowych zadać potencjalnie głupie pytanie albo podsuwających chybione pomysły od doskonałe wychowanych niemot bojących się otworzyć usta. Każdy może milczeć i sprawiać wrażenie inteligentnego, ale tak naprawdę mądry jest tylko ten, kto gotów jest zaryzykować zrobienie z siebie durnia, by się czegoś nowego dowiedzieć i lepiej wykonać swoje zadanie. Pamiętajcie o tym, a sądzę, że będzie nam się dobrze współpracowało.

Tym razem celowo nie spojrzał na Pritchart — nie było to wyzwanie, ale jednoznaczne określenie, kto tu rządzi w sprawach zawodowych.

— Teraz zaś, komandorze MacIntosh — dodał — może zapoznałby nas pan z podstawowymi założeniami planu opracowanego przez dowództwo floty.

— Oczywiście, panie admirale — MacIntosh odruchowo spojrzał w notatki i natychmiast uniósł wzrok. — Sprawa sprowadza się do tego, że towarzyszka sekretarz McQueen i admirał Bukato zdecydowali, iż obecny brak aktywności przeciwnika daje nam okazję do odzyskania inicjatywy strategicznej pierwszy raz od rozpoczęcia wojny. Nasza aktualna przewaga, choć nadal znaczna, zwłaszcza pod względem tonażu, jest o wiele mniejsza niż przed wojną. Dotyczy to zwłaszcza okrętów liniowych. Oznacza to, że zebranie sił wystarczających do przeprowadzenia operacji „Ikar” spowoduje ich braki w innych rejonach operacyjnych oraz to, że siły, którymi będziemy dysponowali, nie zapewnią nam takiego marginesu bezpieczeństwa, jaki byśmy chcieli. Dowództwo całkiem słusznie w mojej opinii podkreśla, że musimy wykorzystać dostępne siły jak najskuteczniej i jak najekonomiczniej. Straty operacyjne przy osiąganiu celów są oczekiwane i te wynikające ze skalkulowanego ryzyka nie będą uznane za poniesione z naszej winy. W rzeczy samej towarzyszka sekretarz McQueen podkreśliła wyraźnie, że zaskoczenie i zdecydowanie będą naszą najskuteczniejszą bronią. Natomiast by osiągnąć pełny cel operacji „Ikar”, musimy nader starannie rozplanować przydział środków do zadań. Na dzień dzisiejszy mamy mieć do dyspozycji dwie eskadry dreadnoughtów, cztery eskadry superdreadnoughtów: łącznie czterdzieści osiem jednostek oraz dziesięć eskadr pancerników, czyli razem sto dwadzieścia osiem okrętów liniowych. Dodać do tego należy trzy eskadry krążowników liniowych, czyli dwadzieścia cztery okręty. Na pokładzie jednego z nich dołączy do nas zastępca dowódcy 12. Floty, admirał Tourville.

Kilkoro obecnych nie do końca zdołało zapanować nad zaskoczeniem, co widząc, Giscard ukrył uśmiech zadowolenia. Podobnie jak on sam większość obecnych była zniesmaczona i oburzona zamordowaniem Harrington, ale Tourville zyskał ich szacunek z racji tego, że ją złapał, i tego, jak opanował system Adler. Co prawda jego taktyczne umiejętności dorównywały jego reputacji radosnego i żądnego krwi podrostka, który nigdy nie wydoroślał, ale nie przeszkadzało to uważać jego przydziału do 12. Floty za dobry omen. Skoro dowództwo przydzieliło go do nich, najwyraźniej naprawdę uważało operację „Ikar” za tak ważną, jak twierdziło. A wersja oficjalna i praktyka nie zawsze pokrywały się z rzeczywistością w Ludowej Marynarce.

Giscard miał co prawda pewne zastrzeżenia, jeśli chodziło o Tourville’a. Nie chodziło mu przy tym o jego zdolności czy o charakter, ale o okoliczności, w których otrzymał przydział do 12. Floty. Co prawda nikt nie znał powodów, dla których Count Tilly z całym sztabem Tourville’a otrzymał rozkaz towarzyszenia Ransom do systemu Cerberus, ale Giscard wątpił, by powodem tym był czar i urok osobisty Tourville’a, bez których Ransom nie mogła się obejść. Teraz nie sposób było się tego dowiedzieć, ale Giscard należał do naprawdę nielicznego grona oficerów Ludowej Marynarki, którzy wiedzieli, co naprawdę stało się z Tepesem i Ransom. A o tym, że on wiedział, wiedziała tylko jedna osoba…

Przez dziesięć miesięcy zastanawiał się, kiedy zostanie ogłoszona wieść o śmierci Ransom i jaką też oficjalną wersję wymyśli propaganda na użytek tak domowy, jak i zagranicy. Z pewnością coś bohaterskiego. Natomiast co się tyczy Tourville’a, to przez cały czas trzymali go pod kloszem, a teraz nagle zwolnili. Musieli podejrzewać, że Ransom miała zamiar jakoś się z nim rozprawić, więc ta decyzja mogła być rozmaicie interpretowana. Mogła oznaczać, że Komitet Bezpieczeństwa Publicznego, albo przynajmniej jego część, nie zgadzał się z postępowaniem Ransom i że nikt po niej nie rozpaczał. Mogło też być inaczej: być może McQueen zdołała go ochronić. Albo też operacja „Ikar” wcale nie miała aż takiego znaczenia, a biorących w niej udział spisano na straty, przynajmniej jeśli chodzi o dowodzących.

W końcu on sam dopiero ostatnio został zrehabilitowany za Silesię, a we dwóch z Tourville’em stanowiliby doskonałe kozły ofiarne. „Ikar”, jakkolwiek by było, daleko nie poleciał…

Dalsze radosne rozważania przerwał mu głos MacIntosha:

— Dodatkowo jako osłonę będziemy mieli przynajmniej jedną eskadrę lekkich krążowników oraz bliżej nie sprecyzowaną liczbę niszczycieli. W tej chwili to szacunkowe dane, co dodatkowo utrudni nam planowanie, ale poinformowano mnie, że jeśli chodzi o okręty liniowe, to są to minimalne ilości, którymi będziemy dysponować. Dowództwo spróbuje nam udostępnić więcej jednostek tych klas. Ponieważ podobne zapewnienie nie miało jednak miejsca w stosunku do krążowników liniowych i mniejszych okrętów, podejrzewam, że możemy ich dostać mniej, niż zakłada plan. Trudności są zrozumiałe zwłaszcza w przypadku jednostek osłony: dla wykonania zadania ważniejsze są okręty liniowe, a ich miejsce w systemach, w których dotąd stacjonowały, muszą zająć mniejsze okręty. Wygląda na to, że wybór padł na krążowniki i niszczyciele. I dlatego może ich dla nas zabraknąć. Jeżeli tyczy się spraw logistycznych, to dostaniemy naprawdę duże wsparcie.

MacIntosh przerwał i skinął głową w kierunku porucznik Challot. Ta wcale nie wyglądała na zadowoloną z faktu znalezienia się w centrum uwagi, ale nie odezwała się słowem. MacIntosh zaś błysnął zębami i mówił dalej:

— Oprócz tankowców, jednostek warsztatowych i szpitalnych dowództwo przydzieliło nam dwie pełne eskadry szybkich transportowców, by zapewnić nam stałe i odpowiednie dostawy nowych zasobników holowanych. To, że w tej dziedzinie dorównaliśmy wreszcie przeciwnikowi, nie jest już dla niego tajemnicą. Po sposobie, w jaki admirał Tourville wykopał Królewską Marynarkę z układu Adler, musieli się tego domyślić. Natomiast po raz pierwszy zostaną zastosowane na skalę masową. Poza tym będziemy dysponowali sondami zwiadowczymi o znacznie zwiększonych możliwościach dzięki pewnej przyjacielskiej pomocy…

Giscard kiwnął z uznaniem głową — nawet w tak wąskim gronie MacIntosh był ostrożny i nie wymienił Ligi Solarnej jako źródła tej pomocy.

— Podobnie zresztą pokładowe środki wojny radioelektronicznej będą znacznie zmodyfikowane — ciągnął tymczasem MacIntosh. — Nie będę próbował nikomu z obecnych wmawiać, że przeciwnik nie utrzyma w tej kwestii przewagi, ale będzie ona mniejsza niż kiedykolwiek w ciągu ostatnich co najmniej pięciu lat. Przy odrobinie szczęścia powinno nam się zresztą udać kompletnie go zaskoczyć, a dzięki temu powinniśmy osiągnąć większość wyznaczonych celów, nim Królewska Marynarka zdąży przegrupować siły i przystąpić do przeciwdziałania.

Obecni zareagowali pełnymi oczekiwania uśmiechami. Nawet towarzysz kapitan Joubert zdobył się na takowy, choć widać było, że jest znacznie mniej niż pozostali zachwycony tą perspektywą.

MacIntosh uaktywnił tymczasem swój komputer i oświadczył:

— A oto nasz rejon działania. Dowództwo wybrało obszar, w którym od dość dawna panowały cisza i spokój. Wiemy, że przeciwnik wycofywał stopniowo część stacjonujących tam sił, by wzmocnić jednostki frontowe, ale rejon ten nadal jest na tyle ważny, by nasza akcja wywołała zamierzony skutek i zwróciła uwagę Królewskiej Marynarki i nie tylko. Uważam, że wybór jest naprawdę trafny.

Wdusił klawisz i nad stołem pojawiła się holomapa.

Na jej widok Tyler siadła prosto niczym ukąszona. Jej reakcja nie była zresztą odosobniona: większość reagowała równie gwałtownie, widząc po raz pierwszy przyszły teatr działań. Dotąd znali go wyłącznie: Giscard, Pritchart, Joubert i MacIntosh. Teraz zmarszczone brwi i przymrużone oczy pozostałych dobitnie świadczyły o ich wytężonej pracy koncepcyjnej, gdy poznali wreszcie zakres operacji „Ikar” i jej konkretne fizyczne cele.

Widoczne na holomapie systemy były luźno rozrzucone, ale każdy z nich miał duże znaczenie dla przeciwnika. Przy większości znajdowały się informacje o znajdujących się tam bazach flot lub o przynależności do Sojuszu. Ale największa ilość informacji otaczała jeden płonący szkarłatem system planetarny. Był to Basilisk, w którym wojna omal nie rozpętała się cztery lata wcześniej, niż się ostatecznie zaczęła.

— Dowództwo dało nam wolną rękę w wyborze większości celów i kolejności atakowania ich — dodał MacIntosh. — Generalne założenie jest jednak takie, że zaczynamy w tym rejonie i kierujemy się tutaj…

Na holomapie pojawił się kursor zmierzający powoli, ale stale ku systemowi Basilisk.

Javier Giscard rozparł się wygodnie w fotelu, przymknął oczy i słuchał ciągu dalszego z równą uwagą co najmłodszy stopniem członek jego sztabu.


* * *

— Muszę z panem porozmawiać, towarzyszu admirale. Sam na sam.

Rzeczowy i pozbawiony emocji głos towarzyszki komisarz Pritchart był wyraźnie słyszalny w cichym rozgardiaszu towarzyszącym wychodzeniu oficerów z sali odpraw po ponad dwugodzinnej nasiadówce. Słysząc go, niejeden z oficerów drgnął, i to nie dlatego, by powiedziała coś specjalnie groźnego, ale dlatego, że coś powiedziała. Przez prawie całą odprawę bowiem Pritchart nie odzywała się, a komisarze ludowi nie słyną z małomówności. Po części dlatego, że do ich obowiązków należy przypominanie wszystkim o stałej obecności i czujności Urzędu Bezpieczeństwa. Jej zachowanie sugerowało więc, że albo Giscard, albo któryś z jego oficerów posunął się za daleko i towarzyszka komisarz Pritchart miała właśnie szczery zamiar sprowadzić go na właściwe miejsce.

— Jak pani sobie życzy, towarzyszko komisarz — odparł Giscard po sekundowym wahaniu. — Tutaj?

— Nie — Pritchart rozejrzała się po sali i zasugerowała: — Raczej w pańskiej kwaterze.

Giscard wzruszył ramionami.

— Proszę uprzejmie — zgodził się spokojnie, wzbudzając tym podziw części nowych podkomendnych. — Kapitanie Joubert, punktualnie o czternastej zero zero oczekuję pańskiego raportu oraz raportów komandora MacIntosha i porucznika Taddeusa.

— Oczywiście, towarzyszu admirale — zapewnił z szacunkiem Joubert.

Natomiast równocześnie spojrzał pytająco na Pritchart. Ta zignorowała to spojrzenie, toteż odwrócił się do MacIntosha. Giscard zaś wskazał szerokim gestem drzwi, mówiąc:

— Panie przodem, towarzyszko komisarz!

Rozdział XVII

Pod drzwiami prowadzącymi do kwatery admiralskiej nie było wartownika. Zwyczaj ten jako podkreślający nierówność społeczną został zakazany po rewolucji. Giscard nie miał akurat nic przeciwko temu — oznaczało to jednego wścibskiego i ewentualnego kapusia mniej. Swoistego smaczku dodawało temu podejściu praktycznie ciągłe towarzystwo głównego szpicla i politycznego dyktatora na pokładzie.

Tyle że Giscarda i jego anioła stróża łączyły zupełnie inne i zdecydowanie nietypowe stosunki, które ze wszech miar starali się zachować w tajemnicy. Teraz, kiedy zamknęły się za nimi drzwi kwatery admiralskiej, Pritchart wyjęła z kieszeni miniaturowego pilota i nacisnęła jeden z dwóch znajdujących się na nim guzików, wyłączając w ten sposób mikrofony i kamery znajdujące się w kabinach przynależnych Giscardowi.

— Dzięki Bogu, koniec! — westchnęła, odkładając pilota na biurko.

Po czym odwróciła się i padła mu w ramiona.

— Amen — dodał z uśmiechem i pocałował ją. Gwałtowność łączącego ich uczucia nadal go zaskakiwała.

Albo też ostatnio zaskakiwała go bardziej, gdyż w ciągu ostatnich dwóch lat standardowych wybuchło z nową pasją. Zupełnie jakby uczuciem próbowali rozpędzić gromadzące się nad ich głowami chmury po fiasku rajdu na obszar Konfederacji. Co naturalnie było wysiłkiem z góry skazanym na niepowodzenie.

Gdyby ktokolwiek w Urzędzie Bezpieczeństwa podejrzewał, że są kochankami, natychmiast by na nich doniósł, a konsekwencje tego byłyby równie błyskawiczne co śmiertelne. Nie było jedynie pewne, czy szeroko rozpropagowane. Istniała taka możliwość, ale Saint-Just miałby twardy orzech do zgryzienia, rozważając, czy z ich egzekucji zrobić pokazówkę dla funkcjonariuszy UB, czy też lepiej byłoby, gdyby oboje po cichu zniknęli. W końcu to, że przez prawie cztery lata standardowe utrzymywali swój związek w tajemnicy, nie stawiało Urzędu Bezpieczeństwa w najlepszym świetle. Ba, mogło stanowić dla innych komisarzy zachętę do wstąpienia na złą drogę.

Giscard nie miał pojęcia, jaka byłaby reakcja Oscara Saint-Justa, i prawdę mówiąc, nie miał najmniejszej ochoty kiedykolwiek się tego dowiedzieć. Oboje, on i Eloise, grali role, w które wmanewrował ich los, tak dobrze jak tylko umieli i jak dotąd wyglądało na to, że zawodowi aktorzy mogą się jedynie wstydzić swej nieporadności. Nie było to łatwe, zwłaszcza że wiązało się z koniecznością zachowania właściwych proporcji nieufności, hamowanej wrogości i ostrożnej współpracy. Ale robili to dobrze z braku innych możliwości.

— Ummm… — przerwała pocałunek i odchyliła się nieco, by mu się przyjrzeć z olśniewającym uśmiechem.

Nikt, kto widział ją w roli towarzyszki komisarz, nie podejrzewałby istnienia podobnego uśmiechu czy błysku radości w lodowatych zwykle oczach o barwie topazu. Nawet Javiera to jeszcze zaskakiwało, gdyż kiedy się spotkali ponad trzy i pół roku standardowego temu, dał się oszukać jak wszyscy inni.

— Cieszę się, że wróciliśmy do aktywnej służby — przyznała, kładąc mu głowę na ramieniu.

Przytulił ją i poprowadził ku sofie stojącej naprzeciw biurka. Usiedli i ucałował jej włosy, z lubością wciągając znany aromat jej perfum.

— Mnie też to cieszy, i to nie tylko dlatego, że oznacza to, iż przestaliśmy mieć oficjalnie przesrane.

Zachichotała, a jej śmiech zabrzmiał niczym srebrny dzwonek. Zawsze go to zaskakiwało. Nie dość, że był radosny i melodyjny, to w dodatku spontaniczny, a to było coś, co w ich życiu występowało najrzadziej.

— Pamiętaj, że niewiele trzeba, byśmy mieli — przypomniała mu, poważniejąc. — UB ma dobrą pamięć.

Po powrocie z Konfederacji raport, który musiała napisać dla Urzędu Bezpieczeństwa, był jeszcze trudniejszy i ryzykowniejszy niż zwykle. I był też swoistym majstersztykiem, gdyż podkreślał jego zdolności dowódcze oraz głupotę rozkazów, których musiał się trzymać, co skutecznie odsuwało od niego winę za ostateczne fiasko. Pisany był ze zwykłej pozycji, czyli pozycji nieufnego strażnika, i całość wywarła doskonałe wrażenie. Z tego, co wiedzieli, zarówno Saint-Just, jak i jego podkomendni nadal darzyli ją pełnym zaufaniem i opierali się wyłącznie na jej raportach w ocenie towarzysza admirała Giscarda. Niestety tego ostatniego nie mogli być pewni, bo zawsze istniała szansa, że na pokładzie znajdował się szpicel, o którym Pritchart nie wiedziała, gdyż jego jedynym zadaniem było pilnowanie ich i podawanie niezależnej wersji wydarzeń.

Teraz jednakże mieli choć trochę oddechu, a im dalej od Haven się znajdowali, tym ten okres się wydłużał. Poza tym niebezpieczeństwo odkrycia zostało znacznie odsunięte w czasie — Pritchart musiała pozostawać poza wszelkimi podejrzeniami, gdyż inaczej nie otrzymaliby tych rozkazów, które otrzymali. Nie oznaczało to naturalnie, że mogą przestać mieć się na baczności czy porzucić staranność, z jaką grali swoje role publicznie. UB rutynowo umieszczała wśród załogi kapusiów i agentów o zupełnie innych zadaniach, ale wystarczyło, by któryś z nich zauważył coś podejrzanego, by oboje znaleźli się w niebezpieczeństwie. Co prawda standardowo meldowali oni o wszystkim komisarzowi okrętowemu, ale w tym wypadku raczej nie należało na to liczyć. Poza tym możliwe, a nawet prawdopodobne było, że wśród załogi znajdował się jeden lub dwaj niezależni kapusie składający meldunki inną drogą.

Mimo to jednak powrót na okręt dawał im obojgu sporo swobody i kontroli własnych poczynań, czego byli pozbawieni od chwili powrotu z Konfederacji, a co obojgu wysoce działało na nerwy.

— Ten Joubert to większe ścierwo niż sądziłem — zauważył po chwili Giscard.

Pritchart uśmiechnęła się lekko.

— Ale także najlepsze ubezpieczenie, jakie możemy mieć. Idealnie sprzeciwiałeś się jego przydziałowi: śliczne połączenie niewypowiedzianej podejrzliwości i zawodowych obiekcji. Saint-Just był wręcz zachwycony. A kiedy ja się uparłam, żeby Jouberta przydzielić ci na szefa sztabu, wręcz się rozpromienił. A swoją drogą, swołocz zna się na swoich obowiązkach.

— Z technicznego punktu widzenia owszem. — Giscard odchylił się na oparcie, nie wypuszczając jej z uścisku. — Natomiast nie ma potrzebnego wyczucia i zrozumienia i może doprowadzić do sporych problemów w działaniu całego sztabu. MacIntosh już się domyślił, że jest kapusiem. Franny też mu nie ufa, choć sądzę, że jeszcze nie wie dlaczego.

— Bardziej uważa na to, co mówi w jego obecności niż w mojej! — prychnęła.

— Co wskazuje na dobrze rozwinięty instynkt samozachowawczy — skomentował.

Pritchart pokiwała głową na znak zgody.

— Wiem, że jego obecność stwarza dla ciebie dodatkowy problem, i jeśli będzie trzeba, przycisnę go, ale w ten sposób wiemy, kto na nas donosi, a on i tak ma obowiązek o wszystkim meldować mnie. Świadomość, kto jest przeciwnikiem, to połowa zwycięstwa, a poparcie jego kandydatury mimo twoich protestów na pewno nie zaszkodziło mojej wiarygodności w UB.

— Wiem i to mnie cieszy, ale jeżeli ten cały numer ma się udać — a przyznaję rację McQueen: „Ikar” ma szansę wywrzeć duży wpływ na przebieg wojny — to muszę mieć zaufanie do sprawności swojego sztabu. Jeśli będę musiał, mogę obejść Jouberta, ale wszyscy pozostali mu podlegają i jeśli się uprze, może skutecznie stać się „wąskim gardłem”. A na to nie możemy sobie pozwolić, gdy już zacznie się realizacja zadania.

— Jeżeli spróbuje czegoś takiego, usunę go ze stanowiska. W tej chwili nie mam do tego podstaw, ale jeśli będziesz rozsądny i postarasz się, to…

— Cicho! — ponownie ją pocałował. — Nie proszę cię, żebyś już cokolwiek z nim zrobiła. Znasz mnie i wiesz, że mam zwyczaj martwić się na wyrost, żeby różne nieprzyjemności mnie nie zaskoczyły. A co do jednego masz całkowitą rację: to, że wiemy, kim jest, daje nam ogromną przewagę i zwiększa bezpieczeństwo.

— Zwłaszcza moje — dodała cicho.

Odruchowo przytulił ją mocniej, jakby w ten sposób był w stanie ją lepiej chronić. Swoistą paranoją było to, że martwił się o bezpieczeństwo przydzielonego mu przez ubecję szpicla, będąc równocześnie w znacznie gorszym położeniu: jak dotąd żaden komisarz nie został pozbawiony życia przez swoją firmę za cokolwiek, natomiast admirałów za „zdradę ludu” rozstrzelano już kilkudziesięciu. W tym kilkunastu tylko za to, że nie udało im się zrealizować niewykonalnych rozkazów.

Wielokrotnie przy różnych okazjach zastanawiał się, czy poznanie prawdziwej Eloise Pritchart było przekleństwem czy błogosławieństwem, gdyż wcześniej, gdy każdego ubeka traktował jak wroga, życie było znacznie prostsze. Nie żeby był zwolennikiem starego porządku — Legislatorzy sami sprowadzili na siebie zagładę, a on akurat z racji swojej pozycji lepiej niż inni mógł dostrzec zagrożenie, jakie w Republice i Ludowej Marynarce wywołał monopol władzy. Co więcej — popierał wiele propozycji głoszonych przez Komitet Bezpieczeństwa Publicznego, w tym niektóre wręcz entuzjastycznie. Naturalnie nie bełkot produkowany przez Ransom na potrzeby Dolistów, ale te prawdziwe, fundamentalne reformy, których Ludowa Republika tak desperacko potrzebowała.

Natomiast nadużycia popełnione w imię bezpieczeństwa ludu i rządy terroru, jakie po nich nastąpiły, a głównie zniknięcia lub śmierć ludzi, których znał i których jedynym przestępstwem było niewykonanie rozkazów, które były niewykonalne, dały mu zdrową lekcję, po której idealizm przeszedł mu jak ręką odjął. Przekonał się, jak wielka przepaść dzieli obietnice od rzeczywistości. I przekonał się także, jak krwiożerczy jest motłoch, któremu zdjęto kaganiec. A co najważniejsze: przekonał się także o czymś, o czym nie odważył się powiedzieć nikomu, mianowicie o tym, że członkowie Komitetu są również przerażeni siłą motłochu, którą sami uwolnili, i gotowi zrobić wszystko, by przetrwać.

Wszystko to było w pewien sposób ironią losu — za starej władzy był gatunkiem na wymarciu: patriotą służącym krajowi, który kochał mimo świadomości jego wad i mankamentów. Teraz pod nowymi rządami pozostał nim nadal. Tyle że natura problemów i wad uległa zmianie, podobnie jak sposoby ich rozwiązywania i wiążące się z tym zagrożenie.

Wtedy przynajmniej wiedział, co musi zrobić, by przeżyć.

A zasady były proste — nie wychylać się, by nie zwracać na siebie uwagi, wykonywać rozkazy, jakkolwiek durne by były, i nigdy pod żadnym pozorem nie ufać żadnemu ubekowi. Wystarczyła bowiem jedna nieprzemyślana wypowiedź, by szpicle Saint-Justa okazali się groźniejsi od superdreadnoughta Royal Manticoran Navy.

A potem na jego komisarza została wyznaczona Eloise Pritchart.

Z początku założył, że jest taka sama jak inni. Okazało się, że się mylił. Podobnie jak i on wierzyła w to, co Komitet na początku obiecał. Przez wiele miesięcy nie był w stanie w to uwierzyć, będąc przekonany, że jest to jedynie sprytny wybieg, by go złamać i skłonić do szczerości. Tak jednak nie było.

— Cholera, że też musiałaś stać się tak ważna… i widoczna — burknął, nie mogąc nad sobą zapanować. — Komisarz całej floty… i na dodatek Kwietniowiec! Przecież cię na moment z oka nie spuszczą!

— Były Kwietniowiec — poprawiła go, siląc się na beztroskę. — I nie trać czasu na martwienie się o mnie, a zajmij się zadaniem. Jeżeli „Ikar” się powiedzie, nikt nie będzie miał wobec mnie najmniejszych podejrzeń. Będę mogła cię wspierać tak długo, jak długo będziesz odnosił sukcesy i nie opowiadał czegoś sprzecznego z oficjalną wersją. Przynajmniej dopóki McQueen będzie kierowała Ministerstwem Wojny. I jak długo nie damy się nikomu złapać. Nikt w takich okolicznościach nie będzie nawet próbował przypomnieć sobie, czym poprzednio się zajmowałam.

— Wiem — przyznał zły na samego siebie za poruszenie tego tematu.

Żadne z nich nic na to nie mogło poradzić, a teraz doprowadził do tego, że przez najbliższą godzinę Pritchart będzie próbowała go uspokoić i zapewnić, że jest zupełnie bezpieczna. Co było jawnym kłamstwem i marnowaniem czasu. Którego nie mieli zbyt wiele.

A bezpieczna nie była i ich związek nie miał z tym akurat nic wspólnego.

Powód krył się w przeszłości, i to poprzedzającej rewolucję. Pritchart była członkiem organizacji wykonawczej Unii Praw Obywatelskich, i to nie szeregowym członkiem. Pod tym względem podobna była do Cordelii Ransom, tyle że do Ransom idealnie pasowało określenie „terrorystka”, podobnie zresztą jak do przeważającej części jej współtowarzyszy. Swoistą ciekawostkę stanowiło to, że nikt z nich nie oburzał się, słysząc to miano — przyjmowali je, a nawet byli z niego dumni. Giscard podejrzewał, że ludzie tacy jak Ransom uznali je za idealny pretekst, by pod szyldem „walki w obronie ludu uciskanego przez imperialistycznych ciemięzców” rozpętać przemoc i zniszczenie, którego zawsze pragnęli, a dla których wcześniej nie mieli stosownego usprawiedliwienia.

Pritchart natomiast należała do Trybunału Kwietniowego, którego członków potocznie nazywano Kwietniowcami. Była to niewielka, ale niezwykle wpływowa i skuteczna organizacja, która wzięła swą nazwę od masakry protestujących Dolistów w kwietniu 1861 roku Po Diasporze. Co prawda nawet Kwietniowcy nie wierzyli, że był to efekt celowej polityki władz. Oczywiste było, że był to wynik błędów i paniki bezpieki, ale władze potraktowały śmierć czterech tysięcy siedmiuset ludzi jako drobny incydent i nikt nawet nie zasugerował pociągnięcia do odpowiedzialności winnych.

Kwietniowcy też tego nie sugerowali — zajęli się wymierzaniem sprawiedliwości. I to ich właśnie różniło od terrorystów pokroju Ransom, atakujących bez różnicy kogo popadło, byle z grona Legislatorów. Celami ich ataku były wyłącznie budynki i personel bezpieki, wojska i administracji rządowej. Żądanie sprawiedliwości siłą rzeczy w takich okolicznościach czasem zmieniało się w zwykłą zemstę, ale atakowali cele, które trudno było uznać za przypadkowe czy też cywilne. Pritchart podobnie jak większość przyłączyła się do aktywnej walki dopiero po osobistej stracie, ale wykazała się ponadprzeciętnymi wynikami.

Kwietniowcy znaleźli się w delikatnej a nieciekawej sytuacji po przejęciu władzy przez Komitet Bezpieczeństwa Publicznego. Z jednej strony cieszyli się reputacją partyzantów miejskich prowadzących czystą wojnę, i to nawet wśród osób nie popierających metod używanych przez Unię. Dlatego też ich poparcie dla Komitetu było nieocenione, gdyż stanowiło swego rodzaju legitymację społeczną. Wprowadzało też głos rozsądku i umiarkowania.

Z drugiej strony w oczach osobników takich jak Ransom właśnie dlatego, że byli umiarkowani, stawali się automatycznie podejrzani. Umiarkowanie było tym groźniejsze, im więcej obiecywano Dolistom i im bardziej krwawe i masowe stawały się czystki.

Na szczęście dla Pritchart jej osiągnięcia spowodowały, iż nader wcześnie zainteresował się nią Oscar Saint-Just. Była zbyt inteligentna, by odrzucić ofertę i zwiększyć tym samym grono podejrzanych w oczach UB. I dlatego kiedy inni Kwietniowcy po cichu zniknęli, by zwolnić miejsca energiczniejszym obrońcom interesów ludu, ona od dawna była już ludowym komisarzem.

Lata walki podziemnej doskonale nauczyły ją maskowania się i podwójnego życia, a jako z natury podejrzliwa nie dała się porwać pięknym zapewnieniom Komitetu wygłaszanym na samym początku, gdy nic nie wskazywało, w co się on przerodzi. Wielu jej towarzyszy nie było tak ostrożnych, za co zapłacili, gdy Komitet zabrał się do umacniania swej pozycji i władzy. Pritchart była już wówczas po transformacji z apolitycznego egzekutora w prawomyślnego obrońcę nowego ładu. Fakt, że było to karkołomne przedsięwzięcie, ale zaplanowała je dokładnie i wykonała stopniowo, a Saint-Just na dodatek był pod wrażeniem jej dogłębnych ocen i zgodnych z prawdą meldunków o młodszych i mniej ważnych oficerach, na których anioła stróża była kolejno przydzielana. Cenił zwłaszcza jej umiarkowanie i rozwagę, gdyż wśród komisarzy stanowiły prawdziwą rzadkość. Dlatego też zlecał jej coraz delikatniejsze, a więc ważniejsze zadania, dzięki czemu szybko awansowała. To, że nikt ze zwierzchników nie znał jej prawdziwych przekonań czy zamiarów, było oczywiste i niezbędne, by mogła żyć dalej.

A potem dostała pod opiekę Giscarda… było to mniej niż cztery standardowe lata temu, choć wydawało się, że znacznie dawniej. Życie w ciągłym niebezpieczeństwie, grożącym tak ze strony przeciwnika, jak i własnych władz, i to w ciągle zmieniających się realiach, wydłużało jakby czas i dodawało do wszystkiego surrealizmu. Zwłaszcza że do tego wszystkiego zakochała się w Giscardzie, a on w niej.

Mimo tak niesprzyjających okoliczności zdołali przetrwać zadziwiająco długo w grze znaczonymi kartami zorganizowanej tak, by zawsze wygrywało kasyno. Żadne z nich nie miało złudzeń — w końcu powinie im się noga, ale każdy dzień, zanim to nie nastąpi, był zwycięstwem. I tak jedyne, co mogli zrobić, to balansować na tej linie i mieć nadzieję, że może nim spadną, coś się jakimś cudem zmieni…

Bo najdziwniejsze było to, że żadnemu z nich nawet przez myśl nie przeszło, by przejść na stronę Królewskiej Marynarki. Sporo oficerów wybrało to rozwiązanie, w tym Alfredo Yu, dawny mentor Giscarda. Jednak mimo szacunku, jakim nadal darzył Yu, nie był w stanie pójść w jego ślady… i często zastanawiał się, czy była to zaleta, czy też ostateczny dowód własnego zidiocenia.

— Myślisz, że McQueen się uda? — spytał, zmieniając temat. Zaskoczona odsunęła się, by mu się przyjrzeć, i uniosła pytająco brew.

— Chodzi mi o to, czy uda jej się na tyle zreorganizować Ministerstwo Wojny i zmienić sytuację Ludowej Marynarki, by miało to znaczenie, i nie dać się przy tym zabić — wyjaśnił.

— Myślę, że jest do tego zdolna… — przyznała Pritchart z namysłem. — Jest wystarczająco przewidująca i inteligentna, by postawić na swoim, a ma znacznie lepszą okazję niż ktokolwiek dotąd… Natomiast czy uda jej się doprowadzić wszystko do końca, nim się jej pozbędą w taki czy inny sposób? — Nie dokończyła — wzruszyła wymownie ramionami.

— Czułbym się znacznie spokojniejszy, gdybym tyle nie słyszał o jej ambicji — westchnął Giscard.

— Zapewniam cię, że Saint-Just słyszał jeszcze więcej — pocieszyła go ponuro. — Nie znam zawartości jej teczki personalnej, bo i skąd, ale dotarły do mnie plotki krążące wśród innych komisarzy. Podobno zrobiła się strasznie nerwowa, gdy Pierre wybrał ją na następczynię Kline’a.

— Mimo że właśnie rozprawiła się z Lewelerami? — Pritchart skrzywiła się.

— Może właśnie dlatego, że rozprawiła się z Lewelerami — oceniła kwaśno. — Zrobiła to za dobrze i wykazała za dużo inicjatywy, odwagi i bezwzględności. A w efekcie tłum za bardzo ją polubił. Na dodatek połowa Komitetu i UB jest przekonana, że gdyby nie zestrzelono jej pinasy, najpierw wykończyłaby Lewelerów, a potem ich. Ja uważam, że się mylą, tak samo sądzi Fontein i, jak mi się wydaje, również Saint-Just. Uważam, że nim przystąpiła do akcji, zdała sobie sprawę, że nie zdoła zastąpić Komitetu, ponieważ nie ma odpowiednio silnego zaplecza, a nie chciała wywołać anarchii, która byłaby nieunikniona po obaleniu władzy i nie zastąpieniu jej natychmiast inną. Ale to nie znaczy, że inni podzielają moje zdanie i mają do niej zaufanie. Nie oznacza też, że uważam, iż jest niezdolna do zamachu stanu. Jest, ale wpierw musi wszystko zaplanować i stworzyć sobie wystarczająco silne poparcie, by mieć realne szanse na utrzymanie się przy władzy, gdy ją zdobędzie.

— Z tego na pewno zdaje sobie sprawę — zgodził się Giscard, nie ujawniając swoich podejrzeń po odprawie w Octagonie. — I na pewno nie zdradzi się z niczym przedwcześnie.

— Chciałabym też mieć tę pewność. Jak dotąd masz absolutną rację, ale ona stoi wobec tego samego problemu co my: im lepiej będzie robiła to, co do niej należy, tym większy odniesie sukces, a więc tym niebezpieczniejsza stanie się dla władz.

— Pięknie! — prychnął. — Wariaci rządzą wariatkowem!

— Od ładnych paru lat, jeżeli nie zauważyłeś. I jak na razie nikt nic na to nie może poradzić. Można tylko przetrwać i spróbować osiągnąć przy okazji coś dla dobra Republiki. Jeśli się to uda bez wzbudzania podejrzeń.

Spojrzeli sobie w oczy.

Giscard uśmiechnął się krzywo — podobnie jak on sam, Pritchart poza oficjalnymi wystąpieniami nigdy nie używała określenia „lud”. Była lojalna tak jak i on wobec Republiki, albo raczej wobec pozostałości i wspomnień ideału Republiki, który obiecał odtworzyć Rob Pierre. A to byłby dla Urzędu Bezpieczeństwa ostateczny dowód, że żadne z nich nie zasługuje na zaufanie.

Zachichotał rozbawiony własną logiką.

Pritchart uniosła brwi, ciekawa, co go wprawiło w tak dobry humor, ale potrząsnął tylko przecząco głową i kolejny raz ją pocałował. Odwzajemniła pocałunek z gwałtownością i stwierdził, że dość marnowania czasu. Od miesięcy nie mieli okazji, by tak długo pozostać sam na sam, i należało zmianę właściwie wykorzystać.

Przerwał pocałunek i cofnął głowę, przyglądając się jej lśniącym oczom.

— Wydaje mi się, że właśnie możemy spróbować coś osiągnąć, towarzyszko komisarz — ocenił. — Choć niekoniecznie dla Republiki…

Po czym wstał, wziął ją w ramiona i ruszył ku drzwiom sypialni.

Rozdział XVIII

— Może byś w końcu wylazł, ty zasrany łajzo… aha! — Scooter Smith siadł na tyłku z tryumfującym uśmiechem i pogiętym kawałkiem złomu w garści.

Pogięty kawałek złomu był elementem serwomechanizmu sprzężonego działka laserowego nr 3, który jakimś cudem przeszedł przez wszystkie kontrole techniczne tylko po to, by przy pierwszej próbie użycia pokazać, co potrafi. Konkretnie był to wałek napędu wykonany z gorszego niż powinien być, a więc mniej wytrzymałego materiału, toteż wygiął się i zablokował cały napęd działka. Zrobił to naturalnie tak złośliwie, że przez prawie dwie godziny opierał się próbom wyjęcia i zmusił mechaników do znacznie większego rozbebeszenia całego działka, niż pierwotnie planowali. W końcu jednak wylazł.

Smith rzucił pęknięty i pogięty kawałek metalu jednemu z podkomendnych i wstał. Po czym roztarł obolały tyłek i zlazł z platformy po drabinie.

Jedną ze zdecydowanie milszych rzeczy na HMS Minotaur było rozwiązanie techniczne stanowisk parkingowych kutrów. Ktoś, projektując je, rzeczywiście pomyślał o konieczności napraw, przeglądów technicznych i uzupełnianiu amunicji. Smith poprzednio był szefem obsługi sekcji promów szturmowych na HMS Leutzen i podobnie jak inni mechanicy spędzał masę czasu w skafandrze próżniowym, a czasami i pancernym, gdy naprawa była wyjątkowo niebezpieczna i przeprowadzano ją w próżni, by uniknąć uszkodzenia całego pokładu hangarowego w razie wybuchu. Spodziewał się podobnej sytuacji na nowym okręcie — w końcu kutry, choć większe, wymagały takiej samej obsługi technicznej. Tymczasem choć zdarzało mu się robić pewne rzeczy w skafandrze, miało to miejsce jedynie w naprawdę wyjątkowych przypadkach.

Powód był prosty — konstruktorzy lotniskowca uwzględnili potrzeby obsługi technicznej kutrów i postanowili jak najbardziej ułatwić jej życie. Po pierwsze, każdy kuter miał swoje stanowisko, więc w razie potrzeby wystarczyło stworzyć próżnię w nim, po sąsiedzku, przy następnej jednostce nie musiano już pracować w skafandrach. Zasady bezpieczeństwa pozostały te same, a ułatwienie było. Po drugie, nawet teraz, po pięciu miesiącach na pokładzie Smith jeszcze nie do końca wyszedł z podziwu nad stopniem zautomatyzowania okrętu.

Tradycyjnie okręty miały załogi wielekroć liczniejsze niż statki o zbliżonym tonażu. Głównie dlatego, że frachtowce w większości składały się z ładowni, czyli obudowanych kadłubem pustych przestrzeni przeznaczonych do wypchania ładunkiem. Natomiast okręty wypakowane były do granic możliwości bronią, amunicją, elektroniką, generatorami i maszynowniami oraz całą masą innych, z zasady zdublowanych albo i potrojonych systemów. Większości z nich próżno byłoby szukać na przeciętnym frachtowcu, toteż odpadał problem ich obsługi czy naprawy. Ale równie istotnym powodem różnic w liczebności załóg był stopień zautomatyzowania i wykorzystania zdalnie sterowanych urządzeń — na frachtowcach był on znacznie większy właśnie po to, by jak najbardziej zmniejszyć liczbę niezbędnych do obsługi ludzi.

W przypadku okrętów wojennych można było postąpić podobnie, ale tak nie robiono. Oficjalnie dlatego, że liczna załoga zapewniała bezpieczeństwo i skuteczne działanie okrętu w każdych warunkach. W końcu gdy taki nowomodny automacik zostanie trafiony i przestanie działać, bo mu się obwody spalą, to kto coś zrobi? Potrzebni byli staromodni fachowcy z narzędziami, żeby takie cudeńko naprawić. Poza tym ludzie nadal byli najlepszymi samoprogramującymi się urządzeniami naprawczymi — jeśli jakieś stanowisko ogniowe zostanie odcięte od kontroli ogniowej, załoga ludzka będzie w stanie nadal strzelać, korzystając z ręcznego sterowania. Podobnie jak w przypadku awarii komputera pokładowego.

Prywatnie Smith zawsze podejrzewał, że oprócz tych jak najbardziej logicznych powodów przynajmniej równie istotne było przywiązanie do tradycji. Okręty zawsze miały bardzo liczne załogi i Tak Właśnie Powinno Być, Bo Tak Było Zawsze. Już dawno odkrył, że wyżsi wojskowi lubią, żeby wszystko było po staremu i było przewidywalne. Im wyższy rangą był oficer, tym bardziej przy tym obstawał. Nawet w Royal Manticoran Navy.

Zmiany wymusiło życie. Gwiezdne Królestwo Manticore nie mogło już bowiem pozwolić sobie na trzymanie się tradycji tylko dlatego, że była tradycją. Smith co prawda nie widział danych statystycznych — niby dlaczego miałby je widzieć. Podoficerowie maszynowi raczej nie byli zapraszani do kadr na pogawędki na ściśle tajne tematy. Nie musiał ich jednak widzieć, by wiedzieć, że Królewskiej Marynarce coraz bardziej brakuje ludzi. Royal Manticoran Marine Corps i Royal Manticoran Navy liczyły obecnie około dwudziestu milionów ludzi — to były szacunkowe, ogólnie dostępne liczby. Royal Manticoran Army zaś miała coraz większy apetyt, w miarę jak rosła liczba zdobytych planet, które trzeba było obsadzić garnizonami. Stanu armii nikt nie podawał, ale Smith sądził, że łącznie siły zbrojne liczą około trzydziestu milionów ludzi. Czyli niecały jeden procent ludności Gwiezdnego Królestwa.

Niecały jeden procent to niewiele… jak długo nie weźmie się pod uwagę, że trzeba go odjąć od najbardziej produktywnej części społeczeństwa, a więc i gospodarki już przestawionej na wojenne tory. I ustawionej tak, by umożliwić toczenie wojny, jaka nie miała sobie równej w znanej galaktyce od co najmniej czterystu lat standardowych. Dopiero z tej perspektywy liczba ta stawała się właściwa. I stawało się zrozumiałe, dlaczego Admiralicja musiała jakoś rozwiązać problem braku załóg.

I dlatego właśnie Minotaur był tak dalece zautomatyzowany, że wraz z obsadami stu kutrów jego załoga liczyła niespełna dwa tysiące ludzi. Czyli mniej niż załoga krążownika liniowego mającego mniej niż jedną siódmą jego wielkości. Fakt — Minotaur nie posiadał uzbrojenia burtowego, ale według szacunków Smitha załogę konwencjonalnie uzbrojonego okrętu można by zmniejszyć o jakieś sześćdziesiąt procent, gdyby wprowadzono ten standard automatyzacji i zdalnego sterowania. A to już mogło mieć olbrzymi wpływ na liczebność, a więc i siłę RMN.

Oczywiste było, że nowy pomysł znajdzie wielu krytyków. Taka już była ludzka natura. Część uwag krytycznych bez wątpienia była słuszna, choć Smith wkurzał się za każdym razem, gdy ktoś zaczynał jojczeć, jak dalece nowy okręt uzależniony jest od komputerów. Jakby stare nie były, i to od dawna! Ludzie mogą robić większość rzeczy, które wykonują elektroniczni pomocnicy, ale naprawdę niewiele z nich potrafią zrobić równie dokładnie. A żadnej tak samo szybko. Dlatego bez komputerów nawigacja międzysystemowa była w praktyce niemożliwa. Podobnie jak skuteczna i bezpieczna obsługa reaktora fuzyjnego. I cała masa drobiazgów składających się na sprawne funkcjonowanie każdego okrętu, a zwłaszcza okrętu kosmicznego. Sensowne oczywiście było minimalizowanie uzależnienia od komputerów, ale w ramach zdrowego rozsądku, a nie manii prześladowczej. Prawda była brutalnie prosta — bez komputerów loty w kosmos były niemożliwe, więc niemożliwe było całkowite wyeliminowanie komputerów z jednostek kosmicznych. Kropka.

A jak długo Smith miał do dyspozycji warsztat pokładowy i pełen magazyn elektroniczny plus źródło energii, tak długo był w stanie zbudować każdy komputer, by zastąpił zniszczony a znajdujący się na wyposażeniu okrętu. Dlatego miał serdecznie dość malkontentów psujących mu radość z nowej zabawki i zadowolenie ze zmian w podejściu do projektowania okrętów, których była efektem.

W przypadku jego obowiązków na okręcie oznaczało to konkretnie, że osiemdziesiąt procent rutynowych przeglądów i drobnych napraw kutrów wykonywanych było przez zdalnie sterowane urządzenia nie wymagające obecności człowieka. Naturalnie istnieli ludzie — Maxwell „Srebrny Klucz” był tego najlepszym przykładem — którzy byli w stanie wszystko zepsuć, zwłaszcza jeśli robili co mogli, by tego uniknąć. Maxwell prawie zdołał zniszczyć stanowisko 46 zupełnie samodzielnie i nie wywołując eksplozji czegokolwiek. Smith od dłuższego czasu nie mógł zrozumieć, jak w zasadzie dobry fachowiec, i do tego pełen jak najlepszych chęci, był w stanie od czasu do czasu zmieniać się w chodzącą katastrofę. Wyglądało to zupełnie jak jakaś naturalna siła powodująca nieszczęścia wszędzie tam, gdzie się pojawiła, ale wyłącznie w sprawach zawodowych. Maxwell przypominał uosobienie sił chaosu albo Praw Murphy’ego. Zawsze postępował zgodnie z przepisami i instrukcjami… i zawsze w końcu doprowadzał do katastrofy. Teraz został przeniesiony na stanowisko mechanika pokładowego kutra 01-001 i Smith nie mógł zrozumieć, jakie samobójcze skłonności doprowadziły kapitan Harmon do włączenia go w skład załogi swojej jednostki.

On sam był zachwycony nowymi urządzeniami zdalnie sterowanymi, a dozgonnie wdzięczny wręcz za inne udogodnienia. Projektanci uprościli dodatkowo kwestię większości napraw i całego uzupełniania amunicji, opracowując stanowiska cumownicze tak, że kuter wlatywał w nie dziobem do przodu i po zakończeniu cumowania tenże dziób stykał się z grupą korytarzy mającą w sumie piętnaście metrów średnicy. Był wśród nich naturalnie normalny korytarz wejściowy prowadzący do śluzy, ale były też specjalne korytarze techniczne oraz jeden przeznaczony do dostarczania rakiet prosto z głównego magazynu amunicyjnego lotniskowca. Ponieważ na dziobie rozmieszczono całe uzbrojenie kutra tak obronne, jak i zaczepne, ułatwiało to wręcz niesamowicie tak wszelkie przeglądy czy naprawy, jak i napełnianie rewolwerowych magazynów rakietowych.

W porównaniu z pokładem hangarowym HMS Leutzen unaoczniał to olbrzymi postęp i mimo że kutry były znacznie większe i bardziej skomplikowane od promów desantowych, łatwiej mu było utrzymać je w pełnej gotowości i panować nad całością wymaganych napraw i przeglądów. A odpowiadał za taką samą jak tam liczbę maszyn, czyli cztery. Fakt — wolał nie myśleć, co się będzie działo w przypadku przebicia kadłuba i utraty hermetyczności przez któreś ze stanowisk, którymi tak się zachwycał, ale na tym świecie nie było nic za darmo: za wygody, udogodnienia i szybkość obsługi płaciło się, w przypadku Minotaura bezpieczeństwem personelu technicznego w razie trafienia.

— Dobra, Sandford: bierz się do roboty — polecił, stając na pokładzie. — Załóż nowy wałek napędu i daj mi znać, zanim zaczniesz sprawdzać, czy działa. Jasne?

Nad nimi wznosił się dziób kutra i dopiero to naocznie uświadamiało wielkość okrętu — przy lotniskowcu kuter był drobiazgiem. A z ogromu okrętu mało kto z oglądających go wyłącznie od wewnątrz zdawał sobie sprawę.

— Jasne, panie mat — zgodził się Sandford. — Powinno być gotowe za jakieś pięćdziesiąt minut.

— No i dobrze. — Smith pomasował ścierpnięty kark: wydłubanie tego pioruństwa było faktycznie męczące, ale zamontowanie nowego powinno być proste i szybkie. — Gdybyś mnie potrzebował, będę w Trzydziestym Szóstym. Caermon chce mi pokazać coś w głównym radarze, nim się do tego weźmie.

— Dobra — potwierdził Sandford i zaczął się wspinać po drabinie.

Smith kiwnął mu głową i skierował się ku wyjściu z tunelu technicznego.

Rzeczywiście na stanowisku numer 36 czekała na niego technik Caermon, ale po drodze miał do załatwienia jeszcze jeden drobiazg…

Lubił komandora porucznika Ashforda, ale wycięcie numeru oficerowi, i to w dodatku na jak najbardziej oficjalny rozkaz, było balsamem dla jego duszy, czymś, czemu nie sposób się oprzeć. Coś takiego uczyło oficerów pokory i przypominało im, na kim tak naprawdę opiera się Królewska Marynarka. Co nie zmieniało faktu, że i tak miał nadzieję, że Ashford nie domyśli się nigdy, kto konkretnie wyciął mu ten numer. Rozkazy mogły go chronić, a pomysłowy oficer i tak znajdzie sposób, by odwdzięczyć się podoficerowi. A braku pomysłowości nie sposób było Ashfordowi zarzucić…

Dotarł do korytarza prowadzącego na stanowisko, w którym cumował kuter Ashforda. Przegląd przewidziany był za godzinę, więc nie powinno tam nikogo być, ale nigdy nic nie wiadomo. Smith sprawdził to na wszelki wypadek i pokiwał zadowolony głową — lepszej okazji mógł nie znaleźć, toteż postanowił wziąć się do roboty.

Z niewinną miną podszedł do kutra…


* * *

— Można wiedzieć, komandorze Ashford, co pan, do cholery, myślał, że robi, o tu? — spytała szczerze zaciekawiona kapitan Harmon, pokazując staromodnym wskaźnikiem jeden z elementów zatrzymanej holoprojekcji.

Znajdowali się w sali odpraw pilotów, a holoprojekcja pokazywała ostatnie ćwiczenia, w trakcie których kutry atakowały Minotaura. Kutry miały wielkość paznokcia i kolory zgodne z kodem dywizjonu, lotniskowiec zaś był dłuższy od przedramienia. Większość z trzydziestu dwóch kutrów zmieniła kurs sekundę przed zatrzymaniem nagrania, tak że były skierowane dziobami ku okrętowi. Jedna sekcja złożona z czterech maszyn także zmieniła kurs, ale w ten sposób, że skierowała się ku niemu rufami. Jej dowódcą był właśnie komandor porucznik Ashford.

— No cóż, ma’am… — zaczął, westchnął i przyznał prawie z rezygnacją: — Spieprzyłem sprawę i tyle.

— Może niezbyt konkretna, ale zgodna z prawdą analiza — zgodziła się Harmon bez złośliwości, której obawiał się Ashford.

Powodem jej braku była jego szczerość. Harmon miała złośliwe poczucie humoru i niesamowicie cięty język, ale obiektami jej elokwencji byli ci, który próbowali wyślizgać się od odpowiedzialności albo zwalić winę za własne błędy na innych. Na ruganiu i przycinkach zresztą się nie kończyło: dwóch dowódców dywizjonów już wyleciało ze składu skrzydła, w tym jeden z taką opinią w aktach, że dowódcą czegokolwiek mógł zostać jedynie w przypadku bezpośredniej boskiej interwencji.

— A przypadkiem zna pan może powody tego spieprzenia? — spytała, ujmując oburącz wskaźnik oparty o brzuch.

— Nadal próbuję się tego dowiedzieć — przyznał Ashford. — Wygląda to na feler w oprogramowaniu komputera taktycznego. Na wszelki wypadek sprawdzamy je z programem-matką, ale w tej chwili sądzę, że był to ludzki błąd, konkretnie mój, przy wprowadzaniu danych po kolejnym rozkazie. Kelly był zajęty obliczaniem przyspieszenia tego manewru, który mieliśmy wykonać, więc ja wprowadziłem nowe parametry. I musiałem zrobić to źle, bo gdy wykonaliśmy zaprogramowany zwrot, komputer obrócił nas o sto osiemdziesiąt stopni w niewłaściwym kierunku.

— Co dało taki oto rezultat — dokończyła Harmon i dała znak komandorowi McGyverowi.

W zasadzie pełnił on obowiązki szefa sztabu, jako że nie ustalono jeszcze, czy dowodzący skrzydłem kutrów powinien mieć swój sztab. Na znak Harmon nacisnął klawisz i holoprojekcja ożyła. Widać było, jak cztery maszyny Ashforda ustawiają się rufami do Minotaura i każda zostaje praktycznie natychmiast podświetlona na czerwono, gdy sprzężone działka laserowe udające grasery burtowe trafiły je w niczym nie osłonięte części, niszcząc natychmiast. McGyver zatrzymał obraz i cztery kutry zamarły niczym krople świeżej krwi.

— Gdyby to nie były ćwiczenia, skutki tego drobnego błędu byłyby raczej opłakane — oceniła rzeczowo Harmon. — Nie dla bezpośrednich zainteresowanych, bo nawet by nie poczuli, że giną, ale dla wszystkich pozostałych. Nie możemy dopuścić, by coś podobnego wydarzyło się w czasie walki.

Poczekała, aż wszyscy przytakną, nim przeniosła wzrok na Ashforda.

— Komandor McGyver, komandor Stackowitz i ja sprawdziliśmy nagrania i pańskie wyjaśnienie wydarzeń wydaje się mieć sens. To były długie ćwiczenia i w trakcie akcji parokrotnie wysyłaliśmy wam uaktualnienia sytuacji i nowe rozkazy, więc mogło się coś takiego przytrafić. W trakcie prawdziwego, przygotowanego zadania takich zmian powinno być znacznie mniej. Co nie oznacza, że podobna sytuacja jest niemożliwa.

Obecni ponownie przytaknęli — ćwiczenia zawsze były trudniejsze od zadań bojowych. Naturalnie nie licząc pewnego drobiazgu, jakim było prawdopodobieństwo, że zostanie się zabitym. O ile oczywiście w ogóle odnajdzie się przeciwnika, bo i z taką ewentualnością należało się liczyć. W przypadku ćwiczeń w trakcie jednego lotu wykonywano z zasady kilka „misji”, a ci, którzy je zaplanowali, wysilali wyobraźnię, by wymyślić niespodzianki jak najbardziej komplikujące życie ćwiczącym, i to w jak najmniej sprzyjającym momencie.

Wszyscy rozumieli sens i konieczność takiego postępowania, podobnie jak wszyscy wiedzieli, że Harmon i sztab skrzydła tworzą praktyczną doktrynę użycia lotniskowców i nowej generacji kutrów. To powodowało, że musieli postępować jeszcze bezwzględniej niż zwykle, i dlatego dołączyli do zespołu planującego Ernesta Takahashi. Co nie wszystkim dowódcom dywizjonów przypadło do gustu. Choć bowiem młodego zawadiakę lubili wszyscy, to jego reputacja uzyskana dzięki zmodyfikowaniu symulatorów lotu w bazie Kreskin powodowała, iż odruchowo mieli się przed nim na baczności.

Tego należało się spodziewać. I dlatego Jacquelyn Harmon wykazała większą perfidię. Zastanawiała się tylko, jaka cholera targnie Ashfordem, kiedy jego załoga znajdzie w końcu źródło problemu. Wychodziło jej, że duża… Naturalnie zakładając, że zorientuje się, w czym rzecz. Co zresztą było kolejnym elementem ćwiczeń, choć oni chwilowo nie mieli o tym pojęcia. Ciekawiło ją, czy pójdą o krok dalej i domyślą się, jak i dlaczego, a nie tylko tego, co się stało. Na pewno nie przyjdzie im to łatwo — Takahashi był na to zbyt sprytny i przewrotny.

Spojrzała na wcielenie niewinności będące obiektem jej przemyśleń i potrząsnęła w duchu głową. On naprawdę wyglądał niegroźnie… a fakt, że służył razem ze Smithem na HMS Leutzen, tylko ułatwił sprawę… Natomiast możliwość obserwowania reakcji Ashforda, gdy ten się zorientuje, że to szef jego własnej ekipy mechaników osobiście załadował mu sfelerowaną modyfikację oprogramowania, mogła być warta każdych pieniędzy.

O ile się zorientuje, że była to celowa manipulacja — bo plik został tak spreparowany, by wyglądało to na przypadkowy błąd. Bruce McGyver założył się z nią o pięć dolarów, że załoga Ashforda nigdy nie wpadnie na to, że celowo wprowadzono im błąd do programu. Harmon nie była tego taka pewna. Jednym z powodów, dla których lubiła Ashforda (choć naturalnie nie miała najmniejszego zamiaru dać mu tego odczuć), było to, że nie tylko był bystry, ale także dokładny. Jeżeli którykolwiek z jej podkomendnych miał szansę dojść prawdy, to właśnie on… A jeśli tego dokona, odziedziczy jedno z chwilowo nie obsadzonych dowództw dywizjonów. Ocena jego zdolności była akurat drugoplanową kwestią, ale przy tej okazji i to stanie się jasne.

Odchrząknęła i podjęła:

— Pozostawiając na razie czynnik, który to spowodował, skoncentrujmy się na skutkach, jakie miało to dla wszystkich.

Na jej znak Bruce ponownie włączył odtwarzanie. Towarzyszył temu czyjś przyciszony jęk, czemu akurat się nie dziwiła — wyglądało to bowiem tak, jakby Ashford wywołał lawinę. Zupełnie niezorganizowane już przez nikogo błędy innych dowódców posypały się jak z rękawa, zmieniając starannie zaplanowany atak w pandemonium. A żaden z nich nawet nie mógł liczyć na usprawiedliwienie, że ktoś mu grzebał w oprogramowaniu.

I to był właśnie prawdziwy powód całego pomysłu — nie danie nauczki Ashfordowi, lecz wszystkim. I przypomnienie im, że naczelną zasadą wojny nadal są prawa Murphy’ego oraz tego iż jednostki tak delikatne jak kutry rakietowe powinny darzyć je znacznie większym szacunkiem niż ktokolwiek inny.


* * *

— Wygląda na to, że w końcu do nich dotarło — zauważył z uśmiechem porucznik Gearman, gdy za ostatnim dowódcą dywizjonu zamknęły się drzwi. — Ciekawe, czy któryś z nich domyśli się, że wycięła pani numer komandorowi Ashfordowi?

— A niby kiedy powiedziałam, że zrobiłam coś takiego? — spytała niewinnie Harmon.

— Nie musiała pani nic mówić. Wystarczy, że Ernest uśmiecha się jak sławetny kot z Cheshire.

— Nie pochodzę od żadnych kotów — zaprotestował Takahashi.

— Na pewno nie — zgodził się komandor McGyver.

McGyver pochodził z planety Sphinx i był uderzająco przystojnym blondynem poruszającym się z pewnym trudem dzięki wypadkowi na nartach. Złamana noga uporczywie nie chciała się właściwie zrosnąć mimo wysiłków lekarzy, więc nadal utykał. Teraz uśmiechnął się promiennie, błyskając zębami, i dodał:

— Znacznie bardziej przypominasz mi łasicę. Albo węża. Takiego, co to prześlizguje się przez trawę, żeby ugryźć cię w tyłek, gdy nie patrzysz.

— Nie znam się na wężach, sir — oznajmił Takahashi. — Na Manticore ich nie ma.

— Za to są na Sphinksie — poinformowała go Stackowitz. — Naturalnie jak to na Sphinksie: węże mają nogi, których nigdy nie miały ziemskie gady, ale Sphinx zawsze słynął z nietypowych okazów flory i fauny.

— I ludzi? — dokończył McGyver z radosnym błyskiem w oczach.

— Kto by się ośmielił zasugerować coś podobnego, sir?! — Stackowitz podobnie jak Takahashi pochodziła z Manticore.

— Osobiście zawsze uważałem, że Carrol musiał w śnie opiumowym spotkać treecata, zanim wymyślił kota z Cheshire — zauważyła Harmon, rozwalając się wygodnie na fotelu.

— A wy zmieniacie temat — obruszył się Gearman. — Poleciła pani Ernestowi pomajstrować w jego oprogramowaniu, prawda?

— Może — odparła Harmon z rozleniwionym uśmiechem. Co, jak Gearman wiedział, było najbardziej zbliżoną do potwierdzenia odpowiedzią, jaką ktokolwiek był w stanie kiedykolwiek od niej usłyszeć.

Potrząsnął głową i rozsiadł się wygodniej — Harmon nie przypominała żadnego kapitana, jakiego dotąd spotkał. Była przynajmniej równie pewna siebie jak starannie wyselekcjonowana banda zabijaków, którymi dowodziła. Całe jej zachowanie zresztą idealnie pasowało do ich zachowań, łącznie z ciętym językiem i złośliwym poczuciem humoru. A także zaraźliwym entuzjazmem do nowych obowiązków i aktywnym popieraniem odrzucania sztywnego formalizmu wśród wszystkich oficerów, nie tylko należących do jej nieoficjalnego sztabu. Naturalnie po służbie.

Powinna urodzić się dwa tysiące lat temu, kiedy to młodzieńcy w jedwabnych szalikach pilotowali wynalazki jedynie z litości zasługujące na nazwę samolotu. Niemniej jednak te nietrwałe wynalazki uzbrojone były w karabiny maszynowe, a młodzieńcy latali na nich, polując na siebie nawzajem. Nazywano je myśliwcami i choć kutry rakietowe nie były myśliwcami, zarówno niekonwencjonalne, a dające doskonałe efekty metody szkolenia, jak i celowe rozbudzanie u podwładnych odpowiedniego nastawienia idealnie pasowały do mentalności pilota myśliwskiego.

Określenie to odgrzebała gdzieś Stackowitz i to ona pierwsza zaczęła używać słowa „myśliwcy”, którego nikt inny nawet nie znał. Kiedy wyjaśniła, o co chodzi, wszyscy je zaakceptowali, a do Harmon pasowało ono wręcz idealnie. A biorąc pod uwagę, jak nietypowe zadanie otrzymała, wątpliwe było, by bardziej konserwatywny oficer był w stanie sobie z nim poradzić. Nawet gdyby, na pewno nie osiągnąłby w tak krótkim czasie tak imponujących rezultatów.

Wszyscy zresztą w ciągu ostatnich pięciu miesięcy osiągnęli wiele. Natomiast tak kapitan Truman, jak i kapitan Harmon mogłyby według Gearmana niejednego nauczyć przedstawicieli dawno wymarłego fachu zwanych nadzorcami niewolników. Słynęli oni w starożytnym okresie historii Ziemi ze skuteczności w zmuszaniu innych do nadludzkich wysiłków. O ich istnieniu Gearman dowiedział się, przeglądając archiwalne bazy danych w poszukiwaniu dodatkowych informacji o myśliwcach i lotniskowcach. Jak się okazało, nie tylko on poświęcał na to wolny czas.

Obie panie kapitan zdołały także wytworzyć w załodze pokładowej i zwłaszcza w załogach latających skrzydła niezwykle wysokie morale i esprit de corps. W dużym uproszczeniu można było powiedzieć, że wszyscy byli dumni z przynależności do elitarnej formacji, i to dzięki obu dowódcom za takowe się uznali.

Przy okazji wyszedł na jaw pewien kłopot nomenklaturowo-towarzyski. Otóż na pokładzie znalazły się dwie panie kapitan, zajmujące w zasadzie równorzędne stanowiska. To, że Alice Truman była kapitanem z listy, nie miało w tej sytuacji znaczenia, gdyż nie chodziło o zakres obowiązków, a o formę zwracania się. Przy okazji poszukiwań informacji o lotniskowcach i myśliwcach odkryto, że posiadająca ich najwięcej w historii marynarka wojenna państwa zwanego USA lubowała się w skrótach nazw funkcji, tworzonych tak, by można je było wypowiedzieć jako jedno słowo. I tak na przykład odpowiednik Harmon na lotniskowcu pływającym nazywany był CAG (Commander Air Group). Spróbowano wymyślić coś podobnego, przy czym największą pomysłowość wykazał Takahashi, proponując Oficera Dowodzącego Kutrami Rakietowymi, w skrócie ODKR. Skrót nie miał naturalnie prawa się przyjąć, aczkolwiek swoistą ciekawostkę stanowiło to, iż chorąży przetrwał ów pomysł cały i zdrowy. W końcu stanęło na Dowódcy Skrzydła, czyli Desie, ale i tak używano go jedynie w wyjątkowych sytuacjach.

Był to drobiazg w obliczu problemów, z jakimi przyszło się wszystkim borykać, pierwszy raz bowiem w dziejach flot kosmicznych główne uzbrojenie okrętu bądź co bądź liniowego nie stanowiło jego integralnej części, a dowódca tegoż okrętu nie był w stanie go kontrolować w czasie walki. Alice Truman okazała się idealnym wyborem, gdyż była doświadczonym oficerem i miała dość wyobraźni, by zrozumieć, jak fundamentalne zmiany w tradycyjnej strukturze dowodzenia oznacza wprowadzenie do służby lotniskowców, i potrafiła patrzeć na to nie tylko przez pryzmat własnych ambicji. Niewielu oficerów byłoby w stanie pogodzić się bez zaciętej walki o wpływy z tym, że choć dowodzą okrętem liniowym, jeśli chodzi o rozmiary i znaczenie taktyczne, to ich rola ogranicza się do dostarczania kutrów na określoną pozycję, a po ich starcie do natychmiastowego odlotu w bezpieczne miejsce. A w tym czasie zwykły kapitan RMN dowodzący skrzydłem zajmował się walką, mając do dyspozycji dwa razy więcej dział energetycznych i ponad sześć razy więcej wyrzutni rakiet niż dowódca krążownika liniowego klasy Reliant.

Wymagało to pełnej i prawdziwej współpracy między Truman i Harmon, a nie walki podjazdowej na każdym kroku o to, kto jest ważniejszy. Nie ulegało wątpliwości, kto dowodził okrętem, ale Truman musiała być na tyle inteligentna, by orientować się, w którym momencie Harmon staje się od niej ważniejsza. Dlatego też musiały wspólnie ustalić strefy wpływów i odpowiedzialności, by następni kapitanowie lotniskowców i dowódcy skrzydeł wiedzieli, czego się trzymać. Udało im się to przeprowadzić w zaskakująco bezkolizyjny sposób i na dodatek także w sposób kompletny.

Gearman zaś siłą rzeczy stał się autorem zasad obowiązujących mechaników pokładowych i obsługę techniczną kutrów równocześnie. Powód był prosty — należał do sztabu Harmon i zarazem był mechanikiem pokładowym Harpy, czyli jej osobistego kutra noszącego zresztą nadal kryptonim radiowy „Gold 1”. Był też doskonałym inżynierem i przyznawał się bez bicia, że nadal czuje się jak dzieciak, który dostał pod choinkę wspaniałe zabawki i jeszcze się nimi nie nacieszył.

Kutry typu Strike były wyposażone w kompensatory bezwładnościowe i mogły rozwijać niewiarygodne wręcz przyspieszenia. Natomiast obiektem największych zachwytów był reaktor. Ćwiczenia opracowane przez Truman i Harmon wydawały się potwierdzać teoretyczną doktrynę użycia kutrów i lotniskowców stworzoną przez wykładowców Zaawansowanego Kursu Taktycznego, choć oczywiście przy okazji ujawniły się błędy bądź brak zrozumienia niektórych kwestii przez jej autorów. Wszelkiego typu mankamenty były na bieżąco naprawiane, a same kutry udowadniały, iż w istocie są takie, jak głosiła teoria.

Dla Gearmana największym zaskoczeniem były różnice spowodowane zmianą rodzaju reaktora. Zdawał sobie co prawda sprawę, jakie one powinny być, ale była to świadomość teoretyczna. Dopiero empiria przekonała go ostatecznie, przy okazji wywołując refleksję, ileż to innych „znanych i oczywistych” prawd okazałoby się fałszywych, gdyby poddano je takiemu praktycznemu sprawdzianowi. Dzięki Graysonowi spora liczba osób, i to całkiem wysoko postawionych, tak w Gwiezdnym Królestwie, jak i w Royal Manticoran Navy musiała rozważyć niektóre z tych znanych prawd w zupełnie nowym świetle. Ciekawiło go, kiedy osoby odpowiedzialne za projektowanie i budowę nowych okrętów dojdą po tych doświadczeniach do wniosku, że rozsądne jest montowanie reaktorów atomowych przynajmniej na mniejszych, ale „normalnych” okrętach wojennych.

Teraz, znając zarówno teorię, jak i praktykę, rozumiał, dlaczego pierwsze prymitywne reaktory atomowe rzeczywiście były niebezpieczne. I to zarówno na Ziemi, jak i potem na Graysonie, gdy „wynaleziono” je ponownie. Naturalnie większość nowinek technicznych (i nie tylko nowinek) stanowiła zagrożenia, gdy używali ich ignoranci lub gdy nie były używane odpowiednio. A z książek, do których dokopano się, tworząc podręcznik obsługi nowych reaktorów, wynikało jasno, iż pionierzy energii atomowej na Ziemi nie zrozumieli albo nie zdawali sobie sprawy z wielu problemów, radośnie i nieodpowiedzialnie przystępując do praktycznego jej wykorzystywania jako źródła zasilania. Najbardziej zaskoczyła go beztroska, z jaką zdecydowali się na tworzenie dużych ilości radioaktywnych odpadów, nie mając pojęcia, jak się ich pozbyć. Z drugiej strony przyznawał, że ci, którzy uważali, iż z czasem takie rozwiązanie zostanie znalezione, mieli rację, i gdyby nie histeria idiotów, którzy wylali dziecko z kąpielą, Ziemia poradziłaby sobie z tym problemem. A tak…

A tak Gearman dopiero teraz miał okazję zapoznać się bliżej z reaktorami atomowymi. I pokochać je. Były mniejsze, lżejsze i łatwiejsze w użyciu od fuzyjnych, a ich samowystarczalność nadal go zadziwiała. Podczas poprzedniego przydziału na kuter rakietowy jego największym, graniczącym wręcz z manią prześladowczą zmartwieniem było paliwo, a to dlatego, że miał go naprawdę niewielki zapas. Teraz sprawą paliwa nie musiał się w ogóle przejmować i był to luksus, który niesamowicie mu odpowiadał. Reaktory atomowe miały rzecz jasna swoje minusy, w tym największy, czyli procedurę alarmowego wyłączania w przypadku uszkodzenia. W reaktorze fuzyjnym, jeśli pole siłowe utrzymało się wystarczająco długo, by wyciekł z niego wodór, w zasadzie nic groźnego nie następowało. Tu rdzeń reaktora był równocześnie paliwem i jeśli zabrakłoby chłodzenia, zrobi się naprawdę niemiło… Jedyną pociechę stanowiły spokój, pewność siebie i wiara w zabezpieczenia inżynierów graysońskich. Nie oznaczało to naturalnie, że zgodziłby się z nimi każdy inżynier z Gwiezdnego Królestwa — technika graysońska była prymitywniejsza i często stosowano ryzykowniejsze rozwiązania niż…

W tym momencie Gearman skrzywił się w duchu i sklął od półgłówków. Owszem, tak było, gdy Grayson wstępował do Sojuszu, ale przez te dziewięć i pół roku sytuacja dość diametralnie się zmieniła, o czym dobitnie świadczyły choćby generatory bezwładnościowe najnowszej generacji.

Z rozmyślań do reszty wybił go głos Harmon mówiącej do Stackowitz:

— Przekonałam skipper, żeby na jutrzejsze ćwiczenia zmarnowała trochę amunicji.

Stackowitz aż pojaśniała z zadowolenia.

— Ostrej czy ćwiczebnej? — spytała mimo to.

— Takiej i takiej. Ćwiczebnej do strzelania w kierunku Minnie, ostrej do wszystkiego innego. — Harmon uśmiechnęła się drapieżnie. — W tym pełnych ćwiczeń z wojny elektronicznej na pięć dywizjonów.

— Dostaniemy „Ghost Ridery”? — Oczy Stackowitz rozbłysły.

— Ano. Właśnie dostaliśmy zupełnie nowe głowice pozorujące z najnowszymi wzmacniaczami sygnałów. Te, o których mówiłaś mi w zeszłym miesiącu. Musimy co prawda podzielić się nimi z bazą Hancock, ale wystarczy dla wszystkich.

— No, no… — westchnęła Stackowitz prawie nabożnie i uśmiechnęła się równie miło jak Harmon. — Mówiłam ci, Bruce, co nam da ich posiadanie. Teraz ci pokażę. Mogę się założyć o piątkę, że zmniejszą możliwość wyśledzenia nas przez Minotaura o trzydzieści pięć procent, mimo że będą wiedzieli, gdzie jesteśmy.

Ostatnie zdanie skierowane było do McGyvera.

— Piątkę powiadasz? — powtórzył. — No dobrze: zakład stoi. Harmon potrząsnęła głową.

— Niektórzy gotowi są zakładać się o kierunek wschodu słońca — skomentowała. — Ale skoro te istotne kwestie finansowe mamy już za sobą, to proponuję, żebyśmy się zabrali do szczegółów ćwiczeń. Po pierwsze, Barb…

Pochyliła się, opierając łokcie o blat, i mówiła dalej, co i jak chce osiągnąć, a wszyscy zebrani słuchali jej uważnie, notując od czasu do czasu istotne detale.

Rozdział XIX

Earl White Haven stał na galerii pokładu hangarowego i wyglądał przez pancerne okno, obserwując jasno oświetloną kryształową pustkę wypełniającą pokład hangarowy jak zwykle w czasie startów i lądowań. Miał dziewięćdziesiąt dwa lata standardowe i przez ostatnie siedemdziesiąt znacznie więcej czasu spędził w przestrzeni niż na powierzchni, a mimo to pojęcie tego, co normalne, nadal miał takie samo jak w dzieciństwie spędzonym na powierzchni Manticore.

Powiedzenie „kryształowo czyste powietrze”, a raczej „kryształowo przejrzyste” nadal było dlań naturalne, mimo że traciło sens dla każdego, kto choć raz zobaczył, jak przejrzysta jest próżnia. Mimo to nadal wszyscy go używali, nie zwracając uwagi na jego błędność. Dawało to nieco surrealistyczne wrażenie…

Prychnął cicho, słuchając wsuniętej w lewe ucho pluskwy przekazującej rozmowy między kontrolą lotów a pilotem nadlatującej pinasy. Zawsze miał skłonność do myślenia o różnych bzdurach, czekając na coś bez konkretnego zajęcia, ale zauważył, że ostatnio zdarza mu się to częściej.

Kątem oka obserwował wartę trapową ustawiającą się na pozycji. Marines poruszali się ze zwyczajową precyzją, ale ubrani byli w brązowo-zielone mundury, nie zaś w czarno-zielone jak powinni… Cóż, superdreadnought Benjamin the Great (zwany potocznie, acz poza zasięgiem słuchu kapitana Benjy) był graysońskim okrętem, więc niby z jakiej racji miałby się na nim znaleźć kontyngent Royal Manticoran Marine Corps. Okręt miał na pokładzie graysońskich Marines, a że on się do tego nadal nie mógł przyzwyczaić, to już był jego problem…

Benjamin the Great ledwie od standardowego roku należał do Marynarki Graysona i najprawdopodobniej był najpotężniejszym okrętem w znanej części galaktyki. Był nim na pewno, gdy ukończono jego budowę, ale ostatnio standardy okrętów liniowych zmieniały się tak szybko, że rok stanowił długi czas. Po prawie siedmiu stuleciach stopniowej, by nie rzec powolnej, ewolucji całą podstawową koncepcję tego, co najważniejsze w okręcie wojennym, wrzucono w tygiel i nikt tak do końca nie był pewien, co z niego wyjdzie. Wszyscy wiedzieli jedynie, iż znane uzbrojenie i taktyka zostaną zastąpione przez coś nowego i odmiennego, co skutecznie może przekreślić ich umiejętności i z takim trudem zdobytą wiedzę.

Nikt poza Sojuszem nie zdawał się czegokolwiek podejrzewać i to była jedyna prawdziwa pociecha w tym całym zamieszaniu. White Haven z jednej strony żałował, że sami na to wpadli, ale nie miał zamiaru mówić tego głośno. Zrobił to tylko raz i Honor dała mu wtedy tak popalić, że aż powietrze wyło. Całkiem zresztą słusznie.

Jak zawsze gdy o niej pomyślał, zabolało go, a ból pogłębił się dzięki jego wrednej pamięci. Pamięć miał doskonałą, a teraz złośliwie przypominała mu ona ich wszystkie spotkania, i to ze szczegółami. Ponieważ nie było ich dużo, dodała do nich nagranie z egzekucji… Wszystkie obrazy były bolesne, bo nawet te przelotne wiązały się z jej powrotami z wykonanego zadania na ledwie zdatnym do lotu okręcie, po kolejnej bohaterskiej i głupiej próbie wypełnienia obowiązku, podczas której omal nie dała się zabić. Nie była głupia, więc dlaczego za każdym razem robiła to samo, wiedząc, że w końcu przeciwnik będzie miał szczęście i…

Z trudem zmusił się, by przestać o tym myśleć, wiedząc, do czego to doprowadzi. Nie całkiem zdążył, gdyż poczuł pierwsze objawy gniewu. Wiedział, że to głupie, ale był na nią wściekły, że dała się zabić, i mimo ośmiu standardowych miesięcy, jakie upłynęły od jej śmierci, nadal jej tego nie wybaczył.

Zamknął oczy i westchnął — samego go to denerwowało i nic nie mógł na to poradzić. A poza tym gdyby nie obwiniał jej o to, że dała się zabić, musiałby obwiniać siebie. A to było znacznie trudniejsze…

Otworzył oczy i zacisnął zęby. Znał Honor dziewięć i pół roku: pierwszy raz spotkali się w tym właśnie systemie, gdy prowadziła ciężki krążownik na spotkanie krążownika liniowego, by obronić planetę, której los właśnie nie powinien był jej zbytnio obchodzić. Ostatni raz spotkali się w jej rezydencji krótko po tym, jak zdał sobie sprawę, że ona nie jest już najlepszym młodym oficerem, którego znał i którego karierę starał się pilotować zgodnie z obowiązkami starszych rangą. Przez te wszystkie lata ich znajomość była czysto zawodowa, a on widział w niej jedynie doskonałego oficera i swego następcę. Albo tak mu się przynajmniej wydawało. Gdy ustawiła go do pionu wtedy w bibliotece, słusznie zarzucając mu uprzedzenie bez zapoznania się z tematem, miała rację. I dlatego tak go to trafiło.

I w tym właśnie momencie zrozumiał, że nie ma już do czynienia z młodszym, mniej doświadczonym oficerem, który być może kiedyś mu dorówna albo i go przewyższy. Owszem: różnica stopni nadal była spora (przynajmniej jeśli brać pod uwagę stopnie posiadane przez oboje w Royal Manticoran Navy), ale stali się już sobie równi tak pod względem umiejętności, jak i doświadczenia.

Zrozumiał wtedy nie tylko to, zrozumiał także, że ma do czynienia z niezwykle atrakcyjną i pociągającą kobietą. Do tej pory nie miał pojęcia, czym się zdradził — uważał, że po tylu latach doświadczeń dworsko-politycznych panuje nad sobą doskonale. Nie ulegało jednak kwestii, że czymś się musiał zdradzić, gdyż Honor zorientowała się, co do niej poczuł. Musiał to być drobiazg, ale ona zawsze miała niezwykły talent do zauważania podobnych niuansów w ludzkim zachowaniu.

A o tym, że się domyśliła, najdobitniej świadczył fakt, iż skróciła swój urlop i powróciła do aktywnej służby tak szybko, jak tylko zdołała to zorganizować. I przez to została wysłana jako eskorta konwoju i wpadła w zasadzkę w systemie Adler. Dostała się do niewoli i została zamordowana… bo w uczciwej walce nie byliby w stanie jej zabić. A winny temu wszystkiemu był on sam!

Gdyby lepiej się kontrolował, nie musiałaby przed nim uciekać i nie zginęłaby… czuł coraz większą wściekłość i z trudem nad nią panował. Powinien przede wszystkim zdać sobie wcześniej sprawę z tego, co do niej czuje, tyle że zmiany te następowały tak nieznacznie i powolutku, że po prostu nie domyślił się nawet, że zachodzą. Albo też w pewnym momencie dotarło to do niego, uznał to za brednie i świadomie przestał zauważać — na początkowym etapie było to całkiem możliwe.

Teraz znał całą prawdę.

A ona była martwa.

Nie było więc sensu dalej samego siebie oszukiwać.

Nad stanowiskiem cumowniczym zaczęły migać żółte światła wyznaczające drogę dolotową, co oznaczało, że pinasa kończy manewr, ale White Haven nie zwrócił na to uwagi pogrążony w smętnych rozmyślaniach. Jakoś tak wychodziło, że gdy którąś kobietę pokochał, przytrafiało jej się coś złego. Emily została kaleką, Honor zginęła…

Choć w tej pierwszej kwestii jego winy nie było — Emily miała wypadek, w którym została zmasakrowana. Lekarze nie wierzyli, że przeżyje, a jej kalectwo spowodowane było tym, że należała do tych nielicznych, u których kuracja regeneracyjna była niemożliwa. Zupełnie jak u Honor… Mógł się winić jedynie za to, że nie było go wówczas przy niej, gdyż pracował w gmachu Admiralicji. Być może zdołałby zapobiec wypadkowi… Było to nonsensowne obwinianie się — mąż i żona nie mogą przez cały czas przebywać razem, a gdyby był wtedy z nią, mógłby z równym powodzeniem zginąć, jak ją uratować. Ale w takich przypadkach logika nie miała znaczenia…

Kiedy okazało się, że przeżyła i że w opinii lekarzy nigdy nie zdoła opuścić fotela z aparaturą podtrzymującą życie, nie wierzył. Było to pięćdziesiąt lat temu, ale dobrze pamiętał, ile czasu i pieniędzy poświęcił na szukanie ratunku. Sprawdził najlepsze szpitale i akademie medyczne Ziemi, Beowulfa, Hamiltona i paru innych planet słynących z wysokiego poziomu medycyny. Dopiero gdy się przekonał, że nie ma ratunku i kobieta pełna życia została na zawsze przykuta do fotela inwalidzkiego, załamał się. Szok był zbyt silny — aktorka, pisarka, producentka, analityk-historyk o w pełni sprawnym umyśle zdająca sobie sprawę, że nigdy nie wsiądzie na konia, nie zagra w tenisa czy nie zjedzie na nartach, co uwielbiała, ponieważ może poruszać w siedemdziesięciu pięciu procentach jedną ręką, a od szyi w dół jest sparaliżowana. I że jako osoba poddana prolongowi ma przed sobą przynajmniej sto lat życia w fotelu sterowanym impulsami z przyłącza do kręgosłupa.

To nie ona się załamała, lecz on. Poczucie winy, bezsilność, rozpacz i parę innych uczuć rozłożyły go równo i dokładnie. Sprowadzało się to do tego, że zawiódł osobę, którą kochał i która na niego liczyła, i znienawidził się za to.

Gdyby nie Theodosia Kuzak, raczej nie zdołałby poskładać się do kupy. Zwrócił się do niej z prośbą o pomoc, gdy uzmysłowił sobie, że jakkolwiek by się starał, sam nie da sobie rady. A wybrał ją, bo miał do niej zaufanie, znali się od dzieciństwa i była jego przyjacielem i godną zaufania, bezpieczną osobą. Wtedy na krótko została także jego kochanką.

Nie był z tego dumny, ale nie miał już sił — zbyt długo próbował być opoką, królewskim oficerem, mężem i wszystkim, czym powinien. Najważniejsze mu się nie udało i dłużej już nie potrafił. Zrozumiała to, podobnie jak zrozumiała, dlaczego ją wybrał — powodem było zaufanie, nie miłość.

A ponieważ była jego przyjacielem, pomogła mu odszukać fragmenty stanowiące niegdyś Hamisha Alexandra i posklejać je razem w całość przypominającą tego, kim był przedtem, albo kim sądził, że jest. A kiedy tego dokonała, wypchnęła go delikatnie acz skutecznie, by żył tak jak powinien, i pozostała jego przyjacielem. Był to dar, za który wiedział, że nigdy nie zdoła się odwdzięczyć.

Dzięki niej przetrwał i odkrył, lub odkrył ponownie, coś, o czym podświadomie cały czas wiedział. Że kocha swoją żonę. Że zawsze ją kochał i zawsze będzie ją kochał. I to właśnie było powodem aż tak głębokiego załamania i tego, że nie mógł sobie wybaczyć, iż nie zdołał jej pomóc. I dlatego też musiał szukać pomocy u kogoś innego, bo ona miała aż za dużo własnych problemów. Było to tchórzliwe, ale okazało się skuteczne.

A Emily wiedziała. Nie powiedział jej, bo nie musiał — powitała go uśmiechem, który nadal rozświetlał pokój i topił mu serce. Nigdy o tym nie rozmawiali, bo nigdy nie musieli. Takie informacje przepływały na jakimś wewnętrznym poziomie i był tego pewien. Wiedziała, co zrobił, dlaczego i dlaczego wrócił. A on wiedział, że ona wie.

Nigdy ponownie od niej nie odszedł. Pojawiło się w jego życiu kilka kobiet, ale były to przelotne romanse. Oboje należeli do rodzin arystokratycznych i kosmopolitycznych, których zasady moralne i światopogląd dość znacznie różniły się od powszechnych na Sphinksie czy Gryphonie. Najczęściej były to licencjonowane kurtyzany, których na Manticore było sporo. Emily wiedziała o tym, że zawsze były to kobiety, które lubił i szanował, ale żadnej z nich nie kochał. Oczywiście nie była zachwycona jego romansami, ale fizycznie nie mogli być razem, a on był normalnym, zdrowym mężczyzną. Czuła ból nie z powodu jego zdrady, ale dlatego, że przypominało jej to, co utracili. Zawsze był dyskretny, ale nigdy nie próbował przed nią ukryć prawdy. Winien był jej uczciwość, a duchowo pozostała jedną z najsilniejszych osób, jakie w życiu znał. I jedyną, którą kochał.

Aż do owego wieczoru w bibliotece, gdy zdał sobie nagle sprawę, że w jakiś niewytłumaczalny sposób pokochał także Honor. Wiedział, że nigdy nie posunąłby się dalej, ale ona o tym nie wiedziała… A teraz, gdy już nie żyła, nie musiał dłużej się okłamywać — to nie była przelotna słabość, nad którą panował. To była głęboka i prawdziwa miłość, taka sama, jaką wiele lat wcześniej poczuł do Emily. I w pewien upiorny sposób, choć nikt inny nie miał o tym pojęcia, zdradził w ten sposób obie kobiety, które kochał. To, co czuł do Honor, nie zmieniło jego uczuć do Emily — były to dwie oddzielne sprawy i dwa osobne uczucia. Ale sam fakt, że to czuł, był zdradą. A to, że uzmysłowił swoje uczucia Honor, spowodowało jej ucieczkę i śmierć.

Nigdy nie miał zamiaru zrobić niczego podobnego, gorzej nawet — nigdy nie zrobił świadomie niczego, co mogłoby być zdradą którejkolwiek z nich. Nikt nie miał pojęcia, że między nim a Honor nigdy nic nie zaszło. Natomiast on wiedział, i to było najważniejsze. I najbardziej wstrząsające, bo nigdy by się nie podejrzewał, że pokocha dwie zupełnie różne, choć na swój sposób wspaniałe kobiety. Z których jedna do śmierci pozostanie kaleką, a druga była martwa…

Ta świadomość bolała czasami wręcz niewyobrażalnie.

Za szybą pojawił się smukły kształt pinasy i znieruchomiał. Wyciągnęły się ku niemu mechaniczne cumy, a White Haven wziął głęboki oddech i otrząsnął się z rozmyślań. Wyjął z ucha pluskwę i włożył ją do kieszeni, obciągając odruchowo kurtkę mundurową.

Cumy unieruchomiły pinasę, warta trapowa wyprężyła się na baczność, a do śluzy podjechał rozsuwany korytarz. Hamish Alexander, trzynasty earl White Haven, uśmiechnął się złośliwie, widząc znerwicowanie dowodzącego wartą trapową porucznika Marynarki Graysona. Nie dziwił mu się — w końcu nie co dzień przyjmował na pokładzie Pierwszego Lorda Przestrzeni Royal Manticoran Navy i wicepremiera rządu Gwiezdnego Królestwa Manticore. A naturalne było, iż wszystkim członkom załogi zależało, by przy tej okazji okręt wypadł jak najlepiej.

Jemu zresztą także. Tym bardziej że poza służbą i wykonywaniem obowiązków niewiele już mu zostało. Pod tym względem niczym nie różnił się od Emily czy Honor — żadne z nich nie potrafiło zignorować tego, co uważało za swój obowiązek. Mógł więc choć próbować dowieść, że jest godny obu tych kobiet, które tyle dlań znaczyły…

Wziął się w garść i uśmiechnął kwaśno — zawsze miał skłonności do rozważań na tematy osobiste w najmniej odpowiednim momencie…

Wiele lat temu po ćwiczeniach w symulatorze, które zmieniły się w katastrofę, pewien instruktor taktyki w randze porucznika wziął na stronę midszypmena czwartego rocznika, który dowodził w nich niebieskimi, i palnął mu mówkę. To, co się stało, nie było winą Hamisha Alexandra, ale czuł się tak winny, jakby to on wszystko sknocił. Porucznik Raoul Courvosier zorientował się, że tak jest, i dlatego uznał za niezbędne wyprowadzić go z błędu. Patrząc mu prosto w oczy, powiedział wówczas:

— Istnieją dwie rzeczy, których żaden dowódca ani w ogóle żaden człowiek nie potrafi i nie będzie potrafił kontrolować, panie Alexander. Nie da się kontrolować poczynań innych i postępowania Pana Boga. Inteligentny oficer będzie próbował przewidzieć jedno i drugie i brać na nie poprawkę, ale mądry oficer nie będzie obwiniał się o to, że los się wtrącił i spieprzył idealny plan, bez ostrzeżenia na dodatek. Niech się pan do tego przyzwyczai, bo jedną z niewielu pewnych rzeczy w tym wszechświecie jest to, że Bóg ma specyficzne poczucie humoru… i doskonałe wyczucie czasu.

Raoul zawsze potrafił zgrabnie ująć rzecz w słowa… Hamish Alexander uśmiechnął się do wspomnień i słysząc pierwsze dźwięki trąbki, ruszył, by powitać na pokładzie sir Thomasa Caparelliego i swego brata.

Rozdział XX

— To naprawdę wspaniały okręt, Hamish — ocenił lord William Alexander, gdy adiutant brata, porucznik Robards wprowadził ich do admiralskiej kabiny po zakończeniu zwiedzania. — Ta kabina też zresztą nie należy do najgorszych.

— Nie należy — zgodził się White Haven. — Siadajcie, proszę. I wskazał wygodne fotele stojące przed biurkiem. Robards poczekał, aż cała trójka zajmie miejsca, a potem nacisnął klawisz interkomu.

— Tak? — rozległ się dźwięczny sopran.

— Wróciliśmy — powiedział zwięźle.

— Naturalnie, sir.

Prawie natychmiast otworzyły się drzwi prowadzące do sekcji kuchennej i wyszła z nich bosman Tatiana Jamieson, osobisty steward admirała White Havena. Niosła srebrną tacę, na której stały cztery kryształowe kielichy i omszała butelka. Postawiła tacę na biurku, ostrożnie zdjęła lak pieczętujący butelkę i sprawnie wyciągnęła z niej korek. Powąchała go, uśmiechnęła się z zadowoleniem i napełniła kielichy winem o głębokim, czerwonym kolorze. Podała naczynia gościom, gospodarzowi i porucznikowi Robardsowi, po czym skłoniła głowę i wyszła bez słowa.

— A więc bosman Jamieson nadal się tobą opiekuje? — spytał William, przyglądając się pod światło rubinowemu płynowi. — Ile to już… czternaście standardowych lat?

— Nadal i rzeczywiście to już czternaście lat — potwierdził zapytany. — I możesz przestać mieć złudzenia, że uda ci się zwabić ją do siebie. Jest zawodowym podoficerem Królewskiej Marynarki do szpiku kości i nie interesuje jej cywilna kariera, opiekunki twojej piwniczki. Nie rób miny uciśnionej niewinności, bo doskonale wiem, co od lat knujesz. Aha, i możesz przestać przyglądać się tak podejrzliwie temu, co masz w kielichu: to nie ja wybierałem to wino, tylko ona. Z pół tuzina odmian przysłanych przez Protektora.

— A, to zmienia postać rzeczy! — ucieszył się William i upił niewielki łyk.

Po czym zamarł na moment zaskoczony i wypił drugi znacznie większy.

— Dobre! — ucieszył się. — Całe szczęście, że taki ignorant jak ty ma takiego specjalistę jak bosman Jamieson, bo piłbyś samo piwo albo ocet!

— W przeciwieństwie do niektórych cywilnych obiboków oficerowie liniowi są nieco zbyt zajęci, by wyrobić sobie snobistyczny smak — odpalił uprzejmie White Haven i dodał: — Zgodzi się pan ze mną, sir Thomas?

— W życiu, milordzie! — oznajmił odruchowo Pierwszy Lord Przestrzeni, choć prawie się przy tej okazji uśmiechnął.

Sir Thomas Caparelli nigdy nie czuł się tak naprawdę swobodnie w towarzystwie earla White Haven, z którym zresztą nigdy specjalnie się nie lubili. Znaczna część tej niechęci zniknęła jednak w ciągu ostatnich ośmiu czy dziewięciu lat dzięki konieczności współpracy spowodowanej przez toczącą się wojnę. Włosy Caparelliego przyprószone były siwizną, co z wiekiem miało niewiele wspólnego. Problemy związane z odpowiedzialnością za prowadzenie wojny wyryły też nowe zmarszczki na jego twarzy.

— Nie najgorsza strategicznie decyzja — ocenił White Haven, kosztując wina, po czym spojrzał na Robardsa i spytał: — Kapitan Albertson jest gotów?

— Tak, milordzie. Kiedy tylko będzie to panu odpowiadało.

— Hmm… — White Haven odstawił kielich i przyglądał mu się przez kilka sekund. — W takim razie bądź uprzejmy przekazać mu, że zjawimy się za jakieś trzydzieści do czterdziestu minut.

— Oczywiście, milordzie.

Była to raczej drastyczna zmiana planów, ale Robards nawet nie mrugnął okiem. Dopił wino, skłonił się i wyszedł równie sprawnie jak bosman Jamieson.

— Doskonale wyszkolony młody człowiek — zauważył z uznaniem William Alexander, gdy za Robardsem zamknęły się drzwi, po czym dodał, spoglądając na brata: — Jak sądzę, miałeś jakiś powód, by go odesłać?

— Dobrze sądzisz. — Hamish przyjrzał się obu gościom. — Prawdę mówiąc, nawet dwa, ale ważniejsze jest przeczucie, że zjawiliście się tu z nieco innych powodów, niż oficjalnie podano. Podejrzewam też, że niestety znam jeden z nich, i w tych warunkach wolałem przedyskutować swoje podejrzenia w gronie samych poddanych Korony.

— Aha. — William ponownie upił wina, przyglądając się bratu z namysłem, a potem uniesieniem brwi zachęcił go do wygłoszenia dalszego ciągu.

— Od niemal standardowego roku próbuję skompletować Ósmą Flotę i nadal nie dysponuję wszystkimi mającymi wchodzić w jej skład jednostkami. Co więcej, dostałem wszystkie okręty obiecane przez Graysona, Erewhon i inne systemy Sojuszu, natomiast nie wszystkie obiecane przez Królewską Marynarkę. Nadal brak mi prawie dwóch pełnych eskadr, konkretnie siedemnastu superdreadnoughtów. I nic w otrzymywanych ostatnio informacjach nie wskazuje, by miały się tu one pojawić jutro. Czy słusznie podejrzewam, że Allen przysłał mi swego zastępcę i najstarszego lorda Admiralicji, żeby wytłumaczyli mnie i Protektorowi, skąd to opóźnienie?

I spojrzał na nich wyczekująco.

Caparelli i William wymienili spojrzenia i po chwili odezwał się sir Thomas:

— Słusznie. A superdreadnoughty rzeczywiście nie pojawią się jutro ani za tydzień. Nie pojawią się przez co najmniej dwa standardowe miesiące.

— To zbyt długo — odparł równie spokojnie i cicho White Haven. — Już nadto zwlekamy. Widzieliście szacunkowe oceny sił do obrony systemu Barnett, jakimi obecnie dysponuje Theisman?

— Ja widziałem — przyznał Caparelli.

— W takim razie wie pan, że do niego posiłki docierają szybciej niż do mnie. Dajemy przeciwnikowi czas na złapanie oddechu i zreorganizowanie sił, na co nie możemy sobie pozwolić. Zwłaszcza w sytuacji, gdy po przeciwnej stronie zaczął decydować zawodowiec tej klasy co Esther McQueen.

— Nie wiemy, na ile McQueen ma swobodę decydowania — zauważył Caparelli. — Pat Givens nadal nie jest pewna, bo jej analitycy mają za mało danych, ale sądzę, że istnieje nie więcej niż dwadzieścia pięć procent szans na to, by Komitet dał jakiemukolwiek oficerowi Ludowej Marynarki dość władzy, by ten mógł stworzyć własną strategię. Komitet za bardzo boi się przewrotu.

— Z całym szacunkiem, sir, ale Pat się myli — oznajmił twardo White Haven. — Walczyłem z McQueen i uważam ją za najlepszego stratega, jaki został w szeregach Ludowej Marynarki. Myślę, że Komitet także zdaje sobie z tego sprawę. Poza tym informacje wywiadu są zgodne co do tego, że McQueen jest osobą ambitną. Skoro my o tym wiemy, to Pierre i Saint-Just na pewno też. A jeśli wiedzą, to nie mogę sobie wyobrazić, że wybierają na sekretarza wojny kogoś takiego, nie zamierzając pozwolić mu na decydowanie w znacznej mierze o dalszej strategii prowadzenia wojny.

— Przyznam, że nie nadążam za twoją logiką — wtrącił William.

— To pomyśl, Willie. Jeśli wiesz, że ktoś stanowi zagrożenie dla twojego stanowiska, ale jednak dajesz mu stołek, na którym ma więcej władzy, niż miał poprzednio, to znaczy, że masz powód, który uznajesz za ważniejszy od potencjalnego zagrożenia, jakie stanowi ten ktoś. Skoro Komitet ściągnął ją na Haven i mianował sekretarzem wojny, to dlatego tylko, że doszli do wniosku, że sytuacja militarna jest tak tragiczna, że musi się nią zająć zawodowiec… nawet jeśli ten zawodowiec może spróbować przejąć władzę. A skoro zdecydowali się na to, byliby bezdennymi idiotami, gdyby nie pozwolili jej decydować o przynajmniej większości posunięć.

I dlatego dawanie jej czasu jest poważnym błędem z naszej strony.

Ostatnie zdanie wygłosił, spoglądając na Caparelliego.

— Jest to logiczne rozumowanie — przyznał Caparelli, pocierając zmęczonym gestem czoło. — Analitycy Pat szli tą samą drogą, ale może ten wniosek wydał im się zbyt prosty… Podzielają pańską opinię dotyczącą powodów, dla których Komitet ściągnął ją na Haven i mianował sekretarzem wojny, natomiast wątpią, by Komitet i wszechobecny Urząd Bezpieczeństwa były jeszcze zdolne instytucjonalnie do wykorzystania jej doświadczenia. Wymagałoby to nie tylko zmian, ale wręcz całkowitego przewartościowania stosunków między korpusem oficerskim a komisarzami ludowymi.

— Oficjalnie z całą pewnością, ale oczywiste jest, że przynajmniej niektórzy dowódcy Ludowej Marynarki osiągnęli jakoś porozumienie z przydzielonymi im komisarzami. Może i nieformalne, ale skuteczne — zaoponował White Haven. — Theisman na ten przykład. Wskazuje na to taktyka, jakiej użył w Seabring czy wydanie zasobników holowanych siłom mającym zaatakować Adler. Nie odważyłby się na to, nie mogąc liczyć na poparcie swojego komisarza. A to znaczy, że sytuacja staje się naprawdę niebezpieczna. Podzielona struktura dowodzenia przeciwnika działała na naszą korzyść, natomiast współpraca i zaufanie oficerów i politruków to coś wręcz przeciwnego. Połączenie może okazać się bardziej pomysłowe, niż można by podejrzewać. Drugim takim przykładem, i to znacznie niebezpieczniejszym, jest McQueen. Musiała dogadać się ze swoim komisarzem, inaczej nie zdołałaby stłumić rewolty Lewelerów. A Komitet mógł się zgodzić na ten wyjątek, nie mając wyjścia. To się z czasem zemści, ale w tej chwili bardziej nas interesuje teraźniejszość, a obecnie stanowi to coraz poważniejsze zagrożenie dla nas.

— Możesz mieć rację, Ham — przyznał William. — Ale nic na to nie poradzimy. A okrętów nie dostaniesz z tego prostego powodu, że ich póki co nie mamy.

— Ale… — zaczął White Haven.

I umilkł, widząc podniesioną dłoń Caparelliego.

— Wiem, co chce pan powiedzieć, milordzie — odezwał się Pierwszy Lord Przestrzeni. — Niestety, lord Alexander ma rację. Mamy zbyt dużo zobowiązań i zbyt mało okrętów. Wydłużyliśmy nadmiernie okresy eksploatacyjne, by móc zdobyć Trevor Star, i teraz za to płacimy.

— Rozumiem… — mruknął gospodarz i umilkł, bębniąc w zamyśleniu palcami o blat.

Jako dowódca jednej z flot nie miał dostępu do przekrojowych raportów o stanie całej Royal Manticoran Navy, które Caparelli otrzymywał regularnie, ale z tego, co właśnie usłyszał, musiało być gorzej, niż się spodziewał.

— Jak zła jest sytuacja? — spytał po chwili.

— Nie jest tragiczna, ale jest poważna — przyznał Caparelli. — Jako dowodzący siłami, które zdobyły Trevor Star, miał pan świadomość, jak przeciągaliśmy wycofywanie okrętów na przeglądy i modyfikacje, by dać panu dość jednostek na zdobycie tego systemu.

Przerwał, czekając na reakcję.

White Haven przytaknął ruchem głowy. Prawie dwadzieścia procent okrętów, które poprowadził do ostatecznej bitwy, powinno znaleźć się w stoczniach remontowych na przeglądach… i to już dawno. Zaczęło to nawet być widoczne w stanie ich gotowości bojowej.

— Sytuacja bynajmniej się nie poprawiła — dodał Caparelli. — Do pańskiej prywatnej wiadomości — byliśmy zmuszeni do wycofania ponad czwartej części okrętów liniowych i posłania ich na przeglądy i naprawy.

— Czwartej części? — White Haven był tak zaskoczony, że nie zdołał tego w pełni ukryć.

Caparelli jedynie pokiwał ze smutkiem głową.

Zgodnie z przepisami najwyżej piętnaście procent okrętów liniowych mogło być wycofanych w celu dokonania przeglądów i modernizacji. I taka też była praktyka Królewskiej Marynarki przez długie lata, by nie rzec, że od zawsze.

— Gdybyśmy mogli, wycofalibyśmy jedną trzecią — dobił go Caparelli. — Flota nam się zużyła, milordzie, że się tak wyrażę… I nie chodzi tylko o wymianę zużytych podzespołów czy rutynowe naprawy. Problem polega głównie na tym, że od początku modyfikowaliśmy okręty w miarę możliwości, a nie według planu. Dlatego też ponad połowa jednostek liniowych ma o co najmniej dwa lata przestarzałe kompensatory i systemy uzbrojenia, co poważnie ogranicza nasze możliwości skutecznego wykorzystania przewagi technicznej, gdyż nasze eskadry przestały być jednorodne. Na niewiele przyda się to, że trzy okręty eskadry mogą rozwijać przyspieszenie pięćset osiemdziesiąt g, skoro pozostałe pięć ledwie wyciąga pięćset dziesięć g. Musimy unowocześnić znacznie większą liczbę okrętów liniowych, zanim będziemy w stanie kontynuować ofensywę.

— Hmm… — mruknął White Haven, bawiąc się pustym kielichem i myśląc intensywnie.

Sytuacja była gorsza, niż sądził, ale rozumiał Caparelliego — z jednej strony miał rację. Z drugiej bowiem się mylił, albo nie tyle mylił, ile nie mógł nic poradzić na to, że złe były skutki koniecznych decyzji.

— Odbudowujemy siłę floty tak szybko, jak tylko możemy, Ham — odezwał się William. — Oczywiście nie jest to takie tempo, jakiego bym sobie życzył, ale zaczynamy poważnie obciążać gospodarkę. Moi sekretarze i podsekretarze coraz częściej zaczynają mówić o progresywnym podatku dochodowym.

— O czym?! — White Haven usiadł prosto i wytrzeszczył oczy. — To niezgodne z konstytucją.

— Nie całkiem — poprawił go William. — Konstytucja zabrania ustanowienia takiego podatku, natomiast dopuszcza możliwość czasowego jego wprowadzenia.

— Czasowego! — prychnął gospodarz.

— Czasowego — potwierdził William. — Musi zostać określona granica, po której przestaje obowiązywać, a na dodatek następuje to automatycznie w przypadku następnych wyborów. No i żeby go uchwalić, potrzebna jest zgoda dwóch trzecich obu izb.

— Hmpf!

— Zawsze byłeś finansowym konserwatystą, i to nie jest zarzut. Cholera, ja też jestem finansowym konserwatystą, ale już potroiliśmy opłaty tranzytowe za korzystanie z Manticore Junction i podnieśliśmy cła o dwadzieścia pięć procent. Do tej pory udaje nam się nie zabierać jednym, by zapłacić drugim, przynajmniej nie nachalnie, ale bez czegoś tak radykalnego jak progresywny podatek niedługo zdołamy utrzymać ten stan rzeczy. Już musieliśmy ograniczyć wzrost emerytur i ściąć programy socjalne. Możesz sobie wyobrazić, jak na to zareagowała Marisa Turner i jej zgraja.

— Z oburzeniem, jak sądzę — mruknął White Haven. — Chcesz mi powiedzieć, że ta hipokrytka zaczęła publicznie narzekać?

— Aż taka głupia nie jest, wyborcy daliby jej popalić przy pierwszej okazji i doskonale sobie z tego zdaje sprawę. Jak na razie są to delikatne komentarze sprawdzające w stylu „żałujemy tej przykrej konieczności i mamy nadzieję, że na tym się skończy”. Cała opozycja zresztą zachowuje się podobnie, a jedyne, co ich powstrzymuje przed jawnym sprzeciwem, to obawa przed reakcją wyborców.

— Naprawdę jest aż tak źle? — spytał z niedowierzaniem earl White Haven.

Tym razem odpowiedzi udzielił mu Caparelli.

— I tak, i nie, milordzie. Admiralicja robi co może, by utrzymać rozsądny poziom wydatków, i z czysto militarnego punktu widzenia nasz przemysł ma jeszcze sporo wolnych mocy. Problem, z którym ma do czynienia rząd, jest nieco innej natury, mianowicie jak wykorzystać te moce, nie doprowadzając do zapaści sektora cywilnego. Polityka to gra pozorów i opinii, a my niestety dotarliśmy do punktu, w którym będziemy zmuszeni do wprowadzenia prawdziwych ograniczeń w sferze cywilnej.

White Haven z trudem ukrył zdumienie — Caparelli, którego znał przez prawie trzy czwarte stulecia, nie wygłosiłby podobnego stwierdzenia, bo by go nie zrozumiał. Wyglądało na to, że ostatnia długoletnia służba na stanowisku Pierwszego Lorda Przestrzeni rozwijała go w sposób, którego nigdy by po nim nie oczekiwał.

— Sir Thomas ma rację — dodał William. — Nie mówimy tu o racjonowaniu czegokolwiek, żeby nie było wątpliwości, ale po raz pierwszy od stu sześćdziesięciu lat zaczynamy mieć do czynienia z prawdziwą inflacją, a sytuacja będzie się pogarszać, im bardziej będziemy przestawiali produkcję na cele wojenne, a równocześnie im dłużej wojenne płace będą dawały konsumentom więcej pieniędzy. Także do twojej prywatnej wiadomości: jestem na etapie zaawansowanych rozmów z szefami największych karteli odnośnie do centralnego planowania gospodarki.

— Przecież już tak jest — zaprotestował earl.

— Nie jest. Nie mówię o planowaniu produkcji czysto wojskowej i koordynacji tejże, ale o kompletnej kontroli wszystkich dziedzin gospodarki.

— To się nie ma prawa udać! Poza tym stracicie poparcie lojalistów!

— Może tak, a może nie — odparł William. — Są bardziej konserwatywni finansowo niż my, ale pamiętaj, że centralizacja odbędzie się pod kontrolą Korony, a więc wzmocni władzę królewską, co powinno im bardziej niż odpowiadać. Na pewno stracimy część niezależnych, zwłaszcza w Izbie Lordów… no i damy pretekst liberałom i postępowcom. Nie chcemy uciekać się do centralizacji, ale obawiamy się, że nie będziemy w stanie jej uniknąć, jeżeli mamy skutecznie wykorzystać istniejące jeszcze możliwości gospodarki.

— Rozumiem… — powiedział wolno White Haven i potarł w zamyśleniu podbródek.

Liberałowie i postępowcy zawsze chcieli większego wpływu rządu na gospodarkę, czemu sprzeciwiali się centryści Cromarty’ego. Ich stanowisko usztywniło się, zwłaszcza odkąd Republika Haven zaczęła swój zjazd ku ekonomicznej ruinie. Centryści uważali, że wolny rynek pozostawiony sam sobie stanowi najbardziej produktywną z możliwych odmianę gospodarki, zbyt duże ingerencje rządu skończyłyby się zaś zarżnięciem kury znoszącej złote jajka, oczywiście przy zachowaniu naczelnej zasady, że niskie podatki dają większy przychód do budżetu. Samo podnoszenie podatków bowiem było jeszcze skuteczniejszym sposobem rozłożenia gospodarki i bez wtrącania się rządu. Prawda ta sprawdzała się w każdym systemie ekonomicznym w dziejach ludzkości, a i tak ciągle gdzieś znajdowali się idioci próbujący łatać dziury w państwowej kasie przez podwyższanie podatków.

Liberałowie i postępowcy dowodzili natomiast, że „dziki”, a więc pozbawiony kontroli państwa kapitalizm jest z założenia systemem niesprawiedliwym pod względem rozłożenia dochodów, toteż rząd powinien tę sprawę regulować stosowną polityką podatkową, tak by dochody w całym społeczeństwie były bardziej wyrównane.

Według earla White Haven teoretycznie było w tym trochę racji, co nie oznaczało, iż był zwolennikiem takich właśnie rozwiązań. Natomiast w praktyce nikomu i nigdy jeszcze się to nie udało, więc lepiej było nie próbować kolejnego eksperymentu.

To, co właśnie usłyszał, oznaczało, że sytuacja gospodarcza naprawdę nie jest wesoła, skoro Cromarty poważnie zastanawiał się nad wypuszczeniem tego konkretnego diabła z pudełka. Problem polegał na tym, że raz wprowadzoną centralizację rządową będzie potem niezwykle trudno zlikwidować, i to, że przestaną istnieć powody, dla której została wprowadzona, było bez znaczenia. Nie licząc biurokratów, wśród których zawsze znajdą się gotowi walczyć do śmierci o posiadany kawałeczek władzy, każdy rząd zawsze ma aż za dużo wydatków, toteż charakteryzuje się organiczną wręcz niechęcią do rezygnowania z już posiadanych dochodów. W tym konkretnym przypadku liberałowie i ich sojusznicy z pewnością będą próbowali (i to jak najlegalniej) udowodnić, że skoro Gwiezdne Królestwo zgodziło się zaakceptować taką kontrolę gospodarki po to, by wygrać wojnę, to podobne, choć mniej drakońskie metody, by zwalczyć ubóstwo i nierówność społeczną, także ich zdaniem powinny obowiązywać w czasie pokoju. Chyba że ktoś uważa, że zapewnienie obywatelom niezbędnego poziomu socjalnego jest mniej moralne czy godne niż zabijanie obywateli innego państwa. William przerwał milczenie.

— Żebyś nie myślał, że przywozimy tylko ponure wieści — jest też sporo radosnych. Grayson już odgrywa znacznie większą rolę gospodarczą, niż tego oczekiwaliśmy, przystępując do wojny, i ciągle zwiększa swoje możliwości produkcyjne. A Zanzibar i Alizon wkrótce uruchomią własne stocznie.

— Zanzibar? — zdumiał się White Haven.

— Ano Zanzibar — potwierdził William. — To jakby mniejsza wersja stoczni Blackbird i także wspólna inwestycja z kartelem Hauptmana. Co prawda przez parę pierwszych lat nie da się tam zbudować nic większego niż krążownik liniowy, ale jest całkowicie nowoczesna. Podobnie jak stocznia w systemie Alizon. A Grayson to prawdziwy fenomen… Może dlatego, że w ich systemie rozegrało się tyle bitew, może dlatego, że ich poziom życia był tak niski przed wybuchem wojny, a może to kwestia charakteru, ale faktem jest, że mają olbrzymi wkład w produkcję na rzecz wojny. A ich gospodarka nadal jeszcze się rozwija, i to gwałtownie. A nam nie pomaga fakt, iż nadal nie jesteśmy w stanie zapewnić pełnego bezpieczeństwa własnym frachtowcom na obszarze Konfederacji. Nasz handel z Silesią spadł o dwadzieścia osiem procent.

— A na nasze miejsce weszło Imperium — dokończył earl White Haven.

— Wygląda na to, że bardziej Liga Solarna — William wzruszył ramionami. — Coraz bardziej rozpycha się nie tylko na tym rynku… co może tłumaczyć, dlaczego właśnie z terenu Ligi nowe technologie przeciekają do Ludowej Republiki.

— Ślicznie, cholera, ślicznie. — White Haven pomasował skronie, spojrzał na Caparelliego i wrócił do pierwotnego, bardziej martwiącego go tematu. — Jak rozumiem, resztę okrętów zobaczę za jakieś trzy miesiące, tak?

— Tak — odparł zapytany. — Musieliśmy wybrać między 8. Flotą a siłami stacjonującymi w systemie Trevor Star. Po tym, co się stało w systemie Adler, woleliśmy jak najszybciej doprowadzić stacjonującą w Trevor Star flotę do pełnego stanu. Poza tym nadal odbija się na nas utrata Adler. To, że zdobyliśmy system bez walki, jest bez znaczenia, ważne jest to, jak go straciliśmy. Zwłaszcza słabsi członkowie Sojuszu poważnie się przestraszyli i dopiero teraz stopniowo możemy zacząć zbierać okręty, które musieliśmy z powodów politycznych wysłać w zupełnie nonsensowne strategicznie miejsca. Natomiast jeśli chodzi o Trevor Star, powody są dokładnie odwrotne. Na miejscu przeciwnika uznałbym ten system za najważniejszy cel, a nie mam żadnych powodów uważać McQueen za głupszą od siebie.

— Hmm… — gospodarz pokiwał głową.

Na miejscu McQueen natychmiast odbiłby Trevor Star, gdyby tylko dysponował odpowiednimi siłami. Naturalnie nie był na jej miejscu, a z tego co wiedział, nie dysponowała ona stosownymi siłami, niemniej jednak doskonale rozumiał, dlaczego Caparelli zdecydowany jest zrobić wszystko, by jej to uniemożliwić nawet w teorii. Zrozumienie nie oznaczało oczywiście, że podobały mu się płynące z takiego podejścia Admiralicji konsekwencje dla podległej mu floty.

— Dobrze — odezwał się w końcu. — Rozumiem, co się dzieje, i rozumiem, dlaczego jestem na drugim miejscu. Mogę jedynie mieć nadzieję, że ani pan, ani Admiralicja nie potraktujecie tego jako wymówki na poczet przyszłego niepowodzenia, ale naprawdę poważnie obawiam się o możliwość wykonania pierwotnego zadania, jeżeli okręty będą tak opóźnione, jak zakładacie. Przy obecnym tempie docierania posiłków do systemu Barnett to, co powinno być przewagą gwarantującą zwycięstwo, zmieni się w praktyczną równowagę sił, gdy w końcu zaatakujemy. A z tego co wiem o Theismanie, nie jest to najlepszy sposób, by z nim wygrać.

Caparelli westchnął ciężko.

— Jedyne, o co mogę prosić w imieniu swoim i Admiralicji, to by zrobił pan to, co będzie możliwe, admirale White Haven. Wszyscy to rozumiemy i nikt nie żałuje bardziej niż ja opóźnienia wywołanego brakiem okrętów. Po powrocie spróbuję przyspieszyć sprawy, ale obawiam się, że niewiele to pomoże.

— Przynajmniej tempo budowy nowych okrętów ciągle wzrasta — wtrącił William tonem wskazującym, że gorączkowo szuka jakichś pocieszających informacji. — I powinniśmy niedługo przestać mieć problemy z tym, kim je obsadzić.

— Fakt — przytaknął Caparelli — a jeśli projekt „Anzio”… Ugryzł się w język, uśmiechnął przepraszająco do gospodarza i powiedział:

— Ujmijmy to tak: istnieje pewien sposób na realne zwielokrotnienie naszych sił. Jeżeli przeciwnik da mi jeszcze cztery miesiące, sądzę, że będziemy gotowi do wznowienia ataku.

— Proszę pamiętać, co Napoleon powiedział o czasie — ostrzegł go White Haven.

Caparelli pokiwał głową.

— Zgadza się, ale nikt nie toczył wojny na taką skalę przez ostatnie przynajmniej trzysta lat standardowych, a tamta rozgrywała się na znacznie mniejszym obszarze. W zasadzie tworzymy w tej chwili doktrynę strategiczną konfliktu na takie odległości, podobnie zresztą jak Ludowa Marynarka. I to w miarę rozwoju sytuacji. Poza tym trzeba pamiętać o jednym: wiemy, jakie mamy problemy, ale nie należy popełnić błędu i uznać, że przeciwnik nie ma własnych. Całkiem możliwe, że jeszcze poważniejszych.

— Racja — zgodził się White Haven.

Po czym zajął się winem i przyswojeniem sobie tego, co właśnie usłyszał.

William przyglądał mu się badawczo długą chwilę, nim odchrząknął znacząco.

Hamish Alexander uniósł głowę i spojrzał na niego pytająco.

— Powiedziałeś, że chciałeś z nami przedyskutować dwie kwestie — przypomniał mu brat. — Przy okazji pierwszej omówiliśmy i drugą?

— Hm? — zapytany zmarszczył brwi, po czym uśmiechnął się lekko i potrząsnął głową. — Nie, nie omówiliśmy. Druga jest następująca: chciałbym usłyszeć oficjalne wnioski i wrażenia rządu dotyczące konsekwencji śmierci Ransom.

— Ha! Ja też! — prychnął kwaśno William.

— Z twojej wypowiedzi wnoszę, że także według was cała sprawa śmierdzi na odległość?! — upewnił się White Haven.

— Łagodnie rzecz określając. — William spojrzał na sir Thomasa i przeniósł wzrok na brata. — Wywiad floty i SIS zgadzają się w tej sprawie, choć naturalnie nie zgadzają się, co konkretnie śmierdzi.

White Haven stłumił uśmiech, widząc jego minę. Cywilna agencja wywiadowcza i wywiad floty miały długą i barwną historię niezgody, a walki o ustalenia, która w jakiej dziedzinie jest lepsza, bywały iście spektakularne.

Ponieważ William milczał, ponaglił go:

— Byłbyś może uprzejmy rozwinąć ten temat?

— Cóż… zgoda jest w kwestii, że Ransom musi być martwa od dawna, a oficjalny powód to bzdura. „Zabita przez wroga w czasie odwiedzin na froncie” — też coś! Dokładnie wiemy, gdzie i kiedy zniszczyliśmy każdy krążownik liniowy Ludowej Marynarki. Wtedy, kiedy ponoć jej okręt został zniszczony, nic podobnego nie miało miejsca. To „wypadek”, tyle że na większą skalę, a „wypadek” był od lat ich ulubionym wytłumaczeniem zniknięcia kogoś ważnego, zwłaszcza gdy nie chcieli dokładnie podać, kiedy on zniknął. Natomiast co do tego, kiedy rzeczywiście zmarła, już zgody nie ma. Od miesięcy nie występowała publicznie, a jej ostatnie nagrania, jak się okazało po dokładnej analizie, były sfałszowane. Dobrze, ale sfałszowane. Na pewno nie żyje od dwóch-trzech miesięcy, najprawdopodobniej od pół roku, na pewno zaś nie dłużej niż rok. To wszystko, jeśli chodzi o precyzję określenia daty.

— Krócej niż rok — sprzeciwił się Caparelli. — Żyła jeszcze, gdy kazała zamordować lady Harrington.

W jego głosie brzmiała czysta nienawiść i złość, co mocno zaskoczyło gospodarza. Przyglądał mu się przez kilka długich sekund z twarzą pozbawioną jakiegokolwiek wyrazu, nim kiwnął głową i ponownie spojrzał na brata.

— Jak sądzę, brak zgody dotyczy przede wszystkim powodów opóźnienia w podaniu informacji o jej śmierci? — spytał.

— Dobrze sądzisz. SIS uważa, że to część wewnętrznej walki o władzę w łonie Komitetu, na przykład między nią a Saint-Justem albo nią a Saint-Justem i Pierre’em. Niektórzy z ich bardziej, nazwijmy to… kreatywnych analityków wysunęli tezę, że to ona mogła stać za Lewelerami. Dowiedział się o tym Saint-Just i ją załatwił. Osobiście raczej trudno mi w to uwierzyć, ale nie jest to niemożliwe założenie, jeśli weźmie się pod uwagę, jaką retoryką się posługiwała. Zresztą niezależnie od powodów Komitet z pewnością chciał utrzymać sprawę w tajemnicy, dopóki zwycięzcy nie upewnili się, że mają silną pozycję i że zidentyfikowali, a więc pozbyli się wszystkich przeciwników. Wywiad floty natomiast zgadza się z opinią, iż Pierre cieszy się z jej śmierci, bo ostatnio przysparzała mu kupy kłopotów, ale się do tego nie przyznaje. Natomiast nie uważa, by chodziło tu o osobistą walkę o władzę albo by Ransom miała coś wspólnego z Lewelerami. Analitycy floty sądzą, że jej śmierć była częścią procesu zmian, w wyniku którego McQueen została sekretarzem wojny. Powszechnie wiadomo, jak patologicznie Ransom nie ufała wojskowym, a reputacja McQueen robiła z niej idealny wręcz cel dla podejrzliwości Ransom. Pierre i Saint-Just najprawdopodobniej zdecydowali, że bez zawodowca kierującego wojskiem nie są w stanie sobie poradzić. Wybrali do tej roli McQueen i albo Ransom spróbowała zablokować jej kandydaturę, albo usunięto ją profilaktycznie, wiedząc, że jak długo żyje, wprowadzenie jakichkolwiek zmian we flocie będzie znacznie bardziej utrudnione, o ile wręcz nie sabotowane. — William wzruszył ramionami. — Jedno jest pewne: Komitet ogłosił jej śmierć dopiero, gdy uznał, że nadszedł właściwy moment. A oficjalna wersja miała zapobiec plotkom o wewnętrznych tarciach i równocześnie wzmocnić morale społeczeństwa. Co do tego obie agencje są zgodne. Jest to tym bardziej prawdopodobne, że Ransom cieszyła się wielką popularnością, a tłum lubi, jak ich idole umierają bohaterską śmiercią.

— Rozumiem… — White Haven potarł podbródek i westchnął. — Tak między nami mówiąc, bardzo się ucieszyłem z wiadomości o jej śmierci, ale oficjalnie martwią mnie konsekwencje, jakie najprawdopodobniej się z nią wiążą. Pamiętaj, co wcześniej mówiłem o podzielonej strukturze dowodzenia, a przestaniesz się dziwić, Willie. Ransom stanowiła poważny problem tak dla Ludowej Marynarki, jak i dla Saint-Justa i UB. Flota jej nie zabiła, prawdopodobnie zrobiło to UB. W sumie nieważne jest, z jakich powodów. Fakt pozostaje faktem, że w ten sposób ułatwili, i to niesamowicie, zadanie McQueen, jakie by ono było. A z naszego punktu widzenia nie jest to dobra wiadomość.

Zamilkł i przez długą chwilę w kabinie panowała cisza.

Wreszcie White Haven otrząsnął się z niewesołego nastroju i wstał.

— Cóż, dostałem odpowiedzi na swoje pytania, choć nie powiem, by mi się podobały — przyznał. — Teraz, panowie, czas na część oficjalną: mój sztab czeka, by zapoznać was ze stanem 8. Floty. Sądzę, że nie ma sensu dalsze przedłużanie tego oczekiwania, więc proponuję, byście mi towarzyszyli.

Po czym obszedł biurko i skierował się ku wyjściu.

Rozdział XXI

— A to jest pierwsza jednostka w najnowszej klasie superdreadnoughtów — oznajmił admirał Matthews, wskazując z uzasadnioną dumą prawie kompletny kadłub widoczny za pancernym oknem. — Dziewięć siostrzanych okrętów jest już w budowie.

William Alexander i sir Thomas Caparelli kiwnęli głowami, nie kryjąc, że są pod wrażeniem.

Stojący za nimi White Haven uważał, że powinni być, widząc i słysząc, co się dzieje w stoczni Blackbird. A będą pod jeszcze większym, gdy poznają dane taktyczno-techniczne tych nowych superdreadnoughtów.

Na nim samym nie robiło to już wrażenia, gdyż od kilku miesięcy był stałym gościem stoczni, która zresztą nadal go fascynowała, w niczym bowiem nie przypominała olbrzymich stacji kosmicznych, jakimi były stocznie w Gwiezdnym Królestwie Manticore.

Mimo względnego prymitywizmu technicznego Grayson przez więcej niż pięćset lat posiadał naprawdę duży i nader aktywny orbitalny przemysł budowlany. Co prawda z początku nie było to coś, czym można było się chwalić, ale początki z reguły bywają trudne. Po wojnie domowej zwycięzcy ledwie byli w stanie wyekspediować pokonanych do systemu Endicott oddalonego o zaledwie cztery lata świetlne. By to osiągnąć, musieli ponownie wynaleźć proces hibernacji, a wysłanie około dziesięciu tysięcy fanatyków omal nie wykończyło pozostałych na Graysonie gospodarczo i fizycznie. Opóźniło także badania i wykorzystanie rodzinnego systemu planetarnego o ponad pięćdziesiąt lat. Innego sposobu jednakże nie było, a posiadanie przez fanatyków broni atomowej wymusiło takie właśnie rozwiązanie na Benjaminie IV i rządzie.

Od tego jednakże czasu, nie licząc osiemdziesięcioletniego okresu, kiedy to Konklawe musiało ostro walczyć z trzema pod rząd Protektorami o poglądach i tępocie godnych neoludystów, wykorzystanie przemysłu orbitalnego i górnictwa asteroidowego stale wzrastało. Dzięki temu, choć oparty o loty z prędkością podświetlną i znacznie prymitywniejszy dorównywał on prawie wielkością przemysłowi systemowemu Królestwa Manticore w chwili przystąpienia Graysona do Sojuszu. Zatrudniał też więcej ludzi, co było nieuniknioną konsekwencją mniej rozwiniętej techniki. Inną logiczną konsekwencją tego stanu rzeczy były własne, czasami niekonwencjonalne rozwiązania lub podejścia do wykorzystania rozmaitych urządzeń i procesów.

— Przepraszam, admirale Matthews — odezwał się nagle Caparelli z niespodziewanym napięciem. — Ale to jest…?

I urwał, przyciskając prawie nos do okna.

Matthews przytaknął ruchem głowy i potwierdził z dumą:

— Tak, admirale Caparelli: to odpowiednik waszej klasy Medusa.

— Jakim cudem tak szybko zdołaliście go zbudować?! — zdumiał się sir Thomas.

— Cóż, skoro nasi specjaliści współpracowali z waszymi przy nowym kompensatorze bezwładnościowym i nowej generacji okrętów, trudno by nie brali udziału w początkowym etapie planowania całej jednostki. Brał w nim nawet udział brat Protektora, tak na marginesie. Potem pozostali po prostu dobrze poinformowani o dalszym przebiegu prac projektowych. W efekcie gotowym projektem dysponowaliśmy praktycznie równocześnie z Królewską Marynarką.

— Ależ projekt ukończono dopiero trzynaście standardowych miesięcy temu!

— Zgadza się. A budowę tego okrętu rozpoczęto dwanaście miesięcy temu. Po co dłużej czekać, mając doskonały projekt? W ten sposób okręt wejdzie do służby za dwa miesiące, a pozostałe jednostki tej klasy za pięć.

Caparelli zamarł na moment z opuszczoną dolną szczęką, po czym zamknął ją z trzaskiem i posłał wściekłe spojrzenie admirałowi White Haven. Ten jedynie uśmiechnął się promiennie — dziewięć miesięcy temu przesłał do Admiralicji stosowną informację, a że nie trafiła ona do Pierwszego Lorda Przestrzeni, nie było jego winą. A że nie trafiła, domyślił się wcześniej z kilku jego wypowiedzi. Dlatego zamiast wyjaśniać, postanowił poczekać, aż ten sam zobaczy efekt — szok wywołany ujrzeniem na własne oczy, jak sprawnie się rozwija i jak nowoczesna jest Marynarka Graysona, powinien nim odpowiednio wstrząsnąć i mieć pozytywny wpływ na jego następne decyzje.

Zwłaszcza dotyczące kwestii budowy okrętów. Bo w tej sprawie między Graysonem a Królestwem istniała jedna, ale istotna różnica. Przemysł stoczniowy Graysona był bowiem znacznie bardziej zdecentralizowany. Królestwo preferowało budowę olbrzymich i nowoczesnych stoczni-stacji kosmicznych z pełnym zapleczem techniczno-magazynowym i wszelkimi wygodami dla stoczniowców. Grayson najprawdopodobniej z uwagi na przyzwyczajenia spowodowane prymitywniejszą techniką wolał oddzielać od siebie doki, żeby nie tłoczyło się przy nich zbyt wielu robotników. Ponieważ każdy system planetarny ma przestrzeni pod dostatkiem, nie stanowiło to nigdy problemu.

Obecnie mimo dysponowania najnowocześniejszą techniką stoczniową nadal nic nie wskazywało, by chciano zmienić tę zasadę i naśladować rozwiązania przyjęte w Gwiezdnym Królestwie. Rozproszenie stoczni miało poza tym dwojaką przewagę — było tańsze i oznaczało krótszy czas rozpoczęcia budowy. A to dlatego, że nie zawracano sobie głowy budowaniem pełnej infrastruktury łącznie z kwaterami i barami, które dla stoczniowców Królestwa były rzeczą oczywistą. Wznoszono jedynie niezbędną konstrukcję doku, by robotnicy mieli stały punkt zaczepienia i aby budowany okręt miano do czego przymocować, po czym ściągano na miejsce materiały i przystępowano do pracy. Miejsce wybierano w pobliżu któregoś z zakładów przetwarzających surowce wydobyte w pasie asteroidów, do których dokładano stosowną ilość modułów mieszkalnych dla stoczniowców. Całość przypominała budowę pierwszych statków kolonizacyjnych na początku Diaspory, co odbywało się na orbicie Ziemi lub Marsa. Działało to wówczas i działało obecnie.

Rozwiązanie to miało oczywiście także swoje mankamenty. Oszczędzało co prawda czasu na przygotowania, ale efektywność graysońskich robotników w przeliczeniu na roboczo-godziny wynosiła osiemdziesiąt procent efektywności stoczniowców Królestwa. Pozornie nie była to wielka różnica, jeżeli jednak weźmie się pod uwagę, ile czasu potrzeba na zbudowanie okrętu liniowego i jakie kwoty wchodzą w grę, zaczyna to być istotne. Ponadto rozproszenie znacznie ułatwiało zniszczenie doków i budowanych jednostek w przypadku niespodziewanego rajdu wroga. Stocznie RMN usytuowane były w sercu umocnień podwójnego systemu Manticore, co powodowało, iż chronione były przez olbrzymią siłę ognia i jeszcze silniejszą obronę antyrakietową. Stocznia Blackbird polegała wyłącznie na ochronie zapewnianej przez Marynarkę Graysona, sama będąc nieruchomym celem na strzelnicy. Z drugiej jednakże strony jak dotąd tak Marynarka Graysona, jak i działające w systemie Yeltsin jednostki Royal Manticoran Navy skutecznie uniemożliwiły Ludowej Marynarce przedarcie się w pobliże zagospodarowanej części układu. A liczba pracowników przeznaczonych do każdej budowy z nawiązką rekompensowała ich mniejszą wydajność.

— To naprawdę imponujący widok, admirale Matthews — przyznał Caparelli. — i nie chodzi mi o to, że macie już prawie ukończony pierwszy okręt nowej klasy, podczas gdy my nadal się zastanawiamy, czy go w ogóle budować. Mówię o całej tej oszałamiającej aktywności. Wątpię, bym kiedykolwiek widział tylu ludzi pracujących przy budowie jednego okrętu.

— Praktycznie nie mamy innej możliwości. Nie dysponujemy takim parkiem maszynowym jak wy, za to mamy naprawdę dużo ludzi wyszkolonych do prac budowlanych w przestrzeni. Przestarzały charakter naszego przemysłu z okresu poprzedzającego wstąpienie do Sojuszu dał nam więcej wykwalifikowanych robotników, niż w tej chwili potrzeba.

— Lucien Cortez mówił mi coś o tym w zeszłym tygodniu — przyznał Caparelli — ale byłem tak zajęty przygotowaniami, że nie poprosiłem go o wyjaśnienia.

— W sumie to dość proste: jeszcze przed podpisaniem traktatu rozbudowaliśmy przemysł orbitalny, by stworzyć farmy, przemysł wydobywczy i przetwórczy oraz fortyfikacje i flotę na wypadek ataku fanatyków — wyjaśnił Matthews. — Może przy waszym nie robił on aż tak wielkiego wrażenia, ale w porównaniu do większości systemów był naprawdę duży. I zrobiliśmy to dysponując bazą przemysłową wydajną może w dwudziestu procentach w porównaniu do waszej. Oznaczało to, że potrzebowaliśmy pięć razy więcej ludzi do wykonania tej samej pracy. Teraz prawie dogoniliśmy wasze standardy techniczne, a znacznie łatwiej jest przeszkolić wykwalifikowany już do pracy w próżni personel w użyciu nowych, waszych narzędzi, niż wyuczyć ich od podstaw używania naszych. Dlatego przeszkoliliśmy wszystkich pracujących w budownictwie orbitalnym, wyposażyliśmy w nowe narzędzia i wysłaliśmy do roboty. Resztę widzicie.

— Już wierzę, że to było takie proste! — prychnął William Alexander. — Wiem co nieco o finansach i zdaję sobie sprawę, jakie taka aktywność powoduje obciążenia… W tej chwili, jeśli dobrze oceniam, budujecie okręty za co najmniej trzysta miliardów królewskich dolarów, i to tylko w tej stoczni. Naprawdę chciałbym wiedzieć, jak zdołaliście to osiągnąć.

— Prawdę mówiąc, budujemy ich za prawie siedemset miliardów — poinformował go z dumą Matthews — a do tego należy dodać rozbudowę stoczni, fortów i infrastruktury. Sądzę, że łącznie będzie ze dwa biliony królewskich dolarów. Nowy, zatwierdzony właśnie budżet przewiduje wzrost tych wydatków o pięćdziesiąt procent w ciągu najbliższych trzech lat standardowych.

— Mój Boże! — westchnął cicho, ale z uczuciem Caparelli i dodał po paru sekundach wymownej ciszy: — Jestem pod jeszcze większym wrażeniem niż przed chwilą. To zdrowy kawał budżetu Królewskiej Marynarki.

— Wiem — przyznał Matthews. — I nie będę opowiadał, że to nic trudnego. Mamy jednak nad wami pewną przewagę. Nasze społeczeństwo nie jest na przykład przyzwyczajone do takiego standardu życia jak wasze, a więc mniej zasobów ekonomicznych i potencjału przemysłowego musimy poświęcać, by go zapewnić. Nie chcę powiedzieć, że uważamy was za dekadentów czy mięczaków, albo że nie chcielibyśmy mieć takiego standardu. Chodzi o to, że nigdy dotąd go nie mieliśmy, więc nie wiemy, czego nie mamy. Podnosimy go stopniowo, ale nasze społeczeństwo rozumie, co znaczą wyrzeczenia na rzecz obrony. Mieliśmy aż za dużo doświadczeń z zagrożeniem ze strony Masady. Poza tym świadomie zdecydowaliśmy się na znacznie szybszy rozwój potencjału militarnego niż cywilnego, a nawet mimo to średni poziom życia wzrósł o prawie trzydzieści procent w ciągu ostatnich sześciu lat. Dlatego nie słychać narzekań. A póki co zarabiamy na sprzedawaniu wam okrętów i wyposażenia. I błysnął w uśmiechu zębami.

— Rzeczywiście? — Caparelli zamrugał gwałtownie i spojrzał ostro na młodszego Alexandra.

Ten wzruszył ramionami.

— Nie sprawdzałem ostatnich wyliczeń, więc nie wiem, ile Grayson na tym zarabia, ale wiem, że na kupowaniu od nich my zaoszczędzamy około piętnastu procent — wyjaśnił.

— Na pewno oszczędzacie — zgodził się Matthews. — Natomiast my na tym zarabiamy, chociażby z powodu znacznie niższych płac i kosztów produkcji. To był jeden z powodów, dzięki którym lady Harrington zdołała zainteresować Hauptman Cartel do zainwestowania w stocznię Blackbird. Oraz to, że w ten sposób mogliśmy szerzej wejść w budowę frachtowców. Stąd tego nie widać, ale po przeciwnej stronie tej asteroidy jest w budowie sześć frachtowców klasy Argonaut. Odbiorcą jest Hauptman Cartel, a my sprzedajemy je po niższej cenie w ramach spłaty udziałów kartelu w stoczni. Kiedy spłacimy kartel, stocznia w całości należeć będzie do Graysona i Sky Domes. Jeżeli wszystko dobrze pójdzie, w przyszłym roku spodziewamy się zamówień z innych karteli.

— Budujecie to wszystko i na dodatek frachtowce?! — zdumiał się Caparelli.

— A dlaczego nie? Wykorzystaliśmy w pełni zamówienia rządowe, a dzięki inwestycjom początkowym kartelu i lady Harrington moce stoczni są większe, więc po co je marnować? Budujemy rozmaite jednostki cywilne za mniej więcej sześćdziesiąt procent tego, co kosztowałoby ich wybudowanie w Królestwie. Naturalnie przy założeniu, że jakakolwiek ze znajdujących się tam stoczni miałaby wolny dok. A sprzedajemy za osiemdziesiąt procent ceny obowiązującej w Królestwie. Hauptman Cartel płaci nam połowę, co pokrywa wydatki stoczni, a drugą połowę stanowi spłata jego udziałów. Ponieważ Protektor zwolnił te transakcje od podatku, by zwiększyć atrakcyjność stoczni i tempo budowy, i tak wychodzimy na swoje. Jeżeli dodać do tego, że pensje stoczniowców zasilają ekonomię systemową, łatwo zrozumieć, że wszyscy są z takiego stanu rzeczy zadowoleni.

— Poza być może stoczniowcami z Gwiezdnego Królestwa, którzy nie budują tych statków — zauważył chłodno William Alexander.

— Miałby pan rację, milordzie, gdyby był pan w stanie znaleźć wolny dok w którejkolwiek z waszych cywilnych stoczni — odpalił Matthews bez śladu zażenowania.

— Przegrałeś, Willie — ocenił z uśmiechem White Haven. — A poza tym czy rząd Jej Królewskiej Mości nie prowadzi polityki mającej ułatwić wzrost graysońskiego przemysłu?

— Prowadzi — przyznał po chwili brat. — I przepraszam, jeżeli zabrzmiało to inaczej, admirale Matthews.

— Lordzie Alexander, wiemy, ile zawdzięczamy Królestwu Manticore — powiedział poważnie Matthews — i nie mamy zamiaru odpłacać niewdzięcznością czy wykorzystywać Królestwo finansowo. Nasza gospodarka była tak daleko za waszą, że po prostu stworzyło to niespodziewaną okazję. Bylibyśmy durniami, nie korzystając z niej. W przewidywalnej przyszłości jest to zresztą układ opłacamy dla obu stron. Poziom naszego handlu międzyplanetarnego wzrósł przez ostatnie dziesięć lat o kilka tysięcy procent, dając boom ekonomiczny mimo prowadzenia wojny. Równocześnie wy oszczędzacie, kupując od nas okręty i wyposażenie. A z punktu widzenia Marynarki Graysona im więcej i im lepsze ma ona okręty, tym większy jest jej udział w walce, co z kolei zwiększa bezpieczeństwo obu naszych państw.

— Co do tego ostatniego nie ma cienia wątpliwości — zgodził się White Haven.

Alexander i Caparelli potwierdzili bez słowa.

White Haven uznał za stosowne nie dodawać, że Matthews w swej ostatniej wypowiedzi nie uwzględnił nowych rozwiązań technicznych, takich jak kompensatory bezwładnościowe czy reaktory atomowe, którymi Royal Manticoran Navy dysponowała wyłącznie dzięki Graysonowi. Albo też, że jak idealnie było widać na przykładzie Medusy, ich podejście do wielu spraw wymuszało na RMN szybsze czy też śmielsze podejmowanie decyzji dotyczących praktycznego wykorzystania takich nowinek technicznych, niż gdyby Marynarki Graysona nie było. I nie było istotne, ile zainwestowali czy zainwestują w system Yeltsin — już dostali za to więcej, niż byliby w stanie kupić za jakiekolwiek pieniądze.


* * *

William Alexander uczestniczył w zdecydowanie zbyt wielu balach, przyjęciach czy uroczystych obiadach. Choć w przeciwieństwie do brata lubił życie towarzyskie, to uroczyste obiady stanowiły nieodłączną część życia polityka. Dlatego też były równie miłe jak skręcona noga.

Ten jednak był inny — raz dlatego, że był to pierwszy uroczysty graysoński obiad, w jakim brał udział, dwa, że był gościem, a nie znerwicowanym gospodarzem. To drugie samo w sobie było wystarczającą odmianą, by poczuł się lepiej niż zwykle, ale dochodziło do tego coś jeszcze — powitanie, jakie mu zgotowano, było zarówno ciepłe, jak i szczere. A sam posiłek smaczny i odmienny od tego, do czego przywykł. A poza tym dawał mu czas na spokojne przemyślenie wszystkiego, co zobaczył w ciągu ostatnich dwóch dni, a było tego naprawdę dużo. Od nowych i niespodziewanych często informacji momentami kręciło mu się w głowie, ale był wdzięczny losowi za to, że przybył na Graysona i zobaczył to wszystko na własne oczy, gdyż dzięki temu wiele się nauczył. I miał świadomość, że nawet dysponując tymi samymi informacjami, ale nie ruszając się z Manticore, nie pojąłby połowy spraw, które teraz były dla niego oczywiste. Już choćby z tego powodu podróż była opłacalna. I niezbędna.

Zadziwiające, jak wielu polityków Królestwa Manticore — w tym do niedawna i on sam — uważało społeczeństwo graysońskie za niedojrzałe i nadal popełniające błędy będące pozostałością barbarzyńskiej młodości. O tym, że jest to mylne przekonanie, zaczęła przekonywać go wizyta w stoczni Blackbird, ale to był dopiero początek. Odwiedziny na paru okrętach zorganizowane przez admirała Matthewsa, w nowych szkołach, gdzie za przewodniczkę służyła mu Katherine Mayhew, i seria narad z Prestwickiem oraz resztą Rady uświadomiły mu, że nie ma do czynienia ani z prymitywami, ani z nieukami. Zaś Austin, stolica Graysona, a zwłaszcza jej Starówka, skutecznie zmiotła głupie wyobrażenie o „młodym” społeczeństwie.

Manticore w przeciwieństwie do wielu planet nigdy nie doświadczyło regresu i powrotu do barbarzyństwa. Koloniści po dotarciu na miejsce podjęli życie zbliżone do tego, jakie wiedli, opuszczając Ziemię — nadal byli członkami technicznego społeczeństwa. Dzięki przewidującym posunięciom Rogera Wintona, który założył Manticore Colony Trust, ustanawiając jego siedzibę na Ziemi, gdy po sześciuset latach lotu w hibernacji koloniści dotarli do celu, zastali na planecie instruktorów, których zadaniem było nauczenie ich tego, co przez te sześć stuleci osiągnęły nauka i technika. Gwiezdne Królestwo Manticore od samego początku swego istnienia dysponowało nowoczesną technologią i kontaktami z resztą zasiedlonej galaktyki i nawet zaraza z 1454 roku nie zdołała tego zmienić. Jak też przekonania, że sami decydują o własnym losie.

Grayson natomiast przeszedł i regres techniczny, i społeczny, zwane potocznie neobarbarzyństwem. I podźwignął się z niego samodzielnie, co pozostawiło w zamieszkujących go ludziach wiedzę i świadomość, że to, co uznali za prawdę, niekoniecznie jest prawdą. Zasada ta dotyczyła wielu spraw, a nie jakiejś jednej fundamentalnej, ale zaowocowała zupełnie innym niż na przykład w Królestwie Manticore podejściem do życia. Polegało ono może nie na odruchowym kwestionowaniu prawd oczywistych, ale sprawdzaniu, czy rzeczywiście są prawdziwe i najlepsze z możliwych. Dotyczyło to zarówno techniki, jak i tworzenia społeczeństwa i doprowadzało do szeroko zakrojonych badań i nieortodoksyjnych rozwiązań. A to z pewnością nie była cecha „młodzieńczego, nieodpowiedzialnego społeczeństwa, które dopiero co pozostawiło za sobą neobarbarzyństwo”.

Była to wysoce trzeźwiąca i ucząca pokory świadomość dla każdego członka społeczności Gwiezdnego Królestwa. Społeczeństwo to bowiem nader rzadko zadawało sobie pytanie, dokąd zmierza czy dlaczego właśnie tam. Owszem, odbywały się zażarte dyskusje, głównie zresztą wśród polityków, ale gwałtowność brała się stąd, że wszystkie strony były przekonane, że to one znają odpowiedzi, a adwersarz jest głupi. Było w tym dużo zadowolenia z samych siebie i ograniczenia odrzucającego możliwość, że przeciwnik może mieć choć trochę racji. Podobnych wad nie dało się zarzucić mieszkańcom Graysona.

A jeszcze bardziej zaskakujące było uświadomienie sobie, że na Graysonie cywilizacja ludzka była dwukrotnie starsza niż na Manticore. Najdobitniej uzmysławiała to Starówka stolicy z wąskimi, przeznaczonymi do ruchu konnych pojazdów uliczkami i częściowo zrujnowanymi fortyfikacjami, które pokonało dopiero użycie prochu. Przypominały one o walce, jaką stoczyło to społeczeństwo, jak i o tym, że omal nie wyginęło przy tej okazji. Nikt nie wiedział nawet o jego istnieniu, a gdyby wiedział, to i tak nie troszczyłby się o nie. Dlatego przodkowie obecnych mieszkańców musieli znaleźć własne rozwiązania i stworzyli własną tożsamość odróżniającą się od innych. Stąd też brał się ich konserwatyzm. A tego nie był w stanie zrozumieć nikt z Królestwa Manticore, kto tu nie przybył i nie zobaczył, że tak naprawdę to Grayson jest starszy i bardziej doświadczony.

Rozmyślał tak, popijając mrożoną herbatę i rozglądając się po wielkiej sali Starego Pałacu. Mrożona herbata nie była znana w Królestwie Manticore, gdzie napar podawano zawsze na ciepło i bez cytryny. Na Graysonie zaś była niezwykle popularna i musiał przyznać, że miała ciekawy smak. I duże perspektywy jako napój chłodzący w upały. Postanowił wprowadzić ją do obiegu przy pierwszej nadarzającej się oficjalnej okazji. To akurat była drobnostka, ale pożyteczna. Widok zaś wielkiej sali był może nie pożyteczny, ale ciekawy i pouczający. Znajdowała się w centrum budowli wzniesionej po wojnie domowej dla Benjamina IV. Co prawda wojnę toczono przy użyciu napalmu i czołgów, a omal nie użyto broni atomowej, choć prymitywnej według standardów współczesnej techniki, to jak najbardziej skutecznej. Stary Pałac zaś zbudowano zgodnie z tradycjami architektonicznymi wcześniejszych dzieł fortyfikacyjnych. William podejrzewał, że w sporej części był to wpływ samego Benjamina IV pragnącego unaocznić wszystkim, że teraz rządzi Miecz. I to nie jako pierwszy między równymi, ale jako monarcha. Podobnie jak konstytucja, tak i pałac miał to pokazywać bez cienia wątpliwości i dlatego zbudowano potężną twierdzę z kamienia oddającą żelazną konsekwencję władcy, a wielkością przytłaczającą wszystko, co „zwykły” patron mógł nazwać domem.

Nie dało się ukryć, że Benjamin IV nieco przesadził. No ale nie można było oczekiwać po wybitnym strategu, polityku, teologu i prawodawcy, że będzie także genialnym architektem. I dlatego ten przyciągający wzrok, kamienny labirynt był archaizmem już w chwili, w której ukończono jego budowę.

A miało to miejsce sześćset lat temu.

Williamowi przemknęło przez myśl, czy przypadkiem Benjamin IV podobnie jak Gustaw Anderman nie do końca wiedział, kim jest i w jakim świecie żyje. Gustaw ubzdurał sobie się, że jest jakimś tam Frycem czy Francem Wielkim po reinkarnacji. Ciekawe, za kogo mógł się uważać Benjamin numer 4…

Przestał o tym dumać i zajął się oglądaniem wielkiej sali. Pałac był kilkakrotnie modernizowany i służył do oficjalnych uroczystości, mimo że Protektor z rodziną przenieśli się sześćdziesiąt lat temu do stojącego po sąsiedzku Pałacu Protektora. I to nie ukrywając radości. Modernizacje nie dotknęły jednakże wielkiej sali. Wyglądała tak jak sześćset lat temu — jej sufit znajdował się o dobre trzy piętra nad marmurową posadzką, wsparty na metrowej średnicy dźwigarach poczerniałych od upływu czasu. Zwieszały się z nich chorągwie, proporce i sztandary. Niektóre tak wyblakłe, że ledwie dało się odróżnić barwy, jak ta wisząca nad tronem, na którym zasiadał Benjamin IX. To akurat było bez znaczenia, bo każdy, nawet William Alexander, wiedział, co to za chorągiew. Benjamin Wielki polecił bowiem zawiesić nad swym tronem jako trofeum chorągiew zmiecionej doszczętnie domeny Bancroft.

I wisiała tam od sześciuset lat.

Mimo swego wieku sala była doskonale oświetlona, ogrzana i klimatyzowana. Za to zasiadający przy długich stołach goście ubrani byli rozmaicie. Część, zwłaszcza kobiety, idealnie pasowała do tego miejsca: strojne, bogato wyszywane i bufiaste suknie, starannie uczesane koafiury z jednej, a fraki i krawaty z drugiej strony wyglądały niczym wyjęte z historycznych monografii. Krawaty zresztą paręnaście razy wychodziły na Graysonie z mody (co William potrafił doskonale zrozumieć) i tyleż razy wracały (czego pojąć nie był w stanie żadną miarą). Na tym tle on i inni pochodzący spoza planety wyróżniali się, i to zdecydowanie. Natomiast i wśród tubylców sporo było osób wyglądających zdecydowanie mniej archaicznie. Wiele kobiet, w tym obie żony Protektora, nosiło znacznie prostsze (co nie znaczy mniej eleganckie) suknie, które, jak podejrzewał, wzorowane były na wprowadzonych w modę przez Honor Harrington. Spora część mężczyzn także poszła z duchem mody i wygody, rezygnując z krawatów i sztywnych, historycznych ubiorów.

Natomiast najwięcej obecnych tu mężczyzn było w mundurach, i to nie tylko floty. Zwracało to uwagę, tym bardziej że liczba kobiet w mundurach była wręcz znikoma. Konieczność przetrwania zmusiła społeczeństwo graysońskie do ostrej kontroli urodzin i liczba mieszkańców przez wieki pozostała mniej więcej stała. Dopiero w ciągu ostatnich pięćdziesięciu lat standardowych zaczęła rosnąć dzięki rozwojowi techniki umożliwiającej przeżycie większej populacji. Obecnie liczyła ona około trzech miliardów ludzi, czyli prawie tylu, ilu było łącznie obywateli Gwiezdnego Królestwa Manticore. Ale wśród nich było zaledwie nieco ponad siedemset pięćdziesiąt milionów mężczyzn, co w połączeniu z zakazem służby wojskowej kobiet obowiązującym od chwili skolonizowania planety dawało Graysonowi liczbę potencjalnych kandydatów do służby wojskowej równą tej, jaką dysponowało Królestwo. Przynajmniej w teorii, gdyż w praktyce dzięki prolongowi znacznie większa część społeczeństwa Królestwa Manticore była dorosła (czyli w wieku produkcyjnym, jak to oficjalnie zwano gdzieniegdzie). A i tak zdecydowanie więcej graysońskich mężczyzn nosiło mundury, a siły zbrojne planety ciągle się rozwijały.

I wyglądało na to, że większość brała akurat udział w tym przyjęciu.

A przynajmniej William Alexander miał takie nieodparte wrażenie.

Widok tylu mundurów nieuchronnie musiał doprowadzić go do rozmyślań o wojnie. I do przyznania, że na Graysonie z innej perspektywy podchodzono do tego konfliktu z Ludową Republiką Haven. Matthews wzmiankował o tym parokrotnie, a Hamish wielekroć o tym mówił, ale on sam jakoś nie zdał sobie dotąd w pełni z tego sprawy. Była to kolejna z tych rzeczy, które trzeba było zobaczyć i doświadczyć, by zrozumieć.

Królestwo przez pół wieku przygotowywało się do wojny, rozbudowując flotę i tworząc sojusze. Dlatego traktowano ją jako coś nieuchronnego i podchodzono do niej ostrożnie. Jedynie kompletni idioci (a mógł parunastu z nazwiska wymienić) robili co mogli, by nie spojrzeć prawdzie w oczy. Zaskakujące było, że większość stanowili politycy… Kiedy wojna wybuchła, to przeświadczenie o jej nieuchronności i lata przygotowań w pewien sposób obróciły się przeciwko społeczeństwu. Część opinii publicznej zdawała się uważać, że skoro tyle czasu, pieniędzy i energii poświęcono na przygotowania, to wojna, skoro już się zaczęła, powinna teraz jak uczciwa inwestycja toczyć się, bazując na procentach, a nie wymagać dodatkowych sił i środków.

Nie było to zmęczenie wojną — jeszcze nie, ale rozczarowanie. Cały czas się przygotowywano, więc kampania powinna być błyskawiczna. Haven w końcu zawsze prowadziło krótkie wojny zakończone podbojami i podświadomie spodziewano się, że i w tej wszystko rozstrzygnie się w stosunkowo krótkim czasie.

A tak bynajmniej się nie stało.

Zarówno on sam, jak Allen i inni potrafiący myśleć zdawali sobie sprawę, że ta wojna może być krótka tylko w jednym wypadku — jeśli ją przegrają w pierwszym starciu. Jeżeli będą mieli szczęście i zaczną wygrywać, to będzie ona długa i ciężka. O tym dobrze wiedziała królowa i wojsko. I ta część społeczeństwa, do której dotarło to, co powtarzał rząd. Natomiast nie do wszystkich dotarło i paradoksalnie, ale właśnie dla nich było to niezrozumiałe, ponieważ Królewska Marynarka odnosiła sukces za sukcesem. A końca zmagań i wyrzeczeń nie było widać. Jak do tej pory to niezrozumienie i wynikające z niego niezadowolenie było bardziej indywidualnymi opiniami niż czymkolwiek noszącym ślady zorganizowania, ale był politykiem od sześćdziesięciu lat standardowych i wyrobił sobie umiejętność wczesnego zauważania problemów. Na horyzoncie zbierała się burza — na razie potencjalna, ale rosnąca w siłę. A pytaniem, na które nie znał odpowiedzi, było to, czy nawa, którą pomagał przez ponad pół wieku budować, wytrzyma ją czy rozpadnie się.

Dla mieszkańców Graysona rzecz wyglądała inaczej. Co prawda o zagrożeniu, jakie stanowi dla nich Ludowa Republika Haven, dowiedzieli się parę lat przed wybuchem konfliktu, ale przez ostatnie sześć stuleci przygotowywali się i toczyli inne zmagania. Z perspektywy czasu można było nawet uznać, że lanie spuszczone fanatykom z Masady przez Harrington i Hamisha w systemie Yeltsin było pierwszą bitwą obecnej wojny. Dla Graysona tak właśnie było — po pokonaniu odwiecznego nieomalże wroga jego mieszkańcy przeszli płynnie do walki z nowymi sojusznikami starego przeciwnika, który przestał się już liczyć. A oni aż za dobrze wiedzieli, że wojna jest zawsze długa, ciężka i wymaga wyrzeczeń. Potencjalną długością tej nie martwili się bardziej niż długością dopiero co zakończonej. Czyli prawie wcale. Będzie trwała tyle, ile będzie musiała… a oni byli zdecydowani dotrwać do jej końca i zwyciężyć.

I ta determinacja spowodowała w graysońskim społeczeństwie zmiany, które jeszcze pięć lat temu zostałyby uznane za niemożliwe. Co prawda nadal żadna kobieta nie służyła w siłach zbrojnych, ale ciągle rosła liczba „wypożyczonych” niewiast w mundurach Royal Manticoran Navy czy innych sprzymierzonych flot. Toteż problem był drążony i likwidowany wolno, lecz bezustannie. Natomiast graysońskie kobiety masowo zaczynały zajmować się rozmaitymi cywilnymi pracami uznawanymi dotąd za męską domenę. Tak on, jak i sir Thomas byli zaskoczeni, gdy dowiedzieli się, że ponad piętnaście procent urzędników w stoczni Blackbird stanowią kobiety. A jeszcze bardziej zaskoczyła ich wiadomość, że są już pierwsze kobiety w ekipach stoczniowych. I że ich liczba rośnie.

W znacznej mierze wzięło się to z prostego powodu — nie było innego wyjścia. Chcąc utrzymać dotychczasowe tempo rozwoju floty i innych służb, musieli umożliwić zaciągnięcie się do nich mężczyznom pracującym dotąd w przemyśle. A na ich miejsce mogły przyjść tylko kobiety. Stanowiły one potężny potencjał nie wykorzystanej dotąd w żaden sensowny sposób siły roboczej. Teraz tylko trzeba było z głową go spożytkować. Przed przystąpieniem do Sojuszu byłoby to nie do pomyślenia, teraz było tylko bardzo trudne, a trudności nigdy dotąd nie zdołały jakoś powstrzymać społeczeństwa graysońskiego.

Coraz wyraźniejszy niedobór załóg był też głównym powodem, dla którego Marynarka Graysona z takim entuzjazmem powitała zwiększone zautomatyzowanie nowych okrętów. Okazało się, że pod tym względem Royal Manticoran Navy była znacznie bardziej konserwatywna od największych konserwatystów w znanej części galaktyki. RMN nadal była na etapie budowy prototypów, na których testowano nowe rozwiązania techniczne. Marynarka Graysona przystąpiła już do budowy seryjnej okrętów o zwiększonej automatyzacji. Co więcej, stały się one standardem przy projektowaniu wszystkich nowych klas okrętów.

Matthews wręcz rozpływał się nad tym, o ile zmniejszy to problemy z obsadzeniem ich załogami. Tak się w tym zapamiętał, że nie zwrócił uwagi na znaczące spojrzenia jakie wymienili Caparelli i William Alexander.

A jego znaczenie było proste — RMN została podwójnie zawstydzona przez logikę i pragmatykę Marynarki Graysona, co powinno przynieść zadowalający z punktu widzenia ich obu skutek. Gdy po powrocie odpowiednio przedstawią, jak to „zacofany i prymitywny” Grayson będzie wkrótce miał nowocześniejsze niż Królestwo okręty, powinno to wywołać stosowną burzę, która zmusi bandę urzędasów w mundurach do ruszenia tyłków i wydania zgody na budowę jednostek, o których mowa.

Choć naturalnie istniała też inna możliwość — nie chcąc się wychylać, uznają, że sensowne jest, by to sojusznik sprawdził pomysły w praktyce, nim oni zaryzykują cokolwiek na tak „radykalną i nie konsultowaną” innowację.

William prychnął pogardliwie, po czym przypomniał sobie, że on robi tylko za księgowego Gwiezdnego Królestwa i nie należy do Ich Lordowskich Mości rządzących Admiralicją.

Na dodatek był cywilem, więc takie problemy winien zostawić bratu i Caparelliemu — sam miał dość innych.

Ponownie zajął się mrożoną herbatą i rozejrzał dyskretnie. Jako samotny gość płci męskiej został usadzony przy stole sąsiadującym z tym, przy którym zasiadał Protektor, a przy którym znaleźli się wyłącznie samotni mężczyźni. Obok miał starszego (choć mogło to być mylące, bo najwyraźniej nie został on poddany prolongowi) generała, który na szczęście bardziej był zainteresowany jedzeniem niż gadaniem. Wymienili naturalnie stosowne uwagi o wszystkim i o niczym przed rozpoczęciem obiadu, po czym uprzejmie się ignorowali, skupiając uwagę na naprawdę doskonale przyrządzonych daniach.

Swoją drogą postanowił spróbować wydusić przepisy od szefa kuchni Protektora przy jutrzejszym formalnym spotkaniu z Benjaminem IX. To, że Hamish przy każdej okazji docinał mu odnośnie do epikurejskich skłonności, nie robiło na nim wrażenia. Tylko dlatego, że Ham był pozbawionym kulinarnej kultury prymitywem, dla którego wszystko bardziej skomplikowane od steku z kartoflami było dekadenctwem, nie miał zamiaru pozbawiać się jednej z większych życiowych przyjemności.

Uśmiechnął się i odszukał wzrokiem brata, który wraz z admirałem Matthewsem siedział przy stojącym na podwyższeniu stole Protektora. Cóż, zdobycie Masady nadal procentowało… Właśnie mówił coś do pięknej kobiety siedzącej wraz z mężem obok niego. William miał okazję poznać państwa Harrington poprzedniego dnia i nadal był zaskoczony, że ktoś postury Honor Harrington miał tak filigranową matkę. Po paru zdaniach z nią zamienionych zaczął zazdrościć jej mężowi — cenił inteligentne i obdarzone ciętym językiem niewiasty, a niewiele ich było w Królestwie Manticore.

Generał powiedział coś, wyrywając go z zamyślenia, ale nim zdążył poprosić go o powtórzenie, rozległ się czysty i dźwięczny głos, jaki wydaje kryształowy kielich trącony nożem czy widelcem — nieomylny znak, że ktoś ważny chce coś powiedzieć. Odruchowo odwrócił głowę ku Protektorowi, podobnie zresztą jak wszyscy. Rozmowy stopniowo zamierały, gdyż obiekt zainteresowania wstał, uśmiechnął się i widać było, że czeka na ciszę.

W końcu odchrząknął i powiedział:

— Panie i panowie, obiecałem, że nie będzie to roboczy obiad, czyli że unikniecie długich a nudnych przemówień…

Przerwał, gdyż przez salę przetoczyła się salwa śmiechu.

— …i mam zamiar dotrzymać obietnicy, ale muszę przekazać dwie wiadomości i uznałem, że jest idealna okazja, by je ogłosić.

Spoważniał i rozejrzał się powoli po sali, w której nagle zrobiło się naprawdę cicho.

— Po pierwsze, admirał Matthews poinformował mnie — podjął — że wybrano imię dla najnowszego superdreadnoughta Marynarki Graysona. Będzie nosił imię Honor Harrington, a matka patronki Harrington zgodziła się być jego matką chrzestną!

Skłonił się w stronę Allison Harrington.

W sali odezwały się oklaski, które błyskawicznie przerodziły się w owację. Wpierw kilku, potem kilkunastu, a zaraz potem wszyscy mężczyźni w mundurach wstali, a w ślad za nimi poszli cywile i kobiety i owacja odbiła się echem od ścian. William Alexander także bijący brawo zerwał się ku własnemu zaskoczeniu na równe nogi. Oklaski grzmiały zwielokrotnione echem, a po paru sekundach do Williama dotarło coś jeszcze. Coś, co go znacznie bardziej zaskoczyło. Oprócz powszechnej aprobaty wśród obecnych dominowało jeszcze jedno uczucie — głodne, szczerzące kły i budzące dreszcz…

Dopiero w tym momencie zrozumiał, że Hamish ani trochę nie przesadził, opisując reakcje mieszkańców Graysona na wieść o zamordowaniu Honor Harrington.

Benjamin poczekał spokojnie, aż owacja ucichnie, a obecni usiądą, po czym uśmiechnął się przekornie i potrząsnął głową.

— Powinniście poczekać — skarcił słuchaczy. — Teraz będziecie musieli wszystko powtórzyć… Druga bowiem nowina jest następująca: wczoraj rano lady Allison Harrington poinformowała moją starszą żonę, że wraz z mężem oczekują potomka.

To proste zdanie wywołało taką ciszę, że spadająca szpilka brzmiałaby w niej jak grom.

Benjamin pokiwał głową i dodał cicho:

— Jutro formalnie poinformuję Konklawe, że Klucz lady Harrington odziedziczy następca jej krwi, by troszczyć się o jej ludzi i jej domenę.

William odkrył w tym momencie, że poprzednia owacja tylko wydawała mu się głośna, spontaniczna i długa. To, co tym razem usłyszał, wstrząsnęło murami i błyskawicznie stało się powszechne. Dostrzegł, że Allison zaczerwieniła się po koniuszki włosów i wstała tylko dlatego, że Benjamin jej kazał.

Owacja trwała wieczność, a gdy w końcu umilkła, dostrzegł, że jeszcze ktoś z siedzących przy stole Protektora wstał i czeka. Był to młody mężczyzna o jasnych włosach i szarych oczach ubrany w uniform admirała Marynarki Graysona.

— Wasza Miłość! — zawołał, gdy owacja przycichła. Benjamin odwrócił się ku niemu, nie ukrywając zaskoczenia.

— Słucham, admirale Yanakov?

— Za pozwoleniem Waszej Miłości, chciałbym wznieść toast.

Protektor zastanowił się przez moment, nim kiwnął głową.

— Oczywiście, admirale.

— Dziękuję, Wasza Miłość. — Yanakov podniósł kielich stojący dotąd na stole i uniósł go, by w jego zawartości zagrało światło.

W tym czasie w sali zapadła cisza, toteż jego głos, gdy przemówił, stał się doskonale słyszalny:

— Wasza Miłość, panie i panowie. Za patronkę Harrington… i na pohybel Ludowej Republice!

Owacja, jaka mu odpowiedziała, powinna według wszelkich praw fizyki zawalić sufit wielkiej sali.

Загрузка...