© 2005
Oto weselne gody szubienicy
Tu jej z wisielcem kojarzy się para;
Miejski pachołek pięciu, sześciu schwyci
I będą dyndać: wedle zbrodni kara.
Na czele ten, co szulerką się para,
Wysoko, gdzie go deszcz moczy, wiatr suszy.
Więc od strzeżonych domostw, bracia, wara,
Bo próżno śmierci wymigać się stara
Ten rzezimieszek, co mu urżną uszy.
Uwaga na stryczek, wiara!
François Villon
„Ballady złodziejskie”
Diabeł w kamieniu
Litość i szubienica
W lochu paryskiego Châtelet było ciemno i wilgotno. Zapach potu, skóry i spalenizny przesycał powietrze. W piecu płonął ogień, w węglach rozgrzewały się katowskie kleszcze, cęgi i pręty. Czerwone blaski skakały po suńcie, wydobywały z mroku zarys konfesjonału czarownic, dyb pokrytych plamami wosku i brunatnymi śladami krwi. Odbijały się od oblicza wieńczącego posąg norymberskiej dziewicy, podkreślając ciemne plamy dziur w miejscach oczu okrutnej spiżowej panny. Pod sufitem przeciąg kołysał łańcuchami strappado.
– Małgorzato Garnier – głos Roberta de Tuillières, zastępcy prefekta, rozbrzmiewał głucho – czy w okrutny sposób, czarami i z pomocą diabła, zabiłaś kupca Henryka Wermilies, żaka Edwarda de Nimiere, księdza Justina Bossueta i innych zacnych paryskich obywateli?
– Litości, panie…
Małgorzata leżała na katowskiej ławie. Światło pochodni oświetlało jej szczupłe ciało wygięte w łuk, małe, naprężone piersi i kępkę włosów na złączeniu ud.
– To nie ja! To nie ja, panie wielmożny… Nie…
– Ciągnij! – rzucił Robert de Tuillières do mistrza Piotra Kręcikoło, który z rozdziawioną gębą gapił się na przesłuchiwaną. Z jego dolnej wargi zwisały nitki śliny. Kat skinął na pomocnika. Zachrobotały zapadki, gdy naparli na korby. Liny rozciągnęły Małgorzatę na ławie, przyciskając jej ciało do kolczastych jeży pod plecami. Drewniane kolce spłynęły krwią. Małgorzata zawyła.
De Tuillières skinął na Piotra Kręcikoło. Oprawcy zamarli.
– Małgorzato Garnier, czy przyznajesz się do morderstw popełnionych w Paryżu od wigilii świętego Jana roku zeszłego aż do Zielonych Świątek?
– Nieee! To nie jaaa! Nie ja! – krzyknęła dziewczyna. – Pomocy… Litości…
– Piszcie, pisarzu. Nie przyznaje się do winy mimo użycia ławy.
Pióro zachrobotało na papierze.
– Mistrzu Pietrze, czas na próbę wody.
Ciemne oczy Małgorzaty rozszerzyły się, gdy Piotrek Kręcikoło podszedł z zardzewiałym lejkiem. Pomocnik dźwignął ceber z wodą, a kat przyłożył narzędzie do ust ofiary. To załamało oskarżoną. Małgorzata szarpnęła głową, a gdy Piotr chwycił ją za podbródek, wyszeptała:
– Przyznaję się… do wszystkiego… Do wszystkiego. Słyszycieeeee!
– Piszcie, pisarzu. Oskarżona przyznaje się do winy!
Pióro zachrobotało w księdze…
– Mało strzymała, kumie – szepnął Kręcikoło do jednego z pachołków. – Mówiłem, że gdy dojdziemy do próby wody, będzie śpiewać jak słowiczek.
– Małgorzato Garnier, czy przyznajesz, że za pomocą czarów i diabelskiej trucizny sprowadziłaś śmierć na siedmiu paryskich mieszczan, ladacznicę i żebraka? – zapytał niski, gruby człowiek w poplamionym kubraku.
– Przyznaję się…
– Czyś zaprzedała duszę diabłu, aby pomógł ci zadawać większe cierpienia twoim ofiarom? Czyś przywoływała czarta, aby podpisać z nim cyrograf?
– Przyznaję…
– Czyś spółkowała z diabłem i knuła z nim na zgubę bogobojnych chrześcijan? Czyś podpisała pakt z demonem swoją miesięczną krwią?
Piotrek Kręcikoło spojrzał na pytającego. Złożył ręce i ścisnął je, jak gdyby właśnie chwytał za gardło czarta. Zastępca prefekta znał ten gest – w taki sposób kat Paryża dusił czarownice, które przed podpaleniem stosu wyparły się diabła.
– Nie mamy już do ciebie pytań – uciął Tuillières wywód ławnika. – Kacie, poluzuj liny.
Piotr Kręcikoło podniósł zapadki, luzował sznury wolno, w przeciwnym razie ból nastawianych stawów byłby gorszy niż zadawane wcześniej męczarnie. Małgorzata zaszlochała, łzy potoczyły się po jej policzkach. Robert de Tuillières zacisnął pięści.
– Miłosierdzie każe mi cię uprzedzić, że po przyznaniu się możesz oczekiwać tylko szubienicy.
Odwrócił się i ruszył do drzwi. Czuł na sobie wzrok Piotrka Kręcikoło. Doprawdy nie rozumiał, dlaczego oprawca przyglądał mu się tak badawczo. Podszedł do siwobrodego starca w płaszczu z kapturem.
– Gratulacje, szlachetny Robercie – rzekł siwobrody. – Teraz nie tylko prawo, ale i Bóg jest po waszej stronie.
– Nie róbcie ze mnie głupca, mistrzu Wilhelmie.
Wyszli z dusznej izby na korytarz. Szczury pisnęły, uciekając im spod stóp. De Tuillières zdjął pochodnię z uchwytu i poprowadził starca przez mrok więzienia.
– Wiem dobrze, tak jak i wy, że ona jest niewinna – powiedział zastępca prefekta.
– Więc po cóż ta tragikomedia?
– Wypuśćcie mnie! Wypuśćcie! Ja… Nie! Ja… Wypuśćcie! – wył więzień w celi, którą mijali. Obiema rękami uczepił się kraty, jakby chciał wyrwać ją z muru.
– Te dziewięć morderstw wstrząsnęło miastem. Pospólstwo wrze, grożą nam zamieszki i samosądy. Sprawa dotarła do króla. Nie mogę dłużej czekać…
– Rzucacie Małgorzatę Garnier na żer gawiedzi? A co, jeśli ją powiesicie, a Diabeł z Maubert uderzy znowu?
Wilhelm złowił nieruchome, obojętne spojrzenie dwójki dzieci siedzących na przegniłym słomianym barłogu w jednej z cel. Zastępca prefekta milczał.
– Skoro jego mość prefekt, zastępy pachołków, strażników dziennych i nocnych, prokuratorów i donosicieli, ladacznic, szynkarzy i paserów opłacanych przez Châtelet nie są w stanie schwytać mordercy, to w czym pomoże wam kapelan z kolegiaty Świętego Benedykta? Jestem za stary, aby uganiać się za tym… Diabłem po zaułkach, a lepiej nie mówić, czym skończyłaby się zbrojna konfrontacja. Łupie mnie w kościach, a pierwsza lepsza dziwka z Glatigny przewróciłaby mnie szczutką w nos.
– Bękarci! Idźcie od kraty! Precz! – darł się gruby pachołek Châtelet, okładając biczem ręce, które przeciskały się przez kraty celi.
Wilhelm potknął się o ludzką czaszkę, która z pluskiem wpadła do kałuży.
– Cała nadzieja w waszym rozumie, mistrzu Wilhelmie – rzekł zastępca prefekta.
Weszli na schody i po kilku krokach stanęli przed niską okutą furtą pilnowaną przez straże. Robert de Tuillières skinął na pachołków. Otwarli drzwi.
– Otóż i wasz więzień, mistrzu.
Starzec spojrzał zastępcy prefekta prosto w oczy.
– Nie obiecam wam cudu. Zrobię tylko to, co w mojej mocy.
– Niech wam Bóg pomaga!
– Wam Boża pomoc będzie znacznie bardziej potrzebna – wyszeptał Wilhelm.
Wszedł do celi. W małym, zatęchłym wnętrzu, oświetlonym przez kaganek i smugę światła wpadającego przez zakratowane okienko, był tylko jeden więzień. Wysoki, szczupły mężczyzna przykuty do łańcuchów zwieszających się ze ściany, ubrany w krótką burgundzką robe i dziurawe ciżmy ze zdartymi noskami. Mógł mieć zarówno trzydzieści, jak i dwadzieścia osiem, ba, może nawet czterdzieści lat. Jego twarz była poznaczona bliznami, na łbie miał kilkanaście szram.
– Oto François Villon – powiedział spokojnie Wilhelm – bękart paryskiej ulicznicy, którego trzydzieści lat temu znalazłem porzuconego przy wodopoju Aubreuvor de Paris, gdzie kurwy z Glatigny, Cite, Chapon i Champ-Flory pozostawiają niechciane dzieci. Oto François Villon, za którego studia słono zapłaciłem. Który został bakałarzem, a potem licencjatem nauk wyzwolonych… I okradł własne kolegium!
Opryszek skłonił się na tyle, na ile pozwalały mu łańcuchy.
– Mistrzu Wilhelmie, zawstydzacie mnie…
– Oto Villon, autor ponurych rymowanek – ciągnął Wilhelm – który zostanie wkrótce wywiedziony w pole i zawieszony między niebem a ziemią. Wysoko zaszedłeś jak na licencjata z Dzielnicy Łacińskiej, pójdziesz na sam szczyt szubienicy Montfaucon!
– Twoja obecność pozwala przypuszczać, że wykonanie wyroku się odwlecze, a paryskie kruki nie będą miały uciechy z mojego zewłoku. Czyż nie, mistrzu?
– Sprawa jest o wiele poważniejsza niż wówczas, gdy pokłóciłeś się z księdzem Sermoire i pchnąłeś go nożem w gardło. Gorsza niż okradzenie kolegium Fakultetu Teologii. Miarka się przebrała. Po zabójstwie Franciszka Ferrebourga, zamiast odwiedzać dziwki w Cite, zostaniesz wychędożony przez drewnianą kochankę na placu Greve.
– Phi – prychnął Villon – to mi nowina. Nie wierzę. Poetów nie wiesza się tak od razu, dla kaprysu kilku spaśnych mieszczuchów.
– Poukładasz sobie rymy dla gawronów, mój wierszokleto. Dołączysz do godnej kompanii – do Colina de Cayeux, Regniera de Montigny, Dimanche Loupa i reszty kumpli z bandy muszelników! Wszyscy czekają na ciebie na szubienicy Montfaucon.
– Chyba że, mistrzu… – Villon dramatycznie zawiesił głos.
– Ostatni raz wyciągam cię spod stryczka! – warknął Wilhelm. – Dałem ci moje nazwisko nie po to, abyś poniewierał się po dziedzińcach cudów i zamtuzach, ale byś został szanowanym obywatelem tego miasta.
– Mówicie tak samo za każdym razem – zareplikował Villon. – Powtarzacie figury retoryczne. Ech, Kato nie miałby z was pociechy.
– Milcz, durniu, i słuchaj. Jest szansa, aby parlament zamienił ci stryczek na banicję.
– Czyżby mieszczuchy doceniły uroki moich gawęd?
– Nie, François… Zacni obywatele tego miasta powierzą ci pewną… pracę.
– A jaka będzie zapłata?
– Twoje życie.
– Tylko? Ha, doprawdy mniej to niż garść srebrników, które Châtelet wypłaca swym tępogłowym pachołkom. A cóż mam zrobić?
– Musisz odnaleźć Diabła z Maubert, François. Musisz odszukać człowieka, który w okrutny sposób zabił dziewięć osób.
– Przecież zrobiła to Małgorzata Garnier…
– Garnier to ladacznica, która dziwnym zbiegiem okoliczności dwukrotnie znalazła się blisko miejsca zbrodni. To wystarczyło, aby trybunał posłał ją na ławę tortur, a tam przyznała się do wszystkiego. Wyznała nawet, z kim chędożyła się jej matka! Ale to nie ona jest mordercą. Zastępca prefekta chce rzucić tłumowi na pożarcie zwykłą paryską kurwę. Tym samym daje ci czas, abyś odnalazł zabójcę.
– A jeśli odmówię?
– Powłóczą cię i powieszą za kilka dni.
– To ci dopiero wybór. Ha, lepszy taki niż żaden. A właściwie dlaczego wołają na zabójcę Diabeł z Maubert?
– Takim mianem okrzyknął mordercę lud Paryża. Flamboyant! Ognisty szatan, którego ofiary mają twarze czarne od piekielnej sadzy. Pierwsze ciało znaleziono przy placu Mauberta, więc szybko okrzyknięto go Diabłem z Maubert.
– Czy ktoś go widział?
– Znajdziesz przynajmniej sto osób, które go spostrzegły. Ale ich zeznania są sprzeczne. Jedyny pewnik to, że chodzi w czerni i zabija włoskim stiletto.
– Co wiadomo o okolicznościach zabójstwa?
– Zamordował dziewięć osób. Po każdym morderstwie odnajdywano pokurczone ciało. Wszystkie zwłoki nosiły ślady ciosu sztyletem. Zwykle były to śmiertelne rany.
– Czy zauważono jeszcze coś dziwnego?
– Tak jak mówiłem, ofiary miały poczerniałe twarze.
– Czy to oznacza, że Diabeł z Maubert używał trucizny?
– Dla inkwizycji to na razie tylko dowód na to, że w zabójstwa jest zamieszany diabeł.
– Kim byli zabici?
– Pierwszy trup padł w zeszłym roku, w wigilię świętego Jana. To był żebrak zwany Crochet, którego znaleziono blisko Dzielnicy Łacińskiej, przy placu Maubert, tam gdzie kupuje się chleb, skurczonego i z poczerniałą twarzą. Dwa tygodnie potem kolejny trup – tym razem przy ulicy de la Harpe. Był to Henryk Wermilies, bogaty lichwiarz z Cite. Następną ofiarą stała się niejaka Gudula, stara kurwa, która czatowała na pijaków na Champ-Flory w parafii Świętego Germana z Auxerre. No cóż, w jej wieku nie wypadało już podrywać żaków na ulicy Glatigny ani gzić się w karczmie Pod Grubą Małgośką. Potem, w marcowe idy, zginął ksiądz Bossuet, kapelan z kościoła Saint Merri, który szukał uciech przy Truanderie.
– Żebrak, kurwa i ksiądz. – Villon spojrzał przez okienko na panoramę Paryża. W dali, ponad pokrzywionymi kamienicami i brudnymi lepiankami, pięły się ku niebu wieże katedry. – To ci dopiero kompania. Zabójca nie mordował dla zysku, to pewne.
– Kolejny trup padł kilka dni po marcowych idach. Był to Etienne Jacquard, nowobogacki mieszczanin z Dzielnicy Hal. Potem zginęli: Edward de Nimiere, żak z Kolegium Nawarskiego, i szlachetny François de la Molle, rycerz. A potem, pod sam koniec maja, znaleziono skurczone i poczerniałe ciało niejakiego Ludwika Garniere, złodzieja i szelmy, który sypiał pod kramami w Halach, rzezał mieszki, a pewnie jak się nadarzyła okazja, to i gardła. Później zginął jeszcze Jacques Povinou, syn kupca, znasz go, tego, co ma skład wina niedaleko portu Świętego Antoniego. To już wszyscy. Dziewięć ciał. Dziewięć trupów, które wstrząsnęły Paryżem.
Zapadła cisza. Kaganek skwierczał. Zza drzwi dochodziły przytłumione krzyki.
– Do roboty, François! – powiedział Wilhelm. – Czas ucieka.
Żebracze misterium
Truanderie w Dzielnicy Hal nie była miejscem, które wybrałby na wieczorną przechadzkę bogobojny i spasiony paryski mieszczuch. Tu królowała zbrodnia i jej towarzyszki – nędza oraz głód. Była to ulica wolnych mieszczan, złodziei, żebraków i włóczęgów, niepłacących podatków, niezapalających przed domem latarni, nieuiszczających myta, kopytkowego, opłat mostowych i dziesięcin. Śmierć każdego z tych szelmów i obwiesiów kosztowała zwykle cztery złote skudy. Tyle wynosiła zapłata, jaką paryski kat pobierał za powieszenie szelmy, hultaja albo rzezimieszka.
Przepychając się przez tłum, Villon dotarł do placu nazywanego Dziedzińcem Cudów, gdyż każdego wieczoru miało tu miejsce tyle cudownych uzdrowień, co w słynnym Santiago de Compostella, a jeśli nawet trochę mniej niż w Compostelli, to już na pewno dużo więcej niż w nie tak znowu odległym Conques, sławnym z cudów i relikwii świętego Fidesa. Tutaj każdego wieczoru ślepcy odzyskiwali wzrok, paralitycy mowę i słuch, inwalidom odrastały ręce i nogi, garbusi prostowali plecy, a potem puszczali się w tany. Truanderie było otchłanią nędzy, wciśniętą pomiędzy zrujnowane kamienice szczerzące zęby pokrzywionych sterczyn i resztki przyporów, łypiące oczodołami wyłupanych okien, straszące osypującymi się tynkami i cegłami. Do ruin niby jaskółcze gniazda przylgnęły lepianki i spelunki. Na placu palił się wielki ogień, przy którym gotowano jadło, omawiano plany przyszłych występków, pito, kłócono się, handlowano i w jednej chwili przegrywano w karty pękate trzosy, a z karczmy co i rusz wytaczano nowe beczki. Pijany, obdarty tłum, rozgrzany młodym winem i gorącą czerwcową paryską nocą, wył, gwizdał, wyśpiewywał sprośne pieśni i opasywał ogniska tanecznym korowodem, który co chwila rozpadał się, znikał wśród śmieci i gruzu, aby po chwili uformować się na nowo.
Przy ogniu zasiadał kwiat złodziejskiej branży. Byli tu drzemcarze, wyrażacze, wytrychiwacze, podrzynacze gardeł. Byli świętoszkowie, łomiarze, fałszywi klerycy, sprzedawcy odpustów, sprzedawcy fałszywych relikwii. Przy ogniu bawili się wagabundy, żacy, franci, dziady, żonglerzy, mordercy, kosterzy, szulerzy, szelmy udający przyzwoitych ludzi, upijali się wędrowni akrobaci, goliardowie, zbiegli zakonnicy, histrioni, minstrele, muzykanci, sprzedawcy trutki na szczury, fałszywi pątnicy, wędrowni kaznodzieje, żebracy, fałszywi ślepcy, trędowaci, pokąsani przez wściekłego psa, kulawi, dalej stali paralitycy, garbusi, chorzy na febrę, fałszywi epileptycy, obłąkani, uwolnieni z więzienia, uwolnieni z saraceńskiej niewoli, fałszywi zbieracze jałmużny, fałszywi egzorcyści, pokutnicy, fałszywi księża, wędrowni ślepcy. Na końcu bawili się begardzi (część z nich udająca nawróconych Żydów), symulujący taniec świętego Wita, symulujący chorobę świętego Antoniego, padający na ziemię, udający szaleńców. A także: banici, fałszywi inwalidzi, maruderzy, rabusie, wędrowni opowiadacze historii, zbiegli czeladnicy, Cyganie, kotlarze, franciszkanie, fałszywi kwestarze, żebrzący z dziećmi, żebrzący z psami, wyciągający dusze z czyśćca, wyciągający dusze z piekła, wędrowni bracia zakonni, zapisujący do bractwa, sprzedawcy fałszywych pereł i pierścieni, wyłudzacze datków, fałszywi kwestorzy, oszuści z dzwonem, linoskoczkowie i wielu, wielu innych…
Władca paryskich szelmów i złodziei siedział na swym tronie z beczki…
– Witajcie, cny królu Klopinie.
– Villon! Do kroćset, więc to nie ciebie powiesili na placu Greve w zeszły piątek?
– Wieszali, alem się urwał ze stryczka.
– Ha, ha, toś mi frant! Z czym przychodzisz?
– Szukam Diabła z Maubert.
– Diabła… Ha, to nikt z naszych, prawda, konetablu Kopenol? Żaden z twoich podrzynaczy gardeł, aniołków i świętoszków? Jak go spotkasz, François, ożeń mu kosę na zimno. Ten drab wprowadza za dużo zamieszania w tym pięknym mieście. I nie płaci mi ani grosza haraczu!
Nieco dalej przykucnęło kilku uliczników wpatrzonych w niemłodego szelmę we franciszkańskim habicie i starannie wygolonej tonsurze…
– Żebranie jest sztuką, a tylko prawdziwy artysta uzbiera fortunę i drwi z bogobojnych kpów. Trzeba prosić z pokorą, nigdy się nie śmiać, nie otwierać siłą drzwi. A gdy chcesz udawać chorego, starczy, że umieścisz mydło pod językiem. Zaś kiedy żebrzesz, masz wołać: „Ulituj się, chrześcijaninie, nad kaleką”. Po tym zawodzeniu masz zacząć opowieść, jak złe powietrze wywołało paraliż twoich członków…
– Interesuje cię Diabeł z Maubert, François? Nie pytam, dlaczego. Ale czy go widziałem? Ha, widziałem go dobrze. Ale wierzaj mi, ma szary płaszcz, a nie czarny. A na twarzy nosi żelazną maskę…
Trzech łotrów naradzało się nad planem przyszłej zbrodni…
– Mówię wam, ten zasraniec Jacqui ma beczkę skudów zakopanych w piwnicy, od ulicy Łazarza. Wystarczy tylko wejść przez ogród, a potem po drabinie do komory…
– Prawda li to?
– Na wino i chleb! Niechaj mi skruch poświeci, jeśli łżę! Do ogrodu wiedzie krata zmurszała jak cipsko matki Courage, mówię wam, kamraci.
– Czy słyszeliśmy o Diable z Maubert? To pewnie skruch Piotrek Kręcikoło morduje po nocach. Daję za to głowę!
– Wknajam ja, bracia, do kościoła w Longes, w Bretanii – mówił młody łotr do trzech oberwanych żebraków, z których jeden udawał ślepca, drugi paralityka, a trzeci pokutującego za zabójstwo brata – kłaniam się po mszy chamom, pokazuję ten pożółkły czerep i mówię, że zbieram datki na kaplicę pod wezwaniem Świętego Brendana, ale ofiary nań mogę przyjąć tylko od cnotliwych kobiet, które nigdy nie cudzołożyły. Mało mnie wtedy nie rozdeptały Bretonki! Ile, pytasz, za czaszkę Brendana dałem? Trzy minuty strachu na cmentarzu w Carcassonne.
– Diabeł? Widziałem go! Szedł przez ulicę, wysoki, a głową sięgał szczytów katedry Marii Panny. A za nim biegły psy… Czarne psy, co chłeptały krew jego ofiar…
– To Żyd, klnę się na kości świętego Brendana! Diabeł z Maubert to Żyd, jakem matka Courage! Był w spiczastej czapce, jaką jego wielebność biskup Paryża nakazał nosić tym judaszom! Żyd, niski i gruby. Mały jak gromnica! A pękaty jak ceber…
– Roiły się na nim szczury, gdy wylazł z zaułka Couchet. – Złodziej Combert, sam przypominający szczura, splunął na bruk na podkreślenie swoich słów. – A potem, kiedy mnie ujrzał, zmienił się w gacka i odleciał na sam szczyt Luwru.
– Ciemny był jak Cygan, a oczy świeciły mu na czerwono. Jak szedł, dzwonił łańcuchami. Wiem, bo widziałem. A gdzie widziałem? Na moście Maryi Panny…
– Mnie się widzi, że zabójca to nikt inny jak Rivier. Szelma winien mi trzy guldeny, a jeszcze żadnego nie oddał…
– To na pewno Maur. Albo Burgundczyk. Tylko oni zażywają diabelskich trucizn. Słyszałem, że wysysał dusze z ofiar, a potem ładował je do wora, który ma zanieść diabłu. A wór miał pękaty jako mieszek jego wielebności biskupa!
– Colette…
– Villon?! Ty żyjesz? Żyjesz…
– Jeszcze nie czas, abym potańcował na placu Greve.
Ladacznica objęła go za szyję, przytuliła się doń swym młodym, pięknym ciałem, którego codziennie dotykała setka mężczyzn. Villon zadrżał. Była piękna i zepsuta. Gniła jak całe to miasto, taplające się w błocie i gnoju, zanurzone w zaduchu ciągnącym od Sekwany i smrodzie szczyn bijącym z bram i zaułków.
– Dziś na Cite spotkałam Wawrzyńca Lefeta. Znów prosił, abyś przyszedł do jego warsztatu i przyniósł wszystkie swoje wiersze.
– Lefet? Czego on, u diabła, chce? Pal go diabli. Masz pieniądze?
Poczuł, jak wstrząsnął nią krótki, urywany dreszcz.
– Nie bij mnie dzisiaj – szepnęła. – Miałam bogatego gacha… Stać nas na wiele.
– Chodź – zadecydował Villon.
Weszli pod pokrzywione drewniane podsienia, skręcili w wąską, zrujnowaną uliczkę. Villon przycisnął dziewczynę do omszałego muru. Przez cienką, tandetną tkaninę sukni wyczuł jej małe, okrągłe piersi. Colette westchnęła, a jej zgrabne palce przesunęły się w dół po robe łotrzyka i dotarły aż do wypchanego modnie braguettes.
– Colette – wyszeptał jej do ucha. – Muszę dowiedzieć się, kim jest Diabeł z Maubert…
– Tyś dopiero co na wolności, François – jej usta były równie sprawne jak dłonie – zamiast życiem się cieszyć… mmmm, tą nocą… gadasz o mordercy. Ach! – Villon uniósł w górę jej houppelande i rozchylił nogi. Przycisnął ladacznicę do ściany.
– On jest sam. Samotny morderca nawiedzający w nocy paryskie ulice…
– Dasz sobie z nim radę. Pomogę ci. – Colette zmrużyła oczy i przygryzła dolną wargę. – Dowiem się… Ach… Dowiem wszystkiego…
Przycisnął ją jeszcze mocniej. Krzyk Colette poniósł się w górę, wzdłuż pokrytego liszajami muru, wzdłuż gzymsów, parapetów, blend i sterczyn. Wzbił się nad labirynt zrujnowanych domostw o ostrołukowych dachach, ponad wąską, brudną Truanderie. I dotarł wysoko, tam gdzie świecił wielki, czerwony jak krew księżyc. Do pięknego, czystego nieba nad plugawym, brudnym i śmierdzącym Paryżem.
Ars sine scientia nihil est
Pan przyszedł do niego. Tak jak zapisano w umowie. I przyprowadził ją…
Podszedł bliżej, skłonił się i utkwił drapieżny wzrok w kobiecie.
Purpurowa szata opadła i ukazała się krągłość ramienia, smukła szyja.
Podziwiał doskonałość proporcji i czekał. Miała kruczoczarne włosy, ciemniejsze niż egipska noc, i doskonałe ciało. Czekał długo, nim pojawiły się linie. Delikatne smugi pomknęły po alabastrowej skórze. Utworzyły pierwsze diagramy, koła, trójkąty i strzały kierunków. Wreszcie dostrzegł to, czego szukał. Proporcje ustalone ad quadratum i ad triangulum, i jeszcze inne, bardziej skomplikowane, jakich do tej pory nie znał. Patrzył bardzo uważnie, by zapamiętać wszystko.
Tej nocy nie odsłoniła nic więcej.
Fałszywy prorok
Oficyna Wawrzyńca Lefeta mieściła się na bulwarze des Prouvelles, w piętrowej kamienicy na wprost rezydencji możnego rodu Duchie, gdzie za rzeźbionymi wrotami przechadzały się po podwórcach sławne pawie.
Lefeta Villon znalazł na piętrze. Mistrz Wawrzyniec, przyodziany w biret i futrzany giermak, był przysadzistym mężczyzną z dużym brzuchem i czerwoną twarzą. Drukarz stał przy oknie. Patrzył na deszcz omywający mury brudnych kamienic, na kulących się pod ruinami żebraków. Villon chrząknął znacząco.
– François! – odezwał się wesoło drukarz. – Gdzieśmy się ostatnio widzieli? Nie na placu Greve przypadkiem, kochaneńku?
– Na placu Greve będę w przyszły piątek – burknął Villon – bo wtedy mnie powieszą. A jeszcze wcześniej wywleką mi flaki dla uciechy paryskiej gawiedzi.
– Czy wiesz, czym się zajmuję, Villon?
– Zatrudniacie diabła, który przepisuje za was księgi. Dlatego przez miesiąc robicie sto kopii Pisma Świętego. A stara wiedźma Courage mówi, że widziała, jak czart wylatywał przez wasz komin.
– Zaprawdę, głupota i, ep!, kurewstwo rządzą naszym pięknym miastem. Ba, całą Francją. Całą Europą! Choć może wyjątek uczyniłbym dla Pragi i Krakowa. Nie, François, nie zatrudniam diabłów. Sam składam i wydaję księgi, korzystając ze świetlanego wynalazku Gutenberga i Janszona. Czyli, kochaneńku, z druku. A nie w smak ciemnym klechom, że mogę powielać Słowo Boże bez ich wiedzy i propagować je wśród ludu.
– A więc myślicie, panie Wawrzyńcze, że ladacznice, chamy i przekupnie zrozumieją, co tam stoi w waszych piśmidłach?
– Człowiek to istota ułomna, kochaneńku – zasapał Lefet. – Jednak nie jest do końca zły. On tylko błądzi. A słowo może pomóc mu nawrócić się na dobrą drogę.
– Wystarczy, że ktoś pokaże ludowi kuglarskie sztuczki, i od razu odwróci jego uwagę. Myślisz, że zdziałasz coś dobrego słowem drukowanym? Skorzystają z niego tylko heretycy i bluźniercy, bo łatwo będą mogli głosić swe herezje!
– Nawet nie wiesz, jak bardzo się mylisz – zareplikował Wawrzyniec. – Ten epokowy, ep!, wynalazek odmieni oblicze świata.
– A mnie się zdaje, że to – Villon wskazał leżącą na stole księgę – zabije tamto. – Uniósł rękę w stronę okna, za którym ponad kamiennymi sterczynami dachów wznosiły się smukłe wieże katedry. – Wasze kolofony i klocki zniszczą ustalony porządek świata. Do tej pory przemawiało to. – Wskazał świątynię. – Kamień i myśl Boża w nim zamknięta. Obraz i alegoria wniebowstąpienia Jezusa Chrystusa. A kto przemawia przez wasz druk? Jakiś fałszywy prorok.
– A cóż w tym złego, że teraz, ep!, każdy będzie mógł głosić swe poglądy?
– A ja wam powiadam, że będziecie się cieszyli ze swych foliałów tylko do czasu, gdy ktoś lepszy od was wymyśli księgę albo katedrę ze skaczącymi figurami. To wystarczy, aby motłoch odwrócił się od zatęchłych foliałów i powrócił do widowiska… Do misteriów i kuglarskich sztuczek. Bo tłumy chcą widzieć ruchomy obraz. Chcą oglądać katedry, choćby nawet nie były one z kamienia, ale ze szkła. No, ale ja jestem tylko łotrem i szelmą. Odbiegliśmy od tematu. Rad bym zatem wiedzieć, co ma wspólnego ze mną twój wynalazek? Uprzedzam, mistrzu Wawrzyńcze, że, dalibóg, nie widzę siebie w roli czeladnika! Bo jeśli mam zarobić parę solidów, to wolę kraść, niż tracić wzrok w warsztacie.
– Byłbym niespełna rozumu, gdybym powierzył skład ksiąg takiemu szelmie i łotrowi jak ty. Słyszałem jednak, że masz talent. Dar od Boga. Dlatego chciałbym wydać twoje dzieła. Wydrukować na papierze, aby ludzie mogli je przeczytać. Aby dotarły nie tylko do uszu dziewek w oberży, ale i dalej, ep!, może i na sam dwór królewski… Nie wydam ich w formacie folio, ale może w octavo!
Villona przeszedł dreszcz.
– Jakże to tak? Chcecie wydać moje wiersze? – zapytał ogłupiały. – Znaczy się, powielić na papierze? Po co? Któż by chciał czytać te ponure rymowanki? Przecie ja piszę o szelmach i zbrodniach, świętoszkach i drzemcarzach. O mych kompanach, co poginęli na szafocie. To nie są żywoty świętych ani księgi waszego… Gutentaga.
– Gutenberga! – Wawrzyniec spojrzał nań tak, jak gdyby Villon popełnił świętokradztwo.
Deszcze nas biednych do szczętu wyprały
Do cna sczerniło, wysuszyło słońce
Sępy i kruki ostre zadzióbały
Włoski w brwiach, w brodzie wydarły chwiejące
Tu, tam na wietrze kołyszem się wolno…
– zareplikował w odpowiedzi Villon. – Czegóż więc chcecie ode mnie?
– „Testamentu”.
– Nie wiem… – zaczął Villon. – No dobrze. Dam wam mój „Testament”. Dam i „Ballady”. Dam i „Wesele szubienicy”, którego pewnie nie słyszeliście, bom je niedawno ukończył. Ale nie za darmo!
– Czego chcesz w zamian? Pieniędzy? Bo przecież nie zapewnienia uczciwej pracy!
– Wy, mistrzu, macie dużo uczonych ksiąg. A ja chcę poszukać prawdy…
– Jakiej prawdy, François?
– Prawdy o Diable z Maubert.
– Nie mam nic wspólnego z mordercą. Znam… tylko plotki.
– Nie wiecie wszystkiego, panie. Twarze ofiar były poczerniałe. Nie wiem, dlaczego tak się stało. Jeśli mi pomożecie rozwikłać tę zagadkę, wszystko, co popełniłem, będzie wasze. I nie tylko „Testament”, ale i wiersze, com je pisywał kurwom z Cite. A takie tam są bluźnierstwa, a sceny miłosne, że nawet damy dostaną rumieńców, kiedy będą je czytać pod ławką w czasie nabożeństwa. – Poeta puścił oko do grubego drukarza i uśmiechnął się po szelmowsku. – Muszę tylko wiedzieć, jaka trucizna wywołuje sine plamy na obliczu zmarłego!
Wawrzyniec Lefet skinął na Villona i poprowadził go do sąsiedniej komnaty. Stała tam wielka prasa drukarska i pudło na czcionki. Na stołach poniewierały się arkusze papieru, dratwa do szycia i drewniane okładki ksiąg.
Znad sterty manuskryptów podniósł się człowiek. Ujrzawszy go, Villon drgnął, bo wyglądał identycznie jak Wawrzyniec Lefet – tak samo zażywny, rumiany, ubrany w czerwono-czarną houppelande.
– Mój brat Justin, a to François Villon, bezbożny łotr, złodziej i poeta.
– Zaprawdę, zacny panie, jak na szubienicy zawisnę, odmówcie za mą duszę paciorek.
– Czegóż szuka u nas mistrz złodziejstwa? – spytał Justin.
– Prawdy o Diable z Maubert. Chodźmy zatem, bracie, do biblioteki.
Justin otworzył drzwiczki przy kominku. Wąskie, zakurzone schody prowadziły w dół. Mistrz drukarski skrzesał ognia, zapalił latarnię. François zagłębił się w mroczne przejście. Za nim szedł Justin. W mroku rozjaśnianym blaskiem płomieni postać Lefeta przypominała gnoma sprowadzającego poetę do królestwa zmarłych. Villon nie był jednak pewien, czy chciałby tu spotkać Wergiliusza.
Zeszli na dno lochu. Było tu ciepło i sucho. Podłogę zastawiały olbrzymie regały uginające się pod ciężarem ogromnych manuskryptów, zwojów i foliałów.
– Oto skarbnica wiedzy, kochaneńku – mruknął Wawrzyniec. – Drukujemy dzień i noc. W zimę i w lato. A wszystko, aby, ep!…
– …Aby przekazać ludziom wiedzę z tych ksiąg – dokończył Justin.
– Tutaj, być może, znajdziemy odpowiedź na twoje pytanie – uzupełnił Wawrzyniec.
Villon podszedł do najbliższego regału i wyciągnął kilka tomów. To były pięknie iluminowane manuskrypty, przeplatane floraturami i bordiurami, a czasem także droleriami. Foliały poustawiano obok siebie przypadkowo. Obok „Powieści o Róży” i drugiej księgi „Poetyki” Arystotelesa odnalazł niemiecki „Kodeks Manesse”. Dalej stały: „Troilus i Kressyda” Geoffreya Chaucera, a potem rzecz, od której ścierpła mu skóra, a mianowicie „Ars Gramatica” Donatusa Aeliusa. Ta księga kojarzyła mu się z rózgą mistrza Wilhelma, za pomocą której dobrotliwy mentor wbijał mu kiedyś do głowy prawidła łacińskiej gramatyki. Dalej leżały „De senectute” i „De amicitia” Cycerona, a potem zniszczony „Dialog o cudach” Cezariusza z Heisterbach. Nad kolejną księgą Villon zamarł. Wolumin był dziełem Honoriusza z Teb, to jest „Księgą zaprzysiężenia”. François słyszał kiedyś, że na świecie zachowały się tylko trzy kopie tego dzieła. Zastanawiał się, czy trzyma w ręku jedną z nich, czy też mistrz Wawrzyniec zrobił jednak czwarty odpis. Obok stały „Niesprawiedliwe wojny Krzyżaków” imć pana Piotra Włodkowica z Krakowa, traktat napisany tak sprawnie, iż starczyło, że Villon przeczytał dwie linijki, a już nie lubił sukinsynów Teutonów. A potem poeta znalazł „Opowieść o Fauvelu”, romans, którego bohaterem był tytułowy Fauvel, a jego imię składało się z liter i początków słów: Flatterie – pochlebstwo, Avarice – skąpstwo, Vilenie – grubiaństwo, Varieté – zmienność, Envie – zawiść, Lâchete – tchórzostwo.
Labirynt ksiąg pochłonął Villona bez reszty. Oddalił się od drukarzy, zaglądając na coraz nowe półki. Nagle zamarł. Stał przed regałem znajdującym się pod ścianą, a jego złodziejski nos od razu wyczuł, że coś jest nie tak. Półki ustępowały pod naciskiem jego ręki. Gdy naparł ramieniem na księgi, konstrukcja zaskrzypiała i obróciła się w zawiasach. Za regałem był korytarzyk, ściana i kamienna półka.
Na gipsowym blacie leżała księga. Była mała, niepozorna, oprawiona w zniszczoną zieloną skórę. Dlaczego zamknięto ją tutaj? Czyżby była aż tyle warta?
Chciwie porwał wolumin. Wewnątrz zobaczył jakieś wykresy, rysunki, przekroje opatrzone komentarzami. Ale coś jeszcze przykuło uwagę złodziejaszka. Do grzbietu księgi przymocowany był krótki łańcuch. Jego ostatnie ogniwo zostało przecięte i rozgięte… To był znak. Jasny i prosty znak złodziejskiego cechu. Księga musiała być kiedyś przykuta do ściany albo stołu. A skoro łańcuch przecięto, znaczyło to, że dzieło po prostu ukradziono…
Ciężka ręka spoczęła na ramieniu poety. Odwrócił się. Za nim stali drukarze.
– Twój złodziejski temperament… – zaczął Wawrzyniec.
– …Zawsze wpędzi cię w kłopoty – zakończył Justin i wyrwał książkę łotrowi z ręki.
Niemal siłą wyciągnęli poetę ze skrytki. Wawrzyniec przesunął regał, zasłaniając przejście. A Justin podprowadził łotra do stolika, na którym leżała wielka księga oprawiona w cielęcą skórę. Wewnątrz, na pergaminowych stronicach, wiły się jak węże długie, pokrętne linie arabskiego pisma.
– To Dżabir, Saracen… – zaczął.
– …Ale i świetny alchemik, medyk, odkrywca, kochaneńku – dokończył Wawrzyniec.
– Tu jest opis doświadczenia. – Justin wskazał rysunek, na którym było widać człowieka pociętego na dzwonka. – Dżabir pisze, że gdy do ciała zmarłego przyłożyć gorący metal albo nawet gorący kompres…
– …to na jego ciele pojawi się plama – dokończył Wawrzyniec. – A to dlatego, że za życia ciepło napływające do ciała przejmuje krew.
– A gdy jej krążenie ustaje, natychmiast w miejscu, do którego dotyka coś rozgrzanego, powstaje znamię – Justin czytał, patrząc przez ramię brata.
– A zatem sine i czarne twarze ludzi zabitych przez mordercę – rzekł Wawrzyniec – nie są rezultatem trucizny, ale… działaniem ognia, a może ciepła zaraz po śmierci.
François skulił się jak żak przyłapany przez rektora pierwszy raz w zamtuzie.
– Blizny od gorąca? To co, diabeł im napluł w twarze siarką? A sprawdzaliście trucizny?
– Przejrzeliśmy bezbożny „Picatrix” i nawet „Śmierć duszy” – mruknął Wawrzyniec.
– W żadnej z tych ksiąg nie ma wzmianki o truciźnie, która powodowałaby taki skutek – zakończył za niego Justin.
– A więc to diabeł zabija ludzi – zdecydował Villon. – No bo po co człowiek miałby opalać ogniem twarze zmarłych?
Syknął i skulił się. Wosk z roztopionej świecy pociekł mu na palce. Wawrzyniec Lefet spojrzał na skapujące krople zastygające na kamiennej posadzce.
– To nie musi być ogień, poeto.
– Rozwiązanie może być inne – uzupełnił Justin.
– A teraz dawaj „Testament”, łotrze! – zażądał Wawrzyniec.
Villon pokiwał głową, sięgnął do sakiewki i wydobył postrzępiony zwój kartek zapisanych niewyraźnym pismem, upstrzonych plamami wina, wosku, zatłuszczonych od łoju i… strach powiedzieć od czego jeszcze.
– Co z tym zrobicie?
– Wydrukujemy w pięćdziesięciu egzemplarzach. Już wkrótce nastanie koniec ciemnoty i zacofania – mruknął Wawrzyniec. – Czas, aby człowiek stał się nowy i odrodzony, aby nie rządziło nim zło i kurewstwo, ale wielka idea, kochaneńku. Dzięki nam wszystkie idee i myśli znajdą się na papierze. Każdy będzie miał dostęp do wiedzy! Zburzymy katedrę ciemnoty.
– A wam, panie poeto – dodał Justin – prorokuję sławę, choć może dopiero po latach.
– A ja się boję – rzekł François – że jesteście fałszywym prorokiem.
Paryska miłość
Valacquet śmierdział jak stary cap. Nawet gorzej! Cuchnął jak zatęchła beczka ze zgniłą rzepą zebraną za Filipa Pięknego. Colette obracała głowę, aby uniknąć jego pocałunków, szeroko rozwierała nogi, gdy przyciskał ją do zmurszałego płotu i wchodził mocno, brutalnie. Wszak zapłacił z góry za tę przyjemność.
– Zobacz, jak to jest z prawdziwym mężczyzną – wydyszał jej do ucha przez rzadkie, popsute zęby.
Odwróciła głowę i przycisnęła policzek do płotu. Noc była gorąca i parna, chmury przesłoniły księżyc. Zacisnęła zęby, aby nie krzyczeć. Jej spojrzenie padło na przeciwległą stronę ulicy Honoriusza, na zaułek pomiędzy dwiema kamienicami. Spostrzegła niską postać w płaszczu i kapturze, która szła wolnym, kołyszącym się krokiem. Nieznajomy przekroczył rynsztok i potem zniknął w wąskiej uliczce.
Morderca w czerni… Diabeł z Maubert! Samotny zabójca przemierzający paryskie zaułki. Zaraz… Czy to nie jego szukał Villon?
Valacquet skończył, sapnął tryumfalnie, podciągnął rajtuzy. Zawiązał klapkę na sznureczki. A potem wymierzył dziewczynie policzek. Colette krzyknęła.
– Masz na pamiątkę, ladacznico! – syknął. Odwrócił się i ruszył do szynku. Po drodze wysmarkał się przez dwa palce. Trafił do kałuży, w której pływały śmieci, dwa zdechłe szczury i resztki końskiego łajna.
Colette przycisnęła złotego skuda do piekącego policzka. Patrzyła tam, gdzie zniknął nieznajomy.
Rozejrzała się dokoła – było prawie pusto. Z gospody dolatywały śmiechy. Umorusane niewidome dziecko nuciło smętną rymowankę:
Nieśli ze sobą dwie trumny,
W nich osoby nader chętne,
By Diabłu z Maubert śpiewać piosenkę…
Pobiegła za samotnym mężczyzną. Weszła do zaułka, pomiędzy ścianę kamienicy i kamienny mur ogrodu. Zapadła się w czymś grząskim, miękkim, zaklęła, ale szła dalej, trzymając się wilgotnych kamieni.
Z przodu doszedł cichy chlupot, plusk i szelest. Uliczka skręcała, po obu stronach stały kramy i szopy. Colette przecisnęła się dalej, wynurzyła zza zakrętu i…
Człowiek, którego śledziła, nie był mordercą!
Diabeł z Maubert spojrzał na nią znad ciała mężczyzny w płaszczu. Jego wzrok był smutny, spokojny. Dziewczyna wyczuła, że wyrok na nią został już wydany. W tej jednej chwili zdała sobie sprawę, że zobaczyła zbyt dużo…
Cofnęła się. Chciała uciec, lecz wpadła na coś miękkiego, co stawiło opór. Zdążyła tylko krzyknąć.
Proporcje doskonałe
Purpurowa szata, delikatna i lśniąca, spłynęła z jej ramion. Kobieta stała w półmroku plecami do niego, tak aby mógł zobaczyć wszystkie szczegóły jej doskonałego ciała. Odgarnęła kruczoczarne loki z karku, a on po raz kolejny poczuł przypływ pożądania. Pragnął jej. Pragnął namiętnością tak wielką, że zdawać by się mogło, iż spali się w jej płomieniu.
Nie dotknął kobiety. Nie miał odwagi jej posiąść. Nie chciał jej zbrukać. Była dlań piękna i niedostępna jak… anioł.
Linie na jej skórze zaczęły pełznąć powoli, wić się i kreślić wzory, od szyi w dół, po plecach, sunęły w stronę pośladków. Groty łuków, przypory i kolumny odsłoniły swe tajemnice. W skomplikowanym systemie hal ujrzał doskonałość proporcji: siły sklepień równoważyły się idealnie. Na zewnątrz linia ciężaru sklepienia, linia siły dachu i ściany schodziły się w wyznaczonym punkcie, by po chwili jako wypadkowa mknąć dalej od środka i tam w krytycznym momencie napotkać przeciwsiłę, która równoważyła to wszystko.
Te wzory były tak doskonałe jak samo niebo. Były wspanialsze niż sekrety, które wykradziono jego bractwu, aby w nikczemny sposób wydać w ręce profanów.
Tej nocy nie zobaczył nic więcej.
Pan otulił kobietę płaszczem i oboje znikli w lustrze.
Châtelet
Villon był niewyspany. Villon był smutny. Villon był zmęczony. Villon wiedział, że wstąpił właśnie na pierwszy stopień wiodący na podwyższenie, na którym czekali go mistrz Piotrek Kręcikoło i narychtowana szubienica.
Na zbitych z nieheblowanych desek stołach leżały dwa ciała przykryte płótnem.
– Nie spisałeś się, François – rzekł Wilhelm i zdjął całuny zakrywające zwłoki.
Złoczyńca spojrzał na trupy i poczuł się, jakby ktoś walnął go w łeb kowalskim młotem. Na brudnych deskach leżeli…
Colette. Paryska ladacznica z Truanderie. Mała, rozpustna miłość Franciszka Villona. Łotra i poety.
Wawrzyniec Lefet. Szanowany obywatel miasta, mistrz drukarski.
Wilhelm de Villon krzątał się koło ciała drukarza.
– Rana zadana w bok, z prawej strony, ale w kierunku brzucha. Przebita… François?
Villon milczał. Wilhelm wrócił do oględzin trupa.
– …Przebita wątroba, a pewnie i jelita uszkodzone. Musiał umrzeć szybko. Ciało nienaturalnie skurczone…
Przeszedł na drugą stronę stołu i przyjrzał się głowie ofiary.
– Twarz, policzki, czoło i szyja posiniałe. Nie wiadomo – od trucizny albo od diabelskiego ognia…
Przeszedł do dziewczyny.
– Ladacznica. Uduszona z dużą wprawą, prawdopodobnie rękami. Skręcony kark, krew na wargach. Nie cierpiała długo.
– Mamy coś, co nie pasuje do poprzednich zbrodni – rzekł Villon. – Colette nie ma sinej twarzy. Nie została zabita sztyletem, ale skręcono jej kark.
Podszedł do dziewczyny. Na jej plecach widział siniaki, które miała od pamiętnej nocy cztery dni temu, gdy pobił ją w pijackim szale. Dotknął delikatnie jej policzka, na którym wykwitła szeroka czerwona pręga. Przesunął palce aż do warg i… poczuł wilgoć. Kropla krwi wypłynęła z ust nierządnicy i spłynęła na dłoń łotra.
Ciałem Villona wstrząsnął dreszcz. Odsunął się od trupa. Wytarł rękę o kubrak.
– Zginęło już jedenaście osób – wyszeptał. – Żebrak, lichwiarz, ladacznica, ksiądz, bogacz miejski, żak, rycerz, mistrz drukarski, lada…
Dlaczego na obliczu Wawrzyńca Lefeta nie malował się przedśmiertny grymas bólu? Dlaczego było tam dziwne uniesienie? Nie. Może jednak był to grymas bólu?
Villon zamarł. Chwycił się rękoma za głowę, przetarł oczy. Coś tu się nie zgadzało. Wszystkie poprzednie dziewięć ofiar miało poczerniałe lica. I mistrz Wawrzyniec także miał sine oblicze. A Colette jako jedynej pozostała niezniekształcona twarz… Żebrak, lichwiarz, ladacznica, ksiądz, bogacz miejski, żak, rycerz, mistrz drukarski, paryska kurwa.
Diabeł zamordował dwie nierządnice.
Druga nie miała czarnej twarzy.
Wniosek jest prosty – pomyślał Villon.
– Diabeł nie wybiera przypadkowych osób – powiedział. – Mistrzu Wilhelmie, on działa według planu. Nigdy nie zabił dwóch osób tego samego stanu. Wyjątek to Colette…
– I cóż z tego?
– Colette jako jedyna nie ma czarnej twarzy. A zabójca zamordował już wcześniej niejaką Gudulę, paryską kurwę. Morderca zrobił coś, co spowodowało, że jej twarz stała się sina. A Colette nie uczynił tego, bo nie potrzebował już nierządnicy!
– Więc dlaczego ją zabił?
– Colette musiała znaleźć się przypadkowo na jego drodze. Czyżby była świadkiem morderstwa drukarza? Zginęła, bo zobaczyła mordercę, a może go nawet rozpoznała. Udusił dziewkę, ale nie była częścią jego planu, więc nie zabawił się koło jej twarzy.
– Do diabła, masz rację! – wykrzyknął Wilhelm. – On dobiera ofiary według jakiegoś klucza.
– Gdybym tylko wiedział, kim on jest. Czy to rycerz czy książę, baron czy żebrak, ksiądz czy żak, złodziej czy łotr?
Drzwi otwarły się z trzaskiem. Robert de Tuillières wszedł do komnaty, potrącił Villona, przechodząc obok. Pochylił się nad ciałami. Zaklął cicho.
– Zawiodłeś nas, łotrze!
Villon milczał.
– Nikt, absolutnie nikt nie może dowiedzieć się o tej zbrodni! Ciał nie widział nikt poza nami. Pachołkowie, którzy je znaleźli, będą milczeć jak grób.
– Wie jeszcze Justin Lefet – mruknął Wilhelm.
– Będzie milczał. Dla… dobra postępowania inkwizycyjnego. Ciała każę spalić. Dzisiaj wieszamy ladacznicę Garnier, więc nie chcę niepokojów…
– To się mimo wszystko rozejdzie. – Wilhelm skrzywił się. – Za dwa, trzy dni cały Paryż się dowie, że Garnier była niewinna.
– A więc nasz drogi Villon ma dwa, trzy dni na znalezienie zabójcy!
– A jeśli nie znajdę? To co wtedy, panie?
– Wtedy przyznasz się do dwóch ostatnich zabójstw. Uczynisz to na łożu mistrza Piotra Kręcikoło. I będziesz kolejny po Małgorzacie Garnier.
Justin
Gdy Villon wszedł na piętro oficyny drukarskiej, zdruzgotany Justin Lefet siedział z głową wspartą na rękach nad stosem manuskryptów, nad rozrzuconymi czcionkami.
– Mistrzu Justinie…
– Villon… Mój brat…
– Wiem o wszystkim. I z tego powodu przychodzę. Czy Wawrzyniec miał jakichś wrogów? Czy był ktoś, kto go nienawidził? Ktoś, kto chciałby go tak okrutnie zabić?
Justin wstał i podprowadził Villona do okna. Wyjrzeli na gwarną ulicę. Ich wzrok spoczął na strzelistych dachach paryskich kamienic. Na wieżach kościołów, na sterczynach domów, na blendach wyglądających jak oślepłe źrenice trupa.
– Mój brat był marzycielem – powiedział. – Chciał zmienić to parszywe miasto. Wierzył, że nadchodzi koniec epoki brudu i smrodu. Że ludzie staną się oświeceni i lepsi.
– Któż więc mógł go zabić?
– Ktoś, kto nie chce, aby człowiek wyzwolił się z okowów ciemnoty. Ktoś, kto nienawidzi drukowanego słowa, bo woli, aby ludzie bali się ciemności, aby byli jak dzieci, którym można wmówić, co się zechce. Aby nie czytali ksiąg i nie poznawali tkwiących w nich wiedzy i prawości. Pytasz, kto go nienawidził? Na pewno księża i mnisi. Na pewno jego wielebność biskup Paryża. Ale żaden nie podniósłby na niego ręki. Bo czasy, w których żyjemy, już się zmieniają! Popatrz, popatrz tam! – Justin wskazał odległy dom, przy którym krzątali się mularze.
Villon wytężył wzrok. Kamienicę przebudowywano według dziwnego stylu, którego nie znał. Zamiast pruskiego muru fasada domostwa była ozdobiona na górze liśćmi akantu, rozetami, wieńcami i kandelabrami.
– To styl florencki – wyjaśnił Justin. – Teza, antyteza oraz synteza sztuki rzymskiej i greckiej. Oto kwintesencja rzeźb Donatella, która sprawi, że Paryż z miasta nędzarzy i żebraków rozkwitnie w nowe Forum Romanum.
– Ja szukam mordercy, a wy… o architekturze! Co to pomoże?
– Morderca jest związany z tym, co odchodzi, panie Villon. Coś mi podpowiada, że znajdziesz go w starych kościołach, w strachu i w zabobonie. Czuję, że w nim jest coś ze świata, który przemija…
– Ech, gadanie…
– Przyjdź, jeśli będziesz coś wiedział – rzekł Justin. – Pomogę ci we wszystkim, poeto. Ten łotr nie może zabijać ludzi… I ich marzeń.
Katedra Marii Panny
Małgorzata Garnier jechała na koślawym wózku prowadzonym przez pachołków, rozkrzyżowana na drewnianym koźle, okryta porwaną koszulą, spod której wyzierały nagie piersi. Nagle zgniły burak uderzył ją w twarz, znacząc brzydką, cuchnącą plamę na nosie i policzku. Małgorzata skuliła się, na ile pozwoliły jej sznury.
– Wiedźma! Ladacznica! Morderczyni! – wył tłum.
– Na stos z czarownicą!
– Na pohybel z piekielną dziwką!
– Śmierć! Na szubienicę!
Szloch wstrząsnął chudymi ramionami niewinnej morderczyni, gdy patrzyła na morze głów. Wjechali na most Bankowy prowadzący z paryskiego Cite na prawy brzeg Sekwany, a tłum ściśnięty między rzędami domów bankierów oraz złotników powitał Małgorzatę wyciem i gwizdami. Patrzyła, szlochając, na czerwone, brudne i nieokrzesane gęby paryskiego motłochu. Na wykrzywione, spękane usta pełne dziur po zepsutych zębach, na wargi miotające bluźnierstwa i okrzyki. Na tępe ryje, głupie oblicza, czerwone nosy i wodniste oczy. Na pięści, przygłupie spojrzenia, zarosłe polipami nosy, policzki pełne brodawek i źle zagojonych skaleczeń. Tłum nienawidził. Tłum pragnął jej śmierci.
Villon stanął przed środkowym portalem katedry Marii Panny. Także tu słyszał gwar tłumu i okrzyki wściekłości, niosące się echem po wąskich uliczkach Cite. Przed nim, nad ogromnymi dwuskrzydłowymi drzwiami katedry, trwał Portal Sądu Ostatecznego, a święty Michał patrzył w dół pustymi kamiennymi oczyma. W ręku trzymał wagę ludzkich uczynków, cnót i grzechów.
Ogromna katedra Marii Panny pięła się w górę, potężna, mroczna, strzelająca w niebo, przytłaczająca wyspę na Sekwanie ogromem wież. Niczym ogromny pomost łączący splugawioną ziemię z odległym i pięknym niebem. Ale niebo nie było dla VilIona. Ruszył do drzwi. Przed wrotami dostrzegł żałosną kupkę łachmanów. Na schodach żebrało małe dziecko. W miejscu oczu miało dwie czarne plamy.
– Zawiśniesz na szubienicy, Villon – powiedziało. – Ale nie dziś. Jeszcze nie teraz.
Wszedł do katedry. Wielką nawę wypełniał blask zachodzącego słońca; promienie przedostawały się przez ostrołukowe okna i zachodnią rozetę witraża, rozświetloną różnokolorowymi płytkami. Północna rozeta – ta wyobrażająca Matkę Boską, pocieszycielkę strapionych – była ciemna, jakby pokryta sadzą. Czyżby nawet Madonna nie chciała ulitować się nad losem Małgorzaty Garnier?
Jaki jest klucz do morderstw? – myślał Villon. – Dlaczego zabił akurat tych ludzi?
Wózek wtoczył się na plac Greve. Tu, przed ratuszem, stała szubienica, otoczona szpalerem strażników, którzy halabardami odpychali rozwrzeszczany tłum. Jakiś żak cisnął w stronę skazanej zdechłego szczura z kawałkiem sznura zawiązanym wokół szyi.
Kat Piotrek Kręcikoło namydlił stryczek. Szarpnął za konopny sznur, choć przecież stara szubienica trzymała się mocno.
Gdy odszedł od pohybla, na szafot wpadło dwóch karłów. Jeden wskoczył na drabinkę, odbił się i zawisł, chwytając się stryczka wyciągniętymi rękoma. Drugi udał, że wytrąca mu drabinę spod nóg. Wiszący zacharczał. Udał przedśmiertne drgawki, wymachując koślawymi nogami. Tłum wył i gwizdał z uciechy…
– O Boże, nie! – krzyknęła Małgorzata. – Nie chcę! Nie! Ja jestem niewinna!
Wózek potoczył się ku podwyższeniu z szubienicą. Kat i dwaj pomocnicy chwycili Małgorzatę za ramiona, a pachołek z Châtelet odwiązał sznury.
– Idź do piekła, suko! – warknęła bezzębna starucha. – Do diabła, dziwko!
Kamienni królowie i prorocy patrzyli beznamiętnie na plac Greve. Skrzydlate maszkarony, strzygi i gargulce wyciągały pyski, szczerzyły zęby. Dwudziestu ośmiu przodków Chrystusa śledziło w milczeniu kaźń Małgorzaty.
Villon wszedł na galerię. Był w centralnym punkcie katedry – przy galerii królów, dokładnie pomiędzy strzelistymi wieżami Marii Panny. Przed sobą miał wyspę Cite, zanurzoną głęboko w Sekwanie jak przeciążony okręt, zjeżoną wieżami piętnastu kościołów, ostrołukowymi dachami kaplic i mieszczańskich domostw. Na wprost widniała ażurowa iglica Sainte-Chapelle, wzniesionej za Ludwika Świętego przy królewskim pałacu, sławnej z relikwii świętego Krzyża i przechowywanej łapy gryfa. Dalej, na prawym brzegu, wznosiły się wieże Luwru, a wokół nich różnobarwna mozaika ulic i uliczek, zakamarków i bulwarów Paryża. Bardziej na północ poeta widział szeroki, niski i przysadzisty zarys kościoła Saint-Martin-des-Champs z grubymi murami i małymi okienkami, do którego niby jaskółcze gniazda przylepiły się kaplice i kapliczki. A w pewnej odległości od niego strzeliste wieżyce twierdzy Tempie, ongiś zamku będącego w posiadaniu templariuszy. Dalej na zachód widniały majestatyczne wieże bramy Świętego Honoriusza, pałac Saint-Pol, pałace króla Sycylii, króla Nawarry i księcia Burgundii…
Już prawie za murami miasta zobaczył Villon dwie wieże ogromnej katedry, podobnej do świątyni Marii Panny, katedry, której wezwania nie umiał sobie w tej chwili przypomnieć. Za nią były wiatraki, zaś jeszcze dalej rozpościerała się różnobarwna mozaika pól, ogrodów i lasów. Przy samym horyzoncie – strzeliste wieże opactwa Saint-Germain-des-Pres, a na północy – mury i iglice kościoła i królewskiej nekropolii Saint-Denis. Tu, wysoko, gdzie gwizdał wiatr, Villon czuł się wolny jak ptak, jak jaskółka szybująca w podniebnych otchłaniach.
A w dole, niemal u stóp katedry, na placu Greve, przed ratuszem, w pobliżu Hal, wieszano właśnie Małgorzatę Garnier.
Żebrak, lichwiarz, ladacznica, ksiądz, bogacz miejski, żak, rycerz, mistrz drukarski. I na końcu Colette. Dlaczego zabijał w tej kolejności? Dlaczego tak różne osoby? Przecież nie na wszystkich ofiarach zdobył łupy. Co takiego robił zamordowanym, że mieli czarne twarze?
Małgorzata już się nie szarpała. Kat powlókł ją w górę drabiny, postawił bose nogi na szóstym stopniu. Niewinna morderczyni wodziła wzrokiem po gawiedzi. Łzy spływały jej ciurkiem. Zmoczyły poszarpaną koszulę…
Żelazna maska ślepiła na nią pustymi otworami na oczy…
Wśród rozszalałego tłumu stał smutny, blady mężczyzna. W ręku miał czarną żelazną maskę. Patrzył wprost na Małgorzatę.
– To on – jęknęła. – To zabójca.
Sznur opadł jej na szyję i zacisnął się mocno. Piotr Kręcikoło sprawdził pętlę.
Mężczyzna miał bladą twarz i zimne, bezlitosne oczy. Uśmiechnął się do kata.
– Gdzie jesteś, psi synu?! – zawył Villon, przycupnięty za kamiennym parapetem. – Gdzie cię znaleźć? Kim jesteś? No kim? Żebrakiem? Księciem? Rycerzem? Biskupem?
Zatrzymał wzrok na kamiennych posągach biblijnych królów. Kto miał być następną ofiarą? Musi to wiedzieć, jeśli chce ocalić głowę.
Żebrak, lichwiarz, ladacznica, ksiądz, bogacz miejski, żak, rycerz, mistrz drukarski… Te słowa coś przypominały. Coś z katedr, z ołtarzy. Coś z kościoła. Może dlatego wiedziony nieomylnym (złodziejskim?) instynktem zawędrował aż tutaj, do katedry Marii Panny? Szedł pośród posągów zdobiących portale, zasiadających na tympanonach. Minął świętych Marcina i Hieronima, proroków, Madonnę w kontrapoście spoglądającą na swoje Dziecię. Stanął przed kolejną złożoną płaskorzeźbą. Uniósł wzrok. Wysoko nad jego głową Chrystus wstępował do niebios. A ludzie, nikłe figurki poniżej, ladacznice, żebracy, żacy, fałszywi prorocy i rycerze, przedstawieni w kamieniu, nie dostrzegali Pana, zwracając się ku swym codziennym uciechom i zajęciom.
Żebrak, lichwiarz, ladacznica, ksiądz, bogacz miejski, żak, rycerz, mistrz drukarski.
Kto będzie następny? – myślał Villon. – Co komu pisane, to go nie ominie.
Piotrek Kręcikoło wytrącił drabinę spod nóg Małgorzaty. Ciało opadło w dół, pętla zacisnęła się na szyi. Ostatnie spojrzenie umierającej podążyło w górę, po rzeźbionej ścianie katedry Marii Panny, aż do galerii królów…
Niewinna morderczyni miotała się w drgawkach na stryczku. Villon przeniósł wzrok na Alegorię Wniebowstąpienia. Fałszywy Żebrak błagał o miłosierdzie Skąpca, który pożądał Ladacznicy, uwodzącej Księdza, który kazał do Bogacza, patrzącego z pogardą na Żaka. Żak zaś omamiał Rycerza, wskazującego na Złodzieja, który z kolei wyciągał sakiewkę z kieszeni Głupca. Głupiec gapił się na Fałszywego Proroka, który śledził pismo i nie dostrzegał… niewinnie skazanej Morderczyni, wskazującej wzrokiem Łotra, który z kolei próbował sięgnąć sztyletem Architekta. Architekt był jedynym, który zwracał się do idącego do nieba Chrystusa i podawał mu na klęczkach swój kościół.
Żebrak, lichwiarz, ladacznica, ksiądz, bogacz miejski, żak, rycerz, mistrz drukarski!
Jakby strzelił w niego piorun. Villon przestraszył się wręcz, że to nawiedzenie Pańskie. Że poczuje chęć wstąpienia do klasztoru i do końca swych dni będzie mnichem. I nie zakosztuje już wina, dziewki, kradzieży, nie napisze poematu…
Alegoria Wniebowstąpienia. To był klucz. Kolejność postaci na płaskorzeźbie była kolejnością morderstw!
Fałszywy Żebrak! To był Crochet. Bogacz – Henryk Wermilies. Ladacznica – stara kurwa Gudula. Ksiądz to Bossuet, Głupiec – Jacquard, teraz to było jasne, Rycerz – Edward de Nimiere. A na końcu Fałszywy Prorok – mistrz drukarski Wawrzyniec Lefet. A potem… Niewinna Morderczyni, czyli Małgorzata Garnier…
Zaraz… Niesłusznie skazana morderczyni nie została zabita przez mordercę. Ale przecież gdyby to on zakończył jej życie, nie byłaby niesłusznie straconą ofiarą! A jednocześnie zginęła przez niego, bo to jej przypisano czyny Diabła z Maubert. Zabójca musiał pozwolić, aby niesprawiedliwie ją ukarano. Aby mógł przyjść i zrobić coś potwornego z jej głową. Coś, co pozostawiało na twarzy czarne plamy…
Obejrzał dokładnie płaskorzeźbę. Wyglądała na młodszą niż galeria królów. Widać wstawiono ją tutaj niedawno. Poszukał wzrokiem jakiegoś znaku twórcy, ale inicjały A. D. nic mu nie powiedziały. Zapewne był to skrót od Anno Domini.
Villon odwrócił się i dopadł poręczy. Spojrzał w dół. Małgorzata nie ruszała się już. Wisiała bezwładnie ze złamanym karkiem, a tłum wył i wykrzykiwał przekleństwa.
– Ty diable – wycedził poeta przez zaciśnięte zęby. – No to cię mam!
Zwieńczenie fasady
Purpurowa szata zsunęła się do jej stóp. Stanęła przed nim naga, tak iż mógł podziwiać każdy doskonały szczegół boskiego ciała.
Wkrótce na jej skórze pojawiły się skomplikowane linie i wzory. Ciężary skarp przyjmują łuki przyporowe, tak zaplanowane, że konstrukcję można wynieść jeszcze wyżej na sto pięćdziesiąt, dwieście, trzysta stóp i jeszcze, jeszcze wyżej. Nie był w stanie tego teraz policzyć, a nawet – wyobrazić sobie. Po prostu patrzył i chłonął te plany.
Sukub uśmiechnął się. Rozchylił pełne, czerwone wargi, a potem położył kształtne dłonie na jego ramionach.
Nie mógł opierać się dłużej. Nie był w stanie. Przycisnął usta do jej doskonałych piersi. Niemal nie wiedział, kiedy spoczęli w łożu. Bał się, czuł, jak serce dygocze mu w piersi. A jednak uśmiechnął się w głębi duszy na wspomnienie poety, który gdzieś tam szukał śladów i drogi do niego. Wszystko zostało już zaplanowane.
Kobieta przyciągnęła go mocno do siebie, oplotła rękami i nogami.
Tej nocy zobaczył wszystko, co było konieczne do zakończenia dzieła.
Montfaucon
Montfaucon, najdawniejsza i najwspanialsza szubienica w królestwie Francji, wznosiła się blisko murów, pomiędzy przedmieściami Tempie i Świętego Marcina.
Wesołe to było miejsce. Na wierzchołku wyniosłego, skalistego wzgórza stało kamienne podwyższenie, wysokie na piętnaście stóp, szerokie na trzydzieści, na czterdzieści zaś długie. Na jego szczycie znajdowała się kamienna platforma. Na niej z kolei wznosiło się szesnaście słupów z ciosanego kamienia, połączonych belkami, z których zwieszały się stryczki i łańcuchy. A w ich objęciach kołysały się na wietrze szkielety i wyschnięte truchła skazańców. Gdy powiał wiatr, kościotrupy wpadały w amok, tańcowały, splatały się w zabawie, chrzęszcząc i klekocąc. Czasem ich miłosne jęki i stukoty dolatywały aż do bram Paryża.
Pod kamiennym podwyższeniem znajdował się obszerny loch, podziemia ciągnące się nie wiadomo dokąd i – jak podejrzewali niektórzy – połączone z paryskimi katakumbami. Do lochów tych co dzień pomocnicy katowscy wrzucali ciała szelmów i złodziei, które zdejmowali z paryskich szubienic. Świeże zwłoki mieszały się z kośćmi dawniejszych skazańców i spadały ze schodów w mroczną czeluść. Tutaj wrzucono ciało Małgorzaty Garnier, a Villon chciał zaczaić się przy nim na Diabła.
Przyciśnięty potrzebą poeta odlał się na truchło rzezimieszka powieszonego zeszłej wiosny. Potem wytarł palce o opończę i ruszył do otworu zamkniętego kratą. Kiedyś była to przeszkoda nie do pokonania. Teraz pręty strawiła rdza, część wyłamali rabusie zwłok, więc Villon bez trudu przecisnął się przez szparę i ruszył po schodach do podziemi, z których dolatywał trupi zaduch zgnilizny, rozkładu. Poeta owinął usta i nos chustą nasączoną octem, zapalił małą latarnię i przymocował ją do pasa, aby mieć wolne ręce. Zmacał przy boku rękojeść baselarda. Po drugiej stronie od razu trafił na smukłą głowicę cinquedei. Żarty się skończyły. Wszak miał się spotkać z mordercą. Wyminął pierwsze ciało – cuchnący, rozbebeszony zewłok. Stąpał po kościach, potrącił czaszkę, która stoczyła się w dół ze stukotem.
Chuda śmierć ukazana na płaskorzeźbie na jednym z filarów podtrzymujących sklepienie zapraszała go w tany. Inna groziła kosą. Szkielety wodziły zań kamiennymi oczami. Wiły się na płaskorzeźbach i na podłodze. Jedne potrzaskane, splątane, a inne oddające się miłosnym uciechom.
Widzicie nas tu, wiszące straszliwie
Ciało, o które dbaliśmy zbyt tkliwie
Zgniłe, nadżarte, wzrok straszy i hydzi
Kość z wolna w popiół i proch się przemienia
– wyszeptał poeta.
Rozkładający się zewłok opryszka spoglądał czarnymi plamami oczu. Szczury uciekały na widok światła, któryś zaplątał się w trzewiach zmarłego, piszczał przeraźliwie, próbując wydostać się na swobodę. Villon szedł. Jak Dante przemierzający ostatni krąg piekieł; jak Prometeusz niosący ogień. Rozglądał się, lecz nigdzie nie mógł znaleźć ciała Małgorzaty Garnier.
A potem stało się coś, co zmroziło jego zmysły. Gdy wszedł w boczny korytarz, dostrzegł ciało ze stryczkiem owiniętym wokół głowy. Nad zwłokami pochylały się dwa ciemne kształty, zbyt duże, aby mogły być wyrośniętymi szczurami. Gdy zobaczyły człowieka z latarnią, czmychnęły w mrok.
Villon zamarł. Wielokrotnie słyszał legendy, że lochy Montfaucon są zamieszkane, jednak nie dawał wiary plotkom. Ponoć w tych zapomnianych podziemiach gnieździli się ludzie, dla których zabrakło miejsca nawet w złodziejskiej hierarchii Truanderie. Wiekowi żebracy, trędowaci, szaleńcy, prostytutki starsze niż katedra Marii Panny, potwory – przeklęte płody diabła i czarownicy oraz sodomitów uprawiających miłość ze zwierzętami. Gdy dotarł do ciała, włosy stanęły mu dęba. Trup był obgryziony. Widział ślady zębów na zgniłym mięsie, kości rozłupane dla szpiku, wyszarpane z ciała kawałki najlepszego mięsa i tłuszczu.
Poszedł dalej, a jakiś kształt poruszył się pod ścianą. Nie był to nikt konający. Przygięty do ziemi żebrak pełzał na kikutach rąk i nóg – obciętych zapewne przez mistrza katowskiego. Oberwaniec bełkotał, rzucił się w stronę Villona, lecz poeta umknął przed ciosem jego kikuta.
Kolejny stwór był wielki… A właściwie było ich dwóch. Dwie głowy wyrastały z jednego tułowia. Villon nigdy nie widział czegoś takiego.
– Eee… eee – zamamrotał beznogi kaleka przesuwający zewłok po posadzce.
Było ich coraz więcej. Siedzieli pod ścianami, czasem przetrząsali kości i ludzkie szczątki. Ogromny stwór ze zniekształconą wielką głową i gruzłowatymi naroślami na końcach stawów warknął gniewnie na intruza. Jakiś żebrak uczepił się zębami poły płaszcza. Ktoś chwycił za rzemień przecinający pierś poety.
Villon błyskawicznie sięgnął do lewego boku. Baselard zasyczał dobywany z pochwy, ostrze zatoczyło świszczący łuk i spadło na pierwszą głowę.
Poeta obrócił się w pędzie i szybkim ruchem odrąbał łachmycie rękę, która chwytała za jego sakiewkę. Dłoń padła na kamienie, palce rozwarły się, zadygotały. Łotrzyk roztrącił tłumek potworów. Ciął z zamachu, rozrąbując czyjś brzuch. Obalił wrzeszczącą łysą poczwarę, jednym szybkim ciosem rozwalił jej szczękę, przeskoczył nad beznogim i bezrękim kadłubkiem szczerzącym ostre, zakrwawione zęby. A potem wpadł na schody i zbiegł na niższy krąg piekieł.
Tu, o dziwo, było jaśniej. Światło księżyca przeświecało przez otwory w sklepieniu, przez szczeliny w gipsowych skałach nad lochem. Villon zwolnił. Zatrzymał się.
Ciało Małgorzaty Garnier leżało w przestronnej, sklepionej sali. Spoczywało na stosie piszczeli na środku komnaty. Poeta poznał zmarłą po zgrzebnej koszuli, w której zawisła na szubienicy. Podszedł bliżej, ostrożnie dotknął zimnego ramienia, z trudem przewrócił zwłoki na plecy…
Jej twarz była czarna!
W półmroku widział sine plamy na obliczu zmarłej. Jęk wydarł mu się z piersi… Zabójca był pierwszy!
Mocne palce chwyciły go za szyję od tyłu. Villon szarpnął się, w jego nozdrza uderzył zapach spalenizny i skóry. Mocny jak dąb przeciwnik powlókł go w tył, zdwoił uścisk, chcąc zmiażdżyć kark. Villon wrzasnął, latarnia wypadła mu z ręki.
Colette! – przemknęło mu przez głowę. – Colette… Miłuję cię.
Napastnik powlókł go jeszcze dalej w tył, zdziwiony widać, że jego ofiara żyje. Poeta tylko na to czekał, nie opierał się, lecz rzucił wstecz, uprzedzając zamiary dusiciela. Polecieli w mrok, nieznajomy uderzył plecami o mur, a wówczas lewa ręka Villona odnalazła rękojeść cinquedei, wyrwała ją z pochwy i pchnęła skośnie w stronę, w której – jak sądził – znajdowało się serce mordercy…
Usłyszał ryk bólu, uścisk na szyi zelżał, a wówczas błyskawicznie zgiął się w pół, przekoziołkował, przewrócił się przez bark, a potem skoczył na nogi. Zapięcie kaftana rozsunęło się, ukazując nagą szyję, a na niej… żelazną obręcz weneckich złodziei – najpewniejszą osłonę przed sznurem garoty.
Villon chwycił baselarda. Spod ściany szedł nań ociekający krwią olbrzym w skórzanym kubraku i czepcu. Dyszący, ranny i wściekły…
…Paryski kat Piotrek Kręcikoło!
Villon poczuł się tak, jakby ugodził go grom z jasnego nieba. Spodziewał się każdego. Nawet Roberta de Tuillières, zastępcy prefekta Paryża. Nawet swego mistrza Wilhelma… Ale nie tego skrucha, postrachu złoczyńców i czarownic, który tak sprawnie łamał wiedźmom karki na oczach gawiedzi…
– Hejże, mistrzu Pietrze! Zmieniliście zawód?
Odskoczył i zasłonił się baselardem. Piotr Kręcikoło, nie spiesząc się, podjął z ziemi długi katowski miecz pokryty wizerunkami koła i szubienicy.
– Potańcujem? – syknął jadowicie Villon. – Zapląsamy jak wesołki na szubienicach!
Kat zakręcił mieczem nad głową i ciął płasko z zamachu.
Przez umysł Villona przemknęła wizja, w której jego głowa już spadła z karku, już poturlała się w ciemność komnaty. Zanurkował pod ostrzem. Katowski miecz ze świstem przeciął powietrze. Minął go o włos, o trzy ściśnięte palce.
Kręcikoło uderzył znowu. Tym razem z zamachu od góry. Villon umknął niemal w ostatniej chwili, skoczył w bok, a wówczas kat zawarczał gniewnie i podrywając ostrze, ciął na skos od dołu ku górze. Zadając cios, zrobił dwa kroki…
Villon umknął spod miecza. Katowski oręż uderzył w ścianę! Oprawca chwycił oburącz rękojeść, aby zadać kolejny morderczy cios, ale klinga ani drgnęła! Utkwiła w murze na dobre trzy cale.
Teraz! Villon rzucił się do przodu, próbując chlasnąć kata po szyi. Zamachnął się, a potem skrócił cięcie i zamiast ciąć – pchnął prosto w serce oprawcy!
W ostatniej chwili! W ostatniej chwili oprawca chwycił gołą ręką ostrze i zmienił jego kierunek. Baselard wbił się w pierś, ale płytko. Kat zawył z bólu i grzmotnął Villona lewą ręką. Cios dłoni wielkiej jak młyński kamień posłał poetę na przeciwległą ścianę.
Villon uderzył głową o kamienie, osunął się między kości. Broń wypadła mu z ręki. Jednak Piotr Kręcikoło nie skoczył na niego! Wyrwał z rany baselarda, odrzucił pokrwawiony miecz, zajęczał, rozejrzał się i kulejąc, brocząc krwią z ran, rzucił się w stronę korytarza. Villon zerwał się i zaklął. Latarnia zgasła, salę rozświetlały smugi księżycowego blasku. Poeta porwał miecz i wypadł na korytarz.
Nie wiedział, w którą stronę pobiegł kat!
Stał zdyszany, zziajany, a potem w blasku księżyca dostrzegł kilka ciemnych plam na kamiennej posadzce. Dalej odkrył niewielką kałużę krwi, potem – ślad ręki na kolumnie. Łańcuszek czarnych kropel ciągnął się w bok, do sali, z której napływało świeże powietrze. To był trop. Trop ciągnący się za rannym mordercą.
Villon obrzucił wzrokiem salę i ciało Małgorzaty Garnier, ale poza katowskim mieczem nie znalazł nic.
Otarł ostrze baselarda o koszulę zmarłej, a potem ruszył śladami krwi.
Wieża w Tempie
Ślad wiódł ku murom sławetnego miasta Paryża, zbudowanym prawie sto lat wcześniej przez Karola V. Villon trafił w końcu do miejskiej fosy, niedaleko bramy miejskiej. Z daleka widział nad murami cztery zakończone ostro wieżyczki i wysmukłą iglicę donżonu Tempie, dawnej twierdzy templariuszy, w której dziś, ponad wiek po tym, jak Jakub de Molay spłonął na stosie, zamieszkiwali kawalerowie rodyjscy, będący zaledwie cieniem potęgi zakonu rycerzy krzyżowych.
Fosa wyschła. Tego roku panowały upały, więc woda, cuchnąca od śmieci i rozkładającego się ścierwa, zmieniła się w trzęsawisko pełne rzęsy, brudu i gnijących odpadków. Villon bez namysłu ześliznął się po stromej skarpie w dół, a potem przebrnął przez cuchnące bajoro. Na wprost, na murze, zobaczył ślad krwi… Potem jeszcze jeden. Wszystkie wiodły wzdłuż kurtyny ku jednej z baszt. Ślad urywał się u jej podstawy. Jednak bystre oko łotrzyka dostrzegło, że przy ostatniej plamie widniała szczelina. Ostrożnie wcisnął tam ostrze sztyletu i gdy je podważył, kawał muru odskoczył, odsłaniając wąskie przejście.
Viłlon wszedł do środka. Nie wiedział, co zastanie w baszcie. Legion diabłów? A może Piotrka Kręcikoło i jego pomocników z toporami w dłoniach? Za wąskim ostrołukowym portalem były strome schody. Owinął się szczelniej opończą i ruszył w górę.
Pierwszą twarz zobaczył na półpiętrze. Patrzyła na niego kamiennym wzrokiem. Było to oblicze młodej kobiety, z wieńcami warkoczy zaplecionymi wokół głowy. Twarz dumna i blada, z uniesionym wysoko czołem, której wydatne wargi zapowiadały rozkosz przyszłych pocałunków.
A potem było ich coraz więcej. Spoglądały ze ścian, łypały groźnie spod sufitu, wodziły wzrokiem, gdy piął się ku tajemnicy czekającej na szczycie. Twarze były różne, jak różni mogą być ludzie w wielkim mieście. Stare i młode. Głupie i mądre. Wykręcone przez szaleństwo, wzburzone od gniewu, wściekłości i źle skrywanej żądzy. Ale żadna z nich nie wyglądała na trupią. Wszystkie ożywił talent nieznanego rzeźbiarza. Zdyszany i zziajany dotarł wreszcie na ostatnie piętro. Stanął przed zasłoną z delikatnej skóry. Zacisnął dłoń na rękojeści baselarda.
To była komnata na szczycie wieży. Z parapetów za wąskimi strzelnicami zerwały się czarne kruki. Ogromne ich stado obsiadło wszystkie szczeliny murów. Teraz gromada drapieżnych ptaków z łoskotem śmigała wokół baszty.
Twarze patrzyły nań zewsząd. Tutaj były ich setki, tysiące. Wmurowano je wszędzie – w sufit, w ceglane pilastry i przypory przy ścianach, w portal drzwi, a nawet w kamienną podłogę. Villon wyłowił natchnione spojrzenie mistrza Lefeta pochylającego się nad kolejną księgą. Niewinny wzrok Colette, bezbożne spojrzenie żaka, wzrok ladacznicy, księdza, rycerza… Oczy wszystkich pomordowanych przez Diabła… Być może, zabijał od dawna, od lat, a ostatnie ofiary były tylko początkiem końca, zwieńczeniem Alegorii Wniebowstąpienia.
Na środku komnaty stało kilka bloków kamienia. I niedokończona rzeźba przedstawiająca człowieka w oberwanej opończy, z mieczem i sztyletem zawieszonym u pasa. Posąg nie miał głowy. Obok leżała niecka z zastygłym wapnem. Dalej były świece i zwierciadło oraz pentagram narysowany kredą na posadzce. Pod ścianą ujrzał Villon łoże z rozrzuconą, splątaną pościelą. Zdawało mu się, że odciskał się na niej jeszcze wizerunek dwóch nagich, splecionych ciał mężczyzny i kobiety. A nieopodal poety stał mocny dębowy stół, na którym poniewierały się młotki, dłuta, przecinaki i jakieś arkusze papieru.
A przy stole…
Przy stole, oparty podbródkiem o blat, klęczał, odwrócony plecami, barczysty mężczyzna w skórzanym kubraku. Piotrek Kręcikoło.
Nie poruszał się.
Villon podszedł bliżej, ostrożnie z boku okrążył kata, trzymając w wyciągniętej dłoni obnażony baselard, a w drugim ręku cinquedeę. Gdy zobaczył twarz oprawcy, opuścił broń.
Piotr Kręcikoło był martwy. Patrzył gdzieś w przestrzeń szeroko rozwartymi oczyma, a z jego piersi sterczało ostrze włoskiego stiletto.
Villon domyślał się, jak się to odbyło. Ranny oprawca wszedł do komnaty, a tutaj czekał ktoś, kto wbił mu sztylet prosto w serce, a potem zbiegł, pozostawiając kolejną zagadkę.
Morderców było dwóch.
Na stole leżały papiery. Wielka pergaminowa karta przyciśnięta czarną maską. Żelazna maska. Czerep do założenia na głowę. Poeta zbliżył maskę do swojej twarzy. Spróbował spojrzeć przez wycięte otwory. Wnętrze pachniało woskiem. Pod Villonem niemal ugięły się nogi. Już wiedział, czuł to, co czuć musiały ofiary, gdy ulatywało z nich życie. Nagle poczuł, że ktoś czai się za jego plecami. Ktoś, kto zaraz zatrzaśnie maskę na jego twarzy!
Odrzucił czerep precz i obrócił się na pięcie. Maska z brzękiem potoczyła się po ziemi. Za nim zaś… Za nim nie było nikogo.
To służyło do wykonywania odlewów twarzy! W jednej chwili zrozumiał, dlaczego ofiary miały sine oblicza. Morderca zabijał, a potem zakładał na zwłoki żelazny hełm i wlewał wosk, aby zdjąć im z twarzy śmiertelną maskę… Ale po co? Dlaczego?
Spojrzał na oblicza, które patrzyły nań ze ścian i kątów sali. Czyżby Diabeł zabijał po to, aby udekorować swoją pracownię? Nie, to bez sensu.
Pod maską leżało coś jeszcze. Na pergaminie wiły się linie, przeplatały w rozety i skomplikowane konstrukcje. Dopiero po chwili, gdy jego oczy przyzwyczaiły się do migotliwego światła pochodni, zrozumiał.
To był plan. Plan katedry.
Wznosiła się wielka i majestatyczna. Z dwiema wieżami i sygnaturką na skrzyżowaniu nawy i transeptu. Ogromne łuki okien łączyły się w górze, pod chmurami, a smukłość ich zarysów podkreślały stylowe rozety mieniące się różnobarwnymi witrażami, jak oczy spoglądającymi we wszystkie strony świata ze ścian. Ogromne przypory wznosiły się ku ostrołukowym dachom ozdobionym przez galerie maszkaronów, zjeżonym zębami sterczyn, gzymsami i wieżyczkami.
Katedra… Kolejna zagadka do rozwiązania.
Prawdziwy morderca zabił swego pomocnika – kata, któremu nie udała się zasadzka w lochach Montfaucon, i zostawił dla poety łamigłówkę. Villon dostrzegł w kącie drabinę prowadzącą na dach. Wspiął się i wkrótce stanął na wąskiej kładce opasującej iglicę wieży. Wyjrzał spoza blanków na nocny Paryż rozświetlony księżycowym światłem. Na miasto brudu, odpadków, złośliwych tłumów, żebraków, nędzy i karmazynów, gówien i złota, i wszawych lepianek. Niebo nad jego głową było otchłanią rozjaśnianą przez blask księżyca, daleką, nierzeczywistą i tak odległą jak Ultima Thule. U stóp poety, za uciekającymi w dół tarasami i przyporami baszty, widniały strzeliste iglice twierdzy Tempie, a za nimi ostrołukowe dachy domów, labirynty uliczek kończących się aż przy Sekwanie, przy zabudowanych domami mostach prowadzących do Cite i katedry Marii Panny.
Ale katedra na planie nie była domem Maryi. Miała inne wieżyce, inne zdobienia i maswerki okien. Do diabła, to nie była ta katedra!
Villon wodził wzrokiem po morzu domów, szukając budowli, która wyglądałaby jak gmach przedstawiony na pergaminie. A potem zadrżał, gdy na zachód od wyspy Cite dostrzegł mrocznego kolosa wznoszącego się ponad labirynty lepianek i chatynek. Katedra… Nowa katedra, o której istnieniu nie słyszał. Strzelała w niebo jak filar łączący splugawioną, brudną ziemię z dalekim niebem. Ach, poczuć się jak anioł i poszybować ku niej nad nocnym miastem. Światło księżyca odbijało się od ołowianych szybek, rozet i witraży budowli, wydobywało z mroku galerie maszkaronów, strzyg i gargulców opasujące wieże. Na szczycie jednej z nich błyszczało czerwone światełko – wątły ogienek lub blask pochodni. Ktoś był w katedrze. Poeta zrozumiał, że morderca zostawił mu ślad. Powinien nań wkroczyć, aby poznać rozwiązanie tej zagadki.
Nie czekał ani chwili dłużej. Zbiegł na dół, odnalazł drugie schody – tym razem po wewnętrznej stronie murów – i zszedł na poziom paryskiego bruku. Potem ruszył szparko krętymi uliczkami dzielnicy Tempie. Szedł w stronę Hal i placu Grève, w pobliżu którego widział tajemniczą katedrę. Minął opactwo i kamienny kościół Świętego Marcina, po czym skręcił w ulicę tego samego świętego, zastawioną szopami, zawaloną wozami, wózkami i dwukółkami, gdzie w licznych warsztatach pracowali za dnia ludwisarze odlewający dzwony i działa. Ze skrzyżowania z uliczką Bourg-l’Abbe zobaczył katedrę znowu. Wznosiła się majestatycznie ponad dachami starych domów, mniej więcej między placem Greve i Luwrem, a może jednak trochę bliżej ulicy Świętego Honoriusza?
Stracił ją z oczu, wchodząc w zaułek ulicy Beaubourg, i zatkał nos rąbkiem opończy, bo tu pospólstwo pod murami zrujnowanych kamienic załatwiało swoje potrzeby. Na ulicy stały ladacznice. Rozstępowały się przed poetą, śląc kuszące uśmiechy. Niektóre były młode i piękne, jednak wzrok łotra prześlizgiwał się głównie po starych, przechodzonych lampucerach, wymalowanych barwiczkami, rozwierających usta pełne dziur po spróchniałych zębach. Krzyczały do niego, szarpały za opończę, gładziły po włosach, po wypchanym braguettes. Wśród nich byli też wymalowani chłopcy, mężczyźni przebrani w kobiece suknie, odziani w gładko wygarbowane skóry sodomici, karzełki i karlice czyniący obrzydliwe gesty.
Villon całą piersią chłonął cuchnącą, zepsutą woń Paryża, miasta rozpusty i żebraków, kamienic i lepianek, kościołów i zamków. Wszedł w ulicę Minstreli, a potem przez wąskie zaułki dotarł do Quincampoix, gdzie mieściły się kramy oraz warsztaty szlifierzy i złotników. Tu znów zobaczył katedrę – sterczała nieco bardziej na lewo, w stronę Sekwany – odległa, wyniosła i malowniczo piękna na tle brudnych lepianek. Minął więc ulicę Lombardów; przy kościele Saint-Jacques-de-la-Boucherie schował się przed patrolem straży miejskiej, a potem wszedł do parafii Świętego Mederyka, mijając z dala Baillehoe i Cour Robert, gdzie stały ladacznice, a w bramach i szopach płatna miłość kwitła piękniej niż jabłonie w mieszczańskich ogrodach. Wychynął z mroków w okolicach kościoła Świętej Oportuny, blisko Cite, i wyłożył się w błocie i pokładach końskiego łajna zalegających na de la Saunerie, przy dawnej warzelni soli. Tej wiosny, w czasie roztopów, utopiły się tutaj dwa konie.
Gdy dotarł w pobliże placu Greve, wyłoniła się z mroku po prawej – bliżej murów miejskich, w pobliżu bramy Saint-Denis. Villon ruszył zatem ulicą Świętego Honoriusza, prawie biegł, zdyszany, zziajany. Znowu zanurzył się w labirynt cuchnących zaułków, mijał stosy beczek, kłody drewna, wozy, kramy, szopy, przeploty i labirynty schodkowych kamienic, których fasady prawie stykały się nad ulicą. Dwa razy omal nie oblano go zawartością nocnika. Raz musiał przebyć rozlany szeroko rynsztok, innym razem uciec przed szczurami obgryzającymi końskie ścierwo. Sądząc po smrodzie, musiało leżeć tu od Wielkanocy. A potem, gdy wreszcie wynurzył się z trzewi Paryża w pobliżu bramy Saint-Denis, zamarł z szeroko rozwartymi oczyma.
Budowla znikła.
Przed nim wznosiły się mury miejskie, za nimi łąki, pola i drewniane budynki przedmieścia Mont-Martre, a dalej lasy, poletka i wzgórza Ile-de-France.
Oniemiały wdrapał się na pobliski mur i spojrzał na miasto. Od razu dostrzegł wyniosłe wieżyce budowli, której bezskutecznie poszukiwał. Ale teraz katedra zdawała się stać na lewym brzegu Sekwany, gdzieś na terenie uniwersytetu, może w pobliżu placu Maubert lub przy ulicy du Fouarre…
Budowla drwiła z poety. Nie było jej tam, gdzie się spodziewał. Zrozumiał, że plan i maska, pozostawione w baszcie, nie były zagadką i podpowiedzią. Diabeł z Maubert raz jeszcze zadrwił z poety, ukazał mu ścieżkę wiodącą donikąd i z szyderczym uśmiechem zatrzasnął przed nim drzwi katedry.
Słowa i obrazy
– Mistrzu, co to jest?
Justin Lefet oglądał plan katedry wykreślony na pergaminie.
– Znalazłem też coś takiego – rzekł Villon, kładąc na stole maskę. – Morderca nakładał to ofiarom na twarz, wlewał wosk i odbijał wizerunek. Ciekawe, po co?
Lefet ukrył twarz w dłoniach.
– Morderca, maska, pośmiertne odbicia twarzy… Tu nie chodzi o twarze, panie Villon. W tym wszystkim jest głębszy sens. Pamiętaj, że na obliczu człowieka odbijają się zwykle wszystkie jego uczynki. Charakter, złość, miłość, nienawiść, gniew, uniesienie – cała dusza człowieka. Villon, on robi pośmiertne maski i tym samym kradnie dusze zamordowanym ofiarom.
– Co w takim razie z nimi robi? Zabiera do piekła? A może pali nimi w piecu? I jaki związek ma z tym katedra?
– Chciałeś powiedzieć, plany katedry.
– Ta katedra stoi niedaleko waszego domu.
– Co?
Villon podprowadził Justina do okna. Daleko, ponad dachami plugawych domów, dostrzegli ogromną, mroczną budowlę. Justin zamrugał oczami, od razu przeniósł wzrok na wyspę Cite. Ale świątynia Marii Panny ciągle stała pośrodku miasta. Paryż miał dwie katedry. Dwie wysmukłe, strzelające ku niebu budowle niby filary podtrzymujące nieboskłon.
Justin chwycił się za głowę.
– O Boże! Byłeś tam, panie Villon?
– Próbowałem ją znaleźć. Ale chociaż nie piłem wina i nie najadłem się szaleju, katedra uciekała przede mną jak, za przeproszeniem, zakonnica przed ogierem.
– Katedra jest wszędzie i nigdzie…
– Myślę, że w niej ukrywa się tajemnica tych morderstw. Pytanie, jak tam trafić?
– Chodź ze mną!
Zeszli do biblioteki w podziemiach. Lefet skierował się do miejsca, które kiedyś odkrył Villon – do obracanego regału.
Drukarz odsunął półki z woluminami. Mała, niepozorna książka leżała w skrytce tak, jak ją zostawili. Justin postawił obok świecę.
– Dobrze, panie Villon – wyszeptał. – Wyznam teraz wszystko. Czy wiesz, kto jest winny tych morderstw?
Poeta milczał.
– Ja i mój brat jesteśmy winni. Nie, nie tak! – zakrzyknął, widząc, że dłoń Villona spoczęła na rękojeści sztyletu. – To nie my mordowaliśmy. Ale uczyniliśmy coś, co być może sprawiło, że zaczęli ginąć ludzie.
Villon zmarszczył czoło, zaczynał się domyślać.
– Wszystko przez tę księgę. To dlatego zginął mój brat i inni mieszczanie.
Villon otworzył pierwszą stronę. Książka była pełna planów katedr, kościołów i kaplic. Wiedza architektów, cieśli i kamieniarzy, zaklinana przez nich w kamień i cegłę. Proporcje, zdobienia, sekrety geometrii i rozkładanie ciężaru na przypory. Proporcje ustalone ad quadratum i ad triangulum, i jeszcze inne, bardziej skomplikowane wzory, o jakich dotąd nie słyszał.
– Oto największy sekret kamienia – wydyszał Justin. – To statuty cechowe gildii architektów z Paryża, Rouen, Carcassonne i innych miast Francji. To dzieło zawierające tajemnice kamienia, alegorie i magiczne liczby wpisane w szerokość kolumn, sterczyn, maswerków i wimperg.
– Ukradliście tę księgę, panie!
– Chcieliśmy przekazać ludziom tajemną wiedzę budowniczych katedr. Wydobyć na światło dzienne myśli i symbole, które zaklęli w kamieniu. Odkryć wiedzę, dzięki której każdy mógłby wznosić księgi w kamieniu. Pytasz, czy księga została skradziona. Tak, Villon, ukradziono ją na polecenie mego brata. Statuty cechowe są odczytywane tylko członkom gildii. A wędrowni majstrowie składają przysięgę, iż nie zdradzą ich pod karą śmierci. A my chcieliśmy wydać je drukiem. Za to znienawidzili nas architekci. I gdy tylko to zrobiliśmy, zaczęły się morderstwa. Tutaj są rysunki kościołów i zamków. Tutaj znajdziemy rozwiązanie zagadki.
Lefet położył na półce plan katedry, przycisnął go lichtarzem i zaczął przeglądać księgę. Przerzucał plany katedr, kościołów, rysunki przypór, graniastych kolumn, blend i portali. Aż wreszcie zamarł.
Zatrzymał się na stronicy, na której widniał skomplikowany plan kościoła, porównał go z rysunkiem na pergaminie.
To była ta sama katedra.
Villon zadrżał, gdy rozpoznał zarysy strzelistych wież, maswerki, transept i okrągłą absydę, a wewnątrz świątyni trójprzęsłową nawę z przylegającymi rzędami kaplic. Spojrzał na opis, który wił się u stóp budowli jak wąż zdeptany stopą Pana:
I powiedział Pan – w domu moim będzie schronienie dla Słowa Bożego, bowiem tylko on godny jest tego zaszczytu.
To iest katedra – głosił dopisek u dołu strony – którą zbudować pragnął Angel Delannoy, budowniczi z Lyonu, w królewskim mieścze Rouen. Atoli Jego Wielebność biskup Rouen dzieła tego nie dozwolił, gdiż uznał, że katedra heretycką iest potwarzą y bluźnierstwem. Takoż i cechmistrz gildyi budowniczych Jakób Molyneux i starsi mularze uznali, że pomieniona budowla wzniesiona być nie mozie, bo przeczi prawom geometryi przez Euklidesa mędrca ustanowionym. Tedi planum katedry do lamusa złoziony został.
– Delannoy! – jęknął Justin. – To on jest Diabłem z Maubert! Wiedziałem!
– Kto to? Znasz go?
– Delannoy to wróg mojego cechu i drukowanego słowa. Ale zarazem genialny rzeźbiarz i budowniczy, który twierdzi, że druk zabije architekturę, a słowo powielane wynalazkiem Gutenberga zniszczy całą sztukę rytą w kamieniu.
– Tego dnia, gdy byłeś u nas, mój brat powiedział, że jakiś człowiek chce pokazać mu cyrograf, w którym oddaje swą duszę diabłu. To dlatego poszedł nocą do Dzielnicy Hal. Biedny Wawrzyniec. Zgubiła go ciekawość, bo w zaułku czekał na niego Delannoy… Bo Delannoy zaprzedał się diabłu. To był jego cyrograf.
Villon przeżegnał się.
– Delannoy stawał z nami do dysput. Nienawidził ksiąg. Poprzysiągł kiedyś, że wzniesie dzieło tak wspaniałe, że ludzie zamkną swoje serca na księgi. I – wskazał plan – wygląda na to, że właśnie je wznosi.
– Dlaczego zatem zabija ludzi i kradnie im dusze?
– Aby rozwiązać tę zagadkę, musimy dotrzeć do katedry.
– Tam doleci tylko ptak. Dwa razy miałem pofruwać na szafocie, jednak wciąż brakuje mi umiejętności latania.
Justin wyszedł ze skrytki, wrócił po chwili z tapiserią, na której wykreślono plan Paryża, i kilkoma arkuszami papieru.
– A co, jeśli połączy się liniami wszystkie miejsca, w których dokonano morderstw? Może to naprowadzi nas na jakiś ślad?
Posługując się planem, zaznaczył na papierze wszystkie miejsca morderstw. Połączył kropki liniami. Nic… Wzór nie przypominał żadnej figury. Linie przecinały się bez sensu. Nic z nich nie wynikało.
– Hm – westchnął Justin. – Nie wygląda na to, aby Delannoy mordował według planu…
– A jednak ten plan istnieje. Kolejność morderstw jest przedstawiona na płaskorzeźbie w katedrze Marii Panny. Płaskorzeźbie ukazującej Alegorię Wniebowstąpienia Pańskiego. Znalazłem ją przypadkiem.
– Alegorię Wniebowstąpienia? To dzieło Delannoya! Wykonał je kilka lat temu dla biskupa Paryża! Powinieneś sprawdzić na Alegorii, kto będzie teraz następną ofiarą. Komu, po niewinnej morderczyni, Delannoy ściągnie maskę i ukradnie duszę. Być może wówczas do tego planu – wskazał kartę pokrytą bazgrołami – dojdą kolejne punkty, które naprowadzą nas na jakiś trop.
– A co, jeśli na Alegorii będą jakieś ofiary, których Delannoy nie zdążył zamordować?
– Wtedy pozostaje nam tylko czekać, aż zamknie się koło…
Villon milczał.
– Kiedy znajdziesz już drogę do katedry – wymruczał Lefet – nie wchodź tam, ale daj mi znać. Ta katedra nie jest z tego świata.
Alegoria
Gdy Villon wszedł na galerię królów, zapadał zmierzch. Niebo zasnuły chmury, zaczynało padać. Posągi władców lśniły od wilgoci. Odszukał miejsce, w którym dwa dni wcześniej znalazł Alegorię Wniebowstąpienia. Doszedł tam i… padł na kolana.
Płaskorzeźba zniknęła.
W murze, w którym zostało osadzone dzieło Delannoya, widniał biały prostokąt. Dokoła walały się kawałki gruzu, resztki pokruszonej wapiennej zaprawy. Villon poczuł, że katedra zakołysała się pod nim.
Wstał i rzucił się w kierunku schodów, w dół, do głównej nawy. Kościół był pusty, ale w jednej z kaplic krzątał się zakonny braciszek. Gasił świece przy ołtarzu Madonny Villon przypadł doń i chwycił za włośnicę na piersiach. Braciszek zadrżał, skulił się.
– Alegoria! – wydyszał poeta. – Gdzie jest Alegoria z galerii królów?! Co z nią zrobiliście?!
– Alego… Toć ją kazał… Kazał pan nasz, archidiakon, wyrzucić. Bo… Bo tam insze rzeźby staną. Byli dzi… dzisiaj mularze, to i zabrali…
– Gdzie?!
– Nu, gdzieżby indziej… Na śmietnik. Za katedrą, przy rzece…
Villon rzucił się ku wyjściu. Wypadł z katedry na plac, minął figurę świętego Krzysztofa i skręcił w lewo. Tutaj, przy brzegu Sekwany, pomiędzy drewnianymi pomostami portu L’Eveque a pałacem biskupim, odnalazł stos odpadków i potrzaskanych beczek. Gdy przypadł bliżej, wielkie, tłuste szczury odbiegły niechętnie od śmieci. Nie bacząc na odór rozkładu, rozrzucił deski, przewalił sterty kości… I wreszcie znalazł! Kawałki gipsowych rzeźb z Alegorii, brudne, pokryte szczurzym łajnem, leżały wciśnięte między resztki zepsutych śledzi i gliniane skorupy.
W krótkim czasie zebrał wszystkie odłamki płaskorzeźby. Złożył rozłupane, rozbite figury, od Fałszywego Żebraka aż do… Niewinnej Morderczyni i Architekta ofiarowującego katedrę Bogu.
Brakowało jednej sztuki, postaci stojącej pomiędzy Niewinnie Skazaną a Architektem; nie było jednego, ostatniego ogniwa do rozwiązania zagadki.
Kto miał być kolejną ofiarą mordercy?
Długo stał przemoknięty w deszczu na śmieciowisku, przyglądając się płaskorzeźbom. Cały świat wirował wokół niego w oszałamiającym tańcu. Nie wiedział już, co robić ani dokąd pójść. Spojrzał na poniszczone, obtłuczone rzeźby…
Jak dojść do katedry, gdzie była droga? Patrzył na figury Alegorii i poczuł, że znowu coś świta mu w głowie. Co, jeśli sama Alegoria wskazywała mu drogę? Co, jeśli droga do świątyni wiodła kolejno przez miejsca, w których dokonano morderstw?
Długo stał w deszczu, zadumany. Aż wreszcie szybkim krokiem ruszył w stronę placu Mauberta, gdzie dokonano pierwszego morderstwa.
Diabeł w kamieniu
Od placu Mauberta do ulicy de la Harpe był spory kawałek. Villon pokonał go, maszerując błotnistymi paryskimi ulicami, przeskakując nad strumieniami gnojówki i kałużami. Gdy wszedł na bulwar de la Harpe, strzeliste wieże katedry zamajaczyły przed nim gdzieś w okolicach opactwa Saint-Germain. Ruszył więc prawie biegiem w stronę Champ-Flory. Zanurzył się w mrocznej bramie, przeszedł przez zaułki i wypadł na plac, na którym za dnia i w nocy stały spragnione uciech ladacznice. Stąd droga wiodła ku Truanderie.
Gdy wszedł na obskurny Dziedziniec Cudów, katedra zdawała się bliższa – jawiła mu się gdzieś w okolicach przedmieścia Świętego Marcina.
Ruszył więc w kierunku Hal. To było małe miasteczko kramów, bud i kupieckich wozów. Minął port Greve, w którym czekały na rozładunek statki z drewnem, sianem i winem, przeszedł obok fortecy Châtelet. Skierował się potem na wschód, w rzęsistym deszczu obchodził Bastylię, by znów skręcić ku centrum miasta – do Hal i ku opactwu Saint-Martin-des-Champs. Zanurzył się na powrót w labiryntach wąskich uliczek na północ od Luwru i ulicy Świętego Honoriusza. Zanurkował w odmętach Paryża, a potem… wyszedł na wielki plac i zamarł.
Był u celu.
Katedra stała przed nim. Ogromna, wysmukła, zdawała się wznosić ku niebu. Jej wszystkie elementy, wszystkie szczegóły, począwszy od schodów, portali drzwi, maswerków okien, wimpergów, galerii i przypór, a skończywszy na zasadach proporcji fasady i sterczynach wież, były pionowe, wydłużone prawie w nieskończoność. Polichromie nie zdołały się jeszcze złuszczyć i osypać. Katedra nie została pomalowana w pstre, jaskrawe barwy jak sławetne świątynie w Reims czy w Laonie. Jej wieże obramowano ciemnym błękitem, a rzeźby były ciemne, szare i brązowe, co tylko podkreślało wysmukłość kształtów.
Do środka prowadziło jedno wejście, ozdobione nietypowym portalem. Wewnętrzne schody nie wiodły w głąb, ale na zewnątrz… Portal był wypukły, jak gdyby przeczył prawom ludzkiego świata. Drzwi stały otworem.
Villon zawahał się. „Nie wchodź do katedry” – zadźwięczały mu w uszach słowa Justina Lefeta.
Złamał ten zakaz jak wiele innych w swoim życiu. Ruszył w stronę wejścia i stanął przed wysmukłym, wspinającym się na niewiadomą wysokość portalem. We wnętrzu budowli usłyszał stukot młotów, drapanie, szuranie, chrzęst przesuwanego kamienia i mokre plaśnięcia zaprawy nakładanej na kamienie.
Drzwi były otwarte. Znów doszedł doń łoskot rzeźbiarskich przecinaków i chrzęst kamiennych płyt przesuwanych po posadzce. Wszedł do środka.
Ogromna nawa, wsparta na krzyżowo-żebrowym sklepieniu, wznosiła się nad nim, otaczała ze wszystkich stron. Villon słyszał, jak tuż obok trwała krzątanina, jak gdyby w ciemnym wnętrzu pracowali mularze i cieśle. Wytężył wzrok i dostrzegł ich. Blade postacie uwijały się w nawach bocznych i przy ołtarzu. Obok Villona przeszedł Wawrzyniec Lefet, dźwigając nieckę wypełnioną wapnem. Kilka kroków dalej żak z rycerzem ustawiali w niszy wielki posąg jakiegoś biskupa.
Villon zrozumiał, kim byli robotnicy kończący dzieło. Zrozumiał, do czego potrzebne były mordercy dusze zabitych.
Angel Delannoy czekał przed głównym ołtarzem. Szczupły, wysoki mężczyzna o długich, posiwiałych włosach, odziany w czarną opończę i brązowe ciżmy z zawijanymi noskami. Obok stała niewykończona rzeźba bez głowy.
– Panie Viłlon – rzekł smutno. – Czemu tak długo? Dlaczegóż tak zacny poeta jak wy kazał czekać na siebie?
Poeta czujnie rozejrzał się po katedrze.
– Co to? Co to wszystko znaczy?
– Przez całe życie chciałem wznieść dzieło, które trwałoby w umysłach ludzkich przez wieki. I ciągle miałem za mało czasu.
– Więc zamiast bawić się w zamtuzie i korzystać z uciech, kreśliliście plany i rysunki…
– Moja epoka się kończy. Epoka, w której kamień przemawiał do ludzi, w której wiedzę, mądrość i Słowo Boże pisało się na ścianach, wimpergach, gzymsach i fasadach świątyń. Nadchodzą nowe czasy. Ludzie przestaną się bać, przestaną się modlić i ufać, a zaczną myśleć i poznawać świat. Odkryją nowe lądy i kontynenty. Opłyną dokoła świat. A zamiast z katedr i zamków będą czytać z drukowanych książek. Księgi zabiją katedry i świątynie Boże.
– I dlatego zabijaliście?
– Wiedza, którą moje bractwo gromadziło przez lata, została sprofanowana, bo drukarze Lefet wynajęli łotra, który ukradł nam naszą świętą księgę cechową. Wszystkie jej zapisy, tajemnice i proporcje wyjdą teraz na światło dzienne, bo czciciele druku chcą wydać to dzieło. Chcą przekazać wiedzę profanom, aby każdy kmieć, każdy głupi osioł, wiedział, jak budować świątynie ku czci chwały Pańskiej. Dlatego postanowiłem stworzyć budowlę, która przetrwa tysiąclecia. Która zniszczy potęgę książek. Bo książki kiedyś przeminą. Wystarczy, że ktoś pokaże ludziom ruchome obrazki. Tłum lubi misteria, podskoki kuglarzy i tańce Cyganów. A ta katedra będzie naprawdę żyć. Każdemu pokaże takie obrazy, że ludzie odwrócą się od nudnych stronic. Mądrzejsi dostrzegą misteria, a plebs – jasełka i kuglarskie sztuczki, jakich dotąd nie oglądał.
– I w tym celu zawarliście pakt z diabłem?! Nieładnie to z waszej strony.
– Takiej katedry nie zbudowaliby zwykli wyrobnicy. Nie za mojego życia. Po tym gdy Lefet ukradł nam statuty cechowe, nie było już dla mnie miejsca na świecie. Zaprzedałem duszę diabłu, a czart powiedział mi, jak dokonać dzieła. Zdradził sposób, dzięki któremu mogłem uwięzić ludzkie dusze i wykorzystać je jako mularzy, cieśli i kamieniarzy. Każda rzeźba, której dałem twarz zamordowanego, sprawiła, że jego dusza została na stałe związana z tym miejscem i musiała wznosić mury świątyni. Dzięki temu skróciłem czas budowy.
– Zaiste… Zadziwiacie mnie.
– Katedra ma idealne proporcje. Zbierałem je z ciał doskonałych kobiet, piękniejszych niźli antyczne rzeźby, delikatnych niczym piana morska. Przyprowadzał je do mnie mój Pan. Oto obraz upleciony z niewieścich kształtów, wymurowany przez pokutujące dusze.
– Lepsze obrazy podziwiałem na dworze diuka Szampanii – mruknął Villon. – Tyle że tam były nagie ladacznice, przedstawiające, hm… pewne biblijne sceny. Na ten przykład Sodomę i Gomorę. Ciekawym jednak, jaki ma być mój udział w twym dziele?
– Jesteś koroną, która je wieńczy. Ostatnim kamieniem na szczycie budowli.
– A po cóż ci taki nędznik jak ja? Szelma ze mnie i rozpustnik. Modlić się nie potrafię, uroków kapliczki też nie docenię. A jeszcze coś zabrudzę albo ukradnę…
– Aby stworzyć tę katedrę, zabijałem ludzi, którzy zgrzeszyli. Zgrzeszyli pychą, pożądaniem, zawiścią, fałszywym słowem, rozpustą, lubieżnością. Tu – wskazał kłębiące się u jego stóp tłumy dusz – są grzesznicy, od rycerzy i baronów po chłopów i złodziei. Brakuje mi tylko jeszcze jednej duszy, duszy łotra. Patrz! – Wskazał ścianę przy transepcie, na której widniała ogromna płaskorzeźba ukazująca Alegorię Wniebowstąpienia. – Spójrz, gdzie jest twoje miejsce! Cały czas szedłeś po śladach, które zostawiałem. To ja zabiłem Piotrka Kręcikoło, żałosnego nikczemnika, który służył mi jak pies, bo bał się, że powiem w Châtelet o jego upodobaniach. Zabiłem, bo przeląkł się i chciał odejść. Zostawiłem w baszcie rysunki katedry, abyś mógł tu dotrzeć. A teraz spójrz, jakie miejsce wyznaczyłem ci w moim planie!
Villon zerknął na Alegorię. Fałszywy Żebrak błagał o miłosierdzie Skąpca, który pożądał Ladacznicy, uwodzącej Księdza, każącego do Bogacza, który patrzył z pogardą na Żaka. Żak zaś omamiał Rycerza, wskazującego na Złodzieja, który wyciągał sakiewkę z kieszeni Głupca. Głupiec gapił się na Fałszywego Proroka, który śledził pismo i nie dostrzegał niewinnie skazanej Morderczyni, wskazującej wzrokiem… Łotra, który z kolei atakował sztyletem Architekta. Łotr! To była figura, której nie mógł odnaleźć!
Delannoy podniósł żelazną maskę. Villon zadrżał. Spojrzał na niedokończoną rzeźbę, potem zerknął na galerię. Jedna nisza była wolna. Nisza przeznaczona na posąg Łotra – niedokończoną rzeźbę, która stała obok Delannoya.
Bez namysłu chwycił za sztylet i miecz, a potem rzucił się w stronę architekta. Niespodziewanie za jego plecami rozległ się szum skrzydeł. A potem coś uderzyło go w plecy, odrzuciło pod kamienny filar. Łotr wrzasnął, baselard wypadł mu z ręki.
Dwie skrzydlate kamienne harpie przysiadły po obu stronach architekta. Ich ślepia płonęły czerwienią, a na szponach lśniła krew Villona.
– Nie lękaj się, mistrzu – rzekł morderca. – Przecież ja nie chcę cię zabić. Uwiecznię cię w moim dziele. Przeniosę twą duszę do tego kamiennego posągu, a gdy wstawię go do galerii, dołączy ona do tych, które budują katedrę!
Villon spojrzał w stronę wejścia, ale drogę zagradzał tłum dusz – budowniczych. Wiotkie ręce i przejrzyste ciała zwarły się w korowód bez przejścia. Delannoy szedł w jego stronę z żelazną maską w ręku.
– Czas na ciebie, poeto! – powiedział smutno. – Dołącz do pozostałych!
Rozbiegane oczy Villona dostrzegły podwójną spiralę schodów pnących się ku górze i oplatających nawzajem. Wskoczył na kamienne stopnie i popędził w górę. Delannoy szedł za nim z żelazną maską, a harpie nie odstępowały swego pana na krok.
Villon wspinał się coraz wyżej. Schody skończyły się na wielkiej galerii obiegającej nawę główną. Kamienne gargulce i posągi wpatrywały się w łotra kamiennymi oczyma. A Delannoy szedł wolno za nim.
Potwory nie odstępowały go na krok, z tyłu przepychał się tłum dusz.
Poeta rzucił się w głąb galerii. Nie wiedział, co robi, bo nagle w podłodze pojawiła się szczelina. Dwie płyty rozsunęły się z chrzęstem, otwierając tuż pod nogami Villona wielopiętrową otchłań. Łotr zachwiał się, zatrzymał na krawędzi przepaści.
– Nie uciekniesz. – Delannoy roześmiał się złowrogo. – Chodź!
Villon spojrzał na budowniczego. Wiedział, jak to się odbędzie. Delannoy pchnie go ostrzem, a potem włoży mu na twarz żelazną maskę i wleje gorący wosk. Odbierze mu jego duszę, jego dzieła, wspomnienia, jego życie i wiersze, nawet te jeszcze nienapisane.
– Zabiję się! – syknął poeta, stając na skraju kamiennej płyty. – Nie dostaniesz mnie!
Delannoy zatrzymał się o krok, a może bliżej… Uśmiechnął się i podniósł sztylet…
– Nie skoczysz, poeto. Nie dasz rady.
Dreszcz wstrząsnął ciałem Villona. Nie chciał, nie mógł skończyć tak nędznie!
Krzyknął.
I skoczył w dół.
Ale zanim spadł, w jednej chwili chwycił mordercę za opończę i pociągnął za sobą.
Runęli w otchłań rozwierającą się pod galerią. Polecieli, trzymając się w uścisku, wprost na kamienną posadzkę sto stóp niżej. Delannoy chwycił poetę za gardło, zacisnął palce. Spadali bokiem, potem okręcili się wokół własnej osi, przekoziołkowali w powietrzu. Villon przymknął oczy.
A potem nadeszło uderzenie i potworny krzyk bólu. Poczuł, jak odbija się od twardego marmuru i stacza w dół. Ostrze rozdarło mu opończę na boku, trzasnął pruty materiał, coś lepkiego pociekło aż do nogawicy i poeta gwałtownie zatrzymał się między niebem a ziemią. Zawisł zaczepiony o coś, co przecięło mu skórę aż do żeber.
Spadając w dół, zahaczyli o galerię rzeźb na ścianie nawy głównej. Delannoy wisiał nad poetą, nabity na kamienny miecz anioła z odrąbanymi skrzydłami. Z jego piersi wyszła już ponad stopa zakrwawionego brzeszczotu. Villon utkwił niżej, na kamiennej rzeźbie diabła; widły omsknęły się po boku łotra, zaczepiły o rozdartą opończę i powstrzymały przed upadkiem w otchłań. Diabeł uśmiechał się.
– Żyyyjeeeeesz… – wycharczał Delannoy.
Ostatkiem sił chwycił zakrwawiony kamienny brzeszczot, a potem dobył własnego miecza. Zawył, plując krwią, i ciął w górną część wideł, na których tkwił zawieszony poeta. Villon wrzasnął. Pręt zatrzeszczał, zachybotał.
– Koooniec, łotrze…
Villon zrobił rozpaczliwy wysiłek, by złapać kamienną nogę diabła. Nie zdążył. Osunął się w dół, a wówczas w ostatniej chwili ktoś chwycił go za rękę. Mocne ramię wydźwignęło poetę w górę, a potem wciągnęło przez balustradę na niższą galerię.
To była dłoń Justina Lefeta. Dołączyły do niej ręce kilku innych mężczyzn, o surowych obliczach i zadumanych oczach.
– W samą porę – jęknął Wilhelm de Villon. – W ostatniej chwili.
– Leeeeefffffeeettttt – wydyszał Delannoy. – To koniec, to…
– Idź do piekła, diable z kamienia! – wysyczał drukarz.
Podniósł hakownicę osadzoną na drewnianym łożu. Któryś z kompanów podał mu tlący się lont. Justin przyłożył go do zapału. Huk wstrząsnął murami katedry. Ognista kula trafiła architekta w pierś, siła uderzenia zdarła go z kamiennego miecza, cisnęła w bok, na środek nawy. Delannoy poleciał w dół, okręcił się kilkakrotnie wokół własnej osi, a potem padł na środku katedry, w kolistej plamie kolorowego światła wpadającego przez ogromne rozety.
– Wy tutaj?! – jęknął Villon – Jak? Kiedy?
– Ja i reszta mistrzów drukarzy szliśmy twoimi tropami – rzekł Wilhelm.
– Mówiłem, abyś nie wchodził do katedry – mruknął Lefet.
– Chodźcie – ponaglił wszystkich wysoki, zasępiony mąż.
Zeszli na dół, podtrzymując rannego Villona. Zbliżyli się do Delannoya. Budowniczy żył, krew z dwóch ran na piersi plamiła jego płaszcz, rozlewała się na posadzce.
Dwóch drukarzy podtrzymało jego głowę, a Lefet wydobył ciężką żelazną maskę. Szybko założono mu ją na twarz. Któryś z towarzyszy Justina rozgrzał wosk przy lampie, a potem wlał go przez szparę.
Architekt zawył. Wył i krzyczał nawet wówczas, gdy zdjęto mu maskę, gdy leżał już martwy na posadzce, by nigdy nie być przywróconym do życia.
Villon spojrzał w górę. Ze wszystkich przejść wychodziły tłumy mularzy. Sine martwe twarze zwrócone były w stronę ciała architekta.
– Uchodźmy! – krzyknął Lefet.
Pociągnęli Villona za sobą.
Za nimi podniósł się krzyk, gniewny chór wrzasków, ryk dusz. Posępne widma rzuciły się w stronę ciała architekta. Zaczęły wyszarpywać je sobie, rwać zębami, odrywać kawałki, łamać kości, drzeć ścięgna i mięśnie…
Zagrzmiał grom. Głośny trzask przetoczył się po katedrze. Z góry spadło kilka miękkich okruchów. Z boku zapluskały krople deszczu spływające po ścianie.
Villon wsparł się o jedną z przypór. Nie dowierzał własnym zmysłom. Była miękka, miękka i gliniasta jak ciasto…
A potem zamarł. Pomiędzy smukłymi, strzelistymi kolumnami dostrzegł lustro, a w nim odbicie młodej kobiety w czerwonej szacie. Stał i patrzył, gdy zsuwała ją z ramion.
Na jej doskonałym ciele pojawiły się pierwsze linie. Potem ułożyły się w litery, a litery w wyrazy, w wersy. Pierwsze strofy.
Wiatr już zgasił ostatnie świece
Z sercem boleśnie skaleczonem…
Olbrzymi posąg anioła pochylił się, wypadł z niszy i runął na ziemię, rozpadając się na kawałki. Sypnęło w nich okruchami gliniastego ciasta. Drukarze szarpnęli poetę, powlekli do wejścia. Ranny Villon jęczał i krzyczał, trzymając się za bok. Ogromne przypory topniały w oczach, zapadały się i gięły pod ciężarem stropu. Kolumny i wimpergi rozlatywały się w pył, sklepienie waliło się, pękały rzeźby, stele i posągi. Z hukiem roztrzaskały się witraże, zaścielając posadzkę dywanem kolorowych szybek, które szybko zmieniały się w zwykłą glinę…
Wypadli na zewnątrz. Nad Paryżem wstawał powoli zamglony świt.
– Tak oto historia dobiegła końca – rzekł w zamyśleniu Wilhelm de Villon. – Tak oto dobro zwyciężyło zło, a mrok został za nami. Oto wyrwaliście kły diabłu przeszłości.
– Ten diabeł się odrodzi – rzekł Lefet. – Nie dziś, nie jutro, ale za sto, dwieście, a może za pięćset lat. Chodźmy, bracia.
Sklepienie katedry zawaliło się z łoskotem. Wielkie dzieło Angela Delannoya zmieniło się w bezkształtną górę gliny, z której sterczały resztki kolumn, przypór i wieżyc.
– Zawiadomię o wszystkim Roberta de Tuillières. A ty, François, podwiążesz sobie rany i znikniesz z miasta.
Villon pokiwał głową, a potem zaczął deklamować:
O, czyś handlarzem jest odpustów,
Frantem, szalbierzem, graczem w kości
Sparzysz się na kształt tych oszustów
Co ich przygrzano do białości
Czyś zdrajcą jest, co wstydu nie ma
Rabusiem, gwałcicielem święta
Gdzie zysk wasz idzie, jak kto mniema?
Wszystko na karczmę i dziewczęta!
– Hej, łotrze! – krzyknął Lefet. – Zanim odjedziesz, spisz mi ten wiersz do „Wielkiego testamentu”. Uratowałem ci życie, a ty ciągle jeszcze nie wywiązałeś się z umowy!
Do rana po katedrze pozostał tylko pusty plac w pobliżu bramy Saint-Denis. Chłopi dziwowali się, że ulewa naniosła tam tyle ziemi, a wielu wywoziło tłustą glinę na taczkach. Przydała się do naprawy chlewików, do uszczelnienia polep chałup, a kilku garncarzy – partaczy z przedmieść – ulepiło z niej garnki i dzbany.
Zabójstwa ustały. Pospólstwo i paryski motłoch odetchnęły z ulgą. Mistrz Wilhelm doniósł o wszystkim zastępcy prefekta, ten prefektowi, a prefekt – staroście. O sprawie zapomniano. Wilhelm de Villon dożył starości jako kapelan w kolegiacie Świętego Benedykta. Mistrza Lefeta spalili razem z oficyną żacy z Uniwersytetu. Justin stał się bowiem prawdziwym człowiekiem epoki odrodzenia i jął drukować pisma nawołujące do przyznania Żydom takich samych praw, jakie mieli chrześcijanie. Nie spodobało się to scholarom, którzy ściągali ze starozakonnych okrutny podatek, więc podpalili warsztat.
A Villon? Villon zniknął, aby już nigdy nie pojawić się w Paryżu. A przed zniknięciem przesłał na ręce przedstawicieli trybunału Châtelet taki oto wiersz:
Tu legł z amora dłoni srogiej
Z sercem boleśnie skaleczonem
Żaczyna lichy i ubogi
Co był Franciszkiem zwan Villonem
Ziemi nie posiadł ni zagona
Oddawał wszystko: chleb, koszyczek
Stół; ano tedy za Villona
Odmówcie Bogu ten wierszyczek.
Wielkie podziękowania dla Macieja Jurewicza
Imię Bestii