Miejski szpital w Carcassonne był ponurą budowlą nieopodal placu Marcou, pokrytą mchem i wieloletnim osadem, wciśniętą między kupieckie domy i kamienny mur miasta. Villon ominął śmierdzące kałuże, przebrnął przez błoto, w którym omal nie zostawił swoich ciżm, i stanął przed drzwiami. Zanim zastukał, spojrzał w górę na stromy dach pokryty liszajami, na blanki, ponad którymi kłębiła się wilgotna, wieczorna mgła. Gęste tumany podnosiły się z fosy, znad rzeki Aude, a także z okolicznych bagien i moczarów, spowijając miasto śmiertelnym całunem, tłumiąc wszystkie dźwięki i zmieniając domy i wysmukłe wieże w korowód widm i mar.
Wstrząsnął nim dreszcz. Załomotał w drzwi, a gdy się otwarły, pokazał pierścień diakona. Już wkrótce stanął przed nadzorcą szpitala – ponurym grubasem śmierdzącym zastarzałym potem.
– Czego kceta? – zapytał nadzorca i przyklepał resztki włosów do pokrytej bliznami czaszki. – Wszystkie klienty zdrowe. Skaczom jak źrebięta. Nawet kija nie trzeba na unych.
– Chcę się widzieć z Jeanem dzwonnikiem. Tym, co oszalał po rzezi w katedrze.
– A na co wam uny? Tyż un cięgiem godzinki klepie. I na ścianę łypie.
– Ksiądz diakon chce, abym go przepytał.
– Nie bydzie z tego nic. – Nadzorca pokręcił łbem. – Ale kie kceta, to późwa.
Podniósł się z ławy, wziął w rękę solidną dębową pałkę i skinął na poetę. Villon skonstatował, że grubas śmierdział nie tylko zastarzałym potem, ale także paskudną wonią starych wymiocin.
– Niech ta uważa. To ni jest zamtuz. Tu się wsadza odmieńce i opętańce.
Po chwili stanęli przed schodami prowadzącymi na dół, przegrodzonymi kratą zamkniętą na grubą kłódę. Grubas zabrzęczał kluczami, otworzył zamek i pchnął zardzewiałe dźwierze. Zaczęli schodzić po kręconych stopniach. Gdzieś z dołu doszedł do nich pierwszy jęk, potem krzyki, wrzaski, brzęk metalu i przekleństwa.
Zeszli do wielkiej kamiennej piwnicy. Światło księżyca wpadało tutaj przez zakratowane okna umieszczone w wielkich, kamiennych niszach. Ogromne przypory dzieliły podziemia na dwa szeregi cel zamkniętych żelaznymi kratami. Śmierdziało moczem, łajnem i wilgocią. Pod ścianami popiskiwały szczury. W klatkach i celach na zgniłej słomie siedzieli lub leżeli szaleńcy.
Pierwszy, którego Villon spostrzegł, był półnagi, przykuty łańcuchem do ściany. Kiwał się bez przerwy w przód i w tył, mamrocząc coś monotonnie pod nosem. Tuż obok siedziała w kucki ogromna, gruba baba z rozpuszczonymi siwymi kudłami. Przytulała do piersi lalkę ze skręconych i zszytych łachmanów. Kolejny szaleniec wtulił się w kąt klatki, podciągnął kolana pod głowę, objął je rękoma i dygotał, trząsł się całym ciałem, szczękając żółtymi, poszczerbionymi zębami.
Villon szedł za nadzorcą, spięty, wyczulony na każdy dźwięk. Jakiś kształt rzucił się ku niemu z prawej strony. Stało się to tak niespodziewanie, że łotr odskoczył w bok, potknął się o ceber z pomyjami, uderzył barkiem w kratę przy następnej niszy. Gdy się obrócił, na wprost siebie miał celę, z której szczerzył nań ostre zęby zarośnięty szaleniec w porwanej koszuli. Obłąkany przycisnął twarz do żelaznych prętów, wyciągnął ręce z klatki w stronę poety. Zataczał nimi łuki w powietrzu, rozczapierzając brudne szpony paznokci.
– No chodź – wydyszał. – No choooodź…
Czyjeś palce pogładziły poetę po głowie. Villon poczuł ciepły oddech koło swojego ucha.
– Tak, tak – szeptał cichutko jakiś głos. – Tak, tak. Taaaaaak…
Villon odskoczył od niszy. Przycupnął w niej długowłosy opętaniec, uśmiechał się do Villona, a rozwarte, ociekające śliną wargi odsłaniały drgający język.
Głośny rechot przywołał poetę do porządku. Nadzorca szczerzył do Villona spróchniałe zęby, bił się z uciechy dłońmi po grubych udach. Łotr spojrzał nań groźnie. Gruby się odwrócił, ciągle zaśmiewając się do rozpuku.
Ruszyli poprzez piekło. Dalej była cela zamknięta rozchwierutaną, pogiętą kratą. Zamknięto w niej spoconego giganta, który uczepił się obiema rękami zardzewiałych prętów i trząsł nimi z całych sił.
– Dostanę cię! – wydyszał. – Dorrrwę cię! Ty bestio!
Oderwał wielkie, spocone, pokryte gęstymi włosami dłonie od krat i zacisnął je w powietrzu, zupełnie jak gdyby dusił niewidzialnego przeciwnika.
– I tak cię… I tak! I tak! I tak!
Villon szedł dalej przez mrok, za smrodem nadzorcy. Wyminął dwóch pachołków szpitalnych tłukących pałkami starego dziadygę w łachmanach.
– Poleziesz do niej jeszcze?! – krzyczał niższy, przyodziany w skórzany czepiec i brudną tunikę. – Pójdziesz do niej, dziadu, pokrzywniku?! Będziesz ją brał na chała, chwieju?!
– Pójdę… Pójdę! Pójdę! – ryczał i szlochał dziad.
Pachołkowie zmitygowali się trochę, widząc nadchodzącego Villona. Spojrzeli w bok, na ścianę, a gdy poeta wyminął ich, wrócili do bicia starego.
Nadzorca zatrzymał się nagle – tak niespodziewanie, że łotr omal nie wpadł na niego. Na chwilę smród bijący z ciała grubasa zabił nawet odór panujący w tym ponurym miejscu.
Nadzorca wskazał celę, w której stało zasłane słomą łoże.
– Tu i un jest – rzekł. – Nie bójta się, nie ugryzie. Ino cięgiem się modli.
Villon skinął głową.
Nadzorca ujął go za ramię.
– Jak wy by chcieli wybyć, starczy, że na chłopoków krzyknieta.
Grubas odszedł korytarzem, kiwając się na boki i gadając coś do siebie. Villon wszedł do celi, a właściwie niszy pomiędzy dwiema kamiennymi przyporami. Nie była zamknięta – widać dzwonnik nie naprzykrzał się strażnikom. Jean Valere klęczał na wyrku zasłanym słomą. Wpatrywał się w ścianę, nie zwracając uwagi na Villona.
– Jean? – zapytał niepewnie poeta. – Cny dzwonniku, słyszycie mnie?
Valere nie dał po sobie znać, czy w ogóle coś słyszał. Nadal patrzył na kamienny mur, rozjaśniany poświatą wątłego kaganka.
– Jestem François Villon, pomocnik diakona Bernarda z katedry. Przyszedłem, aby cię stąd zabrać. Musisz powiedzieć mi, co wydarzyło się na wieży wczoraj wieczorem.
Dopiero teraz poeta spostrzegł, że wargi dzwonnika poruszały się delikatnie, jakby coś mówił. Przybliżył się jeszcze bardziej, niemal przysunął ucho do ust tamtego, bo wydawało mu się, że coś usłyszał. Valere szeptał, odmawiał ledwie dosłyszalnie łacińską modlitwę.
– Tentationem in inducas nos ne et. Nostris debitoribus dimittimus nos et sicut, nostra debita nobis dimitte et. Hodie nobis da quotidianum nostrum panem. Terra in et caelo in sicut tua voluntas fiat…
Poeta poznawał łacińskie słowa, ale nie mógł rozpoznać, o co w nich chodziło. O czym mówił dzwonnik?
– Jean, ja muszę wiedzieć, co widziałeś na dzwonnicy. Czy zobaczyłeś Bestię? A może widziałeś parszywego karła, który zrzucił dzwon z wieży? Przestraszyłeś się? Chcę ci pomóc, Jean! Powiedz mi wszystko!
Dotknął ramienia tamtego. Potem potrząsnął. Dzwonnik nie zareagował. Po prostu siedział i szeptał dziwną modlitwę.
Terra in et caelo in sicut tua voluntas fiat… Coś mu się przypominało. Villon poczuł nagle, że włosy stanęły mu dęba. Terra in et caelo in sicut tua voluntas fiat… To powinno znaczyć tak naprawdę: Fiat voluntas tua, sicut in caelo et in terra… Bądź wola Twoja jako w niebie, tak i na ziemi! Valere odmawiał Pater noster. Ale na wspak, przestawiając łacińskie wyrazy!
Villon zadrżał. Odskoczył od dzwonnika. Ta modlitwa, odmawiana tutaj, w szpitalu miejskim, w którym trzymano opętanych i szaleńców, brzmiała tak strasznie, że nawet on – szelma, łotr i ekskluzent – nakreślił w powietrzu znak krzyża.
Za plecami poety rozległ się cichy tupot stóp. Villon rzucił przez ramię spojrzenie. Zdawało mu się, że korytarzem przebiegły dwie przykurczone postacie. Pewnie kolejni szaleńcy!
Valere poruszył się. Jego wzrok nadal był mętny jak spojrzenie śniętej ryby, ale wargi poruszyły się w innym rytmie. Dzwonnik przemówił…
– Villon – rozległ się jadowity głos. – François…
Palce poety chwyciły rękojeść cinquedei. Łotr przeżegnał się ponownie. Oczy Jeana Valere były puste i fosforyzujące, ale wargi układały się w przedziwne grymasy, które okazywały się słowami.
– Kim… jesteś?
– Chciałeś ze mną mówić… Więc przybyłem.
– Dlaczego prześladujesz miasto?
– Chcę wieczności, Villon – mówił szept.
– Czy jesteś Bestią?
– Jestem przeznaczeniem, Villon. Jestem aniołem zagłady. Na mych rogach wisi dziesięć diademów. A na nich imiona bluźniercze. Diabeł daje mi moc, tron i wielką władzę.
– Kto cię wspiera? Kto wywołuje nieszczęścia w mieście?
– Kto do niewoli jest przeznaczony, idzie do niewoli, jeśli kto na zabicie mieczem, musi być mieczem zabity.
– Po co zabijasz?! Po co ci krew, cierpienie i ból?
– Jestem artystą, Villon. Ty potrzebujesz do pisania pergaminu, a ja krwi i ludzkich ciał. Wystawiam w Carcassonne misterium zbrodni, bo chcę zagrać w nim rolę Zbawiciela.
– Jak brzmi twoje imię?
– Imię moje jest znamieniem. To imię Bestii, Villon.
– Czy znamię to mają dzieci, które pojawiają się w mieście?
– Dzieci są moje. Wszystkie. To zapowiedź ostatniego… aktu.
– Czy Marion ma z tym coś wspólnego?
– Idę do niej, Villon. Będę…
Valere zacharczał, a potem upadł na łóżko wstrząsany drgawkami. Villon przyskoczył bliżej, chwycił go za rękę – robiła się lodowato zimna. Sprawdził puls – zanikał. Dzwonnik umierał wstrząsany paroksyzmami!
Villon wypadł na korytarz i rzucił się biegiem w stronę wyjścia. Chciał wołać któregoś z pachołków, lecz w mroku potknął się o coś miękkiego, zatoczył, padł na kolana, wsparł dłonią o wilgotny mur. Jak ślepiec wymacał rękoma w ciemności nieruchome ciało człowieka przyodzianego w skórzany kabat. Trup? Potrącił jakiś przedmiot, który ze stukotem potoczył się po kamieniach. To była drewniana pałka…
Zerwał się na nogi i pobiegł w kierunku światła. Pierwsza nisza pomiędzy przyporami była otwarta – krata uchylona, a wnętrze puste. Nie słyszał już od dłuższego czasu zawodzenia, wrzasków ani śmiechów opętanych, a podejrzenie, które przed chwilą zmroziło jego umysł, teraz zmieniło się w pewność. Szaleńcy wydostali się z klatek i cel na wolność! Wydostali? A może ktoś ich wypuścił?!
Ruszył ku wyjściu, sięgając jednocześnie po broń. Jakaś mroczna postać przemknęła przez snopy księżycowego blasku wpadające przez nisze pod sufitem. Ktoś wił się w celi z lewej, inny obłąkany pełzł po zgniłej słomie i posadzce, bełkocąc przekleństwa. Wygięta krata do celi z olbrzymem była otwarta, pęk kluczy tkwił jeszcze w zamku. Nieco dalej zobaczył puste okowy, potem przewrócony ceber i jeszcze jednego trupa – to był nadzorca szpitala. Leżał na wznak, wpatrując się szeroko rozwartymi oczyma w pajęczyny zwieszające się z sufitu. Jego głowa była skręcona pod nienaturalnym kątem, a na szyi widniały sine plamy. Widać duszono go i złamano kark.
Villon z duszą na ramieniu skoczył ku schodom. Wpadł na nie, wymijając śliniącego się i kiwającego starca, który rozkraczył się na pierwszym stopniu. Nikt więcej nie zagrodził mu drogi. Widać szaleńcy uszli ze szpitala.
W mrocznej sieni rozejrzał się dokoła, ale nie dostrzegł niczego podejrzanego. Drzwi były otwarte na oścież. Gdy zbliżył się do portalu, usłyszał dziwny zgrzyt i chrzęst. Zatrzymał się i wyjrzał przez próg.
Na placu przed budowlą kłębiły się tumany mgły, przez które dostrzegł kamienną ścianę pobliskiej kamienicy, a przy niej, na dole, pokrzywionego, garbatego jegomościa, który kawałkiem metalu wyskrobywał jakiś znak…
Garbus! To był garbus z katedry! Villon rzucił się w kierunku kaleki. Chciał go dopaść, obalić na ziemię i schwytać.
Nie zdołał! Ledwie wysunął się z portalu, jakaś siła zatrzymała go w miejscu. A potem poczuł na szyi ucisk mocnych, zimnych jak kamień palców.
Zakrztusił się, machnął sztyletem, ale cinquedea wypadła mu z ręki, potoczyła się z brzękiem po nierównych kamieniach bruku. Za sobą poczuł czyjś potężny tors, w nozdrza uderzył go odór brudu i zgnilizny, a tuż nad uchem niespodziewanie usłyszał cichy, chrapliwy głos, który napełnił go przerażeniem:
– I tak cię… I tak! I tak! I tak!
To był olbrzym z klatki! Musiał ukryć się za drzwiami i zaatakował, gdy łotr przekraczał próg. Villon dusił się w jego uścisku, nadaremnie próbował oderwać jego ręce od swej szyi. Szamotał się, wierzgał i kopał. Sztylet! Gdyby tylko miał sztylet…
Życie uchodziło z niego powoli. Widział, jak garbus skończył wydrapywać na ścianie wielką rzymską cyfrę V, a potem odwrócił się. Popatrzył z lękiem na Villona, postąpił kilka kroków do przodu i zgarbił się jeszcze bardziej.
– To nie… To nie ja za… zabijam – wystękał. – Nie ja. To nie ja przyzywam… Bestię.
Villon skulił się, podkurczając nogi. Myślał, że jego ciężar przeważy, że wróg osunie się na niego, ale przeliczył się. Zaczynał już tracić świadomość. Tętna na skroniach rozsadzały mu czaszkę, serce waliło jak młot, a przed oczyma pojawiała się czerwona mgła.
Garbus stał… Patrzył, jak ginął jego wróg, jego prześladowca. Potrząsał guzowatą głową, odgarniał z czoła zlepione długie włosy.
Villon dał za wygraną. Zaharczał, zakrztusił się śliną. Opadł w tył, wyciągając ręce do garbusa w ostatnim, błagalnym geście.
Garbaty pokiwał głową i podniósł coś z ziemi. Tuż przed śmiercią, w chwili gdy czerwień już zaczynała przysłaniać mu świat, Villon poczuł w ręku zbawczy chłód cinquedei.
Przekręcił w palcach broń ostrzem do dołu i pchnął za siebie, biorąc szeroki zamach! Sztylet wbił się w brzuch wroga, rozpruł trzewia. Opętany stęknął, jego uścisk zelżał, a wówczas Villon wydarł się z łap szaleńca! Zatoczył się, a potem od razu poszedł w piruet. Obrócił się jak fryga raz i jeszcze raz, i jeszcze… z każdym obrotem zadając płaskie, ale mordercze cięcia. Gardło, udo, kolana, jeszcze raz gardło, oczy…
Wieńcząc dzieło, Villon z rozmachem wbił nóż w pierś olbrzyma. Szaleniec zacharczał zaskoczony, zadygotał. Postąpił krok w stronę poety, patrząc z niedowierzaniem na swoje zakrwawione ręce, potem uczynił z wysiłkiem drugi, trzeci i czwarty. Villon cofnął się i wsparł o cembrowinę studni. Olbrzym szedł w jego stronę, dławiąc się własną krwią. Gdy oparł się ciężko o koryto do pojenia koni, łotr przyskoczył bliżej, chwycił sterczącą z piersi wroga rękojeść cinquedei i wyciągnął ją jednym szybkim ruchem.
Olbrzym zacharczał. Zwalił się z nóg, przewrócił koryto, i tak już pozostał na zalanym krwią bruku.
Villon nawet nie spojrzał na niego. Mglista jesienna noc ożyła. Od strony wieży Laurenta i placu Petit Puit usłyszał wrzaski, brzęk stali i okrutne, nieludzkie wycie. Obok niego przebiegła półnaga kobieta ścigana przez dwóch zwyrodnialców ze szpitala. W okolicznych domach pozapalały się światła. Ta noc należała do szaleńców, którzy wyrwali się z okowów. Poeta widział, jak część z opętanych rzuciła się na domy, kramy i budy, jak wdarli się do kamienic na placu, napastując mieszczan. Przyglądał się, jak młodą niewiastę wyrzucono oknem, jak mordowano i gwałcono, jak podpalano domy. Część opętanych utworzyła korowody, które kroczyły ulicami Carcassonne, wyły, krzyczały, dobijały się do bram i drzwi.
A wszystkie ściany okolicznych domów, studnia, a nawet kramy i szopy na placu oznaczone były znakami rzymskiej cyfry V.
Wśród krzyków, zamętu, mgły i dymów poeta szukał zgiętych, pokracznych pleców garbusa. Nie dostrzegł go jednak nigdzie. Garbus znikł w zamęcie, schował się, nie zostawiając żadnych śladów.
Villon spojrzał na ścianę domu na wprost szpitala, na której kaleka rył wcześniej tajemniczy znak. Podszedł bliżej, gdy coś trzasnęło pod jego nogą. To pękł kawałek skorupy starego glinianego garnka. Podniósł dwie połówki, dostrzegł jakiś wydrapany napis, więc złożył je i odczytał: Quod iuratum est, id servandum est.
– Świetnie – skwitował diakon wszystko, co usłyszał od Villona. – A zatem łajno, które przywarło do twoich pięt, panie Villon, jakoś nie chce się odlepić. Tuszę jednak, że samo odpadnie pod wpływem rozgrzanego żelaza. Najpierw schwytano cię w katedrze, a teraz, kiedy posłałem cię do szpitala, ktoś uwolnił szaleńców, sprawiając mieszczanom prawdziwą jatkę. W Carcassonne panuje trwoga. Inkwizycja już coś podejrzewa. Słowem, jest wyśmienicie. Wkrótce znajdą się pierwsi delatorzy i zacznie się śledztwo.
– Nie jestem niczemu winien! – oburzył się poeta. – Rozmawiałem z Jeanem Valere, a raczej z tym, co przemawiało przez jego usta, i… Wierzcie mi, nie była to przyjacielska pogawędka przy winie o młodych ladacznicach. Ale dzięki temu macie głównego winnego jakoby na ruszcie. To sam diabeł wprowadza zamieszanie w mieście.
– Nie wątpię, że to robota nieprzyjaciela – rzekł diakon w zadumie. – Ale siła diabelska jest znaczna tylko wówczas, gdy stoi za nią żywy człowiek, zmamiony i usidlony przez czarta. A wszystko wskazuje na to, że to garbus…
– Nie sądzę – mruknął Villon. – Ten połamaniec uratował mi życie. Niby po co miałby to czynić, sko ro go śledziłem i chciałem schwytać? Miałżeby ratować kogoś, kto nastaje na jego zdrowie? To bez sensu…
– Może masz rację. Jednak dopóki go nie schwytamy, nie dowiemy się niczego. Trzeba go zatem znaleźć.
– Ciekawym bardzo, jak? Nic o nim nie wiemy. Nie znam nawet jego imienia.
– Pytałeś szelmów z miasta?
– Zacząłem od nich. Niestety, nikt nic nie wie. Ale obaczcie to. – Villon wyciągnął zza pazuchy gliniane skorupy: tę znalezioną w komnacie ladacznicy i okruchy tej, którą porzucił garbus. – Jedną znalazłem w norze Marion, a drugą ostawił mały pokrzywnik. Oto ślad, który łączy ladacznicę z karłem.
Ksiądz przeczytał łacińskie słowa. Jego wargi zacisnęły się w nieprzyjemnym grymasie.
– Nigdy nie widziałem czegoś takiego – powiedział. – Ha, to wygląda jak przypowieści, jak polecenia. Może tym właśnie sposobem porozumiewają się heretycy? Pytanie tylko, dokąd zaprowadzi nas ten ślad? Gdzie wiedzie? Ku światłości czy ku otchłani?
– Pytałem o to ludzi na targu, ale nikt nic nie wiedział. Może to stygmaty diabelskie?
– Czy wiesz – wyszeptał ksiądz – dlaczego cię ocaliłem?
– Bo mi zawsze dobrze z oczu patrzy. Czyż mogę być Judaszem, człekiem bez czci i sumienia? Czyż wyglądam na szelmę lub łotra?
– Na łożu tortur wspomniałeś o garbusie i to cię ocaliło, gdyż ja już wcześniej usłyszałem o nim od kogoś. Przekleństwo, które ciąży nad miastem, to mój krzyż, który dźwigam godnie ku chwale Pana – powiedział diakon. – Ta sprawa ma głębsze korzenie, o których nic jeszcze nie wiesz. Wszystko zaczęło się znacznie wcześniej, zanim wydarzyła się pierwsza katastrofa. Poeta nadstawił uszu.
– Jakiś czas temu zmarł Walther, proboszcz parafii Świętego Nazaira w Carcassonne, mój dobry znajomy. Kiedy umierał, rzekł, iż po jego śmierci miasto dotknie wielka klęska za sprawą tajemnicy, o której wiedzieli tylko on oraz połamany garbus – kaleka. Kapłan nie był już świadomy swoich zmysłów, więc niczego się od niego nie dowiedziałem. Nie wiem, czy chodziło mu o herezję, czy też zdradę. Nie rzekł mi nic poza tym, iż wspomniał owego garbusa. Dlatego gdy rzekłeś, iż też go szukałeś, ocaliłem cię przed torturami. Miałem bowiem dowód, że nie kłamałeś.
– Czy ksiądz nieboszczyk nie zostawił po sobie czegoś, co mogłoby nas naprowadzić na ślad tej tajemnicy?
– Szukałem jakichś wzmianek w jego papierach, przeglądałem roczniki klasztorne i księgi miejskie. I nie znalazłem nic. Ostatniego człowieka spalono tu prawie trzydzieści lat temu. I to za nekromancję, nie zaś za herezję. Podejrzanych brak, a dzieci, które pojawiają się jakoby przed tymi kataklizmami, nigdy nie udało się schwytać. Jedyny ślad to ten garbus. I ów człek, który przemawiał do ciebie ustami dzwonnika.
– To diabeł, księże. Czart z piekielnej otchłani.
– Jeśli to czart, to powinniśmy spróbować egzorcyzmów.
– Na kim?
– Być może na całym mieście.
Zapadła cisza. Przez długą chwilę nie odzywał się żaden z nich.
– Jeśli na tych skorupkach są wypisane słowa diabelskie i zaklęcia, to potrzebujemy pomocy mędrca, któremu niestraszne są sztuczki i pułapki demonów – rzekł wreszcie diakon. – A tak się składa, że znam kogoś takiego.
– Kto to?
– Pewien świątobliwy mnich, o którym wiele słyszałem. Możemy zasięgnąć jego rady, gdyż jest to człowiek, który widział piekielne ognie i wygnał czarta z niejednego nieszczęśnika. Żyje w klasztorze w górach, o pół dnia drogi stąd.
– To niedaleko.
– Szykuj się do drogi, Villon.
Zanim zdążyła rzucić płaski kamień na środek kałuży, Durand wydarł jej go z ręki. Cisnął otoczaka, puszczając dwie kaczki, a potem rzucił się do ucieczki. Nie miał dużych szans. Colette liczyła już prawie osiem wiosen, podczas gdy Durand był młodszy o trzy lata. Po chwili dopadła go pod kamienicą bracką, złapała za włosy i przywlokła z powrotem do kałuży ku uciesze zgromadzonych tu dzieci. Szykowała się już do hańbiącej egzekucji na bracie, gdy nagle zamarła. Nikt na nią nie patrzył. Wszyscy obrócili się w stronę bramy, z której wyszedł…
Mały, zabiedzony chłopczyk w cierniowej koronie na głowie.
Był pokryty zaschłą krwią. Miał przekłute dłonie, a zamiast oczu w jego głowie ziały dwie dziury. Gromadka dzieci natychmiast ucichła.
– Kto ty… Kto ty jesteś? – zapytał Pierre, syn szewca, najodważniejszy z całej gromady.
– Jestem Jezusek – powiedział mały głosem, który przejął wszystkie dzieci dreszczem. – Przyszedłem was ostrzec. Nieprzyjaciel idzie do tego miasta.
Dzieci milczały. Któreś zapłakało.
– Co to za nieprzyjaciel? – znów odważył się zapytać Pierre.
– Bestia, która zabierze waszych rodziców. Wasze siostry i braci.
– To niemożliwe! – wykrzyknął mały Gerard. – Mój ojciec jest kapitanem straży. Ma miecz. Wyjmie go i obetnie łeb Bestii!
– I powiedział Pan: wszyscy, którzy za miecz chwytają, od miecza giną! Tylko wy możecie uratować waszych rodziców od śmierci.
– Jak to?
– Modląc się. Wasze czyste serca ocalą to miasto. Bestia ulęknie się waszych modlitw i zostawi wasze matki i ojców.
– Co mamy zrobić? – wyszeptała Colette.
– Za kilka dni jest święto Szymona i Judy Apostołów. Przyjdźcie na nieszpór pod katedrę, a wyjdzie ku wam Maria. Zaprowadzi was za miasto, do świętego miejsca, na którym pomodlicie się o zdrowie swoich rodziców.
Krew z ran Jezuska kapała w błoto, mieszała się z brudną, cuchnącą wodą z kałuży.
– I pamiętajcie. Jeśli komuś powiecie, że mnie widzieliście albo że macie się spotkać z Matką Boską, przestanę być waszym przyjacielem – dodał smutno Jezusek. – A wtedy Bestia… przyjdzie tu wcześniej. I zabierze waszych rodzicieli jak amen w pacierzu.
Jezusek ruszył dalej. Dzieci spoglądały za nim z trwogą. Kilkoro płakało.
– Colette, z kim ty, do diabła, gadałaś? – zapytał Justin Toul, mistrz złotniczy. – Kto tam był między wami?
Colette zawahała się. Spuściła oczy. Nie mogła powiedzieć prawdy.
– Nikt, panie ojcze. To był tylko… taki jeden nasz przyjaciel.
Eskorta, która odprowadzała Villona i diakona do klasztoru Saint-Roche-des-Pres, składała się z czterech rosłych pachołków w przeszywanicach, tunikach i opończach. Każdy z nich był przy mieczu, a dwaj mieli przy kulbakach potężne arbalety. Zanim poeta ich zobaczył, łudził się jeszcze, że może w trakcie podróży nadarzy mu się sposobność do ucieczki, a potem skrytego powrotu do Carcassonne. Gdy jednak ujrzał ponure, zacięte miny pachołków, natychmiast przeszła mu ochota na wszelkie zbytki. Nie zamierzał skończyć z bełtem wbitym w plecy ani też ucieczką potwierdzić wszystkie zarzuty, które mu stawiano. Doprawdy, wdepnął w niezłe łajno.
Świt był chłodny i ponury. Nad blankami i żelaznymi szczytami wież Carcassonne zawisły tumany mgieł, a świeża rosa błyszczała na dachach i wyschniętych trawach. Wyniosłe baszty barbakanu Aude ociekały wilgocią. Obsiadły je stada czarnych kruków i wron. Ptaki tkwiły nieruchomo, spłoszone przez ludzi odlatywały niechętnie. Wpatrywały się czarnymi paciorkami oczu w miasto, jak gdyby czekając na chwilę, gdy wydarzy się kolejne nieszczęście i będą mogły zlecieć się na żer, aby rozszarpać świeże ludzkie zwłoki.
– Ludzie gadają – mruknął diakon, gdy zobaczył ptaki – że te gawrony porywają dusze zmarłych do piekła. Trzeba nam się spieszyć, bo naprawdę mogą mieć dziś dużo roboty.
W milczeniu przejechali starym dwunastoprzęsłowym mostem, zbudowanym jeszcze za czasów Ludwika Świętego, minęli krzyż wyznaczający granicę pomiędzy Górnym i Dolnym Miastem. Potem znaleźli się wśród niskiej drewnianej zabudowy, wzniesionej na fundamentach osiedla spalonego przed ponad stu laty przez angielskie wojska Czarnego Księcia Edwarda. Ruszyli na południe traktem biegnącym wzdłuż przełomów rzeki Aude.
Gdy opuścili miasto, pogoda poprawiła się. Tumany mgieł uniosły się, odsłaniając zarysy odległych gór, ku którym prowadził trakt. Podążali wzdłuż Aude, pieniącej się wściekle na skalnych progach. Była już jesień, jechali przez ciemnozłote lasy zaścielające drogę kobiercami żółtych liści, ciemne wąwozy szumiące potokami spływającymi ze wzgórz, opustoszałe polany zarośnięte dywanami wyschłych traw, omijali wykroty pod korzeniami ogromnych, starych drzew, gdzie w tym ciemnym, pochmurnym dniu błyskały liczne świetliki.
Byli w sercu Langwedocji, ongiś krainie trubadurów, walecznych rycerzy i pięknych dam. Jednak dwa wieki temu przetoczyła się tędy niszczycielska krucjata przeciwko katarom. Zamki legły w gruzach, miasta zrównano z ziemią, a heretyków posłano na stos. Dziś po tamtych czasach nie pozostał nawet ślad. Przetrwały tylko pieśni i ballady śpiewane we dworach i karczmach, a czasem recytowane szeptem w obawie przed donosicielami i inkwizycją.
Beziers upadło. Nie żyją
Duchowni, kobiety, dzieci. Bez wyjątku.
Zabijali także chrześcijan.
Stopnie ołtarza były mokre od krwi.
Kościół echem odbijał ich krzyki.
Srebrny krzyż im posłużył
Za pieniek do odrąbywania głów…
– przypomniał sobie Villon słowa starej langwedockiej pieśni.
Polany i łąki, po których kroczyli kiedyś dumnie katarscy Perfecti, zarosły już dawno lasem. Kaplice i zamki Dobrych ludzi zamieniły się w gruzy. A przecież w tej ziemi ciągle było wiele śladów po wydarzeniach sprzed stuleci. Okoliczne skały, góry i wzgórza zjeżone były resztkami warowni katarów. Peyrepertuse, Durfort, Queribus, Puivert, Arąues, Monsegur i inne twierdze ciągle przypominały chwałę dawnych władców Langwedocji. Pozostały po nich także inne wspomnienia… Ciepły popiół stosów, które rozpalano czasem w Narbonne, Beziers, Tuluzie i Rousillon. I inkwizycja, która przejmowała trwogą każdego chłopa czy pasterza.
Jechali na południe. Okolica stawała się coraz bardziej dzika, najeżona skałami, wzgórzami i górami. Mijali małe, biedne wioski przytulone do stromych zboczy i turni, niedostępne wieże, zamki i kościoły, które w każdej chwili mogły posłużyć za schronienie przed napadem.
– Villon – syknął Bernard za którymś zakrętem górskiej drogi.
– Słucham, wasza dostojność.
– La Roche to klasztor benedyktynów. Nie jestem z nimi w dobrej komitywie. Miej oczy i uszy szeroko otwarte, gdyż może mnisi nie będą nam sprzyjać.
– Tak, mości diakonie.
Gdy wyjechali zza zakrętu, Saint-Roche-des-Pres ukazało się przed nimi w całej okazałości. Klasztor i kościół wzniesiono na ogromnej skale opływanej z trzech stron przez Aude. Już z daleka Villon dostrzegł wyniosłą dzwonnicę kościoła, stromy dach kapitularza i omszały mur opasujący zabudowania. Minęli ubogą wioskę wtuloną między skały i las, a potem znaleźli się na drodze wiodącej do bramy opactwa. Przed ogromnymi wrotami kulił się tłum żebraków, dziadów i szkaradnych nędzarzy. Na widok orszaku archidiakona wszyscy rzucili się, aby prosić o datki. Czterech pachołków konetabla nie wyglądało jednak na zacnych samarytan i nie miało zamiaru podzielić się swym bogactwem z bliźnimi. Kilka solidnych kopniaków i smagnięć bata wystarczyło, aby wskazać łachmaniarzom ich właściwe miejsce.
Budynek bramy był przyciśnięty z jednej strony do wznoszącej się stromo skały. Z drugiego boku ziała przepaść – zbocze opadało tu stromo do rzeki Aude, tworząc urwisko nie do przebycia dla człowieka.
Diakon zeskoczył z konia. Załomotał w klasztorne wrota.
– A kto tam? – zapytał jakiś głos zza drzwi. – Czego szukacie, dobrzy ludzie?
– Jestem Bernard Audry, diakon z katedry Świętego Nazaira z Carcassonne – odpowiedział ksiądz. – Chcę się widzieć z bratem prepozytem.
– A po cóż wam brat prepozyt, wielebny diakonie?
– Jak powiada święty Jan, źródło mądrości Pana jest podobne do kamienia drogocennego, a mnie już z dala jego blask przyciąga. Pragnę, aby brat prepozyt pozwolił mi zaczerpnąć ze swej krynicy wiedzy i doradził w sprawach ducha.
Nastała cisza. Villon myślał już, że na nic zdały się piękne słowa diakona. Że bracia benedyktyni nie otworzą im bramy i wystrychną ich na dudków.
Niespodziewanie zasuwy szczęknęły, drzwi rozwarły się, przepuszczając smugę światła. Furtian zmierzył przybyszy bacznym spojrzeniem. Był wysoki, chudy i kościsty, ze skrzywionym, przymkniętym lewym okiem i blizną na łysej czaszce. Wąskie dłonie zatknął za pas z jeleniej skóry, którym przepasywał czarny habit narzucony na rdzawą kukullę. Nie mówił nic, nie pokazywał żadnych znaków. Villon miał wrażenie, że jego zapadnięte, ciemne oczy świdrowały postacie przybyszy nie gorzej niż oczy poborcy myta kupieckie wozy wyładowane belami jedwabiu.
Furtian usunął się w bok. Przeszli pod niskim sklepieniem bramy. Diakon skinął na Villona, ale gestem nakazał pachołkom pozostanie na zewnątrz. Znaleźli się w mrocznym pomieszczeniu, rozświetlanym przez smugę blasku wpadającą przez szczelinę w murze.
– Już po nonie – rzekł mnich. – Ojca przeora znajdziecie zapewne na wirydarzu.
– Jak go poznam?
– Ja was do niego poprowadzę.
Furtian ruszył przodem. Przeszli przez placyk na tyłach bramy i znaleźli się w przejściu pomiędzy refektarzem a dormitorium. Villon rozglądał się dokoła. Klasztor był stary, wiekowy, zbudowany z piaskowca, który ściemniał i wykruszył się w ciągu wieków, jakie upłynęły od założenia opactwa. Dzikie wino i bluszcz oplatały budynki dormitorium i kapitularz, wpełzały na dachy, a ich rozrośnięte korzenie podważały płyty i kamienie na dziedzińcu. Poeta drgnął. Nie wiedzieć czemu, na widok wyniosłej dzwonnicy i stromych, omszałych dachów opactwa poczuł dziwny chłód w sercu. A może to tylko lodowate zimno ciągnęło od wilgotnych klasztornych kamieni i cel dormitorium?
Przeszli przez ostrołukowy portal, na którym archanioł Gabriel zamierzał się mieczem na bestię z piekielnych podziemi, i znaleźli się na zacisznym wirydarzu otoczonym kamiennym krużgankiem. Złote słońce wyglądało zza linii odległych gór i oświetlało jesienny ogród pełen tulących się do snu róż i krzewów, usłany stosami złotych liści i wyschniętych pnączy, czepiających się kolumn i wspinających na drewniane dachy.
Mnisi wychodzili z kościoła. Villon i diakon minęli grupę benedyktynów w brunatnych habitach. Zakonnicy popatrywali z ciekawością na gości, porozumiewali się między sobą mową znaków. Nikt jednak ich nie zaczepiał.
Prepozyt klasztoru siedział na kamiennej ławie pogrążony w zadumie, z głową ukrytą w kapturze. Nie podniósł się, gdy podeszli bliżej.
– Bracie prepozycie – odezwał się furtian – przyprowadzam wam brata Bernarda, który ma do was, jak powiada, sprawę niecierpiącą zwłoki.
– A gdzież to, bracie, wam tak spieszno? – zapytał przeor niskim, ściszonym głosem. – Przecie powiedział Pan: przez siedem dni będziesz jadł chleb upokorzenia, gdyż w pośpiechu wyszedłeś z ziemi egipskiej…
– …abyś pamiętał o onym dniu po wszystkie dni swego życia – dokończył Bernard. – Wybaczcie, bracie, ale nie przyszedłem tu, aby prowadzić dysputy nad Pismem Świętym, ale dlatego, iż mam do was prośbę.
– Proście, a będzie wam dane; szukajcie, a znajdziecie; kołaczcie, a otworzą wam.
– Nasz Pan bardzo ciężko doświadcza Carcassonne. W ostatnich dniach na miasto spadło wiele nieszczęść. Podejrzewamy jednak, że być może stoi za nimi ktoś, kogo imię wykreślono z rejestrów niebieskich. Książę upadłych aniołów…
Prepozyt przeżegnał się. To samo uczynił też furtian. Villonowi zdało się, że nieliczni mnisi przebywający w wirydarzu jak na komendę odwrócili głowy w ich stronę. Zamarł. Nie, jednak nie patrzyli na nich. Chyba zdawało mu się.
– Wybacz, bracie, ale niewiele mogę pomóc ci w tej kwestii – rzekł cicho przeor. – Jesteśmy tylko zgromadzeniem mnichów, którzy głoszą Słowo Boże wśród prostaczków i pielgrzymów, a także dbają o biedaków. Albowiem jak rzekł święty Benedykt, patron naszego zgromadzenia, każdego przybysza należy przyjąć, zwłaszcza jeśli ubogi. Wiem jednak, do czego zmierzasz, bracie.
– Nie możecie odmówić nam pomocy, bracie prepozycie. W mieście giną ludzie za sprawą demona.
– Jeśli to sprawka diabelska, dlaczego nie zdacie się na Święte Oficjum? Wszak ostatnio przyjechał do was znamienity inkwizytor.
– Wiesz, bracie, równie dobrze jak ja, że czasem zbyteczna nadgorliwość wyrządzi więcej szkody niźli działalność Złego. Od przeszło trzydziestu lat Carcassonne obywało się bez inkwizytora, po cóż tedy trudzić wielebnych, skoro sprawę tę można rozwiązać samemu? W dodatku, gdy zacznie się śledztwo, może się zdarzyć, że szlachetni braciszkowie od świętego Dominika zawitają także w wasze skromne progi, a wówczas być może Święte Oficjum będzie chciało wiedzieć, jak sprawuje się twa trzódka, bracie prepozycie…
– Dostrzegam w tobie, bracie, przenikliwość godną inkwizytora Bernarda Gui z Tuluzy, który położył kres heretykom w Langwedocji, albo Nicholasa Jacquiera z Tournai, który jest niezmordowany w tropieniu czarownic i heretyków. Daj mu, Panie Boże, zdrowie. Zapewniam cię jednak, że nie mamy nic do powiedzenia w sprawie nieszczęść nawiedzających miasto, gdyż wszyscy jesteśmy bogobojnymi mnichami. Nie nam, ubożuchnym, wojować ze złymi duchami.
– Błogosławieni ubodzy w duchu, albowiem do nich należy królestwo niebieskie. – Diakon uśmiechnął się. – Jednak pozwólcie zapytać, czy jest w klasztorze…
– Od prawie czterech wieków klasztor nasz nie splamił się nigdy grzechem herezji ani apostazji – rzekł z naciskiem prepozyt. – Od dawnych dni, gdy opactwo zostało ufundowane przez Guifreda, hrabiego Cerdagne, jako zadośćuczynienie za zabicie żony i syna, nie ulegliśmy herezji albigensów, przetrwaliśmy krucjaty i wojny domowe, a także najazd tych wcielonych diabłów Anglików pod wodzą Czarnego Księcia. Nie mamy wiele wspólnego z życiem doczesnym, a nasza pomoc nie na wiele się zda.
– Pozwólcie, że się z wami nie zgodzę, bracie prepozycie. Słyszałem, że jest u was pewien mnich – brat Arnald. Chcę prosić was o pozwolenie na rozmowę z nim, aby doradził, co czynić z kataklizmami nawiedzającymi miasto.
Prepozyt milczał przez długą chwilę.
– Brat Arnald Czcigodny nie szuka niczego więcej poza spokojem i modlitwą, a oba te przymioty znajduje w naszych klasztornych murach.
– Brat Arnald był niegdyś wielkim egzorcystą. Potrzebujemy jego wiedzy i mocy. Zezwólcie tedy na rozmowę z nim w imię Bożego miłosierdzia.
– Powiedziane jest: w miłości Bożej strzeżcie samych siebie i oczekujcie miłosierdzia Pana naszego Jezusa Chrystusa, które wiedzie ku życiu wiecznemu…
– …Dla jednych miejcie litość, dla tych, którzy mają wątpliwości: ratujcie ich, wyrywając z ognia – dokończył diakon.
– Arnald Czcigodny jest stary i znużony – rzekł przeor. – Dawno temu zaszył się w swej samotni i nie chce oglądać niczego poza obrazem aniołów i naszego Pana pod swymi zamkniętymi powiekami. Wybaczcie, lecz nie mogę zadośćuczynić waszej prośbie.
– Ale ja nalegam.
– Grzeszycie, bracie, grzechem pychy. Idźcie i przemyślcie moje słowa. Ja nie mam nic więcej do powiedzenia.
Przeor odwrócił się bokiem i wrócił do modlitwy.
– Mea maxima culpa, Domine – rzekł z pokorą diakon Bernard.
Diakon i Villon skłonili się przed przeorem. Furtian poprowadził ich przez klasztorne zabudowania do bramy. Tym razem pełno było tu żebraków i nędzarzy. Brat jałmużnik z kilkoma mnichami rozdzielał pomiędzy nich jadło. Ubodzy pchali się, zżerali w pośpiechu wielkie grudy gliniastego chleba. Młodzi zakonnicy odpychali ich od koszy, czyniąc miejsce dla paralityków i ślepców pełznących na kolanach po strawę, baczyli, aby nie stratowali ich silniejsi. Dwaj mnisi nieśli do bramy kolejne wiklinowe kosze z jadłem.
– Dziękuję za pomoc, bracie – rzekł diakon do furtiana. – Nie będę was więcej nachodził.
Ruszył przed siebie i zaczął przepychać się przez tłum żebraków. Villon postępował za nim. Wyszli przed bramę, gdzie czekali na nich pachołkowie z końmi. Diakon odwrócił się nagle.
– Do diabła z tymi mnichami! – rzucił ze złością. – Wybacz mi, Panie, gniew, ale cóż mam robić, gdy w mieście mają zginąć ludzie. Cóż nam pozostaje?
– Ora et labora – mruknął Villon. – A kimże jest ów brat Arnald?
– Słyszałem, że niegdyś był znanym egzorcystą. Powiadają, że wypędzał z ludzi demony i mroczne duchy. Od lat zamknął się w klasztorze i nie wychodzi na świat. Jego pomoc bardzo by się nam przydała. Przeklęci benedyktyni! Gdyby nie… okoliczności, pogadałbym z nimi inaczej.
Villon drgnął, słysząc groźbę w głosie diakona.
– Wracamy do Carcassonne! – warknął ksiądz. – Strach pomyśleć, co się dziś wydarzy w mieście.