Ktoś załomotał trzykrotnie we wrota klasztoru. Głośno, donośnie, aż głuche echo odezwało się w mrocznej czeluści bramy. Brat furtian zamarł. Któż o tak późnej porze mógł kołatać do opactwa? Nie spodziewał się, aby miało to znaczyć coś dobrego, podreptał jednak, aby sprawdzić, co się stało.
– Kto tam?
– To ja, brat Vincent. – Furtian poznał głos klasztornego zakrystiana. – Otwórzcie, jestem ranny…
– Co ci jest, bracie?
– O Boże, pomocy! Jezu Chryste, jak boli… Jak boli… Boli… Panienko Przenajświętsza…
Resztki włosów stanęły dęba na głowie furtiana. Przeor co prawda zakazał otwierania drzwi, ale ten głos aż zatrząsł jego ciałem. Ostrożnie uchylił okute okienko we wrotach i wrzasnął. Po drugiej stronie zobaczył zakrwawioną głowę brata zakrystiana. Tonsurę zakonnika plamiła krew.
– Co wam, bracie?! – wysapał furtian. – Co wy…
– Ratujcie…
Furtian odsunął rygle. Szarpnął za żelazny pierścień, chcąc odemknąć furtę. Niespodziewanie stawiła opór. Zaparł się, pociągnął z całej siły, a gdy drzwi obróciły się w zawiasach, jęknął. Jego jęk przeszedł w krzyk, płacz i skowyt…
Zakrystian wisiał na drzwiach przybity sztyletami do poczerniałych bali. Dygotał w agonii, a krew skapywała na brukowany podjazd, pył i kurz, plamiła pogniecione skorupki garnków…
Dwa cienie wpadły do bramy. W ciemności rozległ się świst stali, chrzęst przecinanych kości i ścięgien. A potem do tych odgłosów dołączył głuchy łoskot.
Głowa furtiana wytoczyła się z cienia, doturlała się aż do smugi światła wpadającej przez szczelinę we wrotach. Znieruchomiała z twarzą zwróconą w stronę otwartego wejścia. W białkach martwych, wytrzeszczonych oczu odbił się blask pochodni.
Przez bramę na dziedziniec przed refektarzem wjechał ogromny kary koń w ladrach. Zasiadał na nim mężczyzna w szmelcowanej na błękitnawo zbroi. Długie, siwe włosy opadały mu na kark i ramiona, sięgały aż do pancernych łokci norymberskiej płyty. Na kolorowej jace narzuconej na zbroję ryczał głośno lew wsparty na tarczy.
Szybko i cicho, niby wilcza zgraja, do klasztornych zabudowań wpadł posępny korowód oberwańców, Cyganów i zbrojnych pachołków – brzęczących żelazem, przepychających się w wąskim przejściu.
– Naprzód, bracia! – zakrzyknął siwowłosy. – Nie żywić nikogo.
Z wilczym wyciem i złowrogimi okrzykami hałastra runęła do wnętrza klasztornych zabudowań. Napastnicy wpadli do refektarza i dormitorium. Część przemknęła pomiędzy budynkami w stronę kuchni. Drzwi rozwarły się pod uderzeniem topora. Brat coquinarius słyszał ich wcześniej. Czekał odwrócony w stronę wejścia.
– Bracia… – rzekł niepewnie. – Cóż tutaj czynicie?!
Dopadli go po kilku krokach. Mnich wrzasnął, gdy morgenstern przetrącił mu ramię, jęknął, kiedy uderzenie płazem miecza posłało go na posadzkę. Krzyczącego i wyrywającego się ponieśli w stronę paleniska. Rzucili w żar i płomienie. Zakonnik zawył, chciał zerwać się na nogi, lecz zamarł przygwożdżony ostrzami mieczy i kordów. Bezsilnie miotał się w płomieniach, a w klasztornej kuchni zaczął rozchodzić się smród palonego ludzkiego mięsa.
A potem za oknami podniósł się wrzask, ryk, wycie i przedśmiertne krzyki umierających mnichów. Napad był szybki, cichy i niespodziewany. Większość benedyktynów dopadnięto we śnie, pozostali wpadli w panikę, tylko nieliczni stawili słaby opór. Ginęli we śnie, przebijani mieczami, przygważdżani do łóżek mizerykordiami. Morgensterny i buławy rozbijały ich czaszki, miażdżyły żebra, ręce i nogi. Najemne zbiry i oberwańcy mordowali bez skrupułów, nikomu nie dawali pardonu. Brata thesaurariusa dopadli w infirmerii, w kąpieli. Silne, włochate ręce zanurzyły go pod wodę i przytrzymały, gdy szarpał się rozpaczliwie. Tylko przez chwilę nad balią dygotały w konwulsjach jego tłuste, bose stopy.
Część mnichów rzuciła się do kościoła, aby znaleźć tam schronienie. Inni kryli się po kątach, chowali za beczkami, w dzieżach, komorach i skrytkach, nadaremnie podpierali słabnącymi rękoma drzwi klasztornych cel. Napastnicy wdzierali się do kolejnych komnat, zabijali bez litości, wyrzucali benedyktynów przez okna na kamienny bruk, szlachtowali błagających o litość. Wywlekali chorych z łóżek, obcinali głowy nowicjuszom. Niektórzy z brygantów rzucili się od razu do rabunku. Cyganie, szelmy i najemnicy poczęli rozbijać skrzynie i drzwiczki, rozpruwać sienniki, szukając kosztowności. W zamęcie głucho zabiły dzwony.
Białowłosy rycerz zeskoczył z konia. Pieszczotliwie pogładził wierzchowca po chrapach, przemawiał do niego cicho, delikatnie. W końcu przytulił jego łeb do swej twarzy i poklepał karosza po szyi.
A potem odwrócił się do kobiety, która przyjechała tu razem z nim na bułanym dzianecie. Miała na sobie męską zbroję. Długie, czarne włosy opadały na pokryty reliefami obojczyk, wplątywały się w szczeliny napierśnika i postrzępionej jaki.
– Anielko…
– Tak, panie. Czegóż żądasz?
– Leć do miasta. Leć na skrzydłach do Carcassonne. I uczyń swą powinność.
– A ty, panie?
– Będę tu czekał, Marion. Czekał na ciebie… Musisz być przy tym, co się stanie. Będę cię potrzebował.
Posłusznie skinęła głową, zawróciła konia i ruszyła w stronę bramy.
Siwowłosy rycerz odwrócił się i niespiesznie przeszedł przez klasztorne krużganki, pobrzękując ostrogami. Podążał między płomieniami, nie zważając na krzyki i wrzaski mordowanych. Nie odwrócił głowy nawet wtedy, gdy tuż obok niego spadł wyrzucony z górnego piętra zakonnik i legł na kamiennym dziedzińcu z pogruchotanymi kośćmi. Obojętnie wyminął młodego nowicjusza, który rzucił mu się do stóp, błagając o miłosierdzie. Biegnący za nim Cygan dopadł benedyktyna, chwycił go za kaptur, poderwał głowę w górę i jednym szybkim ruchem poderżnął gardło dagą.
Rycerz kierował się w stronę kościoła, gdzie bił opętańczo dzwon na trwogę. Dwaj jego przyboczni – brodaty, ospowaty Burgundczyk i łyskający w ciemnościach białymi zębami Cygan w postrzępionym kubraku – rozwarli przed nim drzwi do głównej nawy.
Wnętrze kościoła było ciemne. Jedynie na głównym ołtarzu paliły się świece, a w wąskich oknach absydy płonęły czerwone ognie zachodu. Rycerz szedł w stronę światła, pobrzękując zbroją. Z szelestem odrzucił na lewe ramię karmazynową robe obszytą popielicami i szybkim ruchem wyciągnął z pochwy braquemarda.
Na spotkanie z nim postępował z krucyfiksem inkwizytor Nicholas Jacquier.
Spotkali się przed głównym ołtarzem, na skrzyżowaniu nawy i transeptu, pod czujnym wzrokiem świętego Michała i Marii.
– W imię Pańskie, powiadam ci: stój! – rzekł inkwizytor. – Gillesie de Sille, za uprawianie wszetecznej nekromancji, za zbrodnie bluźnierstwa, apostazji i czarostwa, od którego ucierpieli niewinni chrześcijanie, będziesz oddany na śledztwo w ręce trybunału inkwizycyjnego!
Rycerz roześmiał się cicho. Miał naprawdę piękny i dźwięczny głos.
– Doprawdy, nie spodziewałem się tutaj któregoś z psów pańskich. Czymże jeszcze mi zagrozisz, klecho?! Stosem? Potępieniem? Wiecznym sądem? Ależ ja już jestem potępiony. Skazany na śmierć za życia. Żadna pokuta nie zmaże moich grzechów, żaden akt łaski ani skruchy nie zdoła naprawić ścieżki mojego żywota. Wiem równie dobrze jak i ty, że będę smażył się w piekle aż do dnia Sądu. Zatem wybacz, zgoła nie przerażają mnie wasze kleszcze, dyby i tortury.
– Gillesie de Sille, czy z własnej woli albo z poduszczenia diabelskiego stałeś się Bestią lub przywołałeś demona, który dokonał okrutnych spustoszeń w królewskim mieście Carcassonne?
– Przyznaję się. – Rycerz roześmiał się. – Cóż miałem robić? Czekać, aż zdechnę, a diabeł porwie mą duszę i wyda na męki, w porównaniu z którymi cierpienia, jakie zadawałem mym ofiarom, były tylko delikatnymi pieszczotami? Bestia jest demonem. Jest diabłem, którego przyciąga krew i cierpienie. Wezwałem ją dzięki pomocy duszyczek dzieci, które wyrżnęliśmy razem z mym drogim kuzynem, marszałkiem de Rais. Gdy Bestia wstąpi w moje ciało, stanę się nieśmiertelny, przedłużę mój żywot aż po kres wieczności i uniknę kary za me zbrodnie. Czyż to nie jest logika warta Arystotelesa, mój zacny klecho?
– I stracisz swą nieśmiertelną duszę!
– Ja nie mam duszy. Jestem potępiony za życia. Jedynym sposobem na uniknięcie kary jest przyzwanie w me ciało demona, który mnie opęta i tym samym uczyni nieśmiertelnym.
– Nie wierz demonowi, głupcze! Nieprzyjaciel jest mistrzem kłamstwa i łgarstwa. Zwiedzie cię, jak oszukał tysiące innych, którzy mu zawierzyli. Zamiast potęgi da ci cierpienie. Zamiast bogactwa – śmierć.
– Dziś mamy dopiero sobotę. Nie czas zatem na niedzielne kazanie. Co jeszcze chcesz mi powiedzieć, mój księżulku, zanim wyprawię cię na łono twego Pana? Chcesz wygłosić do mnie uczoną mowę? Nawoływać do pokuty? Namówić do odmawiania godzinek? Próżne są twoje słowa. Nikt i nic nie zdoła mnie ocalić! Wielokrotnie odmawiano mi rozgrzeszenia, bo żadna pokuta nie jest w stanie zmazać moich występków. Idź do diabła! Zabijcie go! Zaraz!
Inkwizytor nawet nie drgnął. Przemówił, zanim dopadli go pachołkowie Gillesa.
– Przyszedłem tu, aby ci przebaczyć. Albowiem nieskończone jest miłosierdzie Boskie. Wszelka niegodziwość otrzyma stosowną zapłatę, lecz Pan lituje się nawet nad najmniejszym stworzeniem…
Miecz wyleciał z rąk Gillesa de Sille i potoczył się z brzękiem po stopniach ołtarza. Rycerz chwycił inkwizytora za habit żelaznymi rękawicami, ścisnął, podniósł wysoko w górę.
– Co… Coś powiedział?!
– Gi…Gi…llesie. Odpuszczam ci… twe winy!
– Nieeeeeeeeeeeee! – De Sille gwałtownie odrzucił inkwizytora.
Jacquier poleciał w tył, uderzył głową o kolumnę, osunął się na posadzkę, pozostawiając na kamieniach czerwony ślad, przeżegnał się z trudem i zamarł na czworakach, gdy dopadli go ludzie Gillesa. Skulił się wówczas, a potem rozpłaszczył pod gradem uderzeń i tak już pozostał.
De Sille podniósł miecz i skierował się do bocznej kaplicy. Cyganie, żebracy i najemnicy zaczęli już plądrować kościół. Rozbili cyborium, bezcześcili obrazy, zrzucili z ołtarza krucyfiks.
– Litości, litooooości… panieeeee!
Dwóch oberwańców wlokło szlochającego prepozyta. Zakonnik utkwił czerwone, obłąkane oczy w Gillesie de Sille.
– Panieeeee. Przecieeeż. Ja… ci… poma… ga…
– Tam. – De Sille ruchem głowy wskazał ołtarz.
Najemnicy powlekli szamoczącego się benedyktyna. Przerzucili sznur przez ramię krzyża, a potem włożyli szlochającemu starcowi pętlę na głowę. Szybko i skutecznie pociągnęli za stryczek. Zakonnik pojechał dwanaście łokci w górę, zacharczał, wierzgnął nogami i po chwili znieruchomiał.
Gilles de Sille nie zaszczycił go nawet spojrzeniem. Skierował się do katakumb. Szedł tam, gdzie czekał na niego Arnald Czcigodny. Przemierzył mroczne ossuarium, przebył krypty i w końcu stanął nad cembrowiną studni. Przez szczelinę w ścianie sączył się krwawy blask słońca znikającego za górami.
Rycerz odrzucił pod ścianę wiadro i woskową tabliczkę. Pochylił się nad otworem wąskiej sztolni. Głęboko w dole zobaczył, jak czerwonawy blask świecy ciemnieje – zapewne mnich podszedł bliżej.
– Wróciłem, Mistrzu – rzekł de Sille. – Zrobiłem wszystko, czego chciałeś. Odnalazłem Marion, która pomogła mi w czarach. Odnalazłem miejsca, w których dawno temu pochowaliśmy niewinne ofiary naszych zabaw. Przywołałem ich duchy z piekielnych otchłani i nakazałem wywołać nieszczęścia w mieście, dzięki czemu zwróciłem na siebie uwagę Bestii. Wszystko według twego planu.
Zapadła cisza. De Sille słyszał tylko skwierczenie pochodni.
– Mówiłeś, że przyjęcie w me ciało demona to jedyny sposób, aby stać się nieśmiertelnym! Mówiłeś, że kiedy wywołam sześć strasznych klęsk, a potem uczynię siódmą zbrodnię, Bestia opanuje moje ciało i da mi wieczne życie. Gadałeś, że tylko w taki sposób uniknę kary i nigdy nie będę musiał pokutować za moje winy. Jeszcze tylko jedna zbrodnia dzieli mnie od wieczności. Przyszedłem tedy po twe błogosławieństwo.
De Sille czekał w ciszy i pokorze. A wtedy usłyszał głos. Chrapliwy, niski, ledwie słyszalny, a jednak, zda się, rozsadzający jego czaszkę.
– Boisz się śmierci… Bardzo się boisz… Czy na tyle, aby dokonać ostatniego dzieła?
– Boję się – wyszeptał de Sille. – Popełniłem straszne zbrodnie. Wspólnie z marszałkiem de Rais zabijałem dzieci dla mych występnych chuci. Mordowałem ludzi dla kaprysu. Oddawałem cześć diabłu. Nie ma dla mnie nadziei. Nie ma dla mnie przebaczenia. Nie ma odwrotu. Marion wróci niebawem i sprowadzi… Sprowadzi je wszystkie…
– Czy jesteś gotów, aby usłyszeć prawdę?
– Uczynię wszystko, aby uniknąć kary. Wszystko, cokolwiek zechcesz. A nawet więcej.
Marion wyjechała konno na plac pod katedrą. Czekały na nią prawie wszystkie dzieciątka z miasta. Większość uklękła, zaczęła się modlić. Na twarzach niektórych pojawiły się łzy. Ladacznica zeskoczyła z konia, przytuliła najbliższą dziewczynkę.
– Moje niebożątka – powiedziała ze wzruszeniem w głosie. – Moje dziatki kochane. Przybyłam, aby uwolnić was od złego. Bestia, anioł zagłady, krąży po mieście i chce zabić waszych rodziców.
Dzieci jęknęły. Kilkoro zaczęło płakać.
– Tylko wasze modlitwy i wstawiennictwo do Boga Ojca mogą ocalić waszych bliskich. Tylko łzy i błagania sprawią, że aniołowie przegnają Bestię precz. Chodźcie ze mną! Chodźcie pomodlić się do Ojca Niebieskiego i poprosić go o łaskę!
Wskoczyła na konia i ruszyła w stronę bramy Narbońskiej. Dzieci podążyły za nią ze śpiewem i płaczem. Jakiś chłopiec podjął wodze jej rumaka, inne maleństwa przepychały się, aby choć dotknąć wierzchowca lub ucałować jego nogi. Ogromny pochód ruszył uliczkami miasta – jak morze, jak dziecięca krucjata z dawnych, mrocznych wieków – a na jego czele jechała na białym koniu niewiasta w męskiej zbroi, otoczona przez niewiniątka.
– Jezus Chrystus czeka na was niedaleko stąd, moje dziateczki. Razem pomodlicie się do Boga Ojca i uratujecie miasto.
Dzieci ocierały łzy. Jak mogły nie wierzyć słowom Matki Boskiej? Zaczęły odmawiać modlitwę:
– Zdrowa Maryja, miłości pełna, Bóg z Tobą, błogosławiona między niewiestami, a błogosławion owoc żywota Twego Jezus Krystus. Amen.
– Wszystkie są moje! – wydyszał Gilles de Sille. – Hej, wy! – rzucił do swoich przybocznych. – Słuchajcie, parszywcy!
Pochylili głowy w ukłonie.
– Zbierzcie całą hołotę, a zwłaszcza Cyganów. Ci nie boją się ani diabła, ani Boga. Ustawcie się w kościele i odryglujcie drzwi. Czekajcie, aż Marion je przyprowadzi. Wyjdę do nich i wprowadzę do wnętrza. Wtedy zaczniemy…
Popatrzyli mu prosto w oczy.
– Płacę dziesięć złotych skudów od każdego łebka. A dwadzieścia za rączkę lub nóżkę. A dla was… Dla was będzie nagroda. Dodatkowo pięćdziesiąt… Nikt nie ma prawa ujść z życiem. Ruszajcie! Zbierzcie wszystkich w kościele!
Bryganci pochylili głowy i ruszyli do wyjścia z podziemi.
Gilles de Sille spojrzał w głąb studni. Nie mógł przebić wzrokiem ciemności.
– Bracie Arnaldzie… Wydałem rozkazy.
– Słuchaj – wyszeptał głos. – Słuchaj mnie, Gilles, a otworzę ci uszy na prawdę. Czy wiesz, po co tutaj tak naprawdę przybyłeś?
– Po chwałę i wieczne życie!
– Nie, Gilles, przybyłeś tutaj…
Villon przemknął pomiędzy kolumnami, wpadł w uchylone drzwi do kalefaktorium. Dostrzegli go! Kątem oka zauważył ruch pod zakrystią, więc szybko wśliznął się w szparę pomiędzy kamienną ścianą a pustymi beczkami po winie. Do stu diabłów! Już miał nadzieję, że zdoła pozostać niezauważony.
Stało się! Usłyszał szybki tupot stóp, brzęk stali. Było ich co najmniej kilku. Kopnięte drzwi otwarły się na oścież, uderzyły z hałasem w ścianę. Rozprawa z mnichami była już prawie zakończona. Nie bił dzwon, a przez trzask i huk płomieni pożerających dach infirmerii z rzadka tylko przebijały się krzyki i odgłosy uderzeń. Ktoś jeszcze wydzierał się w dormitorium, błagał o litość i jęczał, ale odgłosy te z wolna zaczynały cichnąć.
Villon nie wiedział, ilu będzie przeciwników. Czy ich orężem okażą się miecze, kordy, czy też pałki i morgensterny. Musiał drogo sprzedać swe życie. A na razie siedział cicho jak mysz pod miotłą i gotował się do zawziętej obrony. Wydobył cinquedeę oraz sztylet i wtedy właśnie usłyszał głos…
– Villon…
Rozejrzał się spanikowany. Ale ten niski, basowy odgłos rozlegał się gdzieś w głębi jego głowy.
– Villon… Znalazłem cię…
– Kim jesteś? – wyszeptał bezgłośnie, choć zaczynał się już domyślać.
– Mówiłem, że Bestia sama cię znajdzie…
– Kim jesteś?
– Kim można być po pół wieku spędzonym w zamkniętej celi. Bez światła… Bez nadziei… Bez końca…
– Dlaczego nie leżysz pod Drzewem Umarłych?
– Proboszcz chciał mnie zabić… Ale kat bał się ściąć. Uciekł. Wtedy zamurowali mnie na dożywotnią pokutę. Nie pomyśleli wszakże, że przeżyję ich wszystkich.
– Więc to jest twoja zemsta?
– Nie pragnę zniszczenia miasta ani śmierci ludzi. Chcę, aby otworzyły im się oczy. Villon, Bestia nie istnieje. Nie jest demonem… To człowiek, który chce przyjąć w swe ciało diabła, aby uniknąć po śmierci kary Bożej za wszeteczeństwa i mordy, których dopuszczał się razem z Sinobrodym. Nie zawaha się dokonać najhaniebniejszych czynów, aby uciec przed sprawiedliwością. Dla jego spokoju wymyśliłem tę historię o demonie. Uwierzył w nią bez trudu, bo łaknął choć promyka nadziei na uniknięcie wiecznego potępienia.
– A ty go wspierałeś?
– Powiedziałem mu, że jeśli chce przywołać potężnego demona, musi sprowadzić na świat cierpienie i dopuścić się najokrutniejszych zbrodni. Wskazałem mu drogę do ladacznicy, która opuszczona przez kochanka zwątpiła w sprawiedliwość i oddała mu się wolą i ciałem. Wskazałem mu też trop wiodący do garbusa zdrajcy, który teraz musiał odpokutować za swe winy. Z ich pomocą Gilles wezwał dusze swych ofiar i nakazał im wywołać kataklizmy w mieście.
– Zaplanowałeś to wszystko tak dokładnie? Naprawdę jesteś Bestią…
– Dzięki Gillesowi-Bestii ludzie przejrzeli na oczy. Zobaczyli, że Kościół rzymski nie jest w stanie obronić ich przed złem, tak jak nierządnica babilońska odwraca się od wiernych. Sam inkwizytor, księża i papież nie są w stanie zapewnić im ochrony przed kimś takim jak Gilles. Oto dzieło, które wykuwałem przez pół wieku, pozostawiony w kamiennej celi sam na sam z myślami… Tak więc jesteśmy kwita. Mogę ci pomóc.
– Czego chcesz w zamian?
– Nic. Po prostu zrobisz, co każę!
– Nigdy!
– A chcesz żyć?
Villon drgnął. Musiał zobaczyć się z Marion. Musiał ją odnaleźć. Miał tylko jedną szansę.
– Co mam zrobić?
– To proste, Villon. Rób dokładnie to, co każę.
Cygan w kolorowym żakiecie i dwaj oberwani Burgundczycy w postrzępionych przeszywanicach bezskutecznie rozglądali się po kalefaktorium. Od rozbitego okna powiał wiatr, płomień kaganka zamigotał, cienie w kątach ożyły.
– Sacrebleu! Gdzie jest ten golony łeb?
– Sprawdźcie za beczkami!
Zajrzeli do szpary między stosem baryłek a ścianą. Była pusta. Światło kaganka zamigotało znowu.
– Coś tu jest! – zakrzyknął ze strachem jeden z pachołków.
– Gdzie?
Wzrok Burgundczyka pobiegł w dół, wzdłuż drewnianego słupa podtrzymującego sklepienie, aż do ciemności, w której…
Rozedrgany cień wychynął z mroku i spadł między nich. Z pozoru przypominał człowieka otulonego płaszczem, ale poruszał się tak szybko, że ledwie nadążali, aby śledzić go wzrokiem. Z cichym stukotem opadł za plecami jednego z najemników. Usłyszeli tylko podwójny świst brzeszczotów przecinających powietrze.
Burgundczyk chwycił się za gardło. Zacharczał. Przez chwilę próbował wciągnąć powietrze. W końcu poddał się, padł na podłogę. Z jego przeciętej szyi sikała krew.
– Ty skur… – Cargas rzucił się ze sztyletem na napastnika. Był szybki i zwinnny, w Narbonne zabijał nawet dobrych szermierzy.
Pozostały przy życiu Burgundczyk zaszedł tamtego z drugiej strony, zamierzył się mieczem i ciął z całej siły.
Cygana nagle coś odepchnęło w bok, rzuciło na kompana. Zbir nie zdążył uskoczyć. Nie zdołał podrzucić ostrza i odrąbał Cargasowi nogę nad kolanem.
Cygan zawył, zwalił się między beczki, miotał po podłodze z zakrwawionym kikutem. Burgundczyk stęknął z niedowierzaniem, opuścił miecz. Napastnik nie dał mu czasu do namysłu. Zawirował w piruecie, chlasnął go sztyletami raz, drugi, trzeci, czwarty! A potem wbił ostrze cinquedei prosto w brzuch, przekręcił, przytrzymał dłużej i wyszarpnął.
Burgundczyk krzyczał, nie wiedząc, co się dzieje, nie próbując nawet powstrzymać wypływających trzewi. Zrobił krok ku drzwiom, jakby chciał uciekać, ale nogi ugięły się pod nim. Upadł i począł umierać w drgawkach, jego pięty uderzały w agonii o podłogę.
Villon przemknął nad ciałem ku wyjściu.
– Idź – usłyszał znowu głos Arnalda. – Zabij ich wszystkich.
Szli przez lasy rozświetlone blaskiem miesiąca, który wyjrzał zza chmur. Świetliki wskazywały im drogę jak małe latarenki, a świecące słabo mchy i porosty roztaczały dokoła drogi ledwie widoczną poświatę. Lasy były pełne zapachów liści i wilgoci. Ogromny wał gór wznosił się daleko przed nimi, za lasami, za mgłami zalegającymi wśród wzgórz i przełomów Aude. Nie musieli się jednak do nich zbliżać. Szli wszak do klasztoru Saint-Roche. Dzieci śmiało patrzyły w ciemność, nie lękały się wilków ani upiorów. Jak mogły się lękać, skoro prowadziła je dostojna i czysta Pani na białym koniu? Śpiewały i modliły się:
– Święta Mario, Dziewico wieczna, przez umiłowanie Syna Bożego, który Cię umiłował, aby Cię wynieść ponad chóry anielskie, wysłuchaj nas…
Marion uśmiechnęła się. Jej ostre, białe zęby na chwilę wysunęły się spoza czerwonych warg.
– Święta Mario, a kiedy zobaczymy Jezuska? – zapytała jakaś dziewczynka.
– Jeszcze chwilkę, moja mała. Jezus czeka na was w klasztorze.
– A jak wygląda?
– Jest… Jest piękny jak archanioł. Ma włosy z czystego srebra, zbroję z księżycowego blasku i miecz, którym ścina głowy niewiernych. Jest wielki… Jest wspaniały!
Maszerowali przez lasy i łąki. Mijali ruiny twierdz i fortec z czasów katarów, schodzili w głębokie wąwozy wypełnione szumem potoków i wodospadów. A potem zarysowała się nad nimi ogromna bryła opactwa. Byli u celu.
Dzieci z krzykiem rzuciły się drogą w stronę kościoła. Pędziły na wyścigi na spotkanie z Jezusem, z płaczem i modłami. Chciały wejść do wnętrza, ale przed samymi drzwiami Maria zagrodziła im drogę.
– Czekajcie i bądźcie pokorne! – krzyknęła. – Jezus Chrystus sam wyjdzie do was i poprowadzi na modły. Czekajcie w pokorze i odmawiajcie Zdrowaś Mario i Ojcze nasz! Jezus kocha was i miłuje. Wnet go zobaczycie.
Zeskoczyła z konia i pchnęła drzwi kościoła. A potem odwróciła się do niewiniątek ze złowieszczym uśmiechem. Cofnęła się i znikła w świątyni.
Dzieci modliły się. Dzieci ufały Marii. Dzieci czekały na Jezusa…
– …po śmierć.
Gilles de Sille zmarszczył brwi. Co to, do diabła, miało znaczyć?! O co chodziło Czcigodnemu?
– Nie rozumiem, bracie… Obiecałeś mi nieśmiertelność… Mówiłeś, że uniknę kary…
– Byłeś tylko narzędziem w ręku Boga, Gilles. I głupcem, bo niczego ci nie obiecywałem. Myślałeś, że śmierć Można oszukać? Że można odsunąć ją w czasie, zadając cierpienia innym?! Nie, Gilles. Nie ma żadnej Bestii. Ty już sam się nią stałeś. Jesteś sługą Demiurga, Pana mroku, który chwyci cię niebawem w swe szpony. Myślałeś, że zdołasz przed nim umknąć, naiwny głupcze? Zginiesz. Zginiesz tutaj, w tym klasztorze, jako nauczka i przestroga dla innych, i będziesz smażył się w piekle aż do dnia Sądu Ostatecznego. Byłeś tylko pionkiem w mym ręku.
– Nie… – jęknął de Sille. – Nieeeeeeeeeee! Ty skurwysynu! Ty diable! Ty oszuście! Nieeeeeee!
– Tak, Gilles. Tak… Właśnie tak… Licz swoje ostatnie chwile.
– Dostanę cię! Rozedrę żywcem na sztuki! Ukrzyżuję łbem do dołu! – wykrzyczał de Sille wpatrzony w mroczną otchłań studni. – Przegryzę skały, aby zejść do twej celi!
– Czas ucieka, Gilles. Czas upływa…
– Zaraz – wydyszał, parskając śliną, rycerz – zaraz dobiorę się do ciebie! Poczekaj tu. Mów godzinki za swą duszę, głupi staruchu!
Cichy śmiech Arnalda rozbrzmiał w głowie Gillesa. Stawał się coraz głośniejszy, coraz bardziej szyderczy. Rycerz chwycił rękoma za skronie, zatoczył się.
– Zaraz wrócę! Zaraz przyjdę po ciebie! Czekaj tu!
Chwycił miecz i pognał do kaplicy.
– Cóś Roya długo ni ma – zagadał do kompanów szczerbaty, poznaczony bliznami Kwentyn, zwany Morową Zarazą, być może od paskudnego smrodu, który roztaczał dokoła. – Późwa sprawdzić!
– Ty czekaj tu! A co bydzie, jak wróci Gilles?
– Eeee, gdzie ta. Nie wróci się. Nie ta szybko. Przeca musi pogadać z dziadem.
– A jak go golone pałki dopadły?
– Ni. Chyba ni.
– Gdzie Nicholas?
Wyjrzeli na dziedziniec klasztoru. Nigdzie nie widzieli swego kompana. Kwentyn porwał za kord, a potem rozejrzał się dokoła. Zdawało mu się, że zobaczył coś podejrzanego w wąskim przejściu pomiędzy południowym skrzydłem transeptu kościoła a drewnianym budynkiem zakrystii. Coś się tam poruszyło. Ostrożnie podszedł bliżej. Przejście było puste. Zagłębił się w nie, a potem potknął o leżące na ziemi ciało. Już wiedział, że jest źle. Bardzo źle. Kompani stłoczyli się za nim.
Coś przybliżało się ze świstem i furkotem. Kwentyn zamarł na chwilę, zdumiony. Wsłuchał się w narastający dziwny odgłos.
Obracający się w powietrzu, rzucony z ogromną siłą miecz, który niespodziewanie wynurzył się z mroku, wbił mu się ostrzem prosto w pierś, przebił na wylot! Kwentyn nawet nie jęknął. Padł na plecy, machając nogami, zadygotał i przewalił się na bok.
Reszta wilczej zgrai wrzasnęła. Zbóje rzucili się do wąskiego przejścia. Byli głupi. Jak wszyscy, którym gorączkowa wściekłość zaślepia wzrok. Wpadli w mrok, przebyli go i natknęli się na kamienną ścianę. Przejście pomiędzy zakrystią a kapitularzem kończyło się ślepo.
Jakiś cień przesłonił wejście. A potem bełt wystrzelony z kuszy odrzucił w tył jednego z obwiesiów. Mężczyzna wpadł plecami na ścianę. Osunął się, pozostawiając mokry, czerwony ślad krwi. Ogłupiali najemnicy rzucili się w kierunku wirydarza. A tam czekała ich śmierć.
Ciemny kształt szybko i cicho jak kot skoczył im na spotkanie. W wąskim korytarzyku zakotłowały się cienie. Potem doszedł stamtąd pisk, głuche rzężenie, brzęk stali, kilka bełkotliwych jęków i wszystko ucichło. Cień przemknął nad dachami, wdrapał się po pionowej ścianie kościoła.
– Stać, kurwe syny! – syczał ze złości Molle. – Nie pomożemy tamtym. To jeden z mnichów. Szaleniec. Zarąbiemy go w kaplicy i będzie po sprawie.
Zbili się w krąg najeżony ostrzami mieczy i sztyletów, obróceni plecami do siebie, oświetleni czerwonym i błękitnym światłem płynącym z witraży. Nie byli już tacy pewni jak wówczas, gdy przekraczali bramy opactwa. Jak wtedy, gdy podrzynali gardła mnichom. Kiedy zabijali czeladź, rozbijali skrzynie i skrytki.
– Po cośmy tu przyszli?! – jęknął Regnaut Krzywa Gęba. – Białowłosy wprowadził nas w zasadzkę!
– Ja mu od razu nie wierzyłem. Za dobrze płacił. – Bosy oberwaniec, dzierżący w dłoni okutą pałkę, strzyknął żółtą śliną przez resztki zębów.
– Zamknij ryło, Hitti! Siedź i słuchaj!
Czerwonawy promień światła przygasł na chwilę, jakby przed witrażem, a może za nim, przeleciał jakiś cień. Zbóje zadrżeli.
– Coś tu jest!
– Czart papieżników.
– Spokój! To tylko ptak.
Cień mignął z drugiej strony. Znów tylko na chwilę. A potem boczne drzwi do świątyni otwarły się wolno. Powiał wiatr. Lodowaty dech Bestii wionął im prosto w twarze.
– Staaaać! – ryknął na kompanów Molle. – Nie rozbiegać się! W kupę!
Grupa zwarła się, najeżyła ostrzami. Rozbiegane oczy rabusiów wpatrywały się w mrok, badały cienie w bocznych nawach, przesuwały się po posągach świętych i kolumnadach. Coś się zbliżało. Czuli to. Coś było coraz bliżej.
– Jest! Jest tutaj – zaskomlał Hitti. – Przyszło po mnie!
– Zawrzyj gębę!
Ogromna rozeta nad prezbiterium rozleciała się na tysiące kawałków. Z szelestem, ogłuszającym brzękiem i stukotem spadł na nich grad odłamków i odprysków. Oślepił, zasnuł cały świat.
A potem wraz ze światłem księżyca na sam środek koła utworzonego przez najmitów spadło coś dużego i ciężkiego. I piekielnie szybkiego.
Pierwsi z najemników nie wiedzieli nawet, że giną. Upadli w tył lub polecieli w bok, gdy świszcząca stal rozchlastała im gardła. Molle był szybszy. Zdołał unieść miecz, zastawić się, zablokować pierwszy cios. Drugiego nie zdążył, ale przeszywanica wytrzymała. Olbrzym zawył, pchnął mieczem, ale ostrze trafiło w próżnię.
Cień przemknął tuż obok jego prawego ramienia. Coś świsnęło i odrąbana ręka z mieczem opadła na posadzkę.
Molle był twardy. Nie bacząc na krew buchającą z kikuta, chwycił lewą ręką za sztylet. I wtedy dostał cięcie w brzuch. Tym razem przeszywanica puściła. Najemnik opadł na kolana i zwalił się na twarz.
Potem zaczęła się rzeź. Bryganci uciekali we wszystkie strony. Nie zawsze do głównych drzwi, bo ten, kto biegł do krańca nawy, ginął jako pierwszy. Część szukała schronienia w kaplicach, inni kryli się za posągami, w konfesjonałach, za sarkofagami.
Bestia była szybsza.
Wyprzedzała ich ruchy dwukrotnie. Zadawała rany, zanim zdołali unieść broń do zasłony. Unikała uderzeń, nim zdołali wyprowadzić atak. Zabijała, zanim mogli dostrzec jej zarys czy wypowiedzieć jej imię… Odrąbywała ręce wzniesione w błagalnym geście zmiłowania. Wnet kościół napełnił się wrzaskiem i jękiem, krzykiem i złorzeczeniem. Ale trwało to bardzo krótko. Nie minęło ćwierć pacierza, a bryganci Gillesa de Sille ucichli na wieki. Leżeli w kałużach krwi, wpatrując się szklistymi oczami w kolebkowe sklepienie, lecz na pewno nie po to, aby podziwiać uroki starych fresków i płaskorzeźb.
Szelest skrzydeł zburzył ciszę. Kruki obsiadły wieżę i dach kościoła. No cóż, tej nocy czekała ich wspaniała uczta. Jednak główne danie dopiero miało nadejść.
– Villon – zajęczał jakiś głos.
Poeta rozejrzał się. Jakiś kształt poruszył się w chórze, pod zwaloną ławą. Nicholas Jacquier! Inkwizytor żył! Villon przyskoczył bliżej. Tonsura zakonnika była poznaczona krwią, czerwone bąbelki pojawiały się na wargach, gdy mówił. Musiał mieć połamane żebra.
– Za… Zabij… Gillesa. On… sprowadzi tu dzieci z miasta, aby je wszystkie zgładzić, zamordować… Nie możemy do tego dopuścić.
– Gdzie on jest?
– Poszedł do katakumb.
– Czekajcie tu. Załatwię sprawę.
Ruszył w stronę kaplicy. Jednak zatrzymał się w połowie drogi. W jego głowie pojawił się znowu głos Arnalda.
– Stój! – wysyczał. – Nie zabijaj Gillesa! Nie teraz!
– Co takiego?! Dlaczego?!
– Gilles nie dopełnił przeznaczenia. Nie dokonało się jeszcze zwieńczenie dzieła. Jeszcze nie ma tu niewiniątek. Chcę, aby ludzie z miasta zobaczyli, że nie są w stanie ochronić się przed mocą Demiurga. Aby krew ich dziatek odmieniła ścieżki ich życia. Zabijesz go dopiero wówczas, gdy dokona się ostatnia katastrofa.
Rzeź niewiniątek… Jak w Jerusalem za Heroda… Masakra dzieci… – przemknęło przez głowę Villona.
– Nie, nie zgadzam się!
Brzęk ostróg rozszedł się głośnym echem po kościele. Od strony kaplic szedł Gilles de Sille w błyszczącej zbroi, z mieczem w dłoni.
– Villooooooon! – Inkwizytor stał, trzymając się zakrwawionego flamberga. Opierał się o przewróconą ławę, krew plamiła jego włosy, spływała z nosa i uszu. – François, nie! Nie ufaj mu! On cię zwodzi! Zabij Gillesa zaraz, natychmiast! Zarąb Bestię, aby nigdy nie wstała!
– Nie słuchaj go, głupcze. Bądź rozsądny. Za dużo widziałeś. Za dużo wiesz. Spalą cię na stosie razem z Gillesem. Albo oskarżą o mord! Wstrzymaj się jeszcze!
– Nie! Nie daj się zwieść podszeptom diabelskim, Villon! W imię Jezusa Chrystusa! Nie wierz mu! Ocal choć dzieci!
– I tak ich nie uratujesz. To intryga, o jakiej nie masz pojęcia. Święte Oficjum wiedziało o wszystkim od początku i nie uczyniło nic. Uznano, że to dobrze, gdy prości ludzie będą bać się Bestii, bo wówczas chętniej dadzą datki klechom! Dopiero kiedy sprawy posunęły się za daleko, przysłano tu Jacquiera. To dlatego występował incognito!
– Dzieci… Muszę ratować dzieci…
– I tak zginą! Banda siepaczy inkwizytora oczekuje o ćwierć mili stąd. Nic już nie zrobisz, cha, cha, cha, cha, cha…
Nicholas Jacquier szedł w stronę poety z zakrwawionym krzyżem w ręku. Jęczał z bólu i mocno utykał. W końcu wczepił się w jego robe i podsunął pod oczy krzyż.
– Sancte Michael Archangele, defende nos in proelio, contra nequitiam et insidias diaboli esto praesidium. Imperet Uli Deus, supplices deprecamur: tuąue, princeps militiae caelestis, satanam aliosąue spiritus malignos, ąui ad perditionem animarum pervagantur in mundo, divina virtute, in infernum detrude.
Zamarł, krew buchnęła mu z ust.
– A… amen – odpowiedział drżącym głosem Villon. Opadli na posadzkę. Łotr ukrył twarz w dłoniach. Głos odszedł od niego, zmalał, prawie znikł.
– Dokonałeś wyboru – wyszeptał Arnald. – Zatem opuszczam cię.
– Villon… – wyjęczał inkwizytor. – Zrób to wreszcie…
– Nie dam rady.
– Bierz to!
Villon wstał i wyszedł rycerzowi naprzeciw.
Gilles patrzył beznamiętnym wzrokiem na pokrwawione ciała i odrąbane członki walające się na podłodze kościoła, obojętnie trącił płytowym trzewikiem rozrąbaną głowę jednego ze swych ludzi. Szedł w stronę głównego wejścia do świątyni. Poeta poznał go od razu. Był to ten sam białowłosy człowiek, którego spotkał wśród katarów pod Drzewem Umarłych.
– Czy już po wszystkim, szlachetny panie?! – zapytał, siląc się na wesołość. – Odpuścili wam grzechy i wszeteczeństwa?
– To ty?! – zdziwił się de Sille. – Co tu robisz? Przeszkadzasz mi. A ja nie lubię intruzów.
– Przyszedłem cię zabić.
De Sille roześmiał się. Odrzucił w tył siwe włosy.
– Po co? – Szedł w stronę poety z opuszczonym mieczem. – Nie jestem wart funta kłaków ani nawet jednego złamanego szeląga, panie…
– Villon.
– Słyszałem o was. I czytałem wasze wiersze. Szkoda, że już nic nie napiszecie.
– A to niby dlaczego?
– Bo was zabiję.
– Tacyście pewni, panie de Sille? A ja myślę, że pewniejsze jest, iż traficie do piekła na długo przede mną.
Villon zdarł płócienny worek z norymberskiej kuszy, którą dostał od inkwizytora. Szybko wycelował i pociągnął za spust. Bełt śmignął w powietrzu, trafiając idealnie w płytowy napierśnik pod sercem wroga. Gilles nawet nie drgnął. Uśmiechnął się, ale szedł wolniej.
– Nic nie czuję, Villon.
Poeta milczał.
Krew płynęła szeroką strugą z dziury w napierśniku. De Sille nadal szedł, chociaż już dużo wolniej.
Nagle zatrzymał się, a potem miecz wysunął mu się z palców. Padł na kolana, przewalił się na bok. I tak znieruchomiał w kałuży krwi.
Gdy Marion ujrzała, co się stało w kościele, poruszona widokiem aż krzyknęła.
Podłogę zaścielały ciała martwych mnichów i brygantów, wszędzie walały się odcięte członki i zakrwawiona broń. Posągi i kolumny były poszczerbione, potłuczone, ławy z chóru porąbane w kawałki i powywracane.
Nagle zauważyła jakąś postać. Drgnęła przerażona. To był żywy człowiek! Zbliżył się do niej, a wtedy krzyknęła po raz drugi. Ale tym razem z furią.
Rozpoznała Villona.
Patrzyli na siebie w półmroku rozświetlanym snopami księżycowego światła. Kiedyś do tego światła poeta przyrównywał skórę jej lica i piersi.
– Szukałem cię w Carcassonne – odezwał się Villon. – Chciałem cię zobaczyć.
– Zobaczyć? Ty skurwysynu! Ty księży bękarcie. Nie… Nie będę strzępiła na ciebie języka! Odejdź!
Villon szukał w swej głowie wzniosłych i poetycznych słów. Nie znalazł.
– Wiem, że zgrzeszyłem – wymamrotał. – Nie żądam od ciebie przebaczenia…
– Zgrzeszyłeś?! Uwiodłeś mnie i porwałeś z domu. Znalazłam się na bruku! Zostałam ladacznicą, aby popłacić twoje kościane długi, oddawałam się w bramach, by uzbierać denary na wykup ciebie spod szubienicy. Bądź przeklęty, łotrze! Przeklęty na wieki!
Villon z trudem przywołał na wargi odpowiednie słowa.
– Chciałbym… tylko zobaczyć… nasze dziecko… Po to właśnie przyjechałem…
– Twojego bękarta już dawno zjadły ryby w Aude!
Villon zatoczył się. Chwycił się rękoma za głowę.
– Nie… To nie może być prawda… Marion, powiedz, proszę, że nie…
– Zniszczyłeś mnie, Villon. Mnie, córkę z zacnego mieszczańskiego domu. Miałam być twoją miłośnicą. Do puchu anielich skrzydeł porównywałeś moje ciało. Ja już nie należę do ciebie, Villon. Należę do mojego nowego Pana. Tak, do Gillesa de Sille… On wymierzy ci słuszną zapłatę za twoje winy. Zabierz tedy pamięć naszej miłości do piekła!
– De Sille nie żyje. Zabiłem go.
Marion roześmiała się. Jej śmiech był zimny i okrutny. Villon usłyszał za sobą cichy brzęk. Odwrócił się i ogłupiały zamarł w bezruchu.
Gilles de Sille podnosił się z posadzki. Patrzył na Villona spod długich, zlepionych potem i krwią włosów i uśmiechał się drapieżnie. A potem potężne ramiona chwyciły Villona wpół. Łotr wrzasnął przerażony, ale nie mógł wyrwać się z uścisku.
– Ja żyję, panie Villon. Jestem nieśmiertelny!
De Sille przechylił poetę w bok i z całej siły rzucił go na rzeźbę archanioła Michała. Villon wyrżnął łbem w kamień, jęknął. Gilles podniósł go i cisnął na posadzkę, na plecy. Uderzenie było tak gwałtowne, że wydarło z płuc poety resztki powietrza. Zacharczał, obrócił się na bok, nieporadnie próbując wstać.
Gilles de Sille roześmiał się złowrogo, a potem chwycił brzechwę bełtu sterczącą z jego napierśnika i wyrwał go jednym ruchem. Okrwawione żelazo zabrzęczało na kamiennych płytach…
– Ja żyję! – krzyknął de Sille. – Ja oddycham! Ja jestem nieśmiertelny!
Znowu dopadł poetę, chwycił go za robe na piersiach, podniósł i rzucił w kierunku ściany.
To uderzenie odebrało Villonowi resztki sił. Plując krwią, osunął się plecami po kamiennym murze, ale głos Gillesa znowu poderwał go na nogi.
– Żyję, żyję… Życie jest cudowne – mówił de Sille. – Wasze życie to cierpienie, Villon. A moje to same przyjemności. Patrz, oto jak cierpiał Chrystus!
Przygwoździł sztyletem dłoń poety do ściany.
Villon zawył, krew trysnęła z jego ręki.
De Sille roześmiał się głośno. Wyszarpnął sztylet, obrócił się bokiem i uderzył Villona żelazną rękawicą prosto między oczy. Łotr upadł na plecy, przeszorował po kamiennej posadzce i zamarł wpatrzony w kolebkowe sklepienie kościoła.
– Jesteś już w grobie, Villon! – ryknął de Sille. – Tak, pogrzebię cię żywcem pod sarkofagiem w krypcie!
Wzrok poety opadał coraz niżej, po boku kolumny, aż do płonących świec przypominających splecione węże. Musiał znaleźć jakiś przedmiot. Musiał czymś rzucić. Rozpaczliwie macał dokoła siebie w poszukiwaniu kamienia.
Gilles szedł ku niemu. W jego oczach migotały ognie piekieł.
Prawa ręka Villona wymacała odciętą dłoń jednego ze zbirów. Łotr wyszczerzył zęby do przeciwnika.
– Kończ, Gilles! Nie mam sił.
De Sille zbliżył się, a wówczas Villon sprężył się do rzutu. Musiał trafić! Musiał wcelować w palącą się świecę. Całe swoje siły włożył w ten jeden jedyny rzut.
I trafił. Trafił dobrze.
Gilles stanął nad nim. Uderzył go w twarz. Villon śmiał się przez krew.
– Nie pożegnasz się ze światem, poeto? Nie ułożysz wiersza?
– Epitafium… – wymamrotał Villon. – Na twój pogrzeb…
Płonąca lina pękła ze świstem, pomknęła z oszałamiającą szybkością w górę. De Sille usłyszał jakiś dźwięk. Zaniepokoił się. W ostatniej chwili w jego oczach pojawiło się zrozumienie. Spojrzał w górę i…
Ogromny, ważący kilka żelazny cetnarów świecznik spadł z metalicznym brzękiem na obu mężczyzn. Gilles de Sille zdołał tylko krzyknąć. Żelazne pręty obaliły go na ziemię, przygniotły do posadzki. W duszy Villona zabrzmiał krótki, urywany ryk Arnalda.
Wszystko ucichło. Wszystko zamarło.
Poeta żył.
Leżał w środku ogromnego żelaznego okręgu, z głową Gillesa na kolanach. Rycerz nie ruszał się. Żelazne sterczyny przebiły na wylot jego płytową zbroję, wbiły się w posadzkę, zamykając go w pułapce. A ze szczytu obalonego świecznika spoglądał na Villona święty Jerzy, patron rycerzy.
Poeta nie wiedział, jak się spod niego wygrzebać. Na razie nie miał sił ani ochoty. Święty Jerzy ważył chyba tyle, co ladrowany koń.
Villon wyczołgał się z trudem spod świecznika. Obok nieruchomo siedziała Marion. Nic nie mówiła. Wpatrywała się w zakrwawione oblicze Gillesa, a po jej twarzy płynęły łzy.
Jęcząc z bólu, poeta pełzł po posadzce. Wreszcie po chwilach długich jak godziny jego dłonie namacały poszczerbioną kolumnę i wsparły się na niej. Podźwignął się na nogi i potem całym ciężarem opadł na drzwi. Długo trwało, zanim zebrał siły, aby odemknąć rygle. Ogromne wrota otwarły się na oścież. Postąpił kilka kroków do przodu i znalazł się sam naprzeciwko ogromnego tłumu aniołów. Promienna jasność rozświetliła jego ciało, gdy schodził po schodach. Chciał się przeżegnać albo coś powiedzieć, ale już nie zdążył.
Ogromne wrota do kościoła rozwarły się z chrzęstem. Dzieci zamarły wpatrzone w przejście, z którego miał wyjść Zbawiciel. Złożyły ręce do modlitwy, pochyliły się, niektóre padły na kolana.
– Przyjdź, Jezu Chryste… Wspomóż nas – szeptały niezliczone usta.
I Jezus wyszedł do nich. Przestąpił powoli wrota katedry. Zszedł wprost z krzyża, więc broczył krwią z ran na dłoniach, jego długie włosy plamiła świeża krew. Szata była porwana, poznaczona cięciami mieczy rzymskich legionistów. Z czerwonawych śladów po cierniowej koronie sączyły się strumyczki krwi.
Dzieci rzuciły się z płaczem, ze szlochaniem i okrzykami ku swemu Ojcu. Jezus zszedł z trudem ze stopni kościoła, a potem potknął się, ale nie dopuściły do tego, aby dotknął ziemi. Przyjęły na swoje ręce jego zmasakrowane ciało. Dwaj bracia, synowie masarza – Pierre i Louis – chwycili go jako pierwsi i razem z innymi ponieśli dalej przez tłum. Mały Gerard – syn kapitana straży – całował jego rany wespół z Paulą. Colette przytrzymywała znużone stopy Pana.
Oczy Jezusa zamknęły się, a na jego twarzy pojawiła się bladość.
Dzieci niosły go dalej i dalej. Poprzez las rozświetlony smugami księżycowego światła, wokół których wirowały świetliki. Poprzez łąkę, na której jesienne kwiaty stuliły płatki do snu. Doszły tak na sam brzeg Aude, pokryty trzciną i miękkimi trawami. Tu złożyły ciało Jezusa, obmyły mu rany, całowały stopy i cały czas modliły się do Boga za jego zdrowie.
I Bóg wysłuchał ich, bo w końcu gwiazdy zbladły, a ponad postrzępionymi górskimi szczytami poczęło wschodzić słońce. I wtedy dzieci pokryły ciało Chrystusa girlandami kwiatów, przeniosły je na nosze z gałęzi i leśnych pnączy i wyruszyły do miasta.
Villon spał.
Daleko, pod sklepieniem klasztornego kościoła, łopotały czarne skrzydła kruków. Ptaki obsiadły ciało Gillesa de Sille i sprawnie wyłuskiwały je ze zbroi, rozkuwały dziobami nity, rozrywały sprzączki i rzemienie, aby oddać diabłu to, co zawsze należało do niego…
Villon spojrzał w głąb mrocznej studni. Na jej końcu nie widział już żółtego poblasku płomienia. Kilkakrotnie opuszczał kubeł z wiadomością na woskowej tablicy. Nie dostał żadnej odpowiedzi.
– Bracie Arnaldzie – wyszeptał w otchłań. – Odezwijcie się…
Nikt mu nie odpowiedział.
Kamieniarze wcisnęli w otwór ostatni cios obłożony grubo zaprawą.
Zamurowali na głucho celę.
I jej tajemnicę.
– Marion Beauvais. Za kacerstwo, apostazję, tudzież uprawianie czarostwa i sodomii, czego przykładem było paradowanie w męskim stroju, będziesz żywcem spalona na wolnym ogniu, a prochy twe zostaną rozrzucone na cztery strony świata!
Inkwizytor usiadł.
– Czy masz coś do powiedzenia, moja córko? Czy wypierasz się diabła i sług jego? Czy odżegnujesz się od katarskiej herezji?
Odpowiedź była łatwa do przewidzenia.
Katedra Świętego Nazaira była pełna ludzi. Stateczni patrycjusze zasiadali w ławach, a pospólstwo tłoczyło się pod ścianami.
– Módlmy się, bracia i siostry! Módlmy się o Boże błogosławieństwo dla inkwizytora Ojca Świętego, jego wielebności Nicholasa Jacquiera, oraz dla szacownego pana Françoisa Villona, którzy obdarzeni Łaską Pańską uwolnili nasze miasto od straszliwej Bestii!
Ludzie padali na kolana. Płakali. Nie płakał tylko sam wielebny Jacquier. Z lekkim uśmiechem wpatrywał się w przeznaczone dla poety puste miejsce na ławie.
– Gdzie niby to złoto ukrywa? W skrzyni w piwnicy? – zapytał Villon dwóch oberwanych łotrów siedzących przy nim przy zalanym winem stole w plugawej karczmie Pod Saracenem na Dolnym Mieście. – Nie łżecie?
– Wejście jest od ogrodu, przez klapę. A wcześniej trza przejść przez mur. Nie jest wysoki. Wszystkośmy widzieli. Na jego szczycie ja stanę na lipie…
Villon jednym haustem wychylił kubek podłego i kwaśnego wińska.
– Do stu piorunów, jeśli nie łżecie, to wchodzę w to! – rzekł. – Trzysta złotych skudów nie chodzi piechotą.
– Kiedy ruszamy?
– Jak tylko się ściemni, kumotrzy! Do roboty! Złoto czeka.
Ladacznica siedząca na kolanach łotra roześmiała się wesoło. Villon stawiał jej od dwóch dni. Na razie wprawdzie oddawała mu swe wdzięki za darmo, obiecał jednak, iż w zamian opisze ją w poemacie.
– Na wino i chleb, bracia – rzekł, uśmiechając się, poeta. – I za nasze szczęście.
– Za szczęście.
Wszyscy zgodnie stuknęli się kubkami.
Daleko w katedrze biły dzwony.
Tak daleko do nieba
W mroku przemykały dwie postacie, oświetlając drogę czerwoną latarnią. Rubinowy poblask wydobywał z ciemności zarysy nagrobnych tablic. Pokryte napisami i płaskorzeźbami zdawały się poruszać, jakby życie wstępowało w kamień pod wpływem purpurowej poświaty. Wygasłe, pomarszczone twarze ściągały wargi, ukazując kły. Wężowe smoki i nagrobne bazyliszki wiły się na kamiennych obramowaniach płyt, chcąc odstraszyć śmiałków, którzy naruszali spokój umarłych. Lecz gdy krąg światła przesuwał się poza tablice, wrażenie utajonego życia mijało. Pozostawały czarne prostopadłościany w srebrnym blasku. Nagie, oszronione drzewa wydawały się w tej poświacie bezbronne i skarlałe.
Rabustel kroczył przodem, utykając na lewą nogę. Dla niego to nie była pierwszyzna. Jednak Lionel czuł chłód chwytający za gardło, gdy tak przemykał pomiędzy mogiłami. Bał się. Był karłem, miał krzywe, krótkie nogi, więc aby nadążyć za towarzyszem, niemal biegł, skakał i kołysał się. W dodatku przyginał go do ziemi ciężar zawiniętych w płachtę narzędzi.
Rabustel zatrzymał się nagle, karzeł niemal wpadł na niego. Przewodnik nasłuchiwał chwilę, a potem niby skradający się ryś, zdecydowanie i miękko zarazem, skręcił w prawo. Z ciemności wyłonił się niewyraźny kształt nagrobka. Małą mogiłę usypano niedawno, świeżą ziemię grobu pokrywał szron.
– Jest – szepnął Rabustel. – Mały, szykuj łopaty!
Karzeł rzucił płachtę na ziemię, chwycił róg materiału i szarpnął, wywalając zawartość na trawę. Oskardy zalśniły w świetle księżyca. Rabustel rozłożył płachtę tuż obok.
– Doktor Agryppa będzie piłował kości, ile tylko dusza zapragnie – powiedział cicho. – I to młódki. Rarytas…
– Długo tu leży? – spytał Lionel. – A niech to jasny szlag! Dawno się nie czułem jak dzisiaj.
– Dobra, doby warny twardziela – mruknął Rabustel w żargonie miejskich hien cmentarnych. – Bierz tam, od głowy.
Gdy Rabustel wbił łopatę w grób, Lionel z przestrachem się rozejrzał. Odgłos rozszedł się echem po wszystkich podziemnych kryptach i katakumbach nekropolii. Na Rabustelu nie zrobiło to najmniejszego wrażenia. Pracował, dysząc ciężko. Spieszył się; ziemię z grobu wyrzucał na płachtę materiału. Nie powinni zostawiać po sobie żadnych śladów.
Kopali długo. Lionel nie czuł już potu ściekającego spod nasuniętego na oczy kaptura. Wpatrywał się w ziemię, czekając na chwilę, w której usłyszy łomot żelaza o drewniane wieko trumny. Wręcz modlił się, aby nastąpiło to jak najszybciej. Ale gdy łopata Rabustela w końcu uderzyła o coś, co odpowiedziało słabym stukotem, po plecach przebiegł mu dreszcz przerażenia. Cmentarz wokół był tak ponury. Milczące oszronione drzewa i groby przyglądały im się ze wszystkich stron. Ich cienie, przeplatane pasmami księżycowego światła, szatkowały teren na szeregi czarnych i szarych plam.
Rabustel odgarnął łopatą wilgotną ziemię z dwóch pierścieni zamocowanych na bokach trumny. Wziął grubą konopną linę i przełożył przez oba uchwyty. Szybko wyskoczyli z jamy i chwycili końce sznura. Coś zatrzeszczało cicho, gdy poruszyli skrzynię. Była cięższa i bardziej masywna, niż się spodziewali. Minęła długa chwila, nim spoczęła na stercie piasku. Dębowa, solidna trumna z mosiężnymi okuciami w kształcie gryfów i orłów wyglądała złowieszczo. Lionel rozejrzał się niespokojnie. Wydało mu się, że krzaki przy ścieżce, którą przyszli, nie stoją tak, jak powinny. Jak stały za dnia. Albo zbliżyły się do siebie, albo było ich więcej.
– Rabustel! – wykrztusił. – Co my… Co my robimy?
– Przestań ględzić. Chędożyłeś już poprzednich twardzieli! Dobędziemy i tego.
– Tej – szepnął Lionel. – Młodo skończyła.
– Patrycjuszka, psia jej mać! – Rabustel wbił łom w szczelinę między wiekiem a podstawą trumny. – Chyba sama się wykończyła czy jak.
Karzeł przygryzł wargi i przeżegnał się. Dostrzegł, że i po wysuszonej, pokrytej brodawkami twarzy nieustraszonego Rabustela spływają grube krople potu. Rabuś schylił się, jego wielka, pozbawiona włosów i brwi głowa wychyliła się z kaptura. Z całej siły podważył łomem wieko. Rozległ się cichy trzask pękającego drewna. Lionel poczuł dreszcze.
Wbił spojrzenie w wieko, czekając na to, co miało się spodeń wyłonić.
Rabustel odrzucił w bok pokrywę.
Nic się nie stało. Zmarła leżała cicho, spokojnie, z twarzą okrytą białym welonem i jasnymi włosami rozrzuconymi wokół głowy. Przez prześwitującą tkaninę Lionel widział śmiertelną bladość jej lica. Ręce miała skrzyżowane na piersiach… Te piersi – wyobrażał je sobie, choć nigdy ich nie oglądał – powinny być duże, pełne kobiecego powabu, pod tkaniną musiały kryć ciemne sutki, wznoszące się stromo nad płaskim brzuchem i smukłą talią… Lionel patrzył uważnie. Zwykle pragnął kobiet wydobywanych z trumien. Wiedział dobrze, że ze swoim pokracznym ciałem nie ma co marzyć nawet o najgorszych z miejskich dziwek, więc zamiast żywych miał zmarłe. Były lepsze. Mógł robić z nimi to, co chciał. Ale ta… Z nią było inaczej. Często razem z Rabustelem gwałcili martwe ciała, lecz teraz nie czuł pożądania.
– No i co… Martwa kurwa – mruknął Rabustel. – Dziwne, że pochowali ją tu, na poświęconej ziemi. No, wsadzajmy ją do worka i zbierajmy gnaty!
Lionel spojrzał na piękną, bladą twarz zmarłej. Nie naznaczył jej jeszcze rozkład… Ręce kobiety, wyciągnięte wzdłuż tułowia, były szczupłe i smukłe. Wzdłuż tułowia… Coś tu nie pasowało…
– Rabustel! – wykrzyknął. – Ty stary durniu!
– Co tam mamroczesz? – Opryszek pochylił się nad leżącą.
Nagle karzeł zrozumiał! Te dłonie… Te martwe dłonie nie powinny, nie mogły same znaleźć się po obu stronach ciała, skoro wcześniej spoczywały na piersiach!
– Co się… – zaczął Rabustel i zamilkł.
Niespodziewanie w oczach zmarłej zabłysły dwa ogniki białego światła, a z martwego ciała wzbiły się w górę białe płomienie.
– Pali!!! Pali mnie! – zawył Rabustel. Biały niby rozgrzane żelazo płomień spowił jego postać. Płaszcz i wytarty kubrak zajęły się w jednej chwili jasnym ogniem.
Lionel oślepiony nagłym blaskiem odruchowo odskoczył dalej i skrył się za najbliższy nagrobek. Po chwili wyjrzał, osłaniając twarz dłońmi.
Rabustel płonął. Z jego robe wydobywały się poskręcane języki białego ognia. Lionel poczuł mdlący swąd palącego się mięsa. Rabustel padł na kolana, a wówczas karzeł odwrócił się i począł biec. Pędził co tchu, potykając się o nagrobki, wpadając na kamienne płyty i tablice. Z tyłu za sobą usłyszał jeszcze cichy szum, ale wtedy dopadł już bramy cmentarza i przemknąwszy przez ciemną czeluść, puścił się pędem w dół uliczki.
W cuchnącej stęchłym piwem i zmurszałym drewnem gospodzie „U Matjasza” nie było tej nocy wielu gości. Oczywiście, karczma nie świeciła pustkami. Dla samego Matjasza bynajmniej pusta nie była, bowiem w szynku zebrały się tej nocy największe łotry z Rienn. Dziwki i ich kawalerowie, hultaje, oczajdusze, świętokradcy i rabusie cmentarni. Przy starych, zalanych winem stołach rodziły się plany przyszłych występków, wszystkich włamań, kradzieży, napadów.
Główną osobą w towarzystwie była okazała postać. Na stole, pogwizdując beztrosko, siedział mężczyzna w porwanym kubraku. Jego ogorzała, poznaczona bliznami twarz była oszpecona opuchlizną i czerwona z pijaństwa. Gdy rabuś gwizdał, spoza jego warg ukazywały się połamane, żółte zęby. Kiedy odrzucał z czoła rzadkie włosy, odsłaniał czerwonawe blizny. Znudzony bezczynnym siedzeniem sięgnął po leżącą na stole lutnię i uderzył w struny. Brzdąkał dość udanie i w gwar rozmów, w pijackie chrapanie śpiącego pod stołem brodatego rzezimieszka wdarły się słowa piosenki:
Przyszedł do mnie łotr w żupanie podartym,
Ojca nie miał, jako żyw jest własnym bękartem.
Kędy służył – kijem dawano mu myto,
Jego matkę dwa razy u pręgierza bito.
Wychowanie takie miał, jako się urodził,
Wszystko w browarze legał albo dziady wodził.
Ukradłszy kęs rzemiosła, wędruje po światu.
Niegodzien tylko wisieć albo oddan katu.
– Przestałbyś muzykować, Villon – odezwał się starszy mężczyzna w poplamionym wamsie, z resztkami włosów przyklepanymi do pomarszczonej czaszki. – O sobie samym śpiewasz? Twoja mać sama kurwą była! Znaleźli cię przecie w Paryżu na Glatigny, gdzie ladacznice zostawiają swoje bękarty…
– Wara ci od mojej matki, Sorbon. W końcu… nie spuściła mnie do rzeki.
– Co i gorzej, gdyż złodziej z ciebie żaden, Villon. – Stary podniósł do twarzy prawą rękę. Zamiast dłoni, uciętej za kradzież, gdy miał dziesięć lat, widniał szeroki, ostry hak. Dlatego wszyscy rabusie z Rienn zwali Jeana Sorbona po prostu Hakiem. – Spartoliłeś robotę. Miałeś taki dom do ochędożenia…
– Myślałem, że straż nadeszła. Miałem czekać, aż wielebny kat Piotrek Kręcikoło mi poświeci? Ty byś może stał i czekał, aż cię przydybią głąby?!
Hak uśmiechnął się chytrze. Jego małe, przekrwione oczka patrzyły uważnie na rzezimieszka. Villon spojrzał na Cygana Le Loupa i Hansa Sinogębego. Sorbon zaczynał go denerwować. Po raz kolejny w ciągu ostatnich dni. Tak… Czy aby nie próbował podważyć jego pozycji w towarzystwie? Może powinien z nim skończyć? Odruchowo dotknął rękojeści tkwiącego za pasem sztyletu. Mógł poczekać, rozprawić się z Hakiem choćby za tydzień. A może zresztą tamten miał rację? Ostatnia robota poszła fatalnie: nie obrobili domu bogatego kupca – i to przez niego, Villona. Stojąc na lipie, wywołał popłoch, krzycząc, że nadchodzi straż miejska. Uciekali jak ostatni głupcy. A tak naprawdę usłyszał tylko kilku spóźnionych tragarzy. Wprawdzie wcześniej popili tęgo u Matjasza, ale od tej pory nie mógł darować sobie błędu. Cholerny świat – pomyślał – znowu będą trupy. Ale z Hakiem mogła być trudna sprawa… Zapragnął wyjść na świeże powietrze. Opuścić tę cuchnącą norę, wzbić się gdzieś, dać sobie spokój z parszywym życiem wędrownego złodzieja, filozofa i… poety. Ostatniego człowieka zabił trzy miesiące temu. W czasie awantury o wdzięki ladacznicy Margot. Teraz znowu szykowała się rzeźnia…
Od życia się nie ucieknie – przemknęło przez głowę Villona. Trzeba przyjąć je takie, jakie jest. Wspomniał swoją jedyną próbę opuszczenia tego padołu, kiedy był jeszcze chłopcem. Stary strych, konopna pętla i chyboczący się stołek. Nie był dobrym katem dla siebie. Odratowali go bez trudu. I wlepili trzydzieści rózeg.
Ktoś ciągnął Villona za rękaw. Otworzył oczy. Obok niego stał stary Matjasz.
– Co, już skończyliście? Chyba jest warta tych pięciu skudów?
– Świeża jak na kurwę. Chodź ze mną do sieni.
– A co jest?
– Nie wiem – szepnął Matjasz. – Lionel przyszedł. Płacze.
– Loup – Villon zwrócił się w stronę siedzącego nieopodal młodego złoczyńcy o śniadej cygańskiej cerze – chodź ze mną.
Młody rzezimieszek błysnął w uśmiechu białymi zębami. Villon był go całkiem pewien. Le Loup nie cierpiał Haka. Przy tym okazał się dobrze wprawiony w walce na sztylety, przeżył już niejedną nożową rozprawę w paskudnych zaułkach Rienn – miasta wyrzutków.
Bez słów podążyli za oberżystą. Matjasz wprowadził ich do mrocznej sieni. Cuchnęło stęchlizną i wilgocią. W słabym blasku przesączającym się z głównej izby Villon dostrzegł postrzępiony, skulony łachman na ławie w kącie. Potem usłyszał szloch. Kłąb szmat poruszył się, ukazując bladą twarz. Coś mokrego skapnęło na stare deski podłogi.
– Lionel? – Villon przyjrzał się uważnie pokracznemu karłowi. – Co się dzieje?
– Rabustela zabili… – wyszlochał kaleka.
Loup wypuścił z sykiem powietrze. Villon poruszył się niespokojnie.
– Coście robili? Chędożyliście trupy?!
– Jak co tydzień… – wyjęczał Lionel. – Otworzyliśmy rympel. Znaczy się trumnę po waszemu. Mieliśmy dobyć twardziela… A ona… martwa, sztywna znaczy, jak wybuchła płomieniem. I Rabustela, Rabustela… spaliło.
Villon obejrzał się na Le Loupa. Tamten położył dłoń na rękojeściach sztyletów.
– Rabustel był dobry złodziej – mruknął. – Nieraz stawiał. Nie można ostawić tak przyjaciela.
– To i nie ostawim, cholera! Lionel, co się stało? Kogoście dobywali? Mówże jaśniej.
– Patrycjuszkę… Odwaliliśmy wieko, a potem… Ona otworzyła oczy. W nich… – Sapnął i rozłożył bezradnie ręce. – W nich były płomienie.
– Cholera by wzięła – powiedział cicho Villon.
Rabustela znał od paru lat. Nie pochwalał jego procederu, ale tamten był mimo wszystko dobrym kompanem. Często musiał wysłuchiwać jego zwierzeń. Prawda, że potem chciało mu się od nich rzygać, lecz Rabustel płacił bez szemrania za obydwu. Więc czuł jakby dług wdzięczności.
– Nie chce mi się wierzyć. Umrzyki nie stają w płomieniach. Może trafiliście na upiora?
– To nie mógł być upiór – upierał się Lionel. – To coś innego.
– Ale co? Martwa dziewka zaczyna się palić ni stąd, ni zowąd?
– Villon, to nie były zwykłe płomienie. Ja nie widziałem ziemskiego ognia. Villon, myślże rozumniej. Przecie nie zwariowałem.
Łotr w podartej robe milczał. Karzeł wpatrywał się weń z mocą, trudno było nie uwierzyć w jego słowa.
– Wiesz co, idź się napij – mruknął do Lionela. – I nie myśl o tym.
– Ona go spaliła. Villon, poradź coś. Przecie lubisz zagadki.
– Poszedł won!… Loup!
– Jestem.
– Wypytaj, kto leżał w grobie. Ciekawa sprawa. Co ty myślisz?
– Nie wiem. Niczego takiego nigdy nie widziałem.
– Tym lepiej. Idź z nim. – Wskazał izbę ruchem głowy. – Spotkamy się wieczorem.
– A ty?
– Ja jeszcze gdzieś zajrzę.
Le Loup ulotnił się. Villon wyszedł z sieni, pchriął niewielkie drzwiczki za kontuarem gospody, pochylił głowę, przechodząc przez próg. Ogarnął jednym spojrzeniem izbę oświetloną wątłym światłem kaganka i siedzącą na rozgrzebanym łożu kobietę. Była jeszcze młoda, nawet ładna. Miała regularne rysy, długie, jasne włosy i wciąż niewinne spojrzenie. Niezła dziewka – przemknęło mu przez głowę. Naprawdę mogła zrobić karierę jako ulicznica.
– Zbieraj się.
W milczeniu zakryła nagie piersi koszulą. Villon zauważył w jej oczach łzy.
– Co jest, Margot?!
– Dlaczego? – spytała cicho. – Dlaczego ty mi kazałeś z Matjaszem…
– Zamknij gębę, głupia dziwko – mruknął zezłoszczony. – Muszę wyjść. Zobaczymy się wieczorem.
– Dokąd idziesz? Nie chcę, żebyś mnie tak zostawiał.
Villon poczuł narastającą złość. Wszystko było tego wieczoru nie tak. Chwycił dziewczynę za jasne włosy i uderzył w twarz. Jęknęła, wyrwała się, przycisnęła głowę do ściany.
– Masz mnie słuchać, głupia – wycedził przez zęby. – A jak do wieczora nie zobaczę paru dukatów, tak obiję ci śliczną twarzyczkę, że będziesz straszyć staruchów w bramach.
– Villon – jęknęła cicho. – François, ja… – Chciała się zerwać z legowiska ku niemu, lecz odepchnął ją mocno i ruszył do wyjścia.
– Masz się przespać z Montignym! – rzucił przez ramię. – Da ci za to dwa skudy.
– Villon! Villon! – krzyknęła, ale już jej nie słyszał. Wyszedł z izby, skinął głową Loupowi, a potem ruszył do drzwi. Na progu zaśpiewał znowu:
Gdy w łoże wróci moja kurwa bez szeląga,
Z wściekłości zbiera mnie szaleństwo czyste,
Chwytam za kiecki, sam chwytam się drąga,
Wołam, że przechlam jej szmaty do nitki.
Aż ona na to – ha, ścierwo sobacze!
Krzyczy, przeklina, pod boki się bierze,
Że mi tknąć nie da. Wówczas siniec brzydki
Na gębę pięścią sumiennie jej znaczę,
W burdelu, kędy mamy zacne łoże!
Gdy Villon wychodził z szynku, był świt, obwieszczany turkotem ciężkich, wyładowanych towarami wozów zmierzających na targ. Rozpoczynany hałasem otwieranych przegniłych okiennic i dębowych wrót. Na wąskie, cuchnące błotem i łajnem ulice Rienn wylegał obdarty, wygłodzony, hałaśliwy i swarliwy tłum. Przekupnie i kupujący, tragarze i robotnicy, sprzedawcy trutki na szczury i podmiejscy chłopi. Miejskie kurwy i szlachetne panny, czeladnicy i mularze, strażnicy i stajenni, poganiacze mułów, głodni kupcy, żebracy i szelmy, złodzieje i paserzy… Potężny kołowrót rozpoczynał nowy, kolejny obrót, jak było od niepamiętnych lat. Po dziesiątkach zim i wiosen, po jesieniach takich jak ta, wypluwał z siebie zniszczone, złachmanione istnienia – żebraków, kaleki, zgrzybiałych starców żyjących na łasce synów i córek. Takich jak ci, którzy siedzieli pod ścianami domów, wyciągając rękę po wsparcie. Złodziei i morderców. I małe dzieci, które dorastały i włączały się w to wszystko od nowa.
Choć w górze chłodny jesienny wiatr pędził kłęby chmur, w wąskiej ulicy pomiędzy dwiema ścianami domostw, w przesmyku wyznaczonym linią stromych, opatrzonych sterczynami dachów, panowała duchota. Villon szedł szybko poprzez tłum. W ostatniej chwili uskoczył przed rozpędzonym wozem i uniknął świszczącego rzemienia, jakim zamachnął się woźnica. Nastąpił na nogę starej jędzy dźwigającej zatłuszczony tobołek, odskoczył przed jej zakrzywionymi pazurami. Z lubością wsłuchał się w potok przekleństw dobywający się z ust staruchy. Był u siebie, był w mieście tchnącym wonią rozkładających się murów i zbutwiałego drewna, smrodem odchodów i gnijących w nich ludzkich wraków. Czasami aż podskakiwał, ciesząc się ze wszystkiego. Z tego, że żył, czuł i widział. Przyglądał się tłumom. Z pozoru wydawałoby się, że to miasto – toczone przez zgniliznę zbiorowisko domów z kamienia i drewna, cuchnący labirynt ulic, na których królowały zbrodnia i bezprawie, smród ścieków i odór niemytych ciał – zabijało ludzi, zanim doczekają młodzieńczego wieku. A jednak ulice ciągle były zatłoczone. Cuchnące, przeżarte zgnilizną łono Rienn rodziło coraz to nowe człowiecze zastępy.
Wesołe to było miasto. Ot, kilka kroków dalej Villon zobaczył obszczaną bramę chylącej się ku ziemi kamienicy z pruskiego muru, przy niej zaś przekupnia – dużego, rosłego, o czerwonej gębie, w futrzanej czapie na głowie. Idący z przeciwka tuż pod murem bosy, mało rozgarnięty widać chłopak nie dostrzegł jego drewnianego straganu. Pewnie był pierwszy raz w Rienn, bo z otwartymi ustami wpatrywał się w fasady miejskich domostw. Potknął się, a potem zaczepił kolanem o deskę przekupnia. Drewniana konstrukcja rozpadła się, a główki kapusty i zwiędłe brukwie posypały się w błoto. W okamgnieniu podeptali je przechodnie. Sprzedający nawet nie krzyknął. Bez słowa chwycił wyrostka za gardło, a potem pchnął pod ścianę, zamachnął się i uderzył pięścią w twarz. Bił długo, do krwi, nie zwracając uwagi na wycie i krzyki. Villon roześmiał się.
– Na wieżę z hultajem! – zakrzyknął kpiąco. – Wsiok przyjechał, nie wie, jak się chodzi po mieście!
Nieco dalej, przy jednym z zakończonych ostrołukowo portalów w podsieniu murowanej, sypiącej się ze starości kamienicy, jazgotały trzy stare babiny, zgarbione pod ciężarem trzymanych na plecach tobołów.
– Pani, pani, te dzisiejsze ludzie same nie wiedzom, co robiom. Jakie to rzeczy się w śmieciach znajduje – mówiła pierwsza, zgięta jak pogrzebacz.
– I jak brudzom. Wstydu wcale nie majom – dodała druga.
– Ta Larysa to dziwka. Zeszłej niedzieli dwóch gachów miała – wtrąciła trzecia, przygłupia, z oczyma wielkimi jak spodki. – I to naraz. To jak oni jej robili? Przez zadek?
– Hej, o czym tak rozprawiacie, babiny?! – zawołał wesoło Villon. – Ile śmieci każda zeżre, zanim pęknie?
– Co to? Kto to? – zapytała ta ostatnia, rozglądając się głupawo.
– To hultaj – syknęła jadowicie druga i wskazała kosturem Villona. – Ty szelmo, ty złodziejski wyrodku! Obrażasz uczciwych ludzi.
– Ciszej, ciszej, stara ruro! – zakrzyknął wesoło. – Jeszcze twój starszy usłyszy i znowu będziesz liczyć żebra na schodach!
– To jest Villon! – warknęła ta najbardziej przygarbiona. – Ty szelmo! Ty łobuzie! Zobaczysz, przyjdę, jak cię będą wieszali na rynku!
– To nie tak prędko, stara! Prędzej ktoś ci zrobi bękarta na śmietniku!
– To już szczyt! Gdzie straż?! Żeby taki szelma obrażał spokojnych ludzi! – wykrzyknęła w furii.
Łotr tylko zarechotał i zniknął w tłumie.
Nie minęło wiele czasu, gdy ulica skończyła się nagle, a przed Villonem otworzyła się wielka przestrzeń placu zastawionego setkami brudnych kramów i szop. Przestrzeń, ograniczona dotąd dwiema ścianami domów z cegły i kamienia, nagle rozbiegła się na boki, zrobiło się luźniej, przestronniej. Ponad poszarpanymi, nadgryzionymi zębem czasu dachami poeta dostrzegł strzeliste, wznoszące się stromo nad miastem górskie szczyty i ponure, skaliste turnie Alp… Rienn było zbudowane na samym przedgórzu; od wschodu, południa i północy otaczały je szare, posępne szczyty.
Villon chłonął wszystko zmysłami. Przenikał gwar targowiska, krzyki, śmiechy ladacznic, woń błota zmieszanego z gnojem i odchodami, tłok, ścisk, przekleństwa. Odgłosy targowania, zwady i łoskot końskich kopyt. Otworzył się na to, chłonął całą duszą zwykły, codzienny gwar przeklętego miasta zgnilizny i ropiejących wrzodów, miasta, które było niemal takie samo jak każde inne w księstwie Confarrearo. Był jego częścią. Wiedział to dobrze.
Znienacka coś uderzyło Villona w głowę, wżarło się w jego jestestwo, boleśnie oślepiło oczy. To tylko wiatr rozegnał zasłonę chmur, a spoza szarych, ponurych obłoków wyjrzał promień słońca. Łotr zaklął, nie mogąc znieść światła. Jego oczy przywykły od lat do poruszania się w półmroku, więc szybko skoczył w cień najbliższego z kramów. Tu odetchnął z ulgą. Spojrzał w niebo, deszczowe chmury powoli odchodziły w dal. Spoza szczelin w ich szarej pokrywie prześwitywały białe, puszyste obłoki, rozjaśnione bielą słońca, dalekie, tajemnicze. Nie lubił ich. Cóż z tego, że były piękne, skoro nikt nie mógł nigdy dosięgnąć ich stopą, skoro nigdy nie uczyniły nic pożytecznego dla ludzi.
Nagłe potknięcie o rozchybotaną kamienną płytę – pozostałość po dawnym miejskim bruku Rienn – przywróciło go rzeczywistości. Znowu przemykał między straganami z wtuloną w ramiona, spuszczoną głową. Ukradkiem zerknął na ściany rynku, na wielkie, okazałe kamienice. No tak. Wszystko, co złe na tym świecie, działo się z przyczyny bogatych. Villon był o tym absolutnie przekonany. To oni – patrycjusze sławetnego miasta Rienn – obdzierali do cna nędzarzy, wyduszali ostatni grosz z ich sakiewek, a potem bawili się, pili i hulali za nie swoje pieniądze. Dlatego też poeta nie miał wobec nich żadnych skrupułów. Wiedział dobrze, że podcinając gardła i odcinając pękate mieszki, odbierał tylko to, co ich właściciele zabrali innym. Obejrzał się i jeszcze raz obrzucił spojrzeniem domy w rynku, a potem skręcił w wąską, opadającą w dół uliczkę.
Faramonda obudziło słońce. Żółte jesienne, ale ciepłe promienie światła wpadały do pokoju przez szparę w źle zaciągniętej zasłonie. Był poranek. Piękny świt po mroźnej nocy.
Faramond leżał przez chwilę w pościeli. Nie czuł się źle, ból, jaki dręczył go po odejściu Jeanne, nie był już tak dotkliwy. Wszystko przeminęło, ale przecież tak naprawdę znaczyło niewiele.
Wstał z łoża. Podszedł wolno do ostrołukowego okna. Przez oprawione w ołów szybki widział słońce. Dom, w którym mieszkał, zbudowano w najokazalszej części rynku, obok kamienic bogatych patrycjuszy i nowobogackich kupców. Przed Faramondem rozciągała się teraz wielka przestrzeń miejskiego targowiska, a na wprost okien blask słoneczny rozszczepiał się na czarnych, strzelistych wieżach katedry Rienn. Poczuł mimowolny dreszcz na widok ostrych, strzelających w niebo iglic, potężnych filarów budowli, ogromnych przypór i mrocznych gzymsów ozdobionych setkami szczerzących zęby w uśmiechu maszkaronów. Wielkie, czarne blendy pod zawijasami okapów spoglądały nań niby potworne ślepia ogromnego smoka. Spuścił wzrok niżej, na umieszczoną nad wejściem galerię dwunastu ojców świata. Tych, którzy dali niegdyś ludziom wolną wolę wyboru, mądrość i rozum. Co przechytrzyli przedwiecznego Boga. Widział ich wyniosłe, czarne posągi, jakby spoglądające na kłębiący się w dole ludzki tłum.
On znał ich prawdziwe imiona… Asmodeus, Prussar, Avistel, Vobis, Lurey i wszyscy pozostali.
Kiedyś, kiedyś ta katedra była inna. Jeszcze zanim Alfred de Vary ogłosił się herezjarchą, zanim król Francji został odparty spod miasta, zanim odnowiła się wielka wojna Francji z Burgundią – czczono tutaj imię Boga. Katedrę Rienn przejęli nowochrzczeńcy. Ci, którzy pozostali wierni naukom Kościoła, korzystali ze świątyni poza miastem. A czas przeminął, nawet papież przestał upominać się o swoje, widać miał ważniejsze sprawy na głowie. Nigdzie, dosłownie nigdzie nie było spokoju. Całym światem wstrząsały wojny. Liga Dobra Publicznego książąt Orleanu ogłosiła bunt przeciwko królowi Francji, cesarstwo wiodło wielkie spory wewnętrzne, Polacy wespół z pogańskimi Litwinami i Tatarami zadawali ostatnie ciosy Zakonowi Krzyżackiemu. A wszędzie panowały jednakowo – nędza i głód. Nie było dokąd iść. Bazylea, Lyon, Mediolan, Rienn… Wszędzie było tak samo.
Dochodzący spoza drzwi hałas sprawił, że odwrócił wzrok od okna. Usłyszał czyjeś krzyki, biadolenie, a potem trzaśnięcie drzwi gdzieś na dole, chyba w sieni.
– Bruno! Bruno!
Na schodach rozległy się szybkie, mocne kroki. Wezwany lokaj wszedł do pokoju.
– Co to za awantura na dole?
– Jakiś bękart zamarzł na naszych schodach w nocy, panie. Jasna krew by go zalała. Miał z pięć wiosen. Teraz przyszła ladacznica i mówi, że to jej dziecko. Złota chciała, panie. No to ją wygnałem za próg, panie. Przekleństwo z tą hołotą! Lęgną się każdego roku na nowo! Zaraza by ich wydusiła…
– Bruno! – przerwał lokajowi Faramond. – To dziecko naprawdę zamarzło przed naszymi drzwiami?
– Sama ją tam zostawiła. Nędzarki tak zawsze, panie. Do cna by nas rozdrapały. Dlatego kazałem jej iść precz!
– Odejdź! – rzucił z gniewem Faramond. – Zostaw mnie samego.
Gdy Bruno odszedł, Faramond wrócił do okna. Spojrzał w słońce, nie mrużąc powiek, pozwolił, aby złocisty blask wypełnił oczy. Potem odsunął zasuwę i pchnął oszklone ramy. Wyjrzał na plac targowy – w jego uszy uderzył gwar uliczny, w nozdrza zaś woń zgnilizny i łajna. Zadygotał. Miał dość tego świata. Dość nędzarzy, którzy przesiadywali pod ścianami domów, dość tych wszystkich ludzi, dla których nie mógł nic zrobić.
Zniżył wzrok. Dostrzegł idącego między straganami zgarbionego żaka, lub raczej rzezimieszka. Faramond widział całą jego nędzę. Zastanowił się, co dla kogoś takiego jak ów oberwaniec mogło znaczyć piękno. Zapewne kolejną noc z cuchnącą dziwką czy poderżnięte cudze gardło. Wątpliwości co do osoby w dole rozwiały się, gdy obszarpaniec podniósł głowę, spoglądając w słońce, a potem niby dźgnięty nożem skoczył w cień; pewnie zląkł się złocistego, padającego z góry blasku. Wolał ciemność.
Faramond zatrzasnął okno, odcinając się od smrodu i gwaru targowego placu. Podszedł do inkrustowanego złotem sekretarzyka i odsunął górną szufladę. Sięgnął po złożoną kartkę pergaminu. Wspomnienie o Jeanne powróciło znowu. Wziął w rękę sztylet pokryty arabskimi napisami. Wiedział, że czas jeszcze nie nadszedł, ale nie mógł wytrzymać, aby nie pomyśleć o tym, co miało się niebawem wydarzyć. Miał dosyć tego świata. Pragnął stąd uciec, wzbić się w niebo i trafić tam, hen, w podobłoczne przestrzenie. Przez chwilę pieścił ostrze w dłoniach.
Cmentarz położony był na skalistym zboczu. W blasku jesiennego słońca wyglądał na mniejszy, bardziej przytulny. Wiatr szeleścił źdźbłami uschłych traw, podrywał z ziemi pożółkłe liście. Ten cmentarz był stary, prawie zapomniany. Kiedyś chowano tu bogatych mieszczan i kupców, pozostały po nich tylko stare, popękane tablice na rozmytych przez deszcze nagrobkach. Teraz nekropolia służyła przede wszystkim za miejsce spoczynku biedakom, samobójcom, mordercom i złodziejom.
Villon wyjrzał zza kamiennej płyty. Ponad dachami domów widział poszczerbione wieżyce Wysokiego Zamku. Przesłaniały pół horyzontu, straszyły czarnymi otworami ostrołukowych strzelnic. Zamek – osłaniający jedyną drogę do miasta pomiędzy zakolami rzeki Aare – od dawna leżał w ruinie. Jego wymarłe, pozbawione dachów budowle stały się siedliskiem żebraków i włóczęgów. Bajlif Rienn rezydował w Zamku Niskim, położonym u stóp skalistego występu dźwigającego Wysoki, a książę Confarrearo – Henryk Czarny, miał swój zamek daleko stąd, na południu. Tak… Wszystko w tym mieście powoli obracało się w gruzy. Nie budowano już wielkich domów i zamków, a miejsce kamienic z dnia na dzień zajmowały śmierdzące lepianki.
Szybko odnalazł grób rozkopany przez Lionela i Rabustela. Nikt tu nie przyszedł od ostatniej nocy. Nikt nie zakopał ziejącej w ziemi jamy, z której wydobyto trumnę. W trawie leżały jeszcze oskardy rabusiów.
Villon zajrzał do grobu. Nigdzie nie było trumny. Schylił się niżej nad rozgrzebaną mogiłą i zamarł. Na piasku dostrzegł trochę nadpalonych drzazg, kilka poczerniałych kawałków drewna. Spojrzał dokoła. Przekrzywiona tablica nagrobna na sąsiedniej mogile była okropnie okopcona. Po drugiej stronie dołu dostrzegł dużą plamę popiołu. Ostrożnie dotknął go dłonią – szary proch przywarł do palców. W gęstym pyle dostrzegł kilka poczerniałych kawałków kości, jakiś nadtopiony guzik… A więc tyle pozostało z Rabustela. Spalił się na popiół. Lionel nie łgał. Szatańska moc zmarłej spopieliła także trumnę.
Czuł narastający zawrót głowy. Oparł się o pobliską płytę nagrobną. O co tu chodziło? Trup stający w płomieniach po otwarciu trumny? Może to pułapka? Ale kto zastawiałby taką paść w grobie dziewki pogrzebanej na zapuszczonym cmentarzu? Może wszystko jest bardziej skomplikowane, niż przypuszczał? Nie wiedział, kim była zmarła. Lionel wspominał o patrycjuszce. Szlachetnie urodzona na takim cmentarzu? I co się stało z ciałem? Czy też się zmieniło w popiół? A może zmarła była upiorem?
Wolnym krokiem obszedł grób dokoła. Nie znalazł śladów stóp, lecz nagle wśród zdeptanych, uschniętych chwastów dostrzegł pióro. Duże, twarde i mocne. Porażające nieskazitelnie czystą bielą. Na pewno nie należało do żadnego ze znanych Villonowi ptaków. Podniósł pióro i patrzył na nie oszołomiony. Skąd i dlaczego się tu wzięło?
Wzniósł wzrok ku słońcu. Spaliło nienawykłe do światła źrenice, wbiło się w głąb czaszki tysiącami kłujących promieni. Pogroził pięścią niebu, a potem skulił się, nasunął kaptur na głowę. Musi rozwikłać jeszcze niejedną tajemnicę związaną z tym grobem. Dowiedzieć się, co tu się stało i skąd wzięło się pióro – klucz do podniebnych przestrzeni. Ten ptasi znak chmur, obłoków i niebieskich otchłani, którymi tak gardził, bo były nieosiągalne dla ludzi, doprowadzał go do szału.
…Leciał ku słońcu. Podniebne przestrzenie, które oglądał kiedyś z ziemi, oszałamiały bezmiarem. Były ogromne, puste, ale niesamowicie majestatyczne, pełne wiatru, światła i chmur. Faramond mknął ku nim. Leciał wyzwolony, pełen życia i radości. Powierzchnia gruntu w dole wydawała się szara i smutna, spowita mgłami, oparami, plamami brązu. Był chłodny jesienny świt. Szron na źdźbłach traw, z drzew opadały żółte liście. Wszystko wyglądało na skarlałe, zamarzłe i pokurczone.
W górze było inaczej. Słońce wzeszło ponad linię horyzontu, świeciło Faramondowi wprost w oczy. Napawał się złocistym blaskiem, mknął niesiony przez podniebne wiry, kąpał się w czystym błękicie spod chmur. Obłoki lśniące bielą, której nie skalała stopa śmierdzącego żebraka z Rienn, kusiły go lodowymi blankami, wabiły świeżością i nadzieją na odpoczynek. Uległ im, zmienił tor lotu i pomknął w tamtą stronę, prześcigając w pędzie wiatr. Faramond czuł, że jest czysty. Że nie ma w nim nic ze zła, którego doświadczał dawno temu, żyjąc w Rienn. Wyzwolił się z cielesnej powłoki, wyzwolił się z ohydnego, duszącego zewłoku larwy, aby pomknąć ku podniebnym otchłaniom.
Wpadł w chmury niby we śnie. Pozwolił, by delikatne, wiotkie przędze mgły owinęły jego ciało, a potem odbił się od nich, spoczął na obłoku, przekoziołkował wśród mlecznych kłębów. Wreszcie osiadł, poderwał się do lotu, aby znowu opaść na chmurę. Był szczęśliwy, wolny niczym dziecko, jak nigdy w życiu. Każdą cząsteczką ciała czuł swobodę, jakby przemiana, której podlegał, zdjęła z jego ramion przytłaczające brzemię wszystkich lat życia.
Wzbił się wyżej, ponad linię obłoków, trzymając w dłoniach czystą kulę błękitu, dotarł do słonecznych, spokojnych przestrzeni ponad morzem kłębiących się cumulusów. Nie patrzył już na płaską i daleką ziemię. Pędził wciąż w górę, chcąc się dowiedzieć, co było tam, na bezkresnych przestrzeniach, na ogromnych polach nieboskłonu. Pędził ku słońcu, napawał się jego złocistym blaskiem. Potem poczuł, że otwarły się przed nim wrota. Wyczuł raczej, niż zobaczył, obecność kogoś bliskiego, kto czekał nań tutaj, w miejscu nieskalanym żądzą ani złośliwością. Wyciągnął ręce do tego kogoś, gdy nagle nieboskłon zwalił mu się na głowę. Wszystko rozpadło się z brzękiem na tysiące maleńkich okruchów nieba.
Faramond otworzył opuchnięte powieki. Przez wybite okno wpadał do komnaty świszczący, zimny podmuch. Zasłony przy łożu łopotały głośno. Dostrzegł leżący na podłodze kamień – ktoś wybił szybę, kiedy spał. Zapewne uczynił to jeden z tych złośliwych włóczęgów czy żebraków, którzy nie mieli nic do roboty poza piciem, płodzeniem podobnych sobie kreatur i szkodzeniem drugim. Byli nieszczęśliwymi ludźmi. Faramond próbował im kiedyś pomagać. Tylko że na miejsce jednego, który dostawał jałmużnę, zjawiało się dziesięciu innych.
Wstał i zamknął okiennicę. Nad posępnymi, ostrymi dachami Rienn wstawał powoli zamglony, deszczowy świt. Faramond usiadł przy inkrustowanym złotem sekretarzyku. Świeca, którą postawił wieczorem przy papierach, nadal się paliła. Powoli odsunął szufladę. Ozdobny puginał niemal sam wsunął mu się w ręce. Czas upływał. Faramond wiedział dobrze, że do nowiu było jeszcze tylko kilka dni. Musiał je przetrwać. A może mógł spróbować już teraz?
Ostrożnie rozchylił koszulę na piersi. Przytknął ostrze do ciała, poczuł chłód i ból na sercu. Chciał nacisnąć mocniej, ale ręka była śliska od potu. Nie mógł, nie mógł pchnąć się tym sztyletem. Wszystko w nim zdrętwiało. Do wyzwolenia był tylko jeden krok, jednakże nie mógł się zdecydować, by opuścić świat. Po prostu przeskok od życia do wieczności zdawał się tak ogromny, że przerastał jego siły.
– Ty tchórzu! – wyszeptał. – Nawet skończyć ze sobą nie potrafisz!
Dom, przed którym zatrzymał się Villon, nie należał do najbogatszych w Rienn. Zresztą, czy do bogatego domostwa wpuszczono by takiego rzezimieszka, złodzieja i szelmę? Zamiast przed pałacem lub wygodną kupiecką kamienicą znajdował się przed brudną ruderą.
Był wieczór – uliczka ciemna, słabo oświetlona. Tylko przez szczeliny w niedomkniętych okiennicach przedostawały się wątłe smużki blasku. Brama śmierdziała moczem i pomyjami. Villon obojętnie wyminął pijanego włóczęgę trzymającego się występu ściany. Gdy wchodził po trzeszczących schodach, usłyszał piski spłoszonych szczurów. Nie bał się. Były dziećmi nocy jak on.
Zatrzymał się przed pierwszymi drzwiami na piętrze i zastukał. Po chwili w mieszkaniu rozległy się ciche kroki. Potem szczęknął rygiel i drzwi otwarły się, przepuszczając na korytarz smugę żółtego blasku. Villon uśmiechnął się do stojącej w wejściu staruchy.
– Czego tak się drze i hałasuje? – spytała. – Nie może ciszej?
– Stul mordę, Couchette! To ja, Villon.
– Aaa… Villon. To pewnie do Malvisa. Wejdź i poczekaj. Poczekaj chwilę.
Posłusznie wszedł do ciemnej kuchni. Było tu ponuro, gorąco. Ogień płonący w murowanym palenisku przypominał płomienie otchłani, która wedle nowochrzczeńców czekała każdego człowieka po śmierci, a gdzie wypalić się miał zupełnie z uczuć, które łączyły z tym światem, zanim błogosławieni ojcowie przyjmą go w poczet swego zgromadzenia. Wedle Kościoła miejsce to zwano piekłem. Stojące na płycie naczynia wyglądały jak lśniące kolumny pełne białych, mętnych zawiesin i złocistożółtych proszków. Gdy Couchette wróciła, Villon trzymał nieduży słoiczek z lepką mazią. Powąchał.
– Lepiej niech Villon tego nie bierze.
– Tak? A dlaczego?
– Bo od tego członek wstydliwy odpaść może.
Łotr omal nie wypuścił flaszki. Pospiesznie odstawił ją na półkę, wytarł ręce o kubrak.
– No, niech wchodzi.
Szybko wkroczył do pokoju. Panował w nim bałagan, jak chyba w każdym gabinecie uczonego. Na stołach poniewierały się szklane kule, retorty, alembiki. W wielkim atanorze płonął ogień, w aludelach zawieszonych wprost nad płomieniami wrzały białawe ciecze. Otwarte szeroko ostrołukowe okno i za dnia dawało mało światła, stąd na stole płonęły świece. Światło ich – chwiejne, mdłe i rozmyte – wystarczyło jednak, aby Villon ujrzał zgarbionego nad księgą Malvisa. Mieszkaniec tego wnętrza też wyglądał tak, jak powinien wyglądać alchemik – przygarbiony, o pożółkłej, przeżartej oparami twarzy, nerwowy i chorowity, choć był równolatkiem poety.
– Królestwo Diany… – mamrotał, nie zwracając uwagi na nowo przybyłego. – Jajo pęka już przy Merkurym… A może Azoth jest nie ten… Na Awistela!
– Co, stary? Znowu zbawiasz świat?!
Alchemik rzucił krótkie spojrzenie. Wstał, zamknął gruby tom.
– Ty, Villon? Jeszcze nie dyndasz na wiei?
– Ano, jeszcze mnie nie zdybał Piotrek Kręcikoło. A ty, co? Ślęczysz nad księgami. Oj, Malvis, Malvis… Poszlibyśmy lepiej na dziwki. Mam teraz taką jedną. Albo wiesz co? Chodźmy na wino do Ślepego Hansa!
– Na wino. Nie… – Malvis zaniósł się suchym kaszlem. – Ja już nie mogę pić wina. I mam dużo pracy.
Villon spojrzał na okładkę woluminu. Czerwone linie tytułu wiły się jak smoki. „Grymoar summum perfectionis” – przeczytał. Spojrzał na alchemiczne malowidła na karcie, na symbol łączenia się substancji, czyli spółkujących Dianę i Azotha. Pokręcił głową.
– I po co to komu?
– Czerwona tynktura – odparł Malvis. – Wszyscy o niej marzą, bo…
– …transmutuje każdy metal w złoto, przedłuża życie i jest skarbnicą wszelkiej mądrości – dokończył Villon. – Gdyby transmutowała wodę na gorzałkę, to byłoby dobrze. A złota najwięcej jest w kieszeniach kupców. Tych tam. – Wskazał w stronę okna, za którym było słychać uliczny gwar. – A może powinna transmutować sumienia? Może sprawiać, żeby ci, co mają najwięcej, dawali trochę ubogim? A może pomóc nam, abyśmy wreszcie wyrżnęli wszystkich bogatych?
– Jeśli wyrżniecie jednych, to wkrótce pojawią się następni. Najpewniej staną się nimi ci, którzy wyrżnęli poprzednich.
– Też racja.
Alchemik podszedł do okna. Spojrzał na ulicę. Stąd, z samego dołu, niby z dna wielkiej rozpadliny, przypominała mroczny, ledwie oświetlony wąwóz o gładkich ceglanych ścianach, podziurawionych oknami i okrągłymi rozetami. Malvis zatrzymał wzrok na obdartym tłumie żebraków i stojących pod domami nierządnic.
– Wszystko się wali – powiedział. – Stary świat idzie w gruzy. Na nim zrodzi się nowy. A ja od lat myślę, że alchemia może uzdrowić ludzi. Uzdrowić chorych. I dać im szczęście, dać coś więcej niż tylko chłód, brud i rozpustę. Dać bogactwo…
– Dać złoto?
– Jeśli złota będzie dużo, to straci ono wartość. A tym samym przestanie być celem życia wielu ludzi.
– Gadanie. Nie jestem tu dla filozofowania. Potrzebuję twojej pomocy! Co wiesz o upiorach?
– Upiory?! Wszyscy coś o nich wiedzą, Villon. Nowochrzczeńcy mówią, że umarli wstają z grobów dlatego, że jak mówił Alfred de Vary, Bóg mści się na nas za to, iż nie zostaliśmy jego niewolnikami. Księża z kolei sądzą, że to sprawka diabła.
– A słyszałeś kiedyś, żeby z grobu mógł wstać latający upiór? Coś, co wzbije się w powietrze…
– Latające upiory? No, niby są, te latawce. No i czarownice lecą na miotłach na sabat. Ale umarli? Umarli nie latają. Nie mogą latać. To już byłoby bluźnierstwo.
– Bluźnierstwo… Wobec kogo? Wobec Boga czy wobec apostołów?
– Wobec ziemskich praw… Nic nie może opuścić ziemi. Nic nie może się od niej oderwać. Wszystko musi zostać tutaj. Bóg stworzył nas jako swoich niewolników. Przykuł do tej ziemi. A żeby przykuć w pełni, wysłał do nas Chrystusa, abyśmy w niego wierzyli i czekali w pokorze. Sprawił, że musimy gnić tu po wieczność… Nigdy nie wyrosną nam skrzydła! Gdyby nie diabeł, nie bylibyśmy tym, kim jesteśmy. Poczekaj… – Uciszył dłonią Villona, który już otwierał usta, by wygłosić replikę. – Coś sobie przypominam… Skrzydła… Wiesz, widziałem kiedyś księgę… Autora nie pamiętam… Zwała się chyba „O demonach powietrznych”. Poszukaj tam. Może ci coś podpowie.
– „O demonach powietrznych”? Znaczy się to o sylfach?
– Nie tylko. Niewielu czyta dzisiaj książki. Zdaje się, że widziałem ją w bibliotece naszego kolegium.
– Kolegium? To dobrze. – Villon wyglądał na wielce podnieconego. Jego oczy zabłysły dziwnie. Zatarł ręce i uśmiechnął się głupkowato. – Wiesz, powiem ci coś. Ciężko jest uciec z tego świata. Nawet po śmierci.
– Ona się zabiła, Villon.
– Jak to? Sama siebie?
– Tak. – Loup splunął obficie. – To dziwne, nie? Córka bajlifa Rienn wbija sobie sztylet w serce. I to na najwyższej wieży w mieście. Na Wysokim Zamku.
– Ale dlaczego to zrobiła? Źle jej było na świecie?
– Kto to wie. Ale wiesz co, Villon… Ich było więcej… – mamrotał Le Loup. – Znaczy się tych samobójców. – Odcharknął zgrabnie w garść. – Paru bogatych dostało świra. Poszli na Wysoki Zamek i tam skończyli ze sobą. Zaraza… Pomór na nich czy jak? Wszystkich pogrzebali na starym cmentarzu. Samobójcy zawsze tam kończą, no nie?
Villon nie odpowiedział. Poczuł się tak, jakby od rana nie miał w ustach ani kropli piwa.
Okiennice ustąpiły z lekkim trzaskiem, Villon rozchylił je ostrożnie. Wydobył sztylet, wsunął go w szczelinę pomiędzy okuciami, podniósł zasuwkę w górę. Zawiasy skrzypnęły, okno stało otworem. Szybko i cicho zsunął się na podłogę.
Biblioteka kolegium w Rienn przerażała go kiedyś swym ogromem. Villona, jako notorycznego hultaja i awanturnika, dawno wykreślono z regestru studentów w Paryżu, więc nie miał czego szukać w skryptorium. Aby znaleźć to, czego potrzebował, musiał zakradać się tutaj w nocy i robić to, co potrafił najlepiej – kraść.
Ostrożnie ruszył wzdłuż ogromnych regałów uginających się pod ciężarem niezliczonych tomów. Księgi marniały tu, żółkły i pleśniały w kurzu i wilgoci, nikomu niepotrzebne, odrzucone ze wzgardą. W ostatnich czasach niewielu korzystało z biblioteki. Żacy woleli pić i bawić się, niż w pocie czoła wertować zapomniane woluminy. Zresztą bibliotekarze nie wpuszczali nikogo do samego serca gmachu. Lecz kiedyś, nim jeszcze wkroczył na zdradliwą ścieżkę mordu i bezprawia, Villonowi zdarzało się pomagać rektorowi w odszukiwaniu wytartych, zakurzonych traktatów. Z tamtych czasów pamiętał rozkład pomieszczeń.
W mroku orientował się doskonale, z kocią zwinnością omijał ogromne regały, półki, zwalone niedbale stosy ksiąg oraz luźnych kart. Uśmiechał się mimowolnie, wchłaniając nozdrzami zapach wilgoci i kurzu. Gigantyczne, uginające się pod przemożnym ciężarem, sięgające stropu półki już go nie przerażały. Cała ich mądrość rozsypywała się przecież w proch i pył. Nikt nie potrzebował ksiąg. Villon potrafił kiedyś przesiadywać nad nimi przez długie godziny. Skrzywił się na wspomnienie dawnych czasów. Dziesięćkroć więcej nauczył się, gdy został złodziejem.
Ale przecież nie tego, czego potrzebował teraz. Ostrożnie odgarnął wilgotne pajęczyny. Dotarł chyba na miejsce. Na półkach wokół stały same czarnoksięskie i alchemiczne traktaty. Wiedza tu zgromadzona była przytłaczająca. Lecz on szukał tylko jednej jedynej małej książki. Klucza do tajemnicy.
Zdało mu się, że usłyszał jakiś szmer. Zamarł. Rozejrzał się niespokojnie. Cisza. Wydobył więc z kieszeni ogarek świecy i zapalił. Przeszedł wzdłuż długiej półki z księgami, odczytując tytuły: „Prawdziwy Ognisty Smok, czyli tajemnica wielka w księgach Salomona zawarta”, „O demonach”, „Magia Czarną zwana albo Tajemnica Tajemnic”, „Grymoar Prawdziwy przez papieża Hadriana uczyniony”, „Wielka Xięga Alberta Magnusa”, „O żywiołakach”. Czytał tytuły jedne po drugich, odgarniając pajęczyny. Ale nie było nigdzie „O demonach powietrznych”. Nie widział tej jednej jedynej księgi. Zdenerwowany zrzucił z półki kilka tomów. Przewalił następne. Ani śladu poszukiwanego dzieła. Poirytowany z niepewności, zżerany ciekawością wertował traktaty, przerzucał leżące luzem pergaminy. Kilka razy słyszał zduszone piski, a pod palcami przemknęły mu małe, puszyste kształty. W bibliotece były szczury, jego sprzymierzeńcy.
Miejsce poczynało działać Villonowi na nerwy. Był zdezorientowany wielkością biblioteki i zgromadzonego księgozbioru. Gdy wszedł na jedną z szaf i spojrzał ponad potężnymi półkami – otworzył się przed nim widok niby na ogromny labirynt, niby na otchłań zapełnioną ciasnymi zaułkami i wąskimi przestrzeniami utworzonymi przez regały. Niemal dostał zawrotu głowy. Zeskoczył, dysząc ciężko. Chciał szukać w dalszej części biblioteki, ale raptem się wstrzymał. Przecież ten traktat wcale nie musiał być oddzielnym woluminem. Przeciwnie – mógł być oprawiony razem z innym czarnoksięskim dziełem.
Chciwie przerzucał ogromne foliały. Wrócił do tych, które już oglądał na początku. Porwał szybko płaski, ciemny tom „O żywiołakach” i otworzył strony tytułowe. Miał! Miał wreszcie to, czego potrzebował! Skórzana oprawa kryła w sobie dwa dzieła: „O żywiołakach” Raimonda Lullusa i „O demonach powietrznych”, to drugie bez autora. Villon otworzył księgę pośrodku na chybił trafił. Przerzucał szybko karty. Najpierw było o magii astralnej, potem o czarownicach, dalej o sylfach – żywiołakach powietrza… A potem… To mogło być to. Osadził świecę w mosiężnym lichtarzu i zagłębił się w lekturze. Rzecz była po łacinie, spisana wiele lat temu.
…jest bowiem wiele istot przeklętymi zwanych, które atoli przez Boga stworzone są, żyją w głębinach nieba największych podle Słońca, w chmurach i na samym niebie. Angelisy owe z ludzi ponoć się biorą, a każden człowiek stać się takowym może. Anno Domini 1291 wielebny biskup Andreas z Rawenny, będąc jako pustelnik w Ziemi Świętej, dziwny lud barbarzyńców znalazł, w którym to ludzie każdy po śmierci własną ręką zadanej czartem powietrznym się staje, a ciało jego spala się w ziemi. Odtąd w niebie mieszka, blużnierstwo Bogu czyniąc. Poniżej tedy podaję i ja, nie inaczej jak tylko gwoli przestrogi i nauki, formułę magiczną, jako stać się owym monstrum można. A przestrzec chcę wszystkich, że jeno człek szalony na umyśle spróbować może tego, w maleficium owym bowiem najpierw sztylet ofiarny wykonać trzeba, po tym zaś śmierć sobie samemu zadać należy, aby zaś ze zmarłych powstać do życia w niebiesiech…
Zajrzał na następną stronę. Tam znajdowały się już rozważania o locie ptaków. Spojrzał na środek księgi. Jedna ze stron, właśnie owa strona z zaklęciem, ta najważniejsza, była wyrwana – świadczyły o tym strzępy pergaminu i kilka srebrnych nitek pozostałych po usuniętym arkuszu…
– Spodobała się księga?!
Villon odwrócił się. W słabym blasku świecy dostrzegł stojącego na wprost białowłosego starca w spłowiałym kubraku, syczącego z wściekłością.
– Teraz cię przydybałem, złodzieju! Przyszedłeś po tę księgę… Najpierw wyrwałeś z niej stronę, ale to było za mało. Wróciłeś po resztę, złodzieju. Złodzieju! Rozszarpią cię na kole na strzępy!
Villon zauroczony wpatrywał się w starego – musiał być bibliotekarzem albo strażnikiem.
– Kto wyrwał z tego dzieła stronicę? Kto?
– Ty sam, złodzieju!
Starzec skoczył nań, a wtedy Villon upuścił księgę, rzucił się w tył, unikając zakrzywionych pazurów. Staruch wrzasnął powtórnie, a potem znowu skoczył w jego stronę, mierząc dłonią w oczy. Łotr chwycił mosiężny lichtarz z półki. Uderzył! Stary padł twarzą w otwartą księgę. Na pergaminowe stronice spłynęła krew z rozwalonej głowy.
Villon przeskoczył ciało. Szybko, nie zważając na nic, przemknął obok ogromnych bibliotecznych regałów. Wypadł z dusznego labiryntu prosto w chłodną ciemność nocy. Wskoczył na parapet, uchylił okiennicę i chwytając się liny, szybko zsunął się w dół.
Wysoki Zamek był w ruinie. Faramond błąkał się po zarośniętych chwastami komnatach, pod sklepieniem, które tworzyło wyblakłe jesienne niebo. Potykał się o sterty gruzu i wystające z trawy resztki zbutwiałego drewna. Przemykał zrujnowanymi arkadowymi dziedzińcami i resztkami krużganków. Ogromne, puste mury wznosiły się wokół – zda się, zamykały wszystkie przejścia. Mógł tylko wzlecieć: wypuścić skrzydła i wzbić się w nieboskłon. Zostawić za sobą skarlałą ziemię i ludzi.
Niebawem stanął u stóp najwyższej z wież. Strzelała w niebo – smukła, ale zarazem ogromna. Przekroczył wejście, stanął na samym początku schodów wijących się spiralnie wokół ścian. Wszystkie drewniane podłogi pięter dawno strawiły deszcze i wichry. Wnętrze wieży przypominało studnię bez dna lub też lufę działa wycelowanego w podniebne przestrzenie. Gdy wspinał się po schodach, znienacka ze szczelin w murze zerwało się stado wron i kawek. Ich skrzydła zatrzepotały, wzbudziły echo, zwielokrotnione przez mury. Krakanie zabrzmiało ostro, złowróżbnie. Nie zważał na to. Wspinał się coraz wyżej. Przez ostrołukowe okienka widział już z góry ruiny zamku, a w dole panoramę Rienn, poszarpane kwartały ulic i trupio blade światła miasta… Rękojeść wetkniętego w zanadrze kindżału uwierała go mocno, oddech stał się głębszy.
Co właściwie skłoniło go, aby przyjść tu na dzień przed wszystkim. Miał sen, a śniła mu się ona i ich spotkanie w tym miejscu. Może jednak przyszedł tylko dlatego, że jutro przypadała pełnia – musiał więc zjawić się tutaj i dopełnić ceremonii. Musiał nakreślić pentagram własną krwią, a potem wyszeptać słowa zaklęcia, wbić sobie sztylet w serce i zmienić się. Tylko tyle dzieliło go od wieczności, lecz ciągle się wahał. Jeanne nie miała tylu wątpliwości. Uczyniła to niedługo po tym, gdy znaleźli księgę. Gdy tylko postanowili opuścić ten świat. Zabiła się po Alfrydzie, po Elvirze i Fredericu. Faramond jest ostatni ze wszystkich.
Schody skończyły się i był na szczycie. Małą platformę otaczał mur, pokrywały gruz i resztki zbutwiałych belek. Faramond wstąpił na rumowisko, chwycił się krawędzi muru i wyjrzał. Rienn pod nim niby rozdeptany pająk sięgało czarnymi, prążkowanymi odnóżami ulic daleko poza skalny nawis z ruinami Wysokiego Zamku. Rienn – miasto, do którego ściągały wyrzutki z całej Rzeszy Niemieckiej, z Francji, Niderlandów i księstw włoskich. Niewiele było widać z tej wieży. Szare Alpy poznaczone plamami zielonych lasów i śniegami przesłaniały horyzont. Błękitnawa kopuła nieba wznosiła się nad tym wszystkim – majestatyczna i spokojna. Stojąc na wieży, Faramond czuł się jakby w połowie drogi między ziemią a nieboskłonem. A ogromna otchłań nad jego głową porażała. Bał się.
Usłyszał za sobą szum skrzydeł. Wielki cień nakrył go, przesłonił blask słońca. Zamarł, a serce podeszło mu do gardła, pot wystąpił na czoło.
Nie odwracał się. Czekał z bijącym sercem. Wszystko zamarło, cały świat napierał na niego. Czuł, że jeszcze chwila, a nie wytrzyma, zacznie krzyczeć, a może rzuci się z wieży. Coś stało za nim, coś bliskiego, lecz tak teraz odległego. Poczuł na karku miękki dotyk, delikatny niby ptasi puch. Coś niewyobrażalnie lekkiego, przywodzącego na myśl muśnięcie aksamitnych kobiecych warg, przesunęło mu się po plecach. Odwrócił się wolno, a potem przyklęknął. Widział ją… Rozpoznawał rysy Jeanne. Przemiana dokonała się. Jej ogromne skrzydła lśniły nieskazitelną bielą, wabiły puchem, miękkością; zakończone kopytami nogi dźwigały smukłą talię. Uśmiechnęła się miękko, kładąc palec na wargach, a Faramond przypadł do jej stóp. Objęła go ramionami. Puszyste, złote włosy otuliły go ze wszystkich stron, okryły miękką zasłoną, za którą czaił się sen i zapomnienie. Chciał tak zostać, przytulony do twardego, gorącego ciała. Do czegoś, co było nie z tego świata i nie z tych zmysłów. Co swym pięknem przekraczało wszystkie znane mu pojęcia. Otuliła go skrzydłami, odcięła od świata. A potem nagle odsunęła się z wielką siłą, skoczyła na blanki, rozpostarła skrzydła i poleciała – prosto w błękit. Krzyknął z żalu. Chciał rzucić się za nią, nawet spaść z wieży, ale potknął się o kamień i padł w gruzy. Zerwał się zaraz, wbił oczy w mroczniejący nieboskłon, lecz już nic nie zobaczył. Wszystko dokoła było puste i ciemne. Słońce chowało się za horyzontem. Zapadała noc.
– Wrócę do ciebie! – krzyknął żałośnie. Puścił się pędem w kierunku schodów, skoczył w ciemną czeluść, a potem począł zbiegać w dół.
Minęła chwila. I jeszcze jedna. Poruszył się kawał gruzu w kącie platformy. Przegniła deska pękła z trzaskiem. Zza załomu muru osłoniętego przez leżące luźno kamienie wyszedł Villon. Otrzepał się z pyłu, spojrzał dokoła, a potem splunął przez rzadkie zęby i ostrożnie ruszył za Faramondem.
Czekali już od rana. Byli tu Villon, Le Loup, trzymający przy pasie dwa sztylety, mały Lionel, jeden ze znajomych Le Loupa, rudobrody podrzynacz mieszków i gardeł, a nawet stary Matjasz, przycupnięty w kącie wjeży z pordzewiałym mieczem. Villon mógłby spędzić tu rok, byle tylko dokonać, co zamierzył. Mógł czekać aż do skutku, byle wydrzeć serce tym, którzy wybrali tak łatwą drogę ucieczki.
Dzień był zimny. Od rana siąpił drobny deszczyk, niebo stało się szare, smutne, mgliste. Z wieży nie widzieli gór, nie widzieli nawet Rienn. Z tumanu mgły wyglądały tylko spadziste dachy najbliższych kamienic i poszarpane skały u stóp Wysokiego Zamku.
Wszystko było przygotowane. Wszystko miało odbyć się szybko i prosto. Nikt nie przewidywał komplikacji. Wszak Villon wiedział dobrze, że Faramond musi tu wrócić. Musi, aby wykonać to, co zamierzał. Łotr postanowił po prostu czekać na niego.
Łopot skrzydeł zaskoczył wszystkich. Był tak niespodziewany, że nawet Villon prawie stracił głowę. Pospiesznie schował się w niszy w murze. Mógł stąd obserwować cały szczyt wieży. Gdy szum stał się mocniejszy, gdy usłyszał chrzęst gruzu – wyjrzał ostrożnie z kryjówki.
Stworzenie, które widział poprzedniego dnia, wylądowało na szczycie wieży. Było piękne, puszyste, z rozłożonymi skrzydłami. Zatrzepotało nimi, a potem złożyło za plecami – z wdziękiem, z gracją, o jaką nie podejrzewał żadnego zwierzęcia, ani nawet człowieka. Miało oblicze pięknej kobiety i porosłe miękkim puchem ciało. Jak angelisa z księgi.
– Loup!!! – zawył Villon, wypadając z kryjówki.
Angelisa rozłożyła skrzydła, a na jej twarzy pojawiło się przerażenie. Nie zdążyła uczynić nic więcej, bo w tej samej chwili rozległ się okrutny świst i sieć ciśnięta przez Le Loupa spadła na nią z góry.
– Nie, nie uciekniesz nam, aniołku! – zakrzyknął poeta.
Schwycił ciężką linę, uwiesił się jej, przytrzymał. Potężne skrzydło uderzyło go w pierś z wielką siłą, przetoczył się na bok, nie puszczając jednak sznura. Otwór na środku platformy znajdował się o krok, a uderzenie wyparło z płuc Villona resztki powietrza. Angelisa rzuciła się, zatrzepotała skrzydłami, chcąc wyrwać się ze skrętów sieci, lecz Le Loup i pozostali popędzili na pomoc kompanowi. Schwytana chciała wzlecieć, pragnęła wzbić się w powietrze. Jej szpony rozdarły liny niby wątłe niteczki, kopyta szczęknęły na gruzie. Powlokła wszystkich w bok, ku miejscu, gdzie blanki rozsypały się doszczętnie. Stąd był już tylko krok do otchłani.
– Ucieknie nam! – zawył Le Loup. – Trzymajcie ją, skurwysyny!!!
Villon poczuł, że w ustach ma pełno krwi. Uderzył pięścią w pokryte puchem ciało angelisy, raz, drugi, trzeci. A potem wyswobodzone z sieci skrzydło chlasnęło go po twarzy. Przewracając się, schwycił je jednak i przycisnął jak mógł najmocniej do gruzu.
– Ty kurwo! Zabiję cię! – usłyszał tuż obok.
Z boku doskoczył Lionel. Karzeł szlochał głośno, łzy spływały po jego pobrużdżonej twarzy. Uniósł topór i ciął. Jednym szybkim ruchem odrąbał angelisie skrzydło!
Schwytana zawyła. To nie był ryk żądnej krwi bestii. Raczej przerażający wrzask torturowanej kobiety. To był ludzki krzyk! Serce Villona zamarło ze zgrozy. Z kikuta skrzydła trysnęła jasnoczerwona krew, barwiąc wszystko dokoła szkarłatem. Angelisa rzuciła się rozpaczliwie, machnęła ogonem, trafiając Lionela. Karzeł potoczył się na bok, wypuszczając topór, a potem wpadł w otwór na środku wieży i z zamierającym okrzykiem runął w dół. Wszyscy znieruchomieli. Lecz Villon otrząsnął się pierwszy. Schwycił topór Lionela, przycisnął do ziemi drugie skrzydło i odrąbał je od ciała.
Ze straszliwym okrzykiem bólu i zgrozy angelisa rzuciła się w sieci, lecz Le Loup, Villon, Matjasz i rudobrody trzymali ją mocno. Widzieli, jak zaszlochała nagle, ukryła twarz w dłoniach, a potem szarpnęła się, chcąc skoczyć w przepaść. Nadaremnie.
Gdy znieruchomiała, jęcząc cicho, poeta przetarł pokrwawioną twarz. Obejrzał się na Le Loupa.
– Zwiąż jej kikuty rzemieniem! Wykrwawi się.
Młody rzezimieszek posłusznie pochylił się nad angelisą. Villon powiódł wzrokiem po obecnych, wpatrzonych szeroko rozwartymi oczyma w leżącą.
– No, co się gapicie? To była czysta robota. Nawet nie wiecie, ile za nią dostaniemy.
Odsunęli się odruchowo. Zorientował się, że patrzą na niego ze zgrozą.
– Już dokonałeś, czego chciałeś, złodzieju?
Kto to powiedział? Łotr obejrzał się. W niszy, u wylotu schodów, stał Faramond. Patrzył na nich z bezbrzeżnym zdumieniem, jakby nie wierząc w to, co zobaczył.
– Łatwo jest stąd uciec, co? – Villon uśmiechnął się złośliwie. – Ale niełatwo coś zmienić. Ot i poobcinaliśmy ptaszkom skrzydełka!
– Jeanne! – wykrzyknął Faramond. – Jeanne!
Rzucił się w stronę leżącej. Na pewno nie chciał walczyć. Villon był pewien. Więc nawet nie zastąpił mu drogi. Gdy Faramond go mijał, po prostu wbił mu nóż w pierś, skosem ku lewej stronie, prosto w serce. Faramond potknął się na kamieniach. Padł na kolana. Zacharczał.
– Dlaczego? – wyszeptał. – Dlaczego?
Villon wzruszył ramionami. Wyczekał, aż przeszły śmiertelne drgawki, pochylił się nad martwym ciałem i odszukał w zanadrzu pergamin wyrwany z księgi… Nawet go nie przeczytał. Po prostu wziął w palce, a potem podszedł do krawędzi platformy. Spojrzał w niebo, wyciągnął rękę przed siebie. Chciał podrzeć tę kartkę, chciał ją zniszczyć. Powstrzymał się jednak. Rozluźnił palce i pozwolił, by wiatr wyrwał mu pergamin z dłoni.
Był wczesny świt. Rienn budziło się ze snu. Wstawało po zimnej, deszczowej nocy do codziennego ruchu i szaleństwa. Otwierały się drzwi gospód i domów i coraz to nowe zastępy włączały się w korowód codzienności. I wszystko było takie, jakie powinno być.
Ulicą, przedzierając się wolno przez tłum, jechał stary, rozklekotany wóz. Kołysała się na nim niedbale zbita drewniana klatka. Wewnątrz uważne oko obserwatora mogło dostrzec dziwne białe stworzenie przykute łańcuchem do drewnianych bali. Wóz trząsł się niemiłosiernie, lecz istota owa – kiedyś zapewne wielka i piękna – siedziała nieporuszona. Tuż obok, na burcie pojazdu, widniały przybite ogromne, okrwawione skrzydła. Pojazdem powoził Le Loup, a Villon, wychylony z kozła, krzyczał wesoło w tłum:
– Hej, ludzie! Rozstąpcie się! No, mówię wam! Wiozę wam bestię, jakiej jeszczeście nie widzieli. No, gamonie! Przyjdźcie dziś na plac targowy! Zobaczycie gwiazdkę z nieba. Wczoraj ją upolowaliśmy… Dzisiaj wam pokażemy. Chciała uciec, aleśmy jej odcięli skrzydełka. Dzisiaj będzie was bawić. Z drogi, gamonie!
Rozparty wygodnie na koźle Le Loup pogwizdywał beztrosko. Do najbliższego jarmarku było dwa dni drogi. Spodziewali się jednak, że ściągnie na niego wielu ludzi z okolicy Rienn. Mieli im co pokazać.