1

Przebudzenie

– Zobaczycie coś zupełnie innego niż to, czego się spodziewacie.

Notariusz wyjaśnił, że budynek został zaklasyfikowany jako zabytek i że mieszkali w nim mędrcy epoki Renesansu, już nie pamiętał, kto dokładnie.

Zeszli schodami kończącymi się ciemnym korytarzem, w którym notariusz najpierw długo szukał, a potem na próżno włączał przycisk, nim wreszcie rzucił:

– A niech to! Nie działa.

Po omacku przedzierali się w ciemnościach. Gdy notariusz znalazł w końcu drzwi, otworzył je i – tym razem owocnie

– nacisnął przełącznik światła, zobaczył, że jego klient zmienił się na twarzy.

– Coś nie tak, panie Wells?

– Mam taką fobię. Nic wielkiego.

– Lęk przed ciemnością?

– Właśnie. Ale już mi lepiej.

Obeszli pomieszczenie. Była to suterena o powierzchni dwustu metrów kwadratowych. Mimo że na zewnątrz wychodziły jedynie nieliczne okienka piwniczne, niskie i umieszczone tuż przy suficie, mieszkanie spodobało się Jonatanowi. Wszystkie ściany były jednolicie szare, wszędzie mnóstwo kurzu. Ale nie zamierzał narzekać.

Jego obecne mieszkanie stanowiło jedną piątą tego. Poza tym nie miał już środków, żeby opłacać czynsz; firma ślusarska, w której pracował, ostatnio postanowiła zrezygnować z jego usług.

Ten spadek po wuju Edmundzie był naprawdę nie lada gratką.

Dwa dni później urządzał się przy ulicy Sybarytów 3 ze swoją żoną Lucie, synem Nicolasem i psem Ouarzazate, krótkowłosą miniaturką pudla.

– Te szare ściany całkiem mi się podobają – oznajmiła Lucie, upinając gęste rude włosy. – Będziemy mogli urządzić się tu, jak nam się spodoba. Wszystko jest do przerobienia. To zupełnie, jakby zamienić więzienie na hotel.

– Gdzie będzie mój pokój? – spytał Nicolas.

– W głębi, po prawej.

Pies zaszczekał i zaczął podgryzać łydki Lucie, nie zważając na fakt, że trzyma ona w rękach swoją ślubną zastawę. Został więc zamknięty w toalecie na klucz, gdyż doskakując aż do klamki, potrafił otworzyć sobie drzwi.

– Znałeś dobrze tego marnotrawnego wuja? – podjęła Lucie.

– Edmunda? Właściwie pamiętam tylko, że kiedy byłem mały, bawił się ze mną w samolot. Raz tak się przestraszyłem, że aż się na niego zsiusiałem.

Roześmieli się.

– Już wtedy miewałeś pietra, co? – drażniła się z nim Lucie. Jonatan udał, że nie słyszy.

– Nie miał mi tego za złe. Powiedział tylko do mojej mamy: „Dobra, wiemy już, że pilotem to on nie będzie…” Później mama mówiła, że śledził uważnie moje życie, ale nigdy więcej go nie widziałem.

– Czym się zajmował?

– Był naukowcem. Biologiem chyba. Jonatan zamyślił się. Właściwie prawie nie znał swojego dobroczyńcy.


6 km stamtąd: BEL-O-KAN 1 metr wysokości 50 pięter podziemia 50 pięter nad ziemią Największe miasto regionu Szacunkowa populacja: 18 milionów mieszkańców.

Roczna produkcja:

– 50 litrów spadzi z mszyc.

– 10 litrów spadzi z koszenili.

– 4 kilogramy grzybków.

– Wydalony żwir: 1 tona.

– Kilometry drożnych korytarzy: 120. Powierzchnia: 2 m.


Przedarł się promień. Poruszyła się nóżka. Pierwszy ruch od czasu wejścia w hibernację przed trzema miesiącami. Inna nóżka wysuwa się powoli, jest zakończona pazurami, które rozchylają się po trochu. Trzecia nóżka rozprostowuje się. Potem klatka piersiowa. Potem cała istota. I wreszcie dwanaście istot.

Drżą, aby w sieci tętnic przyspieszyć krążenie przezroczystej krwi. Ta powoli przechodzi ze stanu przypominającego gęstością likier w stan rzadszy. Serce powoli znowu zaczyna pracować. Wstrzykuje życiodajny płyn aż po końce odnóży. Procesy biologiczne odzyskują pełną wydajność. Obracają się ultraskomplikowane stawy. Kończyny próbują skręcić się do granic możliwości.

Wstają. Pracuje już ich układ oddechowy. Poruszają się nieskładnie. Taniec w zwolnionym tempie. Lekko otrząsają się, wzdrygają. Składają odnóża tuż przy wargach, jak do modlitwy, ale nie, to tylko zwilżone pazurki mają nadać połysk czułkom.

Dwanaście już rozbudzonych istot naciera się wzajemnie. Następnie próbują obudzić sąsiadów. Mają jednak zaledwie tyle sił, by poruszyć własne ciała, nie mają energii do oddania. Rezygnują.

Z trudem przemieszczają się więc między zmienionymi w posągi ciałami swych sióstr. Kierują się na wielkie Zewnątrz. Ich zmiennocieplne organizmy muszą pozyskać energię od gwiazdy dnia.

Prą do przodu, wyczerpane. Każdy krok sprawia ból. Mają taką ochotę ponownie położyć się i trwać w spokoju jak miliony ich współtowarzyszy! Ale nie. Obudziły się pierwsze. Muszą teraz przywrócić do życia całą populację.

Przechodzą przez skórę miasta. Światło słoneczne je oślepia, ale kontakt z czystą energią jest tak pokrzepiający.


Słońce przenika nasze szkielety,

Porusza obolałe mięśnie,

Jednoczy rozdzielone myśli.


To stara pieśń rudych mrówek z setnego tysiąclecia. Już w tamtych czasach przy pierwszym kontakcie z ciepłem miały ochotę śpiewać w myśli.

Znalazłszy się na zewnątrz, zaczynają metodyczne mycie. Wydzielają białą ślinę i pokrywają nią szczęki i odnóża. Czyszczą się. To niezmienny rytuał. Najpierw oczy. Tysiąc trzysta maleńkich okienek składających się na każde ze sferycznych oczu jest oczyszczanych z kurzu, zwilżanych, osuszanych. To samo z czułkami, kończynami przednimi, środkowymi i tylnymi. Na koniec polerują piękne rude pancerze, aż te lśnią jak ogniste krople.

Pośród dwunastu rozbudzonych mrówek jest jeden samiec reproduktor, nieco mniejszy niż reszta populacji belokanijskiej. Ma wąskie szczęki i zaprogramowane życie nie dłuższe niż kilka miesięcy, obdarzony jest jednak wieloma atutami nieznanymi jego rodakom.

Pierwszy przywilej kasty: jako osobnik obdarzony organami płciowymi ma pięcioro oczu. Dwoje wielkich gałkowatych, dających pole widzenia 180°, ponadto troje małych oczek ułożonych w trójkąt na czole. Te dodatkowe oczy są w rzeczywistości wykrywaczami podczerwieni, które pozwalają na rozpoznanie z daleka każdego źródła ciepła, nawet w kompletnych ciemnościach. Ta cecha okazuje się wyjątkowo cenna, gdyż większość mieszkańców w tym stutysięcznym tysiącleciu całkowicie oślepła na skutek spędzania całego życia pod ziemią.

Ale to nie jedyna osobliwość samca. Ma on również (podobnie jak samice) skrzydła, które pozwolą mu pewnego dnia na miłosny lot. Tułów chroniony jest specjalnym pancerzem: mesotonum. Czułki są dłuższe i bardziej wrażliwe niż u innych mieszkańców. Ten młody samiec reproduktor zostaje dłuższy czas na kopule mrowiska, chłonąc słońce. Wraca do miasta na jakiś czas, ale dopiero gdy się dobrze rozgrzeje – tam tworzy się kasta mrówek-kurierów termicznych.

Krąży po korytarzach trzeciego podziemnego piętra. Tutaj wszyscy jeszcze głęboko śpią. Lodowate ciała są zastygłe w bezruchu. Czułki opuszczone.

Mrówki jeszcze śnią.

Młody samiec wysuwa nóżkę ku robotnicy, którą chce obudzić ciepłem swojego ciała. Wilgotny kontakt wywołuje przyjemne wyładowanie elektryczne.


Po drugim dzwonku dało się słyszeć drobne kroki. Drzwi uchyliły się najpierw, gdy Babcia Augusta odblokowywała łańcuch, a potem otwarły na całą szerokość.

Od śmierci swych dwojga dzieci żyła zamknięta w trzydziestu metrach kwadratowych, przesiewając w pamięci wspomnienia dawnych czasów. To na pewno nie było dla niej dobre, ale w żaden sposób nie zmieniło jej miłego charakteru.

– Wiem, że to śmieszne, ale włóż pantofle. Wypastowałam parkiet.

Jonatan usłuchał prośby. Babcia podreptała przed nim, kierując się do salonu pełnego mebli w pokrowcach. Siadając na brzegu dużej kanapy, Jonatan bezskutecznie próbował nie dopuścić do skrzypienia plastikowego pokrowca.

– Tak się cieszę, że przyszedłeś… Wierz mi, miałam zamiar zadzwonić do ciebie w tych dniach.

– Tak?

– Wyobraź sobie, że Edmund zostawił coś dla ciebie. List. Powiedział: jeśli umrę, musisz to koniecznie przekazać Jonatanowi.

– List?

– List, tak… Hmm… już nie pamiętam, gdzie go położyłam. Poczekaj sekundę… Daje mi list, mówię mu, że go schowam, wkładam go do pudełka. To musi być jedno z blaszanych pudełek w dużej szafie.

Rusza w swych pantoflach, lecz zatrzymuje się przy trzecim posuwistym kroku.

– Ależ jestem głupia! Jakże ja cię przyjmuję! Wypijesz małą herbatkę ziołową?

– Bardzo chętnie.

Zniknęła w kuchni i zaczęła przestawiać garnki.

– Powiedz, co tam u ciebie, Jonatanie! – rzuciła.

– No więc nie najlepiej. Zostałem zwolniony z pracy.

Babcia wysunęła na chwilę przez drzwi swoją mysią głowę, później ukazała się cała, z poważną miną, owinięta w długi niebieski fartuch.

– Zwolnili cię?

– Tak.

– Dlaczego?

– Wiesz, ślusarze to specyficzne środowisko. Nasza firma „SOS Ślusarz” działa dwadzieścia cztery godziny na dobę we wszystkich dzielnicach Paryża. A odkąd jeden z moich kolegów został napadnięty, odmówiłem chodzenia nocą po podejrzanych dzielnicach. Więc mnie wywalili.

– Słusznie zrobiłeś. Lepiej być bezrobotnym i zdrowym niż odwrotnie.

– Poza tym nie najlepiej układało mi się z szefem.

– A twoje doświadczenia dotyczące utopijnych społeczeństw? Za moich czasów nazywało się to społeczeństwem New Age. (Roześmiała się ukradkiem, „nju ejdż” wymawiała w charakterystyczny sposób).

– Zrezygnowałem z tego po porażce z fermą w Pirenejach. Lucie miała już dosyć gotowania i zmywania dla wszystkich. Pośród nas były pasożyty. Pokłóciliśmy się. Teraz mieszkam tylko z Lucie i Nicolasem… A ty, babciu, jak się miewasz?

– Ja? Egzystuję. To już wypełnia każdą chwilę.

– Szczęściara! Przeżyłaś wejście w nowe tysiąclecie…

– Och! Wiesz, najbardziej uderza mnie to, że nic się nie zmieniło. Dawniej, gdy byłam młodziutka, mówiło się, że w nowym tysiącleciu zdarzą się rzeczy niesamowite, a widzisz, nic się takiego nie stało. Nadal starcy żyją w samotności, nadal są bezrobotni i spaliny samochodów. Nawet pomysły nie ruszyły z miejsca. Popatrz, w zeszłym roku na nowo odkryto surrealizm, rok wcześniej rock and roli, a na lato prasa już zapowiada wielki powrót minispódniczek. Jeśli tak dalej pójdzie, niedługo powrócą idee z początku zeszłego wieku: komunizm, psychoanaliza i teoria względności…

Jonatan uśmiechnął się.

– Jest jednak jakiś postęp: wzrosła średnia długość życia człowieka, podobnie jak i liczba rozwodów, zanieczyszczenie powietrza, długość linii metra…

– Wielkie mi rzeczy. Ja wierzyłam, że będziemy mieć swoje osobiste samoloty i że będziemy startować z balkonów… Wiesz, gdy byłam młoda, ludzie bali się wojny atomowej. To był potworny strach. Umrzeć w wieku stu lat w ogniu wielkiego nuklearnego grzyba, zginąć razem z planetą… to, trzeba przyznać, nieźle brzmiało. Zamiast tego umrę jak stary zgniły ziemniak. I wszyscy będą to mieli gdzieś.

– Ależ nie, babciu, wcale nie. Otarła czoło.

– I na dodatek jest gorąco, ciągle za gorąco. Za moich czasów tak nie było. Mieliśmy prawdziwe zimy i prawdziwe lata. Teraz upały zaczynają się w marcu.

Ruszyła w stronę kuchni, chwytając z niezwykłą zręcznością wszystkie akcesoria niezbędne do przygotowania prawdziwej dobrej herbatki ziołowej. Kiedy potarła zapałkę i zaszumiał gaz w starych rurach kuchenki, wróciła odprężona.

– A tak właściwie, musiałeś tu przyjść w jakimś konkretnym celu. W dzisiejszych czasach nie przychodzi się odwiedzać starych ludzi ot tak, bez powodu.

– Nie bądź cyniczna, babciu.

– Nie jestem cyniczna, wiem, w jakim świecie żyję, i tyle. Dobrze, dosyć krygowania się, powiedz, co cię sprowadza.

– Chciałbym, żebyś mi opowiedziała o nim. Zostawił mi swoje mieszkanie, a ja nawet go nie znam…

– Edmund? Nie pamiętasz Edmunda? A przecież lubił ci robić „samolot”, jak byłeś mały. Pamiętam nawet, że kiedyś…

– Tak, to akurat też pamiętam… ale poza tą anegdotą mam pustkę w głowie.

Usiadła w głębokim fotelu, uważając, by zanadto nie zgnieść pokrowca.

– Edmund był kimś. Jeszcze jako całkiem młody człowiek twój wuj przysparzał mi wielu zmartwień. Bycie jego matką nie było łatwe. Na przykład systematycznie psuł wszystkie zabawki, żeby je rozłożyć na części, rzadziej, żeby je złożyć. I żeby niszczył tylko zabawki! Rozbierał wszystko: zegar, adapter, elektryczną szczoteczkę do zębów. Raz nawet rozłożył na części lodówkę.

Jakby dla potwierdzenia jej słów, antyczny zegar z wahadłem zaczął bić ponuro. Ten też przeszedł swoje przez małego Edmunda.

– Miał jeszcze innego bzika: kryjówki. Przewracał cały dom do góry nogami, żeby je budować. Jedną zrobił na strychu z kołder i parasoli, inną z krzeseł i futer w swoim pokoju. Lubił tak siedzieć ukryty pośród skarbów, które gromadził. Zajrzałam kiedyś do środka, miał tam pełno poduszek i mnóstwo mechanicznych urządzeń wyciągniętych z różnych staroci. Swoją drogą było tam całkiem przytulnie.

– Wszystkie dzieci tak robią.

– Może, ale u niego to przybierało zadziwiającą skalę. Przestał się już kłaść do łóżka, mógł zasnąć tylko w którymś ze swoich domków. Siedział tam niekiedy całymi dniami w bezruchu. Jakby w hibernacji. Twoja mama twierdziła zresztą, że w poprzednim życiu musiał być wiewiórką.

Jonatan uśmiechnął się, zachęcając babcię do dalszej opowieści.

– Któregoś dnia zbudował sobie domek pod stołem w salonie. I tym razem przebrał miarkę, twój dziadek wybuchnął zupełnie wyjątkową wściekłością. Dał mu lanie, zniszczył wszystkie kryjówki i zmusił go do spania w łóżku.

Westchnęła.

– Od tego dnia straciliśmy z nim kontakt. Zupełnie jakbyśmy przecięli pępowinę. Przestaliśmy być częścią jego świata. Ale myślę, że to było konieczne, musiał zrozumieć, że świat nie będzie wiecznie podporządkowywał się jego kaprysom. Później, w miarę jak rósł, rodziły się kolejne problemy. Nie znosił szkoły. Znowu mi powiesz: „Jak wszystkie dzieci”. Ale u niego to przybrało większe rozmiary. Dużo znasz dzieci, które wieszają się na pasku w toalecie, bo pokłóciły się z nauczycielem? On się powiesił w wieku siedmiu lat. Woźny go zdjął.

– Może był zbyt wrażliwy?

– Wrażliwy?! Chyba żartujesz! Rok później próbował zadźgać nożyczkami jednego ze swoich nauczycieli. Celował w serce. Na szczęście zniszczył tylko papierośnicę.

Wzniosła oczy ku górze. Rozproszone wspomnienia opadały na jej myśli jak płatki śniegu.

– Potem się trochę poprawiło, bo niektórym profesorom udawało się go czymś zainteresować. Miał szóstki z przedmiotów, którymi się pasjonował, i jedynki ze wszystkich innych. Zawsze szóstki albo jedynki.

– Mama mówiła, że był genialny.

– Fascynował twoją matkę, bo tłumaczył jej, że próbuje posiąść „wiedzę absolutną”. A ona już w wieku dziesięciu lat wierzyła w poprzednie wcielenia, myślała, że jej brat jest wcieleniem Einsteina albo Leonarda da Vinci.

– Oprócz tego, że wiewiórką?

– Czemu nie? Budda powiedział: „Trzeba wielu egzystencji, żeby stworzyć duszę…”

– Robił testy na inteligencję?

– Tak. Poszło mu bardzo źle. Dostał dwadzieścia trzy punkty na sto osiemdziesiąt, co odpowiada poziomowi lekkiego idioty. Wychowawcy uważali, że jest szalony i że trzeba go zamknąć w specjalnym ośrodku. Ja jednak wiedziałam, że się mylą. Żył po prostu obok. Pamiętam, jak raz – musiał mieć ledwie jedenaście lat – rzucił mi wyzwanie, żeby ułożyć cztery trójkąty równoboczne jedynie z sześciu zapałek. To niełatwe, sam spróbuj…

Wyszła do kuchni, rzuciła okiem na czajnik i przyniosła sześć zapałek. Jonatan zawahał się. To wydawało się do zrobienia. Układał sześć patyczków na różne sposoby, ale po paru minutach musiał zrezygnować.

– Jakie jest rozwiązanie? Babcia Augusta skupiła się.

– No więc, właściwie to nigdy mi go nie wyjawił. Pamiętam tylko zdanie, które rzucił i które miało mi pomóc je znaleźć: „Trzeba myśleć inaczej, jeśli się myśli zwyczajnie, nie dojdzie się do niczego”. Wyobrażasz sobie, jedenastoletni brzdąc wyjeżdża z takimi rzeczami! O! Chyba czajnik już gwiżdże. Woda się zagotowała.

Wróciła z dwiema filiżankami wypełnionymi żółtawym, bardzo aromatycznym płynem.

– Wiesz, cieszę się, że interesujesz się wujem. Teraz ludzie umierają i zapomina się nawet, że kiedykolwiek się urodzili.

Jonatan porzucił zapałki i wypił ostrożnie kilka łyków herbatki.

– A co działo się później?

– Nie wiem. Kiedy zaczął studia na uniwersytecie, przestaliśmy dostawać wieści od niego. Dowiedziałam się od twojej matki, że błyskawicznie zrobił doktorat, że pracował dla firmy produkującej artykuły spożywcze, zostawił pracę, żeby wyjechać do Afryki, aż wreszcie wrócił i zamieszkał na ulicy Sybarytów, a od tego czasu nikt więcej nic już o nim nie słyszał aż do jego śmierci.

– Jak umarł?

– Ach! Nie wiesz? Niesamowita historia. Pisali o tym we wszystkich gazetach. Wyobraź sobie, że został zabity przez osy.

– Osy? Jak to?

– Spacerował po lesie. Musiał potrącić niechcący ich gniazdo. Cały rój rzucił się na niego. Lekarz sądowy oświadczył, że nigdy nie widział tylu ukłuć na jednej osobie. Edmund zmarł, mając we krwi 0,3 grama jadu na litr! To pierwszy taki przypadek.

– Ma grób?

– Nie. Prosił, żeby go pochować pod sosną w lesie.

– Masz jego zdjęcie?

– Popatrz tu, na tej ścianie nad komodą. Po prawej Suzy, twoja matka, widziałeś ją kiedyś w tak młodym wieku? Po lewej Edmund.

Miał wysokie czoło, małe szpiczaste wąsiki, uszy bez płatków jak Kafka, umieszczone wysoko, ponad linią brwi. Uśmiechał się jak prawdziwe półdiablę.

Obok niego Suzy wyglądająca olśniewająco w białej sukni. Kilka lat później wyszła za mąż, lecz na zawsze zachowała swoje rodowe nazwisko Wells. Jakby nie chciała, żeby jej towarzysz zostawił ślad swojego nazwiska na ich potomstwie.

Podszedłszy bliżej, Jonatan dostrzegł, że Edmund trzyma dwa palce nad głową siostry.

– Był figlarzem, prawda?

Augusta nie odpowiedziała. Kiedy spojrzała na promienną twarz córki, jej spojrzenie przyćmił smutek. Suzy zmarła sześć lat temu. Ciężarówka prowadzona przez pijanego kierowcę zepchnęła jej samochód do wąwozu. Agonia trwała dwa dni. Suzy wzywała Edmunda, ale on nie przyszedł. Znowu był gdzie indziej…

– Znasz jeszcze kogoś, kto mógłby mi opowiedzieć o Edmundzie?

– Hmm… Miał przyjaciela z dzieciństwa. Byli nawet razem na uniwersytecie. Jason Bragel. Chyba mam jego numer.

Augusta sprawdziła szybko w komputerze i dała Jonatanowi adres przyjaciela. Spojrzała czule na wnuka. Ostatni z rodziny Wellsów. Dobry chłopak.

– No, skończ pić, wystygnie. Mam też ciasteczka, jeśli chcesz. Sama je robię z przepiórczych jaj.

– Nie, dziękuję, muszę już iść. Wpadnij kiedyś zobaczyć nasze nowe mieszkanie, skończyliśmy się już urządzać.

– Bardzo chętnie, ale czekaj, nie wychodź bez listu.

Przeszukawszy pracowicie głęboką szafę i metalowe pudełka, znalazła wreszcie białą kopertę, na której napisano drżącą ręką: „Dla Jonatana Wellsa”. Zamknięcie koperty było zabezpieczone kilkoma warstwami taśmy klejącej, aby zapobiec otwarciu nie w porę. Rozerwał ją ostrożnie. Ze środka wypadła wygnieciona karteczka, jakby wyrwana z uczniowskiego zeszytu. Przeczytał jedyne napisane na niej zdanie:

NIGDY NIE SCHODZIĆ DO PIWNICY!

Czułki drżą. Mrówka jest jak samochód, który długo stał pod śniegiem i który teraz ktoś stara się uruchomić. Samiec próbuje wielokrotnie. Naciera ją. Smaruje ciepłą śliną.

Życie. Udało się, silnik zaczyna działać. Minęła jedna pora roku. Wszystko rozpoczyna się od nowa, jak gdyby nigdy nie zaznało się tej „małej śmierci”.

Trze ją jeszcze, aby przekazać energię. Teraz jest jej dobrze. Kiedy on nadal się szamocze, ona kieruje ku niemu swoje czułki. Łaskocze go. Chce wiedzieć, kim jest.

Dotyka pierwszego członu, poczynając od czaszki i odczytuje jego wiek: sto siedemdziesiąt trzy dni. Na drugim segmencie ślepa robotnica odczytuje kastę: samiec reproduktor. Na trzecim – rasę i miasto: rudnica, leśna mrówka pochodząca z miasta matki Bel-o-kan. Na czwartym, odkrywa numer zniesionego jaja, który mu służy za imię: jest 327. samcem zniesionym od początku jesieni.

Na tym kończy zapachową analizę. Pozostałe człony nic nie emitują. Piąty służy do wyłapywania cząsteczek-śladów. Szósty jest używany do zwykłych rozmów. Siódmy pozwala na złożone dialogi o charakterze seksualnym. Ósmy przeznaczony jest do dialogów z Matką. Trzy ostatnie wreszcie pełnią rolę małych biczyków.

Oto zbadała czułkiem wszystkie jedenaście segmentów. Ale nie ma nic do powiedzenia. Odsuwa się więc i idzie rozgrzać się na dach Miasta.

On czyni to samo. Zakończył pracę jako kurier ciepła, teraz kolej na posiłek!

Na górze samiec 327 ocenia szkody. Miasto zostało zbudowane w kształcie stożka, aby stawiać czoło niesprzyjającej pogodzie, mimo to zima okazała się niszczycielska. Wiatr, śnieg i grad oderwały pierwszą warstwę gałązek. Ptasi nawóz zatkał niektóre wejścia. Trzeba szybko zacząć działać. 327 pędzi w kierunku dużej żółtej plamy i uderza żuwaczką twardą, cuchnącą materię. Z drugiej strony pojawia się już sylwetka innego owada, który kopie od wewnątrz.

Na judasza w drzwiach padł cień. Ktoś patrzył przez niego.

– Kto tam?

– Moje nazwisko Gougne… Do oprawy.

Drzwi uchyliły się. Pan Gougne spojrzał w dół na dziesięcioletniego chłopca o blond włosach, potem jeszcze niżej, na maleńkiego psa, który warczał, wysuwając nos spomiędzy nóg chłopca.

– Taty nie ma!

– Jesteś pewien? Profesor Wells miał do mnie wpaść i…

– Profesor Wells jest wujem mojego ojca. Ale nie żyje. Nicolas chciał zamknąć drzwi, ale mężczyzna zablokował je nogą, nie dając za wygraną.

– Moje kondolencje. Ale jesteś pewien, że nie zostawił gdzieś grubej teczki z papierami? Jestem introligatorem. Zapłacił mi z góry, żebym oprawił jego notatki w skórę. Chciał chyba napisać encyklopedię. Miał wpaść do mnie, ale od dawna nie miałem od niego wieści…

– Mówię przecież, że umarł.

Mężczyzna wsunął nogę jeszcze bardziej, odpychając drzwi, jakby chciał wejść, i odtrącił chłopca. Miniaturowy piesek zaczął wściekle ujadać. Intruz znieruchomiał.

– Zrozum, czułbym się źle, gdybym nie mógł dotrzymać obietnicy, nawet pośmiertnie. Proszę, sprawdź. Musi tu gdzieś być duży czerwony segregator.

– Encyklopedia, powiada pan?

– Tak, nazywał to Encyklopedią wiedzy względnej i absolutnej, ale zdziwiłbym się, gdyby to było napisane na okładce…

– Znaleźlibyśmy ją, gdyby była u nas.

– Przepraszam, że nalegam, ale…

Pudel znowu zaczął szczekać. Mężczyzna nieco się cofnął, pozwalając chłopcu na zatrzaśnięcie mu drzwi przed nosem.


Miasto jest już rozbudzone. Korytarze zapełniają się mrówkami-kurierami termicznymi, które śpieszą się, by ogrzać całą Federację. Mimo to na niektórych skrzyżowaniach spotyka się jeszcze nieruchome obywatelki. Na próżno kurierzy potrząsają nimi i popychają je. Nie ruszają się.

Już się nie poruszą. Nie żyją. Hibernacja okazała się dla nich zabójcza. Pozostawanie trzy miesiące praktycznie bez bicia serca musi wiązać się z jakimś ryzykiem. Nie cierpiały. Przeszły ze snu w śmierć podczas nagłego przeciągu, który ogarnął Miasto. Ich zwłoki zostały usunięte i wyrzucone na śmietnisko. Każdego ranka Miasto usuwa w ten sposób swoje martwe szczątki oraz inne odpadki.

Po wysprzątaniu arterii komunikacyjnych owadzie miasto zaczyna pulsować. Wszędzie śpieszą nóżki. Szczęki kopią. Czułki drgają informacjami. Wszystko rusza jak dawniej. Jak przed znieczulającą zimą.

Kiedy samiec 327 ciągnie gałązkę ważącą z pewnością sześćdziesiąt razy więcej od niego, zbliża się do niego wojowniczka licząca ponad pięćset dni. Klepie go po czaszce biczykiem, żeby zwrócić na siebie uwagę. Samiec podnosi głowę. Wojowniczka przykłada swoje czułki do jego.

Chce, żeby porzucił pracę nad naprawą dachu i wyruszył z grupą mrówek… na wyprawę łowiecką.

Dotyka jego warg i oczu.

Jaka wyprawa łowiecka?

Tamta daje mu do powąchania strzęp dość suchego mięsa, które trzyma w zgięciu stawu swojego tułowia.

Podobno znaleziono to tuż przed zimą w zachodnim sektorze 23° kąta w stosunku do słońca w południe.

Próbuje. To ewidentnie chrząszcz. Rynnica, bez wątpienia. Dziwne. Normalnie chrząszcze powinny być jeszcze w stanie hibernacji. Jak wiadomo, mrówki rudnice budzą się przy temperaturze powietrza 12°C, termity przy 13°C, muchy przy 14°C, a chrząszcze przy 15°C.

Stara wojowniczka nie daje się przekonać tym argumentem. Tłumaczy mu, że ten kawałek mięsa pochodzi z przedziwnego regionu, sztucznie ogrzewanego przez podziemne źródło. Tam nie ma zimy. To mikroklimat, gdzie wytworzyła się specyficzna fauna i flora. Poza tym miasto Federacji jest zawsze bardzo głodne po przebudzeniu. Potrzebuje szybko protein, żeby zacząć ponownie działać. Ciepło nie wystarcza. Samiec zgadza się.


Ekspedycja składa się z dwudziestu ośmiu mrówek z kasty wojowniczek. Większość z nich, podobnie jak inicjatorka wyprawy, to bezpłciowe starsze damy. Samiec 327 jest jedynym uczestnikiem obdarzonym narządami płciowymi. Z oddali obserwuje swoje towarzyszki przez siatkę oczną.

Tysiącami małych powierzchni mrówki nie widzą obrazów powielonych tysiące razy, lecz raczej jeden obraz poszatkowany. Owady te mają trudności z rozróżnianiem szczegółów. W zamian za to zauważają najmniejszy ruch.

Uczestniczki tej wyprawy sprawiają wrażenie zaprawionych w dalekich podróżach. Ich ciężkie odwłoki przepełnione są kwasem. Głowy potężnie uzbrojone. Pancerze porysowane ciosami żuwaczek, otrzymanymi w bojach.

Od wielu godzin idą prosto przed siebie. Mijają wiele miast Federacji, wznoszących się ku niebu lub mieszczących się pod drzewami. Miasta-córki dynastii Ni: Yodu-lou-baikan (największy producent zbóż); Giou-li-aikan (którego legiony morderczyń pokonały dwa lata wcześniej koalicję termitów z Południa); Ze-di-bei-nakan (słynne ze swych laboratoriów chemicznych produkujących niezwykle stężone kwasy bojowe); Li-viu-kan (którego alkohol z koszenili ma bardzo poszukiwany smak żywicy).

Mrówki rudnice organizują się bowiem nie tylko w obrębie miasta, lecz także w koalicje gniazd. Siła w jedności. W okresie jurajskim istniały federacje mrówek liczące 15 000 mrowisk zajmujących powierzchnię 80 hektarów, o populacji przekraczającej 200 milionów osobników.

Bel-o-kan daleko jeszcze do takiej potęgi. To młoda federacja, założona pięć tysięcy lat temu. Jak głosi lokalna mitologia, osiadła tu podobno córka zagubiona podczas straszliwej burzy. Nie mogąc dołączyć do własnej federacji, założyła Bel-o-kan, a z Bel-o-kan narodziła się Federacja i setki pokoleń tworzących ją królowych z dynastii Ni.

Imię pierwszej królowej brzmiało Belo-kiu-kiuni, co oznacza „zagubiona mrówka”. Odtąd wszystkie królowe zajmujące główne gniazdo przejmowały jej imię.

Na razie Bel-o-kan stworzyło jedynie wielkie miasto centralne i sześćdziesiąt cztery zjednoczone miasta-córki, rozrzucone w jego otoczeniu. Ale już stanowi wielką siłę polityczną w tym zakątku Lasu Fontainebleau.

Kiedy wyprawa minęła sojusznicze miasta, a konkretnie La-chola-kan, belokanijskie miasto wysunięte najbardziej na zachód, stanęła przed małymi kopczykami: to letnie gniazda lub wysunięte posterunki. Są jeszcze puste. Ale 327 wie, że wkrótce, kiedy zaczną się polowania i wojny, letnie gniazda zapełnią się wojowniczkami.

Nadal idą prosto. Schodzą na rozległą turkusową łąkę i pagórek porośnięty ostami. Opuścili terytorium polowań. W dali, na północy, można dostrzec już miasto wroga, Shi-gae-pou. Ale jego mieszkanki zapewne jeszcze śpią o tej porze.

Idą dalej. Wokół nich większość zwierząt pogrążona jest jeszcze w zimowym śnie. Kilka rannych ptaszków wychyla głowę z norek. Gdy tylko widzą rude zbroje, chowają się, przestraszone. Mrówki nie cieszą się sławą szczególnie towarzyskich. Zwłaszcza gdy tak maszerują uzbrojone aż po czułki.

Ekspedycja dotarła do granic poznanych ziem. Nie ma już żadnego miasta-córki. Ani najmniejszego posterunku na horyzoncie. Ani ścieżki wyżłobionej przez ostre nóżki. Zaledwie kilka nieznacznych śladów dawnych tras zapachowych, które wskazują na to, że kiedyś przeszły tędy jakieś Belokanijki.

Wahają się. Liście wznoszące się przed nimi nie są zapisane w żadnej karcie węchowej. Tworzą ciemny strop, przez który nie dociera słońce. Ta masa roślinności naznaczona gdzieniegdzie obecnością zwierząt wydaje się je pochłaniać.


Jak ich przestrzec, że nie mogą tam schodzić? Odwiesił kurtkę i ucałował rodzinę.

– Rozpakowaliście już wszystko?

– Tak, tato.

– Dobrze. A właśnie, widzieliście w kuchni? W głębi są drzwi.

– Chciałam ci o tym powiedzieć – rzekła Lucie. – To musi być piwnica. Próbowałam ją otworzyć, ale jest zamknięta na klucz. Z tego, co widać przez szparę, musi być głęboka. Trzeba by wyłamać zamek. Na coś się przyda mój mąż ślusarz.

Uśmiechnęła się i wtuliła w jego ramiona. Lucie i Jonatan żyli razem już trzynaście lat. Spotkali się w metrze. Pewnego dnia jakiś włóczęga z nudów wrzucił bombę łzawiącą do wagonu. Wszyscy pasażerowi padli natychmiast na ziemię, kaszląc i krztusząc się. Lucie i Jonatan upadli jedno na drugie. Kiedy doszli do siebie po ataku kaszlu i łzawieniu, Jonatan zaproponował, że ją odprowadzi. Potem zaprosił ją do jednej ze swoich pierwszych utopijnych wspólnot: rudery w Paryżu, przy Gare du Nord. Trzy miesiące później postanowili się pobrać.

– Nie.

– Jak to „nie”?

– Nie wyłamiemy zamka i nie będziemy korzystać z tej piwnicy. Nie mówmy o tym więcej. Nie należy się do niej zbliżać ani myśleć o jej otwieraniu.

– Żartujesz! Dlaczego?

Jonatan nie pomyślał o logicznym wytłumaczeniu zakazu dotyczącego piwnicy. Niechcący wywołał efekt przeciwny do zamierzonego. Jego żona i syn byli zaintrygowani. Co mógł teraz zrobić? Wytłumaczyć, że wuj dobroczyńca żył otoczony tajemnicą i że chciał ich ostrzec przed niebezpieczeństwem, którym może grozić zejście do piwnicy?

To nie było wytłumaczenie. W najlepszym wypadku przesąd. Jako osoby logicznie myślące Lucie i Nicolas nie dadzą się przekonać.

– Notariusz mnie przestrzegł – wykrztusił.

– Przed czym?

– Ta piwnica jest pełna szczurów!

– Feee! Szczury? Ale przecież one przejdą przez szczelinę – zaprotestował chłopiec.

– Nie przejmujcie się, wszystko zatkamy.

Jonatan był zadowolony z wywołanego efektu. Co za szczęście, że przyszedł mu do głowy ten pomysł ze szczurami.

– Dobrze, więc nikt się nie zbliża do piwnicy, zgoda? Ruszył do łazienki. Lucie dołączyła do niego.

– Byłeś u babci?

– Tak jest.

– Zajęło ci to całe przedpołudnie? – Tak.

– Nie możesz się tak włóczyć i marnotrawić czasu. Pamiętasz, co mówiłeś innym na fermie w Pirenejach: „Lenistwo matką wszystkich wad”. Musisz znaleźć inną pracę. Kończą nam się pieniądze!

– Odziedziczyliśmy właśnie dwustumetrowe mieszkanie w eleganckiej dzielnicy, na skraju lasu, a ty mi mówisz o pracy! Nie umiesz się cieszyć chwilą?

Chciał ją objąć, ale się cofnęła.

– Tak, umiem, ale umiem również myśleć o przyszłości. Ja nie mam nic, ty jesteś bezrobotny, za co będziemy żyć za rok?

– Mamy jeszcze oszczędności.

– Nie bądź niemądry, mamy jeszcze za co przetrwać kilka miesięcy, ale potem…

Oparła swoje małe pięści na biodrach i wysunęła pierś do przodu.

– Słuchaj Jonatanie, straciłeś pracę, bo nie chciałeś chodzić wieczorami po niebezpiecznych dzielnicach. Zgoda, rozumiem to, ale musisz znaleźć coś innego!

– Oczywiście, poszukam roboty, pozwól mi tylko trochę się rozerwać. Obiecuję, że niedługo, powiedzmy za miesiąc, dam ogłoszenie.

W drzwiach pojawiła się blond główka, a za nią pudel na czterech łapkach. Nicolas i Ouarzazate.

– Tato, był tu jakiś pan, żeby oprawić książkę.

– Książkę? Jaką książkę?

– Nie wiem, mówił coś o wielkiej encyklopedii napisanej przez wuja Edmunda.

– No proszę, coś takiego… Wszedł? Znaleźliście ją?

– Nie sprawiał miłego wrażenia, a poza tym i tak nie ma żadnej książki.

– Brawo, synu. Dobrze postąpiłeś.

Ta wiadomość zakłopotała Jonatana, potem zaintrygowała. Przeszukał obszerną suterenę, na próżno. Spędził potem sporo czasu w kuchni, badając drzwi od piwnicy, wielki zamek i szeroką szparę. Cóż za tajemnica kryła się za nimi?


Trzeba zanurzyć się w te zarośla.

Sugestia rzucona przez jedną z najstarszych uczestniczek wyprawy. Ustawić się w szyku „wąż z wielką głową” to najlepszy sposób na przemieszczanie się po nieprzyjaznym terenie. Jednomyślnie podjęły decyzję.

Z przodu pięć zwiadowczyń ustawionych w odwrócony trójkąt stanowi oczy grupy. Małymi równymi krokami wyma-cują ziemię, węszą, badają mchy. Jeśli wszystko jest w porządku, rzucają wiadomość zapachową, która oznacza: „Z przodu wolne!”. Wracają następnie na koniec procesji, a na ich miejscu stają nowe osobniki. Ten system rotacyjny przemienia grupę w rodzaj długiego zwierza, którego „nos” jest niezmiennie wyjątkowo czujny.

„Z przodu wolne!” rozbrzmiewa ze dwadzieścia razy. Dwudziesty pierwszy raz jest przerwany przez obrzydliwe mlaśnięcie.

Jedna ze zwiadowczyń przez nieostrożność zbliżyła się do mięsożernej rośliny. Muchołówka. Skusił ją oszałamiający aromat, lep zniewolił odnóża.

Wszystko już stracone. Kontakt z włoskami powoduje uruchomienie mechanizmu zawiasu organicznego. Dwa szerokie liście zamykają się nieuchronnie. Długie frędzle służą za zęby. Krzyżując się, zamieniają się w mocne kraty. Drapieżna roślina zgniata ofiarę, po czym wydziela żarłoczne enzymy, zdolne strawić najtrwalsze pancerze. Tak stapia się mrówka. Całe jej ciało zmienia się we wzburzony sok. Puszcza parę, wołając o pomoc. Ale nie można jej pomóc. To nieuchronny element wszystkich dalekich ekspedycji. Pozostaje tylko zostawić przy pułapce sygnał „Uwaga niebezpieczeństwo!”.

Ruszają znowu zapachowym szlakiem, zapominając o incydencie. Feromony wskazują drogę. Przeszedłszy przez gęstwinę, mrówki idą dalej za zachód. Ciągle kąt 23° w stosunku do promieni słonecznych. Odpoczywają nieco, gdy robi się zbyt zimno lub zbyt gorąco. Muszą się śpieszyć, żeby wrócić przed wybuchem wojny. Zdarzało się już, że uczestniczki wyprawy stwierdzały po powrocie, że ich miasto jest otoczone przez wrogie oddziały, a niełatwo było przedrzeć się przez blokadę.

Udało się, znalazły feromon-ślad, który wskazuje wejście do jaskini. Od nagrzanej gleby bije ciepło. Zagłębiają się w kamienistą ziemię. Im głębiej schodzą, tym wyraźniej słyszą plusk strumyka. To źródło ciepłej wody. Paruje, wydzielając mocny zapach siarki.

Mrówki gaszą pragnienie.

W pewnym momencie zauważają dziwne zwierzę: coś w rodzaju kulki na nóżkach. W rzeczywistości to żuk gnojowy, pchający kulę z nawozu krowiego i piasku, w której ukrył swoje jaja. Jak legendarny Atlas dźwiga swój „świat”. Gdy nachylenie terenu jest korzystne, kula toczy się sama, a on podąża za nią. Jeśli jest niesprzyjające, kula ześlizguje się i zdyszany żuk często musi po nią wracać na dół. Spotkanie z chrząszczem jest w tym miejscu niespodzianką. To raczej zwierzę z ciepłych regionów…

Belokanijki pozwalają mu przejść. Tak czy owak jego mięso nie jest zbyt smaczne, a ciężar pancerza czyni go trudnym do przeniesienia.

Po ich lewej stronie przebiega czarna sylwetka, aby się schować we wgłębieniu skały. Skorek. Ten z kolei jest pyszny. Najstarsza z uczestniczek ekspedycji jest najszybsza. Podciąga odwłok aż pod szyję, ustawia się w pozycji do strzału, wspierając się na tylnych nóżkach dla zachowania równowagi, celuje instynktownie, wystrzeliwuje z dużej odległości kroplę kwasu mrówczego. Żrący czterdziestoprocentowy skoncentrowany płyn przecina powietrze.

Trafiony.

Skorek ginie w biegu. Czterdziestoprocentowy kwas to nie żarty. Już przy czterdziestu promilach ma niezłą moc, a przy czterdziestu procentach wręcz powala! Owad pada, wszystkie mrówki rzucają się, by pożreć spalone ciało. Jesienna ekspedycja zostawiła dobre feromony. Ten obszar wydaje się obfitować w zwierzynę. Polowanie będzie udane.

Schodzą do studni artezyjskiej i terroryzują wszystkie podziemne gatunki dotychczas im nieznane. Nietoperz próbuje zakończyć ich wizytę, ale zmuszają go do ucieczki, pokrywając go mgłą kwasu mrówkowego.

W ciągu kolejnych dni nadal dokonują grabieży w ciepłej jaskini, gromadząc szczątki małych białych zwierzątek i resztki jasnozielonych grzybów. Gruczołem odbytu sieją feromony-ślady, które powinny tu bez przeszkód doprowadzić ich siostry na polowanie.

Misja się powiodła. Terytorium sięgnęło aż tutaj, poza zachodnią gęstwinę. Objuczone zapasami żywności, ruszają w drogę powrotną, zostawiwszy chemiczną flagę Federacji. Jej zapach dźwięczy w powietrzu: BEL-O-KAN!

– Może pan powtórzyć nazwisko?

– Wells, jestem siostrzeńcem Edmunda Wellsa.

W drzwiach ukazała niemal dwumetrowa postać mężczyzny.

– Pan Jason Bragel…? Przepraszam, że przeszkadzam, ale chciałbym porozmawiać z panem o moim wuju. Nie znałem go, a moja babcia powiedziała mi, że był pan jego najlepszym przyjacielem.

– Proszę wejść… Co chciałby pan wiedzieć o Edmundzie?

– Wszystko. Nie znałem go i bardzo tego żałuję.

– Hmm. Rozumiem. Rzeczywiście Edmund był raczej tajemniczym człowiekiem.

– Znał go pan dobrze?

– Któż może twierdzić, że zna kogokolwiek? Powiedzmy, że często zdążaliśmy tą samą drogą i żaden z nas nie miał nic przeciwko temu.

– Jak doszło do waszego spotkania?

– Na wydziale biologii. Ja pracowałem nad roślinami, a on nad bakteriami.

– Znowu dwa równoległe światy.

– Tak, chociaż mój jest jednak bardziej dziki – poprawił Jason Bragel, wskazując na gęstwinę zielonych roślin, które opanowały jego jadalnię. – Widzi pan? Wszystkie konkurują ze sobą, gotowe są zabić dla promienia światła albo dla kropli wody. Gdy tylko jakiś liść znajdzie się w cieniu, roślina porzuca go i sąsiednie liście bardziej się rozprzestrzeniają. Rośliny to naprawdę bezlitosny świat…

– A bakterie Edmunda?

– On sam twierdził, że właściwie bada swoich przodków. Powiedzmy, że nieco bardziej zgłębiał swoje drzewo genealogiczne…

– Dlaczego bakterie? Dlaczego nie małpy albo ryby?

– Chciał zrozumieć komórkę w jej pierwotnym stadium. Według niego człowiek to tylko konglomerat komórek, trzeba zrozumieć w pełni „psychologię” jednej komórki, żeby pojąć działanie całości. „Duży złożony problem to w rzeczywistości zbiór małych prostych problemów”. Wziął tę sentencję dosłownie.

– Badał tylko bakterie?

– Nie, nie. Miał w sobie coś z mistyka, lubił uogólniać, chciał wszystko wiedzieć. Miał też swoje zachcianki… Na przykład, żeby decydować o biciu własnego serca.

– Ależ to niemożliwe!

– Podobno niektórzy jogini hinduscy i tybetańscy są zdolni do takiego wyczynu.

– Czemu to miałoby służyć?

– Nie mam pojęcia. Chciał opanować tę sztukę, żeby móc popełnić samobójstwo, zatrzymując serce siłą woli. Miał nadzieję, że dzięki temu będzie mógł „wyjść z gry” w dowolnym momencie.

– W jakim celu?

– Może bał się bólu związanego ze starością.

– Hmm… A co robił po doktoracie z biologii?

– Zaczął pracować w sektorze prywatnym, w przedsiębiorstwie produkującym żywe kultury bakterii do jogurtów. „Sweet-milk Corporation”. Dobrze mu się układało. Odkrył bakterię, która potrafiła wykształcić nie tylko smak, ale i zapach! Otrzymał za to nagrodę za najlepszy wynalazek 1963 roku…

– A potem?

– A potem ożenił się z Chinką. Ling Mi. Łagodną, wesołą dziewczyną. On, sam zrzęda, natychmiast złagodniał. Był bardzo zakochany. Od tego momentu rzadko go widywałem. To normalne.

– Słyszałem, że wyjechał do Afryki.

– Tak, ale wyjechał już potem.

– To znaczy kiedy?

– Po tragedii. Ling Mi miała białaczkę. Rak krwi jest bezlitosny. W trzy miesiące życie ją opuściło. Biedak… on, który jawnie głosił, że komórki są pasjonujące, a istoty ludzkie małej wagi… to była okrutna lekcja. Nic nie mógł zrobić. Kiedy rozgrywała się ta tragedia, miał kilka konfliktów ze współpracownikami ze „Sweetmilk Corporation”. Rzucił pracę i siedział przygnębiony w mieszkaniu. Ling Mi dała mu wiarę w ludzkość, jej utrata pogrążyła go ponownie w mizantropii.

– Wyjechał do Afryki, żeby zapomnieć o Ling Mi?

– Może. W każdym razie chciał zabliźnić ranę, poświęcając się całkowicie pracy biologa. Musiał znaleźć sobie inną pasję. Nie wiem dokładnie, co to było, w każdym razie już nie bakterie. Osiadł w Afryce, bo prawdopodobnie ów przedmiot badań łatwiej było tam analizować. Wysłał mi kartkę, w której tłumaczył tylko, że jest z grupą z Centrum Badań Naukowych i pracuje z niejakim profesorem Rosenfeldem. Nie znam tego człowieka.

– Widział pan jeszcze później Edmunda?

– Tak, kiedyś przypadkiem na Polach Elizejskich. Porozmawialiśmy chwilę. Zdecydowanie odzyskał chęć życia. Ale był bardzo enigmatyczny, unikał odpowiedzi na moje pytania dotyczące jego pracy.

– Podobno pisał encyklopedię.

– O, to jeszcze dawniejsza historia. To była jego wielka idea. Zebrać całą wiedzę w jednym dziele.

– Widział ją pan?

– Nie. I nie sądzę, żeby ją kiedykolwiek komuś pokazał. O ile znam Edmunda, musiał ją schować w dzikich ostępach Alaski i powierzyć ziejącemu ogniem smokowi. Miał osobowość „wielkiego czarnoksiężnika”.

Jonatan zbierał się już do wyjścia.

– A! Jeszcze jedno pytanie: wie pan, jak ułożyć cztery trójkąty równoboczne z sześciu zapałek?

– Oczywiście. To był jego ulubiony test na inteligencję.

– Więc jakie jest rozwiązanie? Jason wybuchnął śmiechem.

– No, z pewnością go panu nie podam! Jak mawiał Edmund: „Każdy musi sam znaleźć swoje przejście”. A zobaczy pan, satysfakcja z odkrycia jest dziesięciokrotnie większa.

Z całym tym mięsem na grzbiecie droga wydaje się dłuższa niż w tamtą stronę. Grupa podąża dziarskim krokiem, aby nie dać się zaskoczyć surowej nocy.

Mrówki są w stanie pracować 24 godziny na dobę od marca do listopada bez najmniejszego odpoczynku; każdy jednak spadek temperatury je usypia. Dlatego dość rzadko widuje się ekspedycje wyruszające na dłużej niż jeden dzień.

Miasto rudych mrówek przez długi czas borykało się z tym problemem. Wiedziały, że ważne jest rozszerzanie terenów łowieckich i poznawanie dalekich krain, gdzie rosną inne rośliny, gdzie żyją zwierzęta o innych zwyczajach.

W osiemset pięćdziesiątym tysiącleciu Bi-stin-ga, ruda królowa z dynastii Ga (dynastia ze wschodu, wygasła przed stu tysięcy laty) miała szaloną ambicję, żeby poznać krańce świata. Wysłała setki ekspedycji w czterech głównych kierunkach. Żadna z nich nie wróciła.

Obecna królowa, Belo-kiu-kiuni, nie była taka zachłanna. Jej ciekawość ograniczała się do badania małych złocistych chrząszczy, przypominających szlachetne kamienie, a występujących na dalekim Południu, lub kontemplacji mięsożernych roślin, czasami sprowadzanych dla niej żywych, z korzeniami, w nadziei, że uda się je kiedyś oswoić.

Belo-kiu-kiuni wiedziała, że najlepszym sposobem na poznanie nowych terytoriów jest powiększenie Federacji. Coraz więcej dalekosiężnych ekspedycji, miast-córek, wysuniętych posterunków i wojny z tymi, którzy chcieliby przeszkodzić w tej ekspansji.

Podbój całego świata na pewno potrwa długo, ale ta polityka wytrwałych małych kroczków była całkowicie zgodna z ogólną filozofią mrówek. „Powoli, ale zawsze do przodu”.

Dzisiaj federacja Bel-o-kan liczy sześćdziesiąt cztery miasta-córki. Sześćdziesiąt cztery miasta o tym samym zapachu. Sześćdziesiąt cztery miasta połączone siecią 125 kilometrów wydrążonych szlaków i 780 kilometrów szlaków zapachowych.

Sześćdziesiąt cztery miasta solidarne tak w walkach, jak i w czasie głodu.

Taka koncepcja federacji miast pozwala niektórym z nich na wyspecjalizowanie się. A Belo-kiu-kiuni marzyła nawet o tym, żeby kiedyś jedno miasto obrabiało jedynie zboża, drugie zaopatrywało w mięso, a trzecie zajmowało się wojną.

Daleko jeszcze do tego.

Była to w każdym razie koncepcja w pełni zgodna z inną ogólną zasadą filozofii mrówek: „Przyszłość należy do specjalistów”.

Ekspedycja ma jeszcze daleką drogę do wysuniętych posterunków. Przyspieszają kroku. Kiedy przechodzą obok mięsożernej rośliny, jedna z wojowniczek proponuje, żeby ją wykopać z korzeniami i zanieść Belo-kiu-kiuni.

Narada czułków. Dyskutują, emitując i odbierając maleńkie lotne cząstki zapachowe. Feromony. Właściwie hormony, którym udaje się opuścić ciało. Można by przedstawić każdą z tych cząstek jako akwarium, w którym każda rybka byłaby słowem.

Dzięki tym feromonom mrówki mogą prowadzić dowolnie skomplikowane dialogi. Sądząc po nerwowych ruchach czułków, debata musi być burzliwa.

Zajmuje zbyt dużo miejsca.

Matka nie zna tego gatunku rośliny.

Ryzykujemy straty, a to oznacza mniej rąk do niesienia zdobyczy.

Gdy oswoimy mięsożerne rośliny, będą one stanowiły broń, będziemy tworzyć fronty, sadząc je jedną przy drugiej. Jesteśmy zmęczone i zapada noc.

Postanowiły zrezygnować, ominęły roślinę i podążyły dalej. Kiedy zbliżały się do kwiecistych zarośli, samiec 327, trzymający się z tyłu, zauważył czerwoną stokrotkę. Nigdy nie widział takiego okazu. Nie ma co się wahać.

Nie mamy rosiczki, ale przyniesiemy to.

Pozwala reszcie się oddalić i odcina ostrożnie łodygę kwiatu. Klik. Następnie ściskając mocno swoją zdobycz, przyspiesza, by dogonić towarzyszki.

Ale towarzyszek już nie ma. Bez wątpienia ma przed sobą ekspedycję numer jeden tego roku, ale w jakim stanie… Szok emocjonalny. Stres. Nóżki 327 zaczynają drżeć. Wszystkie towarzyszki leżą martwe.

Cóż się mogło wydarzyć? Atak musiał być błyskawiczny. Nie miały nawet czasu, żeby ustawić się w szyku bojowym, pozostały w formacji „wąż z wielką głową”.

327 analizuje ciała. Nie wystrzelono żadnego strumienia kwasu. Mrówki rudnice nie miały nawet czasu wydać feromonów na alarm.

Samiec prowadzi śledztwo.

Przeszukuje czułkami zwłoki jednej z sióstr. Kontakt węchowy. Nie zarejestrowano żadnego obrazu chemicznego. Szły i nagle cios.

Trzeba zrozumieć, trzeba zrozumieć. Musi być jakieś wytłumaczenie. Najpierw wyczyścić narząd czucia. Za pomocą dwóch pazurków przedniej nóżki skrobie czułki, usuwając kwaśną pianę powstałą na skutek stresu. Podnosi je do warg i oblizuje. Wyciera o szczotkę kolca przemyślnie umieszczonego przez naturę u góry trzeciego łokcia.

Później opuszcza czyste czułki do poziomu oczu i uruchamia łagodnie wibracje: 300 razy na sekundę. Nic. Przyspiesza ruchy: 500, 1000, 2000, 5000, 8000 wibracji na sekundę. Jest o dwie trzecie od granicy swoich możliwości odbioru.

Nagle docierają doń najmniejsze fluidy utrzymujące się w pobliżu: opary rosy, pyłki, zarodniki i lekki zapach, który już kiedyś poczuł, lecz z którego zidentyfikowaniem ma trudności.

Przyśpiesza jeszcze. Maksymalna moc: 12 000 wibracji na sekundę. Kręcąc się we wszystkie strony, czułki wywołują małe wiry powietrzne, które ściągają ku niemu najmniejsze drobinki.

Udało się: zidentyfikował delikatny zapach. To zapach winnych. Tak, to mogą być tylko one, bezlitosne sąsiadki z Północy, które przysporzyły już tylu kłopotów w zeszłym roku.

One: karłowate mrówki z Shi-gae-pou…

A więc już się obudziły, one również. Musiały urządzić zasadzkę i użyć nowej piorunującej broni.

Nie ma chwili do stracenia, musi zaalarmować całą Federację.


– Zabił je promień lasera o bardzo silnej częstotliwości, kapitanie.

– Promień lasera?

– Tak, nowa broń zdolna na odległość roztopić największy z naszych statków. Kapitanie…

– Myślisz, że to są…

– Tak, kapitanie, tylko Wenusjanie mogliby zrobić coś takiego. To jasne!

– W takim razie odwet będzie straszliwy. Ile zostało nam rakiet stacjonujących w Pasie Oriona?

– Cztery, kapitanie.

– To nie wystarczy, trzeba by poprosić o pomoc brygady…

– Chcesz jeszcze zupy?

– Nie, dziękuję – powiedział Nicolas kompletnie zahipnotyzowany obrazkami.

– No, popatrz trochę na to, co jesz, albo wyłączamy telewizor.

– O! Mamo, proszę cię…

– Nie masz jeszcze dość tych historii o małych zielonych ludzikach i planetach o nazwach jak proszki do prania? – spytał Jonatan.

– To mnie interesuje. Jestem pewny, że pewnego dnia spotkamy istoty pozaziemskie.

– Okaże się… Tyle czasu już się o tym mówi! – Wysłali sondę ku najbliższej gwieździe, nazywa się Marco Polo, niedługo się dowiemy, kim są nasi sąsiedzi.

– Nie uda się jej, jak wszystkim innym sondom wysłanym tylko po to, żeby zaśmiecać przestrzeń. To za daleko, mówię ci.

– Może, ale kto mówi, że to nie oni, kosmici, przyjdą do nas? W końcu nie wyjaśniono świadectw obecności UFO.

– A czemu niby miałoby służyć nasze spotkanie z innymi inteligentnymi istotami? Skończyłoby się to zapewne wojną. Nie uważasz, że i tak jest już zbyt dużo problemów między nami Ziemianami?

– To byłoby egzotyczne. Mielibyśmy może nowe miejsca na wakacje.

– To byłyby przede wszystkim nowe kłopoty. Wziął Nicolasa pod brodę.

– Zobaczysz, mój chłopcze, zobaczysz, jak będziesz większy, będziesz myślał jak ja: jedynym naprawdę pasjonującym stworzeniem, którego inteligencja jest inna niż nasza, jest… kobieta!

Lucie zaprotestowała dla zasady. Roześmieli się oboje. Nicolas zasępił się. To musi być właśnie to poczucie humoru dorosłych… Sięgnął ręką w poszukiwaniu uspokajającej sierści psa.

Nie było go pod stołem.

– Gdzie zniknął Ouarzazate? Nie było go w jadalni.

– Ouarzi! Ouarzi!

Nicolas zagwizdał na palcach. Zazwyczaj efekt był natychmiastowy: słychać było szczekanie, a potem odgłos biegnących łap. Gwizdnął znowu. Bez rezultatu. Przeszukał liczne zakamarki w mieszkaniu. Rodzice dołączyli do niego. Psa nigdzie nie było. Drzwi były zamknięte, nie mógł sam wyjść, psy nie potrafią jeszcze używać kluczy.

Odruchowo skierowali się do kuchni, a dokładniej ku drzwiom do piwnicy. Szpara nadal nie była zatkana. A była wystarczająco szeroka, żeby mogło przejść zwierzę wielkości Ouarzazate’a.

– Jest w środku, jestem pewien, że jest w środku! – jęknął Nicolas. – Trzeba po niego iść.

Jakby w odpowiedzi dało się słyszeć skomlenie dochodzące z piwnicy. Zdawało się jednak, że dobiega z bardzo daleka.

Wszyscy zbliżyli się do zakazanych drzwi. Jonatan zaprotestował.

– Powiedziałem wyraźnie: nie schodzimy do piwnicy!

– Ależ, kochanie – zaprotestowała Lucie – przecież trzeba po niego iść. Może zaatakowały go szczury. Mówiłeś, że tam są szczury…

Twarz Jonatana była zacięta.

– Trudno. Jutro pójdziemy kupić innego psa. Dzieciak był oszołomiony.

– Ale tato, ja nie chcę innego, Ouarzazate to mój kumpel, nie możesz pozwolić mu tak zdechnąć.

– Co się z tobą dzieje? – dodała Lucie. – Pozwól mi iść, jeśli się boisz!

– Boisz się tato, jesteś tchórzem?

Jonatan już nie mógł się dłużej opierać, mruknął „dobra, rzucę okiem” i poszedł po latarkę. Oświetlił szczelinę. Było czarno, kompletnie czarno, czernią, która wszystko pochłania.

Zadrżał. Korciło go, żeby uciec. Ale żona i syn pchali go w kierunku przepaści. Opadły go ponure myśli. Strach przed ciemnością brał górę.

Nicolas wybuchnął płaczem.

– On nie żyje! Jestem pewien, że nie żyje! To twoja wina.

– Może jest ranny – uspokajała go Lucie. – Trzeba iść zobaczyć.

Jonatan pomyślał jeszcze raz o przestrodze Edmunda. List brzmiał kategorycznie. Ale cóż zrobić? Pewnego dnia któreś z nich zapewne nie wytrzyma i pójdzie zobaczyć. Musiał wziąć byka za rogi. Teraz albo nigdy. Przejechał ręką po wilgotnym czole.

Nie, tak nie może być. Miał nareszcie okazję, żeby przeciwstawić się strachom, zrobić krok do przodu, stanąć twarzą w twarz z niebezpieczeństwem. Ciemność chce go dopaść? Tym lepiej. Był gotów iść na całość. Zresztą nie miał nic do stracenia. – Idę.

Przyniósł swoje narzędzia i wyważył zamek.

– Cokolwiek się stanie, nie ruszajcie się stąd, i przede wszystkim nie próbujcie do mnie dołączyć lub dzwonić na policję. Czekajcie na mnie!

– O czym ty mówisz? Przecież to tylko piwnica, piwnica jak we wszystkich domach.

– Nie jestem taki pewien…


Oświetlany przez pomarańczową tarczę zachodzącego słońca samiec 327, jedyny ocalały z pierwszego polowania wiosennego, biegnie sam. Nieznośnie sam. Jego nóżki od dawna brodzą w kałużach, błocie, spleśniałych liściach. Wiatr wysuszył mu wargi. Kurz pokrył ciało powłoką w kolorze bursztynu. 327 nie czuje już mięśni. Kilka pazurów ma złamanych.

Ale na końcu traktu zapachowego, którym podąża, rozpoznaje swój cel. Pomiędzy pagórkami belokanijskich miast góruje jeden, z każdym krokiem rośnie, olbrzymia piramida Bel-o-kan, miasto-matka, zapachowa latarnia, która magnetyzuje i przyciąga.

327 dociera w końcu do podnóża imponującego mrowiska, podnosi głowę. Jego miasto jeszcze urosło. Rozpoczęto budowę nowej warstwy ochronnej kopuły. Szczyt góry z patyczków przekomarza się z księżycem.

Młody samiec szuka przez chwilę, znajduje przy ziemi otwarte jeszcze wejście i znika w nim. Najwyższa pora. Wszystkie robotnice i wojowniczki pracujące na zewnątrz już wróciły. Straże przygotowują się do zatkania otworów, aby zatrzymać wewnątrz ciepło. Zaledwie przekroczył próg, już ruszają murarki i dziura zamyka się za nim. Niemal z trzaśnięciem.

I proszę, już nie widać zimnego i dzikiego świata zewnętrznego. Samiec 327 powrócił do cywilizacji. Może się teraz zjednoczyć z kojącą Federacją. Już nie jest sam, jest ich wiele.


Zbliżają się strażniczki. Nie rozpoznały go pod powłoką z kurzu. Szybko emituje zapach-identyfikator, tamte się uspokajają. Jedna z robotnic zauważa zapach zmęczenia. Proponuje mu trofalaksję, rytuał daru ciała.

Każda mrówka ma w brzuchu rodzaj kieszeni, właściwie jest to przedżołądek, który nie trawi pożywienia. Wole. Magazynuje tam jedzenie, które pozostaje świeże i nienaruszone. Potem może je przekierować do żołądka trawiącego normalnie albo też wypluć i ofiarować swojemu ziomkowi. Gesty zawsze są te same: mrówka zaczepia obiekt, któremu chce zaoferować trofalaksję, klepiąc go po głowie. Jeśli ten przyjmuje propozycję – opuszcza czułki. Jeśli je wznosi, jest to znak odmowy, znak, że naprawdę nie jest głodny.

Samiec 327 nie waha się. Jego zapasy energetyczne są tak małe, że grozi mu zapadnięcie w katalepsję. Przylegają do siebie. Pożywienie podchodzi do góry. Dająca wypluwa najpierw ślinę, następnie nektar i papkę zbożową. Smaczne i wzmacniające.

Koniec daru, samiec się cofa. Powoli wszystko powraca. Martwe ciała. Zasadzka. Nie ma chwili do stracenia. Wznosi czułki i małymi kropelkami rozpyla wokół informację.

Uwaga. Wojna. Karłowate zniszczyły naszą pierwszą ekspedycję. Mają nową niszczycielską broń. Alarm do bitwy. Wojna wypowiedziana.

Strażniczka uwalnia się z uścisku. Te alarmujące zapachy drażnią jej mózg. Wokół samca 327 zbiera się już tłumek.

Co jest?

Co się dzieje?

Mówi, że wojna wypowiedziana. Ma dowody?

Zewsząd zbiegają się mrówki.

Mówi o nowej broni i zdziesiątkowanej wyprawie.

To poważna sprawa.

Ma dowody?

Samiec znajduje się teraz w centrum grupki mrówek. Alarm, alarm, wojna wypowiedziana, alarm do bitwy! Ma dowody?

To zapachowe pytanie podejmują wszyscy.

Nie, nie ma dowodów. Był do tego stopnia zszokowany, że nie pomyślał o tym, żeby je przynieść. Ruchy czułek. Kręcą głowami, wątpią.

Gdzie to się stało?

Na zachód od La-chola-kan, między nowym miejscem do polowań, znalezionym przez zwiadowczynie z naszych miast. Na terenie często patrolowanym przez karłowate.

To niemożliwe, nasi szpiedzy wrócili i byli pewni: karłowate jeszcze się nie obudziły!

Anonimowy czułek wyemitował to zdanie-feromon. Tłum się rozprasza. Tej to się wierzy. Jemu nie. Jego opowieść jest mało prawdopodobna, choć nosi znamiona prawdy. Wiosenne wojny nigdy nie zaczynają się tak wcześnie. Gdyby karłowate zaatakowały, kiedy nie wszystkie są jeszcze rozbudzone, byłoby to z ich strony szaleństwem. Każdy wraca do swoich zadań, ignorując informację przekazaną przez samca 327.

Jedyny ocalały z pierwszej wyprawy myśliwskiej jest oszołomiony. Te zwłoki, do licha, on ich przecież nie wymyślił! W końcu zorientują się, że w którejś z kast siły nie są w komplecie.

Czułki opadły bezradnie na czoło. Ma poczucie, że jego egzystencja niczemu już nie służy. Tak jakby nie żył dla innych, lecz tylko dla siebie samego.

Drży z przerażenia na samą tę myśl. Rzuca się do przodu, biegnie gorączkowo, gromadzi wokół siebie robotnice i bierze je za świadków. Wahają się nawet, czy się zatrzymać, gdy słowo po słowie wyrzuca z siebie świętą formułę:

Poszukując, byłem nogą,

Na miejscu byłem okiem,

Po powrocie jestem bodźcem nerwowym. Nikogo to nie obchodzi. Słuchają, nie zważając na niego. A później odchodzą, nie przejmując się. Niech przestanie wreszcie zawracać głowę!

Jonatan był już na dole od czterech godzin. Żona i syn zamartwiali się.

– Dzwonimy po policję, mamo?

– Nie, jeszcze nie. Podeszła do drzwi piwnicy.

– Czy tatuś nie żyje? Powiedz, mamo, tatuś umarł tak samo jak Ouarzi?

– Ależ nie, nie, kochanie, cóż ty za głupoty opowiadasz! Lucie zżerał niepokój. Pochyliła się, żeby przyjrzeć się bliżej szczelinie. Wydawało jej się, że mocną lampą halogenową, którą właśnie kupiła, sięgnie dalej… w głąb kręconych schodów. Usiadła na podłodze. Nicolas dołączył do niej. Pocałowała go.

– Wróci, musimy być cierpliwi. Prosił, żebyśmy czekali, poczekajmy więc jeszcze.

– A jeśli nie wróci?


327 jest zmęczony, ma wrażenie, że błąka się we mgle. Rusza się, a nie posuwa do przodu.

Postanowił zwrócić się do Belo-kiu-kiuni we własnej osobie. Licząca sobie czternaście zim Matka ma niezrównane doświadczenie, podczas gdy bezpłciowe mrówki stanowiące większość populacji żyją najwyżej trzy lata. Ona jedna może mu pomóc w przekazaniu informacji.

Młody samiec podąża drogą ekspresową prowadzącą do serca miasta. Wiele tysięcy robotnic obarczonych jajeczkami drepcze tą szeroką galerią. Wynoszą ciężary z czterdziestego piętra pod ziemią aż do żłobków w solarium położonym na trzydziestym piątym piętrze nad ziemią. To wielki strumień białych skorupek unoszonych na nóżkach, poruszający się z dołu do góry i z prawej ku lewej.

Musi iść w przeciwną stronę. To niełatwe. 327 potrąca kilka mamek, które natychmiast podnoszą krzyk: „Wandal! Wandal!”. Sam jest popychany, deptany, odpychany, drapany. Na szczęście korytarz nie jest całkowicie wypełniony. Samcowi udaje się utorować sobie drogę w tej mrowiącej się masie.

Następnie kieruje się do małych tuneli, trasą dłuższą, lecz mniej męczącą, i zdąża szybkim krokiem. Z głównych arterii przechodzi w boczne uliczki i zaułki. Przemierza w ten sposób kilometry, przeprawia się przez mosty, pomosty, przechodzi przez place puste i inne, pełne tłumów.

Orientuje się bez trudu w ciemnościach, dzięki swoim trzem przyoczkom umieszczonym na czole. W miarę jak zbliża się do zakazanego rewiru, słodkawy zapach Matki przybiera na sile, a liczba straży rośnie.

Są tutaj wszystkie podkasty wojowniczek, wszystkie rozmiary, wszystkie rodzaje broni. Małe, z długimi wyszczerbionymi żuwaczkami, potężne – zaopatrzone w tarcze brzuszne twarde jak drewno, przysadziste o krótkich czułkach, artylerzystki o wysmukłych brzuchach wypełnionych trucizną powodującą konwulsje.

Zaopatrzony w aktualne zapachy-paszporty, samiec 327 przekracza bez trudu kolejne posterunki. Wojowniczki są spokojne. Czują, że wielkie wojny terytorialne jeszcze się nie zaczęły. Blisko celu okazuje identyfikatory gwardii przybocznej i wchodzi w ostatni korytarz, prowadzący do królewskiej loży.

Na progu zatrzymuje się, przytłoczony pięknem, które bije z tego jedynego w swoim rodzaju miejsca. To wielka owalna sala skonstruowana według bardzo precyzyjnych zasad architektonicznych i geometrycznych, które matki przekazują swoim córkom z czułka na czułek.

Główne sklepienie mierzy dwanaście głów wysokości na trzydzieści sześć średnicy (głowa jest jednostką Federacji; jedna głowa jest równa trzem milimetrom miary ludzkiej). Pilastry z rzadko spotykanego cementu podtrzymują tę owadzią świątynię, pomyślaną tak, aby dzięki wklęsłej formie podłogi zapachowe cząsteczki emitowane przez osobników odbijały się jak najdłużej i nie wsiąkały w ściany. Niezwykły zapachowy amfiteatr.

Pośrodku spoczywa wielka dama. Leży na stronie brzusznej ciała i od czasu do czasu wysuwa nóżkę w kierunki żółtego kwiatu. Kwiat zatrzaskuje się niekiedy z suchym trzaskiem. Lecz nóżka już jest cofnięta.

Ta dama to Belo-kiu-kiuni.

Belo-kiu-kiuni, ostatnia królowa mrówek rudnic z centralnego miasta.

Belo-kiu-kiuni, jedyna płodna, tworząca wszystkie ciała i wszystkie umysły Federacji.

Belo-kiu-kiuni rządziła już za czasów wielkiej wojny z pszczołami, podczas podboju termitier z Południa, podczas pacyfikacji terytoriów pajęczych, za czasów straszliwej, wycieńczającej wojny wywołanej przez osy z dębu, a od poprzedniego roku to ona koordynowała wysiłki miast, aby odeprzeć ataki karłowatych mrówek na północne granice.

Belo-kiu-kiuni bije rekordy żywotności.

Belo-kiu-kiuni, jego mama.

Ten żyjący pomnik jest tu, tuż obok niego, jak dawniej. Tyle że jest nawilżana i pieszczona przez dwadzieścia młodych usłużnych robotnic, podczas gdy dawniej to on, 327, opiekował się nią swoimi małymi, jeszcze niezręcznymi nóżkami.

Młoda mięsożerna roślina kłapnęła szczęką, a Matka wydała z siebie małą zapachową skargę. Nikt nie wiedział, skąd bierze się u niej ta namiętność do roślinnych drapieżników.

327 podchodzi bliżej. Matka nie jest piękna. Ma wysuniętą ku przodowi czaszkę, z dwoma wyłupiastymi oczyma, które wydają się patrzeć we wszystkie strony naraz. Jej przyoczka skupione są na środku czoła. Czułki za to są szeroko rozstawione – bardzo długie i leciutkie, wibrują w sposób ściśle kontrolowany.

Już wiele dni temu Belo-kiu-kiuni przebudziła się z głębokiego snu i od tego czasu nie przestaje znosić jaj. Jej brzuch, dziesięć razy pojemniejszy niż normalny, przeszywają ciągłe spazmy. Po kolejnym skurczu wypuszcza osiem chudziutkich jajeczek, jasnoszarych o perłowych przebłyskach, najmłodsza generacja Belokanijczyków. Przyszłe pokolenie, okrągłe i lepkie, wychodzi z jej wnętrzności, toczy się po podłodze i natychmiast wpada w ramiona opiekuńczych nianiek.

Młody samiec rozpoznaje zapach tych jaj. To bezpłodne wojowniczki i samce. Jest wciąż zimno i gruczoł produkujący córki jeszcze się nie uaktywnił. Gdy tylko pogoda na to pozwoli, Matka zniesie osobników dla każdej kasty według szczegółowego zapotrzebowania Miasta. Robotnice przyjdą jej powiedzieć, że brakuje mielących zboża lub artylerzystek, a ona spełni ich prośby. Zdarza się też, że Belo-kiu-kiuni wychodzi ze swej loży i idzie sama węszyć w korytarzach. Ma na tyle wrażliwe czułki, że wykrywa najmniejszy brak w tej czy innej kaście. Natychmiast uzupełnia siły.

Matka rodzi jeszcze kilka wątłych osobników i odwraca się ku gościowi. Dotyka go i liże. Kontakt z królewską śliną jest zawsze czymś nadzwyczajnym. Jest ona nie tylko uniwersalnym środkiem dezynfekującym, ale i prawdziwym panaceum leczącym wszystkie rany, jedynie oprócz tych wewnątrz głowy.

Nawet jeśli Belo-kiu-kiuni nie jest w stanie bezpośrednio rozpoznać każdego ze swoich niezliczonych maluchów, okazuje przez ten ślinowy zabieg, że zidentyfikowała jego zapach. Jest swój. Dialog czułkowy może się rozpocząć.

Witaj w płci Federacji. Opuściłeś mnie, lecz nie możesz się powstrzymać od powrotu.

Rytualne zdanie, które matka kieruje do swych dzieci. Wygłosiwszy je, wącha feromony jego jedenastu segmentów, ze spokojem, który udziela się również młodemu 327… Już zrozumiała powód wizyty. Pierwsza ekspedycja wysłana na Zachód została całkowicie unicestwiona. W pobliżu miejsca katastrofy rozpoznano zapachy karłowatych mrówek. Musiały zapewne wynaleźć sekretną broń.

Poszukując, byłem nogą,

Na miejscu byłem okiem,

Po powrocie jest bodźcem nerwowym.

Z pewnością. Problem w tym, że nie udaje mu się pobudzić Federacji. Jego fluidy nikogo nie przekonują. Uważa, że jedynie ona, Belo-kiu-kiuni, będzie wiedziała, jak przekazać wiadomość i wszcząć alarm.

Matka węszy z podwójną uwagą. Stawami i nóżkami wyłapuje najmniejsze lotne cząsteczki. Tak, są ślady śmierci i tajemnicy. To może być wojna… Ale może równie dobrze nie być.

Daje mu znać, że tak czy owak nie ma żadnej władzy politycznej. W Federacji decyzje podejmowane są wspólnie, przez tworzenie się grup roboczych w zakresie dowolnie wybranych projektów. Jeśli nie jest w stanie wygenerować takiego centrum nerwowego, krótko mówiąc, stworzyć grupy, jego doświadczenie niczemu nie służy.

Ona nie może mu pomóc.

Samiec 327 nalega. Skoro już ma rozmówczynię, która wydaje się gotowa, żeby wysłuchać go do końca, emituje ze wszystkich sił najbardziej urzekające cząsteczki. Według niego ta katastrofa to sprawa najwyższej wagi. Trzeba natychmiast wysłać szpiegów, spróbować dowiedzieć się, czym jest ta tajemnicza broń.

Belo-kiu-kiuni odpowiada, że Federacja jest przytłoczona problemami najwyższej wagi. Nie tylko wiosenne przebudzenie jeszcze nie dobiegło końca, ale i powłoka Miasta wciąż jest placem budowy. Dopóki nie zostanie położona ostatnia warstwa gałązek, wyruszanie na wojnę byłoby dość ryzykowne. Poza tym w Federacji brakuje protein i cukrów. Trzeba pomyśleć o przygotowaniach do Święta Odrodzenia. To wszystko od każdego wymaga ogromnej energii. Nawet szpiedzy mają za dużo obowiązków. To tłumaczy, dlaczego jego wiadomość nie może zostać wysłuchana.

Mijają chwile. Słychać tylko szmer warg robotnic liżących pancerz Matki, która znów zaczęła macać drapieżną roślinę. Zwija się konwulsyjnie, aż odwłok podchodzi pod klatkę piersiową. Jej dwa przednie odnóża zwisają bezwładnie. Cofa się szybko, gdy roślinne szczęki zatrzaskują się, później bierze go na świadka tej fantastycznej potencjalnej broni.

Można by wznieść mur z mięsożernych roślin, aby chronić całą granicę północno-zachodnią. Jedyny problem to ten, że jak na razie te małe potwory nie widzą różnicy między osobnikami z Miasta a obcymi…

327 powraca do prześladującego go tematu. Belo-kiu-kiuni pyta, ile osobników zginęło podczas marszu. Dwudziestu ośmiu. Wszyscy z kasty wojowniczek? Tak, był jedynym samcem tej wyprawy. Matka koncentruje się i składa po kolei dwadzieścia osiem perełek, płynnych sióstr. Dwadzieścia osiem mrówek zginęło, te dwadzieścia osiem jajeczek je zastąpi.


PEWNEGO DNIA NIEUCHRONNIE: Pewnego dnia nieuchronnie czyjaś ręka dotknie tych stron, czyjeś oczy prześlizgną się po tych słowach, czyjś umysł zinterpretuje ich sens. Nie chcę, by nastąpiło to zbyt szybko. Konsekwencje mogłyby być straszne. I w chwili gdy piszę te zdania, walczę jeszcze ze sobą, czy zachować swoją tajemnicę.

Któregoś dnia jednak ktoś będzie musiał dowiedzieć się, co się zdarzyło. Nawet najskrytsze sekrety wypływają na powierzchnię. Czas jest ich największym wrogiem.

Kimkolwiek jesteś, najpierw Cię pozdrawiam. W chwili, gdy to czytasz, nie żyję już prawdopodobnie od dziesięciu lub stu lat. Przynajmniej taką mam nadzieję.

Czasami żałuję, że posiadłem tę wiedzę. Ale jestem człowiekiem i nawet jeśli solidarność gatunku jest w tej chwili na najniższym poziomie, znam wszystkie obowiązki, które wynikają z faktu, że urodziłem się któregoś dnia pośród was, ludzi tego wszechświata.

Muszę przekazać swoją historię.

Jeśli dobrze się przyjrzeć, wszystkie opowieści są do siebie podobne. Na początku jest temat, który drzemie. Nadchodzi przełom. Ten przełom zmusza do działania. W zależności od postępowania rozwinie się lub umrze.

Pierwsza historia, którą opowiem, jest historią naszego wszechświata. Ponieważ żyjemy wewnątrz. Ponieważ wszystkie rzeczy, małe i duże, podlegają tym samym prawom i są połączone tymi samymi współzależnościami.

Na przykład Ty, który odwracasz tę stronę, pocierasz papier niewielką powierzchnią palca wskazującego. Z tego kontaktu rodzi się maleńkie ciepło. Ciepło mimo wszystko prawdziwe. Przeniesione do nieskończenie małej skali powoduje ruch elektronu, który opuszcza swój atom i uderza inną cząsteczkę.

Ta cząsteczka jednak w rzeczywistości, względem siebie samej, jest olbrzymia. Do tego stopnia, że zderzenie z elektronem jest dla niej prawdziwym szokiem. Przedtem była nieruchoma, pusta, zimna. Z powodu Twojego przewrócenia kartki znajduje się oto w stanie kryzysu. Przecinają ją gigantyczne iskry. Raptem jednym gestem spowodowałeś coś, czego konsekwencji nigdy nie poznasz. Być może powstały światy, z żyjącymi na nich ludźmi, ci ludzie odkryją być może metalurgię, kuchnię regionalną, międzygwiezdne podróże. I nigdy by nie zaistnieli, gdybyś nie miał tej książki w rękach i gdyby Twój palec nie sprowokował ocieplenia w tym właśnie miejscu kartki.

Podobnie nasz wszechświat zajmuje z pewnością miejsce w rogu strony książki, na skraju podeszwy buta lub w pianie kufla piwa jakiejś innej olbrzymiej cywilizacji. Nasze pokolenie nigdy nie będzie miało możliwości, żeby to sprawdzić. Lecz wiemy że dawno temu nasz wszechświat był pusty zimny, nieruchomy. Aż kiedyś ktoś lub coś spowodowało kryzys. Przewrócono kartkę, nadepnięto na kamień, zebrano pianę z kufla piwa. W każdym razie nastąpił wstrząs. Nasza cząsteczka obudziła się. U nas, jak wiadomo, był to olbrzymi wybuch. Nazwano go Big Bang.

W każdej sekundzie, w nieskończenie wielkiej skali, w nieskończenie małej, w nieskończenie dalekiej, rodzi się być może jakiś wszechświat, taki jak nasz ponad piętnaście miliardów lat temu. Innych nie znamy. Ale o naszym wiemy, że wszystko zaczęło się od eksplozji „najmniejszego „i „najprostszego „atomu: wodoru.

Wyobraź sobie zatem tę wielką przestrzeń ciszy przebudzoną nagle przez gwałtowne spalenie połączone z wybuchem. Dlaczego tam w górze przewrócono kartkę? Dlaczego zebrano pianę z piwa? Nieważne. W każdym razie wodór się pali, wybucha. Wielkie światło przecina nienaruszoną przestrzeń. Rzeczy nieruchome zaczynają się poruszać. Rzeczy zimne ogrzewają się. Rzeczy ciche zaczynają szemrać.

W pierwotnym palenisku wodór zmienia się w hel, atom niewiele bardziej złożony niż poprzedni. Z tej przemiany można już jednak wywnioskować wielką regułę funkcjonowania naszego wszechświata: ZAWSZE BARDZIEJ ZŁOŻONY.

Ta reguła wydaje się oczywista. Nic jednak nie dowodzi, że w sąsiednich wszechświatach jest ona taka sama. Zresztą, może to być również: ZAWSZE CIEPLEJSZY lub ZAWSZE TWARDSZY, lub ZAWSZE ŚMIESZNIEJSZY.

U nas też wszystko staje się cieplejsze lub twardsze, lub śmieszniejsze, lecz to nie jest prawo pierwotne. To tylko sprawy podrzędne. Nasze podstawowe prawo, wokół którego konstytuują się wszystkie inne, brzmi: ZAWSZE BARDZIEJ ZŁOŻONY.

Edmund Wells, Encyklopedia wiedzy względnej i absolutnej


Samiec 327 krąży po korytarzach na południu miasta. Nie jest spokojny. Powtarza sobie w kółko zdanie: Poszukując, byłem nogą, Na miejscu byłem okiem, Po powrocie jestem bodźcem nerwowym.

Dlaczego to nie działa? Gdzie tkwi błąd? Ciało gotuje się od nieprzetworzonych informacji. Według niego Federacja została okaleczona i nawet tego nie zauważyła. A on jest bodźcem bólu. On zatem musi sprawić, by Miasto zareagowało.

O, jakże ciężko jest posiadać informację o cierpieniu, trzymać ją w sobie i nie móc znaleźć żadnego czułka, który chciałby jej wysłuchać. 327 tak bardzo chciałby pozbyć się tego ciężaru, podzielić się z kimś tą straszną wiedzą.

Obok niego przeszła mrówka-kurier termiczny. Czując jego przygnębienie, uznaje, że nie jest całkiem rozbudzony, i proponuje mu słoneczne kalorie. To przywraca mu nieco sił, które od razu próbuje wykorzystać do przekonania jej.

Alarm, wyprawa została zniszczona w zasadzce zastawionej przez karłowate, alarm!

W jego przekazie brak już jednak mocy prawdy, którą miał na początku. Kurier termiczny odchodzi jak gdyby nigdy nic. 327 nie poddaje się. Biegnie korytarzami, rozsyłając swą wiadomość.

Czasami wojowniczki zatrzymują się, słuchają, nawet zamieniają kilka zdań, lecz jego historia niszczycielskiej broni jest mało wiarygodna. Nie tworzy się żadna grupa zdolna do pod-jęcia akcji zbrojnej. Idzie przybity.

Nagle, przemierzając pewien pusty tunel na czwartym piętrze podziemia, słyszy za sobą hałas. Ktoś go śledzi.

Samiec 327 odwraca się. Przyoczkami bada korytarz. Plamy czerwone i czarne. Nie ma nikogo. Dziwne. To musi być pomyłka. Ale dźwięk kroków ponownie odbija się za nim echem. Skriczcz… tsssssss, skriczcz… tsssss. Ten ktoś kuleje na dwie z sześciu nóżek i jest coraz bliżej.

Aby się upewnić, skręca na każdym skrzyżowaniu i zatrzymuje się. Hałas ustaje. Gdy tylko rusza – skriczcz… tsssssss, skriczcz… tss rozbrzmiewa na nowo.

327 nie ma wątpliwości: jest śledzony.

Ktoś, kto się kryje, gdy on się odwraca. Dziwne zachowanie, zupełnie nieznane. Dlaczego jedna komórka Federacji miałaby śledzić inną, nie dając się rozpoznać? Tu nikt nie ma nic do ukrycia przed nikim.

Wyczuwa obecność śledzącej mrówki. Ciągle na dystans, ciągle ukryta. Skriczcz… tsssssss, skriczcz… tss. Co zrobić? Gdy był jeszcze larwą, niańki uczyły go, że trzeba zawsze stawiać czoło niebezpieczeństwu. Zatrzymuje się, udając, że się myje. Postać jest coraz bliżej. Niemal ją czuje. Symulując gesty mycia się, porusza czułkami. Jest, udało mu się przechwycić jej cząsteczki zapachowe. To mała, roczna wojowniczka. Wydaje dziwny zapach, który maskuje jej zwykłe identyfikatory. Ciężko określić. Jakby zapach skały.

Mała wojowniczka już się nie ukrywa. Skriczcz… tsssssss, skriczcz… tsss. Widzi ją teraz w podczerwieni. Rzeczywiście brakuje jej dwóch nóżek. Zapach skały staje się coraz bardziej wyraźny.

Nadaje:

Kto tam?

Brak odpowiedzi.

Dlaczego mnie śledzisz?

Brak odpowiedzi.

Chcąc zapomnieć o tym zdarzeniu, rusza w dalszą drogę, lecz już wkrótce wyczuwa kolejną obecność, inną mrówkę nadchodzącą z przeciwka. Tym razem to wielka wojowniczka. Galeria jest wąska, nie przejdzie.

Zawrócić? To by oznaczało spotkanie z kulawą, która zresztą podąża spiesznie ku niemu.

Nie ma odwrotu.

Teraz to czuje: to dwie wojowniczki. Obie noszą ten sam zapach skały. Wielka rozchyla szerokie żuwaczki. To pułapka!

Niewyobrażalne, żeby mrówka z tego samego miasta chciała zabić inną. Czyżby nie rozpoznały jego zapachów identyfikacyjnych? Myślą, że jest obcy? To kompletnie bez sensu, to tak jakby żołądek próbował zniszczyć jelita…

Samiec 327 wzmacnia nadawanie:

Jestem tak jak i wy komórką Federacji. Jesteśmy tym samym organizmem.

To młode żołnierki, pewnie się pomyliły. Ale jego komunikaty wcale ich nie uspokoiły. Mała kulawa skacze mu na plecy i przytrzymuje skrzydła, podczas gdy gruba ściska mu głowę żuwaczkami. Skrępowanego w ten sposób ciągną w kierunku śmietniska.

Samiec 327 szarpie się, emituje przeróżne uczucia, których nie znają nawet bezpłciowe osobniki. Nic nie rozumie, panikuje.

Żeby nie zabrudzić się jego feromonami, kulawa, nadal uczepiona jego mesotonum, zgniata mu czułki żuwaczkami. Usuwa w ten sposób wszystkie zapachy-paszporty. Zresztą tam, gdzie go ciągną, na niewiele mu się one przydadzą.

Ponura trójka posuwa się, ciężko dysząc, najmniej uczęszczanymi korytarzami. Mała kulawa nadal metodycznie go czyści. Tak jakby nie chciała zostawić jakiejkolwiek informacji na jego głowie. Samiec już się nie wyrywa. Zrezygnowany, przygotowuje się na najgorsze, zwalniając rytm bicia serca.”Dlaczego tyle przemocy, dlaczego tyle nienawiści, moi bracia? Dlaczego?

Jesteśmy jednością, wszyscy jesteśmy dziećmi Ziemi i Boga.

Zaprzestańmy próżnych kłótni. XXII wiek będzie uduchowiony, a może nie. Porzućmy daremne spory wywołane pychą i dwulicowością.

Indywidualizm, oto nasz prawdziwy wróg! Brat jest w potrzebie, a wy pozwalacie mu umrzeć z głodu, nie jesteście godni należeć do wspólnoty świata. Zagubiona istota wzywa pomocy, a wy zamykacie przed nią drzwi. Nie należycie do nas.

Znam was, czyste sumienia otulone jedwabiem!

Myślicie tylko o własnej wygodzie, chcecie tylko chwały, szczęścia, tak, lecz tylko waszego i waszych najbliższych.

Znam was, powtarzam. Ciebie, ciebie i ciebie! Przestańcie uśmiechać się do ekranu, mówię o rzeczach poważnych. Mówię o przyszłości ludzkości. Nie może tak dłużej być. Ten styl życia nie ma sensu. Wszystko marnujemy, niszczymy. Przerabiamy lasy na jednorazowe chusteczki. Wszystko stało się jednorazowe: naczynia, długopisy,, aparaty fotograficzne, samochody. Wy również – niepostrzeżenie – stajecie się jednorazowi. Porzućcie tę powierzchowną egzystencję. Musicie ją porzucić dzisiaj, zanim ktoś zmusi was do tego jutro.

Chodźcie do nas, dołączcie do naszej armii wiernych. Wszyscy jesteśmy wojownikami Boga, moi bracia.”

Na ekranie pojawia się spikerka.

– Ten ewangeliczny program został przygotowany dla państwa przez ojca MacDonalda z nowego Kościoła Adwentystów Dnia Czterdziestego Piątego oraz przez firmę produkującą mrożonki „Sweetmilk”. Nadano go przez satelitę Globalwizji. A teraz, przed serialem science-fiction Istota pozaziemska i duma istnienia, kilka reklam.

Lucie nie umiała, tak jak Nicolas, przestać całkowicie myśleć przed telewizorem. Już osiem godzin minęło, odkąd Jonatan zszedł na dół, i żadnej wiadomości!

Sięgnęła ręką do telefonu. Mówił, żeby nic nie robić, ale jeśli zginął lub jeśli został zasypany?

Nie miała odwagi sama zejść. Podniosła słuchawkę. Wystukała numer policji.

– Halo, policja?

– Prosiłem, żebyś nie dzwoniła – dobiegł z kuchni słaby głos.

– Tata! Tata!

Odłożyła słuchawkę, mimo że z drugiej strony czyjś głos mówił jeszcze „Halo! Proszę mówić, proszę podać adres”. Klak.

– Tak, to ja, to ja, nie trzeba było się martwić. Mówiłem, żebyście spokojnie na mnie czekali.

Nie martwić się? A to dobre!

Jonatan trzymał w rękach to, co zostało z Ouarzazate’a, a było już raczej krwawym strzępem mięsa. On sam również był odmieniony. Nie wydawał się przestraszony ani przybity, na twarzy miał cień uśmiechu. Nie, to nie to, jak by to określić? Wyglądał jakby się postarzał albo był chory. Miał rozbiegany wzrok, bladą cerę, trząsł się i oddychał niespokojnie.

Widząc zamęczone ciało psa, Nicolas rozpłakał się żałośnie. Biedny pudel wyglądał jakby pocięto go setkami małych żyletek.

Położyli go na gazecie.

Nicolas nadal lamentował nad zmarłym przyjacielem. To już koniec. Już nigdy nie zobaczy go skaczącego na słowo „kot”. Już nigdy więcej nie zobaczy, jak otwiera drzwi w radosnym podskoku. Już nigdy nie będzie go ratował przed wielkimi owczarkami niemieckimi o homoseksualnych zapędach.

Nie było już Ouarzazatea.

– Jutro zabierzemy go na psi cmentarz Pere-Lachaise – zdecydował Jonatan. – Kupimy mu grób za cztery i pół tysiąca franków, wiesz, ten, na którym można zamieścić zdjęcie.

– O tak! O tak! – powiedział Nicolas łkając. – Przynajmniej to mu się należy.

– A później pójdziemy do schroniska dla psów i wybierzesz sobie inne zwierzątko. Może chciałbyś tym razem bonończyka? On też jest bardzo ładny.

Lucie jeszcze ciągle nie mogła uwierzyć. Nie wiedziała, od czego zacząć. Dlaczego trwało to tak długo? Co się stało z psem? Co jemu się stało? Czy jest głodny? Czy pomyślał o tym, jak się martwili?

– Co tam jest na dole? – zapytała wreszcie niepewnym głosem.

– Nic, nic.

– Ale widzisz, w jakim stanie wróciłeś? A pies… Wygląda, jakby wpadł do maszynki do mięsa. Co się z nim stało?

Jonatan potarł czoło brudną ręką.

– Notariusz miał rację, pełno tam szczurów. Ouarzazate został rozerwany na strzępy przez rozwścieczone szczury.

– Ary? Zaśmiał się.

– Ja jestem większą zwierzyną, mnie się bały. – To jakieś szaleństwo! – krzyknęła. – Co tam robiłeś przez osiem godzin? Co jest w tej przeklętej piwnicy?

– Nie wiem, co jest w głębi. Nie dotarłem tam.

– Nie dotarłeś do końca?

– Nie, jest bardzo głęboka.

– W osiem godzin nie dotarłeś do dna… naszej piwnicy!

– Nie, zatrzymałem się, gdy znalazłem psa. Wokół było pełno krwi. Wiesz, Ouarzazate walczył dzielnie. To niesamowite, że taki mały piesek mógł wytrwać tak długo.

– Ale zatrzymałeś się gdzie? W połowie?

– Skąd mam wiedzieć? Zresztą nie mogłem iść dalej. Też się bałem. Wiesz, że nie znoszę ciemności i przemocy. Każdy by się zatrzymał na moim miejscu. Nie można bez końca iść w nieznane. Poza tym myślałem o tobie, o was. Nie masz pojęcia, jak to jest… Tam jest tak ciemno. To śmierć.

Kiedy kończył to zdanie, lewy kącik ust wykrzywił mu rodzaj tiku. Nigdy wcześniej tego nie zauważyła. Zrozumiała, że nie należy go już dłużej męczyć. Objęła go w pasie i pocałowała w zimne wargi.

– Uspokój się, to już koniec. Zamurujemy te drzwi i nie będziemy więcej o tym mówić.

– Nie, nie, to nie koniec. Teraz dałem się zatrzymać na granicy niebezpiecznej strefy. Każdy by się lękał iść dalej. Każdy boi się przemocy, nawet jeśli jej ofiarą pada zwierzę. Ale nie mogę zatrzymać się teraz, być może tak blisko celu…

– Chyba nie chcesz powiedzieć, że tam wrócisz?!

– Owszem, Edmund przeszedł, ja też przejdę.

– Edmund? Twój wuj Edmund?

– Coś tam robił, chcę wiedzieć, co to było. Lucie stłumiła jęk.

– Proszę cię, z miłości dla mnie i dla Nicolasa, nie schodź tam.

– Nie mam wyboru. Znów ten tik w kąciku ust.

– Zawsze wszystko robiłem do połowy. Zatrzymywałem się, gdy rozum mówił mi, że niebezpieczeństwo jest blisko. Jestem człowiekiem, który nigdy nie stanął w obliczu zagrożenia, ale też nie odniósł w życiu sukcesu. Robiąc wszystko w połowie, nigdy nie docierałem do sedna spraw. Powinienem był zostać przy ślusarstwie, dać się zaczepiać, nie zważając na guzy. To byłby chrzest, poznałbym przemoc i nauczyłbym się nad nią panować. A ja unikałem kłopotów i teraz jestem jak dziecko bez doświadczeń.

– Majaczysz.

– Nie, nie majaczę. Nie można wiecznie żyć w kokonie. Dzięki tej piwnicy mam niepowtarzalną okazję zrobić krok do przodu. Jeśli tego nie zrobię, już nigdy nie odważę się spojrzeć na siebie w lustrze, będę tam widział tchórza. Zresztą ty sama zmusiłaś mnie, żebym tam zszedł, przypomnij sobie.

Zdjął poplamioną krwią koszulę.

– Nie nalegaj, moja decyzja jest nieodwołalna.

– Dobrze, a zatem pójdę z tobą! – oświadczyła, chwytając latarkę.

– Nie, zostajesz tutaj! Ujął ją mocno za przeguby rąk.

– Puść mnie, co się z tobą dzieje?

– Przepraszam, ale musisz zrozumieć: ta piwnica to coś, co dotyczy tylko mnie. To moja droga. I nikt nie może się do tego mieszać, słyszysz?

Za nimi Nicolas płakał nad ciałem Ouarzazate’a. Jonatan puścił ręce Lucie i podszedł do syna.

– Weź się w garść, chłopcze!

– Mam dość. Ouarzi nie żyje, a wy tylko się kłócicie. Jonatan postanowił zmienić temat. Wziął pudełko zapałek, wyjął sześć i położył je na stole.

– Masz, zobacz, zadam ci zagadkę. Z sześciu zapałek można ułożyć cztery trójkąty równoboczne. Spróbuj, powinno ci się udać.

Chłopiec, zaskoczony, otarł łzy i wysiąkał nos. Zaczął od razu układać zapałki na różne sposoby.

– Dam ci jeszcze radę. Żeby znaleźć rozwiązanie, trzeba myśleć inaczej. Jeśli myśli się normalnie, nie uda się.

Nicolasowi udało się ułożyć trzy trójkąty. Nie cztery. Wzniósł wielkie niebieskie oczy, zamrugał powiekami.

– Znalazłeś rozwiązanie, tato?

– Nie, jeszcze nie, ale czuję, że jestem już blisko. Jonatan uspokoił na chwilę syna, ale żony nie. Lucie rzucała mu zasmucone spojrzenia. Wieczorem pokłócili się dość ostro. Ale Jonatan nie chciał nic powiedzieć na temat piwnicy i jej tajemnic.

Następnego dnia wstał wcześnie i spędził cały ranek instalując na drzwiach piwnicy wielką kłódkę. Klucz od niej zawiesił sobie na szyi.


Zbawienie nadchodzi nieoczekiwanie pod postacią trzęsienia ziemi.

Najpierw wszystkie mury drżą pod wpływem wstrząsu. Piasek zaczyna sypać się strumieniem z sufitu. Nadchodzi drugi wstrząs, potem trzeci, czwarty… Kolejne głuche drgania następują coraz szybciej jedno po drugim. Olbrzymi nieustający pomruk, przy którym wszystko wibruje.

Ocucony przez drganie, młody samiec przyspiesza rytm serca, uderza żuwaczkami zaskoczonych dręczycieli i umyka w rozpruty tunel. Dodatkowo porusza skrzydłami, jeszcze nie w pełni rozwiniętymi, żeby przyspieszyć ucieczkę i wydłużyć skoki przez gruzy. Każdy mocniejszy wstrząs każe mu zatrzymać się i przywrzeć do ziemi, aż skończą się piaskowe lawiny. Całe ściany korytarzy spadają w niżej położone tunele. Mosty, przęsła i wnęki zapadają się, pociągając za sobą miliony zaskoczonych istot.

Rozchodzi się zapach priorytetowego alarmu. W pierwszej fazie pobudzające feromony rozpylają się w górnych galeriach. Wszyscy, którzy wywęszyli ten zapach, zaczynają natychmiast drżeć, biegać we wszystkich kierunkach i produkować jeszcze ostrzejsze feromony. Panika jest jak kula śnieżna.

Chmura alarmu rozprzestrzenia się jak mgła, wślizgując się do wszystkich żył obolałej przestrzeni, dociera do głównych arterii. Obcy obiekt, który wdarł się do ciała Federacji, wywołuje to, co młody samiec na próżno próbował osiągnąć: toksyny bólu. Nagle czarna krew belokanijskiego tłumu zaczyna krążyć szybciej. Z zagrożonej strefy ewakuuje się jajeczka. Wojowniczki formują jednostki bojowe.

Kiedy samiec 327 dociera na zablokowane piaskiem i tłumem skrzyżowanie, wstrząsy ustają. Zapada przygnębiająca cisza. Wszyscy nieruchomieją, obawiając się kolejnych wydarzeń. Wzniesione czułki drżą. Oczekiwanie.

Nagle głuchy, groźnie narastający pomruk zastępuje wcześniejszy stukot. Wszystkie czują, że powłoka z gałązek została przedarta. Coś olbrzymiego wdarło się do Miasta, miażdży ściany, wślizguje się między gałązki.

Pośrodku skrzyżowania wyrosła cienka różowa macka. Bije w powietrzu i ślizga się po ziemi w szaleńczym tempie, w poszukiwaniu jak największej liczby mieszkańców. Wojowniczki rzucają się ku niej i próbują ugryźć żuwaczkami, wielkie czarne grono zwisa na jej końcu. Wystarczająco oblepiony, język cofa się ku górze i znika, by wrzucić łup do gardła, potem powraca, coraz dłuższy, coraz bardziej żarłoczny, druzgocący.

Następuje druga faza alarmu. Robotnice uderzają o ziemię końcami odwłoków, by przywołać wojowniczki z niższych pięter, które jeszcze nic nie wiedzą o tragedii.

Całe Miasto dudni od uderzeń tego prymitywnego tam-tama. Można by powiedzieć, że organizm gniazda wzdycha: tak, tak, tak! Tok… tok… tok, odpowiada obcy, który ponownie stuka w kopułę, aby zagłębić się w nią jeszcze bardziej. Każdy przylega do ściany, próbując uniknąć tego rozpasanego czerwonego węża, przeszukującego galerie. Jeśli kęs nie jest wystarczająco duży, język wyciąga się jeszcze bardziej. Pojawia się dziób, a następnie olbrzymia głowa.

To dzięcioł! Wiosenny postrach… Te łakome owadożerne ptaki drążą sklepienia mrowisk na głębokość do sześćdziesięciu centymetrów i obżerają się ich mieszkańcami.

Najwyższy czas na trzecią fazę alarmu. Niektóre robotnice, niemal oszalałe z podniecenia niedającego się wyrazić w czynach, rozpoczynają taniec strachu. Ich ruchy są nieskoordynowane: podskoki, kłapnięcia żuwaczek, splunięcia… Inne osobniki, w kompletnej histerii, biegają po korytarzach i gryzą, co się da. Przewrotny skutek strachu: Miasto, nie radząc sobie z poskromieniem napastnika, dokonuje autodestrukcji.


Kataklizm został zlokalizowany na piętnastym piętrze nad ziemią, ale po trzech fazach alarmu całe Miasto jest już w gotowości bojowej. Robotnice schodzą do najgłębszych podziemi, aby zabezpieczyć jajeczka. Mijają spieszące szeregi wojowniczek ze wzniesionymi żuwaczkami.

W ciągu niezliczonych pokoleń Miasto mrówek nauczyło się bronić przed takimi przykrościami. Pośród niezorganizowanych ruchów, mrówki z kasty artylerzystek formują komanda i rozdzielają między siebie najważniejsze zadania.

Otaczają dzięcioła w miejscu najwrażliwszym: na szyi. Odwracają się, przyjmując pozycję do strzału z bliska. Odwłoki celują w ptaka. Ognia! Z całej siły wystrzeliwują ze swoich zwieraczy strumienie skoncentrowanego kwasu mrówkowego.

Ptak ma nagłe i przykre wrażenie, że na szyi zaciska mu się obroża ze szpilek. Miota się, chce się wyzwolić. Ale zaszedł zbyt daleko. Skrzydła są uwięzione w ziemi i gałązkach kopuły. Uderza ponownie językiem, by zabić jak największą ilość swych maleńkich przeciwników.

Nowa fala wojowniczek zastępuje poprzednie. Ognia! Dzięcioła przeszywa dreszcz. Tym razem to już nie szpilki, lecz ciernie. Uderza nerwowo dziobem. Ognia! Kwas tryska raz jeszcze. Ptak trzęsie się, zaczyna mieć trudności z oddychaniem. Ognia! Kwas drąży mu nerwy, napastnik jest całkowicie unieruchomiony.

Strzały ustają. Wojowniczki o szerokich żuwaczkach zbiegają się zewsząd, wgryzają się w rany wydrążone przez kwas. W innym miejscu jeden z oddziałów udaje się na zewnątrz, na to, co zostało z kopuły, odszukuje ogon zwierzęcia i zaczyna drążyć część wydzielającą najintensywniejszą woń: kloakę. Wojskowi inżynierowie szybko poszerzają wejście i wciskają się do wnętrzności ptaka.

Pierwszej ekipie udaje się przeciąć skórę gardzieli. Kiedy zaczyna płynąć krew, feromony alarmu ustają. Ta partia jest wygrana. Gardziel jest szeroko otwarta, wdzierają się tam całe bataliony. Znajdują w krtani zwierzęcia jeszcze żywe mrówki i ratują je.

Następnie wojowniczki przechodzą do wnętrza głowy, szukając otworów, które pozwolą im dotrzeć do mózgu. Jedna z robotnic znajduje przejście: tętnicę szyjną. Potrzebne jest im bowiem naczynie, którym krew płynie z serca do mózgu, a nie odwrotnie. Oto ona! Cztery wojowniczki wycinają przejście i rzucają się w czerwony płyn. Niesione prądem, bardzo szybko dostają się w sam środek półkul mózgowych. Są gotowe do kopania w szarej substancji.

Dzięcioł, oszalały z bólu, wije się z lewa w prawo, lecz nie ma już szans pokonać napastników tnących go od wewnątrz. Oddział mrówek wkracza do płuc i wylewa tam kwas. Ptak kaszle przeraźliwie.

Inne, cała armia, zagłębiają się w przełyk, by dołączyć do towarzyszek wędrujących jelitem od strony kloaki, dewastując po drodze wszystkie organy, na które natkną się żuwaczkami. Drążą żywą tkankę systemu trawiennego tak, jak zazwyczaj robią to z ziemią, zdobywają szturmem, jedno po drugim – żołądek, wątrobę, serce, śledzionę, trzustkę i inne strategiczne miejsca.

W pewnym momencie tryska krew, a może limfa i zatapia kilku osobników. To jednak zdarza się jedynie niezdarom, które nie wiedzą, gdzie i jak dokonywać właściwych cięć.

Pozostałe posuwają się systematycznie pośród czerwonych i czarnych wnętrzności. Wiedzą, kiedy się usunąć, by nie zgniótł ich skurcz. Unikają miejsc wypełnionych żółcią i sokami trawiennymi.

Obie armie łączą się wreszcie na poziomie nerek. Ptak jeszcze żyje. Jego serce, pocięte ciosami żuwaczek, nadal pompuje krew w podziurawiony system rurek.

Nie czekając na ostatnie tchnienie ofiary, robotnice ustawiają się sznurem i przekazują z nóżek do nóżek jeszcze pulsujące życiem kawałki mięsa. Nic nie oprze się małym chirurgom. Gdy zaczynają dzielić kawałki mózgu, ptakiem targa konwulsja, już ostatnia.

Całe miasto zbiega się, by poćwiartować potwora. Korytarze mrowią się od istot, z których każda ściska pamiątkę w postaci piórka lub puszku.

Ekipy murarek już weszły do akcji. Będą odbudowywać kopułę i zniszczone tunele. Z daleka wydawać by się mogło, że mrowisko zjada ptaka. Najpierw połknęło go, teraz trawi, rozdzielając ciało i tłuszcz, pióra i skórę wszędzie tam, gdzie będą one przydatne Miastu.


GENEZA: Jak powstała cywilizacja mrówek? Żeby to zrozumieć, trzeba cofnąć się wiele setek milionów lat wstecz, gdy na Ziemi zaczęło rozwijać się życie.

Pośród pierwszych istot, które pojawiły się na tym świecie, były owady.

Wydawały się źle przystosowane do życia. Małe i delikatne, były idealnymi ofiarami drapieżników. Aby utrzymać się przy życiu, niektóre, tak jak szarańcza, wybrały drogę rozmnażania się. Składały tak wielką ilość jaj, że część z nich musiała przetrwać.

Inne, jak osy czy pszczoły, wybrały jad, wykształcając na drodze doświadczeń wielu pokoleń słynne zatrute żądła.

Inne, jak karaluchy, postanowiły stać się niejadalne. Specjalny gruczoł nadawał im tak zły smak, że żadne zwierzę nie chciało ich jeść.

Jeszcze inne, jak modliszki czy też ćmy, wybrały kamuflaż. Upodabniając się do traw czy kory, pozostawały niezauważone pośród wrogiej im natury.

W tej pierwotnej dżungli wiele owadów nie znalazło jednak swojego sposobu na przeżycie i zdawało się, że zostaną skazane na zagładę.

Pośród tych „poszkodowanych” najpierw znalazły się termity. Gatunek tych zjadaczy drewna, który pojawił się na ziemi blisko sto pięćdziesiąt milionów lat temu, nie miał żadnej szansy na długowieczność. Zbyt wielu drapieżników, zbyt mało naturalnych atutów, by przetrwać…

Jaki był los termitów?

Wiele z nich poległo, a te, któreprzeżyły, były już na tyle przyparte do muru, że wreszcie udało im się znaleźć oryginałne rozwiązanie: „Nie walczyć w pojedynkę, tworzyć solidarne grupy. Trudniej będzie naszym drapieżnikom zaatakować dwadzieścia termitów stawiających wspólnie opór, niż jednego, uciekającego”. Termity wypracowały w ten sposób jedną z głównych reguł wspólnoty: organizację społeczną.

Te drobne owady żywiące się drewnem zaczęły żyć w małych grupach, najpierw rodzinnych: wokół Matki. Później rodziny przekształciły się w miasteczka, miasteczka rozrosły się w miasta. Ich budowle z piasku i lepiszcza zaczęły coraz gęściej wznosić się na powierzchni globu.

Termity stały się pierwszymi inteligentnymi władcami naszej planety i zarazem jej pierwszym społeczeństwem.

Edmund Wells, Encyklopedia wiedzy względnej i absolutnej


Samiec 327 stracił już z oczu obie morderczynie o zapachu skały. Naprawdę udało mu się je zgubić. Jest szansa, że zginęły pod gruzami. Ale nawet wtedy nie ma co marzyć, że już jest uratowany. Teraz, jeśli napotka na swej drodze jakąkolwiek wojowniczkę, koniec z nim. Automatycznie zostanie uznany przez swoje siostry za obce ciało. Nie pozwolą mu nawet się wytłumaczyć. Strzał kwasu lub nagłe uderzenie żuwaczkami, oto co spotyka tych, którzy nie mogą wydzielić zapachów-paszportów Federacji.

To bez sensu. Jak do tego doszło? Wszystko przez te dwie przeklęte wojowniczki wydzielające woń skały. Co je napadło? Muszą być szalone. Chociaż to rzadki przypadek, zdarza się, że błąd genetyczny wywołuje psychologiczne zachowania tego typu; podobnie jak rozhisteryzowane mrówki atakują wszystkich wokoło w trzeciej fazie alarmu.

Te dwie nie wydawały się jednak rozhisteryzowane czy zwyrodniałe. Wyglądało na to, że dokładnie wiedzą, co robią. Tak jakby. Tylko w jednej sytuacji komórki niszczą świadomie inne komórki tego samego organizmu. Nazywają to nowotworem.

Ten zapach skały jest jak zapach choroby… Trzeba by znowu ogłosić alarm. Samiec 327 ma już dwie zagadki do rozwiązania: tajemniczą broń karłowatych i komórki rakowe w Bel-o-kan. A. nie może z nikim porozmawiać. Musi się zastanowić. Może ma w sobie jakieś ukryte zasoby… jakieś rozwiązanie.

Postanawia umyć sobie czułki. Nawilżanie (to dziwne uczucie lizać czułki, nie rozpoznając charakterystycznego smaku feromonów identyfikujących), czesanie, gładzenie grzebieniem goleni, suszenie.

Co robić, do licha?

Przede wszystkim zostać przy życiu.

Jedna tylko osoba może pamiętać jego obraz i nie potrzebuje potwierdzenia zapachami identyfikującymi: Matka. Tymczasem zakazany rewir jest wprost przepełniony wojowniczkami. Trudno. W końcu czyż Belo-kiu-kiuni nie zwykła mawiać: Często najbezpieczniej jest w samym sercu niebezpieczeństwa?


– Edmund Wells nie pozostawił tu po sobie dobrych wspomnień. Zresztą gdy odchodził, nikt go nie zatrzymywał.

Te słowa padły z ust starego człowieka o miłej twarzy, jednego z kierowników „Sweetmilk Corporation”.

– Mimo iż podobno odkrył nową bakterię, która powoduje, że jogurty wydzielają zapach?

– No, trzeba przyznać, że jeśli chodzi o chemię, miewał przypływy geniuszu. Ale zdarzały się one nieregularnie, od czasu do czasu.

– Miał pan z nim kłopoty?

– Szczerze mówiąc, nie. Powiedziałbym raczej, że nie umiał pracować w grupie. Był zawsze na uboczu. I mimo że jego bakteria przyniosła firmie miliony, chyba nikt tego naprawdę nie docenił.

– Może pan to bliżej wyjaśnić?

– W każdej grupie są szefowie. Edmund nie znosił szefów, ani zresztą żadnej formy władzy hierarchicznej. Zawsze gardził rządzącymi, którzy – jedynie kierują dla samego kierowania, nie produkując niczego – jak mawiał. A przecież wszyscy musimy się płaszczyć przed przełożonymi. Nie ma w tym niczego złego. System tego wymaga. On był dumny. Mam wrażenie, że to przeszkadzało bardziej nam, jego współpracownikom, niż samym szefom.

– W jakich okolicznościach odszedł?

– Pokłócił się z jednym z kierowników, zresztą miał w tej sprawie chyba całkowitą rację. Ten kierownik grzebał mu w biurku i Edmund wpadł w szał. Gdy zobaczył, że wszyscy wolą stanąć po stronie tamtego, nie miał innego wyjścia i odszedł.

– Ale mówił pan, że to on miał rację…

– Czasami lepiej stchórzyć przed znajomymi ludźmi, nawet tymi antypatycznymi, niż okazać się odważnym wobec obcych, a sympatycznych. Edmund nie miał tu przyjaciół. Nie jadał z nami, nie pił z nami, chodził zawsze z głową w chmurach.

– Czemu zatem wyznaje mi pan swoją podłostkę? Nie musiał mi pan tego wszystkiego mówić.

– Hmm, od jego śmierci myślę sobie, że jednak nie zachowaliśmy się w porządku. Pan jest jego siostrzeńcem, opowiadając to panu, czuję lekką ulgę.


Na końcu ciemnego przesmyku widać leśną fortecę. To zakazane Miasto.

Kopuła budowli powstała wokół pnia sosny. Pniak służy za serce i kręgosłup Bel-o-kan. Za serce, gdyż zawiera królewską komnatę i cenne zapasy żywności. Za kręgosłup, gdyż pozwala Miastu stawić czoło burzom i deszczom. Z bliska widać, że ściany Miasta pokrywają skomplikowane wzory. Jakby prymitywne pismo. To korytarze wyżłobione niegdyś przez pierwszych mieszkańców pnia: termity.

Kiedy założycielka Belo-kiu-kiuni osiadła w tym regionie pięć tysięcy lat temu, od razu się na nie natknęła. Wojna trwała długo, ponad tysiąc lat, lecz Belokanijczycy w końcu zwyciężyli. Oczarowani, odkryli wtedy trwałe miasto z niezniszczalnymi korytarzami w drewnie. Ten pniak dawał im nowe możliwości urbanizacyjne i architektoniczne.

U góry płaski blat; na dole głęboko osadzone rozłożyste korzenie. To było idealne. Wkrótce jednak pień okazał się zbyt mały, by dać schronienie rozrastającej się populacji rudnic. Wykopano zatem podziemia w przedłużeniu korzeni. Ułożono gałązki na ściętym drzewie, aby poszerzyć szczyt. Obecnie zakazane Miasto jest niemal puste. Poza Matką i jej elitarnymi strażniczkami wszyscy żyją na peryferiach.

327 nierównym krokiem zbliża się ostrożnie do pnia. Regularne wibracje informują o obecności przybysza, nierówne natomiast mogą udawać lekkie osunięcia się ziemi. Samiec może mieć tylko nadzieję, że nie spotka na swej drodze żadnej wojowniczki. Zaczyna wspinaczkę. Jest już tylko dwieście głów od zakazanego Miasta. Zaczyna dostrzegać dziesiątki wejść w głąb pnia, a dokładniej głowy mrówek – stróżów broniących wejścia. Ukształtowane przez nieznaną perwersję genetyczną, obdarzone zostały głową szeroką, okrągłą i płaską, co nadało im wygląd dużego gwoździa, dopasowanego do powierzonego im otworu.

Te żywe drzwi już w przeszłości udowodniły swoją skuteczność. Podczas Poziomkowej Wojny, siedemset osiemdziesiąt lat temu, Miasto zostało opanowane przez żółte mrówki. Wszyscy Belokanijczycy, którym dane było przeżyć, schronili się w zakazanym Mieście, a mrówki-stróże, cofając się, szczelnie zamknęły za nimi wejścia.

Dwóch dni potrzebowały żółte mrówki, żeby sforsować blokady. Dozorcy nie tylko zatkali otwory, ale i gryźli na lewo i prawo długimi żuwaczkami. Żółte stawały po sto do walki z jednym stróżem. Napastnikom udało się w końcu włamać, drążąc chitynowe głowy przeciwnika. Mimo to poświęcenie żywych drzwi nie okazało się daremne. Inne miasta Federacji miały czas na przysłanie posiłków i kilka godzin później nastąpiło wyzwolenie.

Samiec 327 nie ma zamiaru samotnie stawiać czoła stróżowi, liczy, że skorzysta z okazji, kiedy drzwi otworzą się na przykład w celu wypuszczenia niańki obarczonej matczynymi jajeczkami. Mógłby przemknąć przez otwór, zanim zostanie on z powrotem zamknięty.

Oto jedna z głów się porusza, otwiera przejście… strażnik. Nic z tego, nie może ryzykować, ta wróciłaby natychmiast i zabiłaby go. Stróż ponownie poruszył głową. 327 napina wszystkie sześć nóżek, gotowy do skoku. Ale nie! Fałszywy alarm, to była jedynie zmiana pozycji. Szyja musi pewnie często sztywnieć, unieruchomiona w ciasnym otworze z drewna. Trudno, brak mu już cierpliwości, rusza wprost na przeszkodę. Kiedy tylko znajduje się w zasięgu czułek, dozorca wyczuwa brak fe-romonów-identyfikatorów. Cofa się jeszcze bardziej, by lepiej zatkać właz, i emituje krzyczące cząsteczki.

Obce ciało w zakazanym Mieście! Obce ciało w zakazanym Mieście! – powtarza jak syrena alarmowa.

Obraca w powietrzu żuwaczkami, by onieśmielić nieproszonego gościa. Chętnie ruszyłby, by go zniszczyć, lecz rozkaz jest jednoznaczny: przede wszystkim blokować wejście! Trzeba działać szybko. Samiec ma przewagę pod jednym względem: widzi w ciemnościach, podczas gdy stróż jest całkowicie ślepy. Rzuca się, unika ciosów żuwaczek tnących na lewo i prawo, próbuje uchwycić je u nasady. Odcina jedną po drugiej. Tryska przezroczysta krew. Dwa bezbronne kikuty nadal się poruszają.

Mimo to 327 nadal nie może przedostać się do środka, martwe ciało przeciwnika blokuje przejście. Sztywne nóżki wciąż opierają się o drewno. Co zrobić? Przystawia odwłok do czoła stróża i strzela. Ciało drgnęło, chityna wyżarta kwasem mrówkowym zaczyna topić się, wydzielając szare opary. Ale głowa jest olbrzymia. Samiec musi powtórzyć czynność cztery razy, zanim udaje mu się przecisnąć przez płaską czaszkę.

Może przejść. Po drugiej stronie odkrywa obumarły tułów i odwłok. Mrówka była drzwiami, jedynie drzwiami.


KONKURENCJA: Gdy pojawiły się pierwsze mrówki, pięćdziesiąt milionów lat po termitach, musiały na siebie bardzo uważać. Dalekie krewne dzikiej, samotnie żyjącej osy, Tiphiidae, nie miały ani rozwiniętych żuwaczek, ani żądła. Były małe i wątłe, ale nie głupie – szybko zrozumiały, że w ich interesie leży naśladowanie termitów. Muszą się jednoczyć.

Stworzyły wioski, wzniosły prymitywne miasteczka. Termity wkrótce zaniepokoiły się tą konkurencją. Według nich na Ziemi było miejsce tylko dla jednego gatunku owadów społecznych.

Wojny okazały się nieuchronne. Niemal wszędzie na świecie, na wyspach, drzewach i w górach, armie termitów walczyły przeciwko młodym mrówczym oddziałom.

Nigdy nie widziano czegoś podobnego w królestwie zwierząt. Miliony żuwaczek ścierały się z wrogiem nie w celu zdobycia pożywienia, lecz w celach „politycznych”!

Z początku termity, jako bardziej doświadczone, wygrywały wszystkie bitwy. Ale mrówki szybko się przystosowały. Nauczyły się kopiować broń termitów i wynalazły nowe jej rodzaje. Świat ogarnęły wojny mrówek i termitów, trwające blisko dwadzieścia milionów lat. Mniej więcej w tym okresie mrówki wynalazły broń wykorzystującą kwas mrówkowy, co zadecydowało o ich ostatecznej przewadze.

Jeszcze dzisiaj toczą się bitwy między tymi dwoma skłóconymi gatunkami, rzadko jednak się zdarza, by zwyciężały termity.

Edmund Wells, Encyklopedia wiedzy względnej i absolutnej


– Poznał go pan w Afryce, prawda?

– Tak – odpowiedział profesor. – Edmund miał zmartwienia. Jeśli dobrze pamiętam, zmarła mu żona. Rzucił się w wir pracy badawczej nad owadami.

– Dlaczego akurat owady?

– A dlaczego nie? Owady stanowiły obiekt zainteresowania od zarania dziejów. Już nasi najdalsi przodkowie obawiali się komarów przenoszących choroby, gryzących pcheł, wołków zbożowych pożerających ich zapasy żywności. To pozostawiło ślady.

Jonatan znajdował się w laboratorium nr 326 entomologicznego centrum CNRS w Fontainebleau, w towarzystwie profesora Daniela Rosenfelda, starszego pana z włosami spiętymi w koński ogon, uśmiechniętego i gadatliwego.

– Owad może zmylić, jest mniejszy i delikatniejszy niż my, a mimo to drwi sobie z nas, a nawet nam grozi. Zresztą, jeśli się dobrze zastanowić, wszyscy kończymy w ich żołądkach. To przecież robaki, larwy muszek, rozprawiają się z naszymi szczątkami…

– Nie pomyślałem o tym.

– Owad od zawsze był uważany za wcielenie zła. Na przykład Belzebub, jeden z wysłanników Szatana, jest przedstawiany jako postać z głową muchy. To nie przypadek.

– Mrówki mają lepszą reputację niż muchy.

– To zależy. W każdej kulturze jest inaczej. W Talmudzie są symbolem uczciwości. Buddyści tybetańscy kojarzą je z przemijaniem i materializmem. Na Wybrzeżu Kości Słoniowej wierzy się, że jeżeli ciężarna kobieta zostanie ugryziona przez mrówkę, urodzi dziecko z głową mrówki. Niektórzy Polinezyjczycy z kolei mają je za małe bóstwa.

– Edmund pracował poprzednio nad bakteriami, czemu więc porzucił ten przedmiot badań?

– Bakterie interesowały go sto razy mniej niż badania nad owadami, a w szczególności nad mrówkami. A gdy mówię badania, mam na myśli całkowite poświęcenie. To on był inicjatorem petycji przeciwko mrowiskom – zabawkom, tym plastikowym pudełkom sprzedawanym w dużych centrach handlowych, składającym się z królowej i stu robotnic. Proponował również wykorzystywanie mrówek jako „środka owadobójczego”. Chciał zakładać w lasach miasta rudnic, by niszczyły szkodniki. To nie był zły pomysł. Już w przeszłości używano we Włoszech mrówek do walki z korowódkami, a w Polsce do zwalczania niesnujowatych, dwóch szkodników drzew.

– To dobry pomysł: kazać jednym owadom walczyć z drugimi?

– Mhmm, on to nazywał „ingerencją w ich dyplomację”. W poprzednim stuleciu wyrządzono wiele szkód, działając środkami owadobójczymi. Nie należy nigdy atakować owada wprost, lecz bardziej go doceniać i nie próbować go poskramiać, jak to się robi ze ssakami. Owad to inna filozofia, inna czasoprzestrzeń, inny wymiar. Ma na przykład sposób na wszelkie chemiczne trucizny: mitrydatyzm. Wie pan, jeśli nie udaje nam się wciąż radzić sobie z inwazją szarańczy, to dlatego, że te bestie są w stanie dostosować się do wszystkiego. Może je pan potraktować środkiem owadobójczym – 99 procent osobników zginie, ale jeden procent przeżyje. I ten jeden procent będzie nie tylko uodporniony, lecz także wyda na świat 100 procent małych szarańczy uodpornionych na ten środek owadobójczy. I tak od dwustu lat popełnia się ogromny błąd, zwiększając ciągle stężenie toksycznych substancji w środkach owadobójczych, do tego stopnia, że te niszczą bardziej ludzi niż owady. W ten sposób stworzyliśmy superodporne istoty, które są w stanie zjadać najgorsze trucizny, nie czyniąc sobie żadnej krzywdy.

– Chce pan powiedzieć, że właściwie nie ma sposobu na walkę z owadami?

– Proszę zobaczyć. Nadal istnieją komary, szarańcza, karaluchy, muchy tse-tse i mrówki. Są odporne na wszystko. W 1945 roku stwierdzono, że jedynie mrówki i skorpiony przetrwały wybuchy bomb atomowych. Przystosowały się nawet do tego!

Samiec 327 przelał krew jednej z komórek Federacji. Dokonał największego gwałtu, jakiego można się dopuścić na własnym organizmie. Naszły go gorzkie myśli. Czy miał jednak inne wyjście, on, hormon informacji, by przeżyć i móc kontynuować swą misję?

Jeśli zabił, to dlatego, że próbowano zabić jego. To reakcja łańcuchowa. Jak rak. Federacja traktuje go w anormalny sposób, więc i on musi postępować podobnie. Musi pogodzić się z tą myślą. Zabił siostrzaną komórkę. Być może zabije też kolejne.


– Ale cóż on miał zamiar robić w Afryce? Skoro mrówki, sam pan mówi, są wszędzie.

– Jasne, ale nie te same mrówki… Myślę, że Edmundowi po śmierci żony na niczym już nie zależało. Zastanawiam się wręcz czasami, patrząc wstecz, czy on nie oczekiwał, że mrówki pomogą mu w popełnieniu samobójstwa.

– Ze co, przepraszam?

– Prawie go zżarły, do diabła! Afrykańskie mrówki koczujące… Widział pan może film Gdy Marabounta grzmi?

Jonatan pokręcił przecząco głową.

– Marabounta to masa mrówek koczujących Dorylinae, zwanych też Anomma nigricans, niszczących wszystko, co napotkają na swojej drodze.

Profesor Rosenfeld wstał z fotela, jakby chciał uniknąć nadchodzącej, niewidzialnej fali.

– Najpierw słychać narastający szmer, na który składają się piski, wrzaski, uderzenia skrzydeł i nóżek wszystkich małych stworzeń próbujących umknąć. Na tym etapie nie widać jeszcze koczujących. Nagle zza jakiegoś wzniesienia pojawia się kilka wojowniczek. Po zwiadowcach nadchodzą inne, w kolumnach, których końca nie widać… Wzgórze robi się czarne. To jak potok lawy, która pochłania wszystko na swej drodze.

Profesor przejęty chodził tam i z powrotem po pokoju.

– To zatruta krew Afryki. Żywy kwas. Ich liczba jest przerażająca. Jedna kolonia koczujących składa każdego dnia pięćset tysięcy jaj. Można by napełniać całe wiadra… Ten strumień czarnego kwasu siarkowego płynie, zalewa wzniesienia, drzewa, nic go nie zatrzymuje. Ptaki, jaszczurki i inne owadożerne ssaki, które na swe nieszczęście znajdą się w pobliżu, w jednej chwili zostają zmiecione. Apokaliptyczna wizja! Koczujące nie boją się żadnego stworzenia. Raz widziałem zbyt ciekawskiego kota, który rozpuścił się w jednej chwili. Przechodzą nawet przez strumienie, tworząc pływające mosty z własnych trupów!… Na Wybrzeżu Kości Słoniowej, w regionie położonym niedaleko centrum tropikalnego ekosystemu w Lamto, gdzie prowadziliśmy badania, ludność jeszcze nie znalazła sposobu obrony przed tą inwazją. Gdy nadchodzi wiadomość, że ci maleńcy Attylowie będą przechodzić przez wieś, ludzie uciekają, zabierając co cenniejsze przedmioty. Wstawiają nogi stołów i krzeseł do wiader z octem i modlą się do swych bogów. Po powrocie zastają wszystko wyczyszczone. Jak po tajfunie. Nie ma najmniejszego śladu jakiegokolwiek jedzenia czy innej substancji organicznej. Najmniejszego robaczka. Koczujące to chyba najlepszy sposób na gruntownie oczyszczenie domu.

– Jak je zatem badaliście, skoro były tak okrutne?

– Czekaliśmy do południa. Owady nie mają systemu regulacji cieplnej jak my. Gdy jest 18 stopni na zewnątrz, ich ciało też ma 18 stopni, a upał zmienia ich krew we wrzątek. To dla nich nieznośne. A zatem przy pierwszych parzących promieniach, koczujące wykopują sobie biwakowe gniazdo, gdzie czekają, aż pogoda stanie się bardziej przychylna. To taka niby-hibernacja, chociaż z powodu upału, a nie zimna.

– I co dalej?

Jonatan nie umiał tak naprawdę prowadzić rozmowy. Uważał, że dyskusja przypomina naczynia połączone. Jeden rozmówca wie – to jest naczynie pełne, a drugi nie wie – to jest naczynie puste, czyli zazwyczaj on sam. Ten, który nie wie, nastawia uszu i dodaje od czasu do czasu animuszu rozmówcy rzucając „i co dalej?”, „proszę mi o rym opowiedzieć” i potakuje głową.

Jeśli nawet istniały inne sposoby porozumiewania się, on ich nie znał. Poza tym wydawało mu się, wnioskując z zachowania innych ludzi, że każdy wdaje się w monologi, szukając jedynie u słuchającego darmowego psychoanalityka. Wolał zatem swoją własną technikę. Sprawiał może w ten sposób wrażenie, że kompletnie nic nie wie, ale przynajmniej bez przerwy się uczył. Chińskie przysłowie głosi: „Ten, kto zadaje głupie pytanie, jest głupi przez pięć sekund, lecz ten, kto go nie zadaje, zostaje głupi na całe życie”.

– I co dalej? No poszliśmy tam, do licha! To było coś, proszę mi wierzyć. Chcieliśmy znaleźć tę cholerną królową. Osławione stworzenie, które składa pięćset tysięcy jaj dziennie. Chcieliśmy ją tylko zobaczyć i sfotografować. Włożyliśmy wysokie buty rybackie. Na nieszczęście Edmund nosił numer 43, a zostały już tylko czterdziestki. Poszedł więc w espadrylach… Pamiętam, jakby to było wczoraj. O 12.30 zaznaczyliśmy na ziemi obszar, który mogło zajmować ich gniazdo, i zaczęliśmy kopać wokoło rów głęboki na metr. O 13.30 dotarliśmy do zewnętrznych pomieszczeń. Zaczęło się stamtąd wylewać coś w rodzaju czarnej i chrzęszczącej mazi. Tysiące podekscytowanych wojowniczek szczękających żuwaczkami, które u tego gatunku są ostre jak żyletki. Wbijały się w nasze buty, a my zbliżaliśmy się, krok po kroku, za pomocą łopaty i motyki, do komnaty godowej. W końcu znaleźliśmy nasz skarb. Królową. Owad dziesięć razy większy niż europejskie królowe. Sfotografowaliśmy ją ze wszystkich stron, podczas gdy ona z pewnością wywrzaskiwała God save the Queen w swoim zapachowym języku… Nie trzeba było długo czekać na reakcję. Zewsząd zbiegały się wojowniczki, które zaczęły tworzyć małe wzgórza u naszych stóp. Niektórym udawało się wspiąć po ciałach sióstr, wbitych już w gumę na-: szych butów. Stąd przedostawały się pod spodnie i pod koszulę. Byliśmy jak Guliwerzy, a nasi Lilipuci marzyli tylko o tym, by nas przerobić na jadalne strzępy! Trzeba było przede wszystkim uważać, żeby nie dostały się do żadnego z naszych naturalnych otworów: nosa, ust, odbytu, uszu. Gdyby tak się stało, to koniec, wydrążyłyby nas od wewnątrz.

Jonatan siedział cicho, pod wrażeniem opowieści. Tymczasem profesor jakby przeżywał ponownie całą scenę, gestykulując z energią młodego człowieka, którym już nie był.

– Próbowaliśmy je przepędzić, ale przyciągał je nasz oddech i pot. Wszyscy ćwiczyliśmy jogę, żeby umieć wolno oddychać i kontrolować strach. Staraliśmy się nie myśleć, zapomnieć o tych czarnych kiściach wojowniczek, chcących nas zabić. Zrobiliśmy dwa filmy zdjęć, z tego niektóre z lampą. Gdy skończyliśmy, szybko wyskoczyliśmy z rowu. Wszyscy oprócz Edmunda. Mrówki zakryły go łącznie z głową, zamierzały go pożreć! Szybko wyciągnęliśmy go za ramiona, rozebraliśmy i zeskrobaliśmy z niego wszystkie wbite w ciało żuwaczki. Byliśmy pogryzieni, ale nie do tego stopnia co on, bez butów. I przede wszystkim przestraszył się, wyemitował feromony strachu.

– To potworne.

– Nie, to wspaniałe, że uszedł z życiem. To go zresztą wcale nie zniechęciło do mrówek. Wręcz przeciwnie, zaczął je badać jeszcze bardziej zapamiętale.

– A potem?

– Wrócił do Paryża. Nie mieliśmy od niego więcej wieści. Nawet nie zadzwonił do starego Rosenfelda! I w końcu przeczytałem w gazecie, że nie żyje. Pokój jego duszy.

Podszedł odsłonić okno i spojrzał na staroświecki emaliowany termometr.

– Hmm, 30°C w połowie kwietnia, to niewiarygodne. Z roku na rok robi się coraz cieplej. Jak tak dalej pójdzie, za dziesięć lat Francja stanie się krajem tropikalnym.

– Myśli pan, że do tego rzeczywiście dojdzie?

– Nie widzimy tego, bo wszystko dzieje się stopniowo. Ale my, entomolodzy, dostrzegamy konkretne szczegóły: w Basenie Paryskim pojawiają się gatunki owadów typowe dla obszarów okołorównikowych. Zauważył pan, że motyle stają się coraz bardziej kolorowe?

– Rzeczywiście, nawet wczoraj znalazłem jednego, odblaskowego, czarno-czerwonego siedzącego na samochodzie…

– To z pewnością kraśnik pięcioplamek. Jadowity motyl, którego dotychczas można było spotkać jedynie na Madagaskarze. Jak tak dalej pójdzie… Wyobraża pan sobie koczujące w Paryżu? Niezła panika. To byłoby zabawne…


Po oczyszczeniu czułek i zjedzeniu kilku ciepłych jeszcze kawałków ciała dozorcy z wydrążonego otworu, samiec bez zapachu drepcze dalej drewnianym korytarzem. Matczyna komnata jest już niedaleko, czuje ją. Na szczęście jest 25°C i przy tej temperaturze niewiele istot kręci się po zakazanym Mieście. Powinien wślizgnąć się bez trudu.

Nagle wyczuwa zapach dwóch wojowniczek idących z naprzeciwka. Jedna duża i jedna mała. A małej brakuje kilku nóżek…

Węszą wzajemnie z daleka swoje fluidy.

Niewiarygodne, to on!

Niewiarygodne, to one!

327 umyka, licząc, że uda mu się je zgubić. Krąży po trójwymiarowym labiryncie. Wychodzi z zakazanego Miasta. Mrówki stróże nie zatrzymują go, gdyż nie zostały zaprogramowane, by kontrolować wychodzących na zewnątrz. Stąpa teraz po sypkiej ziemi. Bierze zakręt za zakrętem. Lecz tamte są równie szybkie i nie zostają w tyle. Nagle samiec potrąca i przewraca robotnicę obarczoną gałązką; zrobił to niechcący, lecz dzięki temu pościg morderczyń o zapachu skały został przyhamowany. Trzeba wykorzystać tę zwłokę. Szybko chowa się w szczelinie. Kulawa jest coraz bliżej. 327 wciska się nieco bardziej do kryjówki.

Gdzie on się podział?

– Znowu zszedł na dół.

– Jak to zszedł?

Lucie ujęła Augustę za ramię i zaprowadziła ją do drzwi piwnicy.

– Jest tam od wczorajszego wieczora.

– I do tej pory nie wyszedł?

– Nie, nie wiem, co tam się dzieje, ale stanowczo zabronił mi wzywać policję… Schodził tam już wiele razy i zawsze wracał.

Augusta była oszołomiona.

Ależ to szaleństwo! Wuj zabronił mu przecież stanowczo…

– Zabiera teraz ze sobą swoje narzędzia, stalowe elementy, betonowe płyty. A jeśli chodzi o to, co on tam robi…

Lucie ukryła twarz w dłoniach. Była wykończona, czuła, że ponownie jest na skraju depresji.

– I nie można po niego zejść?

– Nie. Założył zamek, który zamyka od wewnątrz. Augusta usiadła przygnębiona.

– No cóż, gdybym mogła przewidzieć, że przywołanie wspomnień o Edmundzie tyle zmieni…


SPECJALISTA: W wielkich współczesnych mrówczych miastach podział ról, niezmienny od milionów lat, spowodował mutacje genetyczne.

Jedne mrówki rodzą się więc z olbrzymimi nozyco-watymi żuwaczkami i zostają wojowniczkami, inne wyposażone są w żuwaczki mielące, by produkować mąkę zbożową, inne obdarzone zostały wyjątkowo rozwiniętymi gruczołami ślinowymi, by nawilżać i dezynfekować młode larwy.

To tak, jakby nasi żołnierze rodzili się z palcami w formie noży, chłopi z nogami w kształcie szczypiec, by wspinać się i zbierać owoce z drzew, a niańki przychodziły na świat z dziesięcioma sutkami.

Ale ze wszystkich tych „zawodowych” mutacji najbardziej spektakularna jest mutacja „miłosna „. Aby popęd płciowy nie rozpraszał pracowitych robotnic, rodzą się one bezpłciowe. Cała energia rozrodcza skoncentrowała się na specjalistach: samcach i samicach, książętach i księżniczkach tej równoległej nam cywilizacji.

Ich życie i narządy, w które zostały wyposażone, mają jedną tylko funkcję – funkcję miłosną. Posiadają rozliczne gadżety, mające im pomóc w kopulacji: skrzydła, przyoczka, czy też czułki emitujące i odbierające abstrakcyjne emocje.

Edmund Wells, Encyklopedia wiedzy względnej i absolutnej


Jego kryjówka nie jest ślepym zaułkiem, prowadzi do małej groty. 327 zaszywa się w niej. Wojowniczki o zapachu skały przechodzą, niczego nie zauważając. Jak się jednak okazuje, grota nie jest pusta. Jest w niej ktoś ciepły i pachnący. Ktoś, kto emituje sygnały. Kim jesteś?

Zapachowe pytanie jest jasne, precyzyjne, rozkazujące. Dzięki przyoczkom 327 dostrzega duże zwierzę. Na pierwszy rzut oka jego masa musi przekraczać dziewięćdziesiąt ziaren piasku. A jednak to nie jest wojowniczka. To coś, czego jeszcze nigdy wcześniej nie czuł, nie widział.

Samica.

Ale jaka samica! Przygląda się jej dłuższą chwilę. Delikatne kształtne nóżki ozdobione są maleńkimi włoskami rozkosznie wysmarowanymi hormonami płciowymi. Szerokie czułki tryskają silnymi zapachami. Oczy o czerwonych refleksach są jak dwie jagody. Ma masywny odwłok, gładki i wrzecionowaty. Duży pancerz osłaniający tułów zwieńczony jest pięknym, ziarnistym mesotonum. Ma także wreszcie długie skrzydła, dwa razy większe niż te, które on sam posiada.

Samica otwiera swoje śliczne, maleńkie żuwaczki i… skacze mu do gardła, by odciąć głowę.

327 ma trudności z przełykaniem, dusi się. Ponieważ brak mu identyfikatorów, samica nie zamierza zwolnić uścisku. Dla niej jest obcym ciałem, które trzeba zniszczyć.

Dzięki swym niewielkim rozmiarom, samcowi udaje się jednak uwolnić. Wspina się na grzbiet samicy, ściska jej głowę. Fortuna kołem się toczy. Teraz ona ma kłopoty. Broni się. Gdy już wyraźnie słabnie, 327 wysuwa czułki. Nie chce jej zabić, chce tylko, żeby go wysłuchała. Ale sprawa nie jest taka prosta. Chce z nią mieć PA. Tak, Porozumienie Absolutne.

Samica (zidentyfikował jej numer jajeczka, to 56) cofa czułki, unika kontaktu. Następnie podnosi się, żeby się go wreszcie pozbyć. Lecz on trzyma się ze wszystkich sił jej mesontum i zwiększa uścisk żuwaczek. Jeśli ona nie zrezygnuje, wyrwie jej głowę jak chwast.

Samica nieruchomieje. On również.

Przyoczkami, którymi obejmuje pole widzenia do 180°, widzi wyraźnie swojego napastnika, usadowionego na jej plecach. Jest malutki.

Samiec!

Przypomina sobie nauki nianiek:


Samce są półistotami. W przeciwieństwie do wszystkich innych komórek Miasta posiadają jedynie połowę chromosomów naszego gatunku. Poczęte zostały z niezapłodnionych jajeczek. Są zatem wielkimi jajeczkami, a raczej plemnikami, żyjącymi na wolnym powietrzu.


Ma na plecach plemnik, który usiłuje ją udusić. Ta myśl niemal ją rozśmieszyła. Dlaczego jedne jajeczka są zapłodnione, a inne nie? Zależy to prawdopodobnie od temperatury. Poniżej20° plemnik nie może się uaktywnić i Matka składa niezapłodnione jajeczka. Samce wywodzą się z zimna. Jak śmierć.

56 po raz pierwszy widzi prawdziwego samca z krwi i chityny. Czegóż on może tutaj szukać, tu, w gineceum dziewic? To zakazany teren, zarezerwowany jedynie dla żeńskich komórek płciowych. Jeśli jakakolwiek obca komórka jest w stanie dotrzeć do ich sanktuarium, to oznacza, że drzwi są otwarte dla każdej infekcji!

Samiec 327 próbuje ponownie nawiązać komunikację za pomocą czułek. Ale samica nie pozwala na to. Gdy tylko on unosi czułki, ona je natychmiast odpycha, gdy on muska jej drugi człon, ona cofa czułki. Nie chce porozumienia.

Samiec zwiększa jeszcze bardziej ucisk szczęk i udaje mu się skontaktować jego siódmy człon czułkowy z jej siódmym członem. 56 nigdy do tej pory nie porozumiewała się w ten sposób. Nauczono ją unikania wszelkich kontaktów, a jedynie nadawania i odbierania zapachów. Ale wie, że ten eteryczny sposób kontaktowania się może być zwodniczy. Matka nadała któregoś dnia feromon na ten temat:

Zawsze dochodzi do nieporozumień między dwoma mózgami, zakłócające zapachy, przeciągi, zła jakość emisji i odbioru wywołują przekłamania.

Jedynym sposobem, by uniknąć tych niedogodności, jest Porozumienie Absolutne. Bezpośredni kontakt czułkami. Przekaz neuromediatorów z jednego mózgu do drugiego, bez żadnych przeszkód. Dla niej to rodzaj defloracji umysłu. W każdym razie coś trudnego i nieznanego. Nie ma już jednak wyboru, jeśli on nadal będzie tak ściskał – zabije ją. Układa czułki na ramionach, okazując w ten sposób swą uległość.

PA może się rozpocząć. Dwie pary czułek zbliżają się do siebie. Następuje małe wyładowanie elektryczne. To nerwy. Powoli, potem coraz szybciej, dwa owady pocierają nawzajem swoje jedenaście karbowanych członów. Tu i ówdzie pojawia się piana pełna bezładnych wyrażeń. Ta tłusta substancja nawilża czułki i pozwala na przyśpieszenie rytmu tarcia. Dwie owadzie głowy wibrują niekontrolowanie, po chwili czułki kończą swój taniec i przylegają jeden do drugiego całą powierzchnią. Jest teraz tylko jedna istota o dwóch głowach, dwa ciała i jedna para czułek.

Dokonuje się cud natury. Przez tysiące maleńkich porów i naczynek włoskowatych feromony przenikają z jednego ciała do drugiego. Obie myśli się jednoczą. Nie są już kodowane i dekodowane. Wracają do prostoty pierwotnego stanu: obrazy, muzyka, emocje, zapachy.

W tym całkowicie bezpośrednim języku samiec 327 opowiada swoją przygodę samicy 56: zmasakrowaną wyprawę, zapachowe ślady karłowatych wojowniczek, spotkanie z Matką, próbę zgładzenia go, utratę identyfikatorów, walkę ze stróżem, ścigające go morderczynie o zapachu skały.

Po zakończeniu PA, ona cofa czułki na znak dobrych zamiarów względem niego. On schodzi z jej pleców. Teraz jest zdany na jej łaskę lub niełaskę, mogłaby go z łatwością zniszczyć. Ona zbliża się z szeroko rozwartymi żuwaczkami i… daje mu kilka feromonów identyfikacyjnych. Dzięki nim na jakiś czas jest uratowany. Proponuje mu trofalaksję, na którą on się zgadza. Następnie samica zaczyna brzęczeć skrzydłami, aby rozwiać wszystkie opary ich rozmowy.

Udało się, przekonał kogoś. Informacja została podana dalej, zrozumiana, zaakceptowana przez inną komórkę.

Stworzył swoją grupę roboczą.


CZAS: Pojęcie czasu jest zupełnie inne u ludzi i u mrówek. Dla ludzi czas jest bezwzględny. Okresowość i trwanie sekundjest jednakowe, cokolwiek by się działo.

U mrówek, z kolei, czas jest względny. Kiedy jest ciepło, sekundy są bardzo krótkie. Kiedy jest zimno, rozciągają się i wydłużają w nieskończoność, aż do utraty świadomości, do hibernacji.

Elastyczność czasu daje im pojęcie szybkości zupełnie inne niż nasze. Aby zdefiniować ruch, owady używają oprócz przestrzeni i trwania jeszcze innego wymiaru: temperatury.

Edmund Wells, Encyklopedia wiedzy względnej i absolutnej


Od tej pory jest ich dwoje, obojgu zależy na przekonaniu jak największej liczby sióstr o tym, że „sprawa tajemnej, niszczycielskiej broni” jest poważna. Nie jest jeszcze za późno. Muszą jednak wziąć pod uwagę dwa elementy. Po pierwsze, nie uda im się przeciągnąć na swoją stronę wystarczającej liczby robotnic przed Świętem Odrodzenia, które pochłonie całkowicie większość energii. Muszą zatem mieć trzeciego wspólnika. Po drugie, konieczne jest znalezienie jakiejś kryjówki na wypadek, gdyby wojowniczki o zapachu skały znów się pojawiły.

56 proponuje swoją komnatę. Wykopała tam sekretne przejście, które pozwoli im uciec w razie kłopotów. Samiec 327 nie jest tym specjalnie zdziwiony, gdyż kopanie sekretnych przejść jest akurat w modzie. Wszystko zaczęło się sto lat temu, podczas wojny z mrówkami plującymi klejem. Jedna z królowych Federacji, Ha-yekte-douni, miała obsesję na punkcie bezpieczeństwa. Kazała skonstruować „pancerne”, zakazane Miasto. Flanki uzbrojone zostały potężnymi kamieniami, te z kolei połączone lepiszczem termitów!

Problem polegał na tym, że istniało tylko jedno wyjście. Kiedy więc miasto otoczyły oddziały mrówek plujących klejem, królowa znalazła się w pułapce własnego pałacu. Plujące klejem mrówki bez trudu złapały ją i udusiły we wstrętnej, szybkoschnącej mazi. Królowa Ha-yekte-douni została następnie pomszczona, ale jej okropna i bezsensowna śmierć na długo zapisała się w belokanijskich umysłach.

Mrówki, które mają to niesłychane szczęście, że jednym ruchem żuwaczek mogą zmieniać kształt swojego domostwa, zaczęły kopać własne sekretne przejścia. Jedna kopiąca dziurę mrówka nie stanowi jeszcze problemu, lecz gdy jest ich milion, to już jest katastrofa. Oficjalne korytarze zapadały się, podkopywane przez korytarze prywatne. Gdy wchodziło się do jednego sekretnego przejścia, kończyło się w prawdziwym labiryncie utworzonym przez korytarze innych. Były to działania na taką skalę, że sypały się całe dzielnice, co zagrażało przyszłości samego Bel-o-kan.

Matka ukróciła ten proceder. Nikt nie miał odtąd prawa kopać na własny rachunek. Jak jednak zapanować nad wszystkimi komnatami?

Samica 56 usunęła ziarno żwiru, ukazując ciemny otwór. To tu. 327 ogląda schronienie, stwierdza, że jest doskonałe. Pozostaje jeszcze kwestia znalezienia trzeciego wspólnika. Wychodzą, maskując starannie wejście do kryjówki. 56 nadaje:

Pierwsza lepsza będzie dobra. Zajmę się tym.

Po chwili spotykają dużą bezpłciową wojowniczkę, która ciągnie za sobą kawałek motyla. Samica wzywa ją pełnym wzburzenia sygnałem informującym o poważnym zagrożeniu dla Federacji. Włada językiem emocji z mistrzowską delikatnością, na co samiec patrzy pełen podziwu. Wojowniczka natychmiast porzuca swą zdobycz i podchodzi, by z nimi porozmawiać.

Wielkie zagrożenie Federacji? Gdzie, kto, jak i dlaczego?

Samica opowiada jej zwięźle o katastrofie, która spotkała pierwszą wiosenną ekspedycję. Każda jej wypowiedź emituje cudowne fluidy. Ma już wdzięk i charyzmę królowej. Wojowniczka szybko daje się przekonać.

Kiedy wyruszamy? Ilu wojowniczek potrzeba, by zaatakować karłowate?

Przedstawia się. 103 683 bezpłciowa z letniego lęgu. Wielka błyszcząca głowa, długie żuwaczki, niemal nieistniejące oczy, krótkie nóżki – to będzie cenna wspólniczka. Okazuje się również urodzoną entuzjastką. Samica 56 musi wręcz ostudzić nieco jej zapał.

Informuje ją o istnieniu szpiegów w samym sercu Federacji, być może najemników zaprzedanych karłowatym. Szpiedzy mają za zadanie uniemożliwić Belokanijkom rozwiązanie zagadki tajemnej broni.

Rozpoznaje się je po charakterystycznym zapachu skały. Trzeba działać szybko.

Możecie na mnie liczyć.

Rozdzielają między siebie strefy wpływów. 327 będzie próbował przekonać niańki z solarium. Są zazwyczaj dość na-j iwne.

103 683 spróbuje przeciągnąć na ich stronę więcej wojowniczek. Będzie wspaniale, jeśli uda jej się stworzyć oddział.

Mogę również przepytać zwiadowczynie, spróbować zdobyć dodatkowe informacje na temat tajemnej broni karłowatych.

56 odwiedzi zaś miejsca uprawy grzybów i obory, aby uzyskać tam wsparcie strategiczne.

Zbiórka w celu podsumowania działań, w tym miejscu, przy 23°.


W ramach cyklu Kultury świata telewizja nadawała tym razem reportaż o obyczajach japońskich.

„Japończycy, naród wyspiarski, przyzwyczajeni są od wieków do gospodarki samowystarczalnej. Według nich świat dzieli się na dwie części: na Japończyków i innych, obcych, o niezrozumiałych zwyczajach, barbarzyńców, których nazywają Gaijin. Poczucie przynależności narodowej zawsze odgrywało u nich dużą rolę. Kiedy Japończyk wyjeżdża, na przykład do Europy, automatycznie zostaje wykluczony ze wspólnoty. Jeśli wróci po roku, rodzina nie będzie go już traktować jak swojego. Życie wśród Gaijin jest równoznaczne z przesiąknięciem innym sposobem myślenia, a to oznacza zatem stanie się Gaijin. Nawet przyjaciele z dzieciństwa nie odezwą się do niego inaczej niż jak do turysty”.

Na ekranie przesuwały się obrazy różnych świątyń i innych miejsc kultu w Shinto. Głos z telewizora podjął:

„Ich wizja życia i śmierci jest inna niż nasza. Tu śmierć jednostki nie ma zbyt wielkiego znaczenia. Niepokojące jest tylko zniknięcie komórki produkcyjnej. Aby oswoić śmierć, Japończycy uprawiają sztukę walki. Kendo naucza się w szkole już od najmłodszych lat…”

Na ekranie pojawia się dwóch wojowników, ubranych w stroje dawnych samurajów. Ich torsy okrywają czarne, łączone w stawach zbroje. Na głowach mają owalne kaski ze zwisającymi przy uszach długimi piórami. Rzucają się jeden ku drugiemu, wydając okrzyk wojenny, i rozpoczynają pojedynek na długie miecze.

Kolejny obraz: klęczący człowiek trzyma oburącz krótki miecz z ostrzem wycelowanym w brzuch.

„Rytualne samobójstwo, seppuku, jest kolejną cechą charakterystyczną kultury japońskiej. Nie jesteśmy w stanie zrozumieć tego…”

– Telewizja, ciągle telewizja! Tylko ogłupia! Wpycha nam wszystkim te same obrazy do głowy. Zresztą opowiadają same bzdury. Nie macie tego dość? – wykrzyknął Jonatan, który wrócił do domu zaledwie kilka godzin wcześniej.

– Zostaw go. To go uspokaja. Od śmierci psa nie jest z nim zbyt dobrze… – powiedziała Lucie głosem bez wyrazu.

Jonatan pogładził syna po podbródku.

– Coś nie tak, synu?

– Ciii… słucham.

– Hej! Jak to się teraz do nas odzywasz?

– Raczej, jak się do ciebie odzywa. Trzeba przyznać, że nie widujecie się zbyt często, nie dziw się zatem, że traktuje cię chłodno.

– Nicolas, udało ci się ułożyć cztery trójkąty z zapałek?

– Nie, to mnie wnerwią. Nie przeszkadzaj, teraz słucham.

– No dobra, skoro tak… Jonatan, z zamyśloną miną, zaczął układać zapałki rozrzucone po stole.

– Szkoda, to… pouczające. Nicolas nie słuchał, jego mózg podłączony był bezpośrednio do telewizora. Jonatan poszedł do swojego pokoju.

– Co tam robisz? – spytała Lucie.

– Przecież widzisz, przygotowuję się, wracam tam.

– Co? O nie!

– Nie mam wyboru.

– Jonatan, powiedz mi, cóż tam jest takiego fascynującego? W końcu jestem twoją żoną!

Nic nie odpowiedział. Odwrócił wzrok. I nadal miał ten nieprzyjemny tik. Zmęczona Lucie westchnęła:

– Zabiłeś szczury?

– Sama moja obecność wystarcza, że trzymają się z daleka. A jeśli próbują się zbliżyć, wyjmuję to.

Zamachał przed nią wielkim, zaostrzonym nożem kuchennym. Drugą ręką chwycił halogenową latarkę i skierował się ku drzwiom od piwnicy, z plecakiem i torbą pełną jedzenia i na-, rzędzi ślusarskich. Ledwie rzucił na odchodnym:

– Do widzenia, Nicolas. Do widzenia, Lucie.

Lucie nie wiedziała już, co robić. Chwyciła Jonatana za ramię.

– Nie możesz tak odejść! To zbyt proste. Musisz ze mną porozmawiać!

– Och, przestań!

– Jak mam do ciebie mówić? Odkąd zszedłeś do tej przeklętej piwnicy, zmieniłeś się. Nie mamy już pieniędzy, a ty na narzędzia i książki o mrówkach wydałeś z pięć tysięcy franków.!

– Interesuje mnie ślusarstwo i mrówki. Mam do tego prawo.

– Nie, nie masz do tego prawa. Masz syna i żonę na utrzymaniu. Jeśli wszystkie pieniądze z zasiłku dla bezrobotnych przepuścisz na książki o mrówkach, to ja…

– Rozwiedziesz się ze mną? To chcesz powiedzieć? Puściła jego ramię, przybita.

– Nie.

Ujął ją za ramiona. Znów ten grymas ust.

– Musisz mi zaufać, bo ja muszę dotrzeć do końca. Nie zwariowałem.

– Nie zwariowałeś? Spójrz tylko na siebie! Wyglądasz jak żywy trup, jakbyś cały czas miał gorączkę.

– Moje ciało się starzeje, głowie za to ubywa lat. – Jonatan! Powiedz mi, co się tam dzieje na dole!

– Pasjonujące rzeczy. Trzeba schodzić niżej, coraz niżej, jeśli się chce któregoś dnia wyjść… Wiesz, to tak jak w basenie, jeśli odbijesz się od dna, możesz wypłynąć na powierzchnię.

Wybuchnął obłąkańczym śmiechem, który pół minuty później rozbrzmiewał jeszcze ponuro w głębi kręconych schodów.


Piętro +35. Cienka warstwa gałązek daje efekt witraża. Promienie słońca migoczą, przedzierając się przez ten filtr, a następnie opadają rozgwieżdżonym deszczem na ziemię. To solarium miasta, swego rodzaju fabryka produkująca belokanijskich obywateli.

Panuje tu skwar. 38°C. Nic dziwnego, solarium jest wystawione na południe, by móc jak najdłużej korzystać z żaru białej gwiazdy. Czasami, dzięki katalizatorowi, którym są gałązki, temperatura dochodzi do 50°C!

Tysiące nóżek biegają w tę i z powrotem. Najliczniejszą tutaj kastę stanowią niańki. Układają w stosy jajeczka składane przez Matkę. Dwadzieścia cztery stosy stanowią pryzmę, dwanaście pryzm tworzy rząd. Rzędy ciągną się daleko. Kiedy chmura rzuci cień, niańki przestawiają stosy jajeczek. Najmłodsze muszą być zawsze najlepiej ogrzane. „Wilgotne ciepło dla jajeczek, suche ciepło dla kokonów” – oto stary myrmeceński przepis na śliczne maluchy.

Z lewej widać robotnice odpowiedzialne za ogrzewanie. Układają jeden na drugim kawałki czarnego drewna akumu-lującego ciepło i grudki fermentującej próchnicy, która je wydziela. Dzięki tym „grzejnikom” w solarium może utrzymać się stała temperatura od 25°C do 40°C, nawet gdy na zewnątrz jest zaledwie 15°C.

Artylerzystki krążą w pełnej gotowości. Gdyby znów pojawił się dzięcioł…

Po prawej widać starsze już jajeczka. Długotrwała metamorfoza: pod wpływem czasu i zabiegów nianiek, małe jajeczka rosną i żółkną. W zależności od pogody, po okresie od jednego do siedmiu tygodni przeobrażają się w złotowłose larwy.

Niańki są niezwykle skupione. Nie szczędzą ani odkażającej śliny, ani uwagi. Larwy nie mogą mieć kontaktu z najmniejszym brudem. Są tak delikatne. Nawet feromony dialogu ograniczone są do minimum.

Pomóż mi je przenieść w ten kąt… Uwaga, twój stos zaraz się rozsypie…

Niańka przenosi larwę dwa razy dłuższą od siebie. Z pewnością artylerzystkę. Układa ją w jednym z kątów i liże.

W samym środku tego obszernego inkubatora spoczywają ułożone w stosy larwy, u których można już zauważyć zarysowujące się segmenty ciała; krzyczą, domagając się karmienia. Poruszają głowami we wszystkie strony, wyciągają szyje i gestykulują, aż niańki dostarczą im nieco spadzi lub owadziego mięsa.

Po upływie trzech tygodni, gdy larwy dojrzeją, przestają jeść i poruszać się. To faza letargu, przygotowująca do wysiłku. Akumulują energię, potrzebną do utworzenia kokonu, w którym zmienią się w poczwarki.

Niańki taszczą te wielkie pakunki do sąsiedniego pomieszczenia, wypełnionego suchym piaskiem, w który wsiąka wilgoć z powietrza. „Wilgotne ciepło dla jajeczek, suche ciepło dla kokonów”, w kółko można powtarzać tę starą prawdę.

W tej cieplarni biały kokon o błękitnawym odcieniu staje się żółty, następnie szary, wreszcie brązowy. Kamień filozoficzny a rebours. Pod skorupką dokonuje się cud. Wszystko się zmienia. System nerwowy, narządy układu oddechowego i trawiennego, organy czucia, pancerz…

Poczwarka umieszczona w cieplarni zwiększa swą objętość w ciągu kilku dni. Jajeczko dojrzewa, zbliża się wielka chwila, poczwarka, której termin wylęgu jest już bliski, jest odciągana na bok, leży w towarzystwie tych, które znajdują się w podobnym stanie. Niańki nakłuwają ostrożnie powłokę kokonu, wyciągają czułki, nóżkę, wreszcie całą białą mrówkę, chwiejącą się i drżącą. Pokrywająca ją chityna, teraz jeszcze miękka i jasna, stanie się w ciągu kilku dni ruda, jak u wszystkich Belokanijek.

327 zatrzymał się w samym centrum tego wiru pracy, nie bardzo wiedząc, do kogo się odezwać. Kieruje delikatny zapach do jednej z nianiek, która pomaga noworodkowi stawiać pierwsze kroki.

Dzieje się coś ważnego. Niańka nie raczy nawet odwrócić się w jego stronę. Rzuca ledwie zauważalne zdanie:

Cicho. Nie ma nic ważniejszego od narodzin.

Jedna z artylerzystek popycha go maleńkimi biczykami umieszczonymi na końcach czułek.

Tip, tip, tip.

Nie można przeszkadzać. Proszę nie hamować ruchu.

Jego poziom energii jest niewystarczający, nie umie nadawać przekonujących komunikatów. Gdyby miał taki dar przekonywania jak 56! Mimo wszystko ponawia swe próby z innymi niańkami, ale nie zwracają na niego najmniejszej uwagi. Zaczyna się zastanawiać, czy jego misja jest rzeczywiście aż tak ważna, jak to sobie wyobrażał. Może Matka ma rację. Są ważniejsze obowiązki. Na przykład zapewnić ciągłość życia, a nie wywoływać wojny.

Kiedy jest zajęty tymi dziwnymi myślami, strumień kwasu muska jego czułki! To niańka. Porzuciła kokon, który miała pod opieką, i złożyła się do strzału. Na szczęście chybiła.

Rzucił się, by dogonić terrorystkę, lecz ta już schroniła się w pierwszym żłobku, przewracając stos jajeczek, by zabarykadować przejście. Skorupki pękają, wylewa się przezroczysta substancja.

Zniszczyła jajeczka! Cóż ją napadło? Wybucha panika, niańki biegają we wszystkich kierunkach, drżąc z niepokoju o bezpieczeństwo przyszłego pokolenia.

Samiec 327, widząc, że nie uda mu się dogonić uciekinierki, podciąga odwłok pod klatkę piersiową i szykuje się do strzału. Ubiega go jednak artylerzystka, która widziała, jak tamta przewracała stos jajeczek.

Przy zwęglonym przez kwas mrówkowy ciele tworzy się zbiegowisko. 327 pochyla czułki nad zwłokami. Bez wątpienia czuć delikatną woń. Zapach skały.


SKŁONNOŚĆ DO ŻYCIA W GRUPIE: Mrówki, podobniejak ludzie, mają wrodzoną skłonność do życia w grupie. Mrówczy noworodek jest zbyt słaby, by samemu wydostać się z więżącego go kokonu. Ludzkie dziecko nie jest nawet w stanie samo chodzić i żywić się. Mrówki i ludzie są gatunkami tak ukształtowanymi, że pojedyncze osobniki muszą korzystać z opieki otoczenia i nie potrafią uczyć się same.

Ta zależność od dorosłych jest bez wątpienia oznaką słabości, lecz uruchamia pewien istotny proces, a mianowicie dążenie do wiedzy. Skoro dorośli są w stanie przeżyć, a młodzi nie, ci ostatni od samego początku muszą domagać się nauki od starszych.

Edmund Wells, Encyklopedia wiedzy względnej i absolutnej


Piętro -20. Samica 56 nie zaczęła jeszcze rozmawiać ze żniwiarkami o sekretnej broni karłowatych; zafascynowana widokiem, jaki ma przed oczami, nie jest w stanie nadać żadnego komunikatu.

Samice, jako wyjątkowo cenna kasta, całe dzieciństwo spędzają zamknięte w gineceum księżniczek. Ich świat składa się zaledwie z setki korytarzy, a niewiele z nich ośmieliło się zapuścić niżej niż do dziesiątego piętra podziemia i wyżej niż do dziesiątego piętra nadziemia…

Pewnego dnia 56 próbowała wyjść obejrzeć to Zewnątrz, o którym mówiły niańki, cofnęły ją jednak strażniczki. Udało się jej jakoś zakamuflować swój zapach, ale długich skrzydeł już nie. Straże przestrzegły ją przed olbrzymimi potworami grasującymi na zewnątrz; pożerają one małe księżniczki, które ośmielają się wyjść przed Świętem Odrodzenia. Od tego czasu 56 żyła rozdarta między ciekawością a przerażeniem.

Na poziomie -20 zdała sobie sprawę, że zanim zwiedzi wielkie Zewnątrz, ma jeszcze mnóstwo cudów do odkrycia we własnym mieście. Tu zobaczyła po raz pierwszy uprawy grzybów.

Według mitologii belokanijskiej pierwsze uprawy grzybów zostały odkryte w czasie Wojny Zbóż, w pięćdziesięciotysięcznym tysiącleciu. Komando artylerzystek opanowało miasto ter-mitów. Nagle znalazły się w komnacie kolosalnych rozmiarów. W centrum znajdował się biały placek, polerowany bez przerwy przez robotnice termitów.

Spróbowały i stwierdziły, że jest wyśmienity. To było… jadalne miasto! Wzięte w niewolę termity wyznały, że są to grzyby. Okazało się, że termity żywią się celulozą, a że nie mogą jej strawić, uciekają się do pośrednictwa grzybów i przyswajają produkty ich trawienia.

Mrówki z kolei bardzo dobrze trawią celulozę, nie jest im potrzebny ów atrybut. Zrozumiały jednak dobrze, jak wielką zaletą jest posiadanie upraw wewnątrz miasta: pozwalało to przetrwać oblężenia i okresy głodu.

Dzisiaj, w wielkich pomieszczeniach na poziomie -20 w Bel-o-kan trwa selekcjonowanie szczepów. Mrówki jednak nie używają już tych samych grzybów, co termity, w Bel-o-kan uprawia się przede wszystkim pieczarki.

Samica 56 krąży między klombami tego białego ogrodu. Na jednym jego końcu mrówki przygotowują łożysko, na którym grzyb będzie rósł. Tną listki na małe kawałki, ugniatają je, ucierają, mielą, zmieniają w jednolitą masę. Układają ją następnie w rzędach na kompoście z odchodów (mrówki gromadzą odchody w specjalnie przygotowanych w tym celu zagłębieniach). Po nawilżeniu śliną pozostawia się masę na jakiś czas, by mogła zakiełkować.

Po fermentacji grudki masy owija się jadalnymi strzępkami grzybni. Widać je, leżą po lewej. Robotnice podlewają je dezynfekującą śliną i odcinają wszystko, co wystaje z białego kokonu. Gdyby pozwoliło się grzybom rosnąć bez przeszkód, wkrótce rozsadziłyby komnatę. Ze strzępków grzybni zmielonych przez robotnice o płaskich żuwaczkach otrzymuje się mąkę równie smaczną, co regenerującą.

Tu znowu koncentracja robotnic osiąga kres możliwości. Nie można pozwolić, by zaplątał się tu najmniejszy chwast, najdrobniejszy szkodnik.

W tym mało przyjaznym właściwie otoczeniu, 56 próbuje nawiązać kontakt z ogrodniczką zajętą pieczołowitym obcinaniem jednego z białych stożków.

Wielkie niebezpieczeństwo grozi Miastu. Potrzebujemy pomocy. Chcesz dołączyć do naszej grupy roboczej? Jakie niebezpieczeństwo?

Karłowate odkryły niszczycielską tajemną broń, trzeba zacząć działać jak najszybciej.

Żniwiarka pyta ją spokojnie, co sądzi o jej grzybie, pięknej pieczarce. 56 zachwala uprawę. Tamta zachęca ją do skosztowania. Samica wgryza się w biały miąższ i natychmiast czuje palenie w przełyku. Trucizna! Pieczarka została nasączona porażającym kwasem używanym zazwyczaj w rozcieńczonych roztworach jako środek przeciwko chwastom. 56 kaszle i wypluwa toksyczną substancję. Ogrodniczka zostawia swój grzyb, by rzucić się na nią z żuwaczkami.

Tarzają się w kompoście, biją po czaszkach krótkimi uderzeniami czułek-biczyków. Czak! Czak! Czak! Wyraźnie widać, że ciosy mają zabić. Mrówki-żniwiarki rozdzielają je.

Co się z wami dzieje?

Ogrodniczka wyrywa się. Rozpościerając skrzydła, 56 wykonuje niesamowity skok i przygniata ją do ziemi. Wtedy to nagle rozpoznaje delikatny zapach skały. Nie ma wątpliwości, teraz ona z kolei trafiła na członkinię tej zadziwiającej morderczej bandy.

Szczypie jej czułki.

Kim jesteś? Dlaczego próbowałaś mnie zabić? Co oznacza ten zapach skały?

Cisza. Wykręca jej czułki. To bardzo bolesne, mrówka wierzga, ale uparcie milczy. 56 nie jest przyzwyczajona do zadawania bólu siostrzanej komórce, mimo to zwiększa uścisk.

Tamta już się nie rusza. Wprowadziła się sama w stan ka-talepsji. Jej serce niemal przestało bić, wkrótce umrze. Rozczarowana 56 odcina jej czułki, lecz jest to już znęcanie się nad martwym ciałem.

Rolniczki ponownie ją otaczają.

Co się dzieje? Co jej zrobiłaś?

56 nie uważa, że jest to dobry moment na wyjaśnienia, lepiej uciec, co zresztą natychmiast czyni. 327 ma rację. Dzieje się coś przerażającego, komórki Federacji oszalały.

Загрузка...