4

Kres podróży

Augusta spędziła cały dzień nad sześcioma zapałkami. Jedno zrozumiała – mur był bardziej psychologiczny niż rzeczywisty. Słynne „trzeba myśleć inaczej!” Edmunda… Jej syn coś odkrył, tego była pewna, i starał się to ukryć, wykorzystując całą swoją inteligencję.

Przypomniała sobie jego gniazda z dzieciństwa, jego kryjówki. Może to dlatego, że wszystkie mu zniszczono, próbował sobie zbudować jedną, która byłaby nie do zdobycia, w której nikt nigdy by mu nie przeszkodził… Odgrodzone od świata miejsce, które zapewniałoby mu święty spokój… i byłoby niewidzialne.

Augusta otrząsnęła się z ogarniającego ją zmęczenia. Przywołała wspomnienie dalekiej przeszłości. Jako mała dziewczynka w pewną zimową noc zrozumiała, że mogą istnieć liczby poniżej zera 3,2, 1, 0, a następnie -1,-2,-3… Liczby na opak! Tak jakby przewracało się na lewą stronę rękawiczkę. Po drugiej stronie istniał inny, nieskończony świat: zupełnie jakby ściana zera została zburzona. Musiała mieć wtedy siedem albo osiem lat, lecz odkrycie to poruszyło ją i nie dało spać całą noc. Liczby na opak… Wejście do innego wymiaru. Trzeci wymiar! Wypukłość!

O Boże!

Rękoma drżącymi z przejęcia, płacząc, sięga po zapałki. Układa trzy z nich w trójkąt, a następnie ustawia w każdym rogu po jednej, tak by wszystkie zbiegły się w jednym punkcie.

Powstaje piramida. Piramida i cztery trójkąty równoboczne.


Oto granica Ziemi. Zdumiewające miejsce. Nie ma w tym już nic naturalnego, nic ziemskiego. 103 683 inaczej to sobie wyobrażała. Skraj świata jest czarny. Nigdy nie widziała nic równie czarnego! Jest twardy, gładki, ciepły i wydziela woń olejów mineralnych. Zamiast pionowego oceanu daje się tu odczuć powietrzne prądy o niebywałej sile.

Przez długą chwilę usiłują pojąć, co się dzieje. Od czasu do czasu pojawiają się wibracje. Ich nasilenie wzrasta wykładniczo. Następnie ziemia zaczyna drżeć, silny wiatr porusza czułkami mrówek, piekielny hałas sprawia, że klekoczą nogi. Niby gwałtowna burza. Zaledwie to zjawisko się pojawia, a już znika, zostawiając po sobie opadające kłęby kurzu.

Wiele badaczek-żniwiarek chciało pokonać tę granicę, ale Strażnicy czuwają. Ten hałas, ten wiatr, te wibracje – to właśnie oni: Strażnicy Krańca Świata, uderzający we wszystko, co próbuje pokonać czarną ziemię.

Czy widziały już tych Strażników? Zanim rudym udało się otrzymać jakąś odpowiedź, nadchodzi nowa fala huku, by po chwili zaniknąć. Jedna z sześciu towarzyszących im żniwiarek twierdzi, że nikomu jeszcze nie udało się przejść po przeklętej ziemi i wrócić z niej żywym. Strażnicy miażdżą wszystko.

Strażnicy… to oni musieli zaatakować La-chola-kan i ekspedycję, w której udział brał samiec 327. Ale dlaczego opuścili kraniec świata i zapuścili się na zachód? Czy chcą opanować cały świat?

Żniwiarki nie mają więcej informacji niż rudnice. Czy da się ich przynajmniej opisać? Wiedzą jedynie, że mrówki, które zbliżyły się do Strażników, zginęły zgniecione. Nie wiadomo nawet, do jakiej kategorii żyjących istot ich zaliczyć: czy są olbrzymimi owadami? Roślinami? Żniwiarki wiedzą tylko, że są bardzo szybcy i bardzo silni. To siła, która je przerasta, która nie przypomina niczego, co było im dotąd znane…

W pewnym momencie 4000 podejmuje decyzję równie nagłą, co nieprzewidzianą. Opuszcza grupę i wbiega na zakazany teren. Raz kozie śmierć, spróbuje przekroczyć kraniec świata, ot tak, z tupetem. Pozostałe patrzą na nią, oszołomione.

Posuwa się powoli, starając się wyczuć wrażliwymi końcami nóżek najmniejsze drganie, najdelikatniejszą woń zwiastującą nadciągającą śmierć.

Już pokonała odległość pięćdziesięciu głów, stu, dwustu, czterystu, pięciuset… ośmiuset głów… I nic! Jest cała i zdrowa.

Reszta badaczek dopinguje ją. Stąd, gdzie się znajduje, widzi białe, przerywane pasy biegnące po lewej i prawej stronie. Na czarnej ziemi wszystko jest martwe: ani śladu owada, najmniejszej rośliny. Podłoże jest tak czarne… to nie jest prawdziwa ziemia.

Daleko przed sobą dostrzega rośliny. Czy to możliwe, że po drugiej stronie istnieje inny świat? Rzuca kilka feromonów pozostałym na brzegu towarzyszkom, by im to wszystko opowiedzieć – ciężko się jednak rozmawia na tak dużą odległość.

Zawraca zatem i… w tej właśnie chwili daje się odczuć kolejny olbrzymi wstrząs i hałas. Strażnicy powracają! 4000 galopuje ze wszystkich sił, żeby dołączyć do reszty uczestniczek wyprawy.

Zastygają przerażone na ułamek sekundy, podczas którego przez niebo przewala się oszałamiająca masa. Strażnicy minęli je w oparach mineralnych olei. A 4000 znikła.

Mrówki podchodzą bliżej krawędzi i… już wiedzą. 4000 została zmiażdżona z taką siłą, że jej ciało stanowi już jedynie warstewkę o grubości jednej dziesiątej głowy, całkowicie wgniecione w czarne podłoże!

Nic nie zostało ze starej belokanijskiej badaczki. Tym samym skróciła się męczarnia spowodowana przez jajeczka gąsienicznika. Widać nawet, że jedna z larw przebiła jej grzbiet: to mały biały punkcik na spłaszczonym rudym ciele.

Tak zatem atakują Strażnicy Krańca Świata. Słychać huk, czuć podmuch i w jednej chwili wszystko zostaje unicestwione, zniszczone, zgniecione. 103 683 zastanawia się nadal na tym fenomenem, gdy daje się słyszeć kolejny hałas. Śmierć uderza, nawet jeśli nikt nie przekracza jej progu. Kurz opada.

103 683 chciałaby mimo to podjąć się przejścia na drugą stronę. Myśli jej powracają do Satei. Sytuacja jest dość podobna. Skoro nie da się iść po powierzchni, trzeba przejść pod spodem. Czarną ziemię można porównać do rzeki, a najlepszym sposobem przedostania się przez rzekę jest wykopanie pod nią tunelu.

Przedstawia swój pomysł sześciu żniwiarkom, które natychmiast entuzjastycznie go przyjmują. To wydaje się tak oczywiste – dlaczego wcześniej na to nie wpadły! Wszystkie zaczynają od razu kopać ze wszystkich sił swych żuwaczek.


Jason Bragel i profesor Rosenfeld nigdy nie przepadali za herbatką ziołową, ale właśnie powoli stawali się jej fanami. Augusta opowiedziała im wszystko ze szczegółami. Wyjaśniła, że jej syn wskazał ich obu jako spadkobierców mieszkania po jej śmierci. Prawdopodobnie każdy z nich będzie miał ochotę zbadać podziemia, tak jak i ona sama. Dlatego też wolałaby zebrać całą energię i uderzyć z jak największą skutecznością.

Po wstępie Augusty cała trójka nie rozmawiała długo. Rozumieli się bez słów. Jedno spojrzenie, uśmiech… Żadne z nich nigdy wcześniej nie miało okazji odczuć tak nagłej osmozy myśli – można by powiedzieć, że zostali stworzeni, by się uzupełniać, ich kody genetyczne stapiały się w jedno. Magiczne uczucie. Augusta była bardzo stara, a jednak dwóm rozmówcom wydawała się niezwykle piękna…

Wspominali Edmunda; sami byli zaskoczeni swoim bezinteresownym przywiązaniem do niego. Jason Bragel nie mówił o swojej rodzinie, Daniel Rosenfeld nie wspominał o pracy, Augusta nie narzekała na swoją chorobę. Postanowili zejść do piwnicy jeszcze tego samego wieczoru. Wiedzieli, że muszą to zrobić, tu i teraz.


PRZEZ DŁUGI CZAS: Przez długi czas sądzono, że informatyka, a w szczególności sztuczna inteligencja rzucą nowe światło na ludzkie idee. Krótko mówiąc, spodziewano się, że elektronika stworzy nową filozofię. Mimo że przedstawia się ten surowiec na różne sposoby, zawsze jest on jednak ten sam: owoc ludzkiej wyobraźni. Ślepy zaułek.

Najlepszy sposób, by odnowić myśl, to wykroczyć poza granice ludzkiej wyobraźni.

Edmund Wells, Encyklopedia wiedzy względnej i absolutnej


Chli-pou-kan rośnie w inteligencję i w siłę: jest już teraz młodym miastem. Kontynuując technologię rozwoju opartą na oswajaniu wody, założono sieć kanałów pod poziomem -12. Każda z odnóg umożliwia transport pożywienia z jednego końca miasta na drugi. Chlipoukanijczycy mogą teraz do woli wymyślać przeróżne techniki transportu wodnego. Szczytem doskonałości okazuje się pływający liść borówki. Wystarczy trafić na odpowiedni prąd i można przemierzyć odległość kilkuset głów. Grzybiarki ze Wschodu podróżują w ten sposób aż do obór na Zachodzie.

Mrówki mają nadzieję, że uda im się kiedyś oswoić pływaki. Te wielkie, podwodne chrząszcze, wyposażone w pęcherze z powietrzem umieszczone pod pochewką skrzydłową, potrafią bardzo szybko pływać. Gdyby udało się je namówić do popychania liści borówki, tratwy zyskałyby napęd o wiele pewniejszy niż prąd wody.

Chli-pou-ni wpada na kolejny fantastyczny pomysł. Przypomina sobie chrząszcza nosorożca, który wyzwolił ją swego czasu z pajęczyny – cóż za doskonała machina wojenna! Rohatyniec nie tylko posiada wielki róg pośrodku czoła i wytrzymały pancerz, lecz potrafi również latać z dużą szybkością. Matka ma już przed oczyma cały oddział złożony z tych stworzeń, z których każde niesie na głowie po dziesięć artylerzystek. Wyobraża sobie te niemal niezwyciężone grupy bojowe nacierające na nieprzyjaciela i zalewające go kwasem…

Jedyny szkopuł: podobnie jak pływaki, nosorożce bardzo ciężko jest oswoić, gdyż ich język jest całkowicie niezrozumiały dla mrówek. Dlatego też specjalne grupy robotnic spędzają wiele czasu, rozszyfrowując ich zapachowe emisje i próbując wytłumaczyć im feromonowy język mrówek. Nawet jeśli rezultaty tych lekcji nie są zbyt zadowalające, Chlipoukanijczycy zjednują sobie chrząszcze nosorożce, pozwalając obżerać im się spadzią. Pożywienie okazuje się najlepiej rozumianym wspólnym językiem owadów.

Choć zadowolona z kolektywnego dynamizmu, Chli-pou-ni jest pełna obaw. Trzy delegacje emisariuszek wysłanych w kierunku stolicy Federacji w celu obwieszczenia powstania sześćdziesiątego piątego miasta nie dały znaku życia. Czyżby Be-1-o-kan odrzucało ten sojusz? Po długich rozmyślaniach Chli-pou-ni dochodzi do wniosku, że jej wysłannicy nie okazali się wystarczająco ostrożni i dali się przechwycić wojowniczkom o zapachu skały. A może po prostu uwiodły ich halucynogenne wydzieliny lomechusy z -50 piętra… Albo przydarzyło im się jeszcze coś innego.

Królowa chce mieć pewność. Nie ma zamiaru rezygnować ani z uznania jej miasta przez Federację, ani z dalszego śledztwa.

Postanawia wysłać tam 801, swoją najlepszą i najsprytniejszą wojowniczkę. Odbywa się z nią PA, by przekazać młodej mrówce wszystkie przydatne informacje. Będzie teraz znała tajemnicę równie dobrze, co ona sama. Stanie się:


Okiem, które widzi czułkiem, który czuje pazurkiem uderzającym z Chli-pou-kan.


Starsza pani przygotowała plecak pełen wiktuałów i napoi, między innymi trzy termosy z ciepłą herbatką ziołową. Nie można dopuścić do sytuacji, której ofiarą padł ten antypatyczny Leduc, zmuszony do powrotu na powierzchnię z powodu zaniedbania kwestii aprowizacji. Zresztą, czy on byłby w stanie kiedykolwiek odgadnąć słowo-kod? Augusta szczerze w to wątpiła.

Oprócz innych elementów ekwipunku Jason Bragel uzbroił się w dużych rozmiarów butlę z gazem łzawiącym i trzy maski. Daniel Rosenfeld zabrał z kolei najnowszy model aparatu fotograficznego z lampą błyskową. Kręcili się teraz wewnątrz karuzeli z kamienia. Długotrwałe schodzenie w głąb piwnicy sprzyjało, jak w wypadku ich poprzedników, przywoływaniu wspomnień i najskrytszych myśli. Najmłodsze lata, rodzice, pierwsze cierpienia, popełnione błędy, zawiedziona miłość, egoizm, duma, wyrzuty sumienia…

Ruchy ciała były automatyczne, niemal nie czuli zmęczenia. Schodzili w głąb planety i w minione życie. Ach! Jakże długie było życie i jakże bardzo mogło być destruktywne. Niszczyło o wiele więcej niż tworzyło.

Dotarli wreszcie przed drzwi, na których widniały słowa:


W chwili śmierci dusza odczuwa to samo, co ci zapoznani z wielkimi Tajemnicami. Najpierw biegli drogami o licznych zakrętach, którymi kieruje przypadek, w ciemnościach odbywali niepokojące podróże bez końca.

Następnie, już u kresu, strach przechodzi wszelkie granice. Dreszcz, drżenie, zimny pot, dominujące przerażenie.

Po tym etapie niemal natychmiast następuje wyjście ku światłu, ku nagłej iluminacji.

Cudowna łuna ukazuje się oczom, mija się miejsca czyste, prerie, na których rozbrzmiewają głosy i tańce.

Święte słowa inspirują religijny szacunek.

Doskonały, wtajemniczony człowiek staje się wolny i czci Tajemnice.


Daniel uwiecznił napis na zdjęciu.

– Znam ten tekst – stwierdził Jason. – To Plutarch.

– Rzeczywiście, piękne słowa.

– Nie boicie się? – spytała Augusta.

– Owszem, ale właśnie w tym celu został tu zamieszczony ten napis. Zresztą zgodnie z tym, co tu czytamy, kiedy mija przerażenie, nadchodzi czas iluminacji. Działajmy więc stopniowo. Skoro konieczna jest odrobina strachu, dajmy mu się opanować!

– No właśnie, szczury…

Wystarczyło tylko wypowiedzieć te słowa. Były tu. Trójka badaczy czuła ich przyczajoną obecność lękającą się kontaktu: tłoczyły się tuż przy ich wysokich butach. Daniel znów pstryknął zdjęcie. W błysku lampy ukazała się masa szarych kulek o czarnych uszach. Jason szybko rozdał maski i obficie rozpylił gaz łzawiący. Gryzonie nie prosiły o dokładkę…

Schodzili dalej jeszcze dłuższą chwilę.

– A gdyby tak coś przekąsić, panowie? – zaproponowała Augusta.

Zrobili więc sobie przerwę na piknik. Przygoda ze szczurami wkrótce poszła w zapomnienie, a całej trójce zdecydowanie poprawił się humor. Ponieważ w piwnicy panował dotkliwy chłód, zakończyli posiłek rozgrzewającym kieliszkiem alkoholu i pyszną, gorącą kawą. Herbatka ziołowa podawana miała być jedynie na podwieczorek.

Muszą dość długo kopać, zanim zdołają wyjść na powierzchnię w miejscu, gdzie ziemia jest wystarczająco pulchna. Wreszcie – niczym peryskop – pojawia się para czułków, otacza je fala nieznanych zapachów.

Wolne powietrze. Oto są po drugiej stronie krańca świata, a wciąż nie widać ściany wody. Jest za to świat, który naprawdę nie przypomina niczego, co byłoby im znane. Można dostrzec co prawda kilka drzew i kępek trawy, ale zaraz za nimi rozciąga się szare, twarde i gładkie pustkowie. Robią kilka kroków naprzód, lecz oto w ziemię wokół nich uderzają olbrzymie, czarne przedmioty. Przypominają Strażników, z tym że ich ataki są zupełnie chaotyczne.

To jeszcze nie wszystko. Daleko przed nimi wznosi się gigantyczny monolit, tak wysoki, że ich czułki nie są w stanie wyczuć jego granic. Jego masa rzuca cień na niebo, wręcz przygniata ziemię.

To musi być mur końca świata, za nim jest woda – myśli 103 683.

Podchodzą jeszcze bliżej i nagle stają oko w oko z kilkoma karaluchami zgrupowanymi wokół kawałka… nie bardzo wiadomo czego. Przez ich przezroczyste pancerzyki prześwitują wszystkie trzewia, wszystkie narządy, a nawet płynąca arteriami krew. Ohyda! W trakcie ucieczki trzy żniwiarki zgniata upadający z nieba ciężar.

103 683 i jej trzy ocalałe towarzyszki postanawiają mimo wszystko kontynuować wyprawę. Przedzierają się przez porowate kamienne przeszkody, kierując się ku nieskończenie wielkiemu monolitowi. Wkrótce trafiają w okolicę jeszcze bardziej zaskakującą. Ziemia ma tu czerwoną barwę i strukturę truskawki. Dostrzegają coś na kształt wgłębienia i mają zamiar skryć się w nim, by przez chwilę skorzystać z cienia, gdy nagle na niebie pojawia się biała, wielka, licząca sobie co najmniej dziesięć głów średnicy kula, która odbija się gwałtowanie od ziemi i podąża ich śladem. Rzucają się w głąb otworu… i zdążają przylgnąć do ściany, gdy kula wpada w sam jego środek.

Przerażone, wydostają się na powierzchnię i pędzą przed siebie. Wokół ziemia jest niebieska, zielona i żółta, wszędzie mnóstwo jest otworów i białych kul. Tym razem przebrała się miarka, odwaga ma swoje granice – ten wszechświat zbyt jednak różni się od ich własnego, by dało się w nim wytrzymać.

Uciekają więc co sił i wracają podziemnym przejściem do normalnego świata.


CYWILIZACJA (ciąg dalszy): Inny szok cywilizacyjny: zetknięcie się Zachodu i Wschodu.

Kroniki Imperium Chińskiego informują, około roku 115n.e., o pojawieniu się statku, prawdopodobnie rzymskiego, który w trakcie burzy zboczył z kursu po dziesięciu dniach dryfowania i dobił do brzegu.

Na pokładzie znajdowali się akrobaci i żonglerzy, którzy aby zyskać sobie przychylność mieszkańców obcego kraju, przygotowali dla nich spektakl. Chińczycy patrzyli oszołomieni na przybyszów o długich nosach, plujących ogniem, wykręcających sobie kończyny, przemieniających żaby w węże i tak dalej. Nic więc dziwnego, że uznali, iż Zachód zamieszkany jest przez klaunów i połykaczy ognia. Musiało minąć wiele setek lat, zanim pojawiła się okazja, by wyprowadzić ich z błędu.

Edmund Wells, Encyklopedia wiedzy względnej i absolutnej


Stanęli wreszcie przed ścianą postawioną przez Jonatana. Jak ułożyć cztery trójkąty z sześciu zapałek? Daniel oczywiście zrobił zdjęcie. Augusta wystukała słowo „piramida” i mur powoli przesunął się. Była dumna ze swego wnuka.

Przeszli dalej, a ściana po krótkiej chwili powróciła na swoje miejsce. Jason oświetlił korytarz: wszędzie skała, ale już nie taka sama. Poprzednio ściany były czerwone, a teraz przybrały żółty kolor i poprzecinane były żyłkami siarki. Można było jednak oddychać. Dawało się nawet czuć lekki powiew świeżego powietrza. Czyżby profesor Leduc miał rację i tunel kończył się w Lesie Fontainebleau?

Nagle wpadli prosto na kolejną hordę szczurów, o wiele bardziej agresywnych niż te, które spotkali wcześniej. Jason domyślił się, co się tu działo, lecz nie miał możliwości poinformowania o tym swoich towarzyszy, gdyż musieli założyć maski i ponownie rozpylić gaz. Za każdym razem, gdy ktoś przesuwał ścianę z kodem – a nie zdarzało się to zbyt często – szczury z czerwonej strefy przechodziły do żółtej strefy w poszukiwaniu pożywienia. O ile te z czerwonej strefy jeszcze jako tako się miewały, o tyle te, które przedostały się na drugą stronę, nie były w stanie znaleźć niczego konkretnego do jedzenia i musiały pożerać się nawzajem.

Jason i jego przyjaciele mieli tu do czynienia z ocalałymi osobnikami – najbardziej bezlitosnymi. W tym wypadku gaz łzawiący okazał się całkowicie bezużyteczny. Szczury nadal atakowały! Podskakiwały, próbowały uczepić się ich ramion…

Daniel, na skraju histerii, strzelał wokół oślepiającymi błyskami lampy, lecz potężne, koszmarne bestie wcale nie bały się ludzi. Pierwsze rany. Jason wyciągnął swój nóż i zadźgawszy dwa szczury, rzucił je na pastwę pozostałym. Augusta wystrzeliła kilkakrotnie z rewolweru… Dzięki temu mogli się oddalić, a czas już był ku temu najwyższy!


KIEDY BYŁEM: Kiedy byłem mały, spędzałem długie chwile, siedząc na ziemi i obserwując mrowiska – wydawało mi się to prawdziwsze niż telewizja.

A oto jedna spośród wielu tajemnic, które kryją w sobie mrowiska: dlaczego po pewnej uczynionej przeze mnie masakrze mrówki wynosiły z pobojowiska niektóre ranne siostry, a innym pozwalały umrzeć, mimo że wszystkie były tych samych rozmiarów? Jakich kryteriów selekcji użyto, by jednego osobnika ocenić jako ważnego, a drugiego lekceważyć?

Edmund Wells, Encyklopedia wiedzy względnej i absolutnej


Podążali korytarzem przetykanym żółtymi żyłkami, aż wreszcie dotarli przed stalową siatkę. Otwór mieszczący się pośrodku nadawał jej wygląd rybackiego kosza. Całość tworzyła stożek zwężający się w taki sposób, że średniej wielkości ludzkie ciało mogło się przez niego przecisnąć w jedną stronę, powrót jednak uniemożliwiały ostre szpikulce umieszczone u jego wylotu.

– To świeża robota…

– Mhm, zdaje się, że ci, którzy ustawili tu drzwi i ten kosz rybacki, nie życzyli sobie, by ktokolwiek stąd powrócił.

Augusta znów rozpoznała dzieło Jonatana, mistrza zamków i robót w metalu.

– Popatrzcie! Daniel oświetlił napis:

Tu kres znajduje świadomość;

Czy chcecie zagłębić się w nieświadomość?

Stanęli, zastanawiając się.

– Co robimy?

Wszyscy myśleli o tym samym.

– Skoro dotarliśmy aż tutaj, szkoda byłoby zrezygnować właśnie teraz. Proponuję, żebyśmy szli dalej!

– Idę pierwszy! – rzucił Daniel, chowając za kołnierz spięte w koński ogon włosy, by nie zaczepić nimi o siatkę.

Każdy po kolei przecisnął się przez rybacki kosz.

– To zabawne – rzekła Augusta. – Mam wrażenie, że już kiedyś przeżyłam coś podobnego.

– Znalazła się już pani kiedyś w koszu rybackim, który zwężając się, uniemożliwia drogę powrotną?

– Tak, bardzo dawno temu.

– Co pani określa terminem „bardzo dawno”?

– Och! Byłam młoda, musiałam mieć… jedną albo dwie sekundy.


Żniwiarki relacjonują w swoim mieście przygody z drugiego krańca świata, krainy potworów i niezrozumiałych zjawisk. Karaluchy, czarne płyty, gigantyczny monolit, otwory, białe kule… za dużo tego wszystkiego! Nie sposób stworzyć miasto w tak dziwnej rzeczywistości.

103 683 przycupnęła w kącie, by odzyskać siły. Rozmyśla. Kiedy jej siostry usłyszą tę historię, będą zmuszone zmienić wszystkie mapy i rozważyć ponownie podstawowe zasady rządzące planetą. Chyba już czas na nią, musi wracać do Federacji.


Zwężający się korytarz z siatki musiał mieć przynajmniej dziesięć kilometrów… Zresztą, skąd to można wiedzieć… Tak czy owak musiało ich w końcu ogarnąć zmęczenie. Dotarli do wąskiego strumyka przecinającego tunel – woda była ciepła i pachniała siarką.

Daniel zatrzymał się gwałtowanie. Zdawało mu się, że dostrzegł mrówkę płynącą z prądem na tratwie z liścia! Otrząsnął się – z pewnością siarkowy pył wywoływał u niego omamy…

Kilkaset metrów dalej Jason trafił stopą na coś chrzęszczącego. Oświetlił to miejsce. Szkielet klatki piersiowej! Krzyknął. Daniel i Augusta omietli wokół światłem latarki i zauważyli dwa kolejne szkielety, w tym jeden odpowiadający rozmiarom dziecka. Czy mógł to być Jonatan i jego rodzina? Ruszyli dalej, wkrótce wręcz musieli zacząć biec: dobiegający zewsząd szelest zapowiadał zbliżające się szczury. Żółć na ścianach przechodziła w biel. Wapno. Wyczerpani dotarli nareszcie do końca tunelu i znaleźli się u stóp biegnących ku górze kręconych schodów!

Augusta wystrzeliła dwa ostatnie naboje w kierunku szczurów i wszyscy rzucili się na schody. Jason zdążył jeszcze zauważyć, że te biegną w kierunku przeciwnym niż poprzednie, a to znaczy, że wychodzi się i schodzi zawsze zgodnie z kierunkiem ruchu wskazówek zegara.


Nowina wywołuje sensację. W mieście pojawiła się pewna Belokanijka. Dookoła mówi się, że to wysłana przez Federację ambasadorka, która ma oficjalnie obwieścić przyłączenie do niej Chli-pou-kan jako sześćdziesiątego piątego miasta.

Chli-pou-ni jest o wiele mniej optymistycznie nastawiona niż jej córki. Nie ufa nowo przybyłej. A jeśli to wojowniczka o zapachu skały, przysłana z Bel-o-kan w celu infiltracji miasta należącego do buntowniczej królowej?


Jaka ona jest?

Przede wszystkim zmęczona! Biegła całą drogę z Bel-o-kan, chcąc dotrzeć tu w ciągu kilku dni.


Dostrzegły ją pasterki, gdy wycieńczona błądziła po okolicy. Nic jednak do tej pory nie nadała, zaprowadzono ją od razu do sali mrówek-cystern, by mogła się posilić.


Przyprowadźcie ją tutaj, chcę z nią porozmawiać sam na sam. Niech jednak straże czekają przed wejściem do królewskiej loży gotowe do interwencji na mój sygnał.


Chli-pou-ni od dawna czekała na wieści ze swego rodzinnego miasta, ale teraz, gdy pojawia się jedna z belokanijskich obywatelek, pierwszym odruchem królowej jest posądzenie jej o szpiegostwo i zabicie. Zobaczy się z nią najpierw, lecz jeśli wyczuje najmniejszą cząsteczkę zapachu skały – każe ją zgładzić bez wahania.

Wprowadzają mrówkę. Rozpoznają się, rzucają ku sobie, z szeroko rozwartymi żuwaczkami i oddają się… pełnej namaszczenia trofalaksji. Wzruszenie jest tak silne, że nie są w stanie od razu rozmawiać.

Chli-pou-ni rzuca pierwszy feromon.

Jak przebiega śledztwo? Czy to termity?

103 683 opowiada o przeprawie przez Wschodnią Rzekę, o wizycie w mieście termitów i o jego zniszczeniu do ostatniego mieszkańca.

Więc kto za tym stoi?

Odpowiedzialni za te wszystkie niepojęte zdarzenia są, według wojowniczki, Strażnicy Wschodniego Krańca Świata. Stworzenia tak przedziwne, że ich nie widać i nie czuć, aż nagle pojawiają się z nieba i wszyscy wokół giną!

Chli-pou-ni słucha uważnie. Nadal jednak pozostaje niewyjaśniony element całej historii – dodaje 103 683 – a mianowicie, jaki jest związek Strażników Krańca Świata z wojowniczkami o zapachu skały?

Chli-pou-ni ma na ten temat swoje zdanie. Twierdzi, że wojowniczki o zapachu skały nie są ani szpiegami, ani najemnikami, lecz tajną grupą, która ma za zadanie czuwanie nad poziomem stresu w organizmie Miasta. Tłumią wszystkie informacje, które mogłyby je zaniepokoić… Opowiada o zamordowaniu 327 i zamachu na nią samą.

A podziemne zapasy pożywienia? A granitowy korytarz?

Na to Chli-pou-ni nie zna odpowiedzi. Wysłała właśnie na przeszpiegi swoje emisariuszki, które będą próbowały rozwiązać te dwie zagadki.

Młoda królowa proponuje przyjaciółce zwiedzanie miasta. Po drodze wyjaśnia jej niewiarygodne możliwości, które daje woda. Wschodnia Rzeka, na przykład, zawsze uznawana była za śmiertelnie niebezpieczną, a przecież to tylko woda – królowa sama wpadła do niej i wcale nie zginęła. Być może któregoś dnia uda się spłynąć rzeką na tratwie z liści i odkryć północny kraniec świata… Chli-pou-ni jest pełna entuzjazmu: Strażnicy Północy istnieją z pewnością, może zatem udałoby się zbuntować ich przeciwko tym ze Wschodu.

103 683 zauważa od razu, że Chli-pou-ni przepełniają zuchwałe pomysły. Nie każdy z nich uda się zrealizować, lecz to, co już zostało wprowadzone w życie, wzbudza podziw: nigdy wcześniej wojowniczka nie widziała równie wielkich kultur grzybów i obór, nigdy też nie widziała tratw dryfujących po podziemnych kanałach…

Najbardziej jednak zadziwia ją ostatni feromon królowej. Twierdzi ona bowiem, że jeśli jej emisariuszki nie wrócą w ciągu piętnastu dni, wypowie wojnę Bel-o-kan. Według niej, rodzinne miasto nie jest już przystosowane do obecnego świata. Sama obecność wojowniczek o zapachu skały świadczy o tym, że miasto nie stawia czoła rzeczywistości. To miasto strachliwe niczym ślimak. Dawniej było rewolucyjne, lecz teraz odchodzi w przeszłość. Ktoś musi zająć jego miejsce. Chli-pou-kan jest o wiele bardziej postępowe.

Chli-pou-ni uważa, że gdyby to ona objęła panowanie nad Federacją, postęp dokonałby się bardzo szybko. Dzięki sześćdziesięciu pięciu miastom wszystkie inicjatywy mogłyby liczyć na o wiele lepsze rezultaty. Rozmyśla już nad tym, jak podporządkować sobie bieg wody i przygotować do walki latające oddziały chrząszczy nosorożców.

103 683 waha się. Chciałaby wrócić do Bel-o-kan, by tam zdać relację ze swej wyprawy, lecz Chli-pou-ni odwodzi ją od tego zamiaru.

Bel-o-kan ma armię chroniącą je przed informacją. Nie zmuszaj go, by dowiedziało się o czymś, czego wiedzieć nie chce.


Szczyt kręconych schodów przedłużony jest aluminiowymi stopniami, które z pewnością nie powstały w okresie odrodzenia. Kończą się przed białymi drzwiami. Kolejny napis:


Wszedłem, aż zbliżyłem się do muru, który zbudowany był z kamieni gradowych, i język ognia otaczał go. Zacząłem czuć lęk.

Wszedłem do języka ognia i zbliżyłem się do wielkiego domu, który wybudowany był z kamieni gradowych i ściana tego domu była jak mozaika zrobiona z kamieni gradowych, a jego podłoga ze śniegu.

Jego dach był jak droga gwiazd i błyski błyskawic, a wśród nich były ogniste Cherubiny i ich niebo było jak woda.

Pierwsza Księga Henocha


Popychają drzwi i wspinają się stromym korytarzem. Nagle ziemia usuwa im się spod stóp. Ruchoma podłoga! Upadek trwa tak długo, że już przestali się bać, zdaje im się, że lecą. Bo lecą! Uderzenie amortyzuje olbrzymia siatka o gęstych oczkach. Macają rękoma w ciemnościach, posuwając się na czworakach.

Wreszcie Jason Bragel natrafia na kolejne drzwi… te nie mają już kodu – otwiera się je za pomocą zwykłej klamki. Przywołuje szeptem towarzyszy, a następnie otwiera drzwi.


STARZEC: W Afryce głośniej opłakuje się zmarłego starca niż śmierć noworodka. Starzec zdobył liczne doświadczenia, z których korzystać mogła reszta plemienia. Noworodek natomiast, pożywszy krótko, nie zdaje sobie nawet sprawy ze swej śmierci.

W Europie płacze się nad noworodkiem, wierząc, że z pewnością dokonałby w swym życiu wielkich czynów. Nie przywiązuje się za to wielkiej wagi do śmierci starca. Przecież już skorzystał z życia.

Edmund Wells, Encyklopedia wiedzy względnej i absolutnej


Pomieszczenie skąpane jest w niebieskawym świetle. To świątynia bez jednego choćby obrazu czy figury. Augusta przypomina sobie słowa profesora Leduca – w okresie najostrzejszych prześladowań mieli tu schronienie protestanci.

Przepiękna, kwadratowa, rozległa komnata pod szerokimi, kamiennymi łukami. Jedynym elementem dekoracyjnym są małe, stojące pośrodku organy. Z przodu pulpit z leżącą na nim opasłą księgą.

Ściany pokryte są napisami, z których większość, nawet dla niewprawnego oka, bliższa jest czarnej niż białej magii. Leduc miał zatem rację: podziemne schronienie zajmowały kolejne sekty. Wcześniej nie było tu ani ruchomej ściany, ani kosza rybackiego, ani zapadni z siatką.

Słychać szmer przypominający cieknącą wodę. Zrazu nie zauważają, skąd dobiega. Niebieskawe światło ma swe źródło gdzieś po prawej stronie. Znajduje się tam coś w rodzaju laboratorium pełnego komputerów i probówek. Wszystkie maszyny są włączone – to z ekranów emanuje owa łuna oświetlająca świątynię.

– Intrygujące, co?

Spoglądają po sobie. Żadne z nich nic nie powiedziało. U sufitu zapala się lampa. Odwracają się. W białym szlafroku zmierza ku nim Jonatan Wells. Wszedł do świątyni drzwiami po drugiej stronie laboratorium.

– Dzień dobry, babciu Augusto! Witam pana, panie Bragel i pana, panie Rosenfeld!

Wymieniona trójka stoi z rozdziawionymi ustami. Więc jednak nie zginął! Żyje tutaj! Jak można tutaj żyć? Nie wiedzą, od jakiego pytania zacząć…

– Witam w naszej małej społeczności.

– Gdzie jesteśmy?

– Jesteście w protestanckiej świątyni wybudowanej przez Jeana Androuet du Cerceau na początku XVII wieku. Androuet wsławił się, konstruując Pałac Sully przy ulicy Saint-Antoine, ja jednak jestem zdania, że ta podziemna świątynia jest jego największym arcydziełem. Całe kilometry tuneli wydrążone w kamieniu. Zauważyliście, że przez całą drogę nie brakuje powietrza? Musiał pamiętać o kominach albo też udało mu się wykorzystać naturalne zbiorniki powietrza w galeriach. Trudno stwierdzić, jak właściwie tego dokonał. Ale to jeszcze nie wszystko – oprócz powietrza jest jeszcze woda. Z pewnością zauważyliście strumienie przecinające tunel w kilku miejscach. Zobaczcie, jeden z nich wyłania się tutaj.

Jonatan wskazuje im miejsce, skąd dochodzi szmer – to rzeźbiona fontanna umieszczona za organami.

– Przez stulecia wiele osób znajdowało tu spokój i równowagę ducha, dzięki którym mogły pracować nad sprawami wymagającymi… jak by to dobrze ująć… dużej uwagi. Mój wuj Edmund odkrył istnienie tej kryjówki w pewnej starej księdze czarnoksiężników i tutaj właśnie pracował.

Jonatan podchodzi jeszcze bliżej. Bije od niego rzadko spotykana łagodność i rozluźnienie, czym Augusta jest wyjątkowo zaskoczona.

– Ależ wy musicie być wykończeni! Chodźcie ze mną. Popycha drzwi, którymi wszedł przed chwilą, i prowadzi ich do pomieszczenia, wyposażonego w liczne kanapy.

– Lucie – woła. – Mamy gości!

– Lucie? Ona jest tu z tobą? – Augusta nie może pohamować radości.

– Hmm, ilu was tutaj jest? – pyta Daniel.

– Do tej pory było nas osiemnaścioro: Lucie, Nicolas, ośmiu strażaków, inspektor, pięciu żandarmów, komisarz i ja. Krótko mówiąc, wszyscy ci, którzy zadali sobie trud, żeby tu zejść. Niedługo ich zobaczycie. Wybaczcie, ale dla naszej społeczności jest teraz godzina 4 rano i wszyscy śpią. Tylko mnie obudziło wasze przyjście – potwornie hałasowaliście po korytarzach…

Pojawia się Lucie, również w szlafroku.

– Dzień dobry!

Zbliża się uśmiechnięta i całuje całą trójkę. Za nią kolejne postacie w piżamach wychylają głowy zza drzwi, chcąc zobaczyć nowo przybyłych.

Jonatan przynosi dużą karafkę wody z fontanny i szklanki.

– Zostawimy was na chwilę, musimy się ubrać i przygotować. Zawsze witamy wszystkich nowych, organizując małe przyjęcie, ale nie wiedzieliśmy, że pojawicie się w samym środku nocy… Do zobaczenia!

Augusta, Jason i Daniel stoją bez ruchu. Cała ta historia jest niesamowita. Daniel szczypie się w ramię. Auguście i Jasonowi pomysł ten wydaje się świetny, czynią więc podobnie. Ale nie, rzeczywistość wybiega czasami dalej niż sen. Patrzą po sobie, przyjemnie zdezorientowani, i uśmiechają się do siebie.

Kilka minut później wszyscy siedzą na fotelach. Augusta, Jason i Daniel otrząsnęli się nieco z pierwszego wrażenia i umierają z ciekawości.

– Mówił pan poprzednio o kominach, czy znajdujemy się głęboko pod powierzchnią?

– Nie, najwyżej trzy lub cztery metry.

– Więc możemy wyjść na wolne powietrze?

– Nie, nie. Jean Androuet du Cerceau umieścił swoją świątynię dokładnie pod olbrzymią, płaską skałą o niewiarygodnej wytrzymałości – pod granitem!

– Został w niej jednak wywiercony otwór grubości ramienia – dodaje Lucie. – Służył on dawniej za szyb wentylacyjny.

– Służył?

– Tak, teraz wykorzystujemy go w inny sposób. Ale to nie szkodzi, są tu inne, boczne kominy wentylacyjne. Widzicie przecież, że nie dusimy się tu…

– Nie da się wyjść na zewnątrz?

– Nie, a w każdym razie nie górą.

Jason wygląda na wyraźnie zaniepokojonego.

– Ale Jonatanie, czemu zbudowałeś ruchomą ścianę, kosz rybacki, zapadnię w podłodze?… Jesteśmy tu całkowicie zablokowani!

– Właśnie o to mi chodziło. Kosztowało mnie to dużo środków i wysiłku, ale było konieczne. Kiedy dotarłem po raz pierwszy do świątyni, zobaczyłem pulpit, a na nim, oprócz Encyklopedii wiedzy względnej i absolutnej znalazłem adresowany do mnie list od mojego wuja. Oto on:


Mój drogi Jonatanie,

Zdecydowałeś się tu zejść, mimo mojego ostrzeżenia. Masz więc więcej odwagi, niż się spodziewałem. Brawo. Według mnie, miałeś jedną szansę na pięć, by odnieść sukces. Twoja matka mówiła mi, że boisz się ciemności. Jeśli jesteś tutaj, oznacza to, że udało Ci się przezwyciężyć strach, a Twoja siła woli wzrosła. Będzie nam ona potrzebna.

Znajdziesz tu Encyklopedię wiedzy względnej i absolutnej, która w dniu, gdy piszę te słowa, zawiera 288 rozdziałów opisujących moje badania. Chcę, byś je kontynuował-są tego warte.

Najważniejsza część moich poszukiwań dotyczy cywilizacji mrówek. Zresztą czytając – sam zrozumiesz. Najpierw muszę Cię jednak poprosić o coś bardzo ważnego. Nie udało mi się do tej pory zabezpieczyć mojego sekretu (gdyby było inaczej, list mój nie byłby napisany w ten sposób).

Proszę Cię zatem o skonstruowanie zabezpieczeń. Zrobiłem już kilka szkiców, myślę jednak, że uda Ci się ulepszyć moje sugestie, z uwagi na Twoje doświadczenie w tej kwestii. Cel jest prosty. Trzeba utrudnić ludziom wejście do mojego schronienia i upewnić się, że jeśli już tu dotrą, nie będą nigdy mogli zawrócić i opowiedzieć o tym, co tu znaleźli.

Wierzę, że Ci się uda i że miejsce to dostarczy Ci tylu bogactw, co i mnie.

Edmund.


– Jonatan dał się wciągnąć w tę grę – wyjaśniła Lucie.

– Skonstruował wszystkie zaplanowane pułapki, a wy sami mogliście się przekonać, jak funkcjonują.

– A zwłoki? Czy to ludzie zaatakowani przez szczury?

– Nie. – Jonatan uśmiechnął się. – Zapewniam was, że nikt nie zginął w podziemiach, odkąd Edmund tu się pojawił. Zwłoki, które zauważyliście po drodze, mają przynajmniej pięćdziesiąt lat. Trudno sobie wyobrazić, jakie tragedie tu się rozgrywały. Może jakaś sekta…

– Czy zatem nigdy nie wyjdziemy na powierzchnię? – zaniepokoił się Jason.

– Nigdy.

– Trzeba by wspiąć się do otworu umieszczonego przynajmniej osiem metrów nad siatką, przecisnąć się przez kosz rybacki w przeciwnym kierunku, co jest całkowicie niemożliwe, a nie posiadamy żadnego sprzętu, by go usunąć. Trzeba jeszcze przejść przez mur, a Jonatan nie przewidział systemu otwierania go od tej strony…

– Nie wspominając o szczurach…

– Jak udało ci się właściwie sprowadzić szczury tu na dół? – spytał Daniel.

– To był pomysł Edmunda. Umieścił we wgłębieniu skalnym parę Rattus norvegicus, wyjątkowo dużych i agresywnych, zapewniając im duży zapas pożywienia. Wiedział, że to bomba z opóźnionym zapłonem. Dobrze odżywione szczury rozmnażają się w zatrważającym tempie. Co miesiąc rodzi się sześć młodych, każde z nich jest gotowe do prokreacji już po dwóch tygodniach.”.

Dla ochrony przed nimi używał sprayu na bazie feromonów agresji, które okazały się nie do zniesienia dla gryzoni.

– Więc to one zabiły Ouarzazate’a? – zapytała Augusta.

– Niestety tak. Jonatan nie przewidział natomiast, że szczury, które przedostaną się na drugą stronę ściany z piramidą, staną się jeszcze bardziej okrutne.

– Jeden z naszych kolegów, który panicznie bał się szczurów, oszalał, gdy jeden z tych wielkich stworów rzucił mu się do twarzy i odgryzł kawałek nosa. Od razu uciekł na górę, zanim ruchoma ściana zdążyła powrócić na swoje miejsce. Nie wiecie może, co się z nim stało? – wypytywał jeden z żandarmów.

– Słyszałam, że zwariował i zamknięto go w szpitalu – odpowiedziała Augusta – ale to nie są potwierdzone informacje.

Wstaje, by napełnić szklankę wodą, lecz spostrzega, że na stole roi się od mrówek. Wydaje z siebie okrzyk i odruchowo zmiata je wierzchem dłoni. Jonatan rzuca się ku niej i chwyta ją za nadgarstek. Jego groźne spojrzenie kontrastuje z bezgranicznym spokojem panującym w grupie do tej poty, usta wykrzywia mu ponownie grymas, z którego zdawał się już być wyleczony.

– Nigdy… więcej… tego nie rób!


Siedząc sama w loży, Belo-kiu-kiuni pożera w roztargnieniu miot swych jajeczek-właściwie swe ulubione pożywienie. Zdaje sobie sprawę, że podająca się za 801 nie jest wcale emisariuszką nowego miasta. 56, a raczej królowa Chli-pou-ni, skoro tak chce się nazywać, wysłała ją, by kontynuowała śledztwo.

Nie musi się obawiać – jej wojowniczki o zapachu skały powinny sobie z nią bez problemu poradzić. Kulawa, na przykład, ma wyjątkowy talent do uwalniania innych od ciężaru życia – prawdziwa artystka! Chli-pou-ni już po raz czwarty jednak wysyła swoje ciekawskie ambasadorki. Pierwsze zostały zabite, zanim udało im się dotrzeć do sali lomechusy. Druga i trzecia wyprawa nie oparły się substancjom halucynogennym trującego chrząszcza.

Co się tyczy 801, zdaje się, że wyruszyła do podziemi zaraz po wizycie u Matki. Ależ te mrówki spieszą się do śmierci! Za każdym razem jednak docierają coraz głębiej. A jeśli którejś z nich uda się wreszcie trafić na ślad tajemnego przejścia? A jeśli odkryje tajemnicę? A jeśli rozpuści o tym zapach?…

Federacja by nie zrozumiała. Antystresowe wojowniczki nie miałyby wielkich szans powstrzymać w porę informacji. Jak zareagowałyby córki?

Wojowniczka o zapachu skały wkracza gwałtownie do komnaty.


Szpiegowi udało się pokonać lomechusę! Jest na dole! No właśnie, to musiało się kiedyś stać…

A LICZBA BESTII: sześćset sześćdziesiąt sześć. (Apokalipsa według św. Jana.) Lecz kto będzie Bestią dla kogo?

Edmund Wells, Encyklopedia wiedzy względnej i absolutnej


Jonatan zwalnia uścisk. Aby nie dopuścić do krępującej ciszy, Daniel próbuje zmienić temat.

– A czemu służy laboratorium przy wejściu?

– To Kamień z Rosetty! Cały nasz wysiłek koncentruje się na dążeniu do jednego celu: porozumienia z nimi!

– Z nimi… to znaczy z kim?

– Z nimi: mrówkami. Chodźcie za mną. Opuszczają salon i kierują się do laboratorium. Jonatan, wyraźnie w swoim żywiole jako następca Edmunda, bierze z wyścielonego słomą pudełka probówkę wypełnioną mrówkami i podnosi ją na wysokość oczu.

– Widzicie, to są istoty. Istoty w pełnym tego słowa znaczeniu. Nie są to zwykłe małe, nic niewarte owady – i to mój wuj od razu pojął… Mrówki stanowią drugą wielką ziemską cywilizację. Edmund zaś jest jak Krzysztof Kolumb, który odkrył drugi kontynent między naszymi palcami u nóg. Jako pierwszy zrozumiał, że zanim zacznie się szukać istot pozaziemskich w dalekiej przestrzeni, należałoby najpierw porozumieć się z istotami… wewnątrz ziemskimi.

Zapada cisza. Augusta przypomina sobie, że kilka dni temu przechadzając się po Lesie Fontainebleau poczuła nagle, jak pod jej podeszwą zachrzęściły maleńkie drobinki. Nadepnęła na grupę mrówek. Nachyliła się. Wszystkie nie żyły, lecz było w nich coś tajemniczego: stały w szyku, tworząc jakby odwróconą strzałkę…

Jonatan odłożył probówkę i ciągnął dalej swój wykład:

– Po powrocie z Afryki Edmund znalazł ten budynek, podziemia, aż wreszcie i świątynię. Idealne miejsce do założenia laboratorium… Pierwszy etap jego badań polegał na rozszyfrowaniu feromonów dialogu mrówek. Ta maszyna to spektrometr masowy – dzięki niemu można rozłożyć każdą materię na części, z wyszczególnieniem wszystkich tworzących ją atomów… Przeczytałem notatki wuja. Na początku umieszczał doświadczalne mrówki pod szklanym kloszem połączonym rurą ssącą ze spektrometrem. Podrzucał jednej z mrówek kawałek jabłka – ta informowała o tym napotkaną koleżankę, z pewnością mówiąc Tu jest jabłko. W każdym razie takie było założenie. Edmund wsysał nadane feromony, rozszyfrowywał je i otrzymywał wzór chemiczny… Jabłko na północy brzmi na przykład: metyl-4 me-tylpirol-2 karboksyl. Ilości są minimalne, rzędu 2 do 3 pikogra-mów (10” g) w jednym zdaniu… Ale to wystarcza. Można w ten sposób powiedzieć jabłko i na północy. Kontynuował doświadczenie z przeróżnymi przedmiotami, kawałkami pożywienia i sytuacjami. Otrzymał dzięki temu prawdziwy słownik języka mrówczego. Po tym, jak poznał nazwy setki owoców, około trzydziestu gatunków kwiatów, dziesięciu kierunków, przyszła kolej na feromony alarmu, feromony przyjemności, sugestii, opisu. Trafił nawet na osobniki płciowe, które nauczyły go, jak wyrażać abstrakcyjne uczucia siódmego segmentu czułek… Umiejętność słuchania nie wystarczała mu. Chciał z nimi rozmawiać, nawiązać prawdziwy dialog.

– Niesamowite! – Profesor Daniel Rosenfeld nie mógł się powstrzymać do okrzyku.

– Zaczął od dopasowania każdemu wzorowi chemicznemu jednego dźwięku-sylaby. Metyl-4 metylpirol-2 karboksyl wymawiać się będzie MT4MTP2CX, czyli Miticamitipidicixu. No i wreszcie zapisał w pamięci komputera: Miticamitipidicixu = jabłko; dicixu = znajduje się na północy. Komputer może tłumaczyć w dwie strony. Gdy otrzymuje dane dicixu, tłumaczy jako znajduje się na północy. Gdy wystuka się znajduje się na północy, zamienia to zdanie na dicixu, co powoduje wyzwolenie karboksylu przez ten oto nadajnik.

– Nadajnik?

– Tak, przez tę maszynę.

Wskazał na rodzaj biblioteczki złożonej z tysięcy małych fiolek, z których każda zakończona była rurką podłączoną do pompy elektrycznej.

– Atomy zawarte w tych fiolkach wsysane są przez pompę, a następnie przesyłane do urządzenia, które sortuje je i odmierza dokładne dawki, wskazane przez komputerowego tłumacza.

– Niewiarygodne – ciągnie Daniel Rosenfeld – po prostu niewiarygodne. Czy naprawdę udało mu się z nimi rozmawiać?

– Hmm… Najlepiej będzie, jeśli wam teraz przeczytam jego notatki zawarte w Encyklopedii.


FRAGMENTY ROZMOWY: Fragment pierwszej rozmowy zjedna Formica rufa typu wojowniczka.

CZŁOWIEK: Odbierasz mnie? MRÓWKA: crrrrrrrr.

CZŁOWIEK: Nadaję, odbierasz mnie? MRÓWKA: crrrrrrrrrcrrrrrrrcrrrrrr. Na pomoc.

(NB: Wielokrotnie dokonywano regulacji – w szczególności, gdy emisje były zbyt silne i dusiły obiekt doświadczenia. Należy ustawić przycisk emisji na 1, przycisk regulacji odbioru z kolei musi być ustawiony na 10, by nie stracić ani jednej cząsteczki).

CZŁOWIEK: Odbierasz mnie?

MRÓWKA: Bugu.

CZŁOWIEK: Nadaję, słyszysz mnie?

MRÓWKA: Zgugnu. Na pomoc. Jestem zamknięta.

Fragment trzeciej rozmowy.

(NB: Użyte słownictwo obejmowało tym razem osiemdziesiąt słów. Emisja nadal była zbyt silna. Kolejna regulacja: przycisk musi być ustawiony na pozycji jak najbliższej zera).

MRÓWKA: Co? CZŁOWIEK: Co mówisz? MRÓWKA: Nic nie rozumiem. Na pomoc! CZŁOWIEK: Mówmy wolniej! MRÓWKA: Nadajesz zbyt silnie!Mam przepełnione czułki. Na pomoc! Jestem zamknięta. CZŁOWIEK: Teraz lepiej?

MRÓWKA: Nie, nie umiesz normalnie rozmawiać? CZŁOWIEK: No więc… MRÓWKA: Kim jesteś?

CZŁOWIEK: Jestem wielkim zwierzęciem. Nazywam się ED-MUND. Jestem CZŁO-WIE-KIEM.

MRÓWKA: Co mówisz? Nic nie rozumiem. Na pomoc! Na pomoc! Jestem zamknięta!…(NB: W następstwie tej rozmowy obiekt zmarł w ciągu pięciu sekund. Emisje okazały się zbyt toksyczne? Obiekt przestraszył się?)


Jonatan przerwał lekturę.

– Jak widzicie, nie jest to łatwe. Zgromadzenie słownictwa nie wystarcza, by z nimi rozmawiać. Poza tym język mrówek nie funkcjonuje tak, jak nasz. Oprócz tak zwanych właściwych emisji dialogu, pozostałe jedenaście segmentów czułków również wysyła emisje. Mają one za zadanie identyfikację osobnika, jego kłopotów, jego psychiki… rodzaj globalnego umysłu niezbędnego do dobrego porozumienia między osobnikami. Z tego powodu Edmund zmuszony był zaniechać swych doświadczeń. Przeczytam wam jego notatki:


ALEŻ JESTEM GŁUPI: Ałeż jestem głupi! Nawet gdyby istoty pozaziemskie istniały, nie moglibyśmy ich zrozumieć. Nasze punkty odniesienia z pewnością różniłyby się. Wyciągnięcie ręki na powitanie mogłoby oznaczać dla nich gest groźby. Nie umiemy nawet pojąć Japończyków u dokonujących rytualnego samobójstwa czy też systemu hinduskich kast. Czasami nie jesteśmy w stanie porozumieć się między sobą… Jakże mogłem być tak zuchwały i wierzyć, że uda mi się zrozumieć mrówki!


801 zamiast odwłoka ma już jedynie kikut. Co prawda udało jej się na czas zabić lomechusę, lecz walka z wojowniczkami o zapachu skały w salach uprawy grzybów dała jej się we znaki. Trudno, a może tym lepiej: bez odwłoka jest o wiele lżejsza.

Zapuszcza się w przestronne przejście wydrążone w granicie. W jaki sposób mrówcze żuwaczki zdołały wykopać taki tunel? Wkrótce trafia na miejsce, o którym wspominała jej Chli-pou-ni: znajduje się w sali wypełnionej pożywieniem. Zrobiwszy w niej kilka kroków zauważa drugie wejście. Wchodzi przez nie i po chwili oczom jej ukazuje się miasto… o zapachu skały! Miasto pod Miastem.


– Więc jednak mu się nie udało?

– Rzeczywiście, długo przeżywał tę przegraną. Sądził, że nie ma na to sposobu, że został zaślepiony przez swój etnocen-tryzm. Wreszcie życiowe kłopoty sprawiły, że się otrząsnął. Mi-zantropia okazała się najlepszym motorem.

– Co się stało?

– Przypomina pan sobie, panie profesorze, mówił mi pan, że Edmund pracował w firmie o nazwie „Sweetmilk Corporation”, gdzie miał na pieńku z kolegami.

– Rzeczywiście tak było!

– Jeden z przełożonych przeszukał jego biurko – a owym przełożonym był nie kto inny, jak Marc Leduc, brat profesora Laurenta Leduca!

– Tego entomologa?

– Tego samego.

– Niesamowite… Ten człowiek przyszedł do mnie, twierdząc, że jest przyjacielem Edmunda. Zszedł nawet na dół.

– Zszedł do piwnicy?

– Tak, ale nie obawiaj się, nie zaszedł daleko. Nie udało mu się pokonać ściany z piramidą, więc wrócił na powierzchnię.

– Mhm, przyszedł też do nas i próbował wyłudzić od Nicolasa Encyklopedię. No więc… Marc Leduc zauważył, że Edmund pracował zawzięcie nad szkicami maszyn (były to w rzeczywistości pierwsze projekty Kamienia z Rosetty). Udało mu się dostać do szafki w biurku Edmunda, gdzie znalazł teczkę z Encyklopedią wiedzy względnej i absolutnej. Zawierała projekty maszyny do komunikowania się z mrówkami. Kiedy pojął zastosowanie tego urządzenia (a notatek było tyle, że nie dało się tego nie zrozumieć), opowiedział o tym swemu bratu. Ten oczywiście okazał zainteresowanie i poprosił go o wykradzenie dokumentów… Edmund jednak zorientował się, że ktoś grzebał w jego rzeczach i chcąc uchronić się przed kolejnymi włamaniami, wpuścił do szuflady cztery osy z rodziny gąsieniczników. Kiedy Marc Leduc powrócił w swych niecnych zamiarach, został pokłuty przez te owady, które mają przykry obyczaj pozostawiania swych żarłocznych larw w ciele, w którym zanurzyły żądło. Następnego dnia Edmund zauważył ślady po ukłuciach i chciał publicznie zdemaskować winnego. Znacie dalszy ciąg historii – to on sam został przepędzony.

– A bracia Leduc?

– Marca Leduca spotkała należyta kara! Larwy gąsieniczni-ka zżerały go od wewnątrz. Trwało to bardzo długo, podobno wiele lat. Ponieważ larwy nie były w stanie wyjść z tego olbrzymiego ciała i przeobrazić się w osy, drążyły we wszystkich kierunkach, szukając wyjścia. Ostatecznie ból okazał się do tego stopnia nie do zniesienia, że Marc rzucił się pod kolejkę metra. Przeczytałem o tym przypadkiem w gazecie.

– A Laurent Leduc?

– Robił wszystko, by odnaleźć maszynę…

– Mówił pan, że to dodało Edmundowi energii, by powrócić do badań. Co łączy te dość dawne sprawy z jego doświadczeniami?

– Laurent Leduc skontaktował się bezpośrednio z Edmundem. Wyznał mu, że wie o urządzeniu do rozmowy z mrówkami. Twierdził, że chciałby z nim pracować. Edmund był nawet całkiem chętny – zresztą i tak dreptał w miejscu – i liczył, że pomoc z zewnątrz może okazać się przydatna. Nadchodzi moment, że nie można już kontynuować samodzielnie, głosi Biblia. Edmund był gotów wprowadzić Leduca do swej kryjówki, chciał go jednak najpierw lepiej poznać. Dużo rozmawiali. Kiedy jednak Laurent zaczął wychwalać porządek i dyscyplinę panującą w mrówczej społeczności, kładąc nacisk na możliwość naśladowania ich, gdy tylko uda się nawiązać z nimi kontakt

– Edmund wpadł we wściekłość. Dostał ataku szału i zakazał Leducowi pokazywać mu się na oczy.

– Phi, to mnie nie dziwi – westchnął Daniel. – Leduc należy do kliki etologistów, najgorszej, jaka istnieje wśród wyznawców szkoły niemieckiej. Chcą modyfikować ludzkość, kopiując pod wieloma względami zwyczaje zwierząt. Poczucie własności terytorium, dyscyplinę obowiązującą w mrowiskach… Jest o czym marzyć.

– Dzięki temu Edmund znalazł pretekst, by znów rzucić się w wir pracy. Miał zamiar rozmawiać z mrówkami w celach… politycznych; sądził, że funkcjonują według systemu anarchistycznego i chciał uzyskać potwierdzenie swych przypuszczeń.

– Oczywiście! – mruknął Bilsheim.

– Stało się to jego wyzwaniem. Wuj, po długich rozmyślaniach, doszedł do wniosku, że najlepszym sposobem nawiązania kontaktu będzie stworzenie mrówki-robota.

Jonatan pokazał plik kartek pokrytych rysunkami.

– Oto kilka projektów sztucznej mrówki. Edmund nazwał ją Doktorem Livingstone. Jest plastikowa. Możecie sobie wyobrazić, jak niesłychana precyzja konieczna była do stworzenia tego arcydzieła! Wszystkie stawy zostały odwzorowane i są sterowane mikroskopijnymi silniczkami elektrycznymi podłączonymi do baterii umieszczonej w odwłoku. Czułki naprawdę składają się z jedenastu segmentów zdolnych do równoczesnego nadawania jedenastu różnych feromonów!… Jedyne, co różni Doktora Livingstone’a od prawdziwej mrówki, to jedenaście rurek grubości włosa, połączonych w rodzaj pępowiny o rozmiarach sznurka.

– Niewiarygodne! Po prostu niewiarygodne! – wykrzyknął entuzjastycznie Jason.

– Ale gdzie jest teraz Doktor Livingstone? – pyta Augusta.


Wojowniczki o zapachu skały śledzą ją. 801, uciekając, trafia nagle na szeroką galerię, pośrodku której stoi dziwna mrówka, znacznie przekraczająca rozmiarami przeciętny okaz tego gatunku. 801 zbliża się do niej ostrożnie. Zapachy tajemniczej, samotnej mrówki są tylko w połowie prawdziwe. Jej oczy nie błyszczą, ciało wydaje się pokryte czarną farbą… Młoda Chli-poukanijka chciałaby zrozumieć, jak można być w tak małym stopniu mrówką!?

Wojowniczki już ją jednak wytropiły. Kulawa zbliża się sama – gotowa do pojedynku. Skacze jej do czułków i zaczyna gryźć. Obie toczą się po ziemi. 801 wspomina radę Matki: Patrz, gdzie uderza przeciwnik, często jest to właśnie jego słaby punkt… Rzeczywiście, kulawa zaczyna wić się wściekle, gdy 801 uczepia się jej czułków – widocznie jest to jej najczulsze miejsce. 801 ucina je jednym ruchem i ucieka. Teraz pędzi jednak za nią zgraja przeszło pięćdziesięciu morderczyń.


– Chcecie wiedzieć, gdzie się znajduje Doktor Livingstone? Sprawdźcie zatem, dokąd prowadzą przewody wychodzące ze spektrometru masowego…

Zauważają rzeczywiście coś na kształt przezroczystej rurki, która biegnie wzdłuż słomianki aż do ściany, wznosi się do sufitu, wreszcie znika w wielkim drewnianym pudle zawieszonym pośrodku świątyni dokładnie nad organami. Skrzynka jest najprawdopodobniej wypełniona ziemią. Nowo przybyli wyciągają szyje, by lepiej się jej przyjrzeć.

– Twierdziłeś przecież, że nad naszymi głowami znajduje się skała nie do pokonania – zauważa Augusta.

– Tak, ale mówiłem też, że istnieje szyb wentylacyjny, którego już nie używamy…

– A nie używamy go – ciągnie dalej inspektor Bilsheim

– nie dlatego, że go zatkaliśmy!

– Więc jeśli nie wy…

– …to one!

– Mrówki?

– Właśnie! Nad tą skalną płytą mieści się gigantycznych rozmiarów miasto rudnic – wiecie, tych mrówek, które wznoszą w lasach wielkie kopuły z gałązek…

– Edmund oszacował ich liczbę na ponad dziesięć milionów!

– Dziesięć milionów? Ależ one mogłyby nas wszystkich zabić!

– Bez paniki, nie ma się czego obawiać. Po pierwsze dlatego, że one nas znają i rozmawiają z nami. A także ponieważ nie wszystkie mrówki z Miasta wiedzą o naszym istnieniu.

W chwili, gdy Jonatan wypowiadał te słowa, jedna z mrówek wypada z pudła u sufitu i ląduje na czole Lucie. Ta stara się ją zgarnąć na dłoń, lecz przerażona 801 zanurza się w gęstwinę jej rudych włosów, wślizguje na płatek ucha, zbiega następnie po karku, aż pod bluzkę, obiega piersi i pępek, galopuje po delikatnej skórze na udach, upada aż na kostkę, a stamtąd pędem pokonuje odległość dzielącą ją od ziemi.

Przez chwilę się waha… i rusza ku bocznemu szybowi wentylacyjnemu.

– Cóż jej się stało?

– Czasami nie da się ich zrozumieć. W każdym razie przyciągnął ją prąd świeżego powietrza w szybie wentylacyjnym – nie powinna mieć problemów z wydostaniem się na zewnątrz.

– Ale wyjdzie z dala od Miasta, znajdzie się daleko na wschód od Federacji, prawda?

Szpiegowi udało się zbiec! Jeśli tak dalej pójdzie, będziemy zmuszone zaatakować to tak zwane sześćdziesiąte piąte miasto…

Żołnierze o zapachu skały złożyli raport z opuszczonymi wstydliwie czułkami. Po ich wyjściu Belo-kiu-kiuni przez chwilę trawi ciężką porażkę swej polityki mającej na celu utrzymanie tajemnicy. Zmęczona, wspomina początki całej historii. Jako młoda mrówka również trafiła na trop każący podejrzewać istnienie gigantycznych osobników. To było tuż po okresie godowym – na własne oczy widziała, jak czarne płyty zmiażdżyły mnóstwo zapłodnionych królowych, nie zjadając ich nawet potem. Później, gdy już założyła swoje miasto, udało jej się zorganizować spotkanie, na które stawiła się większość królowych-matek i córek. Pamiętała cały jego przebieg. Zoubi-zoubi-ni zabrała głos jako pierwsza. Opowiedziała, że wiele z wysyłanych przez nią ekspedycji trafiło na deszcz różowych kul, które spowodowały ponad setkę ofiar. Pozostałe siostry licytowały się, wyliczając zmarłych i okaleczonych w wyniku zetknięcia z różowymi kulami i czarnymi płytami.

Wiekowa Chalb-gahi-ni zauważyła, że – jak wynika ze składanych raportów – różowe kule przemieszczają się jedynie w stadach po pięć. Inna z mrówek, Roubg-fayl-ni, znalazła nieruchomą kulę mniej więcej trzysta głów pod ziemią – zakończona była miękką substancją o dość silnym zapachu. Przekłuła ją żuwaczką i odkryła wewnątrz twarde, białe pręciki… Tak jakby zwierzęta te posiadały skorupkę w środku ciała zamiast na zewnątrz.

Na zakończenie spotkania wszystkie królowe, zgodziwszy się, że tego typu zjawiska wymagają porozumienia, postanowiły zachować znane sobie informacje w całkowitej tajemnicy, by nie siać paniki w mrowiskach.

Belo-kiu-kiuni szybko wpadła na pomysł utworzenia własnej tajnej służby – komórki złożonej z pięćdziesięciu wyszkolonych wojowniczek. Ich misja polegała na eliminowaniu świadków zjawiska różowych kul i czarnych płyt, zapobiegając w ten sposób panice w Mieście.

Pewnego dnia zdarzyło się jednak coś niesamowitego. Jedna z robotnic pochodząca z nieznanego dotąd miasta została zatrzymana przez wojowniczki o zapachu skały. Matka oszczędziła jej życie, gdyż jej opowieść była dziwniejsza, niż wszystko, co można było sobie wyobrazić.

Robotnica twierdziła, iż została porwana przez różowe kule! Wrzuciły ją one do przezroczystego więzienia w towarzystwie kilkuset innych mrówek, gdzie poddawano je przeróżnym doświadczeniom. Najczęściej umieszczano je pod szklanym kloszem i sprawdzano ich reakcję na silnie skoncentrowane zapachy. Było to z początku niezwykle bolesne, lecz zapachy rozcieńczano stopniowo, aż wreszcie zmieniły się one w słowa!

W rezultacie, za pośrednictwem zapachów i szklanych kloszy, różowe kule przemówiły – przedstawiły się jako olbrzymie zwierzęta, nazywające się ludźmi. Oświadczyli (czy też oświadczyły?), że istnieje przejście wydrążone w granicie pod Miastem i że chcieliby porozmawiać na ten temat z królową, zapewniając jednocześnie, że nie uczynią jej żadnej krzywdy.

Potem wszystko potoczyło się już bardzo szybko. Belo-kiu-kiuni spotkała się z ich ambasadorką – mrówką o imieniu Dok-tor Li-ving-stone. Za ową dziwną mrówką ciągnęło się przezroczyste jelito, ale dało się z nią rozmawiać. Dyskusja trwała długo. Z początku kompletnie nie mogły się zrozumieć, obie jednak podzielały ten sam entuzjazm. Wydawało się, że mają sobie tyle do powiedzenia…

Wkrótce potem ludzie umieścili skrzynię pełną ziemi u ujścia szybu wentylacyjnego, a Matka, w tajemnicy przed innymi dziećmi, złożyła w nowym gnieździe jajeczka.

Ale Belo-o-kan Dwa stało się czymś więcej niż tylko miastem wojowniczek o zapachu skały – stało się Miastem-łącz-nikiem między światem mrówek a światem ludzi. Tam też na stałe zamieszkał Dok-tor Li-ving-stone (dość komiczne imię, mimo wszystko).


FRAGMENTY ROZMOWY: Fragmenty osiemnastej rozmowy z królową Belo-kiu-kiuni:

MRÓWKA: Koło? Zadziwiające, że nie wpadłyśmy na pomysł użycia koła. Pomyśleć tylko, że patrzyłyśmy na skarabeusze toczące kule, a żadna z nas nie wymyśliła koła.

CZŁOWIEK: W jaki sposób zamierzasz wykorzystać tę informację?

MRÓWKA: Na razie nie wiem.

Fragment pięćdziesiątej szóstej rozmowy z królową Belo-kiu-kiuni:

MRÓWKA: Brzmisz smutno.

CZŁOWIEK: Pewnie moje organy zapachowe są źle wyregulowane. Odkąd dodałem możliwość wyrażania emocji, mam problemy z maszyną.

MRÓWKA: Brzmisz smutno.

CZŁOWIEK…

MRÓWKA: Nie nadajesz?

CZŁOWIEK: To zapewne zwykły zbieg okoliczności, ale rzeczywiście jestem smutny. MRÓWKA: Co się dzieje?

CZŁOWIEK: Miałem samicę. U nas samce żyją długo, więc żyje się w parach – jeden samiec dla jednej samicy. Miałem samicę i straciłem ją kilka lat temu. Kochałem ją i nie umiem o niej zapomnieć.

MRÓWKA: Co oznacza „kochałem”?

CZŁOWIEK Może to, że mieliśmy te same zapachy…


Matka wspomina koniec czło-wie-ka Ed-mun-da. Nastąpiło to podczas pierwszej wojny z karłowatymi. Edmund chciał im pomóc. Wyszedł więc z podziemia. Niestety, jego doświadczenia z feromonami sprawiły, że był nimi całkowicie przesiąknięty. Nie podejrzewał, że idąc po lesie uchodzi za… mrówkę rudnicę. Gdy osy z sosny (z którymi mrówki były akurat w stanie wojny) rozpoznały jego zapachy – rzuciły się na niego i zamordowały, uważając, że jest Belokanijczykiem. Musiał być szczęśliwy, umierając. Nieco później Jonatan i jego wspólnota ponownie nawiązały kontakt.

Jonatan rozlewa jeszcze trochę pitnego miodu do szklanek nowo przybyłej trójki, która nie przestaje zarzucać go pytaniami.

– Więc Doktor Livingstone jest w stanie przekazać na górę nasze słowa?

– Tak, a nam pozwala zrozumieć ich rozmowy. Odpowiedzi pojawiają się na ekranie. Edmund rzeczywiście odniósł sukces!

– Ale o czym z nimi rozmawiał? O czym wy z nimi rozmawiacie?

– Hmm… Odkąd doświadczenie się udało, notatki Edmunda stają się nieco niejasne. Wygląda na to, że nie chciał już wszystkiego notować. Przypuszczam, że na początku opisywali się sobie nawzajem, każde z nich opisywało własny świat. W ten sposób dowiedzieliśmy się, że ich miasto nazywa się Be-1-o-kan i że stanowi trzon federacji złożonej z kilkuset milionów mrówek.

– Niewiarygodne!

– Następnie obie strony uznały, że jest jeszcze za wcześnie na to, żeby poinformować o wszystkim ich społeczności. Zawarli więc umowę gwarantującą zachowanie nawiązanego kontaktu w całkowitej tajemnicy.

– To dlatego Edmund tak nalegał, by Jonatan skonstruował te wszystkie gadżety – wtrąca jeden ze strażaków. – Nie chciał, żeby ludzie dowiedzieli się o wszystkim zbyt wcześnie. Z przerażeniem myślał o szkodach, które mogłaby wyrządzić telewizja, radio i prasa. Mrówki stałyby się modne! Oczami duszy widział reklamy, breloczki na klucze, podkoszulki, występy gwiazd rockowych… i wszystkie głupoty, które można zorganizować wokół takiego odkrycia.

– Ze swej strony, królowa Belo-kiu-kiuni uważała, że jej córki wkrótce zechciałyby walczyć z tymi groźnymi obcymi istotami – dodaje Lucie.

– Dwie cywilizacje jeszcze nie są gotowe, by się poznać i – przyznajmy otwarcie – by się zrozumieć… Mrówki nie są faszystkami ani anarchistkami, ani rojalistkami… Są mrówkami, a ich świat różni się od naszego. Zresztą na tym właśnie polega ich bogactwo.

Autorem tej pełnej przejęcia deklaracji jest komisarz Bil-sheim; zdecydowanie bardzo się zmienił od czasu opuszczenia powierzchni ziemi i… swojej szefowej – Solange Doumeng.

– Szkoła niemiecka i szkoła włoska są w błędzie – mówi Jonatan – gdyż próbują rozumieć mrówki z punktu widzenia ludzkiego. Analiza ta z natury rzeczy musi być ogólnikowa. To tak jakby one chciały zrozumieć nasze życie, porównując je do swojego. Rodzaj myrmekomorfizmu, w pewnym sensie… Tymczasem każda ich najmniejsza cecha charakterystyczna jest fascynująca. Nie rozumiemy Japończyków, Tybetańczyków czy Hindusów, lecz ich kultura, muzyka i filozofia są pasjonujące, nawet zdeformowane przez nasz zachodni umysł! Przyszłość Ziemi leży w krzyżowaniu ras – to jasne!

– Ale co mrówki mogą wnieść do naszej kultury? – dziwi się Augusta.

Jonatan nie odpowiada, lecz ruchem głowy daje znak Lucie – ta znika na kilka chwil i wraca z czymś, co przypomina słoik konfitur.

– Popatrzcie na to – prawdziwy skarb! Spadź mszycy. Spróbujcie!

Augusta zanurza ostrożnie palec w słoju.

– Hmm… bardzo słodkie… ale przepyszne! Zupełnie inny smak niż miód pszczeli.

– Widzisz! Nigdy nie zastanawiałaś się, czym się żywimy w tym podziemiu?

– Właściwie tak…

– Mrówki nas karmią swoją spadzią i mąką. Magazynują dla nas zapasy. Ale to jeszcze nie wszystko – naśladujemy ich technikę hodowli pieczarek.

Podnosi pokrywę wielkiej drewnianej skrzyni, gdzie na podłożu ze sfermentowanych liści rosną białe grzyby.

– Galin jest naszym specjalistą od grzybów.

Inspektor uśmiecha się skromnie.

– Muszę się jeszcze wiele nauczyć.

– Ale grzyby, miód… Musi wam jednak brakować protein.

– Proteinami zajmuje się Max.

Jeden ze strażaków wskazuje palcem na sufit.

– Zbieram tam owady, które mrówki wsadzają do małego pudełka po prawej stronie skrzyni. Gotujemy je, aż oddzielą się twarde skórki – reszta wygląda i smakuje jak małe krewetki.

– Wiecie, jeśli się człowiek postara, można tu żyć w pełnym komforcie – dodaje żandarm. – Prąd produkuje minicentrala atomowa, która będzie działać jeszcze przez najbliższe pięćset lat. Edmund zainstalował ją kilka dni po swoim pojawieniu się tutaj… Powietrze dostaje się tu przez szyby wentylacyjne, pożywienia dostarczają mrówki, a my na dodatek mamy pasjonujące zajęcie. Czujemy się jak pionierzy czegoś niezwykle ważnego dla ludzkości.

– Jesteśmy tu właściwie jak kosmonauci żyjący na stałe w stacji kosmicznej, którzy od czasu do czasu rozmawiają z istotami pozaziemskimi mieszkającymi po sąsiedzku.

Wszyscy się śmieją. Ogarnia ich fala dobrego humoru. Jonatan proponuje powrót do salonu.

– Wiecie, długo szukałem sposobu na to, by moi przyjaciele mogli żyć w moim najbliższym otoczeniu. Zakładałem już wspólnoty, komuny, domy wielorodzinne… Nigdy mi się nie udawało. W końcu doszedłem do wniosku, że jestem po prostu naiwnym utopistą, żeby nie powiedzieć – imbecylem. Ale tutaj… tutaj dzieją się rzeczy niesamowite. Jesteśmy zmuszeni do życia razem, do wzajemnego uzupełniania się, do wspólnego myślenia. Nie mamy wyboru: jeśli nie dojdziemy do porozumienia – umrzemy, gdyż stąd ucieczki nie ma. Tymczasem nie wiem, czy zawdzięczamy to odkryciu mojego wuja, czy też obserwowaniu zwyczajów żyjących ponad naszymi głowami mrówek – ale nasza wspólnota działa wspaniale!

– Działa nawet niezależnie od nas samych…

– Mamy czasami wrażenie, że produkujemy wspólną energię, z której każdy może do woli czerpać – bardzo dziwne uczucie.

– Słyszałem już o tym przy okazji rozmów o różo krzyżowcach i niektórych grupach masonów – mówi Jason. – Nazywają to Gregor duchowy kapitał stada. Zbiornik, do którego każdy przelewa swą siłę, na bazie której robi się zupę, z której każdy może potem czerpać do woli… Zazwyczaj jednak okazuje się, że jest jakiś złodziej wykorzystujący energię pozostałych.

– Tutaj nie mamy tego problemu. Kiedy żyje się małą grupką pod ziemią, nie można mieć własnych ambicji… Cisza.

– Na dodatek rozmawiamy coraz rzadziej – nie potrzebujemy już tego, by się zrozumieć.

– Tak, dzieją się tu dziwne rzeczy. Ale nie wszystko jeszcze rozumiemy i nie wszystko kontrolujemy. Nie dotarliśmy do kresu podróży, jesteśmy dopiero w połowie drogi.

Ponownie zapada cisza.

– Krótko mówiąc, mam nadzieję, że wam się spodoba życie w naszej małej wspólnocie…


Wyczerpana 801 dociera do swego rodzinnego miasta. Udało jej się! Udało! Chli-pou-ni przeprowadza natychmiast PA, chcąc usłyszeć, co się wydarzyło. To, czego się dowiaduje, utwierdza ją w najgorszych przeczuciach dotyczących tajemnicy kryjącej się pod granitową płytą. Postanawia natychmiast zbrojnie zaatakować Bel-o-kan. Wojowniczki szykują się przez całą noc. Wreszcie nowy latający oddział rohatyri-ców jest gotowy.

103 683 ma następujący plan bitwy: podczas gdy część armii walczyć będzie na froncie, dwanaście legionów otoczy po kryjomu Miasto i spróbuje zdobyć królewski pień.


WSZECHŚWIAT DĄŻY: Wszechświat dąży do różnorodności. Odwodom po hel, od helu po węgiel. Kierunek rozwoju jest coraz bardziej skomplikowany, coraz bardziej wyrafinowany.

wszystkich znanych planet Ziemia jest najbardziej złożona. Strefa, w której się znajduje, sprawia, że jej temperatura może się zmieniać, pokrywają ją góry i oceany. Nawet jeśli jednak rozmaitość form życia wydaje się nieskończona – dwie z nich górują nad pozostałymi dzięki swojej inteligencji: mrówki i ludzie.

Można by pomyśleć, że Bóg wykorzystał planetę Ziemię do pewnego doświadczenia. Ustawił dwa gatunki, o całkowicie sprzecznych filozofiach, do biegu ku świadomości, chcąc zobaczyć, który z nich będzie szybszy.

Celem jest zapewne dotarcie do wspólnej świadomości planetarnej: fuzja umysłów wszystkich gatunków. Będzie to według mnie kolejny etap przygody świadomości – kolejny etap złożoności.

Tymczasem dwaj liderzy obrali równoległe drogi rozwoju:

– By stać się inteligentnym, człowiek rozwinął swój mózg do monstrualnych rozmiarów – przypomina on teraz wielki, różowy kalafior.

– Chcąc osiągnąć ten sam rezultat, mrówki wolały użyć milionów maleńkich mózgów połączonych niezwykłe sprytnymi systemami komunikacji.

Licząc ogólną wartość – tyle samo inteligencji znajduje się w mrówczych okruszynach, co w ludzkim kalafiorze. Siły są zatem równe.

Co by się jednak stało, gdyby obie formy inteligencji, zamiast rozwijać się równolegle, zaczęły współpracować?…

Edmund Wells, Encyklopedia wiedzy względnej i absolutnej


Jean i Philippe uznają jedynie telewizję i ewentualnie flipery. Nawet zafundowany im niedawno sporym kosztem minigolf ich nie interesuje. Co się tyczy spacerów po lesie… Nie ma dla nich nic gorszego, niż gdy opiekun zmusza ich do przewietrzenia się. W ubiegłym tygodniu co prawda nieźle się bawili, wydłubując żabom oczy, ale ta przyjemność nie trwała długo.

Dzisiaj jednak Jean znalazł zajęcie wyjątkowo godne zainteresowania. Odciąga kolegę od grupy innych sierot, zajętych zbieraniem zeschłych liści na idiotyczne obrazki, i pokazuje mu coś na kształt cementowego stożka. Termitiera.

Natychmiast zabierają się do niszczenia jej kopniakami, lecz nic się nie dzieje – termitiera jest pusta. Philippe nachyla się i pociąga nosem.

– Wytruto je. Zobacz, jeszcze śmierdzi środkiem owadobójczym, wszystkie wyzdychały wewnątrz.

Rozczarowani, już mają dołączyć do grupy, gdy Jean zauważa na drugim brzegu małego strumyka kolejną piramidę na pół ukrytą po krzakiem.

Tym razem im się udało! Olbrzymie mrowisko, stożek o wysokości przynajmniej metra! Długie kolumny mrówek wchodzą i wychodzą z niego, setki, tysiące robotnic, wojowniczek, badaczek. DDT jeszcze tu nie dotarł.

Jean aż podskakuje z radości.

– Widziałeś to?

– O nie! Chyba nie chcesz znowu żreć mrówek… Ostatnie były ohydne.

– Kto tu mówi o żarciu! Masz przed sobą miasto – to, co tu widać, jest jak Nowy Jork albo Meksyk. Pamiętasz, co mówili w programie? Wewnątrz aż roi się od istot. Popatrz na te wszystkie idiotki, które zasuwają jak nienormalne!

– Dobra, dobra… Widziałeś, jak Nicolas w końcu zniknął przez te swoje zainteresowania mrówkami? Jestem przekonany, że w głębi tej piwnicy były mrówki i że go zeżarły. Nie mam zamiaru tutaj sterczeć. Nie podoba mi się to! Wredne mrówki. Wczoraj widziałem jedną, jak wychodziła z otworu w minigolfie – może chciały zrobić sobie tam gniazdo… Wredne, gówniane mrówy! Jean potrząsa go za ramię.

– No właśnie! Nie cierpisz mrówek, ja zresztą też nie. Zabijemy je! Pomścijmy naszego kumpla Nicolasa!

Propozycja zainteresowała Philippe’a.

– Zabić je?

– No tak! Czemu nie? Podpalmy to miasto! Wyobrażasz sobie Meksyk palący się tylko dlatego, że tak nam pasuje?

– OK, podpalimy je. Taaa… Za Nicolasa…

– Czekaj, mam lepszy pomysł: napchamy tam trutki – będziemy mieć prawdziwe sztuczne ognie.

– Super…

– Słuchaj, jest jedenasta, spotkajmy się tu dokładnie za dwie godziny. Opiekun nie będzie się czepiał, bo wszyscy będą na stołówce. Ja się postaram o środek chwastobójczy. Ty załatw pudełko zapałek – to lepsze od zapalniczki.

– Spoko!


Oddziały piechoty maszerują żwawo. Gdy inne sfederowane miasta pytają je, dokąd idą, Chlipoukanijki odpowiadają, że w zachodnim rejonie zauważono jaszczurkę i Miasto Centralne wezwało je na pomoc.

Ponad ich głowami brzęczą chrząszcze nosorożce, nieco ociężałe z powodu artylerzystek usadowionych na ich głowach.


Godzina trzynasta. W Bel-o-kan pracuje się pełną parą. Trzeba wykorzystać ciepło i umieścić w solarium jajeczka, poczwarki i mszyce.


– Przyniosłem denaturat, żeby się jeszcze lepiej paliło – oznajmia Philippe.

– Świetnie – mówi Jean – ja kupiłem trutkę. Dwadzieścia franków za jedną dawkę, zdzierstwo!


Matka bawi się swoimi roślinami mięsożernymi. Odkąd tu są, zastanawia się, czemu nie ustawiła muru obronnego, jak zamierzała od samego początku. Potem zaczyna rozmyślać o kole. Jak wykorzystać ten genialny pomysł? Można by stworzyć wielką kulę z lepiszcza, którą popychałoby się i miażdżyło w ten sposób przeciwnika. Musi podsunąć córkom ten pomysł.


– Dobra, wszystko jest: denaturat i środek chwastobójczy.

Gdy Jean wypowiada te słowa, jedna z badaczek wspina się na niego. Maca materiał jego spodni końcami czułek.

Wyglądasz na olbrzymią żyjącą istotę, czy możesz pokazać swoje identyfikatory?

Chwyta ją i rozgniata między kciukiem a palcem wskazującym. Pfut! Żółto-czarny sok spływa mu między palcami.

– No, jedną załatwiliśmy – oznajmia. – Dobra, odsuń się! Teraz zaczną się fajerwerki!

– Będzie super wybuch! – cieszy się Philippe.

– Apokalipsa według świętego Jana! – rechocze drugi.

– Ile ich tam jest, jak myślisz?

– Pewnie miliony. Podobno w zeszłym roku mrówki zaatakowały willę w okolicy.

– Ich też pomścimy – mówi Jean. – Chodź, schowamy się za drzewem.


Matka rozmyśla o ludziach. Musi im zadać więcej pytań następnym razem. W jaki sposób oni wykorzystują koło?

Jean zapala zapałkę i rzuca ją w kierunku stożka z gałązek i igieł. Następnie zaczyna uciekać w obawie przed odpryskami.


Wreszcie armia chlipoukanijska dostrzega Miasto Centralne. Jakże jest wielkie!


Zapałka zaczyna opadać.


Matka postanawia porozmawiać od razu. Musi im też powiedzieć, że bez problemu może zwiększyć ilość dostarczanej spadzi – tegoroczna produkcja zapowiada się wspaniale.


Zapałka opada na gałązki.


Armia chlipoukanijska jest już wystarczająco blisko, by rozpocząć natarcie.


Jean wskakuje za wielką sosnę, gdzie kryje się już Philippe.


Zapałka nie trafia na żadne miejsce nasączone denaturatem i gaśnie.


Chłopcy wstają.

– Cholera!

– Wiem, co zrobimy. Podłożymy kawałek papieru – większy płomień dotrze w końcu do denaturatu.

– Masz jakiś papier?

– Hmm… tylko bilet z metra.

– Dawaj.


Wartownicy stojący na straży na szczycie kopuły zauważają coś dziwnego: od jakiegoś czasu niektóre dzielnice śmierdzą alkoholem, na dodatek pojawił się też wbity w czubek mrowiska kawałek żółtego drewna. Nawiązują natychmiast kontakt z jedną z komórek roboczych, by umyły gałązki nasączone alkoholem i wyciągnęły żółtą belkę.

Inna czujka podbiega pędem do drzwi numer 5.

Alarm!Alarm!Atakuje nas armia rudych mrówek!


Kartonik się pali. Chłopcy ponownie chowają się za pniem sosny.


Chlipoukanijki nacierają pędem, tak jak to robią hodowczynie niewolników.


Pierwszy wybuch. Cały stożek staje w płomieniach. Kolejne wybuchy, odłamki.

Jean i Philippe próbują utrzymać oczy otwarte mimo rozchodzącej się fali gorąca. Są zachwyceni widowiskiem. Suche drewno szybko się zajmuje. Gdy płomień dociera do środka chwastobójczego, następuje wielka eksplozja. Detonacje, zielone, czerwone i różowe snopy iskier tryskają z „Miasta zabłąkanej mrówki”.


Armia chlipoukanijska staje jak wryta. Płomienie ogarniają najpierw solarium ze wszystkimi jajeczkami, żywym inwentarzem, a następnie całą kopułę.

Pień Zakazanego Miasta zajął się już w pierwszych chwilach katastrofy. Dozorczynie wyleciały w powietrze. Wojowniczki pędzą, by uratować jedyną płodną mrówkę – królową. Niestety, jest już za późno – udusiła się toksycznymi gazami.

Informacje alarmowe rozprzestrzeniają się bardzo szybko. Pierwsza faza alarmu: pobudzające feromony; druga faza: słychać ponure bębnienie we wszystkich korytarzach; faza trzecia: oszalałe mrówki biegają po galeriach, zarażając inne swą paniką; czwarta faza alarmu: wszystko co cenne (jajeczka, płciowe mrówki, trzoda, pożywienie) jest znoszone na najniższe poziomy mrowiska, wojowniczki natomiast podążają w przeciwnym kierunku, by stawić czoło niebezpieczeństwu.

W kopule poszukuje się rozwiązania. Legionom artyle-rzystek udaje się zgasić niektóre obszary, zraszając je kwasem mrówkowym o dziesięcioprocentowym stężeniu. Zaimprowizowane brygady strażaków widząc swą skuteczność – polewają teraz Zakazane Miasto – może uda im się w ten sposób uratować pień.

Ogień jednak zwycięża. Mieszkańcy duszą się w oparach trującego dymu. Kawałki rozżarzonego drewna spadają na przerażony tłum. Pancerzyki topią się i zwijają jak plastik. Nic nie oprze się atakowi potwornego żaru.


EPIZOD: Pomyliłem się. Nie jesteśmy równi, nie stanowimy konkurencji. Obecność człowieka jest zaledwie krótkim epizodem ich całkowitego panowania na Ziemi.

Są liczniejsze, nieskończenie liczniejsze od nas. Posiadają więcej miast, zajmują o wiele więcej niszy ekologicznych. Żyją na suchych, zimnych, ciepłych lub wilgotnych obszarach, gdzie jeszcze żadnemu człowiekowi nie udało się przetrwać. Gdzie tylko spojrzymy – tam są mrówki.

Były tu już sto milionów lat przed nami, i biorąc pod uwagę fakt, że okazały się jednym z nielicznych gatunków, które przetrwały wybuch bomby atomowej, będą tu żyły jeszcze kolejne sto milionów lat po nas. Jesteśmy tylko trwającym trzy miliony lat wydarzeniem w ich historii. Gdyby istoty pozaziemskie pojawiły się pewnego dnia na naszej planecie, miałyby rację, próbując nawiązać kontakt właśnie z nimi – z prawdziwymi władcami Ziemi.

Edmund Wells, Encyklopedia wiedzy względnej i absolutnej


Następnego dnia kopuła całkowicie zniknęła z powierzchni ziemi. Ogołocony, czarny pień sterczy pośrodku spalonego miasta.

Zginęło pięć milionów mieszkanek – czyli właściwie wszystkie mrówki znajdujące się w kopule i jej najbliższej okolicy. Ocalały tylko te, którym trzeźwość umysłu nakazała zejść pod ziemię.

Ludzie żyjący pod Miastem nie zauważyli niczego z powodu dzielącej ich olbrzymiej granitowej płyty. Poza tym wszystko wydarzyło się podczas jednej z ich sztucznych nocy. Śmierć Be-lo-kiu-kiuni stanowi największe zagrożenie – pozbawione składającej jajeczka Matki Miasto może nie przetrwać.

Tymczasem armia chlipoukanijska również stoczyła walkę z ogniem. Gdy tylko wojowniczki dowiadują się o śmierci Belo-kiu-kiuni, wysyłają kurierów z wiadomością do swojego Miasta. Kilka godzin później niesiona na grzbiecie rohatyńca Chli-pou – ni we własnej osobie przybywa, by obejrzeć straty.

Mrówki-strażacy jeszcze ciągle polewają popioły. Nie ma już o co walczyć. Królowa chce usłyszeć opowieść o niezrozumiałej katastrofie.

Ponieważ nie ma już innych płodnych królowych, w sposób naturalny zajmuje miejsce Belo-kiu-kiuni i wprowadza się do królewskiej komnaty.

Jonatana budzi odgłos drukarki komputera. Na ekranie pojawia się słowo. Dlaczego?

A więc nadawały w ciągu nocy. Chcą rozmawiać. Wystukuje na klawiaturze tradycyjne zdanie, którym poprzedza każdą rozmowę.


CZŁOWIEK: Witam, jestem Jonatan. MRÓWKA: Jestem nową Belo-kiu-kiuni. Dlaczego? CZŁOWIEK: Nową Belo-kiu-kiuni? Gdzie jest poprzednia?

MRÓWKA: Zabiliście ją. Jestem nową Belo-kiu-kiuni. Dlaczego?

CZŁOWIEK: Co się stało? MRÓWKA: Dlaczego?

Rozmowa zostaje przerwana.


Teraz wie już wszystko.

To oni, ludzie, są temu winni. Matka ich znała. Znała ich od zawsze. Trzymała to w sekrecie.

Rozkazała zgładzić wszystkich, którzy mogliby uchylić rąbka tajemnicy.

Była po ich stronie, a przeciwko własnym komórkom.

Nowa Belo-kiu-kiuni przygląda się swojej nieruchomej Matce. Gdy straże przychodzą, by zabrać zwłoki, królowa otrząsa się.

Nie, nie można tak po prostu wyrzucić tego ciała. Ogląda dawną Belo-kiu-kiuni, od której czuć już woń śmierci.

Proponuje, by skleić zniszczone członki żywicą, a ciało opróżnić z wnętrzności i wypełnić piaskiem. Chce ją mieć w swojej komnacie.

Chli-pou-ni, nowa Belo-kiu-kiuni, gromadzi wokół siebie kilka wojowniczek. Chce odbudować Miasto Centralne w sposób bardziej nowoczesny. Sądzi, że kopuła i pień były zbyt podatne na niebezpieczeństwa. Trzeba też poszukać podziemnych strumieni i zająć się połączeniem kanałami wszystkich miast Federacji. Oswojenie wody – w tym widzi przyszłość: zapewni lepszą ochronę przed pożarami i pozwoli szybciej i bezpieczniej podróżować.

A co z ludźmi?

Odpowiada wymijająco:

Nie interesują mnie.

Wojowniczka jednak nalega:

A jeśli znów zaatakują nas ogniem?

Im silniejszy przeciwnik, tym bardziej zmusza nas do przejścia samych siebie.

A ci, którzy żyją pod wielką skałą?

Belo-kiu-kiuni nie odpowiada. Prosi, by zostawiono ją samą i odwraca się ku zwłokom dawnej królowej. Pochyla ostrożnie głowę i opiera swoje czułki o czoło Matki. Pozostaje tak długą chwilę nieruchoma, jakby pogrążona w odwiecznym PA.

Загрузка...