4

W plejstoceńskim domku myśliwskim Everard i van Sarawak (pół godziny po wyruszeniu w podróż do Nowego Jorku) oddali Deirdre pod opiekę życzliwej matrony, która znała grecki, i zwołali swoich kolegów. Wkrótce potem przez czasoprzestrzeń zaczęły mknąć pojazdy czasu.

Wszystkie biura działające przed rokiem 218 p.n.e — najbliższe znajdowało się w Aleksandrii w okresie od 250 do 230 roku p.n.e. — „nadal” były na swoich miejscach; ich personel liczył około dwustu osób. Pisemny kontakt z przyszłością okazał się niemożliwy, a kilka krótkich wypadów do niej potwierdziło przypuszczenia agentów. Zaniepokojeni pracownicy Patrolu zwołali konferencję w oligoceńskiej Akademii. Samodzielni agenci byli wyżsi stopniem od kolegów odkomenderowanych do poszczególnych epok i zarazem sobie równi. Ponieważ Everard osobiście poznał fenomen zmiany dziejów ludzkości, wybrano go przewodniczącym komitetu wyższych oficerów.

Spotkał go zawód. Ci mężczyźni i kobiety swobodnie podróżowali w czasie i władali bronią bogów, lecz pozostali ludźmi, zachowując wszystkie wady charakterystyczne dla rodzaju ludzkiego.

Wszyscy zgadzali się, że szkodę trzeba naprawić. Obawiali się o kolegów i koleżanki, którzy wyruszyli do różnych epok i nie zostali ostrzeżeni. Jeżeli nie wrócą do chwili, kiedy historia wróci na dawny tor, nikt ich nigdy więcej nie zobaczy. Wprawdzie Everard wysłał ratowników, ale wątpił w powodzenie ich wysiłków. Przestrzegł też ich surowo, żeby wrócili w ciągu jednego dnia według czasu lokalnego, gdyż inaczej poniosą konsekwencje swojej opieszałości.

Jakiś mężczyzna z epoki renesansu naukowego zwrócił uwagę na inny aspekt zaistniałej sytuacji. Oczywiście ocalali agenci mają obowiązek odtworzyć „pierwotny” bieg wydarzeń, ale powinni pamiętać o swoich zobowiązaniach wobec nauki. Pojawiła się przecież niezwykła szansa zbadania całkiem nowej fazy dziejów ludzkości. Należy przez kilka lat prowadzić badania antropologiczne, zanim… Manse z trudem zmusił go do milczenia. Nie pozostało wystarczająco wielu agentów, żeby można było podjąć takie ryzyko.

Grupa badawcza miała określić dokładny czas i okoliczności zmiany. Dyskusje o metodach działania trwały bez końca. Everard spoglądał w prehistoryczną noc za oknem i zastanawiał się, czy tygrysy szablozębe nie spisują się lepiej niż ich pochodzący od małp następcy.

Kiedy w końcu wyprawił swoich wysłanników, otworzył butelkę i upił się w towarzystwie van Sarawaka.

Komitet koordynacyjny zebrał się ponownie następnego dnia i wysłuchał meldunków wysłanników, którzy przemierzyli imponującą liczbę lat w przyszłości. Uratowali tuzin agentów Patrolu z mniej lub bardziej kłopotliwych sytuacji; około dwudziestu zniknęło i trzeba było spisać ich na straty.

Raport grupy szpiegowskiej okazał się bardzo interesujący. Agenci odkryli, że dwóch helweckich najemników przyłączyło się do armii Hannibala podczas przeprawy przez Alpy i zdobyło jego zaufanie. Po wojnie piastowali wysokie urzędy w Kartaginie. Przybrawszy imiona Frontes i Himilkon, praktycznie przejęli ster rządów, zorganizowali zabójstwo Hannibala i żyli w niebywałym luksusie. Jeden z agentów widział domy, „Helwetów” oraz ich samych.

— Dużo udogodnień, o których nie słyszano w antycznym świecie. Ta dwójka wyglądała na Neldorian z dwieście piątego tysiąclecia.

Manse skinął głową. Była to epoka bandytów, którzy wiele razy przysparzali Patrolowi mnóstwo pracy.

— Sądzę, że sprawa jest jasna — powiedział. — Nieważne, czy dołączyli do Hannibala przed bitwą nad Ticinusem, czy też nie. Byłoby diabelnie trudno aresztować ich w Alpach tak ostrożnie, by mimo woli nie zmienić historii. Najważniejsze jest to, że to chyba oni usunęli Scypionów i właśnie tam trzeba interweniować.

Jakiś dziewiętnastowieczny Anglik, kompetentny, ale bardzo przypominający typowego pułkownika armii indyjskiej, rozwinął mapę i wygłosił wykład na temat przeprowadzonego przez niego z powietrza rozpoznania pola bitwy. Użył teleskopu na podczerwień, by przyjrzeć się działaniom wojennym poprzez warstwę chmur.

— A tutaj stali ci Rzymianie…

— Wiem — odparł Manse. — Cienka czerwona linia. Chwila, w której rzucają się do ucieczki, jest krytyczna, lecz całe to zamieszanie daje nam szansę działania. Zgoda, okrążymy dyskretnie pole bitwy, nie wydaje mi się jednak, żebyśmy mogli wysłać do akcji więcej niż dwóch agentów. Aleksandryjskie biuro dostarczy strojów van Sarawakowi i mnie.

— Myślałem, że to mnie przypadnie w udziale ten zaszczyt! — powiedział Anglik.

— Nie. Przykro mi. — Manse uśmiechnął się lekko. — To nie żaden zaszczyt Po prostu zaryzykujemy życiem, żeby unicestwić świat pełen ludzi takich samych jak my.

— Ale, do diabła… Everard wstał.

— Muszę się tam udać — stwierdził stanowczo. — Nie wiem dlaczego, ale muszę to zrobić.

Van Sarawak skinął głową.

Zostawili chronocykl w kępie drzew i poszli przez pola.

Nad horyzontem i wysoko na niebie unosiła się setka uzbrojonych agentów Patrolu, ale była to mała pociecha w obliczu włóczni i strzał. Niskie chmury uciekały przed zimnym wyjącym wiatrem i padał deszcz, gdyż w słonecznej Italii kończyła się jesień.

Zbroja ciążyła na ramionach Everarda biegnącego po śliskim błocie. Włożył hełm i nagolennice, na lewym ramieniu zawiesił rzymską tarczę, a u pasa miecz, lecz w prawej dłoni trzymał paralizator. Tak samo wyekwipowany van Sarawak podążał za nim skokami, czujnie spoglądając spod powiewającego na wietrze oficerskiego pióropusza.

Ryczały trąby i dudniły bębny, ale dźwięki te niemal zupełnie zagłuszał bitewny zgiełk: wrzaski i tupot ludzi, rżenie koni bez jeźdźców i świst strzał. Tylko kilku dowódców i zwiadowców siedziało jeszcze na koniach: jak się często działo przed wynalezieniem strzemion, jazda, która rozpoczęła bitwę, kończyła ją pieszo, gdyż żołnierze pospadali z wierzchowców. Kartagińczycy parli do przodu, uderzając mieczami w łamiące się rzymskie szeregi. Tu i tam walczyły już tylko grupki żołnierzy, którzy klęli i zadawali ciosy obcym.

Walka przeniosła się w inne miejsce. Wokół Everarda leżały trupy. Manse pospieszył za siłami rzymskimi ku błyszczącym w oddali orłom legionów. Ponad hełmami i trupami dostrzegł purpurowy, powiewający triumfalnie sztandar. Tam właśnie zobaczył szarżę słoni: wielkie zwierzęta zamajaczyły na tle szarego nieba, podniosły trąby i potężnie zatrąbiły.

Wojna zawsze jest taka sama, nie zgrabne linie na mapie ani rycerskość, tylko stękający, spoceni, krwawiący w oszołomieniu ludzie.

Szczupły młodzik o ciemnym obliczu zwijał się z bólu w pobliżu, daremnie usiłując wyciągnąć z rany włócznię, która wbiła się w jego brzuch. Był kartagińskim procarzem, ale siedzący tuż obok niego i z niedowierzaniem wpatrujący się w kikut swojej ręki krzepki italski wieśniak nie zwracał na niego uwagi.

W górze krążyło stado wron, czekając na swoją kolej.

— Tędy! — mruknął Everard. — Pospiesz się, na Boga! Ten szereg może w każdej chwili pęknąć.

Powietrze drapało go w gardle, gdy uparcie biegł w stronę rzymskich sztandarów. Nagle przypomniał sobie, że zawsze pragnął zwycięstwa Hannibala. Było coś odpychającego w zimnej, przyziemnej chciwości Rzymu. A teraz starał się ocalić Wieczne Miasto! Tak, dziwne są koleje losu.

Pocieszał się myślą, że Scypion Afrykański był jednym z nielicznych uczciwych ludzi, którzy przeżyli tę wojnę.

Wrzaski i szczęk broni nasiliły się i Rzymianie się cofnęli. Manse zobaczył coś, co przypominało falę rozbijającą się o skałę. Ale ta skała parła do przodu. Tworzący ją żołnierze krzyczeli i cięli mieczami.

Zaczął biec. Minął go jakiś legionista, wrzeszcząc z przerażenia. Siwowłosy rzymski weteran splunął na ziemię, zaparł się nogami i nie ruszył się z miejsca, dopóki nie został zasieczony. Słonie Hannibala zaryczały i zniżyły kły. Zwarte kartagińskie szyki nieubłaganie napierały na wroga przy akompaniamencie warkotu bębnów.

Teraz, do przodu! Manse zobaczył grupę jeźdźców, rzymskich oficerów. Trzymali wysoko orły i krzyczeli, ale nikt ich nie słyszał w bitewnym zgiełku.

Niewielka grupa legionistów minęła agentów Patrolu i zatrzymała się. Ich dowódca zawołał:

— Chodźcie tutaj! Pokażemy im, jak się walczy, na brzuch Wenus!

Manse pokręcił przecząco głową, nie przestając biec. Rzymianin rzucił się na niego, wołając:

— Chodź tu, ty tchórzu!

Wiązka promieni z paralizatora odjęła mu mowę i legionista runął w błoto. Jego ludzie zadrżeli; któryś z nich krzyknął, po czym wszyscy uciekli.

Kartaginczycy byli już bardzo blisko, idąc w zwartym szyku z czerwonymi od krwi mieczami w rękach. Everard dostrzegł siną bliznę na policzku jakiegoś żołnierza i wielki haczykowaty nos innego. Włócznia odbiła się od jego hełmu. Pochylił głowę i znów zaczął biec.

Zobaczył przed sobą grupkę walczących. Chciał ją wyminąć i potknął się o posiekanego trupa. Z kolei jakiś Rzymianin wpadł na niego. Van Sarawak zaklął i odciągnął go na bok. Czyjś miecz drasnął Wenusjanina w ramię.

Nieco dalej otoczeni przez wrogów ludzie Scypiona walczyli bez nadziei na ocalenie. Manse zatrzymał się, wciągnął powietrze do płuc, które paliły go ogniem, i wbił wzrok w cienką zasłonę deszczu. Zabłysły za nią mokre zbroje, gdy galopem nadjechał oddział rzymskiej jazdy. Konie były ochlapane błotem aż po nozdrza. To musiał być syn konsula, przyszły Scypion Afrykański, który przybywał ojcu na ratunek. Tętent końskich kopyt przypominał odgłos gromu.

— Tam!

Van Sarawak podniósł rękę. Everard przykucnął. Woda spływała mu z hełmu na twarz. Z przeciwnej strony pędził kartagiński oddział, kierując się w stronę miejsca, gdzie walczono. Na czele jechało dwóch mężczyzn o charakterystycznej postawie i nieregularnych rysach Neldonan. Nosili przepisowe stroje, ale każdy z nich był uzbrojony w pistolet o wąskiej lufie.

— Tędy! — Manse odwrócił się na pięcie i rzucił się w ich stronę. Skórzane wiązania jego zbroi skrzypiały podczas biegu.

Obaj agenci znaleźli się blisko Kartagińczyków, zanim tamci ich zauważyli. Któryś z jeźdźców krzyknął ostrzegawczo. Dwóch zwariowanych Rzymian! Manse dostrzegł, że ów żołnierz uśmiechnął się szeroko. Jeden z Neldonan uniósł miotacz.

Everard padł na ziemię. Niebiesko-biały płomień przeciął powietrze tam, gdzie przed chwilą stał agent. Teraz on wystrzelił z paralizatora; trafiony koń runął w błoto ze szczękiem metalu. Van Sarawak pozostał na miejscu i spokojnie zaczął strzelać. Dwa razy, trzy, cztery — i jeden Neldorianin spadł na ziemię.

Wokół obu Scypionów toczył się zacięty bój. Eskorta Neldonan zawyła z przerażenia. Kartagińczycy z pewnością znali działanie miotaczy, ale te niewidoczne ciosy były dla nich czymś zupełnie nowym. Uciekli. Drugi bandyta uspokoił konia i chciał zrobić to samo.

— Zajmij się tym, którego postrzeliłeś, Piet — stęknął Manse. — Odciągnij go na bok… przesłuchamy go…

Podniósł się z trudem i skierował w stronę bezpańskiego wierzchowca. Zanim w pełni zdał sobie sprawę z tego, co robi, znalazł się na koniu i zaczął ścigać Neldorianina.

Za jego plecami Publiusz Korneliusz Scypion i jego syn przebili się i dołączyli do wycofującej się armii rzymskiej.

Uciekinier i ścigający mknęli przez bitewny chaos. Everard ponaglał swojego rumaka, ale nie starał się zbliżyć do Neldorianina. Kiedy tylko znikną walczącym z oczu, jeden z chronocykli będzie mógł się zniżyć i śledzący wszystko bacznie agent bez trudu schwyta bandytę.

Taka sama myśl musiała przyjść do głowy temporalnemu włóczędze, gdyż zatrzymał konia i wycelował miotacz. Manse zobaczył oślepiający błysk i poczuł mrowienie w policzku: omal nie został trafiony. Nastawił swój pistolet na szeroką wiązkę i jechał, nieustannie strzelając.

Następna płomienista kula ugodziła jego konia prosto w pierś. Zwierzę runęło na ziemię i Everard wypadł z siodła. Dzięki wyćwiczonym odruchom zamortyzował upadek. Zerwał się na równe nogi i chwiejnym krokiem ruszył w stronę wroga. Zgubił paralizator, który leżał gdzieś w błocie, i nie miał czasu go szukać. To nieważne, znajdzie go, jeśli przeżyje. Szeroka wiązka promieni spełniła zadanie: wprawdzie nie była dostatecznie silna, by powalić człowieka, ale Neldorianin wypuścił miotacz z ręki, a jego koń słaniał się na nogach z zamkniętym oczami.

Deszcz smagał twarz Everarda. Agent dobrnął do konia bandyty. Neldorianin zeskoczył na ziemię i wyciągnął miecz. Brzeszczot miecza Amerykanina również zabłysnął w szarym świetle dnia.

— Jak chcesz — powiedział agent po łacinie. — Jeden z nas nie opuści tego pola żywy.

Загрузка...