ROZDZIAŁ 3 SMOCZA RADA

Z okna swej komnaty w pałacu Tenar patrzyła, jak statek niosący na pokładzie Lebannena i jej córkę odpływa w mrok nocy. Nie zeszła na przystań z Tehanu. Trudno, bardzo trudno przyszło jej odmówić udziału w tej podróży. Tehanu błagała. Ona, która nigdy o nic nie prosiła. Nigdy nie płakała, nie potrafiła płakać, lecz teraz jej oddech załamał się w szlochu.

— Nie mogę, nie mogę popłynąć sama. Jedź ze mną, matko.

— Moja ukochana, serce moje. Gdybym mogła oszczędzić ci tego strachu, zrobiłabym to. Nie rozumiesz? Uczyniłam dla ciebie wszystko, co mogłam. Mój ognisty płomyczku, moja gwiazdko. Król ma rację, tylko ty, ty sama możesz tego dokonać.

— Ale gdybyś tam była, gdybym wiedziała, że jesteś…

— Zostanę tutaj. Musicie szybko dotrzeć do celu, czeka was trudna podróż. Ja bym was opóźniała, stanowiłabym jedynie ciężar. A ty bałabyś się o mnie. Nie potrzebujesz mnie, na nic ci się nie przydam. Musisz się tego nauczyć, Tehanu.

Po czym odwróciła się od swego dziecka i zaczęła sortować ubrania, które Tehanu miała wziąć ze sobą — domowe stroje, nie ozdobne, dworskie; solidne buty, ciepły płaszcz. Jeśli nawet płakała, nie pozwoliła, by córka to zobaczyła.

Tehanu stała oszołomiona, sparaliżowana lękiem. Gdy Tenar wręczyła jej nowe ubranie, dziewczyna wzięła je posłusznie. Kiedy porucznik królewski Yenay zapukał do drzwi i spytał, czy może zaprowadzić panią Tehanu na brzeg, popatrzyła jedynie na niego niczym spłoszone zwierzę.

— Idź już. — Tenar objęła córkę, położyła dłoń na wielkiej bliźnie pokrywającej pół jej twarzy. — Jesteś nie tylko moją córką, ale i Kalessina.

Dziewczyna długą chwilę obejmowała ją bardzo mocno, potem odwróciła się bez słowa i ruszyła w ślad za Yenayem.

Tenar stała bez ruchu, czując nagły chłód po ciepłym uścisku Tehanu.

Podeszła do okna. Światła w porcie, krzątający się ludzie, stukot końskich kopyt. Przy nabrzeżu czekał wysoki „Delfin”. Znała go. Ujrzała stojącą na brzegu Tehanu. Widziała, jak dziewczyna wchodzi na pokład, prowadząc spłoszonego konia. Lebannen podążył tuż za nią. Widziała, jak marynarze odrzucają cumy, jak statek porusza się powoli, ciągnięty przez wiosłowy holownik, który wyprowadził go na środek zatoki. Nagle w ciemności rozkwitły białe żagle. Światło latarni na rufie odbijało się w ciemnej, falującej wodzie. Powoli malało, zamieniając się w mały jasny punkcik, i wreszcie zniknęło.

Tenar zaczęła krążyć po komnacie, zbierając odrzucone przez Tehanu ubranie — jedwabną koszulę i wierzchnią spódnicę. Podniosła lekkie sandały i nim odłożyła je na miejsce, przez moment przycisnęła do policzka.

Leżąc w łóżku, oczami duszy oglądała raz po raz tę samą scenę: oto droga i wędrująca samotnie Tehanu, a także węzeł, kłębowisko, czarna, wijąca się masa opadająca z nieba. Rój smoków, z których paszcz bucha ogień wprost ku niej. Płonące włosy, płonący strój… Nie, powiedziała w myślach Tenar, tak się nie stanie. Zmuszała się, by skupić myśli na czym innym. W końcu jednak znów widziała drogę, samotną Tehanu i czarny, ognisty węzeł na niebie, zbliżający się coraz bardziej.

Gdy niebo za oknem poszarzało, zasnęła wreszcie, wyczerpana. Śniło jej się, że wróciła do domu Starego Maga na Overfell, do swojego domu. Czuła ogromną, niewyobrażalną radość. Wzięła stojącą za drzwiami szczotkę, aby zamieść lśniącą dębową podłogę, bo Ged pozwolił, by pokrył ją kurz. Z tyłu domu ujrzała drzwi, których wcześniej tam nie było. Gdy je otwarła, zobaczyła mały, niski pokój o kamiennych ścianach pokrytych białą farbą. Czekał w nim Ged, przykucnięty, z łokciami na kolanach i bezwładnie wiszącymi rękami. Jego głowa nie była głową człowieka, ale sępa — małą, czarną, z zakrzywionym dziobem.

— Tenar — rzekł słabym, ochrypłym głosem — nie mam skrzydeł. — A kiedy to powiedział, wezbrał w niej taki gniew i groza, że się ocknęła, gwałtownie chwytając oddech. Ujrzała plamę słonecznego blasku na wysokich ścianach pałacowej komnaty. Z dali dobiegała słodka fanfara zwiastująca czwartą godzinę poranka.

Przyniesiono śniadanie. Zjadła odrobinę, rozmawiając z Jagodą, starszą służącą, którą wybrała z całego grona pokojówek i dam do towarzystwa przysłanych przez Lebannena. Jagoda była bystrą, sprawną kobietą, urodzoną w wiosce w głębi Havnoru. Tenar dogadywała się z nią lepiej niż z większością dworskich dam, które, uprzejme i pełne szacunku, w istocie nie wiedziały, co z nią począć, jak rozmawiać z kobietą będącą kargijską kapłanką i żoną farmera z Gontu. Łatwiej przychodziło im mile traktować Tehanu; sprawiała to jej nieśmiałość i skromność. Tehanu mogły współczuć, Tenar nie.

Natomiast Jagoda ją rozumiała. I tego ranka zdecydowanie dodała Tenar otuchy.

— Król przywiezie ją z powrotem całą i zdrową — tłumaczyła. — Sądzisz, że naraziłby twoją córkę na niebezpieczeństwo, przed którym nie zdołałby jej obronić? Nigdy! Nie on.

Jagoda tak bardzo wierzyła w prawdziwość swych słów, że Tenar musiała się zgodzić, co odrobinę podniosło ją na duchu.

Potrzebowała jakiegoś zajęcia, bo cały czas brakowało jej Tehanu. Postanowiła porozmawiać z kargijską księżniczką. Przekonać się, czy dziewczyna jest gotowa nauczyć się kilku słów po hardycku lub chociaż zdradzić swoje imię.

Na Wyspach Kargadzkich ludzie nie mieli tajemnych prawdziwych imion, jak ci mówiący po hardycku. Podobnie jak tutejsze imiona użytkowe, imiona kargijskie często coś znaczyły — Róża, Olcha, Honor, Nadzieja. Bywały też tradycyjne, dziedziczone po przodkach. Ludzie podawali je otwarcie, szczycąc się starym imieniem, przekazywanym z pokolenia na pokolenie. Tenar za wcześnie zabrano z domu, toteż nigdy się nie dowiedziała, czemu rodzice tak ją nazwali, podejrzewała jednak, że mogło tak być na pamiątkę babki albo prababki. Imię to odebrano jej, gdy została uznana za Arhę, Odrodzoną, Bezimienną, i zapomniała je, póki Ged jej go nie zwrócił. Dla niej i dla niego było to jej prawdziwe imię. Nie dawało nikomu nad nią władzy, ponieważ nie pochodziło z Dawnej Mowy, więc nie musiała go ukrywać.

Teraz zastanawiała się, czemu księżniczka swe imię ukrywa. Służki nazywały ją wyłącznie księżniczką albo panią, ambasador mówił o niej Najwyższa Księżniczka, córka Thola, pani z Hur-at-Hur i tak dalej. Biedaczka miała stanowczo za dużo tytułów. Czas, by zdobyła też imię.

Tenar wiedziała, że królewski gość nie powinien przechadzać się samotnie ulicami Haynoru. Zdawała sobie też sprawę z faktu, iż Jagoda ma obowiązki w pałacu. Poprosiła zatem o służącego, który mógłby jej towarzyszyć. Wkrótce w jej komnacie pojawił się uroczy lokaj, czy może lokajczyk, liczył sobie bowiem zaledwie piętnaście lat. Na każdym przejściu przez ulicę krzątał się wokół niej, jakby była zdziecinniałą staruszką.

Lubiła spacerować po mieście. Teraz, w drodze do Pałacu Rzecznego, musiała sama przed sobą przyznać, że łatwiej jej spacerować bez Tehanu u boku. Ludzie patrzyli na okaleczoną twarz i natychmiast odwracali wzrok, a Tehanu szła ze sztywną bolesną dumą, nienawidząc ich spojrzeń i tego, że się odwracają. Tenar cierpiała wówczas wraz z nią, może nawet bardziej.

Teraz jednak mogła przechadzać się powoli, oglądać uliczne przedstawienia, kramy, najróżniejsze oblicza i stroje z całego Archipelagu. Zejść z głównej drogi, pozwalając, by lokaj pokazał jej ulice, gdzie nad głowami wznosiły się szeregi malowanych mostów przerzuconych między dachami i tworzących ażurowe sklepienie, z którego zwisały pnącza pokryte czerwonymi kwiatami. Ludzie zawieszali w oknach na złoconych drążkach klatki z ptakami. Wydawało się, że w powietrzu rozkwitają ogrody.

Tak bym chciała, żeby Tehanu mogła to zobaczyć, pomyślała Tenar. Nie mogła jednak myśleć o Tehanu, o tym gdzie jest teraz.

Pałac Rzeczny, podobnie jak Nowy, powstał w czasach królowej Heru, pięćset lat wcześniej. Gdy Lebannen wstąpił na tron, pałac leżał w ruinie. Król odbudował go starannie i tak powstał uroczy, spokojny pałacyk, w którym było niewiele mebli, a ciemnych błyszczących podłóg nie wyściełały dywany. Rzędy wąskich okien-drzwi rozsuwały się, otwierając komnaty wprost na rzekę i wierzby. Można też było wyjść na głębokie drewniane balkony wzniesione nad wodą. Damy dworu opowiadały, że tu właśnie król lubił wymykać się czasem na noc, czy to sam, czy z kochanką. Sugerowały, iż może coś znaczyć fakt, że umieścił tu księżniczkę. Tenar podejrzewała, że po prostu nie chciał, by Kargijka zamieszkała z nim pod jednym dachem. Może jednak damy dworu miały rację?

Wartownicy w uroczystym rynsztunku poznali ją i przepuścili. Lokaje zaanonsowali przybycie Tenar, po czym odeszli wraz z jej towarzyszem rozbijać orzechy i plotkować (najwyraźniej stanowiło to ulubione zajęcie służących). Natychmiast zjawiły się damy dworu, witając ją serdecznie, uradowane widokiem nowej twarzy i złaknione wieści o królewskiej wyprawie przeciw smokom. Po dłuższych ceregielach w końcu wpuszczono ją do komnat księżniczki.

Podczas dwóch poprzednich wizyt Tenar musiała jakiś czas czekać w przedpokoju. Potem zakwefione służki wprowadzały ją do wewnętrznej komnaty, jedynego mrocznego pomieszczenia w jasnym pałacu. Tam, na środku, stała księżniczka w okrągłym kapeluszu, z którego opadał aż do ziemi czerwony woal. Wyglądała jak jeden ze sprzętów w komnacie, wmurowany, nieruchomy. Pani Iyesa nazwała ją ceglanym kominem i określenie to pasowało doskonale.

Tym razem wszystko potoczyło się inaczej. Gdy tylko Tenar znalazła się w przedpokoju, usłyszała dobiegający ze środka wrzask i tupot rozbiegających się ludzi. Księżniczka wypadła przez drzwi i z przeszywającym okrzykiem zarzuciła jej ramiona na szyję. Tenar była drobnej budowy, księżniczka wysoka, energiczna i silna, toteż zbiła ją z nóg i przytrzymała w mocnym uścisku.

— Och, pani Arho, pani Arho, uratuj mnie, uratuj! — krzyczała.

— Księżniczko, co się stało?

Księżniczka płakała, nie wiadomo — z ulgi czy ze strachu. Mówiła coś nieskładnie. Tenar zrozumiała jedynie coś o ofierze i smokach.

— W pobliżu Havnoru nie ma żadnych smoków — oświadczyła surowo, uwalniając się z objęć dziewczyny — i nikogo nie składamy w ofierze. O co chodzi? Co ci powiedziano?

— Kobiety mówiły, że przybywają smoki, a tutejsi ludzie zamiast kozy złożą w ofierze córkę króla, bo są czarnoksiężnikami. Boję się.

Księżniczka wytarła twarz. Zacisnęła pięści, próbując opanować panikę. Była to prawdziwa, niepohamowana groza. Tenar pożałowała dziewczyny, nie okazała tego jednak. Jej towarzyszka musiała nauczyć się opanowania.

— Twoje kobiety nie są kształcone i nie znają hardyckiego dość, by zrozumieć, co mówią ludzie. A ty w ogóle nie mówisz po hardycku. Gdybyś mówiła, wiedziałabyś, że nie ma się czego bać. Czy widzisz, by tutejsi ludzie biegali po pałacu z płaczem i krzykiem?

Księżniczka spojrzała na nią. Nie miała na sobie kapelusza ani welonu, jedynie lekką przewiewną suknię, gdyż dzień był upalny. Tenar po raz pierwszy ujrzała coś więcej niż niewyraźną postać za czerwoną zasłoną. Choć oczy księżniczki napuchły od płaczu, a twarz pokrywały czerwone plamy, była wspaniała — płowowłosa i płowooka, o krągłych ramionach, pełnych piersiach i smukłej talii. Kobieta w pierwszym rozkwicie siły i urody.

— I nikt nie zostanie złożony w ofierze? — spytała w końcu.

— Nikt.

— Po co zatem przybywają smoki?

Tenar odetchnęła głęboko.

— Księżniczko, jest wiele rzeczy, o których powinnyśmy pomówić. Uważasz mnie za przyjaciółkę?

— Tak. — Księżniczka postąpiła krok naprzód i mocno chwyciła Tenar za ramię. — Jesteś moją przyjaciółką, nie mam innej. Przelałabym za ciebie mą krew.

Choć słowa te zabrzmiały śmiesznie, Tenar wiedziała, że są prawdziwe. Postarała się jak najmocniej powtórzyć gest dziewczyny.

— Jesteś moją przyjaciółką. Podaj mi swe imię.

Oczy księżniczki rozszerzyły się gwałtownie. Na górnej wardze pozostał ślad łez, dolna zadrżała. W końcu dziewczyna odetchnęła głęboko.

— Seserakh.

— Seserakh, nie nazywam się Arha, ale Tenar.

— Tenar — powtórzyła dziewczyna, mocniej ściskając jej ramię.

— Mam za sobą długą przechadzkę — oznajmiła Tenar, próbując odzyskać panowanie nad sytuacją — i jestem spragniona. Usiądźmy, proszę. Czy mogłabym dostać trochę wody? Potem porozmawiamy.

Księżniczka wybiegła z pokoju niczym polująca lwica. W wewnętrznych komnatach rozległy się krzyki i kolejne tupoty. Wkrótce zjawiła się jedna ze służących. Trzęsącymi się rękami poprawiała swój woal i mamrotała coś w tak niewyraźnym dialekcie, że Tenar nie zrozumiała ani słowa.

— Mów w przeklętym języku! — krzyknęła zza drzwi księżniczka.

— Usiąść? — spytała jękliwie kobieta w łamanym hardyckim. — Pić, pani?

Pośrodku ciemnego, dusznego pokoju ustawiono naprzeciw siebie dwa krzesła. Seserakh stała obok jednego z nich.

— Chętnie usiadłabym na dworze, w cieniu nad wodą — powiedziała Tenar. — Jeśli masz ochotę, księżniczko.

Księżniczka krzyknęła, kobiety podbiegły i wyniosły krzesła na balkon. Tenar i Seserakh usiadły obok siebie.

— Tak lepiej. — Tenar westchnęła. Wciąż czuła się dziwnie, mówiąc po kargijsku. Nie sprawiło jej to żadnych trudności, ale nieustannie odnosiła wrażenie, że nie jest sobą, że to mówi ktoś inny, aktorka wcielająca się w cudzą rolę.

— Ty lubisz wodę? — spytała księżniczka. Jej twarz odzyskała normalną barwę śmietanki, oczy, już nie spuchnięte, miały barwę błękitnego złota czy może błękitu ze złotymi cętkami.

— Tak. A ty nie?

— Nienawidzę. Tam, gdzie żyłam, nie było wody.

— Na pustyni? Ja też mieszkałam na pustyni, aż do szesnastego roku życia. Potem przepłynęłam morze i przybyłam na zachód. Kocham morze, wodę, rzeki.

— Och, morze! — Seserakh skuliła się, ukrywając głowę w dłoniach. — Jakże go nienawidzę. Nienawidzę. Myślałam, że zwymiotuję duszę. Bez chwili przerwy, raz po raz, całymi dniami. Nigdy więcej nie chcę oglądać morza. — Zerknęła między gałązkami wierzby na cichy, płytki strumień w dole. — Tej rzeki się nie boję — dodała nieufnie.

Jedna z kobiet przyniosła tacę z dzbankiem i kubkami. Tenar pociągnęła długi łyk chłodnej wody.

— Księżniczko, mamy wiele do omówienia. Smoki wciąż przebywają daleko stąd na zachodzie. Król i moja córka wybrali się, by z nimi porozmawiać.

— Porozmawiać?

— Tak. — Zamierzała dodać coś więcej, jednak zmieniła temat. — A teraz proszę, opowiedz mi o smokach z Hur-at-Hur.

Gdy była dzieckiem na Atuanie, usłyszała, iż na Hur-at-Hur żyją smoki. Smoki w górach, rozbójnicy na pustyni. Hur-at-Hur była biedna i daleka. Nie pochodziło stamtąd nic dobrego oprócz opali, turkusów i drzewa cedrowego.

Seserakh westchnęła głęboko, do jej oczu napłynęły łzy.

— Myśli o domu sprawiają, że chce mi się płakać — wyjaśniła z tak szczerą prostotą, iż oczy Tenar także zwilgotniały. — Smoki żyją w górach, dwa, trzy dni drogi od Mesreth. Są tam tylko skały, nikt nie niepokoi smoków i one także nie niepokoją nikogo. Lecz raz w roku schodzą w dół, pełzną ścieżką. To gładka, pylista ścieżka wyżłobiona przez ich brzuchy, gdy tak wędrują co roku od początku czasu. Zwiemy ją Smoczą Drogą. — Widząc, iż Tenar słucha uważnie, księżniczka podjęła opowieść. — Przekroczenie Smoczej Drogi to tabu, nie wolno postawić na niej stopy, trzeba ją okrążyć na południe od Miejsca Ofiary. Zaczynają nią pełznąć późną wiosną. Czwartego dnia piątego miesiąca zjawiają się wszystkie w Miejscu Ofiary. Nigdy się nie spóźniają. A wszyscy mieszkańcy Mesreth i okolicznych wiosek czekają tam na nie. Potem zaś, gdy wszystkie zejdą ze Smoczej Drogi, kapłani zaczynają ofiarę. To… Na Atuanie nie składacie wiosennej ofiary?

Tenar pokręciła głową.

— No cóż, dlatego właśnie się przestraszyłam. Bo widzisz, czasem to może być ludzka ofiara. Jeśli czasy nie były najlepsze, składali w ofierze córkę króla. W inne lata zwykłą dziewczynę, ale od bardzo dawna tego nie robili, odkąd byłam bardzo mała, a mój ojciec pokonał pozostałych królów. Od tego czasu składali w ofierze kozę i owcę. Chwytają krew do mis, tłuszcz ciskają w święty ogień i wzywają smoki. A smoki pełzną ku nim, piją krew i pożerają ogień. — Na moment zamknęła oczy, podobnie Tenar. — Potem wracają w góry, a my do siebie, do Mesreth.

— Jak duże są smoki?

Seserakh szeroko rozłożyła ręce.

— Czasem większe.

— I nie potrafią latać ani mówić?

— O nie. Nie mają skrzydeł, tylko kikuty. Wydają z siebie dziwny syk. Zwierzęta nie mówią, ale to święte zwierzęta, symbol życia, bo ogień to życie, a one jedzą ogień i wypluwają go z pysków. Są święte, bo przychodzą na wiosenną ofiarę. Nawet gdyby nie zjawił się żaden człowiek, smoki by przybyły i zgromadziły się w tamtym miejscu. Przychodzimy tam z powodu smoków; kapłani zawsze to powtarzają przed złożeniem ofiary.

Przez chwilę Tenar porządkowała w głowie zasłyszane fakty.

— Tu, na zachodzie — rzekła w końcu — smoki są duże, olbrzymie i umieją latać. To zwierzęta, a mimo to mówią. Są też święte i niebezpieczne.

— Cóż — zauważyła księżniczka — może smoki to tylko zwierzęta, ale bardziej nas przypominają niż przeklęci czarownicy.

Wypowiedziała to jako słowo, bez szczególnego nacisku. Tenar przypomniała sobie to określenie z dzieciństwa. Oznaczało ciemnych ludzi, hardyckich mieszkańców Archipelagu.

— Dlaczego?

— Bo smoki się odradzają! Jak wszystkie zwierzęta, jak my. — Seserakh spojrzała na Tenar ze szczerą ciekawością. — Sądziłam, że skoro byłaś kapłanką w najświętszym Miejscu Grobowców, wiesz o tych rzeczach więcej ode mnie.

— Ale my nie mieliśmy tam smoków — odparła Tenar. — Nic o nich nie słyszałam. Proszę, przyjaciółko, opowiedz mi.

— Spróbuję opowiedzieć ci tę historię. To opowieść zimowa, ale tu chyba można powtórzyć ją w lecie. Tutaj wszystko jest inaczej. — Westchnęła. — Na początku, no wiesz, u zarania dziejów, wszyscy byliśmy tacy sami, wszyscy ludzie i zwierzęta, i robiliśmy to samo. A potem nauczyliśmy się umierać i tym samym odradzać. Czasem jako ta sama istota, czasem inna. Nie ma to znaczenia, bo tak czy inaczej znów się umiera i odradza. Wcześniej czy później każdy z nas jest wszystkim.

Tenar przytaknęła. Jak dotąd historia brzmiała znajomo.

— Najlepiej jednak odrodzić się jako człowiek albo smok, bo to święte istoty. Każdy zatem stara się nie łamać tabu, przestrzegać Nakazów, by zwiększyć swe szansę ponownego stania się człowiekiem, a przynajmniej smokiem… Skoro tutejsze smoki umieją mówić i są wielkie, widzę, że może to być nagrodą. Stanie się jednym z naszych smoków nigdy nie wydawało mi się zbyt pociągające.

Historia opowiada o przeklętych czarownikach, którzy odkryli Vedurnan. Było to coś, nie wiem co, co powiedziało niektórym ludziom, że jeśli zgodzą się nigdy nie umrzeć i się nie odrodzić, mogą nauczyć się czarów. A oni to wybrali. Wybrali Vedurnan i odeszli wraz z nim na zachód. A on uczynił ich ciemnymi. Żyją tutaj. Wszyscy tutejsi ludzie to ci, którzy wybrali Vedurnan. Żyją, czynią przeklęte czary, ale nie mogą umrzeć. Tylko ich ciała umierają, reszta pozostaje w mrocznym miejscu i nigdy się nie odradza. Wyglądają jak ptaki, ale nie potrafią latać.

— Tak — szepnęła Tenar.

W jej umyśle zabrzmiała opowieść, którą Ogion usłyszał od kobiety z Kemay: na początku czasu ludzie i smoki byli tym samym. Lecz smoki wybrały wolność i dzikość, a ludzie bogactwa i władzę. Wybór, podział — czy to ta sama historia?

Ale w jej sercu krył się inny obraz. Ged przykucnięty w kamiennym pokoju. Mała czarna głowa, dziób…

— Vedurnan to nie pierścień, o którym wciąż gadają? Ten, który będę musiała założyć?

Tenar z wysiłkiem powróciła myślami z Malowanej Komnaty i pokoju z wczorajszego snu.

— Pierścień?

— Pierścień Urtakbego.

— Erreth-Akbego. Nie, to Pierścień Pokoju i założysz go, tylko jeśli i kiedy zostaniesz małżonką króla Lebannena. Aby się tak stało, musisz mieć wiele szczęścia.

Twarz Seserakh przybrała osobliwy wyraz — nie cyniczny bądź nadąsany, lecz pozbawiony nadziei, lekko rozbawiony, cierpliwy. Wyraz twarzy kobiety starszej o kilkadziesiąt lat.

— Nie ma w tym żadnego szczęścia, moja droga przyjaciółko Tenar — odparła. — Muszę go poślubić, a wówczas będę stracona.

— Czemu miałabyś być stracona, jeśli go poślubisz?

— Bo wtedy będę musiała zdradzić mu moje imię. Jeżeli je wymówi, ukradnie mi duszę. To właśnie robią przeklęci czarownicy. Dlatego zawsze ukrywają swe imiona. A jeżeli ukradnie mi duszę, nie będę mogła umrzeć. Będę musiała żyć wiecznie, bez ciała, jak ptak, który nie lata, i nigdy się nie odrodzę.

— Dlatego właśnie ukryłaś imię?

— Tobie je podałam, przyjaciółko.

— Doceniam ten dar, przyjaciółko — odparła żywo Tenar. — Ale tu możesz ujawnić swe imię każdemu, komu tylko zechcesz. Nie mogą ukraść ci duszy, wierz mi, Seserakh. Poza tym możesz mu zaufać, on… nie zrobi ci krzywdy.

Dziewczyna zauważyła jej wahanie.

— Ale chciałby — powiedziała. — Tenar, przyjaciółko, wiem, kim tu jestem. W wielkim mieście Awabath, gdzie mieszka mój ojciec, byłam głupią, nieuczoną kobietą z pustyni, feyagat. Kobiety z miasta, dziewki o odsłoniętych twarzach, drwiły ze mnie i szturchały się łokciami na mój widok. A tu jest jeszcze gorzej. Nikogo nie rozumiem, a oni nie rozumieją mnie. I wszystko, wszystko jest zupełnie inne. Nie wiem nawet, co jem, to jedzenie czarnoksiężników sprawia, że kręci mi się w głowie. Nie wiem, jakie są tabu, nie ma tu kapłanów, których mogłabym spytać. Tylko magiczne kobiety, czarne, bez zasłon. I widzę, jak na mnie patrzą. Przez feyag wszystko widać. Widziałam jego twarz, jest bardzo piękny, wygląda jak wojownik. Ale to czarny czarownik i nienawidzi mnie. Nie mów, że to nieprawda, bo wiem, że tak jest. I myślę, że gdy pozna me imię, na zawsze pośle mą duszę do tego miejsca.

Po dłuższej chwili, patrząc na kołyszące się gałęzie wierzb nad leniwie płynącą wodą, czując smutek i znużenie, Tenar powiedziała:

— Zatem, księżniczko, musisz nauczyć się, jak sprawić, by cię polubił. Co innego ci pozostało?

Seserakh żałośnie wzruszyła ramionami.

— Byłoby lepiej, gdybyś rozumiała, co mówi — dodała Tenar.

— Bagaba, bagaba. Wszyscy tylko bełkoczą.

— A nasze słowa brzmią dla nich jak bełkot. Daj spokój, księżniczko, jak on może cię polubić, jeśli potrafisz mu powiedzieć tylko bagaba, bagaba? Spójrz — wskazała swą dłoń i wymówiła słowo, najpierw po kargijsku, potem po hardycku.

Seserakh posłusznie powtórzyła oba słowa. Poznawszy nazwy jeszcze kilku części ciała, nagle dostrzegła potencjał, jaki kryje w sobie znajomość obcego języka. Wyprostowała się.

— Jak czarnoksiężnicy mówią „król”?

— Agni. To słowo w dawnej mowie. Nauczył mnie go mąż.

Mówiąc to, uświadomiła sobie, że niemądrze robi, wprowadzając w tym momencie jeszcze jeden język. Lecz nie to przyciągnęło uwagę księżniczki.

— Masz męża? — Seserakh spojrzała na nią lwimi, lśniącymi oczami i roześmiała się w głos. — Och, jak cudownie! Myślałam, że jesteś kapłanką. Proszę, przyjaciółko, opowiedz mi o nim. Czy to wojownik, czy jest przystojny, kochasz go?


* * *

Gdy król wyruszył na spotkanie ze smokami, Olcha nie miał pojęcia, co ze sobą począć. Czuł się niepotrzebny, miał wrażenie, że jest pasożytem, bo tylko siedzi w pałacu i spożywa królewskie jedzenie. Dręczyły go wyrzuty sumienia z powodu kłopotów, które ze sobą przywiózł. Nie mógł cały dzień siedzieć w komnacie, toteż wędrował ulicami, lecz bogactwa miasta i krążące wokół tłumy go onieśmielały. A że nie miał pieniędzy ani celu, mógł jedynie spacerować, póki nie poczuł znużenia. Wracał do Pałacu Mahariona, zastanawiając się, czy surowi strażnicy wpuszczą go z powrotem. Najlepiej czuł się w pałacowych ogrodach. Miał nadzieję, że znów spotka tam Rody’ego, lecz chłopiec już się nie pojawił. Może i dobrze. Olcha uważał, że nie powinien rozmawiać z ludźmi. Ręce, które sięgały ku niemu z krainy śmierci, ich także mogłyby pochwycić.

Trzeciego dnia po wyjeździe króla wybrał się na spacer wśród stawów. Dzień był bardzo gorący, wieczór duszny i upalny. Olcha wziął ze sobą Żurawia, by kociak mógł polować na owady pod krzakami. Sam usiadł na ławce obok rozłożystej wierzby i obserwował tłuste srebrzystozielone karpie. Czuł się samotny i zniechęcony. Miał wrażenie, że jego ochrona przed głosami i sięgającymi ku niemu rękami słabnie. Po co właściwie tu siedział? Czemu nie miałby raz jeszcze pogrążyć się we śnie, już na zawsze zejść ze wzgórza, skończyć z tym wszystkim? Nikt na świecie by go nie opłakiwał, a jego śmierć oszczędziłaby innym choroby, którą ze sobą przyniósł. Z pewnością mieli dość na głowie, walcząc ze smokami. Może gdyby tam zszedł, znów spotkałby Lilię…

Tak, ale po śmierci nie mogliby się dotknąć. Magowie twierdzili, że nawet by tego nie chciał, że umarli zapominają, co to znaczy żyć. Ale przecież Lilia sięgnęła ku niemu. Może z początku, przez jakiś czas, pamiętają jeszcze coś z życia? Dość, by szukać się nawzajem, spotykać, nawet jeśli nie mogą się już dotknąć?

— Olcho.

Powoli uniósł wzrok i ujrzał stojącą obok niską siwowłosą kobietę, Tenar. Dostrzegł troskę na jej twarzy, nie wiedział jednak, skąd się wzięła. Potem przypomniał sobie, iż jej córka, poparzona dziewczyna, odjechała z królem. Może dotarły do niej złe wieści, może wszyscy nie żyją.

— Jesteś chory, Olcho? — spytała.

Pokręcił głową. Rozmowy przychodziły mu z trudem. Teraz rozumiał już, jak łatwo byłoby w tamtej krainie w ogóle nie mówić, nie patrzeć ludziom w oczy, niczym się nie przejmować.

Usiadła na ławce obok niego.

— Wyglądasz, jakby coś cię trapiło.

Machnął lekceważąco ręką — wszystko w porządku, nieważne.

— Byłeś na Goncie, u mojego męża Krogulca. Jak on się miewał? Uważał na siebie?

— Tak — mruknął Olcha. Spróbował odpowiedzieć pełniej: — Był najmilszym gospodarzem.

— Cieszy mnie to — rzekła. — Martwię się o niego. Potrafi prowadzić dom równie dobrze jak ja, ale nie lubię zostawiać go samego… Proszę, opowiedz, co robił, gdy u nas byłeś.

Olcha odparł, że Krogulec zebrał śliwki i sprzedał je, że obaj naprawili ogrodzenie, że Krogulec pomógł mu spać.

Tenar słuchała uważnie, z powagą, jakby wszystkie te drobnostki miały równie wielkie znaczenie jak niezwykłe wydarzenia, o których rozmawiali w tym samym miejscu trzy dni wcześniej — umarli wzywający żywego do swej krainy, dziewczyna zmieniająca się w smoka, smoki podpalające wyspy zachodu.

I w istocie nie wiedział, co w ostatecznym rozrachunku liczy się bardziej — wielkie, doniosłe wydarzenia czy te drobne, codzienne.

— Chciałabym móc już wrócić do domu. — Kobieta westchnęła.

— Chciałbym móc powiedzieć to samo, ale na próżno. Myślę, że już nigdy nie wrócę do domu. — Nie miał pojęcia, czemu to powiedział, ale usłyszał własne słowa i zrozumiał, że są prawdziwe.

Przez chwilę przyglądała mu się spokojnymi szarymi oczami, nie zadając pytań.

— Chciałabym móc marzyć o tym, że wróci ze mną córka — rzekła w końcu — ale to także próżne marzenie. Wiem, że ona musi iść dalej. Nie wiem tylko dokąd.

— Zdradzisz mi, jaki ma dar, kim jest, co sprawiło, że król ją wezwał i zabrał ze sobą na spotkanie smoków?

— Och, gdybym wiedziała, kim jest, powiedziałabym ci — twarz Tenar była pełna smutku, miłości i goryczy. — Nie jest moją rodzoną córką. Zapewne zgadłeś albo już to usłyszałeś. Trafiła do mnie w dzieciństwie, ocalona z ognia… Gdy Krogulec do mnie powrócił, stała się także jego córką i uratowała nas oboje od okrutnej śmierci, wzywając smoka Kalessina, zwanego Najstarszym, a ów smok nazwał ją swą córką. Jest zatem dzieckiem wielu i nikogo. Nie oszczędzono jej bólu, lecz ocalała z ognia. Może nigdy się nie dowiem, kim jest naprawdę. Chciałabym jednak, by w tej chwili siedziała tu, obok mnie, bezpieczna!

Pragnął ją pocieszyć, lecz nie znalazł pociechy w sercu.

— Opowiedz mi o swojej żonie, Olcho — poprosiła.

— Nie mogę — rzekł w końcu w ciszy, która tak łatwo zapadała między nimi. — Gdybym mógł, zrobiłbym to, pani Tenar. Przygniata mnie wielkie brzemię. Dziś ciąży mi strach, zgroza. Staram się myśleć o Lilii, ale widzę tylko ową ciemną pustynię ciągnącą się w dół, bez końca. Jej tam nie dostrzegam. Wszystkie wspomnienia, które były dla mnie niczym oddech i woda, trafiły do owej suchej krainy. Nic już nie pozostało.

— Przykro mi — szepnęła.

Długi czas siedzieli w milczeniu. Cienie stawały się coraz głębsze, było duszno, bardzo ciepło. Światła pałacu przeświecały przez rzeźbione okiennice i nieruchomą kaskadę wierzbowych witek.

— Coś się dzieje — oznajmiła Tenar. — Wielka zmiana dotyka świata. Może nie pozostanie nam nic, co znamy.

Olcha uniósł wzrok, spoglądając w ciemniejące niebo. Wyraźnie widział wieże pałacu; biały marmur i alabaster chwytały i odbijały resztki światła z zachodu. Olcha poszukał wzrokiem ostrza miecza na szczycie najwyższej wieży i ujrzał je, słaby srebrzysty błysk.

— Spójrz — rzekł.

Na samym czubku, niczym diament, zalśniła gwiazda. Na ich oczach gwiazda oderwała się od miecza i wzniosła w górę.

Gdzieś w dali usłyszeli podniesione głosy, tupot nóg. Potem dźwięk rogu, ostry rozkazujący okrzyk.

— Wrócili. — Tenar wstała.

Jakby zarażony podnieceniem, Olcha także podniósł się z ławki. Jego towarzyszka pospieszyła do pałacu, z którego okien widać było port. Nim jednak Olcha przywołał Żurawia, raz jeszcze spojrzał na miecz, teraz lśniący słabym blaskiem, i jaśniejącą w górze gwiazdę.


* * *

„Delfin” wpłynął do bezpiecznej zatoki gnany magicznymi podmuchami. Pochylał się naprzód, jego żagle wydymały się gwałtownie. Nikt w pałacu nie oczekiwał tak szybkiego powrotu króla, lecz gdy władca się zjawił, wszystko czekało w należytym porządku. Na nabrzeżu natychmiast zaroiło się od dworzan, żołnierzy nie pełniących akurat służby i mieszkańców miasta gotowych powitać monarchę. Pieśniarze i harfiarze czekali, by wysłuchać, jak walczył i pokonał smoki, i ułożyć o tym ballady.

Zawiedli się jednak. Król wraz ze swym orszakiem skierował się wprost do pałacu, a żołnierze i marynarze ze statku powtarzali tylko: Pojechali do kraju nad plażą Onneva i po dwóch dniach wrócili. Czarodziej przysłał nam ptaka z wiadomością, bo już zdążyliśmy dopłynąć do ujścia zatoki, przecież zamierzaliśmy spotkać się z nimi w Porcie Południowym. Wróciliśmy, a oni czekali u ujścia rzeki, cali i zdrowi. Lecz nad południowymi Faliernami widzieliśmy dym płonących lasów.

Tenar znalazła się wśród tłumów na nabrzeżu i Tehanu podbiegła wprost do niej. Uścisnęły się mocno. Gdy ruszyły naprzód ulicami pośród świateł i radosnych głosów, Tenar pomyślała: Wszystko się zmieniło. Ona się zmieniła. Już nigdy nie wróci do domu.

Lebannen maszerował wśród swoich gwardzistów. Pełen napięcia i energii, wydawał się wyniosły, władczy, promienny.

— Erreth-Akbe! — wołali ludzie na jego widok. A także: — Syn Morreda!

Na stopniach pałacu odwrócił się ku nim. Jeśli chciał, potrafił mówić bardzo głośno, i teraz głos jego zadźwięczał wyraźnie, uciszając zamęt.

— Ludu Havnoru, posłuchaj. Kobieta z Gontu rozmawiała w naszym imieniu z wodzem smoków. Zawarliśmy rozejm. Jeden z nich do nas przybędzie. Smok przybędzie tu, do miasta Havnor, do pałacu Mahariona, nie niszczyć, lecz rozmawiać. Nadszedł czas, gdy ludzie i smoki muszą spotkać się i pomówić. Powiadam wam zatem, gdy zjawi się smok, nie lękajcie się go, nie walczcie z nim, nie uciekajcie, lecz powitajcie go znakiem pokoju. Powitajcie niczym wielkiego pana, który przybywa z daleka w pokoju. I nie bójcie się, chroni nas bowiem miecz Erreth-Akbego, pierścień Elfarran i imię Morreda. Na me własne imię przysięgam, że póki żyję, bronić będę tego miasta i tego królestwa.

Wszyscy słuchali, wstrzymując oddech. Potem rozległy się okrzyki i wiwaty. Lebannen zawrócił i zniknął w bramie pałacu.

— Pomyślałem, że lepiej będzie ich uprzedzić — dodał swym zwykłym cichym głosem, zwracając się do Tehanu, która przytaknęła. Mówił do niej niczym do towarzysza, a ona tak się zachowywała. Dostrzegła to Tenar i dworzanie.

Lebannen polecił, by o czwartej godzinie poranka zebrała się cała jego rada, i wszyscy się rozeszli. Zatrzymał przy sobie jeszcze chwilę Tenar, choć Tehanu już odeszła.

— To ona nas chroni — powiedział.

— Sama?

— Nie bój się o nią. To córka smoka, siostra smoka. Podąża tam, gdzie my nie możemy dotrzeć. Nie bój się o nią, Tenar.

Skłoniła głowę, przyjmując jego słowa.

— Dziękuję, że przyprowadziłeś ją do mnie bezpieczną. Przynajmniej na jakiś czas.

Stali na korytarzu wiodącym do zachodnich komnat pałacu. Tenar uniosła głowę i spojrzała na króla.

— Rozmawiałam o smokach z księżniczką.

— Z księżniczką — powtórzył martwym głosem.

— Ma imię. Nie mogę ci go zdradzić, bo uważa, że mógłbyś z niego skorzystać i zniszczyć jej duszę.

Skrzywił się.

— Na Hur-at-Hur żyją smoki. Małe i bezskrzydłe, nie potrafią też mówić. Są jednak święte, stanowią święty symbol, obietnicę śmierci i ponownych narodzin. Przypomniała mi, że nasz lud po śmierci nie idzie tam gdzie wasz. Nie do suchej krainy, o której mówił Olcha. My trafiamy gdzie indziej. Księżniczka, ja i smoki.

Twarz Lebannena zmieniła wyraz. Czujna rezerwa zniknęła, zastąpiona wyraźnym skupieniem.

— Pytania Geda do Tehanu — rzekł, zniżając głos. — Czy to są odpowiedzi?

— Wiem tylko tyle, ile powiedziała mi księżniczka. Czy raczej przypomniała. Dziś wieczór pomówię o tym z Tehanu.

Król zmarszczył brwi, potem jego twarz pojaśniała. Pochylił się i ucałował Tenar w policzek, życząc jej dobrej nocy. Odszedł, a ona odprowadziła go wzrokiem. Poruszał jej serce, oszałamiał. Nie była jednak ślepa. Wciąż boi się księżniczki, pomyślała.


* * *

Sala tronowa była najstarszym pomieszczeniem w Pałacu Mahariona. Kiedyś mieścił się w niej dwór Gemala z Morza Zrodzonego, księcia z Hien, który został królem w Havnorze i z którego rodu wywodzili się królowa Heru i jej syn Maharion. „Pieśń Havnorska” mówi:

Stu wojowników, kobiet sto zasiadło w dworze Gemala,

U królewskiego stołu do rozmów.

Godna i zacna szlachta z Havnoru,

Świat nie zna śmielszych wojów ni piękniejszych niewiast.

Wokół tego właśnie dworu w ciągu stulecia potomkowie Gemala wznieśli jeszcze większy pałac. W końcu Heru i Maharion zbudowali Wieżę Alabastrową, Wieżę Królowej, Wieżę Miecza.

Wieże te wciąż stały. Od śmierci Mahariona minęło kilkaset lat, lecz ludzie z Havnoru z uporem nazywali budowlę Nowym Pałacem, choć leżała w ruinie. Gdy Lebannen wstąpił na tron, odbudował pałac i bogato wyposażył. Kupcy z Wysp Wewnętrznych, zdjęci radością, gdyż władza królewska gwarantowała prawa chroniące handel, wyznaczyli duże opłaty i dodatkowo ofiarowali mu pieniądze na podobne przedsięwzięcia. Przez pierwszych kilka lat jego panowania nie uskarżali się nawet na podatki, nie krzyczeli, że ich dzieci zostaną żebrakami. Lebannen zdołał zatem odnowić Nowy Pałac i sprawić, iż ponownie stał się godny i wspaniały. Salę tronową jednak, gdy wymieniono już belki sufitu, wzmocniono kamienne mury i wstawiono nowe szyby do wysokich, wąskich okien, pozostawił taką, jaką była, mroczną i surową.

Przez czas krótkiego panowania Fałszywych Dynastii i przez Mroczne Lata tyranów, uzurpatorów i władców piratów, wśród burz ludzkich ambicji tron królestwa stał niezmiennie na końcu długiej sali, na zwykłym podwyższeniu. Drewniane krzesło o wysokim oparciu. Niegdyś pokryto je złotem, jednakże drogocenny metal dawno już zniknął. Małe złote gwoździki pozostawiły otwory w drewnie w miejscach, z których je wyrwano. Jedwabne poduszki i baldachimy zostały skradzione bądź zniszczone przez mole, myszy i pleśń. Nic nie wskazywało na rangę tego krzesła, oprócz miejsca, w którym stało, i niewyraźnej rzeźby na oparciu — czapli w locie niosącej w dziobie gałąź jarzębiny. Było to godło rodu Enladów.

Królowie z owego rodu przybyli z Enladu do Havnoru osiemset lat temu. Ludzie mawiali, że tam, gdzie stoi Stolec Morreda, wciąż trwa królestwo.

Lebannen kazał oczyścić tron, wymienić spróchniałe fragmenty, naoliwić i wygładzić drewno tak, że lśniło niczym ciemny aksamit. Poza tym jednak pozostawił go nietknięty, niepomalowany, niezłocony, nagi. Niektórzy bogacze odwiedzający wspaniale urządzony pałac narzekali na salę tronową i tron. Sala jak wnętrze stodoły, mawiali. To Stolec Morreda czy stare chłopskie krzesło?

Jedni twierdzili, iż król odpowiadał na to: „Czymże jest królestwo bez stodół, które karmią ludzi, i bez zbierających ziarno chłopów?” albo: „Czy moje królestwo to złocona błyskotka, miękkość aksamitu, czy też stoi mocno dzięki sile kamienia i drewna?”. Inni — że nic nie odpowiedział poza tym, iż tron podoba mu się taki, jaki jest. A ponieważ na twardym krześle sadzał jedynie swe królewskie pośladki, krytycy nie mieli w tej materii nic więcej do powiedzenia.

Tę właśnie surową salę o wysokim, belkowanym suficie w chłodny letni poranek spowity gęstą mgłą wypełniła rada królewska: dziewięćdziesiąt jeden osób, mężczyzn i kobiet (gdyby wszyscy tu przybyli, zebrałaby się setka). Król wybrał ich osobiście. Niektórzy reprezentowali wielkie rody książęce i szlacheckie z Wysp Wewnętrznych, zaprzysiężonych wasali korony. Inni przemawiali w imieniu pozostałych wysp i części Archipelagu. Jeszcze innych król uznał za mądrych i godnych zaufania doradców. Byli to kupcy, marynarze i właściciele faktorii z Havnoru i innych wielkich portów wokół Morza Ea i Morza Najgłębszego, poruszający się ze świadomą powagą i odziani we wspaniałe ciemne szaty z ciężkiego jedwabiu, a także mistrzowie rzemieślniczych cechów, zręczni i przebiegli negocjatorzy, spomiędzy których wyróżniała się jasnooka, waleczna kobieta, przywódczyni górników z Osskil. Byli wśród nich również magowie z Roke, tacy jak Onyks, mężczyźni w szarych płaszczach, trzymający w dłoniach wysokie laski, oraz czarnoksiężnik pelnijski, mistrz Seppel, który nie nosił laski i którego ludzie omijali zwykle szerokim łukiem, choć zachowywał się spokojnie i uprzejmie. Były też szlachcianki, młode i stare, pochodzące z najróżniejszych krain i lenn królestwa, odziane w jedwabie z Lorbanery i perły z wysp Piasku, a także dwie wyspiarki, solidne, stateczne niewiasty, jedna z Iffish, a druga z Korp, przemawiające w imieniu mieszkańców Rubieży Wschodnich. Byli też poeci, mędrcy ze starych uczelni Ea i Enladów, kilku dowódców żołnierzy i kapitanów statków królewskich.

Wszystkich tych członków rady król wybrał sam. Po dwóch, trzech latach prosił, by pozostali, bądź też odsyłał ich z podziękowaniami i honorami, i zastępował kim innym. Omawiał z nimi wszelkie prawa i podatki, sprawy, które rozsądzał w imieniu korony. Wysłuchiwał ich rad, a potem przeprowadzał głosowanie. Dopiero gdy uzyskał zgodę większości, wprowadzał decyzje w życie. Niektórzy twierdzili, iż rada składa się jedynie z królewskich pochlebców i marionetek, i może tak było w istocie. Zwykle jeśli się uparł, stawiał na swoim. Często jednak nie wyrażał własnej opinii, pozwalając, by członkowie rady podjęli decyzję. Wielu doradców przekonało się, że jeśli dysponują dostateczną ilością faktów popierających sprzeciw i potrafią dobrze argumentować, udaje im się przekonać innych, a nawet króla. Często zatem wybuchały gorące debaty, tak w częściach rady specjalizujących się w różnych problemach, jak i na walnych zgromadzeniach. Zdarzało się, iż doradcy sprzeciwili się królowi i przegłosowali go. Lebannen był dobrym dyplomatą, lecz nie pasjonował się polityką.

Przekonał się, iż rada dobrze mu służy. Dysponujący władzą ludzie z królestwa wkrótce zaczęli ją szanować. Zwykli ludzie nie zwracali uwagi na radę. Wszystkie ich nadzieje i uwaga skupiały się wokół osoby władcy. Po Archipelagu krążyły tysiące pieśni i ballad o synu Morreda, księciu, który powrócił na grzbiecie smoka z krainy umarłych u brzegu dnia, bohaterze spod Sorry, władcy miecza Serriadha, Jarzębinie, Wyniosłym Jesionie z Enladu, ukochanym królu rządzącym Znakiem Pokoju. Trudno jednak układać pieśni o doradcach kłócących się o podatki i cła.

Teraz zatem ludzie ci, których pomijały pieśni, zajęli miejsca na wyściełanych ławach przed twardym tronem. Gdy zjawił się król, znów powstali. Wraz z nim przybyła Kobieta z Gontu — większość z nich widziała ją już, toteż jej wygląd nie wywołał poruszenia — oraz niewysoki mężczyzna w brązie i czerniach.

— Wygląda jak wioskowy czarownik — zauważył kupiec z Kamery, zwracając się do szkutnika z Way.

— Bez wątpienia — odparł tamten z czułością i rezygnacją. Wielu członków rady kochało, a przynajmniej lubiło króla. Ostatecznie to on dał im władzę i nawet jeśli nie czuli się zobowiązani okazywać mu wdzięczności, szanowali jego osąd.

Do sali wbiegła spóźniona starsza władczyni z Ebea i książę Sege kierujący obradami polecił doradcom zająć miejsca. Wszyscy usiedli.

— Wysłuchajcie króla — zaczął Sege. I wysłuchali. Opowiedział im — dla wielu były to pierwsze wieści w tej materii — o ataku smoków na zachodni Havnor i o tym, jak wyruszył w drogę z Kobietą z Gontu, Tehanu, by z nimi pertraktować.

Utrzymywał doradców w napięciu, opowiadając o wcześniejszych atakach smoków na wyspy Zachodu. Powtórzył też krótko historię Onyksa o dziewczynie, która na pagórku Roke zamieniła się w smoka. Przypomniał, iż Tehanu uznawana jest za córkę przez Tenar od Pierścienia, niegdysiejszego Arcymaga z Roke i smoka Kalessina, który przyniósł króla na grzbiecie z Selidoru.

W końcu powtórzył, co się zdarzyło na przełęczy w górach Faliern trzy dni temu o świcie. Zakończył, mówiąc:

— Smok ów zaniósł wiadomość od Tehanu do Orm Irian na Palnie. Czeka ją daleki lot, ponad trzysta mil. Lecz smoki szybsze są niźli statek, nawet ten niesiony magicznym wiatrem. W każdej chwili możemy spodziewać się przybycia Orm Irian.

Książę Sege odezwał się pierwszy. Zadał pytanie, wiedząc, że król będzie mu rad.

— Co chcesz zyskać, panie, pertraktując ze smokiem? Odpowiedź padła natychmiast.

— Więcej, niż moglibyśmy zyskać, próbując z nim walczyć. Trudno mi to przyznać, taka jednak jest prawda. Gdyby te potężne stworzenia zechciały nas zaatakować, nie dysponujemy żadną obroną przed ich gniewem. Mędrcy powiadają, że być może, jedna wyspa zdołałaby się im oprzeć. Roke. A na Roke, być może, pozostał jeden człowiek, który potrafiłby stawić czoło gniewowi smoka i nie zginąć. Musimy zatem odkryć przyczynę tego gniewu i usunąć ją, aby zawrzeć z nimi pokój.

— To przecież zwierzęta — zauważył stary władca Felkway. — Ludzie nie mogą rozmawiać ze zwierzętami, zawierać z nimi pokoju.

— Czyż nie mamy miecza Erreth-Akbego, który zabił wielkiego smoka?! — wykrzyknął młody członek rady.

Natychmiast odpowiedział mu ktoś inny.

— A kto zabił Erreth-Akbego?

Debaty rady bywały zwykle hałaśliwe, choć książę Sege utrzymywał ścisły porządek, nie pozwalając, by doradcy przerywali sobie nawzajem lub przemawiali dłużej niż dwie minuty odmierzane przez klepsydrę. Gadułów uciszał uderzeniem okutej srebrem laski, po czym wzywał do głosu następnego mówcę. Rozmawiali i krzyczeli zatem, wymieniając szybkie uwagi. Mówili wszystko, co trzeba i czego nie trzeba, powtarzali kolejno argumenty, zbijali je i wzmacniali. Większość upierała się, iż należy ogłosić wojnę, podjąć walkę ze smokami i pokonać je.

— Oddział łuczników na jednym z okrętów wojennych wystrzelałby je jak kaczki! — wykrzyknął gorącokrwisty kupiec z Wathortu.

— Czyż mamy poniżać się przed bezrozumnymi zwierzętami? Czyż nie ma już wśród nas bohaterów? — spytała z pogardą wyniosła pani z O-Tokne.

Słysząc to, Onyks odparł ostro:

— Bezrozumne? Władają przecież Mową Tworzenia, na znajomości której opiera się nasza sztuka i moc. Są zwierzętami, tak jak my nimi jesteśmy. Ludzie to zwierzęta, które mówią.

Na to odezwał się kapitan statku, stary doświadczony mężczyzna.

— Czy zatem to nie wy, magowie, powinniście z nimi rozmawiać? Znacie przecież ich mowę i może dysponujecie podobną mocą. Król opowiadał o młodej nieuczonej dziewczynie, która zamieniła się w smoka. Magowie jednak potrafią to zrobić w każdej chwili. Czyż zatem Mistrzowie z Roke nie mogliby pomówić ze smokami i w razie potrzeby podjąć z nimi walki jak równy z równym?

Czarnoksiężnik z Palnu podniósł się z miejsca. Był niskim mężczyzną o cichym głosie.

— Przybrać czyjąś postać, kapitanie, oznacza stać się tą istotą — rzekł uprzejmie. — Mag może upodobnić się do smoka, lecz prawdziwa przemiana to ryzykowna sztuka, zwłaszcza teraz. Mała zmiana pośród wielkich to tchnienie wobec huraganu. Jest jednak wśród nas ktoś, kto nie potrzebuje korzystać z naszych sztuk, a jednak potrafi lepiej przemówić w naszym imieniu do smoków niż ktokolwiek inny. Jeśli zechce to uczynić.

Tehanu wstała ze swej ławki u stóp tronu.

— Zechcę — oznajmiła i usiadła.

To sprawiło, że dyskusja na moment zamarła. Wkrótce jednak wybuchła ze zdwojoną siłą.

Król słuchał, nie odzywając się ani słowem. Chciał poznać zdanie swych poddanych.

Na Wieży Miecza srebrne trąby czterokrotnie odegrały fanfarę, zwiastując nadejście godziny szóstej, południa. Król wstał i książę Sege ogłosił przerwę do pierwszej godziny popołudniowej.

W komnacie w Wieży Królowej Heru przygotowano lekki posiłek złożony z sera, warzyw i letnich owoców. Lebannen zaprosił tam Tehanu i Tenar, Olchę, Sege’a i Onyksa, który, za pozwoleniem króla, przyprowadził ze sobą pelnijskiego czarnoksiężnika Seppela. Razem zasiedli do posiłku, rozmawiając lekko, swobodnie. Okna komnaty wyglądały na port i północny brzeg zatoki niknący w błękitnej mgiełce — pozostałości porannej mgły, a może dymu z pożarów lasów na zachodzie wyspy.

Olcha wciąż czuł oszołomienie. Czemu znalazł się wśród najbliższych króla i trafił do sali rady? Co on ma wspólnego ze smokami? Nie potrafił z nimi walczyć ani rozmawiać. Nawet sobie ich nie wyobrażał. Chwilami przechwałki i wyzwania rzucane przez członków rady przypominały mu ujadanie psów. Widział kiedyś na plaży szczeniaka oszczekującego ocean, atakującego fale rozbijające się na piasku, a potem uciekającego przed nimi z mokrym ogonem między nogami.

Cieszył się jednak, że może być z Tenar. Przy niej był spokojny. Lubił ją za uprzejmość i odwagę. Odkrył także, iż dobrze się czuje w obecności Tehanu.

Okaleczenie sprawiało, iż wydawała się mieć dwie twarze. Nie widział ich obu jednocześnie, zawsze jedną albo drugą. Przywykł jednak do tego i przyjmował spokojnie. Twarz jego matki w połowie przesłaniało ciemnoczerwone znamię. Tehanu mu ją przypominała.

Wydawała się dziś mniej niespokojna niż przedtem. Siedziała cicho. Kilka razy odezwała się do siedzącego obok Olchy nieśmiało, przyjaźnie. Miał wrażenie, że podobnie jak on nie znalazła się tu z własnego wyboru. Musiała podążać drogą, której nie pojmuje. Może ich drogi się zbiegały, przynajmniej na jakiś czas. Pomysł ten dodał mu odwagi. Wiedział, że coś musi zrobić, że już to zaczął i musi skończyć, i uznał, iż cokolwiek to jest, lepiej załatwić to z nią niż bez niej. Może ją także pchnęła ku niemu ta sama samotność. Lecz w rozmowie nie poruszali równie poważnych tematów.

— Mój ojciec dał ci kociaka — rzekła, gdy wstali od stołu. — To jedno z kociąt cioteczki Mech?

Przytaknął.

— Szare?

— Tak.

— Najlepsze z całego miotu.

— Zaczyna mi tu tyć, mała kicia.

Tehanu zawahała się, po czym powiedziała nieśmiało:

— Myślę, że to on, nie ona.

Olcha odkrył, że się uśmiecha.

— Dobry z niego kompan. Marynarz nazwał go Żuraw.

— Żuraw — powtórzyła z uśmiechem.

— Tehanu — zagadnął król. Usiadł obok Tenar na ławie przy oknie. — Nie wezwałem cię dziś na obrady, by rozmawiać o pytaniach, które zadał ci pan Krogulec. Nie była to dobra pora. A teraz?

Olcha obserwował ją. Nim odpowiedziała, zastanowiła się chwilę. Zerknęła przelotnie na matkę, która nie zareagowała.

— Wolę porozmawiać tutaj — odparła w końcu Tehanu swym ochrypłym głosem. — Z tobą i może z księżniczką z Hur-at-Hur.

— Mam po nią posłać? — spytał uprzejmie król po chwili ciszy.

— Nie, mogę do niej pójść później. Tak naprawdę nie mam zbyt wiele do powiedzenia. Mój ojciec spytał: Kto udaje się po śmierci do suchej krainy? Rozmawiałyśmy o tym z matką i pomyślałyśmy: Ludzie tam idą, ale zwierzęta? Czy latają tam ptaki, czy rosną drzewa, trawa? Olcho, widziałeś to miejsce.

— Tam… — odparł, kompletnie zaskoczony — jest tam trawa, po mojej stronie muru, ale wydaje się martwa. A dalej? Nie wiem.

Tehanu spojrzała na króla.

— Przeszedłeś tę krainę panie.

— Nie widziałem żadnych zwierząt, ptaków, niczego żywego.

— Pan Krogulec rzekł: kamień, pył — wtrącił Olcha.

— Myślę, że po śmierci nie trafiają tam żadne istoty oprócz ludzi — oznajmiła Tehanu. — Ale nie wszystkich — znów spojrzała na matkę i tym razem nie odwróciła wzroku.

— Kargowie są jak zwierzęta — odezwała się Tenar. Jej suchy głos nie zdradzał żadnych uczuć. — Umierają, by znów się odrodzić.

— To przesąd — rzekł Onyks. — Wybacz, pani, ale ty sama… — zawiesił głos.

— Nie wierzę już — odparła Tenar — że jestem bądź byłam, jak twierdzili, Arhą, Odradzającą się Wiecznie, jedyną duszą powracającą bez końca i nieśmiertelną. Wierzę jednak, że kiedy umrę, podobnie jak każdy śmiertelnik dołączę do wielkiej istoty świata. Tak jak trawa, drzewa, zwierzęta. Ludzie to jedyne zwierzęta, które mówią, sam powiedziałeś to, panie, dziś rano.

— Ale my władamy Mową Tworzenia — zaprotestował mag. — Poznając słowa, dzięki którym Segoy stworzył świat, Mowę Życia, uczymy nasze dusze, jak pokonać śmierć.

— To miejsce, gdzie istnieje jedynie pył i cienie. Czy to wasze zwycięstwo? — Jej głos nie brzmiał już beznamiętnie, oczy błysnęły.

Zdjęty oburzeniem Onyks nie potrafił odpowiedzieć.

W tym momencie zainterweniował król.

— Pan Krogulec zadał jeszcze drugie pytanie — przypomniał. — Czy smok może pokonać kamienny mur?

— Odpowiedź mieści się w pierwszej — odparła Tehanu. — Skoro smoki to jedynie zwierzęta, które mówią, a zwierzęta tam nie trafiają.

Czy mag kiedykolwiek widział tam smoka albo ty, panie? — Spojrzała najpierw na Onyksa, potem na Lebannena. Onyks zastanawiał się chwilkę.

— Nie — odrzekł.

Król sprawiał wrażenie zdumionego.

— Dlaczego sam nigdy o tym nie pomyślałem? Nie, nie widzieliśmy tam żadnego. Myślę, że nie ma tam smoków.

— Panie! — Olcha odezwał się głośniej niż kiedykolwiek wcześniej w pałacu. — Smok jest tutaj.

Stał przy oknie; wskazał ręką.

Wszyscy się odwrócili. Na niebie nad Zatoką Havnorską ujrzeli nadlatującego z zachodu smoka. Jego długie, wąskie skrzydła poruszały się wolno, połyskując złocistoczerwonym blaskiem. W zasnutym leciutką mgiełką letnim powietrzu zostawiał za sobą niewyraźny ślad dymu.

— W jakiejż komnacie przyjmę takiego gościa? — mruknął król.

Mówił z rozbawieniem i zachwytem, gdy jednak ujrzał, jak smok skręca i opada ku Wieży Miecza, wybiegł i popędził po schodach, zaskakując i wyprzedzając gwardzistów przy drzwiach i w korytarzach. Jako pierwszy wypadł na taras pod Białą Wieżą.

Taras stanowił jednocześnie dach sali bankietowej, rozległy marmurowy plac otoczony niską balustradą. Dokładnie nad nim wznosiła się Wieża Miecza, nieopodal stała Wieża Królowej. Smok wylądował na marmurowych płytach i gdy zjawił się król, zwijał właśnie z głośnym metalicznym zgrzytem potężne skrzydła. Jego szpony wyżłobiły w marmurze głębokie rysy.

Długa, pokryta złotą łuską głowa poruszyła się. Smok spojrzał na króla.

Król spuścił wzrok, nie patrząc mu w oczy. Stał jednak wyprostowany i przemawiał wyraźnie.

— Orm Irian, witaj. Jestem Lebannen.

Agni Lebannen — odparł donośny syczący głos, witając go jak niegdyś Orm Embar, dawno temu, na najdalszym zachodzie, nim jeszcze Lebannen został królem.

Tuż za nim na taras wypadli Onyks i Tehanu w towarzystwie kilkunastu strażników. Jeden z nich dobył miecza. W oknie Wieży Królowej król dostrzegł kolejnego żołnierza z naciągniętym łukiem, celującego wprost w pierś smoka.

— Opuścić broń! — wykrzyknął tak głośno, że wieże zadrżały. Pierwszy gwardzista zareagował tak szybko, iż niemal upuścił miecz.

Łucznik powoli zwolnił cięciwę, jakby nie potrafił pozostawić swego władcy bezbronnego.

Medeu — szepnęła Tehanu, stając obok Lebannena. Cały czas wpatrywała się w smoka. Głowa olbrzymiej istoty obróciła się ponownie i ogromne bursztynowe oko, otoczone pierścieniem lśniących, pomarszczonych łusek spojrzało niewzruszenie na dziewczynę.

Smok przemówił.

Onyks, który rozumiał każde słowo, zaczął cicho tłumaczyć królowi. Podobnie postąpił z odpowiedzią Tehanu.

— Córko Kalessina, siostro ma — rzekł smok — nie latasz.

— Nie potrafię odmienić postaci, siostro — odparła Tehanu.

— Mam więc ja to zrobić?

— Na jakiś czas, jeśli zechcesz.

Wówczas ludzie zebrani na tarasie i w oknach wież ujrzeli najdziwniejszą rzecz, jaką oglądali w życiu, mimo że nieobcy był im świat magii i cudów. Zobaczyli olbrzymiego smoka, którego pokryty łuskami brzuch i kolczasty ogon ciągnęły się na niemal pół długości tarasu, a głowa o czerwonych rogach spoglądała z wysokości większej niż dwukrotny wzrost króla. I ujrzeli, jak ów smok opuszcza wielką głowę i zaczyna drżeć. Jego skrzydła zadźwięczały niczym cymbały. Z głębokich nozdrzy wypłynęła chmura — nie dymu, lecz mgły. Smok stał się niewyraźny niczym odbicie w zaparowanym zwierciadle bądź starym szkle. A potem zniknął. Promienie południowego słońca prażyły przypalone, podrapane białe płyty. Smok zniknął; pojawiła się kobieta. Stała dziesięć kroków od Tehanu i króla, w miejscu gdzie wcześniej biło smocze serce.

Była młoda, wysoka, mocno zbudowana. Ciemna, ciemnowłosa, ubrana w chłopską koszulę i spodnie, bosa. Stała bez ruchu, jak oszołomiona. Spojrzała na własne ciało, uniosła dłoń i przyjrzała się jej.

— Jakie małe! — rzekła we wspólnej mowie i roześmiała się. Popatrzyła na Tehanu. — Zupełnie jakbym włożyła buty, które nosiłam, gdy miałam pięć lat — dodała.

Dwie kobiety ruszyły ku sobie godnie i statecznie, niczym pozdrawiający się zbrojni lub statki mijające się na morzu. Objęły się i zostały tak chwilę. Potem rozłączyły się i zwróciły do króla.

— Pani Irian — rzekł Lebannen, skłaniając głowę.

Kobieta w chłopskiej koszuli dygnęła niezgrabnie. Sprawiała wrażenie nieswojej. Gdy uniosła wzrok, ujrzał, że jej oczy mają barwę bursztynu. Natychmiast odwrócił spojrzenie.

— W tej postaci nie uczynię ci krzywdy — oznajmiła z szerokim białym uśmiechem. — Wasza wysokość — dodała niezręcznie.

Ponownie skłonił głowę. Teraz on poczuł się nieswojo. Spojrzał na Tehanu i kątem oka na Tenar, która wraz z Olchą wyszła na taras. Nikt nie odezwał się nawet słowem.

Wzrok Irian powędrował ku stojącemu tuż za królem Onyksowi w szarym płaszczu. Jej twarz znowu pojaśniała.

— Panie, czy jesteś z wyspy Roke? Znasz Mistrza Wzorów?

Onyks ukłonił się, czy może skinął głową. On także uporczywie unikał jej wzroku.

— Czy dobrze się miewa? Wciąż wędruje pośród drzew?

Kolejny ukłon.

— A Odźwierny, Mistrz Ziół i Kurrremkarmerruk? Obdarzyli mnie przyjaźnią i stanęli u mego boku. Jeśli kiedyś tam powrócisz, przekaż im, proszę, wyrazy szacunku i miłości.

— Tak uczynię — oznajmił mag.

— Jest tu moja matka — powiedziała cicho Tehanu. — Tenar z Atuanu.

— Tenar z Gontu — poprawił z naciskiem Lebannen.

Irian zmierzyła ją spojrzeniem pełnym podziwu.

— To ty wraz z Arcymagiem przywiozłaś Pierścień Runiczny z Krainy Mroźnych Ludzi?

— Tak. — Tenar równie otwarcie patrzyła wprost na Irian.

Nad nimi, na balkonie otaczającym Wieżę Miecza, tuż pod jej szczytem coś się poruszyło. To trębacze wyszli ogłosić godzinę. W tej chwili jednak wszyscy czterej zebrali się po południowej stronie, patrząc na taras w nadziei ujrzenia smoka. W każdym oknie każdej wieży widać było ludzkie twarze. Z ulicy dobiegał pomruk głosów, narastający niczym fala przypływu.

— Gdy ogłoszą pierwszą godzinę — powiedział Lebannen — rada znów się spotka. Jej członkowie widzieli twoje przybycie, pani, albo o nim usłyszą. Jeśli zatem zechcesz, najlepiej będzie cię im przedstawić. A jeśli zechcesz przemówić, obiecuję, że cię wysłuchają.

— Doskonale — odparła Irian. Przez chwilę było w niej coś wyniosłego, obojętnego, gadziego. Gdy się poruszyła, owo ulotne wrażenie zniknęło. Pozostała jedynie wysoka młoda kobieta idąca trochę niezręcznie.

— Czuję się, jakbym lada moment miała poszybować w górę niczym iskra — rzekła ze śmiechem do Tehanu. — W ogóle nic nie ważę.

Czterej trębacze na wieży wznieśli swe trąby ku zachodowi, północy, wschodowi i południu, i odegrali pierwszą zwrotkę lamentu, który król sprzed pięciuset lat napisał po śmierci swego przyjaciela.

Przez moment obecny król wspomniał owego przyjaciela, Erreth-Akbego, stojącego na plaży Selidoru — ciemne oczy, pełną smutku twarz śmiertelnie ranionego człowieka pośród kości smoka, który go zabił. Wydało mu się dziwne, że może rozmyślać o tak odległych sprawach, jakby wydarzyły się zaledwie przed chwilą. A przecież w istocie nie było w tym nic dziwnego, albowiem żywi i umarli, ludzie i smoki łączyli się w oczekiwaniu wielkiego wydarzenia, którego nie potrafił dostrzec.

Odczekał, póki nie podeszły Irian i Tehanu. Wraz z nimi przekroczył próg pałacu.

— Pani Irian, chciałbym zapytać cię o wiele rzeczy, lecz mój lud i rada przede wszystkim zechcą usłyszeć, czy twoi pobratymcy zamierzają wydać nam wojnę i czemu.

Skinęła głową mocno, zdecydowanie.

— Powiem im wszystko, co wiem.

Kiedy dotarli do przesłoniętych kotarą drzwi za podwyższeniem, w sali tronowej panował chaos. Słyszeli podniecone głosy tak donośne, że niemal zupełnie zagłuszały stukot laski księcia Sege’a. Potem zapadła gwałtowna cisza. Wszyscy odwrócili się, by spojrzeć na króla przybywającego ze smokiem.

Lebannen nie usiadł. Stanął obok tronu, a Irian zatrzymała się u jego lewego boku.

— Wysłuchajcie króla — polecił Sege w martwej ciszy.

— Członkowie rady — zaczął Lebannen — oto dzień, o którym długo jeszcze będą wspominać pieśni. Córki waszych synów i synowie córek będą mawiać: Jestem wnukiem jednego z ludzi zasiadających w Smoczej Radzie. Uczcijcie zatem tę, która zaszczyca nas swą obecnością. Wysłuchajcie Orm Irian.

Niektórzy z członków Smoczej Rady mówili potem, że gdy patrzyli na nią wprost, widzieli jedynie wysoką kobietę, lecz kątem oka dostrzegali olbrzymią, mglistą, migocącą złocistym blaskiem postać, przy której król wydawał się maleńki. Wielu innych, wiedząc, że człowiek nie może spojrzeć w oczy smoka, odwracało wzrok. Nadal jednak zerkali ukradkiem. Niektóre kobiety uważały, że Irian jest brzydka, inne, że piękna, jeszcze inne litowały się nad biedaczką, która chodzi boso po pałacu. A kilku członków rady, nie do końca zrozumiawszy słowa króla, zastanawiało się, kim jest ta kobieta i kiedy pojawi się smok.

Mówiła w absolutnej ciszy. Jej głos, wysoki, kobiecy, niósł się po całej sali. Przemawiała powoli i uroczyście, jakby w myślach tłumaczyła swe słowa z dawniejszej mowy.

— Niegdyś nazywałam się Irian, ze starej Irii na Way. Obecnie jestem Orm Irian. Kalessin, Najstarszy, nazywa mnie córką. Jestem siostrą Orm Embara, którego znał król, i wnuczką Orma, który zabił królewskiego towarzysza Erreth-Akbego i zginął z jego ręki. Zjawiłam się tu, bo wezwała mnie moja siostra Tehanu.

Gdy Orm Embar zginął na Selidorze, niszcząc śmiertelne ciało czarnoksiężnika Coba, Kalessin przybył spoza zachodu i zaniósł króla wraz z wielkim magiem na Roke. Potem Najstarszy powrócił na Smoczy Szlak i wezwał do siebie lud zachodu, któremu Cob odebrał mowę i którego wciąż nie opuszczało szaleństwo. Kalessin rzekł: „Pozwalacie, by zło skaziło was także. Oszaleliście. Teraz odzyskaliście zmysły, lecz póki wieje wiatr ze wschodu, nie możecie stać się znowu istotami wolnymi od dobra i zła”.

Kalessin powiedział: „Dawno temu dokonaliśmy wyboru. Wybraliśmy wolność. Ludzie wybrali jarzmo. My wybraliśmy ogień i wiatr, oni wodę i ziemię. My wybraliśmy zachód, oni wschód”.

I powiedział: „Wśród nas zawsze znajdowali się tacy, którzy zazdroszczą im bogactw, a wśród nich zazdroszczący nam naszej wolności. W ten sposób między nas wtargnęło zło i znów nas ogarnie, póki nie zdecydujemy się na zawsze pozostać wolni. Wkrótce powrócę poza zachód, by wzlecieć na innym wietrze. Poprowadzę was tam albo zaczekam, jeśli zechcecie przybyć”.

Wtedy wiele smoków tak rzekło do Kalessina: „Zdjęci zazdrością ludzie dawno temu ukradli nam połowę naszej krainy poza zachodem i wznieśli mury z zaklęć, które nas powstrzymują. Pozwól nam zatem przegnać ich na najdalszy wschód i odebrać im wyspy. Ludzie i smoki nie mogą dzielić się tym samym wiatrem”.

Na co Kalessin odpowiedział: „Kiedyś byliśmy jednością. Na znak tego w każdym pokoleniu ludzkim rodzi się dziecko bądź dwoje, które są także smokami, a w każdym naszym pokoleniu, żyjącym dłużej niż ulotne ludzkie istoty, pojawia się jedno z nas, które jest także człowiekiem. Ktoś taki żyje teraz na Wyspach Wewnętrznych, podobnie jedno z nich, które jest także smokiem. Ta dwójka to posłańcy, zwiastuni wyboru. Nikt więcej taki nie przyjdzie już na świat ani wśród nas, ani wśród nich. Równowaga bowiem ulega zmianie”.

I powiedział Kalessin: „Wybierajcie. Odejdźcie ze mną, by wzlecieć na najdalszym końcu świata, na innym wietrze, albo zostańcie, przywdziewając jarzmo dobra i zła, zmieńcie się w bezrozumne zwierzęta. Jako ostatnia wyboru dokona Tehanu. Po niej nie pozostanie już żaden wybór. Droga na zachód będzie zamknięta. Zostanie tylko, jak zawsze, las pośrodku świata”.

Członkowie rady królewskiej siedzieli bez ruchu niczym kamienie, zasłuchani. Irian stała nieruchomo, spoglądając na nich, poprzez nich.

— Minęło kilka lat i Kalessin odleciał poza zachód. Niektórzy podążyli za nim, inni nie. Gdy przybyłam, by dołączyć do mego ludu, wyruszyłam w ślad za Kalessinem. Teraz podążam tam i wracam, póki wiatry zechcą mnie nieść.

Mój lud czuje gniew i zazdrość. Ci, którzy pozostali tu, na wiatrach świata, zaczynają łączyć się w grupy bądź samotnie odwiedzać wyspy ludzi, powtarzając: „Ukradli pół naszej krainy, teraz my odbierzemy im cały zachód i przegnamy ich stąd, aby nie mogli zarażać nas swoim dobrem i złem. Nie włożymy głów w ich jarzmo”.

Nie próbują jednak zabijać mieszkańców wysp, bo pamiętają czasy obłędu, gdy smok zabijał smoka. Nienawidzą was, ale nie będą was zabijać. Chyba że wy spróbujecie zabijać ich.

Jedna z tych grup przybyła na tę wyspę, Havnor. My nazywamy ją Zimnym Wzgórzem. Smok, który stanął przed wami i rozmawiał z Tehanu, to mój brat, Ammaud. Inni chcą przegnać was na wschód, lecz Ammaud, podobnie jak ja, wypełnia wolę Kalessina i próbuje uwolnić mój lud od jarzma, które wy nosicie. Dzieci Kalessina chcą uchronić oba nasze ludy, ale czy zdołają? Smoki jednak nie mają króla i nie słuchają nikogo. Latają tam, gdzie zechcą. Przez jakiś czas posłuchają mnie i mojego brata, w imię Kalessina. Ale niedługo. I nie boją się niczego na świecie, poza waszą magią śmierci.

Ostatnie słowo zadźwięczało ostro w wielkiej sali.

Król odezwał się pierwszy. Podziękował Irian.

— Twoje szczere słowa przynoszą nam zaszczyt. Na moje imię, przysięgam, że my także mówić będziemy prawdę. Błagam cię zatem, córko Kalessina, który przyniósł mnie do mego królestwa, wyjaśnij, czego lękają się smoki. Sądziłem, że nie boją się niczego w tym świecie ani poza nim.

— Boimy się waszych zaklęć nieśmiertelności — odparła otwarcie.

— Nieśmiertelności? — Lebannen zawahał się. — Nie jestem magiem. Mistrzu Onyksie, jeśli córa Kalessina zgodzi się, przemów w mym imieniu.

Onyks wstał. Irian spojrzała na niego z zimną obojętnością i skinęła głową.

— Pani Irian — zaczął czarnoksiężnik — my nie rzucamy zaklęć nieśmiertelności. Jedynie czarnoksiężnik Cob usiłował umknąć śmierci. Aby to uczynić, wypaczył naszą sztukę. — Mówił wolno i bardzo ostrożnie, starannie dobierał słowa. — Nasz Arcymag wraz z moim panem, królem, i z pomocą Orm Embara zniszczył Coba i wyrządzone przez niego zło. Arcymag poświęcił całą swą moc, aby uleczyć świat, przywrócić równowagę. Żaden inny mag za naszego życia nie próbował… — urwał nagle.

Irian spojrzała wprost na niego. Spuścił wzrok.

— Mag, którego zniszczyłam — powiedziała — Mistrz Przywołań z Roke, Thorion. Czego pragnął?

Wstrząśnięty Onyks nie odpowiedział.

— Powrócił z martwych — dodała — ale nie żywy, jak Arcymag i król. Był martwy, lecz wrócił poza mur dzięki swej sztuce, waszej sztuce, waszej, ludzi z Roke! Jak mamy ufać waszym słowom? Zakłóciliście równowagę świata. Czy możecie ją przywrócić?

Onyks popatrzył na króla, głęboko poruszony.

— Panie, nie jest to miejsce do omawiania podobnych spraw, przy wszystkich. Najpierw musimy się dowiedzieć, o czym rozmawiamy, co mamy robić…

— Roke strzeże swych sekretów — w głosie Irian zabrzmiała spokojna wzgarda.

— Ale na Roke… — zaczęła Tehanu, nie wstając. Jej słaby głos ucichł. Książę Sege i król gestem polecili, by mówiła dalej.

Wstała. Z początku odwracała od członków rady lewą stronę swej twarzy. Słuchający jej tłum siedział bez ruchu na ławach, niczym obdarzone oczami kamienie.

— Na Roke jest Gaj Wewnętrzny — rzekła. — Czy nie to miał na myśli Kalessin, mówiąc o lesie stojącym pośrodku świata, siostro? — Odwracając się do Irian, pokazała słuchaczom swą całą zniszczoną twarz, zapomniała jednak o ich obecności. — Może musimy się tam udać, do środka świata.

— Udam się tam — rzekła Irian z uśmiechem.

Obie spojrzały na króla.

— Zanim wyślę was na Roke albo udam się tam z wami — powiedział powoli — muszę wiedzieć, o co toczy się gra. Mistrzu Onyksie, przykro mi, że sprawy tak poważne i niebezpieczne każą nam otwarcie rozmawiać o wszystkim. Ufam jednak, że jeśli znajdę właściwy kurs, moi doradcy mnie poprą. Rada musi wiedzieć, czy nasze wyspy mają lękać się ataków ludu zachodu, czy też rozejm potrwa dalej.

— Potrwa — odparła Irian.

— Możesz powiedzieć, jak długo?

— Pół roku — zaproponowała lekko, jakby mówiła: dzień czy dwa.

— Utrzymamy rozejm przez pół roku w nadziei, że po nim nastanie pokój. Czy mam rację, pani Irian, zgadując, że twój lud, nim zawrze z nami pokój, zechce wiedzieć, czy wtrącanie się naszych czarnoksiężników w sprawy życia i śmierci im nie zagrozi?

— Czy nie zagrozi nam wszystkim — przytaknęła Irian. — Tak.

Lebannen zastanowił się chwilę. W końcu odezwał się swym najbardziej królewskim, przyjaznym, uprzejmym tonem.

— Uważam tedy, że powinienem udać się z wami na Roke. — Odwrócił się w stronę ław. — Członkowie rady, po ogłoszeniu rozejmu musimy dążyć do pokoju. Ponieważ władam w imię Pierścienia Elfarran, muszę udać się wszędzie, gdzie trzeba, by to osiągnąć. Jeśli dostrzegacie coś, co mogłoby przeszkodzić tej wyprawie, przemówcie tu i teraz. Możliwe bowiem, iż na szali spoczywa równowaga władzy w Archipelagu i równowaga całego świata. Jeżeli mam wyruszyć, muszę uczynić to teraz. Nadchodzi jesień, a droga na Roke nie jest krótka.

Kamienie z oczami siedziały długą chwilę, patrząc na niego w milczeniu. W końcu odezwał się książę Sege:

— Wyruszaj zatem, mój panie i królu, a nasza nadzieja i zaufanie będzie ci towarzyszyć. Niechaj magiczny wiatr wypełnia twe żagle.

Wśród doradców rozległ się cichy pomruk zgody. Tak, tak, słusznie prawi.

Sege zapytał, czy są jakieś pytania. Nikt się nie odezwał. Zamknął obrady.

Lebannen zwrócił się do niego, wychodząc z sali tronowej:

— Dziękuję ci, Sege.

— Biedacy — odparł stary książę. — Znaleźli się pomiędzy tobą i smokiem. Cóż jeszcze mogli powiedzieć?

Загрузка...