ROZDZIAŁ 5 POŁĄCZENIE

Ostatnia noc morskiej podróży była spokojna, ciepła, bezgwiezdna. „Delfin” pokonywał kolejne łagodne fale, zmierzając na południowy zachód. Ludzie łatwo zasnęli i pogrążeni we śnie śnili.

Olcha śnił o zwierzątku, które podeszło doń w ciemności i dotknęło dłoni. Nie widział, co to za zwierzę, a kiedy wyciągnął rękę, zniknęło. Nagle znów poczuł, jak mały aksamitny pyszczek dotyka jego palców. Uniósł się i sen umknął, lecz w sercu pozostał ból tęsknoty za czymś utraconym.

Na koi pod nim Seppel śnił, że jest we własnym domu w Ferao na Palnie i czyta starą księgę wiedzy z mrocznych czasów. Z zadowoleniem oddawał się pracy, nagle jednak mu przerwano. Ktoś chciał się z nim widzieć.

— To potrwa tylko chwilkę — rzekł do siebie i wyszedł pomówić z gościem. Przybysz okazał się kobietą o ciemnych włosach połyskujących czerwienią, a twarzy pięknej i zatroskanej.

— Musisz go do mnie przysłać — rzekła. — Przyślesz go do mnie, prawda?

Nie wiem, o co jej chodzi, pomyślał. Ale muszę udawać, że wiem. Toteż odparł:

— To nie będzie łatwe.

W tym momencie kobieta cofnęła rękę i ujrzał, że trzyma w niej kamień, ciężki kamień. Zaskoczony przestraszył się, że zamierza go nim uderzyć. Odskakując gwałtownie, ocknął się w ciemności kabiny. Przez długi czas leżał, nasłuchując oddechu pozostałych śpiących i szeptu morza za burtą.

W koi po drugiej stronie niewielkiego pomieszczenia Onyks leżał na wznak, patrząc w ciemność. Sądził, że ma otwarte oczy, że nie śpi. Lecz miał wrażenie, jakby jego ręce i nogi, głowę i dłoń oplatało mnóstwo cienkich sznurków, których końce znikały w mroku ponad lądem i morzem, aż za krzywizną świata. I pociągały go, szarpały tak, że on sam i statek wraz ze wszystkimi pasażerami podążali powoli, łagodnie do miejsca, w którym morze wysycha, w którym okręt w ciszy osiądzie na mieliźnie ślepych piasków. Nie mógł jednak niczego powiedzieć, nic zrobić, bo sznurki zamykały mu usta i oczy.

Lebannen poszedł spać do kabiny. Rankiem, kiedy przybiją do wyspy Roke, chciał mieć świeży umysł. Zasnął szybko, głęboko, a jego sny nieustannie się zmieniały. Wysokie zielone wzgórze nad morzem. Kobieta, która z uśmiechem podniosła rękę, pokazując, iż potrafi sprawić, że słońce wzejdzie. Posłaniec na dworze w Havnorze, od którego z przerażeniem i wstydem dowiedział się, że połowa jego ludu umiera z głodu w zamkniętych pomieszczeniach pod domami. Dziecko krzyczące: „Chodź do mnie!”, on jednak nie potrafił go znaleźć. A gdy tak spał, prawą rękę zaciskał mocno na kamyku w niewielkim woreczku na szyi.

Kobiety także śniły. Seserakh wędrowała w góry, piękne, ukochane, pustynne góry jej ojczyzny. Szła jednak zakazaną ścieżką, Smoczą Drogą. Ludzkie stopy nie mogą po niej stąpać, nawet jej przekroczyć. Pod bosymi nogami czuła gładki, ciepły piasek. Cały czas myślała, że nie wolno jej tędy iść. Ale szła, aż w końcu uniosła wzrok i przekonała się, że góry nie są tymi, które zna, lecz czarnymi, poszarpanymi wierzchołkami, na które nigdy nie zdołałaby się wspiąć. A jednak musiała.

Irian leciała radośnie, niesiona burzowym wiatrem, lecz burza posiała ku niej pętlę błyskawic, wiążąc jej skrzydła i ściągając coraz niżej i niżej w stronę chmur. A gdy się do nich zbliżyła, odkryła, że to nie chmury, lecz czarne skały. Czarne, poszarpane górskie pasmo. Błyskawice więziły jej skrzydła, przyciskały do boków, i runęła.

Tehanu czołgała się tunelem głęboko pod ziemią. Brakowało jej powietrza, tchu. Tunel stawał się coraz węższy, nie mogła zawrócić. Czasami jednak widywała połyskujące w ciemności korzenie drzew przebijające ziemię. Chwytała je i podciągała się naprzód, w ciemność.

Tenar wspinała się po stopniach przed Tronem Bezimiennych w świętym miejscu na Atuanie. Była niska, a stopnie bardzo wysokie, toteż pokonywała je z najwyższym trudem. Kiedy jednak dotarła do czwartego stopnia, nie zatrzymała się i nie odwróciła, jak poleciły jej kapłanki. Pokonała następny, kolejny i jeszcze kolejny, pokryty warstwą pyłu tak grubą, że całkowicie przesłaniała kamień. Tenar musiała na oślep szukać kolejnego progu, na którym nigdy nie stanęła ludzka stopa. Wspinała się szybko, ponieważ tuż za pustym tronem Ged zostawił bądź zgubił coś bardzo ważnego dla tysięcy ludzi, a ona musiała to znaleźć. Kamień, kamień, powtarzała w myślach. Kiedy jednak wczołgała się w końcu za tron, ujrzała jedynie pył, odchody sów i pył.

W alkowie domu Starego Maga na Overfell na Goncie Ged śnił, że jest Arcymagiem. Rozmawiał ze swym przyjacielem Thorionem. Razem wędrowali Korytarzem Run do sali spotkań mistrzów szkoły.

— Nie mam już żadnej mocy — powiedział otwarcie — i to od lat.

Mistrz Przywołań uśmiechnął się.

— Ale wiesz, to był tylko sen.

Niepokój Geda budziły długie czarne skrzydła, które wlokły się za nim korytarzem. Wzruszył ramionami, próbując je podnieść, jednak ciągnęły się wciąż po podłodze niczym puste worki.

— A ty masz skrzydła? — spytał przyjaciela.

— O tak — odparł Thorion pogodnie, pokazując mu własne skrzydła, przywiązane ciasno do pleców i nóg wieloma cienkimi sznurkami. — Jestem dobrze spętany — dodał.

Wśród drzew Gaju Wewnętrznego na Roke Mistrz Wzorów Azver, jak zwykle latem, spał na polanie, nieopodal wschodniego skraju lasu. Mógł stąd widzieć przeświecające przez liście gwiazdy. Zwykle nawiedzały go lekkie, przejrzyste sny. Jego umysł wędrował pomiędzy marzeniami a myślami, kierując się wskazaniami gwiazd i liści, zmieniających miejsca w nieustannym tańcu. Lecz tej nocy gwiazdy nie świeciły, a liście wisiały nieruchomo. Spojrzał w mroczne niebo i przeniknął wzrokiem chmury. Na wysokim czarnym firmamencie lśniły gwiazdy — małe, jasne, nieruchome. Nie poruszały się. Wiedział, że ranek nie nadejdzie. I wtedy usiadł gwałtownie, budząc się, spoglądając w słabe miękkie światło, zawsze wypełniające dróżki między drzewami. Jego serce biło powoli i bardzo mocno.

W Wielkim Domu młodzi mężczyźni wiercili się i krzyczeli we śnie. Śniło im się, że muszą walczyć z potężną armią na pylistej równinie. Lecz wojsko, które stanęło naprzeciw nich, składało się ze starców, starych kobiet, ludzi słabych i chorych, zapłakanych dzieci.

Mistrzowie Roke śnili, że morzem zbliża się ku nim statek, głęboko zanurzony w wodzie, bo wiezie wielki ciężar. Jednemu z nich śniło się, iż ładunek statku to czarne skały. Inny sądził, że to ogień. Jeszcze inny — sny.

Siedmiu mistrzów śpiących w Wielkim Domu budziło się kolejno w swych kamiennych celach. Przywołali magiczne światła i wstali. Przy drzwiach zastali już Odźwiernego.

— O świcie — rzekł z uśmiechem — przybędzie król.


* * *

— Pagórek Roke — oznajmił Tosla, patrząc na odległą, niewyraźną, nieruchomą falę na południowym zachodzie, wznoszącą się ponad rozświetlone pierwszym brzaskiem wody. Lebannen milczał. Chmury się rozproszyły, nad wielkim kręgiem morza wisiała czysta, bezbarwna kopuła nieba.

Dołączył do nich kapitan statku.

— Piękny poranek — szepnął.

Łuna na wschodzie pojaśniała, nabrała barwy złota. Lebannen obejrzał się za siebie. Dwie kobiety już wstały. Stanęły razem przy relingu, wysokie, bose, milczące. Patrzyły na wschód.

Pierwsze promienie słońca padły na szczyt krągłego zielonego wzgórza. Nastał już dzień, gdy wpłynęli pomiędzy przylądki zatoki Thwil. Wszyscy zebrali się na pokładzie. Rzadko się odzywali.

W porcie wiatr ucichł. W nieruchomej wodzie odbijało się miasteczko nad zatoką i mury wielkiego domu nad miastem. Statek sunął coraz wolniej i wolniej.

Lebannen zerknął na kapitana, a potem na Onyksa. Kapitan przytaknął, czarodziej uniósł ręce i rozchylił je powoli w geście zaklęcia. Wymamrotał jedno słowo.

Statek przestał zwalniać. Sunął łagodnie, póki nie dobił do najdłuższego pomostu. Wówczas kapitan wydał rozkaz. Marynarze zwinęli wielki żagiel, inni zaczęli rzucać liny do ludzi w porcie. Krzyki zakłóciły osobliwą ciszę.

W przystani czekali ludzie pragnący ich powitać, mieszkańcy miasta i grupa młodzieńców ze szkoły. Wśród nich stał potężny, rosły, ciemnoskóry mężczyzna dzierżący w dłoni ciężką, dorównującą mu wysokością laskę.

— Witaj na Roke, królu krain zachodnich — powiedział, występując naprzód. Marynarze rzucili trap. — Witam też wszystkich twoich towarzyszy.

Młodzi ludzie i mieszczanie wykrzyknęli radośnie, pozdrawiając króla. Lebannen odpowiedział wesoło, schodząc na ziemię. Powitał Mistrza Przywołań i przez chwilę rozmawiali.

Obserwatorzy widzieli wyraźnie, że Mistrz Przywołań marszczy brwi. Jego wzrok nieustannie wędrował w stronę stojących przy relingu kobiet, a odpowiedzi wyraźnie nie zadowalały króla.

Gdy Lebannen wrócił na pokład, podeszła do niego Irian.

— Królu i panie — powiedziała — możesz przekazać mistrzom, że tym razem nie chcę przekraczać progu ich domu? Nie weszłabym tam, nawet gdyby mnie zaprosili.

— Mistrz Wzorów zaprasza cię do siebie, do Gaju — odpowiedział Lebannen niezwykle surowo.

Słysząc to, Irian roześmiała się promiennie.

— Wiedziałam, że to zrobi. A Tehanu pójdzie ze mną.

— I moja matka — szepnęła Tehanu.

Spojrzał na Tenar, która przytaknęła.

— Niechaj i tak będzie — rzekł — a reszta z nas zamieszka w Wielkim Domu. Chyba że ktoś woli gdzie indziej?

— Za pozwoleniem, panie — odezwał się Seppel — ja także chciałbym prosić o gościnę Mistrza Wzorów.

— Seppelu, to nie będzie konieczne — wtrącił szorstko Onyks. — Chodź ze mną do mego domu.

Pelnijski czarnoksiężnik uniósł dłoń w przepraszającym geście.

— Nie chciałem urazić twoich przyjaciół, przyjacielu, lecz całe życie marzyłem o tym, by przejść się wśród drzew Gaju Wewnętrznego. Będę tam swobodniejszy niż tutaj.

— Możliwe, że drzwi Wielkiego Domu są nadal przede mną zamknięte — wtrącił z wahaniem Olcha.

Blada twarz Onyksa poczerwieniała ze wstydu.

Ukryta w mroku welonu księżniczka zwracała się kolejno ku każdemu mówiącemu. Wyraźnie próbowała zrozumieć, o czym mowa.

— Proszę, panie królu, mogę być z moją przyjaciółką Tenar, moją przyjaciółką Tehanu i Irian, i pomówić z tym Kargiem?

Lebannen obejrzał się na Mistrza Przywołań czekającego u trapu i wybuchnął śmiechem. Potem przemówił czystym, przyjaznym głosem:

— Moi ludzie długo tłoczyli się w kabinach statku, Mistrzu Przywołań. Najwyraźniej tęsknią za tym, by poczuć pod stopami trawę, a nad głowami liście. Jeśli wszyscy poprosimy Mistrza Wzorów, by nas przyjął, a on się zgodzi, wybaczysz nam, że zrezygnujemy z gościnności Wielkiego Domu? Przynajmniej na jakiś czas.

Po chwili Mistrz Przywołań sztywno skłonił głowę.

Obok niego pojawił się niski, przysadzisty mężczyzna. Popatrzył z uśmiechem na Lebannena, unosząc laskę ze srebrzystego drewna.

— Panie — rzekł — kiedyś, dawno temu, zaprowadziłem cię do Wielkiego Domu i opowiedziałem stek kłamstw.

— Hazard! — wykrzyknął Lebannen. Spotkali się na trapie i objęli. Pogrążeni w rozmowie zeszli na ląd.

Onyks jako pierwszy podążył za królem. Z powagą i szacunkiem przywitał Mistrza Przywołań, potem odwrócił się do Hazarda.

— Jesteś teraz Mistrzem Wiatrów? — spytał i także go objął. — Godny mistrz, doprawdy. — Odprowadzając Hazarda na bok, zaczął mówić coś szybko, marszcząc czoło.

Lebannen wezwał pozostałych pasażerów, by zeszli na ląd. Przedstawiał ich kolejno dwóm mistrzom z Roke, Mistrzowi Przywołań Brandowi i Mistrzowi Wiatrów Hazardowi.

Na większości wysp Archipelagu ludzie nie dotykali dłoni na powitanie, jak to było w zwyczaju na Enladzie, jedynie skłaniali głowy albo unosili ręce do serca w geście oddania. Gdy Irian i Mistrz Przywołań stanęli naprzeciw siebie, nie uczynili żadnego gestu. Stali sztywno ze spuszczonymi rękami.

Księżniczka dygnęła nisko, sztywno.

Tenar skłoniła głowę, Mistrz Przywołań odpowiedział tym samym.

— Kobieta z Gontu, córka Arcymaga, Tehanu — przedstawił Lebannen.

Tehanu pochyliła głowę i położyła dłoń na sercu, lecz Mistrz Przywołań spojrzał na nią wstrząśnięty i cofnął się, jakby otrzymał bolesny cios.

— Pani Tehanu — powiedział szybko Hazard, występując naprzód pomiędzy nią i swego towarzysza. — Witamy cię na Roke, z szacunku dla twego ojca, matki i ciebie samej. Mam nadzieję, że miałaś miłą podróż.

Tehanu spojrzała na niego zaskoczona i skuliła się w niezręcznym ukłonie, kryjąc twarz. Ledwo zdołała wyszeptać jakąś odpowiedź.

Oblicze Lebannena przypominało maskę z brązu, spokojną i pogodną.

— Tak, podróż mieliśmy dobrą, Hazardzie, choć wciąż nie wiemy, jak się zakończy. Czy zatem ruszymy już przez miasto? Tenar, Tehanu, księżniczko, Orm Irian? — Ostatnie imię wymówił ze szczególnym naciskiem.

Ruszył naprzód z Tenar, pozostali podążyli jego śladem. Gdy Seserakh zeszła na ląd, śmiałym gestem odrzuciła czerwony welon.

Hazard szedł z Onyksem, Olcha z Seppelem, Tosla został na statku. Jako ostatni przystań opuścił Mistrz Przywołań Brand. Szedł samotnie ciężkim krokiem.


* * *

Tenar wielokrotnie wypytywała Geda o Gaj. Lubiła, kiedy jej go opisywał.

— Z początku, na pierwszy rzut oka, przypomina zwykły zagajnik. Niezbyt wielki. Na północy i wschodzie pod samą jego granicę podchodzą poła. Na południu i zachodzie otaczają go wzgórza. Wygląda zwyczajnie, a jednak przyciąga wzrok i czasami z Pagórka Roke widać, że to las ciągnący się bez końca. Próbujesz dostrzec jego granice, ale nie możesz, ciągnie się daleko na zachód… A kiedy nim wędrujesz, znów wydaje się zwyczajny, choć drzewa należą w większości do gatunku rosnącego tylko tam, są wysokie, o brązowych pniach, czasem przypominają dęby, czasem kasztanowce.

— Jak się nazywają?

Ged roześmiał się.

Arhada, w Dawnej Mowie. Drzewa… Po hardycku drzewa Gaju. Ich liście nie opadają jesienią, lecz częściowo o każdej porze roku, toteż zawsze jest tam zielono z przebłyskami złota. Nawet w mroczny dzień drzewa zdają się przechowywać w sobie blask słońca. A nocą nigdy nie zapada tam prawdziwy mrok. Liście migoczą niczym promienie gwiazd, księżyca. Rosną tam wierzby, dęby i świerki, a także inne gatunki. Gdy jednak wchodzisz głębiej, widzisz ich coraz mniej, a coraz więcej drzew Gaju. Korzeniami sięgają głębiej niż korzenie wysp. Niektóre są potężne, inne smukłe. Niewiele jednak znajdziesz powalonych, niewiele młodych. Żyją bardzo, bardzo długo. — Mówił miękkim głosem, rozmarzony. — Możesz wędrować bez końca w ich cieniu, w ich blasku, i nigdy nie opuścić Gaju.

— Czy Roke jest aż tak duża?

Spojrzał na nią z uśmiechem.

— Lasy tu, na górze Gont, są tym samym lasem. Wszystkie lasy.

A teraz sama ujrzała Gaj. W ślad za Lebannenem pokonali kręte zdradzieckie uliczki Thwil. Przez jakiś czas wokół nich zbierali się mieszkańcy miasta wychodzący na powitanie króla, ale powoli zostawali w tyle, gdy podróżnicy opuścili miasto i ruszyli drogą pomiędzy żywopłotami i farmami. Stopniowo droga zwężała się, zamieniała w ścieżkę mijającą wysokie, okrągłe wzgórze. Pagórek Roke.

Ged opowiedział jej także o Pagórku. W tym miejscu każda magia nabiera siły. Wszystko ma swoją prawdziwą postać.

— Tylko tam — rzekł — nasza magia i Dawne Moce ziemi spotykają się, łączą w jedno.

Wiatr szeleścił długą suchą trawą na wzgórzu. Źrebię osła galopowało na sztywnych nogach po rżysku, wymachując ogonem. Wzdłuż ogrodzenia przecinającego wąski strumyk wędrowało powoli stado krów. A w dali widać było drzewa, ciemne cieniste drzewa.

Lebannen pierwszy pokonał wał i mostek wiodący na słoneczną łąkę na skraju lasu. Przy strumieniu dostrzegli niewielki, rozsypujący się dom. Irian oderwała się od grupy, pobiegła naprzód, wśród traw, do domu i pogładziła ręką futrynę, tak jak zwykle po długiej nieobecności gładzi się i wita ukochanego konia lub psa.

— Kochany dom. — Odwróciła się do nich z uśmiechem. — Mieszkałam tu, kiedy byłam Ważką.

Rozejrzała się, mierząc wzrokiem pierwsze drzewa, a potem pobiegła naprzód.

— Azver! — zawołała.

Z cienia wynurzył się człowiek. Stanął w słońcu; jego włosy połyskiwały niczym czyste srebro. Stał bez ruchu. Irian podbiegła do niego. Uniósł ręce, a ona pochwyciła je mocno.

— Nie oparzę cię, tym razem cię nie oparzę — mówiła, śmiejąc się i płacząc bez łez. — Zgasiłam swój ogień!

— Córko Kalessina, witaj w domu.

— Jest ze mną moja siostra.

Wówczas Azver odwrócił swą twarz — jasną, twardą kargijską twarz — i spojrzał wprost na Tehanu. Podszedł do niej i ukląkł na oba kolana.

Hama Gondun! — powiedział i dodał ponownie: — Córko Kalessina.

Tehanu przez moment trwała bez ruchu. Powoli wyciągnęła do niego prawą spaloną rękę, szpon. On skłonił się, ujął ją i ucałował.

— To dla mnie zaszczyt, że mogłem przepowiedzieć twoje przybycie, Kobieto z Gontu — rzekł z pełną zachwytu czułością.

Potem wstał i ukłonił się przed Lebannenem.

— Witaj, mój królu.

— Rad jestem, mogąc ujrzeć cię ponownie, Mistrzu Wzorów. Sprowadziłem do twej samotni cały tłum.

— W mojej samotni i tak panuje tłok — odparł Mistrz Wzorów. — Kilka żywych dusz pomoże przywrócić tu równowagę.

Jego oczy, jasne niebiesko-zielone oczy patrzyły na nich bystro. Nagle uśmiechnął się, ciepło, szeroko. Uśmiech ten nie pasował do jego twardej twarzy.

— Widzę też kobiety z mojego ludu — powiedział po kargijsku i podszedł do Tenar i Seserakh.

— Jestem Tenar z Atuanu, z Gontu. Moja towarzyszka to Najwyższa Księżniczka Wysp Kargadzkich.

Mistrz Wzorów ukłonił się głęboko. Seserakh odpowiedziała sztywnym dygnięciem. Z jej ust wylał się potok kargijskich słów.

— Och, panie kapłanie, cieszę się, że tu jesteś. Gdyby nie moja przyjaciółka Tenar, oszalałabym. Myślałam już, że na świecie nie pozostał nikt, kto potrafi mówić jak człowiek, poza głupimi kobietami, które przysłano ze mną z Awabath. Ale uczę się mówić jak oni i uczę się odwagi. Tenar to moja przyjaciółka i nauczycielka, lecz zeszłej nocy złamałam tabu! Złamałam tabu. Och, panie kapłanie, proszę, powiedz mi, jak mam to odpokutować? Szłam Smoczą Drogą!

— Ale przecież byłaś na statku, księżniczko — przypomniała Tenar (Śniłam — wtrąciła niecierpliwie Seserakh) — a Mistrz Wzorów to nie kapłan, lecz… mag…

— Księżniczko — przerwał jej Azver — myślę, że wszyscy wędrujemy Smoczą Drogą i wszystkie tabu mogą ulec zniszczeniu, zostać złamane, nie tylko we śnie. Pomówimy o tym później, pod drzewami. Nie lękaj się. Pozwól jednak, że najpierw powitam mych przyjaciół.

Seserakh z godnością skinęła głową, a on odwrócił się do Olchy i Onyksa.

Księżniczka nie spuszczała z niego wzroku.

— To wojownik — powiedziała z satysfakcją do Tenar po kargijsku — nie kapłan. Kapłani nie mają przyjaciół.

Wszyscy powoli ruszyli naprzód, w cień drzew.

Tenar uniosła wzrok i ujrzała sklepiony labirynt gałęzi, kolejne warstwy i poziomy liści. Dostrzegła dęby i wielkie drzewa hamman, lecz większość stanowiły drzewa Gaju. Ich owalne liście poruszały się lekko niczym liście topoli i osiki. Niektóre pożółkły — na ziemi dostrzegła złocistobrązowe plamy — lecz w porannym świetle listowie miało soczystą barwę lata, pełną cieni i miękkiego światła.

Mistrz Wzorów poprowadził ich ścieżką wśród drzew. Idąc naprzód, Tenar znów pomyślała o Gedzie. Przypomniała sobie jego głos, gdy opowiadał o tym miejscu. W tej chwili czuła mu się bliższa niż kiedykolwiek od czasu, gdy wraz z Tehanu zostawiły go na progu domu wczesnym latem i ruszyły do Portu Gont na królewski statek, który miał zabrać je do Havnoru. Wiedziała, że dawno temu Ged mieszkał tu z ówczesnym Mistrzem Wzorów, a później wędrował z Azverem. Wiedziała, że Gaj jest dla niego najważniejszym, uświęconym miejscem, że tu odnalazł spokój. Miała wrażenie, że gdy uniesie wzrok, ujrzy go na jednej z owych długich rozsłonecznionych polan. I myśl ta koiła jej serce.

Sen z zeszłej nocy poruszył ją do głębi. A gdy Seserakh wspomniała, iż we śnie złamała tabu, Tenar słuchała tego wstrząśnięta. Ona także złamała w swym śnie tabu, święty zakaz. Weszła na ostatnie trzy stopnie przed pustym tronem. Zakazane stopnie. Miejsce Grobowców na Atuanie należało już do przeszłości, odległej przeszłości. Być może, trzęsienie ziemi nie pozostawiło po sobie żadnego tronu i stopni w świątyni, w której odebrano jej imię. Lecz Dawne Moce ziemi wciąż tam były; były też tutaj. One nie zmieniały się, były trzęsieniem ziemi i samą ziemią. Ich sprawiedliwość nie przypominała ludzkiej. Gdy Tenar wędrowała obok krągłego wzgórza, Pagórka Roke, wiedziała, że znalazła się w miejscu, w którym spotykają się wszystkie moce.

Dawno temu sprzeciwiła się im, wyrwała z Grobowców, skradła ich skarb, uciekła tu, na zachód. Ale one były tutaj, pod jej stopami, w korzeniach drzew, korzeniach wzgórza.

Teraz zaś tu, w sercu świata, w którym spotykały się moce ziemi, znalazły się także ludzkie moce. Król, księżniczka, mistrzowie magii i smoki.

A także kapłanka złodziejka, żona farmera oraz wioskowy czarownik ze złamanym sercem.

Obejrzała się na Olchę. Szedł obok Tehanu, rozmawiali cicho. Tehanu w jego towarzystwie odzywała się częściej nawet niż przy Irian, i czuła się swobodnie. Widok ten cieszył serce Tenar. Pod wielkimi drzewami pogrążyła się w dziwnym transie, w świecie zielonego światła i roztańczonych liści. Pożałowała, gdy po chwili Mistrz Wzorów się zatrzymał. Miała wrażenie, że tu, w Gaju, mogłaby wędrować wiecznie.

Zebrali się na trawiastej polanie. Pośrodku gałęzie rozstępowały się, odsłaniając niebo. Bokiem biegł dopływ rzeki Thwilburn. Na jego brzegu rosły wierzby i olchy. Niedaleko strumienia stał niski, przysadzisty dom z kamienia i darni. Jedną ze ścian ocieniał wysoki dach zbudowany z trzcinowych mat i słomianych powróseł.

— Pałac zimowy, pałac letni — oznajmił Azver.

Onyks i Lebannen patrzyli zdumieni na niewielki budynek.

— Nie wiedziałam, że masz jakiś dom! — wykrzyknęła Irian.

— Bo nie miałem — wyjaśnił Mistrz Wzorów. — Lecz kości się starzeją.

Dzięki zapasom ze statku dom wkrótce wyposażono w posłania dla kobiet, a pod dachem ułożono sienniki dla mężczyzn. Chłopcy biegali tam i z powrotem z miasta do Gaju, przynosząc zapasy z kuchni Wielkiego Domu. Późnym popołudniem na zaproszenie Mistrza Wzorów zjawili się inni mistrzowie. Przybyli na spotkanie orszaku króla.

— Czy tu zbierają się, aby wybrać nowego Arcymaga? — spytała Onyksa Tenar, bo Ged wspomniał jej o sekretnej polanie.

Onyks pokręcił głową.

— Chyba nie. Król by wiedział, bo był tu podczas ostatniego spotkania. Możliwe jednak, że potrafi to stwierdzić jedynie Mistrz Wzorów, gdyż w tym lesie wszystko się zmienia. Nie zawsze rzeczy są tam, gdzie powinny. Ścieżki także ulegają zmianom.

— To powinno być przerażające — odparła — ale jakoś się nie boję.

Uśmiechnął się.

— Tak już tu jest.

Patrzyła, jak mistrzowie wchodzą na polanę. Przewodził im potężny, niedźwiedziowaty Mistrz Przywołań i Hazard, młody zaklinacz pogody. Onyks wyjaśnił jej, kim są pozostali: Mistrz Przemian, Mistrz Pieśni, Mistrz Ziół, Mistrz Rzemiosł, wszyscy siwi, Mistrz Przemian, kruchy ze starości, posługujący się laską czarnoksiężnika jak zwykłą do podpierania. Odźwierny o gładkiej twarzy i migdałowych oczach wydawał się ani młody, ani stary. Mistrz Imion, który przybył ostatni, wyglądał na jakieś czterdzieści lat. Twarz miał spokojną i zamkniętą. Przedstawił się królowi swym imieniem, Kurremkarmerruk.

W tym momencie Irian wybuchnęła oburzona:

— Ale ty nim nie jesteś!

— To imię Mistrza Imion — oświadczył spokojnie.

— Zatem mój Kurremkarmerruk nie żyje?

Skinął głową.

— Och! — krzyknęła. — Co za smutna nowina! Był moim przyjacielem w czasach, kiedy miałam tu niewielu przyjaciół.

Odwróciła się i pogrążona w gniewie nie chciała spojrzeć na Mistrza Imion. Rozpaczała, ale nie roniła łez. Powitała ciepło Mistrza Ziół i Odźwiernego, do pozostałych nie odezwała się ani słowem.

Tenar dostrzegła, że wszyscy magowie obserwują Irian niespokojnie spod posiwiałych brwi.

Potem spojrzeli na Tehanu i znów odwrócili wzrok. Zerkali z ukosa. Tenar zaczęła się zastanawiać, co widzą, kiedy patrzą na Tehanu i Irian. Oni bowiem widzieli oczami magów.

Zmusiła się zatem, by wybaczyć Mistrzowi Przywołań niestosowną, nieskrywaną grozę, gdy pierwszy raz ujrzał Tehanu. Może nie było to przerażenie, lecz podziw.

Kiedy wszyscy już się poznali i usiedli w kręgu na poduszkach, na pniakach i na dywanie z traw pod sklepieniem nieba i liści, Mistrz Wzorów przemówił głosem, w którym wciąż pozostały ślady akcentu kargijskiego.

— Bracia Mistrzowie, proszę króla, by przemówił, jeśli zechce.

Lebannen wstał. Tenar obserwowała go cały czas z nieskrywaną dumą. Był taki piękny, taki mądry mimo swej młodości. Z początku nie śledziła wszystkich jego słów, wystarczyło jej ogólne znaczenie i dźwięcząca w nich pasja.

Opowiedział Mistrzom krótko i jasno o tym, co sprowadza go na Roke — o smokach i snach.

Na zakończenie rzekł:

— Odnieśliśmy wrażenie, że każdej nocy wszystkie te sprawy zbliżały się ku sobie, coraz wyraźniej zmierzając razem ku zakończeniu. Pomyśleliśmy, że tu, w tym miejscu, dzięki waszej wiedzy i mocy zdołamy przewidzieć owo wydarzenie i stawić mu czoło, nie pozwalając, by zawładnęło naszymi umysłami. Najmądrzejsi z naszych magów przepowiadali, iż nadciąga wielka zmiana. Musimy złączyć swe siły, dowiedzieć się, co to za zmiana, co ją spowodowało, dokąd zmierza i jak możemy sprawić, aby konflikt i chaos przerodziły się w pokój i harmonię. Pokój, w imię którego władam.

Mistrz Przywołań Brand wstał. Po kilku dworskich frazesach, ze szczególną atencją witając Najwyższą Księżniczkę, powiedział:

— Wszyscy mistrzowie i magowie z Roke zgadzają się, iż sny ludzi i coś więcej niż tylko sny ostrzegają nas przed poważną zmianą. Potwierdzamy też, że coś narusza najtrwalsze bariery oddzielające życie od śmierci. Coś je przekracza i tworzy zagrożenie. Wątpimy jednak, by owe zakłócenia porządku rzeczy mógł zrozumieć ktoś poza mistrzem magii. Bardzo poważnie wątpimy też, by smokom, których życie i śmierć tak bardzo różnią się od ludzkich, można było zaufać. Trudno uwierzyć, iż powstrzymają swój szaleńczy gniew i zazdrość, aby służyć ludzkiemu dobru.

— Mistrzu Przywołań — odezwał się Lebannen, nim Irian zdołała cokolwiek powiedzieć. — Orm Embar umarł za mnie na Selidorze, Kalessin przyniósł mnie na mój tron. Tu, w tym kręgu, znajdują się przedstawiciele trzech ludów: hardyckich, Kargów i ludu zachodu.

— Kiedyś wszyscy byli jednym — dodał Mistrz Imion spokojnym, bezbarwnym głosem.

— Ale teraz nie są już jednym — odrzekł Mistrz Przywołań, starannie oddzielając kolejne słowa. — Nie zrozum mnie źle, bo mówię przykrą prawdę, mój panie i królu. Szanuję rozejm, jaki zawarłeś ze smokami. Gdy niebezpieczeństwo, które nam zagraża, minie, Roke pomoże Havnorowi w próbach osiągnięcia trwałego pokoju ze smokami. Nie mają one jednak nic wspólnego ze zbliżającym się przesileniem. Podobnie ludzie ze wschodu, którzy odrzucili swe nieśmiertelne dusze, kiedy zapomnieli Mowy Tworzenia.

Es eyemra — rozległ się syczący głos.

Tehanu zerwała się z miejsca.

Mistrz Przywołań patrzył na nią bez słowa.

— Nasz język — powtórzyła po hardycku, patrząc na niego.

Irian roześmiała się.

Es eyemra — powtórzyła.

— Wy nie jesteście nieśmiertelni! — krzyknęła Tenar, zwracając się do Mistrza Przywołań. Nie zamierzała się odzywać, nie wstała, słowa wyrwały się z niej same, niczym skry, gdy kamień uderza o kamień. — To my jesteśmy nieśmiertelni. Umieramy, by połączyć się z wiecznie żywym światem. Wy odrzuciliście nieśmiertelność!

Wszyscy umilkli. Mistrz Wzorów uczynił drobny gest dłońmi — delikatny, łagodny.

Z pogodną, spokojną twarzą przyglądał się uważnie układowi kilku gałązek i liści w trawie, w miejscu gdzie siedział, tuż przed skrzyżowanymi nogami. Potem uniósł wzrok i rozejrzał się.

— Myślę, że wkrótce będziemy musieli tam pójść — oznajmił. Po kolejnej chwili ciszy Lebannen zapytał:

— Dokąd, panie?

— W mrok — odparł Mistrz Wzorów.


* * *

Olcha słuchał tej rozmowy. Powoli głosy stawały się coraz słabsze, cichły, a ciepłe promienie letniego słońca zaczęły blednąc, rozpływać się w ciemności. Pozostały jedynie drzewa, wysokie, ślepe istoty pomiędzy ślepą ziemią a niebem; najstarsze żyjące dzieci ziemi. O Segoyu, rzekł do siebie w duchu, stworzony i stworzycielu, pozwól mi przyjść do siebie.

Ciemność ciągnęła się bez końca, poza drzewa, poza wszystko.

Na tle pustki ujrzał wzgórze, wysokie wzgórze stojące po prawej stronie, gdy szli z miasta do gaju. Ujrzał pył na drodze, kamienie ścieżki wiodącej wokół wzgórza.

Teraz skręcił ze ścieżki, porzucając pozostałych, i zaczął wdrapywać się na zbocze.

Brodził w wysokiej trawie, pośród której lśniły zwiędnięte kwiaty iskiernika. Dotarł do wąskiej ścieżki i podążył nią w górę stromego wzgórza. Teraz jestem sobą, rzekł w głębi serca. Segoyu, świat jest piękny. Pozwól mi przejść przezeń do ciebie.

Mogę znów zrobić to, co powinienem, pomyślał, idąc naprzód. Mogę naprawić, połączyć to, co zniszczone.

Dotarł na szczyt wzgórza. Stojąc tam w słońcu i w powiewach wiatru, pośród rozkołysanych traw, ujrzał po prawej stronie pola, dachy niewielkiego miasta i olbrzymiego domu, jasną zatokę i dalej morze. Gdyby się obrócił, ujrzałby na zachodzie drzewa bezkresnego lasu znikające w błękitnej dali. Przed nim zbocze było mroczne i szare. Opadało w dół, aż do kamiennego muru, za którym kryła się ciemność. Pod murem stał tłum nawołujących do niego cieni. Przybędę, rzekł w duchu, przyjdę.

Nagle poczuł ciepło na ramionach i dłoniach. Wiatr zaszeleścił w liściach nad jego głową. Odezwały się głosy, mówiące spokojnie, odmienne od nawołujących, wykrzykujące jego imię. Ponad kręgiem traw obserwował go Mistrz Wzorów. Mistrz Przywołań także na niego patrzył. Oszołomiony Olcha spuścił głowę, próbował słuchać. Zebrał myśli.

Właśnie przemawiał król. Wykorzystywał wszystkie swe siły i zdolności, by utrzymać gwałtownych, pewnych siebie mężczyzn i kobiety na wspólnym szlaku.

— Pozwólcie, mistrzowie z Roke, że powtórzę wam to, czego dowiedziałem się od Najwyższej Księżniczki w drodze tutaj. Księżniczko, mogę mówić w twoim imieniu?

Pozbawiona welonów kobieta z powagą skinęła głową.

— Oto zatem jej opowieść. Dawno temu ludzie i smoki byli jedną rasą. Władali jednym językiem. Mieli jednak różne pragnienia, toteż zgodzili się rozstać, podążyć własnymi ścieżkami. Układ ten nazwano Vedurnan.

Onyks gwałtownie uniósł głowę.

Verw nadan — szepnął Seppel, a jego błyszczące, ciemne oczy rozszerzyły się nagle.

— Ludzie powędrowali na wschód, smoki na zachód. Ludzie zrezygnowali ze znajomości Mowy Tworzenia. W zamian otrzymali umiejętności i zdolności rzemieślnicze oraz wszystko, co stworzą własnymi rękami. Smoki z tego zrezygnowały, zachowały jednak Dawną Mowę.

— I skrzydła — podpowiedziała Irian.

— I skrzydła — zgodził się Lebannen. Spojrzał Azverowi w oczy. — Mistrzu Wzorów, może lepiej niż ja potrafisz dopowiedzieć do końca tę historię?

— Wieśniacy z Gontu i Hur-at-Hur pamiętają to, o czym zapomnieli mędrcy z Roke i kapłani z Karego — powiedział Azver. — Tak, jako dziecko słyszałem chyba tę opowieść, czy też bardzo jej podobną. Ale smoki także o niej zapomniały. Mówi o tym, jak ciemny lud Archipelagu złamał przysięgę. Wszyscy przysięgliśmy zaniechać czarów, zapomnieć magiczną mowę, używać jedynie mowy wspólnej. Nie mieliśmy nadawać imion ani tworzyć zaklęć. Ufaliśmy Segoyowi, mocom ziemi, naszej matki, matki Bogów-Wojowników. Lecz mędrcy ciemnego ludu złamali ugodę. Pochwycili w sidła swych umiejętności Mowę Tworzenia, zapisując ją runami. Zachowali ją, zaczęli jej uczyć, używać. Z jej pomocą tworzyli zaklęcia, dzięki własnym zręcznym rękom i fałszywym językom wymawiającym prawdziwe słowa. Toteż Kargowie nigdy nie mogli im zaufać. Tak głosi opowieść.

— Ludzie boją się śmierci, smoki nie — wtrąciła Irian. — Ludzie chcą zawładnąć życiem, posiąść je, jakby było jedynie klejnotem w szkatułce. Starożytni magowie łaknęli wiecznego życia. Nauczyli się używać prawdziwych imion po to, by powstrzymać śmierć. Lecz ci, którzy nie mogą umrzeć, nigdy się nie odrodzą.

— Imię i smok stanowią jedność — powiedział Kurremkarmerruk, Mistrz Imion. — My, ludzie, straciliśmy nasze imiona w verw nadan, ale nauczyliśmy się, jak je odzyskać. Imię to my sami. Czemu śmierć miałaby to zmienić?

Spojrzał na Mistrza Przywołań, lecz Brand siedział bez ruchu z ponurą twarzą i słuchał, nie odzywając się ani słowem.

— Zechcesz powiedzieć o tym coś więcej, Mistrzu Imion? — poprosił król.

— Powiem to, co częściowo odkryłem, częściowo odgadłem. Nie z wioskowych opowieści, lecz z najdawniejszych zapisów przechowywanych w Wieży Osobnej. Tysiąc lat przed czasami pierwszych królów z Enladu na wyspach Ea i Solea żyli ludzie, pierwsi i najwięksi z magów, Twórcy Run. To oni nauczyli się zapisywać Mowę Tworzenia. Stworzyli runy, których smoki nigdy nie poznały. Nauczyli nas nadawać każdej duszy prawdziwe imię, w którym kryje się jej prawda, ona sama. I dzięki swej mocy obdarzyli każdego, kto nosi prawdziwe imię, życiem po śmierci ciała.

— Życie wieczne — podjął cicho Seppel. Uśmiechał się lekko. — W wielkiej krainie pełnej rzek i gór, i pięknych miast, gdzie nie ma bólu ni cierpienia, a każda istota trwa niezmieniona, niezmienna na zawsze… Oto marzenie zawarte w pradawnych Kunsztach Palneńskich.

— Gdzie? — spytał Mistrz Przywołań. — Gdzie jest ta kraina?

— Na innym wietrze — oznajmiła Irian. — Poza zachodem. — Powiodła po nich wzrokiem, w którym odbijał się gniew i wzgarda. — Sądzicie, że my, smoki, latamy tylko na wiatrach tego świata? Myślicie, że nasza wolność, dla której zrezygnowaliśmy ze wszystkich rzeczy ziemskich, nie jest większa niż wolność bezrozumnych mew? Że nasza kraina to kilka skał na skraju waszych bogatych wysp? Do was należy ziemia i morze, lecz my jesteśmy ogniem słońca. My fruwamy z wiatrem. Chcieliście zapanować nad ziemią, pragnęliście tworzyć i zachowywać wytwory swych rąk. I dostaliście to. To właśnie był wielki podział, verw nadan. Ale nie wystarczała wam wasza część. Pragnęliście nie tylko waszych trosk, lecz naszej wolności. Pragnęliście wiatru. Zaklęciami i magią krzywoprzysięzców skradliście połowę naszej krainy. Otoczyliście murem, nie dopuszczając do niej życia i światła, abyście sami mogli żyć w niej wiecznie. Złodzieje, zdrajcy!

— Siostro — wtrąciła szeptem Tehanu — to nie są ludzie, którzy ukradli nam naszą krainę. To ci, którzy płacą cenę.

Po jej szorstkich słowach zapadła cisza.

— Jaka była cena? — spytał w końcu Mistrz Imion.

Tehanu spojrzała na Irian. Irian zawahała się, po czym odpowiedziała, zniżając głos:

— Chciwość gasi słońce. To słowa Kalessina.

Wówczas przemówił Mistrz Wzorów, Azver. Cały czas patrzył w dal, pomiędzy drzewa po drugiej stronie polany, jakby śledził lekkie poruszenia liści.

— Starożytni dostrzegali, że królestwo smoków nie należy tylko do ciała. Że potrafią też wzlecieć… może nawet poza czas… i zazdroszcząc im tej swobody, podążyli Smoczą Drogą, na zachód poza zachodem. Tam zajęli dla siebie część owej krainy, bezczasowej krainy, w której jaźń może trwać wiecznie. Lecz nie w ciele, jak u smoków. Ludzie mogli trafić tam tylko duchem. Wznieśli zatem mur, którego nie mogła przekroczyć żadna żywa istota, ani człowiek, ani smok, lękali się bowiem gniewu smoków, a ich sztuka nadawania imion pozwoliła zasnuć zachodnie krainy wielką siecią zaklęć. I kiedy ludzie z wysp umierają, trafiają na zachód poza zachodem i żyją tam duchem, wiecznie.

Gdy jednak wzniesiono mur i rzucono zaklęcia, za murem przestał wiać wiatr, morze się cofnęło, źródła wyschły, góry wschodu słońca stały się górami wiecznej nocy. Umarli przybywali do mrocznej krainy, suchej krainy.

— Wędrowałem nią — wtrącił cicho, jakby wbrew sobie Lebannen. — Śmierci się nie boję, lecz tej krainy owszem.

Zapadła cisza.

— Cob i Thorion próbowali zburzyć mur, przywrócić martwych z powrotem do życia — powiedział Mistrz Przywołań szorstkim, niechętnym tonem.

— Nie do życia, mistrzu — sprostował Seppel. — Podobnie jak Twórcy Run pragnęli bezcielesnego, wiecznego trwania.

— A jednak ich zaklęcia poruszyły to miejsce. — Mistrz Przywołań zamyślił się głęboko. — Smoki zaczęły wspominać pradawne krzywdy, a teraz dusze zmarłych sięgają przez mur, łaknąc powrotu do życia.

Olcha wstał.

— Nie życia łakną, lecz śmierci. Chcą znów złączyć się z ziemią, powrócić do niej.

Wszyscy spojrzeli na niego, on jednak tego nie dostrzegał. Jego świadomość tylko częściowo przebywała z nimi, częściowo była w suchej krainie. Trawa pod stopami — zielona, lśniąca w słońcu; martwa, sucha. Nad jego głową drżały liście drzew, a niedaleko czekał niski kamienny mur w dole mrocznego zbocza. Ze wszystkich swych towarzyszy Olcha widział tylko Tehanu. Niewyraźnie, lecz ją rozpoznał. Wiedział, że stoi pomiędzy nim a murem. Zwrócił się do niej.

— Zbudowali go, ale nie mogą zburzyć. Pomożesz mi, Tehanu?

— Pomogę, Haro — odparła.

Wówczas opadł między nich cień, wielki, potężny, masywny i silny. Ukrył ją, a jego pochwycił, przytrzymał. Olcha szarpał się, nie mógł zaczerpnąć powietrza. Ujrzał w mroku czerwony ogień, a później już nic.


* * *

Spotkali się w blasku gwiazd na skraju polany — król zachodnich krain i mistrzowie z Roke. Dwie potęgi Ziemiomorza.

— Czy będzie żył? — spytał Mistrz Przywołań.

— Uzdrowiciel twierdzi, że nic mu nie grozi — rzekł Lebannen.

— Źle uczyniłem — przyznał Mistrz Przywołań. — Przykro mi.

— Czemu go przywołałeś? — spytał król nie z wyrzutem, lecz oczekując odpowiedzi.

— Ponieważ miałem moc, by to uczynić — odparł ponuro mistrz. W milczeniu szli naprzód szeroką ścieżką wśród potężnych drzew. Po obu stronach było bardzo ciemno, lecz ich drogę rozświetlał szary blask gwiazd.

— Źle uczyniłem, ale niedobrze jest pragnąć umrzeć — oznajmił Mistrz Przywołań. W jego głosie dźwięczał akcent Wschodnich Rubieży. Mówił cicho, niemal błagalnie. — Może kiedy jest się bardzo starym, bardzo chorym. Ale przecież dano nam życie. Musimy utrzymywać je, cenić ów wielki dar.

— Śmierć także nam dano — odrzekł król.


* * *

Mistrz Wzorów zdecydował, że Olcha powinien odpocząć pod gwiazdami, a stary Mistrz Ziół się zgodził. Tak więc Olcha leżał na sienniku w trawie. Spał. Tehanu siedziała obok niego.

Tenar przycupnęła w wejściu niskiego kamiennego domu, obserwując ją. Nad polaną świeciły wielkie gwiazdy późnego lata. Najwyższa z nich, gwiazda zwana Tehanu, Serce Łabędzia, zdawała się podtrzymywać niebo.

Seserakh cicho wyszła z domu i usiadła na progu obok Tenar. Zdjęła przepaskę podtrzymującą welon i płowe włosy rozsypały się jej na ramionach.

— Och, moja przyjaciółko — mruknęła — co się z nami stanie? Przybywają tu zmarli, czujesz ich? Są niczym fala przypływu za murem. Myślę, że nikt ich nie powstrzyma. Wszyscy zmarli, z grobów na wszystkich wyspach zachodu, od wieków…

Tenar czuła w głowie i we krwi pulsowanie, zew. Teraz wiedziała, wszyscy wiedzieli to, co wcześniej wiedział tylko Olcha. Musiała jednak trzymać się tego, czemu ufała. Nawet jeśli zaufanie okazałoby się zaledwie nadzieją.

— To tylko umarli, Seserakh — powiedziała. — Zbudowaliśmy fałszywy mur. Trzeba go zburzyć. Istnieje jednak także prawdziwy.

Tehanu wstała i podeszła do nich. Usiadła na niskim stopniu.

— Wszystko dobrze. Śpi.

— Byłaś tam z nim? — spytała Tenar.

Tehanu przytaknęła.

— Byliśmy pod murem.

— Co zrobił Mistrz Przywołań?

— Wezwał go, sprowadził siłą.

— Do życia?

— Do życia.

— Nie wiem, czego lękać się bardziej, śmierci czy życia — mruknęła Tenar. — Chciałabym pozbyć się strachu.

Seserakh pochyliła twarz w burzy ciepłych włosów ku ramieniu Tenar, w geście pieszczoty.

— Jesteś odważna, odważna — szepnęła. — Och! Ja tak się boję morza i śmierci!

Tehanu siedziała w milczeniu. W rozproszonym świetle wśród drzew Tenar widziała, jak córka smukłą dłonią zakrywa spaloną, wykrzywioną rękę.

— Myślę — powiedziała w końcu Tehanu swym cichym, niezwykłym głosem — że kiedy umrę, wypuszczę z siebie oddech, który dawał mi życie, oddam światu wszystko to, czego nie zrobiłam. Wszystko, czym mogłam być, lecz nie zdołałam, wszystkie wybory, których nie dokonałam. Rzeczy, które straciłam, zmarnowałam, zniszczyłam… mogę oddać je światu. Żywotom, które jeszcze nie żyły. To będzie mój dar dla świata, dar za życie, które przeżyłam, miłość, którą kochałam, oddech, który wciągałam w płuca.

Spojrzała w niebo, w gwiazdy i westchnęła.

— Ale jeszcze nieprędko — szepnęła. Obejrzała się na Tenar.

Seserakh łagodnie pogładziła włosy Tenar. Potem wstała i bez słowa wróciła do domu.

— Myślę, że już niedługo, matko…

— Wiem.

— Nie chcę cię opuszczać.

— Musisz mnie opuścić.

— Wiem.

Milczały w migotliwym mroku Gaju.

— Spójrz — szepnęła Tehanu. Na niebie rozbłysła spadająca gwiazda, pozostawiając za sobą szybko gasnący świetlisty szlak.


* * *

Pięciu magów siedziało w blasku gwiazd.

— Spójrzcie — rzekł jeden, śledząc spadającą gwiazdę.

— Dusza umierającego smoka — powiedział Mistrz Wzorów Azver. — Tak mawiają w Karego-At.

— Czy smoki umierają? — spytał Onyks. — Chyba nie tak jak my.

— Nie żyją tak jak my. Poruszają się między światami; tak twierdzi Orm Irian. Z wiatrów tego świata na inny wiatr.

— My też próbowaliśmy to osiągnąć — wtrącił Seppel — lecz nam się nie udało.

Hazard spojrzał na niego z ciekawością.

— Czy wy, na Palnie, zawsze znaliście to, co usłyszeliśmy dzisiaj — historię rozdzielenia smoków i ludzi, i powstania suchej krainy?

— Nie w wersji, którą dziś usłyszeliśmy. Uczono mnie, że verw nadan był pierwszym wielkim triumfem sztuki magicznej. I że celem magii jest zwycięstwo nad czasem i osiągnięcie życia wiecznego. Stąd właśnie wzięło początek zło, jakiego dokonano dzięki Kunsztom Palneńskim.

— Przynajmniej zachowaliście dawną wiedzę, którą myśmy wzgardzili — zauważył Onyks. — Podobnie twój lud, Azverze.

— Cóż, wy za to mieliście dość rozumu, by zbudować tu wielki dom — odparł z uśmiechem Mistrz Wzorów.

— Ale źle go zbudowaliśmy — powiedział Onyks. — Wszystko, co budujemy, budujemy źle.

— Musimy więc to zburzyć — wtrącił Seppel.

— Nie — sprzeciwił się Hazard. — Nie jesteśmy smokami. Żyjemy w domach, musimy wznosić mury.

— Póki przez okna może wpadać wiatr — dodał Azver.

— A kto wejdzie drzwiami? — spytał łagodnie Odźwierny.

Zapadła cisza. Gdzieś na polanie zaćwierkał świerszcz. Umilkł i odezwał się znowu.

— Smoki — podsunął w końcu Azver.

Odźwierny pokręcił głową.

— Myślę, że podział, który rozpoczął się wówczas, a potem został naruszony, w końcu dokona się ostatecznie. Smoki odejdą wolne i pozostawią nas tutaj z wyborem, którego dokonaliśmy.

— Znajomością dobra i zła — rzekł Onyks.

— Radością tworzenia, kształtowania — dodał Seppel. — Naszą sztuką.

— I naszą chciwością, słabością, strachem — dokończył Azver.

Świerszczowi odpowiedział drugi, bliżej strumienia. Cykanie cichło i narastało, co chwila wpadając w zgodny rytm.

— Boję się tylko jednego — powiedział Hazard. — Tak bardzo, że lękam się nawet to powiedzieć. Kiedy smoki odejdą, czy nasza sztuka nie odejdzie wraz z nimi? Nasz dar, nasza magia.

Milczenie pozostałych świadczyło wyraźnie, że oni także się tego lękali. W końcu przemówił Odźwierny, cicho, lecz pewnym siebie tonem.

— Nie, nie sądzę. To prawda, one są Tworzeniem, ale my nauczyliśmy się Tworzenia. Uczyniliśmy je naszym własnym. Nic nie może nam go odebrać. Aby je utracić, musielibyśmy zapomnieć, odrzucić je.

— Jak to uczynił mój lud — mruknął Azver.

— Twój lud jednak pamięta, czym jest ziemia i niekończące się życie — zauważył Seppel. — A my zapomnieliśmy.

I znów zapadła długa cisza.

— Mógłbym sięgnąć ręką ponad murem. — Hazard zniżył głos.

— Są blisko — odparł Seppel. — Bardzo blisko.

— Skąd mamy wiedzieć, co robić? — spytał Onyks.

W ciszy, która zapadła po tym pytaniu, zadźwięczał głos Azvera.

— Kiedyś, gdy mój pan Arcymag był ze mną w Gaju, powiedział, że całe życie uczył się, jak wybierać to, wobec czego wybór nie istnieje, co musi uczynić.

— Chciałbym, żeby był tu teraz — westchnął Onyks.

— Zrobił już to, co miał zrobić — szepnął z uśmiechem Odźwierny.

— Ale my nie. Siedzimy tu i rozmawiamy na skraju przepaści. Wszyscy o tym wiemy. — Onyks powiódł wzrokiem po widocznych w blasku gwiazd twarzach. — Czego chcą od nas umarli?

— Czego chcą od nas smoki? — zastanawiał się Hazard. — Te kobiety, które są smokami. Smoki, które są kobietami. Czemu tu przybyły? Czy możemy im ufać?

— A mamy wybór? — spytał Odźwierny.

— Chyba nie — rzekł Mistrz Wzorów. W jego głosie zadźwięczała twarda nuta, ostra niczym klinga miecza. — Możemy jedynie iść wskazanym szlakiem.

— Wskazanym przez smoki? — spytał Hazard.

Azver pokręcił głową.

— Przez Olchę.

— Ależ on nie jest przewodnikiem, Mistrzu Wzorów — zaprotestował Hazard. — To tylko wioskowy czarownik.

— Olcha ma w sobie mądrość, która kryje się w jego rękach, nie w głowie — rzekł Onyks. — Podąża za głosem serca. Z pewnością nie chce nam przewodzić.

— A jednak wybrano go spośród nas.

— Kto go wybrał? — spytał cicho Seppel.

— Umarli — odpowiedział Mistrz Wzorów.

Umilkli. Cykanie świerszczy ucichło. W szarej w blasku gwiazd trawie zaszeleściły kroki. Zbliżały się dwie wysokie postaci, Lebannen i Brand.

— Czy możemy posiedzieć z wami? — spytał król. — Dziś w nocy nie możemy zasnąć.


* * *

Ged siedział na progu swego domu na Overfell i patrzył w gwiazdy nad morzem. Godzinę wcześniej położył się spać, gdy jednak zamknął oczy, ujrzał zbocze wzgórza i usłyszał głosy narastające niczym fala. Natychmiast wstał i wyszedł na dwór, by móc widzieć poruszające się gwiazdy.

Był zmęczony, zamykały mu się oczy i znów stał obok kamiennego muru, a jego serce ściskał lodowaty strach, że pozostanie tam na zawsze i nie odnajdzie drogi powrotnej. W końcu zniecierpliwiony i zmęczony strachem znów wstał, zabrał z domu latarnię, zapalił ją i wyruszył ścieżką do domu cioteczki Mech. Mech może się boi, a może nie, ostatnio i tak żyje nieopodal muru, ale Wrzos z pewnością wpadła w panikę i Mech nie zdoła jej uspokoić. A ponieważ cokolwiek należało zrobić, tym razem nie jemu przypadnie to w udziale, będzie mógł przynajmniej pocieszyć biedną niedorozwiniętą dziewczynę. Powiedzieć jej, że to tylko sny.

Wędrówka w ciemności nie była łatwa. W blasku latarni na ścieżkę padały olbrzymie cienie. Ged szedł wolniej, niżby chciał. Od czasu do czasu potykał się o coś.

Mimo późnej pory dostrzegł światło w oknie wdowca. Gdzieś w wiosce zapłakało dziecko. „Matko, matko, czemu ludzie płaczą? Czemu ludzie płaczą, matko?”. Tu także ludzie nie mogli spać. Tej nocy wszyscy w Ziemiomorzu nie mogą spać, pomyślał Ged. Uśmiechnął się lekko na tę myśl. Zawsze bowiem lubił ową chwilę ciszy, pełną lęku, tuż przedtem, nim nadciągnie zmiana.


* * *

Olcha się obudził. Leżał na ziemi, czuł pod sobą jej głębię. Nad nim na niebie płonęły gwiazdy, gwiazdy lata wędrujące pomiędzy liśćmi, którymi kołysał wiatr, przesuwające się ze wschodu na zachód wraz z obrotem świata. Jakiś czas wpatrywał się w nie, a potem je pożegnał. Tehanu czekała na niego na wzgórzu.

— Co mamy robić, Haro? — spytała.

— Musimy naprawić świat — oznajmił. Uśmiechnął się, bo w końcu poczuł lekkość w sercu. — Musimy zburzyć mur.

— A oni? Mogą nam pomóc? — spytała, gdyż zmarli zebrali się w ciemności, niezliczeni niczym źdźbła trawy, ziarnka piasku czy gwiazdy, milczący — wielka, rozległa, mroczna pustynia dusz.

— Nie — rzekł — ale może inni to uczynią.

Szedł w dół, zbliżając się do muru. W tym miejscu sięgał mu zaledwie do pasa. Olcha położył dłonie na jednym z kamieni z najwyższej warstwy i spróbował go poruszyć. Kamień tkwił jednak mocno, czy może był cięższy, niż powinien. Olcha nie mógł go podnieść ani nawet obluzować.

Tehanu podeszła do niego.

— Pomóż mi — poprosił.

Położyła ręce na kamieniu, ludzką dłoń i spalony szpon, chwytając go mocno, i szarpnęła jednocześnie z Olchą. Kamień drgnął lekko.

— Popchnij — poleciła i razem powoli wypchnęli go z głośnym zgrzytem. Kamień zachwiał się i z głuchym łoskotem runął na drugą stronę muru.

Następny kamień był mniejszy. Razem zdołali go podnieść i odrzucić w pył obok poprzedniego.

Ziemia pod ich stopami zadrżała. Niewielkie kamienie z muru zagrzechotały głośno. Olbrzymie rzesze umarłych z długim westchnieniem podeszły bliżej.


* * *

Mistrz Wzorów wstał nagle i zamarł, nasłuchując. Na całej polanie zaszeleściły liście. Drzewa Gaju uginały się i drżały, jakby atakowane gwałtowną wichurą. Nie było jednak wiatru.

— Wszystko się zmienia — powiedział i odszedł od nich w mrok pod drzewami.

Mistrz Przywołań, Odźwierny i Seppel wstali i podążyli za nim w milczeniu. Hazard i Onyks ruszyli ich śladem.

Lebannen postąpił kilka kroków za nimi, zawahał się i pobiegł przez łąkę do niskiego domu z kamienia i darni.

— Irian — rzekł, pochylając się w ciemnym wejściu. — Irian, zabierzesz mnie ze sobą?

Wyszła z domu z uśmiechem. Otaczał ją niezwykły ognisty blask.

— Chodź zatem, chodź szybko — powiedziała i chwyciła go za rękę. Jej dłoń parzyła niczym rozżarzony węgiel, gdy uniosła go na inny wiatr.

Po chwili z domu wyszła Seserakh, niedługo po niej Tenar. Stanęły razem w blasku gwiazd, rozglądając się wokół. Nic się nie poruszało. Drzewa znów ucichły.

— Wszyscy odeszli — szepnęła Seserakh. — Na Smoczą Drogę. Postąpiła krok naprzód, patrząc w ciemność.

— Co mam robić, Tenar?

— Musimy pilnować domu — odparła Tenar.

— Och! — szepnęła Seserakh, padając na kolana. Ujrzała Lebannena leżącego twarzą do ziemi, w trawie. — Nie jest martwy, chyba nie. Och, mój drogi panie i królu, nie odchodź, nie umieraj!

— Jest z nimi. Zostań tutaj. Daj mu ciepło. Pilnuj domu, Seserakh — poleciła Tenar. Sama podeszła do Olchy. Niewidzącymi oczami spoglądał w gwiazdy. Usiadła obok, ujmując jego dłoń. Czekała.


* * *

Olcha ledwo mógł ruszyć wielki kamień, na którym spoczęły jego ręce, lecz nagle obok znalazł się Mistrz Przywołań. Pochylił się, napierając na głaz ramieniem.

— Teraz! — rzekł.

Pchnęli jednocześnie. Głaz stracił równowagę i z tym samym ciężkim ostatecznym łoskotem runął na drugą stronę muru.

Teraz do Olchy i Tehanu dołączyli inni, szarpiąc kamienie, rzucając je w pył obok muru. Przez moment Olcha ujrzał, jak jego ręce rzucają cień w czerwonym blasku. Orm Irian, wyglądająca tak samo jak wtedy, gdy zobaczył ją po raz pierwszy, w olbrzymiej smoczej postaci, wypuściła z nozdrzy ognisty dech, walcząc z głazem z najniższej warstwy kamieni, głęboko wkopanym w ziemię. Jej szpony krzesały iskry, porośnięty grzebieniem kolców grzbiet wygiął się w łuk i kamień poruszył się z hukiem, czyniąc wyrwę w murze.

Pośród cieni po drugiej stronie rozległ się cichy chóralny krzyk niczym szum fal rozbijających się na kamienistym brzegu. Ciemność wezbrała, napierając na mur, lecz Olcha uniósł wzrok i przekonał się, że niebo nie jest już ciemne. W miejscu, w którym gwiazdy trwały nieruchomo, teraz poruszały się światła, iskierki ognia na mrocznym zachodzie.

— Kalessin!

To był głos Tehanu. Olcha spojrzał na nią. Patrzyła w górę, na zachód.

Wyciągnęła ręce. Po jej dłoniach, ramionach przebiegł ogień, ogarniając włosy, twarz i ciało, i rozkwitając w wielkie skrzydła nad jej głową. Uniósł ją w powietrze, ognistą istotę, płonącą, piękną.

Wykrzyknęła czysto, głośno, bez słów. Wzleciała w górę — szybko, wysoko, w niebo, które jaśniało coraz bardziej. Biały wiatr gasił kolejno pozbawione znaczenia gwiazdy.

Pośród zastępów zmarłych nieliczni ludzie podobnie jak ona wzlatywali w górę, przemieniając się w smoki i szybując z wiatrem.

Większość szła naprzód, pieszo. Nie napierali już, nie krzyczeli, lecz podążali ze spokojną pewnością w stronę wyrw w murze. Ogromne rzesze mężczyzn i kobiet, którzy nie zatrzymywali się przy zniszczonym murze, lecz przekraczali go i znikali — oddech, obłoczek pyłu lśniący przez sekundę w stale jaśniejącym świetle.

Olcha patrzył na nich. W rękach wciąż trzymał zapomniany kamienny klin, który wyrwał z muru, by obluzować większy głaz. Patrzył, jak zmarli odchodzą wolni. W końcu ujrzał ją pośród nich. Cisnął kamień na bok i wystąpił naprzód.

— Lilio — rzekł.

Spojrzała na niego, uśmiechnęła się i wyciągnęła rękę. Ujął jej dłoń i razem odeszli w słońce.


* * *

Przy zburzonym murze Lebannen patrzył, jak na wschodzie jaśnieje brzask. Teraz był tu już wschód, w miejscu niegdyś pozbawionym kierunków i celów. Istniał wschód i zachód, światło, ruch. Ziemia poruszała się, kołysała, drżała niczym olbrzymie zwierzę; kamienny mur po obu stronach wyrwy zakołysał się i runął. Z odległych czarnych wierzchołków gór zwanych Bólem trysnął ogień, ogień, który płonie w sercu świata i którym karmią się smoki.

Lebannen spojrzał w niebo nad górami i jak kiedyś, z Gedem nad Zachodnim Morzem, ujrzał smoki lecące na wietrze poranka.

Trzy skierowały się w stronę miejsca, w którym stał pośród innych, poniżej szczytu wzgórza, nad zburzonym murem. Dwa z nich znał, Orm Irian i Kalessina. Trzeci miał jasną złotą łuskę i złote skrzydła. Ten właśnie wzlatywał najwyżej i nie opadł w dół. Orm Irian tańczyła w powietrzu wokół siostry. Leciały razem, jedna ścigała drugą, coraz wyżej i wyżej, aż w końcu najwyższe promienie wschodzącego słońca padły na Tehanu, która zapłonęła niczym jej imię, wielka jasna gwiazda.

Kalessin zatoczył krąg, zniżył lot i wylądował ciężko pośród ruin muru.

Agni Lebannen — rzekł smok do króla.

— Najstarszy — pozdrowił smoka król.

Aissadan verw nadannan — zabrzmiał głośny syczący głos, dźwięczący niczym morze cymbałów.

Obok Lebannena stał Mistrz Przywołań, Brand. Powtórzył słowa w Mowie Tworzenia, a potem przełożył na hardycki.

— Co było podzielone, jest podzielone.

Mistrz Wzorów stanął w pobliżu, jego włosy jaśniały w promieniach wschodzącego słońca.

— To, co zbudowane, zostało zburzone — rzekł. — Co było zniszczone, stało się całością.

Spojrzał tęsknie w niebo na dwa smoki, złocistego i czerwono-brązowego. One jednak niemal zniknęły im już z oczu, tańcząc, zataczając kręgi nad rozległą, opadającą w dół krainą, gdzie w blasku słońca puste miasta cieni rozpływały się w nicość.

— Najstarszy — rzekł Azver i długa głowa zwróciła się powoli w jego stronę. — Czy ona wróci tu jeszcze kiedyś? Do lasu? — spytał w mowie smoków.

Podłużne bezdenne żółte oko Kalessina spojrzało na niego. Olbrzymia zamknięta paszcza zdawała się wykrzywiać w uśmiechu jak u jaszczurki. Smok milczał.

A potem, z głośnym zgrzytem przesuwając swe cielsko wzdłuż muru, tak że kamienie rozsypały się w pył pod żelaznym brzuchem, Kalessin odpełznął od nich i z łoskotem wzniesionych skrzydeł odepchnął się od ziemi, by wzlecieć nisko w stronę gór, których szczyty jaśniały od dymu i białej pary, ognia i słońca.

— Chodźcie, przyjaciele — powiedział Seppel cicho. — Dla nas nie nadeszła jeszcze pora wolności.


* * *

Słońce świeciło już na niebie nad koronami najwyższych drzew, lecz na łące wciąż panował chłód szarego poranka. Tenar trzymała dłoń Olchy. Pochylała nisko twarz. Patrzyła, jak zimna rosa przygina do ziemi źdźbło trawy, jak maleńkie delikatne krople kołyszą się lekko. W każdej z nich odbijał się cały świat.

Ktoś wymówił jej imię. Nie zareagowała.

— Odszedł — powiedziała.

Mistrz Wzorów ukląkł obok niej, łagodnie dotknął twarzy Olchy. Jakiś czas klęczał w milczeniu. W końcu zwrócił się do Tenar w jej własnym języku.

— Pani, widziałem Tehanu. Odleciała złota na inny wiatr.

Tenar spojrzała na niego. Twarz miał bladą i znużoną, lecz w jego oczach dostrzegła zwycięską iskrę.

Zebrała siły i przemówiła ochryple, niemal niedosłyszalnie:

— Szczęśliwa?

Przytaknął.

Tenar pogładziła rękę Olchy, rękę mistrza napraw, zgrabną, zręczną. Do jej oczu napłynęły łzy.

— Pozwól mi pobyć z nim chwilę — powiedziała. Ukryła twarz w dłoniach i zapłakała cicho, boleśnie, z goryczą.


* * *

Azver podszedł do niewielkiej grupki skupionej obok drzwi domu. Onyks i Hazard stali obok Mistrza Przywołań. Przykucnięta nad Lebannenem księżniczka osłaniała go ochronnym gestem i patrzyła wyzywająco na magów, nie pozwalając im go dotknąć. Jej oczy lśniły. W dłoni trzymała krótki stalowy sztylet Lebannena.

— Wróciłem z nim — rzekł Brand do Azvera. — Próbowałem z nim zostać. Nie byłem pewien, czy odnajdę drogę, a ona nie dopuszcza mnie do niego.

Ganai — powiedział Azver. Tak brzmiał po kargijsku jej tytuł: księżniczka.

Odwróciła się ku niemu.

— Och, dzięki niech będą Atwah-Wuluhowi i wieczna chwała Matce! — wykrzyknęła. — Panie Azverze, przepędź stąd tych przeklętych czarowników. Zabij ich! Oni zabili mojego króla. — Podała mu sztylet, trzymając za smukłą stalową klingę.

— Nie, księżniczko. Król poszedł wraz ze smokiem Irian. Ten mag sprowadził go z powrotem. Pozwól, niech zobaczę. — Azver ukląkł i odwrócił lekko twarz Lebannena, przyglądając się uważnie. Położył dłonie na jego piersi. — Jest zimny — rzekł. — Pokonał długą drogę. Weź go w ramiona, księżniczko. Ogrzej go.

— Próbowałam — odparła, przygryzając wargę. Odrzuciła sztylet i pochyliła się nad nieprzytomnym. — O, biedny królu — rzekła cicho po hardycku. — Kochany biedny królu.

Azver wstał.

— Myślę, że nic mu nie będzie, Brandzie — rzekł do Mistrza Przywołań. — Teraz dziewczyna przyda mu się bardziej od nas.

Mistrz Przywołań wyciągnął potężną dłoń i chwycił ramię Azvera.

— Spokojnie.

— Odźwierny! — Azver pobladł jeszcze bardziej, rozglądając się po polanie.

— Wrócił razem z Palnijczykiem — odparł Brand. — Usiądź, Azverze.

Azver posłuchał, siadając na pniu, na którym wcześniej zajmował miejsce stary Mistrz Przemian. Zdawało się, że od chwili, gdy razem zasiedli w kręgu, upłynęło tysiąc lat. Wieczorem starcy wrócili do szkoły… A potem zaczęła się długa noc. Noc, podczas której kamienny mur przybliżył się tak bardzo, że każdy, kto zasypiał, trafiał w to miejsce, a miejsce to budziło grozę, toteż nikt nie spał. Może nawet nikt na Roke, na wszystkich wyspach. Tylko Olcha, który wskazał im drogę… Azver zorientował się, że zasypia i dygocze z zimna.

Hazard próbował go namówić, aby schronił się w zimowym domu, lecz Azver uparł się, że powinien zostać w pobliżu księżniczki, by móc tłumaczyć. A także obok Tenar, dodał w myślach, by ją chronić. By mogła płakać. Olcha już nie rozpaczał. Przekazał jej swój żal. Im wszystkim. I swą radość…

Ze szkoły przybył Mistrz Ziół i zaczął krzątać się wokół Azvera. Okrył mu ramiona zimowym płaszczem. Mistrz Wzorów siedział na polanie, pogrążony w gorączkowym półśnie, nie słuchając innych, poirytowany obecnością tak wielu ludzi w słodkim milczącym Gaju. Patrzył, jak promienie słoneczne przesączają się przez liście. W końcu jego czuwanie przyniosło owoce. Księżniczka podeszła i uklękła, patrząc mu w twarz z błagalnym szacunkiem.

— Panie Azverze, król chciałby z tobą pomówić.

Pomogła mu wstać, jakby był starcem. Nie przeszkadzało mu to.

— Dziękuję, gainha.

— Nie jestem królową — roześmiała się.

— Jeszcze nie — powiedział Mistrz Wzorów.


* * *

Właśnie zaczął się mocny przypływ towarzyszący pełni i „Delfin” musiał zaczekać na niższą wodę, by móc przepłynąć między Zbrojnymi Urwiskami. Dopiero późnym rankiem Tenar zeszła na ląd w Porcie Gont i rozpoczęła długą wędrówkę w górę. Słońce chyliło się już ku zachodowi, gdy dotarła do Re Albi i skręciła w ścieżkę wiodącą do domu.

Ged podlewał dobrze już wyrośnięte główki kapusty.

Wyprostował się i zobaczył ją spieszącą ku niemu. Spod zmarszczonych brwi spoglądały jastrzębie oczy.

— Ach! — westchnął.

— Mój drogi! — zawołała.

Biegiem pokonała ostatnich kilka kroków, a on wyszedł jej na spotkanie.


* * *

Była zmęczona. Tak bardzo się cieszyła, że może usiąść, sączyć zacne czerwone wino Iskry i patrzeć na łunę wczesnojesiennego wieczoru płonącą złotem nad zachodnim morzem.

— Jak mam ci to wszystko opowiedzieć? — spytała.

— Opowiedz od końca — zaproponował.

— Dobrze. Tak zrobię. Chcieli, żebym została, ale powiedziałam, że muszę wracać do domu. Rada Królewska spotkała się, no wiesz, z powodu zaręczyn. Niedługo odbędzie się wspaniałe wesele, ale chyba nie muszę tam jechać, bo tak naprawdę tam właśnie wzięli ślub. Pierścieniem Elfarran. Naszym pierścieniem.

Spojrzał na nią i uśmiechnął się szerokim słodkim uśmiechem, którego, jak sądziła, nikt poza nią nie oglądał nigdy na jego twarzy.

— Tak? — spytał.

— Lebannen podszedł i stanął po mojej lewej stronie, a potem Seserakh po prawej. Przed tronem Morreda. A ja uniosłam pierścień, tak jak uczyniłam, gdy przywieźliśmy go do Havnoru, pamiętasz? W „Bystrym Oku”, w blasku słońca? Lebannen ujął go oburącz, ucałował i oddał mi, a ja wsunęłam go jej na rękę. Zatrzymał się tuż nad przegubem — Seserakh nie jest drobnej budowy… och, powinieneś ją zobaczyć, Ged! Jaka to piękność, jaka lwica! Nareszcie spotkał kobietę równą sobie. I wszyscy radośnie krzyczeli. A potem zaczęły się uroczystości. Mogłam więc odejść.

— Mów dalej.

— Od końca?

— Od końca.

— Cóż, przedtem była Roke.

— Na Roke nic nie jest proste.

— Owszem.

W milczeniu sączyli czerwone wino.

— Opowiedz mi o Mistrzu Wzorów.

Uśmiechnęła się.

— Seserakh nazywa go wojownikiem. Twierdzi, że tylko wojownik mógł zakochać się w smoku.

— Kto poszedł za nim tamtej nocy do suchej krainy?

— On poszedł za Olchą.

— Ach… — W westchnieniu Geda zabrzmiało zdumienie i pewna satysfakcja.

— Podobnie inni mistrzowie. I Lebannen, i Irian…

— I Tehanu.

Cisza.

— Wyszła z domu. I zniknęła. — Długa cisza. — Azver ją widział. O wschodzie słońca. Na innym wietrze.

Cisza.

— Odeszły. W Havnorze i na zachodnich wyspach nie pozostał ani jeden smok. Onyks mówi, że gdy cienista kraina i wszystkie zamknięte w niej cienie dołączyły do światła, smoki odzyskały swe prawdziwe królestwo.

— Przełamaliśmy świat, by go scalić — mruknął Ged.

Po długiej chwili Tenar przemówiła cichym, załamującym się głosem.

— Mistrz Wzorów wierzy, że jeśli ją wezwie, Irian przybędzie do Gaju.

Ged długo nie odpowiadał. W końcu rzekł:

— Spójrz tam, Tenar.

Popatrzyła w mroczny przestwór powietrza nad zachodnim morzem.

— Jeśli przybędzie, to właśnie stamtąd. A jeśli nie, będzie tam.

Skinęła głową.

— Wiem. — Do jej oczu napłynęły łzy. — Kiedy wracaliśmy do Havnoru statkiem, Lebannen zaśpiewał mi piosenkę. — Nie mogła śpiewać, wyszeptała jedynie słowa: — „Bądź wolna, radości ma…”.

Odwrócił wzrok, patrząc ku lasom na zboczach góry, które powoli skrywała ciemność.

— Opowiedz, co robiłeś, kiedy mnie nie było — poprosiła Tenar.

— Pilnowałem domu.

— Wędrowałeś po lesie?

— Jeszcze nie — odparł.

Загрузка...