O świcie Rozbój, któremu z podziwem przyglądali siej ego liczni bracia, napisał na kawałeczku papierowej torby słowo:
PLN
i podniósł kartkę w górę.
— Mamy plan — oświadczył zebranym Figlom. — A mając plan, musimy tylko postępować w zgodzie z nim. Słucham, Jasiu.
— Co to za cela, w którą zamknęła cię Joanna? — zapytał Jaś, opuszczając dłoń.
— Nie cela — westchnął Rozbój. — Tylko cel. Mówiłem wam już. To oznacza, że sprawajest naprawdę poważna. Oznacza, że muszę przyprowadzić z powrotem wielką ciutwiedźmę, nie ma przebacz, inaczej moja dusza zamieni się w chmurę wędrującą po niebie. To jak magiczne zaklęcie. Mało kto ma prawdziwy cel.
— Choć wielu ma celę.
— Jasiu! — Rozbój nie tracił cierpliwości. — Wiesz, że miałem ci mówić, kiedy powinieneś trzymać swoją wielką gębę zamkniętą na kłódkę.
— Tak, Rozboju.
— No więc terazjestjeden z tych razy. — Podniósł glos. — Chłopaki, wiecie już wszystko na temat współżyczy. Nie można ich zabić!
Ale naszym obowiązkiem jest uratować wielką ciutwiedźmę, więc powiedzmy sobie od razu, że to wyprawa dla kamikadze i prawdopodobnie wszyscy wylądujemy z powrotem wśród żywych, gdziejak wia — domojest strasznie nudno. Więc… kto się zgłasza na ochotnika?! Każdy Figiel, który ukończył cztery lata, podniósł rękę. — No, dajcie spokój — powiedział Rozbój. — Nie możemy iść wszyscy. Powiem wam, kogo wezmę… Głupi Jaś, DużyJan i — ty› Strasznie Ciut Wojtek Wielkagęba. I nie biorę żadnych dzieciu — chów, więc jak któryś z was nie ma trzech cali wzrostu, po prostu z nami nie idzie. Oczywiście oprócz ciebie Strasznie Ciut Wojtku Wielkagębo. A jeśli chodzi o pozostałych, ustalimy ochotników w tradycyjny figlarski sposób. Wezmę tych pięćdziesięciu, którym uda się utrzymać na nogach.
Wycofał się z wybraną trójką do narożnika, a pozostali radośnie szykowali się do walki. Figle lubią stosować zasadęjeden przeciwko wszystkim, ponieważ nie wymaga dokładnego celowania.
— Onajest ponad kilkaset mil stąd — rzekł Rozbój, gdy walka się rozpoczęła. — Nie przebiegniemy tej odległości, to za daleko. Czy któryś z was majakiś pomysł?
— Hamisz mógłby polecieć na swym myszołowie — odezwał się DużyJan, odsuwając się nieco, by zrobić miejsce dla kłębowiska przetaczających się obok Figli.
„Owszem, i zabierzemy go ze sobą, tyle że on z kolei nie może zabrać anijednego pasażera. — Rozbój przekrzykiwał gwar.
— Może przepłyniemy? — zapytał Głupi Jaś, przykucając, bo oszołomiony Figiel przelatywał mu nad głową.
Pozostali spojrzeli na niego pytająco.
— Przepłyniemy? Jak moglibyśmy przepłynąć taki kawał, głupku? — zapytał Rozbój.
— No cóż, pomyślałem, że może warto to rozważyć, nic więcej. — Jaś wyglądał na głęboko zranionego. — Chciałem tylko okazać się przydatny, rozumiecie? Moglibyście docenić moje starania.
— Wielka ciutwiedźma odjechała furmanką — powiedział Duży Jan.
— No i co z tego? — zapytał Rozbój.
— Może my też tak byśmy mogli?
— ^ nie! — zaprotestował Rozbój. — Pokazywać się czarownicom tojedno, ale innym ludziom na pewno nie! Pamiętacie, co się wydarzyło kilka lat temu, kiedy Głupi Jaś pokazał się pani, która malowała w dolinie śliczne obrazki? Nie mam najmniejszej ochoty, by Towarzystwo Folklorystyczne znowu się tu zaczęło szwendać!
— Mam pomysł, panie Rozboju. Ja, Strasznie Ciut Wojtek Wielkagęba. Moglibyśmy się przebrać.
Strasznie Ciut Wojtek Wielkagęba zawsze podawał swoje pełne imię. Wydawało mu się, że jeśli nie będzie przypominał ludziom, kimjest, zapomną o nim i wtedy zniknie. Jeśli ma się wzrost połowy dorosłego praludka, jest się naprawdę niedużym. Jeszcze odrobina i można byłoby uchodzić za dziurę w ziemi.
Wojtek był nowym bardem. Bard nie tylko śpiewa dla klanu, ale też układa pieśni bojowe. To niełatwe życie, zwłaszcza że niecałe spędza z tym samym klanem. Prawdę mówiąc, sam w sobie stano — wijednoosobowy klan. Bardowie wędrują pomiędzy różnymi klanami, aby pieśni i opowieści krążyły pomiędzy Figlami. Strasznie Ciut Wojtek przybył wraz z Joanną z klanu Długiego Jeziora. Jak na barda był bardzo młody, ale według Joanny zajęcie to nie miało ograniczeń wieku. Jeśli ma się talent, po prostu się zostaje bardem ijuż. A Strasznie Ciut Wojtek Wielkagęba znał wszystkie pieśni i potrafił grać na mysich dudach tak rzewnie, że aż deszcz zaczynał padać.
— No, mów, chłopcze — zachęcił go łagodnie Rozbój.
— Czy udałoby nam się wypełnić jakieś ludzkie ubranie? — zapytał Strasznie Ciut Wojtek Wielkagęba. — Bo jest taka stara opowieść o wielkiej waśni między klanem Trzy Szczyty i klanem Wichrowe Zakole. Chłopaki z Wichrowego Zakola uciekli w przebraniu stracha na wróble, a faceci z Trzech Szczytów wzięli ich za człowieka i trzymali się od nich z dala.
Pozostali spoglądali na niego zdziwieni i Strasznie Ciut Wojtek Wielkagęba uświadomił sobie, że rozmawia z chłopakami z Kredy, gdzie nikt niczego nie siał, więc i wróble się trzymały od tej krainy z dala, tak więc nikt tu nigdy nie uwidział stracha.
— Chodzi mi o takie straszydło — wyjaśnił — które się robi z kijów i starych ubrań, żeby odstraszyć ptaki od zbiorów. Rozumiecie?
Ballada mówi, że wodza Wichrowego Zakola użyła magii, by strach ruszył, ale mnie się wydaje, że wystarczyło trochę sprytu i dużo siły.
I zaśpiewał. A oni słuchali.
Potem powiedział, jak zrobić chodzącego człowieka. Popatrzyli na siebie. To było czyste szaleństwo, plan desperacki, bardzo niebezpieczny i ryzykowny, wymagający ogromnej siły i odwagi. Wobec czego zgodzili się natychmiast.
Akwila dowiedziała się, żejej czas nie będzie wypełniony jedynie przez obowiązki domowe i badania. Byłojeszcze coś, co panna Libella nazywała „napełnianiem tego, cojest puste, i opróżnianiem tego, cojest pełne”.
Zazwyczaj kiedy panna Libella opuszczała dom, używała tylko jednego ciała. Ludzie brali ją za bliźniaczki, a ona robiła wiele, by ich w tym upewniać, ale mimo wszystko czuła się bezpieczniejsza, kiedyjej ciała znajdowały się rozdzielnie. Akwila potrafiła to zrozumieć. Wystarczyło przyjrzeć się uważnie pannie Libelli, kiedyjadła. Ciała podawały sobie talerze, nie potrzebując prośby o przesunięcie czegoś, czasami używały tego samego widelca, ajuż najdziwniejsze było, kiedy zjednych ust wyrywało się beknięcie, a drugie za to przepraszały.
„Napełnianie tego, co jest puste, i opróżnianie tego, cojest pełne” polegało na chodzeniu po okolicznych wioskach, a nawet położonych gdzieś dalej farmach i, najczęściej, leczeniu. Zawsze znalazł się ktoś, komu trzeba było zmienić opatrunek, lub jakaś dziewczyna w ciąży, z którą należało porozmawiać. Prawie wszystkie wiedźmy zajmują się położnictwem, co można uznać za „opróżnianie tego, co pełne”, ale gdy panna Libella zjawiała się w swym spiczastym kapeluszu, całkiem przypadkowo pojawiali się tam też inni ludzie. Wtedy siadano przy dzbanku herbaty i plotkowano na potęgę. Świat plotki był gęsty od wydarzeń, a panna Libella znakomicie się w nim poruszała, choć Akwila zauważyła, że dowiaduje się dużo więcej, niż zdradza.
Ten świat wydawał się składać prawie wyłącznie z kobiet, choć czasami, na drodze z jednej chaty do drugiej, spotykały jakiegoś mężczyznę, z którym wymieniały uwagi na temat pogody, ijakoś się tak składało, że otrzymywał jakąś maść lub płyn.
Akwila nie bardzo potrafiła zrozumieć, jak panna Libella otrzymuje zapłatę za swoją działalność. Bez wątpienia kosz, który niosła, bardziej się zapełniał, niż opróżniał. Mijały na przykład jakiś dom, a z niego wychodziła kobieta, by włożyć im upieczony właśnie bochenek chleba lub słoik marynat, chociaż panna Libella nawet się u niej nie zatrzymywała. Potem spędzały gdzie indziej godzinę, zszywając nogę farmerowi, który niezbyt ostrożnie obchodził się z siekierą, a dostawały tylko herbatę i stare ciasteczka. To wydawało się niesprawiedliwe.
— Potem się wyrówna — tłumaczyłajej panna Libella, kiedy szły przez las. — Robisz to, co możesz. A ludzie dają ci też to, co dać mogą i kiedy mogą. Stary Knot, któremu zszywałyśmy nogę, jest złyjak osa, ale idę o zakład, że nim tydzień minie, znajdę na progu duży połeć mięsa. Jużjego żona o to zadba. Za niedługo zacznie się czas świniobicia przed zimą, a wtedy dostanę więcej wieprzowiny, szynek, boczku i kiełbas, niż niejedna rodzina potrafiłaby zjeść przez rok.
— Naprawdę? I co pani zrobi z tąmasąjedzenia?
— Przechowam ją.
— Ale tu…
— Przechowam ją u innych ludzi. To niesamowite, ile mogą ci przechować inni ludzie. — Panna Libella roześmiała się, widząc wyraz twarzy Akwili. — Oczywiście chodzi mi o to, że rozdam to, czego nie potrzebuję, między tych, którzy nie hodują świń, którym się powinęła noga lub którzy nie mają nikogo, żeby o nich pamiętał.
— A to oznacza, że będą winni pani przysługę!
— Zgadza się. W ten właśnie sposób to się kręci. I naprawdę działa.
— Założę się, że niektórzy ludzie są zbyt skąpi, by płacić…
— Nie płacić — przerwałajej bardzo poważnie panna Libella. — Wiedźma nigdy nie oczekuje zapłaty i nigdy o nią nie prosi, może mieć tylko nadzieję, że nigdy nie będzie zmuszana wyciągać ręki po jałmużnę. Ale, choć przykro to mówić, masz rację.
— I co się wtedy dzieje?
— Nie rozumiem.
— Przestajesz im pomagać, prawda?
— Ależ nie! — Panna Libella spoglądała na nią zaskoczona. — Nie możesz nie pomóc komuś tylko dlatego, żejest głupi, niemiły lub ma krótką pamięć. Tutaj wszyscy klepią biedę. Jeślija im nie pomogę, to kto?
Akwila po dobrej chwili wydusiła z siebie:
— Babcia Dokuczliwa… moja babcia mówiła, że ktoś musi przemawiać za tych, którzy sami nie mają głosu.
— Czy była wiedźmą?
— Niejestem pewna. Wydaje mi się, że tak, ale ona sama o tym nie wiedziała. Przez większość życia mieszkała samotnie w chacie pasterskiej w górach.
— Mówiła dużo do siebie? — zapytała panna Libella, a widząc wyraz twarzyAkwili, szybko dodała: — Przepraszam, naprawdę przepraszam. Tak często się dzieje z wiedźmami, które nie zdają sobie sprawy z tego, kim są. Jesteś wtedyjak statek bez steru. Ale widzę, że to nie był taki przypadek.
— Mieszkała na wzgórzach i rozmawiała z nimi, a poza tym znała się na owcach jak nikt na świecie! — wykrzyknęła zapalczywie Akwila.
— Jestem pewna, że tak właśnie było. Z pewnością ona…
— I nigdy nie mamrotała do siebie!
— Już dobrze, dobrze — łagodziła panna Libella. — Czy znała się na medycynie?
Akwila się zawahała.
— No… tylko jeśli trzeba było leczyć owce — przyznałajuż spokojnie. — Ale w tym była bardzo dobra. Szczególnie znała się na lekarstwach zawierających terpentynę. Prawdę mówiąc, większośćjej lekarstw miała w swoim składzie terpentynę. Ale ona zawsze… po prostu… była… tam. Nawet wtedy gdy tak naprawdęjej niebyło.
— Tak — powiedziała panna Libella.
— Pani wie, o co mi chodzi? — zapytała Akwila.
— O tak — odparła panna Libella. — Twoja babcia Dokuczliwa mieszkała w dolince pośród wzgórz.
— Nie, na wzgórzach otoczonych równiną — poprawiłają Akwila.
— Przepraszam, na wzgórzu górującym nad równiną, z owcami, ale gdy ludzie podnosili wzrok, by popatrzeć na wzgórza, wiedzieli, że ona tamjest, mogli wtedy powiedzieć sobie: „Ciekawe, co w takiej sytuacji zrobiłaby babcia Dokuczliwa?” albo „Co powiedziałaby babcia, gdyby się o tym dowiedziała?”, albo „Czy babcia Dokuczliwa by się za to na nas nie pogniewała?”. Tak?
Akwila zmrużyła oczy. Tak właśnie było. Przypomniała sobie sytuację, kiedy babcia uderzyła obwoźnego sprzedawcę, który załadował ponad miarę swojego osła ijeszcze go popędzał. Choć zazwyczaj babcia posługiwała się tylko słowem, i to niezwykle powściągliwie. Handlarza tak przeraziłjej nagły atak gniewu, że po prostu stałjak wmurowany w ziemię, przyjmując karę.
Akwila też się przeraziła. Babcia, która rzadko się odzywała, jeśli wcześniej nie pomyślała o tym przez dziesięć minut, uderzyła tego okropnego człowieka dwukrotnie w twarz, aj ej ruchy były tak szybkie, że wydawały się jak zamazane. Wieści rozeszły się prędko, cała Kreda o tym mówiła. I przynajmniej przez chwilę ludzie byli łagodniejsi dla swoich zwierząt… Nawet kilka miesięcy po tym sprzedawcy, woźnicy czy farmerzy dobrze się zastanawiali, zanim podnieśli bat czy kij. I zawsze przez głowę im przemknęło: Ajeśli babcia Dokuczliwa patrzy na mnie?
Ale…
— Skąd pani to wiedziała?
— Po prostu zgadłam. Mnie się wydaje, że była czarownicą, niezależnie czy o tym wiedziała, czy nie. I to dobrą.
Akwila pękała z dumy. Przecież to byłajej babcia.
— Czy pomagała ludziom? — zapytała panna Libella. Balonik wypełniający Akwilę sflaczał nieco. Na czubku jej językajuż szykowało się do wyskoczenia chętne „tak”, ale… Babcia Dokuczliwa rzadko kiedy schodziła ze wzgórz, chyba że na Strzeżenie Wiedźm i kiedy rodziły się jagnięta. Rzadko spotykało sieją w wiosce, chyba że spóźniał się sprzedawca, który przywoził Wesołego Żeglarza, bo wtedy zjawiała się z furkotem i szelestem czarnych spódnic, by naciągnąć na fajeczkę jednego ze staruszków.
Z drugiej stronyjednak nie było na Kredzie nikogo, i to wliczając w to barona, kto nie zawdzięczałby czegoś babci Dokuczliwej. Ajeśli ktoś był jej coś winien, spłacał to komuś innemu pokierowany przez babcię, którajakoś zawsze wiedziała, kto czego potrzebuje.
— Pomagała ludziom pomagać innym — odparła. — Robiła tak, że pomagali sami sobie.
W ciszy, jaka po tym nastąpiła, Akwila usłyszała śpiew ptaków. Było ich tu sporo, ale brakowało jej wysokiego krzyku myszołowa. Panna Libella westchnęła.
— Rzadko która z nas osiąga taki poziom — stwierdziła. — Gdybym mogła być aż tak sprawna, nie musiałybyśmy iść znowu z wizytą do starego pana Gniewniaka.
Akwilajęknęła w głębi serca.
Pan Gniewniak miał skórę cienkąjak pergamin i równie żółtą. Zawsze siedział w tym samym starym fotelu w maleńkim pokoju w maleńkim domku, gdzie zawsze śmierdziało starymi ziemniakarni. Domek otoczony był przez zachwaszczony ogród. Pan Gniewniak siedział mocno wyprostowany, z dłońmi opartymi na sękatym kiju, ubrany w garnitur wytarty ze starości, i wpatrywał się w drzwi.
— Codziennie muszę sprawdzić, czy ma coś ciepłego do zjedzenia, chociażje mało niczym ptaszek — powiedziała panna Libella. — A stara wdowa Gram, która mieszka kawałek dalej przy drodze, robi mu pranie. On ma dziewięćdziesiąt jeden lat.
Pan Gniewniak miał bardzo bystre spojrzenie i kiedy one sprzątały pokój, nieustannie do nich i mimo nich mówił. Kiedy Akwila zjawiła się u niego po raz pierwszy, zwracał się do niej per Marysiu. Czasami teraz też tak mówił. Raz złapałją za nadgarstek z zaskakującą siłą, kiedy akurat go mijała… To był szok. Poczuła się tak, jakby szpony zacisnęły się najej ręce. Pod cienką starczą skórą wyraźnie rysowały się błękitne żyły.
— Nie będę dla nikogo ciężarem — powiedział zjakąś dziwną na — tarczywościąw głosie. — Mam odłożone pieniądze na ostatnią drogę. Mój Tobiasz nie musi się o nic martwić. Mogę zapłacić za wszystko. Chcę mieć porządny pogrzeb z wszystkimi szykanami, rozumiecie? Czarne konie w pióropuszach, a potem dla wszystkich poczęstunek. Zapisałem co do słowa, jak ma to być zrobione. Sprawdź w skrzyni. Dlaczego ta czarownica zawsze się tutaj szwenda?
Akwila rzuciła pannie Libelli przerażone spojrzenie. Wiedźma skinęła głową i wskazała starą drewnianą skrzynię wetkniętą pod fotel, na którym siedział pan Gniewniak.
Okazało się, że skrzynia była pełna pieniędzy, głównie miedziaków, ale znalazło się między nimi sporo monet srebrnych. To wyglądało na prawdziwą fortunę i przez chwilę dziewczynka zapragnęła wziąć te wszystkie pieniądze.
— W skrzyni jest pełno monet, proszę pana — powiedziała grzecznie.
— To dobrze. — Pan Gniewniak się uspokoił. — Dla nikogo nie będę ciężarem.
Kiedy tego dnia przyszły do niego, pan Gniewniak spał, chrapiąc z otwartymi ustami, tak że widać było żółte zęby. Ale obudził się wjednej chwili, popatrzył na nie i powiedział:
— Mój chłopak, Tobiasz, przyjeżdża do mnie z odwiedzinami w sobotę.
— To już niedługo. — Panna Libella trzepała poduszki. — Wysprzątamy mieszkanie, żeby było ładnie najego przyjazd.
— Mój syn bardzo dobrze sobie radzi — oświadczył z dumą pan Gniewniak. — Nie pracuje w polu, o nie, taka praca niejest dla niego. Zapowiedział, że przyjdzie zobaczyć, jak sobie radzi jego staruszek, aleja mu powiedziałem, powiedziałem mu to, że sam zapłacę za moje odejście… za wszystko, za ziemię, którą mnie zasypią, i za sól, i za napiwek dla przewoźnika.
Tego dnia panna Libella go goliła. Jemu ręce za bardzo się trzęsły, żeby sam mógł to zrobić. (Poprzedniego dnia obcięła mu paznokcie, ponieważ sam nie mógł do nich dosięgnąć. Przyglądanie się temu nie było zbyt bezpieczne — jeden nawet wbił się w futrynę okna).
— Wszystkojest w pudle pod moim krzesłem — powiedział, kiedy Akwila nerwowo wycierała mu z twarzy resztkę piany. — Sprawdź to dla mnie, proszę, Marysiu.
To była ceremonia, która się powtarzała każdego dnia tak samo. W skrzyni zawsze było tyle samo pieniędzy.
— Napiwek dla przewoźnika? — zapytała Akwila, kiedy wracały z panną Libella do domu.
— Pan Gniewniak pamięta stare obyczaje pogrzebowe. Niektórzy ludzie wierzą, że gdy umierasz, musisz przepłynąć Rzekę Śmierci i zapłacić przewoźnikowi. W dzisiejszych czasach ludzie przestali się przejmować takimi rzeczami. Może dzisiaj sąjuż tam mosty.
— On zawsze mówi o… swoim pogrzebie.
— No cóż, to dla niego najważniejsze. Czasami starzy ludzie tak się właśnie zachowują. Męczy ich myśl, że są zbyt biedni, by zapłacić za własny pogrzeb. Pan Gniewniak umarłby ze wstydu, gdyby sam nie mógł za niego zapłacić.
— To strasznie smutne, że on jest taki samotny. Ktoś powinien coś dla niego zrobić — powiedziała Akwila.
— Owszem. Dlatego robimy — zgodziła się z nią panna Libella. — A wdowa Gram też zagląda do niego po przyjacielsku.
— Ale to chyba nie powinno należeć do nas.
— A do kogo powinno? — zaciekawiła się panna Libella.
— Co się dzieje z jego synem, o którym tak ciągle opowiada?
— Młody Tobiasz? Nie żyje od piętnastu lat. A Marysia byłajego córką, zmarła w dzieciństwie. Pan Gniewniakjest krótkowidzem, ale przeszłość widzi doskonale.
Akwila nie wiedziała, co na to odpowiedzieć, lecz ciągle koła — tałajej myśl: Tak nie powinno być.
— Życie nie dzieje się takjak powinno. Staje się to, co się staje, i to, co my robimy.
— A nie mogłaby pani mu pomóc za pomocą magii?
— Robię to. Dbam, by nie cierpiał fizycznie — odparła panna Libella.
— Ale to tylko zioła.
— Na tym polega magia. Umieć poznać, że cośjest magiczne, O czym inni ludzie nie wiedzą.
— Przecież wie pani, o co mi chodzi. — Akwila poczuła, że straciła wszystkie argumenty.
— Chodzi ci o to, by uczynić go znowu młodym? — zapytała panna Libella. — Napełnićjego dom złotem? Nie, wiedźmy takich rzeczy nie robią.
— Za to pilnujemy, by jakiś staruszek miał ugotowany obiad i obcięte paznokcie? — W głosie Akwili pojawił się sarkazm.
— Owszem. Robimy to, co można zrobić. Panna Weatherwax powiedziała, że musisz nauczyć się, że bycie wiedźmą składa się z całkiem zwyczajnych obowiązków.
— A pani musi robić, co ona każe? — zapytała Akwila.
— Słucham tego, co mi radzi — chłodno odparła panna Libella.
— W takim razie panna Weatherwaxjest przywódczynią, tak?
— Och nie! — Panna Libella była wyraźnie zaszokowana. — Wszystkie wiedźmy są równe. Nie ma wśród nas przywódczyń. To jest całkiem sprzeczne z duchem czarownic.
— Rozumiem — odparła Akwila.
— Poza tym panna Weatherwax nigdy nie zgodziłaby się na coś podobnego — dodała panna Libella.
Od pewnego dnia z domów położonych na Kredzie zaczęły ginąć różne rzeczy. Nie chodzi o okazjonalne zniknięcie jajka czy kury. Ze sznurów do suszenia bielizny znikały ubrania. Spod łóżka Wścibskiego Parobczaka, najstarszego człowieka w wiosce, zniknęła para butów…
— A były to doskonałe buty. Potrafiły wrócić z baru do domu całkiem samodzielnie, gdy tylko ustawiło sieje w odpowiednim kierunku — skarżył się każdemu, kto chciał słuchać. — Odmaszerowały ode mnie razem ze starym kapeluszem. A stał się taki, jaki zzswszs, chciałem mieć, mięciutki i wygodny.
Para spodni i długi płaszcz zniknęły ze sznura Niezłomnej Szwindel, która hodowała fretki. W kieszeniach ukradzionego płaszcza było ich parę.
No i ktoś dostał się przez okno do sypialni Klemensa Robotnego i zgolił mu całą brodę, która była tak długa, że mógł ją zatknąć zapasek. Nie został anij eden włosek. Biedny Klemens obwiązywał sobie teraz twarz szalikiem, aby widok jego różowiutkiej buźki nie wystraszył co delikatniejszych dam…
To z pewnością robota wiedźm, zgodzili się ludzie i rozwiesili w oknach kilka następnych siatek na uroki.
A pewnego dnia…
…na odległym skraju Kredy, tam gdzie długie zielone stoki przechodziły w płaskie pola, i gdzie rosły wielkie kolczaste krzaki, skąd zazwyczaj dochodziły ptasie trele, gdybyśmy podeszli bliżej, byśmy usłyszeli, że zjednego dochodzą wiązanki przekleństw.
— Na litość! Gdzie ty masz rozum, w co pakujesz swoją nogę, ty, tywłogacizno!
— Nic na to nie poradzę! Niełatwo jest być kolanem!
— I ty myślisz, że ci ciężko? Nie chciałbyś być na moim miejscu tutaj w butach. Stary Parobczak nie mył chyba nóg od lat Jak tu cuchnie!
— Mówisz, że cuchnie? W takim razie zapraszam cię do kieszeni! Najwyraźniej fretki nie pofatygowały się nigdy, by z nich wyjść, nawet za potrzebą, takiejest moje zdanie!
— Na litość! Czy wy, głupki, nigdy się nie zamkniecie?
— No, tylko go posłuchajcie! Siedzi w miejscu głowy, to mu się wydaje, że zjadł wszystkie rozumy! Zapamiętaj, chłopie, żejesteś tylko massa tabulette.
— Słuszna racja! Tym razem w pełni się zgadzam z łokciem. Gdzie byś był, gdybyśmy cię nie nieśli? Myślisz, że niby kim tyjesteś?
— Jajestem Rozbój Figiel, o czym wiesz bardzo dobrze, i mam więcej rozumu niż wy wszyscy razem wzięci.
— No dobra, Rozboju, ale tujest naprawdę bardzo niewygodnie.
— Ajajuż mam dosyć skarg żołądka!
— Panowie! — rozległ się głos ropucha. Nikomu innemu nie śniłoby się nawet nazwać Figli panami. — Panowie, czas jest na wagę złota. Furmanka zaraz tu będzie. Nie możecie się na nią spóźnić!
— Potrzebujemy więcej czasu, by poćwiczyć. Chodzimy niczym paralityk w ostrym ataku biegunki! — powiedział głos dochodzący z samej góry.
— Ale przynajmniej chodzicie, panowie. To wystarczy. Życzę wam powodzenia.
Z dalszych krzaków, gdzie przez prześwit dało się obserwować drogę, rozległ się krzyk:
— Furmanka zjeżdża ze wzgórza!
— Dobra, chłopaki! — krzyknął Rozbój. — Ropuchu, ty opiekujesz się Joanną, zrozumiałeś? Ona potrzebuje myślącego faceta, na którym może polegać, kiedy mnie tu nie będzie. A teraz, bando łobuzów, zrobimy to albo zginiemy! Wiecie, co do każdego należy! Chłopaki przy linach, ciągnąć nas w górę. — Krzaki się zakołysały. — Wprawo! Miednica,jesteś gotowa?
— Takjest!
— Kolana? Kolana? Powiedziałem, kolana!
— Takjest, Rozbój, ale…
— Stopy?
— Takjest.
Krzaki zatrzęsły sięjeszcze raz.
— Prawa! Pamiętajcie: prawa, lewa, prawa, lewa! Miednica, kolano, stopa na ziemi! Stopy, utrzymujcie sprężystość kroku! Gotowi? Dalej, chłopcy… idziemy.
Dla pana Wziąwsza była to spora niespodzianka. Patrzył przed siebie właściwie na nic konkretnego, myśląc tylko o tym, że wraca już do domu, kiedy coś wyłoniło się z krzaków i stanęło na drodze. Wyglądało na człowieka, a raczej wyglądało bardziej na człowieka niż na cokolwiek innego. Ale najwyraźniej miało problemy z kolanami. Szło, jakby były związane.
Nie można jednak powiedzieć, by furman specjalnie się nad tym zastanawiał, ponieważ dostrzegł, że w obciągniętej rękawiczką dłoni zabłysło coś złotego.
To w jednej chwili określiło przybysza, przynajmniej w tym zakresie, wjakim mógł zainteresować furmana. Z pewnością nie był to, jak można byłoby wnioskować na pierwszy rzut oka, jakiś stary tramp, ale najwyraźniej dżentelmen, który popadł w kłopoty. Furman po prostu czuł się w obowiązku, by mu pomóc. Zatrzymał wóz natychmiast.
Obcy właściwie nie miał twarzy. Pomiędzy opuszczonym rondem kapelusza a postawionym kołnierzem dostrzec można było jedynie brodę. A gdzieś zza tej brody rozległ się głos:
— …czyja, ojej… zamkniesz się, kiedyja mówię?… hmmm… Dobrego dnia ci życzę, dobry ty mój człowieku. Jeśli podrzucisz nas… mnie tam, gdzie jedziesz, my… dam ci lśniącą złotą monetę!
Postać przesunęła się do przodu, wyciągając rękę tuż przed twarz pana Wziąwsza To była całkiem spora moneta. I z pewnością złota. Pochodziła ze skarbca dawno nieżyjącego króla, który zajmował większą część kopca zamieszkanego przez Figli. Co dziwne, Figli złoto przestawało interesować dokładnie w momencie, kiedy dokonywały kradzieży, wychodząc z założenia, że nie nadaje się ono ani dojedzenia, ani do picia. W swojej pieczarze używali złotych monet i talerzy, by odbijały światło świec, co dawało bardzo przyjemny efekt. Oddanie takiej monety nie kosztowało ich zbyt wiele.
Furman wpatrywał się w złoto. Było więcej warte niż wszystko, co zarobił przez całe swoje życie.
— Jeśli… szanowny pan… życzy sobie… proszę wsiadać — powiedział z nabożnym szacunkiem, sięgając po pieniądz.
— No dalej, w górę! — zawołał po chwili tajemniczy brodacz. — Chwileczkę, to będzie wymagało ciut organizacji… dobra, użyj rąk, złap tu krawędź wozu, podnieś nogę, musisz się tu przesunąć… o, do licha! Pochyl się. No, nachyl. Zrób to porządnie! — Brodata twarz odwróciła się w stronę furmana. — Bardzo przepraszam. Mówię do moich kolan, ale nie słuchają.
— Naprawdę? — zapytał furman słabym głosem. — Mnie też kolana odmawiają posłuszeństwa, kiedyjest wilgotno. Bardzo skuteczny jest na to gęsi tłuszcz.
— No to ja powiem, że te kolana dostaną ode mnie coś zupełnie innego, jeśli będę musiał zejść na dół, żeby im przypomnieć, co do nich należy! — wykrzyknął brodacz.
Woźnicę doszły dziwne dźwięki przypominające bójkę, alejego gość znalazł się wreszcie na wozie.
— Możemyjechać — odezwał się głos. — Nie mamy za wiele czasu. A wy, kolana, jeszcze popamiętacie. Dalej jazda do brzucha i przysłać mi parę dobrych chłopaków do kolan!
Woźnica zagryzł monetę, popędzając konia dojazdy. Złoto było tak czyste, że pozostały na nim ślady zębów. Czyli pasażer jest bardzo, ale to bardzo bogaty. Co w tym momencie uznał za najważniejsze.
— Nie mógłbyśjechać nieco szybciej, mój dobry człowieku? — zapytał głos z tyłu, kiedy przejechalijuż kawałek.
— Widzi pan te skrzynie i pudła? — zapytał furman. — Wiozę tam jajka, ajabłkateż nie mogą się obtłuc. Sąjeszcze słoje…
W tym momencie usłyszał dźwięki jednoznacznie mówiące o rozbijaniu, po czym nastąpiło „łups!”, które mogło tylko oznaczać, że pojemnik zjajkami rozbił się na drodze.
— Czy teraz możemyjechać trochę szybciej? — zapytał głos.
— Posłuchaj pan, to były moje…
— Mam tu jeszcze jedną z tych dużych złotych monet, która może być twoja! — Ciężka i śmierdząca ręka wylądowała na ramieniu woźnicy. Na rękawiczce rzeczywiście leżała kolejna złota moneta. Stanowiła dziesięciokrotną wartość ładunku.
— No cóż… — Furman skwapliwie sięgnął po monetę. — Wypadki się zdarzają, czyż nie, panie?
— Owszem, szczególnie kiedy uznam, że nie jedziemy wystarczająco szybko — odparł głos za nim. — My… to znaczyja muszę się jak najszybciej dostać za tamte góry.
— Ależ to nie jest dyliżans, panie! — W głosie woźnicy ponaglającego konia do kłusa zabrzmiał wyrzut.
— Dyliżans? A co to takiego?
— Coś, co może pana zawieźć w góry. Złapie go pan w Dwóchkoszulach. Ja nigdy nie byłem dalej niż Dwiekoszule. Ale dzisiaj już go pan nie złapie.
— Dlaczego nie?
— Muszę się zatrzymać po drodze w wioskach, jeszcze przed nami długa droga, w środy dyliżans odjeżdża wcześnie, a ta furmanka możejechać tylko tak szybkojak teraz i…
— Jeśli my… jeśli nie złapię dzisiaj dyliżansu, dam ci tak popalić, że pożałujesz! — warknął pasażer z tyłu. — Alejeśli dopadniemy dziś dyliżansu, dam cijeszcze pięć złotych monet.
Pan Wziąwsz wziął głęboki wdech i wrzasnął:
— Hejta! Wio, Henryś!
Biorąc wszystko pod uwagę, Akwila doszła do wniosku, że to, czym zajmują się wiedźmy, niewiele się różni od pracy. Zwykłej pracy. Panna Libella nawet nie używała zbyt często swojej miotły do latania.
To było nieco dołujące. Wszystko sprowadzało się do… no, powiedzmy wprost, bycia dobrym. Z pewnością było to lepsze niż być całkiem złym, ale… choć odrobina czegoś niezwykłego przecież by nie zaszkodziła. Akwila nie chciała wcale, by ktoś myślał, że oczekuje wręczenia czarodziejskiej różdżki, no ale wszystko, co o magii mówiła panna Libella, sprowadzało się do nieużywania tejże.
Trzeba przy tym zauważyć, że w nieużywaniu magii Akwila uważała siebie za mistrzynię. Trudne wydawałojej się czarowanie.
Panna Libella cierpliwie pokazywała, jak się robi chaos, który tak naprawdę daje się zrobić z niczego i z wszystkiego, choć przydawało się coś żywego, na przykład robak lub świeże jajko.
Akwila nawet nie potrafiła rozwiesić przedmiotów. To było takie… irytujące. Czynie miała wirtualnego kapelusza? Czynie miała zdolności widzenia rzeczywistości i myślenia drugiego stopnia? Zarówno panna Tyk, jak i panna Libella potrafiły rozrzucić różne przedmioty, tworząc chaos wjednej chwili, Akwili udawało sięjedy — nie stworzyć mętlik z kapiącym pośrodkujajkiem. I to raz za razem.
— Wiem, że robię wszystko dobrze, alejakoś się to skręca — skarżyła się. — Co z tym począć?
— Może omlet? — pogodnie zapytała panna Libella.
— Och, proszę, panno Libello! — jęknęła dziewczynka. Wiedźma poklepałają po plecach.
— Uda ci się. Za bardzo się starasz. Pewnego dnia samo ci wyjdzie. Tak się właśnie dzieje z siłą. Musisz po prostu trafić na odpowiednią ścieżkę…
— Czy nie mogłaby pani zrobić jednego dla mnie, żebym go mogła użyć przez chwilę i zrozumieć, wjaki sposób to wisi?
— Obawiam się, że nie — odparła panna Libella. — Chaos potrafi być bardzo zwodniczy. Nie można nawet się z nim przemieszczać, chyba że traktując go jak ozdobę. Musisz stworzyć go sama, tu i teraz, dokładnie w tym miejscu i czasie, gdzie chcesz go użyć.
— Dlaczego? — zapytała Akwila.
— Aby złapać chwilę — odpowiedziałajej druga panna Libella, która pojawiła się w tym właśnie momencie. — Sposób, wjaki wiążesz węzły, wjaki przebiegają nitki…
— …świeżość jajka chyba też ma znaczenie i wilgotność powietrza — dodała pierwsza panna Libella.
— Twardość gałązek i rodzaj przedmiotów, które akurat znalazły się w twojej kieszeni…
— Nawet to, jaki wieje wiatr — podsumowała panna Libella. — Wszystko to razem daje… obraz teraźniejszości,jeśli tylko sieje dobrze skomponuje. Ale niejestem ci w stanie powiedzieć, jak powstaje taka kompozycja, ponieważ sama tego nie wiem.
— Ale pani to robi! — Akwila czuła się całkiem pogubiona. — Widziałam przecież…
— Tak, tylko że nie wiem, jak to robię — odparła panna Libella, zgarniając kilka patyczków i dodając do nich sznurek.
Panna Libella usiadła za stołem naprzeciwko panny Libelli i cztery dłonie zabrały się do robienia chaosu.
— To przypomina mi czasy, gdy byłam w cyrku — powiedziała. — Spotkałam tam…
— …Marca i Falca, Latających Braci Pastrami — kontynuowała jej druga połowa. — Wykonywali…
— …potrójne salto pięćdziesiąt stóp nad ziemią bez siatki zabezpieczającej. Cóż to byli za chłopcy! I tak podobni…
— …jak dwa groszki zjednego strączka. A Marco potrafił złapać Falca z zawiązanymi oczami. Nawet się zastanawiałam, czy nie sątacyjakja…
Zamilkła, obie twarze spłonęły rumieńcem, odkaszlnęła.
— W każdym razie — kontynuowała — pewnego dnia zapytałam, jak udaje im się utrzymać tak wysoko na linie, wtedy Falco powiedział mi: Nigdy nie pytaj tego, który chodzi po linie, jak to robi. Jeśli tylko zacznie się nad tym zastanawiać, spadnie. Chociaż muszę przyznać, że to, jak mówili, brzmiało całkiem inaczej…
— …udawali, że pochodzą z Brindisi, to brzmiało egzotycznie i interesująco. Bali się, że nikt nie będzie chciał oglądać duetu akrobatów o nazwie Latający Kowalscy czy Piotr i Paweł Wiśniewscy. Mieli zresztą dużo racji.
Dłonie nie przestawały się poruszać. I nie były to ręce pojedynczej panny Libelli, skupiona na dziele była całajej osoba, dwadzieścia palców pracowałojednocześnie.
— Oczywiście — dodała — bardzo pomaga, gdy można znaleźć we własnych kieszeniach przydatne przedmioty. Ja na przykład zawsze mam kilka cekinów…
— …które przywołują szczęśliwe wspomnienia. — Panna Libella po drugiej stronie stołu znowu pokraśniała.
I oto trzymały chaos. Lśniący od cekinów, zjajkiem zawieszonym w torebce z nitek, dostrzec też można było kość kurczęcia i wiele innych drobiazgów wiszących lub wirujących między nitkami.
Obie części panny Libelli włożyły dłonie między nitki i pociągnęły.
I sznurki ułożyły się we wzór. Czy cekiny przeskoczyły zjednego sznurka na drugi? Tak to wyglądało. Czy kość przeszła przez jajko? Najwyraźniej.
Panna Libella wpatrywała się w chaos.
— Coś nadchodzi… — powiedziała.
Dyliżans minął Dwiekoszule. Zajęta była tylko połowa miejsc. Kiedyjechalijuż całkiem długo przez równinę, jeden z pasażerów siedzących na dachu klepnął stangreta w ramię.
— Przepraszam, ale nie zauważył pan przypadkiem, że coś usiłuje nas dogonić? — zapytał.
— Szanowny panie — odparł stangret, który liczył na porządną zapłatę od każdego pasażera — nie istnieje nic, co mogłoby nas dogonić.
I w tej samej chwili usłyszał dochodzący z odległości krzyk, który potężniał.
— Hm, mnie siejednak wydaje, że on postanowił to zrobić — powiedział pasażer, w chwili gdy właśnie zrównywała się z nimi furmanka.
— Stój! Stój, na litość boską! — wrzeszczał woźnica, mijając ich w pełnym pędzie.
Ale nic nie było w stanie zatrzymać Henrysia. Zawsze służyłja — ko pociągowy koń, przemieszczając się bardzo wolno od wioski do wioski, lecz przez te wszystkie lata wjego wielkiej głowie tliła się myśl, że stworzono go dla szybszych celów. Wlókł się wyprzedzany przez inne wozy, nawet kulawe psy go wyprzedzały. Teraz wreszcie czuł, że żyje.
Poza wszystkim innym, wóz był znacznie lżejszy niż zazwyczaj, a co więcej, droga prowadziła lekko w dół. Musiał galopować, inaczej wóz najechałby na niego. I wreszcie udało mu się przegonić dyliżans. Komu? Henrysiowi, uwierzylibyście?!
Zatrzymał się tylko dlatego, że stangret zatrzymał dyliżans. Trzeba też przyznać, że pierwszy raz od dawna czuł, jak krew w nim krąży, a w zaprzęgu dyliżansu stało kilka kobyłek, które z chęcią by poznał — dowiedział się na przykład, kiedy mają wolne albojaką trawę lubią najbardziej, no takie tam.
Woźnica, cały zielony na twarzy, zsunął się z wozu i położył na ziemi, jakby chciał ze wszystkich sił przylgnąć do twardego gruntu.
Jego jedyny pasażer, który dla stangreta wyglądałjak strach na wróble, równie niepewnie zsunął się z tyłu wozu i zataczając się, ruszył w stronę dyliżansu.
— Przykro mi, ale nie ma wolnych miejsc — skłamał stangret. Wolne miejsca były, ale z pewnością nie dla kogoś, kto wyglądał tak jak ten gość.
— Aha, więc nie chcesz otrzymać zapłaty w złocie — zdziwił się podróżny. — W złocie takim jak ta oto moneta — dodał, wyciągając przed siebie dłoń w rękawiczce.
Wjednej chwili zrobiło się mnóstwo miejsca dla ekscentrycznego milionera. Po kilku sekundach siedziałjuż w środku, a sam dyliżans, ku ogromnemu niezadowoleniu Henrysia, zaczął się pospiesznie oddalać.
W pobliżu domku panny Libelli pomiędzy drzewami pojawiła się miotła. Młoda czarownica — a przynajmniej ktoś młody, kto ubierał sięjak czarownica (nie warto zbyt szybko przyjmować pewnych rzeczy na wiarę) — dojeżdżałajejjak amazonka.
Z pewnością nie leciała pewnie. Miotła od czasu do czasu się szarpała, wyraźnie też dziewczyna nie radziła sobie ze zwrotami, ponieważ niekiedy zatrzymywała się, zeskakiwała na ziemię i kierowała miotłę ręcznie w inną stronę. Gdy dotarła do bramy ogrodu, kolejny raz zeskoczyła z miotły i uwiązałają do sztachet.
— Znakomicie, Petulio! — zawołała panna Libella, klaszcząc wszystkimi czterema dłońmi. — Coraz lepiej ci to wychodzi.
— Hm, dziękuję, panno Libello — powiedziała dziewczyna, kłaniając się. Po chwili, wciąż schylona w ukłonie, dodała: — Hm, no ta…
Jedna panna Libella zrobiłajuż krok do przodu.
— Widzę, w czym problem — oświadczyła. — Twój amulet z sówkami wplątał się w wisior ze srebrnych szczurów, w dodatku oba zaczepiły się o guzik. Poczekaj chwilę, zaraz to naprawimy.
— Hm, przyjechałam zapytać, czy pani nowa podopieczna nie chciałaby przylecieć dzisiaj na sabat — powiedziała zgięta wciąż Petulia, nieco stłumionym głosem.
Pierwsze, co rzuciło się w oczy Akwili, gdy spoglądała na ich gościa, to że dziewczyna wszędzie nosi biżuterię. Potem dowiedziała się, że gdy przebywało się choć chwilę wjej towarzystwie, nieustannie trzeba było odczepiać bransoletkę od wisiora lub (co kiedyś naprawdę się zdarzyło, choć nikt nie wiedziałjak) kolczyk od łańcuszka zdobiącego kostkę. Petulia nie potrafiła oprzeć się okultystycznej biżuterii. Większość tego, co na sobie nosiła, miała dzięki mocom magicznym chro — nićjąprzed różnymi rzeczami, ale nie znalazła dotąd żadnego amuletu, który uchroniłbyją przed tym, że wyglądała cokolwiek głupio.
Była niska i okrągła, z nieustannie zaczerwienioną twarzą i bez przerwy czymś zmartwiona.
— Sabat? — W głosie panny Libelli zabrzmiało zdziwienie. — A, chodzi ci ojedno z tych waszych spotkań. To mogłoby być miłe, nie sądzisz, Akwilo?
— Tak pani myśli? — Akwila nie byłajeszcze o tym przekonana.
— Niektóre z dziewcząt spotykają się wieczorami w lesie — wyjaśniała panna Libella. — Z jakiegoś powodu uprawianie czarów stało się znowu modne. Z czego się oczywiście bardzo cieszymy. — Wjej głosie nie było jednak pewności, którą wyrażały słowa. — Petulia pracuje dla Starej Mamy Czarnykaptur, mieszkają w Chyłkiebez. Specjalizuje się w zwierzętach. Znakomicie sobie radzi z chorobami świń. To znaczy, chciałam powiedzieć, z chorymi świniami. Byłoby miło, gdybyś się zaprzyjaźniła z dziewczętami. Czemu nie pójść na to spotkanie? No dobrze, wszystko odczepiłam.
Petulia wyprostowała się i obdarzyła Akwilę uśmiechem, który jednak nie potrafił zetrzeć wyrazu zmęczenia zjej twarzy.
— Hm, jestem Petulia Chrząstka — przedstawiła się, wyciągając rękę.
— Akwila Dokuczliwa. — Akwila ostrożnie uścisnęła podanąjej dłoń, obawiając się, że dźwięczenie wszystkich kółek i łańcuszków mogłobyją ogłuszyć.
— Hm, możesz lecieć ze mną na mojej miotle, jeśli masz ochotę — zaproponowałaPetulia.
— Dziękuję, ale raczej nie.
Na twarzy Petulii odmalowała się ulga, ale powiedziałajeszcze:
— Hm, czy chcesz się ubrać?
Akwila zlustrowała wzrokiem swą zieloną sukienkę. — Jestem ubrana — stwierdziła.
— Hm, nie masz żadnych klejnotów, koralików, amuletów czy czegoś w tym stylu?
— Przykro mi, ale nie — odparła Akwila.
— Masz przynajmniejjakieś rzeczy do zbudowania chaosu.
— Hm, nie potrafię sobie z nim poradzić — odparła Akwila. Jej „hm” nie było zamierzone, ale w towarzystwie Petulii stawało się zaraźliwe.
— Hm… a może masz czarną sukienkę?
— Nie przepadam za czarnym, wolę niebieski albo zielony. Hm…
— Hm. No cóż, dopiero zaczynasz — stwierdziła Petulia wielkodusznie. — Jajestem rzemiechą od trzech lat.
Akwila rzuciła rozpaczliwe spojrzenie najbliższej pannie Libelli.
— Rzemiosło — usłyszała podpowiedz. — Bycie wiedźmą.
— Och. — Akwila zdawała sobie sprawę, że zachowuje się niezbyt przyjaźnie, a Petulia z różową buzią była z pewnością miła, ale stojąc przed nią, czuła się zmieszana, sama nie wiedząc czemu. Na rozum było to głupie. Przydałaby jej się przyjaciółka. Lubiła pannę Libellę, z Oswaldem też stosunki nieźle jej się układały, ale przyjemnie byłoby mieć kogoś w swoim wieku, z kim można by pogadać.
— No cóż, z przyjemnością pojadę — powiedziała wreszcie. — Wiem, że muszę sięjeszcze dużo nauczyć.
Pasażerowie dyliżansu zapłacili ciężkie pieniądze, by siedzieć w środku, na miękkich siedzeniach, a nie na zewnątrz w wietrze i pyle, było więc nieco dziwne, że tak wielu z nichjuż na następnym przystanku przesiadło się na dach.
Resztka, która nie wyobrażała sobie podróżowania w takich warunkach lub po prostu nie zdołałaby wdrapać się na górę, siedziała stłoczona, wpatrując się w nowego pasażera niczym stadko królików niespuszczających wzroku z lisa, próbując nie oddychać.
Problem nie w tym, że śmierdział. Chociaż oczywiście był to problem, ale w porównaniu z tym, co naprawdę miało znaczenie, ten się praktycznie nie liczył. A chodziło o to, że pasażer mówił do siebie. A raczej że jego różne partie przemawiały do innych. I to przez cały czas.
— Tutaj na dole jest nie do wytrzymania. No mówię wam. Jestem pewien, że teraz moja kolej znaleźć się w głowie.
— Wy w brzuszku mięciutko sobie leżycie i już, to na nas w nogach spada cała robota.
Na co odpowiedziała prawa ręka:
— Nogi? Nie macie w ogóle pojęcia, co oznacza słowo „praca”! Powinniście spróbować wcisnąć się w rękawiczkę. Tak bym chciał wyprostować nogi!
W osłupiałym milczeniu pasażerowie patrzyli, jakj edna z dłoni tego strasznego człowieka odpada i zaczyna spacer po siedzeniu.
— No cóż, bycia w spodniach też nie nazwałbym piknikiem. Zamierzam tu wpuścić trochę świeżego powietrza.
— Głupi Jasiu, ani mi się waż…
Pasażerowie, ścisnąwszy się jeszcze bardziej, wpatrywali się w spodnie z przerażeniem połączonym z fascynacją. Coś się poruszyło, z miejsca, które z pewnością nie powinno oddychać, dochodziły zduszone przekleństwa i nagle kilka guzików odskoczyło z trzaskiem, a w otworze pokazał się maleńki błękitny człowieczek z czerwoną główką, mrugając od nagłego nadmiaru światła oczami.
Kiedy zobaczył ludzi, zamarł.
Nie odrywał od nich wzroku.
Podobniejak oni od niego.
Potem twarz rozciągnęła mu się w szaleńczym uśmiechu.
— U was, chłopaki, wszystko w porządku? — zapytał zdesperowany. — To świetnie! O mnie się nie martwcie… Jestem, no wiecie, jednym z tych nowomodnych suwaków.
I zniknął w spodniach, skąd doszedłjego szept:
— Myślę, że ich skołowałem.
Kilka minut później dyliżans stanął na zmianę koni. Kiedy był gotowy do drogi, zabrakło wszystkich pasażerów ze środka. Wysiedli i poprosili również o zdjęcie ich bagażu. Nie, wielkie dzięki, ale nie zamierzają kontynuować podróży. Pojadą drugim dyliżansem następnego dnia. Nie, w ogóle im nie przeszkadza, że muszą przeczekać noc w tym uroczym, maleńkim, no, powiedzmy, mieście znanym pod nazwą Niebezpieczny Zakątek. Jeszcze raz wielkie dzięki. I do widzenia.
Dyliżans ruszył dalej, był teraz lżejszy i jechał szybciej. Nawet zrezygnował z postoju wieczornego. Pasażerowie z dachu ledwie zdążyli zasiąść do kolacji, gdy usłyszeli, jak ich pojazd odjeżdża bez nich. Miało to chyba coś wspólnego z potężną sakiewką złotych monet spoczywającą teraz w kieszeni stangreta.