„Kobieta tak zdecydowanie predestynowana do szczęścia (choćby jedynie do szczęścia czysto fizycznego, tak, do banalnego spełnienia zmysłowego), która jednak wybrała, można powiedzieć niefrasobliwie, samotność, wierność wobec nieobecnego, wyrzekając się kochania…”.
Napisałem to zdanie w tym szczególnym momencie, w którym człowiekowi się zdaje, że poznał już kogoś (tamtą kobietę, Wierę). Wcześniej występuje ciekawość, domysły, pragnienie wyznań. Chęć przeniknięcia drugiej osoby, odkrycia jej sekretów. Później, gdy zagadka jest już rozwiązana, przychodzą te słowa, często pretensjonalne i kategoryczne, słowa, które analizują, stwierdzają, podsumowują. Wszystko staje się jasne i pewne. A to może się przerodzić w związek miłosny albo w obojętność. Tajemnica drugiej osoby jest oswojona. Jej ciało sprowadza się do mechaniki zmysłowości, wzbudzającej pożądanie bądź nie. Jej dusza ogranicza się do zbioru przewidywalnych reakcji.
W istocie na tym etapie dochodzi do swego rodzaju morderstwa, gdyż zabijamy ten nieskończony i niewyczerpany byt, który spotkaliśmy. Wolimy mieć raczej do czynienia z konstrukcją słowną niż z żyjącą istotą…
Podczas tych wrześniowych dni w wiosce leżącej w środku lasów, które ciągnęły się aż do Morza Białego, musiałem notować tego typu spostrzeżenia: „niewyczerpany byt”, „morderstwo”, „kobieta obnażona za pomocą słów”… Wówczas (miałem dwadzieścia sześć lat) podobne refleksje wydawały mi się ogromnie przenikliwe. Odczuwałem przyjemną dumę, że odkryłem sekretne życie kobiety, która mogłaby być moją matką, że w kilku zręcznych zdaniach zdołałem wyrazić jej los. Myślałem o jej uśmiechu, o geście dłoni, jakim mnie pozdrawiała, widząc z daleka na brzegu jeziora, o miłości, którą mogłaby obdarzyć tylu mężczyzn, a której nie ofiarowała nikomu. „Kobieta tak zdecydowanie predestynowana do szczęścia. Tak, byłem dosyć dumny z mojej analizy. Przypomniałem sobie nawet, że pewien dziewiętnastowieczny krytyk używał terminu „dialektyka duszy”, chcąc określić u pisarzy tę sztukę zgłębiania sprzeczności ludzkiej psychiki. „Kobieta predestynowana do szczęścia, która jednak…”.
W ten wrześniowy wieczór zamknąłem notes i spojrzałem na garść borówek, zimnych i upstrzonych plamkami, które pod moją nieobecność Wiera zostawiła na stole. Za oknem ponad czarną linią lasu niebo zachowało jeszcze tę mleczną bladość, która przywoływała na myśl — odległą o kilka godzin marszu — senną obecność Morza Białego, już oczekującego zimy. Dom Wiery znajdował się na początku ścieżki prowadzącej przez zalesione wzgórza na wybrzeże. Pomyślałem o samotności tej kobiety, o jej spokoju, o jej ciele (w sposób jak najbardziej fizyczny wyobraziłem sobie kokon delikatnego ciepła otaczający to kobiece ciało pod kołdrą w krystaliczną mroźną noc) i nagle zrozumiałem, że żądna dialektyka duszy nie jest w stanie wyrazić tajemnicy tego życia. Życia zdecydowanie zbyt przejrzystego i boleśnie prostego w porównaniu z moimi uczonymi analizami.
Życia kobiety, która czekała na powrót ukochanego mężczyzny. I nie było tu żadnego innego sekretu.
Jedyny rys zagadkowy, a właściwie anegdotyczny, stanowiła moja pomyłka: po naszym pierwszym spotkaniu, które trwało ledwie kilka sekund, pod koniec sierpnia, minąłem się z Wierą raz jeszcze, na początku września. I nie poznałem jej. Byłem przekonany, że chodzi o dwie różne kobiety.
A przy tym obie wydawały mi się „tak zdecydowanie predestynowane do szczęścia…”
Później miałem poznać układ dróg, ruchliwe habity drzew, inne za każdym zakrętem, uskoki stromego brzegu jeziora, wzdłuż którego już wkrótce mógłbym wędrować z zamkniętymi oczami. Ale tego dnia pod koniec lata zaczynałem dopiero orientować się w okolicy, krążyłem tu i tam z tą podniecającą radością, że za modrzewiowym gajem mogę odkryć opuszczoną wioskę albo — z trudem utrzymując równowagę — przejść po drewnianym, na wpół zawalonym mostku. To właśnie u wejścia do jednej z takich na pozór niezamieszkanych wiosek ją ujrzałem.
Z początku miałem wrażenie, że zaskoczyłem kochającą się parę. W gąszczu porastającym brzegi jeziora dostrzegłem bardzo biały fragment uda, zarys tułowia naprężonego z wysiłku i usłyszałem zdyszany oddech. Wieczór wciąż był jasny, ale niskie, krwistoczerwone słońce znaczyło widok pręgami cienia i ognia, igrając w liściach wierzb. Spośród tego migotania wyłoniła się kobieca twarz, niemal muskając podbródkiem gliniastą ziemię, i natychmiast się odwróciła, w burzy odrzuconych do tyłu włosów… Powietrze było ciepłe, wilgotne. Ostatnie upały tego sezonu, „babie lato” przyniesione na kilka dni przez wiatr z zachodu.
Już miałem pójść dalej swoją drogą, kiedy gałęzie zatrzęsły się gwałtownie i kobieta wyszła z zarośli, skinęła głową w niepewnym geście pozdrowienia i pospiesznie poprawiła zadartą nad kolana sukienkę. Ja również ją pozdrowiłem, niezręcznie, nie bardzo mogąc dojrzeć jej twarz, którą znaczyły naprzemiennie promienie zachodzącego słońca i pręgi cienia. U jej stóp, ciężka niczym zwłoki topielca, zwijała się ogromna sieć rybacka, którą kobieta właśnie wyciągnęła z wody.
Przez kilka chwil trwaliśmy w bezruchu, połączeni niejasną współwiną, podobną tej, która towarzyszy pospiesznemu aktowi cielesnemu w mało bezpiecznym miejscu albo wręcz zbrodni. Patrzyłem na jej gołe stopy, czerwone od gliny, i na zwały sieci, targane nagłymi szarpnięciami: zielonkawe cielska szczupaków szamotały się niezdarnie, a nad nimi, zaplątany między pływakami, prężył się długi kształt, prawie czarny, który w pierwszej chwili wziąłem za węża (węgorz albo młody sum, zapewne). Ten stos lin i ryb powoli ociekał, w stronę jeziora sączyła się woda zmieszana z rdzawym szlamem, niczym cienka strużka krwi. Było parno jak przed burzą.
Nieruchome powietrze więziło nas w jednej niezmiennej pozycji, narzucając naszym ciałom bezwład jak z koszmarnego snu. A równocześnie powstało między nami porozumienie, bezwiedne i milczące, że wszystko jest możliwe między tym mężczyzną a tą kobietą, u schyłku tego dnia, w tej gwałtownej czerwiem. Absolutnie wszystko. I że nie istnieje nic ani nikt, kto mógłby temu przeszkodzić. Ich ciała mogły wyciągnąć się przy kłębach sieci, oddać się sobie nawzajem, przeżywać rozkosz, w miarę jak ze złowionych ryb uchodziło życie…
Oddaliłem się szybko, z poczuciem, że z tchórzostwa uniknąłem chwili, w której przeznaczenie wciela się w określone miejsce, w określoną twarz. Chwili, w której los pozwala nam choć rzucić okiem na niepojęty splot przyczyn i skutków.
Tydzień później spadła na nas kara, północno-wschodni wiatr przyniósł pierwszy śnieg, jakby chciał się zemścić za te kilka rajskich dni. Kara dość łagodna, złożona z białych, świetlistych tumanów, które przyprawiały o zawroty głowy, mąciły widok dróg i pól, wywoływały uśmiech na twarzach ludzi oślepianych garściami płatków sypanych w oczy. Ostre, przenikliwe powietrze miało smak nowej nadziei, obiecanego szczęścia. Podmuchy wiatru zasypywały gradem kryształków czarną taflę jeziora, a ono wchłaniało tę delikatną biel, wciąż na nowo, w swe przepastne głębiny. Brzegi natomiast były już rozjaśnione śniegiem i błotniste szramy, które nasza ciężarówka zostawiała na drodze, szybko się zabliźniały.
Kierowca, z którym często jeździłem od wioski do wioski, mianował się ironicznie „pierwszą jaskółką kapitalizmu”. Otar, Gruzin około czterdziestoletni, swego czasu otworzył pokątny handel futrami, po czym, zadenuncjowany, siedział w więzieniu, a obecnie cieszył się warunkową wolnością w tej północnej krainie, przypisany do starej ciężarówki o spróchniałej skrzyni. Była połowa lat siedemdziesiątych i „pierwsza jaskółka kapitalizmu” uważała zupełnie szczerze, że urządziła się całkiem nieźle.
— A poza tym tutaj na jednego faceta przypada dziewięć kobitek — powtarzał często z błyszczącymi oczami i lubieżnym uśmieszkiem.
O kobietach mówił bez przerwy, dla nich żył, podejrzewałem nawet, że cały ten kuśnierski interes miał na celu możliwość ubierania i rozbierania kobiet. Inteligentny zresztą i wręcz wrażliwy, wyolbrzymiał to swoje credo kobieciarza, zdając sobie sprawę, że tak właśnie postrzegano w Rosji Gruzinów: jako obsesyjnych donżuanów, monomaniaków seksu, nadzianych i prymitywnych. Odgrywał tę karykaturę, tak jak często cudzoziemcom zdarza się wcielać turystyczne stereotypy dotyczące ich rodzinnych krajów. Żeby nie rozczarować gapiów.
Mimo tej gry ciało kobiece stanowiło dla niego — w sposób naturalny i logiczny — jedyną rzecz, dla której warto było żyć. A najgorszą torturą stawała się niemożność wyznania tego życzliwemu powiernikowi. Chcąc nie chcąc, przyjąłem tę rolę. Wdzięczny Otar gotów był zawieźć mnie na Biegun Północny.
W tych opowieściach udawało mu się, sam nie wiem jak, unikać powtórzeń. A przecież chodziło nieodmiennie o kobiety pożądane, uwiedzione, zdobyte. Brał je na leżąco, na stojąco, skulone w kabinie jego ciężarówki, przyparte plecami do ściany obory wśród sennie przeżuwających zwierząt, na polankach u stóp mrowiska („oboje mieliśmy pośladki pożarte przez te cholery!”), w łaźniach parowych… Jego język był zarazem dosadny i kwiecisty: potrafił „rozpłatać to wielkie dupsko niczym arbuza”, a w łaźni „cycki się rozdymają, nabierają objętości, o tak, rosną zupełnie jak drożdżowe ciasto”, „przyparłem ją do pnia wiśni, zanurzyłem się w niej i dźgając, tak nią potrząsałem, że dosłownie tonęliśmy w deszczu spadających wiśni, byliśmy czerwoni od soku…” W gruncie rzeczy to był prawdziwy poeta cielesności, a szczerość jego zachwytu dla kobiecego ciała ratowała te opisy spółkowania od monotonii.
Któregoś dnia nieopatrznie spytałem go, w jaki sposób mogę poznać, czy kobieta gotowa jest przyjąć moje awanse, czy nie.
— Znaczy się, czy da dupy, czy nie da? — wykrzyknął, kręcąc jednocześnie kierownicą. — Ależ to bardzo proste, zadajesz jej jedno jedyne pytanie… — Jako dobry aktor wytrzymał pauzę, wyraźnie szczęśliwy, że może udzielić rady zielonemu młodziakowi. — Musisz wiedzieć tylko to jedno: czy ona je solone śledzie.
– Śledzie? Ale po co?
— Bo jeśli je solone śledzie, to ją suszy…
— No i?
— A jeśli ją suszy, to pije dużo wody.
— Nie rozumiem.
— Jeśli pije wodę, to znaczy, że sika, zgadza się?
— No tak, ale co z tego?
— To z tego, że skoro sika, to powinna posiadać płeć.
— To oczywiste, ale…
— A skoro ma płeć, to jej używa!
Zaniósł się śmiechem, zagłuszając warkot silnika, kuksnął mnie kilka razy w ramię i zgubił zamiecioną przez wicher drogę. To był akurat dzień pierwszego śniegu, na początku września. Przybyliśmy właśnie do wioski, która wydawała się opuszczona i której nie rozpoznałem. Ani drewnianych chałup odmienionych warstwami puchu, ani brzegów jeziora wyściełanych na biało.
Otar zahamował, złapał wiadro i podszedł do studni. Jego przedpotopowa ciężarówka zużywała — dziw nad dziwy — tyle samo wody, co benzyny.
— Całkiem jak ta babka, co je solone śledzie — zażartował Otar, puszczając do mnie oko.
Już mieliśmy ruszyć w dalszą drogę, kiedy się pojawiły. Dwie kobiety, jedna wysoka i dość jeszcze młoda, druga — drobna staruszeczka; pokonywały wzniesienie prowadzące od jeziora w stronę drogi. Właśnie wzięły kąpiel w maleńkiej chatynce, z której komina wciąż wydobywały się obłoczki dymu. Staruszka szła z trudem, walcząc z uderzeniami wiatru, odwracając twarz przed tumanami śniegu. Jej towarzyszka zdawała się niemal ją dźwigać. Miała na sobie długi wojskowy płaszcz, taki, jaki kiedyś noszono w kawalerii. Była z gołą głową (może, gdy zaskoczył je śnieg, oddała swój szal starej), a jej szyja w ciężkim kołnierzu płaszcza zdradzała smukłość niemal dziewczęcą. Gdy dotarły do drogi, skręciły w stronę wioski, tak że widzieliśmy je teraz z przodu. I właśnie wtedy gwałtowniejszy powiew odchylił połę kawaleryjskiego płaszcza i przez chwilę mogliśmy dojrzeć biel piersi, którą kobieta zakryła pospiesznie, szarpiąc z irytacją klapy płaszcza.
Nie zapalając silnika, Otar uparcie spoglądał przez otwarte drzwiczki. Czekałem na jego komentarze, przypomniałem sobie słowa: „w łaźni cycki się rozdymają…”. Byłem pewien, że zaraz usłyszę tego typu rubaszną tyradę. I po raz pierwszy czułem, że te słowa, nawet jeśli dowcipne i dobroduszne, sprawią mi przykrość.
Ale on trwał bez ruchu, z dłońmi na kierownicy, ze wzrokiem utkwionym w dwa cienie kobiece, rozmywające się powoli w szalejącej zamieci…
Jego głos rozbrzmiał równocześnie z włączanym motorem i chlupotaniem błota pod kołami:
— Przeklęta Wiera! Ona czeka! Czeka! Wciąż czeka… Spartoliła sobie całe życie tym czekaniem! Został zabity czy zaginął, co za różnica. Człowiek płacze, zgoda, wypija solidny haust wódki, w porządku, nosi żałobę, doskonale, taki jest zwyczaj, ale potem człowiek znów zaczyna żyć. Życie trwa dalej, do cholery! Miała szesnaście lat, kiedy wyjechał na front, w czterdziestym piątym, i od tamtej pory ona czeka, ponieważ nie przyszedł żaden wiarygodny dokument potwierdzający zgon tego typa. Zaszyła się tutaj z tymi wszystkimi staruchami, o których świat zapomniał, a które ona wynajduje na wpół martwe po lasach. I czeka… I tak już, kurwa, czeka trzydzieści lat! A sam widziałeś, jaka wciąż jest piękna…
— Zamilkł, po czym rzucił mi dzikie spojrzenie i wrzasnął przeraźliwym głosem: — Ta historia nie podpada pod solonego śledzia, do kurwy nędzy!
Mało brakowało, a odpowiedziałbym tym samym tonem, sądząc, że to przekleństwo wymierzone było we mnie, ale się nie odezwałem. Rozpacz, z jaką uderzył o kierownicę obiema dłońmi, przekonała mnie, że to samemu sobie czynił wyrzuty. Jego twarz straciła śniadą karnację i stała się szara. Czułem, że w swej zawziętości nie chce zrozumieć tej kobiety, a równocześnie, jak to prawdziwy góral, żywi dla tego czekania niemalże nabożny szacunek, jakim zawsze darzymy złożone śluby czy przysięgę…
Milczeliśmy aż do miasta, stolicy powiatu, gdzie wysiadłem. Na głównym placu, pokrytym śnieżną pluchą, państwo młodzi w otoczeniu najbliższych właśnie wychodzili z urzędu stanu cywilnego, żeby zasiąść w pierwszym samochodzie przybranego wstążkami ślubnego orszaku. Na niebie, ponad płaskim dachem, ponad wyblakłą czerwoną flagą, przelatywał żywy trójkąt dzikich gęsi.
— Wiesz, ostatecznie to może ona ma rację, ta Wiera — wyznał mi Otar, gdy podaliśmy sobie dłonie na pożegnanie. — A zresztą nie mnie ani tobie ją osądzać.
Nie próbowałem jej „osądzać”. Po prostu kilka dni po tym spotkaniu w zamieci ujrzałem ją — z bardzo daleka — idącą brzegiem jeziora.
Dzień był jasny i zimny, po ostatnich podrygach lata nastało wreszcie królestwo jesieni w wyniku szarpaniny między kanikułą a śnieżną zamiecią. Śnieg stopniał, ziemia była sucha i twarda, liście wierzb połyskiwały w słońcu, złote blaszki w błękitnej aurze. Miałem poczucie, że zostałem przyjęty przez te nasłonecznione pola, przez masywny cień lasu, przez okna chat, które zdawały mi się przypatrywać z życzliwością i melancholią.
Rozpoznałem ją na drugim brzegu jeziora: ciemny kształt wśród złocistej i zimnej pożogi. Długo śledziłem ją wzrokiem, uderzony prostą myślą, która sprawiła, że wszelkie inne rozważania nad jej losem stawały się zbyteczne: „O tej kobiecie — mówiłem sobie — wiem wszystko. Mam przed sobą całe jej życie, skupione w tej odległej sylwetce idącej wzdłuż jeziora. To kobieta, która od trzydziestu lat, a więc od zawsze, czeka na ukochanego mężczyznę”.
Nazajutrz zapragnąłem dotrzeć nad brzeg Morza Białego. Jedna ze starych mieszkanek wioski wskazała mi drogę, stopniowo zagarnianą przez las, zapewniła mnie, że sama w młodości przemierzała tę odległość w pół dnia i że ja z moimi długimi nogami… Zabłądziłem tuż przy nabrzeżu. Chcąc okrążyć wzgórze, natrafiłem na mokre torfowisko i brodziłem wśród muszli, z których dobywała się silna bagnista woń. Morze było już bardzo blisko, morska bryza przeganiała od czasu do czasu cierpki odór stojącej wody… Ale słońce teraz opadało, nie miałem innego wyjścia, jak tylko zawrócić.
Mój powrót przypominał ucieczkę po sromotnej klęsce. Brnąłem na oślep, nie znając drogi, kluczyłem bezładnie, dręczony śmiesznym lękiem, że zgubię się na dobre, raz po raz obierając twarz z pajęczyn słonych od mego potu.
Wioska i jezioro ukazały się nagle, w najmniej spodziewanym momencie, niczym widziadło senne. To był spokojny sen, rozświetlony bladą przejrzystością zachodzącego słońca. Usiadłem na potężnym granitowym bloku, który musiał niegdyś wyznaczać granice majątku ziemskiego. W ciągu kilku sekund ogarnęło mnie znużenie, przyćmiewając wręcz frustrację spowodowaną porażką mojej wyprawy. Czułem się wyczerpany, pusty, nieobecny, jakby nie zostało ze mnie nic poza tym ospałym spojrzeniem, które lekko prześlizgiwało się po świecie.
W miejscu, gdzie droga wiodąca do wioski łączyła się z szosą prowadzącą w stronę miasta powiatowego, ujrzałem Wierę. Na tym skrzyżowaniu znajdowała się, przymocowana do słupa, niewielka tabliczka z nazwą wioski — Mirnoje. Nieco poniżej przybito skrzynkę na listy, która na ogół pozostawała pusta, a czasem mieściła dziennik lokalny. Wiera podeszła do słupa, odchyliła blaszaną klapę i zanurzyła rękę we wnętrzu skrzynki. Nawet z takiej odległości czułem, że to nie był machinalny gest, że wciąż jeszcze nie stał się machinalny…
Przypomniałem sobie nasze pierwsze przelotne spotkanie pod koniec sierpnia. Ogromną sieć rybacką, spojrzenie nieznajomej, jej ciało rozgrzane z wysiłku. I moje przekonanie, że między nami wszystko jest możliwe. I wrażenie, że zmarnowałem okazję. Zapisałem to w notesie. Te zapiski wydawały mi się teraz zupełnie niestosowne. Kobieta, która szukała listu w zardzewiałej skrzynce, żyła na innej planecie.
Z tej swojej planety, gdyśmy się mijali, pozdrowiła mnie z uśmiechem, zmierzając do domu. Myślałem o jej czekaniu i po raz pierwszy ten los nie wydał mi się dziwny ani wyjątkowy.
„W gruncie rzeczy wszystkie kobiety czekają, tak jak ona, całe swoje życie — formułowałem niezgrabnie moją myśl. — Wszystkie kobiety we wszystkich krajach i we wszystkich czasach. Czekają na mężczyznę, który ma się zjawić, na końcu tej drogi, w tej przejrzystej aurze zachodu. Mężczyznę o pewnym, poważnym spojrzeniu, przybywającego z krainy odleglejszej niż śmierć do kobiety, która pomimo wszystko nie straciła nadziei. A te, które nie czekają, to zwykłe zjadaczki solonych śledzi!”.
Brutalność podobnej konkluzji dobrze mi zrobiła, gdyż przyjechałem do tej wioski poniekąd z powodu jednej z tych kobiet, które nie potrafią czekać.
Umknąłem przed tymi, dla których nasze czasy zbyt były powolne. Zresztą usiłowałem właściwie uciec od samego siebie, gdyż niewiele mnie od owych desperatów różniło. Zrozumiałem to w tamtą marcową noc w pracowni, zwanej przez nas Wigwamem. Twarz naszkicowana na płótnie, na które malarz zaczął dopiero nakładać farby, dziwnie przypominała moją własną.
W pewnym momencie rytm deklamacji zbiegł się z miarowym dyszeniem pary kochanków. Wszyscy starali się zachować powagę. Zwłaszcza sam poeta. Wymagała tego bowiem treść strof. Nasz kraj został w nich porównany do przerażającej planety, której gigantyczna masa uniemożliwiała komukolwiek wyrwanie się z pola jej przyciągania. Rosyjskie słowo płanieta zestawione było z powtarzającym się wielokrotnie przeczeniem niet, tworząc dobitną inkantację. W toku recytacji owo niet zyskało echo w postaci męskiego stękania oraz — o ton wyższych — jęków kobiecych, to ta para, którą oddzielało od nas jedynie kilka płócien ustawionych na sztalugach. Wśród nich ów ledwie maźnięty portret mężczyzny podobnego do mnie.
Sytuacja zrobiła się komiczna. A przecież noc, uroczysta jak tyle innych nocy spędzonych tam, w pracowni, pozostała smutna.
Nie, jak zawsze było dużo alkoholu, dużo muzyki (śpiewak jazzowy już-już zamierzał wyszeptać każdemu do ucha jakąś tajemnicę i wciąż odwlekał te swoje zwierzenia), dużo ciał, w większości młodych, gotowych kochać się bez ograniczeń, a raczej po to, by drwić z ograniczeń.
Z opóźnieniem sześcio-, może siedmioletnim Maj 68 dotarł aż do Rosji, aż na ten długi strych przerobiony na pracownię, na wpół pokątną, na dalekich przedmieściach Leningradu.
Pła-niet-a — Niet! skandował autor wiersza, a zza nieukończonych płócien odpowiadały mu krzyki narastającego orgazmu. Owo niet tłamsiło rozwój talentów, ekspresję wolności, miłość bez hamulców, podróże zagraniczne, krótko mówiąc — wszystko. Jedynie ten strych szybował, rzucając wyzwanie prawom grawitacji.
Była to atmosfera dość typowa dla tego rodzaju zgromadzeń artystów, mniej lub bardziej dysydenckich. Od Kijowa po Władywostok, od Leningradu do Tbilisi poglądy, obawy i nadzieje kształtowały się mniej więcej tak samo. Zazwyczaj naszym spotkaniom towarzyszyła radość, jakiej dostarcza poczucie tajności i wywrotowości, zwłaszcza kiedy człowiek jest młody. A to, czego nie dało się oddać wierszem ani pędzlem, wyrażaliśmy poprzez te niezobowiązujące orgazmy. Planeta Niet oraz jęki, które znów rozbrzmiewały w najlepsze za obrazami.
Tym razem jednak wesołość zdawała się wymuszona. Nawet obecność amerykańskiego dziennikarza niczego nie zmieniała. A było to przecież dla nas wszystkich wielkie wydarzenie: siedział w fotelu, na środku sali, a ze względu na gorliwość, z jaką mu nadskakiwano, można by go wziąć za prezydenta Stanów Zjednoczonych. Ale wieczór jakoś się nie kleił.
Łatwo dałoby się wyjaśnić to załamanie nastroju moją zazdrością. Zaledwie przed tygodniem dziewczyna, która wydawała jęki za obrazami, spała jeszcze w moich ramionach. Znałem jej głos podczas uprawiania miłości i teraz rozróżniałem jego brzmienie w miłosnym duecie. Musiałem to znosić bez mrugnięcia okiem. Nie miałem prawa do zazdrości. Poczucie seksualnej własności — toż to szczyt drobnomieszczańskiego absurdu! Pić, palić, mrużąc powieki (jak w filmach Godarda), upajać się lekturą wiersza, a kiedy kobieta wyłoni się spomiędzy płócien, rzucić jedynie okiem w jej stronę i zaproponować kieliszeczek… Przypomniałem sobie, jak we śnie unosiła czasem brwi, jakby pytała: „Po co to wszystko?”. Miała wtedy taką niewinną, dziecinną buzię… Nie wolno tego rozpamiętywać!
Prawdę mówiąc, wszyscy czuliśmy, że tej nocy nie ma atmosfery. Może właśnie z powodu amerykańskiego dziennikarza. Zbyt gruba ryba jak na tę nędzną pracownię, wizyta nadto upragniona. W naszych oczach był niczym najwyższe wcielenie wymarzonego Zachodu, słuchał, patrzył, a każdy z nas miał wrażenie, że przenosi się poza żelazną kurtynę. Dzięki niemu recytowane strofy zdawały się już wydane w Londynie albo w Nowym Jorku, a nieukończone płótno zamówione przez paryską galerię. Inscenizowaliśmy dla niego dramat artystycznej dysydencji i nawet jęki rozkoszy za sztalugami przeznaczone były dla niego osobiście.
W sumie wszystkich nas po prostu przyćmił. Zamierzałem mówić o mojej podróży do Tallina. W tamtym okresie kraje nadbałtyckie stanowiły dla nas przedsionek Zachodu. Arkady Gorin, drobny brunet siedzący na starym pudełku po farbach, opowiadałby o swoim rychłym wyjeździe do Izraela, który miał wreszcie nastąpić po sześciu latach odmowy wydania paszportu. Ale zjawił się Amerykanin i nasze opowieści automatycznie zbladły, zestawione z leniwym ruchem jego szczęki, kiedy wymawiał takie nazwy, jak Filadelfia, Boston, Greenwich Village…
Nawet wiersz, w którym breżniewowski Kreml porównany został do zoo prehistorycznych zwierząt, nie odniósł spodziewanego sukcesu. Byliśmy miernymi aktorzynami odgrywającymi dla niego Zachód, a on, reżyser (prawdziwy Stanisławski!), oceniał nas, gotów wydać ów słynny i potworny werdykt: „Nie wierzę w to!”. I należałby się nam, tamtej nocy byliśmy mało wiarygodni jako ludzie Zachodu.
Zbyt niecierpliwi. Wydawało się, że żelazna kurtyna musi trwać w nieskończoność. Oderwanie naszego kraju od reszty świata sprawiało wrażenie nienaruszalnego prawa natury. Nasza młodość była ledwie sekundą, pyłkiem wobec tego odwiecznego królestwa. Nie mogliśmy już dłużej czekać.
Zwłaszcza że mieliśmy do dyspozycji wszystkie elementy upragnionego Zachodu: bluźniercze wiersze, nowatorskie malarstwo abstrakcyjne, używanie żywota bez kompleksów, zakazanych zachodnich pisarzy, których książki kupowaliśmy na czarnym rynku, europejskie języki, które zresztą znaliśmy, zachodnią myśl, którą staraliśmy się poznać za wszelką cenę. Niczym działający pod presją czasu alchemicy mieszaliśmy na łapu-capu te wszystkie czynniki podczas naszych nocy pijaństwa i deklamacji. Oto miała powstać kwintesencja Zachodu. Kamień filozoficzny, który przemieniłby Kremlowskie zoo w światowe arcydzieło, a jego autora uczyniłby klasykiem za życia, wielbionym od Nowego Jorku po Sydney, i przeniósłby to płótno pokryte pomarańczowymi kwadracikami ku muszli Muzeum Guggenheima…
Młoda kobieta, zupełnie pijana, osunęła się na spłowiały materac obok mnie. Z szerokim, wilgotnym uśmiechem usiłowała szeptać mi coś do ucha, ale nie panowała już nad artykulacją. W jej bełkocie powracały dwa męskie imiona. Odgadłem raczej, niż zrozumiałem: dwaj mężczyźni uprawiali miłość w sąsiednim pokoju, co wydawało jej się „przezabawne”, ponieważ równocześnie słychać było jęki pary za obrazami. Udałem, że wtóruję jej atakowi śmiechu, nagle jednak kobieta zamarła, przymknęła powieki, a na policzki bardzo wartką strużką zaczęły płynąć bardzo drobne łzy. Chrapliwy szept śpiewaka jazzowego wciąż obiecywał ważne wyznanie, bez którego w ogóle nie sposób żyć.
Kobieta przestała płakać, popatrzyła mi wyzywająco w oczy i przemieściła się w stronę fotela Amerykanina. Very big gallerist — mówił ten ostatni. Jeden z malarzy słuchał, bez przerwy kiwając głową. Kieliszek drżał mu niebezpiecznie w dłoni. Pijana kobieta gramoliła się na podłokietnik fotela z iście owadzim uporem.
Noc, która nie mogła się rozkręcić…
Co ciekawe, kopia Zachodu, którą inscenizowaliśmy, pod pewnymi względami była prawdziwsza od oryginału. Przede wszystkim bardziej dramatyczna. Swoboda tych nocy nie zawsze bowiem pozostawała bezkarna. Po wielu latach miałem się dowiedzieć, że autor Kremlowskiego zoo okupił swój wiersz pięcioletnim pobytem w obozie, a jeden z homoseksualistów został uwięziony (jako że prawo piętnowało tę występną skłonność) i pobity na śmierć przez sąsiadów z celi. Będę myślał o tym nieszczęsnym kochanku piętnaście lat później w Paryżu, na ulicach Marais: ta obfitość umięśnionych i opalonych mężczyzn na tarasach kawiarni, te ich zadowolone miny, można by powiedzieć — wyuzdane nadmuchiwane męskie lalki, popisujące się bicepsami i zdobytą normalnością. Przypomnę sobie wtedy, że homoseksualistę z leningradzkiej pracowni wykończyli, nabijając go na rurę, od odbytu aż po gardło…
Nasz operetkowy Zachód posiadał, w ogólnym rozrachunku, swój ciężar prawdy.
Moja przyjaciółka wyłoniła się zza sztalug, przemierzyła salę usianą ciałami, resztkami jedzenia, butelkami i usadowiła się na skrzyni pełnej książek. Pomimo mieszanki odrazy i zazdrości nie potrafiłem powstrzymać się od podziwu: ależ ona doskonale gra, lepiej niż aktorki Godarda! Lubieżne ciało, usta o lekko rozmazanej szmince i absolutnie obojętne spojrzenie, którym mnie omiotła. I już komuś odpowiadała, przyjmowała kieliszek, ciesząc się tą szczególną atencją, jaką mężczyźni darzą kobiety… „gorące”, myślałem złośliwie. „Żadnej zazdrości, żadnej zazdrości. Jesteś śmieszny, ty niedźwiedziu syberyjski, ty”, powtarzał we mnie jakiś głos, całkowicie znieczulony. Spostrzegłem, że zdjęła rajstopy. Jej gołe, blade nogi wydały mi się nagle zdumiewająco dziewczęce, wzruszające z tą jasną skórą, której nic nie chroniło, i z konfiguracją pieprzyków, którą tak dobrze znałem. Poczułem gwałtowny przypływ litości, byłem gotów rzucić się i przykryć te nogi moim płaszczem.
Wtedy właśnie stwierdziliśmy, że amerykański dziennikarz zasnął. Spał już dobrą chwilę, przechyliwszy nieznacznie głowę, a my nadal do niego mówiliśmy, biorąc jego drzemkę za głęboką zadumę. Przemawialiśmy do niego, oczekując aprobaty lub okrzyku „Nie wierzę w to!” w stylu Stanisławskiego. Gdyby chrapał, wybuchnęlibyśmy śmiechem i wdali się w przekomarzania. Ale on spał jak niemowlę, ze zmarszczonymi rozkosznie powiekami i wargami rozchylonymi w małe „o”. Nastała chwila zakłopotania. Wstałem i poszedłem do kuchni. Przechodząc za obrazami, zobaczyłem mężczyznę (to był jeden z malarzy), który dopiero co kochał się z moją niedawną przyjaciółką. Wycierał sobie właśnie przyrodzenie ścierką, cuchnącą terpentyną… Amerykański dziennikarz obudził się wreszcie, z kuchni usłyszałem jego So…, po którym nastąpiło potężne ziewnięcie i pełne ulgi wybuchy śmiechu pozostałych.
Kuchnia (w istocie przedłużenie tego samego strychu, z poobtłukiwanym emaliowanym zlewem) miała tylko jedno okno, a raczej — wąską lukarnę, zastawioną wiktuałami, zawiniętymi w kawałki gazet. Szyba, pęknięta po przekątnej, przepuszczała do środka delikatny śnieżny pył. Ostatnie mrozy tej zimy.
W tym momencie odniosłem wrażenie, że przeżywam dokładnie to, co od dawna chciałem zapisać: szczypiącą kwaśność śniegu, starą kamienicę w nocnym mieście na wybrzeżu Bałtyku, ten strych, absolutną samotność młodzieńca, którym byłem, bliskość głosów tak znajomych i obcych zarazem, gwałtowne rozproszenie na zimnie mojej, zdawałoby się, miłości do kobiety, która — w tym właśnie momencie — otwierała się na pieszczoty innego, całkowitą błahość tego cielesnego zespolenia, a przecież ważkość nie do zmazania, śmieszną wręcz przelotność naszej obecności w miastach, w życiu drugiego człowieka, w całej tej pustce.
Coś nie pozwalało mi wyrazić tego tak, jak bym chciał. „Reżim!”, mówiliśmy podczas naszych potajemnych nocnych spotkań. Planeta Niet. Słuchając innych, sam w końcu w to uwierzyłem. Kremlowskie zoo przytępiało rzeźbiarskie dłuto, odbarwiało obrazy, krępowało rymy. Cenzura, jedność myśli, dyktat ideologiczny, powtarzaliśmy. I tak było rzeczywiście.
A jednak tej nocy, stojąc przed lukarną o pękniętej szybie, zacząłem w to wątpić. Bo przecież żadna cenzura nie zabraniała mi wysłowić tego delikatnego śnieżnego pyłu, samotności, trzeciej nad ranem w ciemnościach śpiącego miasta na wybrzeżu Bałtyku. Planeta Niet wydała mi się nagle zbyt łatwym argumentem. Uskarżać się na reżim, nic nie pisać albo pisać wyłącznie po to, by się uskarżać. Wyczuwałem w tym błędne koło dysydenckiej literatury.
Do głowy mi nawet nie przyszło (jak zresztą nikomu spośród bywalców Wigwamu), że dziesięć lat później Planeta Niet zacznie pękać, a piętnaście lat później całkiem trzaśnie, tracąc swych sprzymierzeńców, swych wasali, swe granice, swoją nazwę wreszcie. I że każdy będzie mógł pisać, co tylko zechce, bez obawy przed cenzurą. Będzie mógł sterczeć na strychu, pod strzaskaną szybą lukarny, w uśpionym nocnym mieście, czuć śnieżny pył na rozgrzanej winem twarzy i dumać o naszej przelotnej obecności w życiu drugiego człowieka…
Lecz w owej przyszłości równie trudno jak przedtem będzie poecie wyrazić sprawy tak proste, jak miłość do kobiety, która już nie kocha, śnieg marcową nocą, obłoczek oddechu, który rozwiewa się na zimnie i każe nam myśleć: „moje życie”, ta lekka mgiełka lęku i nadziei.
Za piętnaście lat reżim przestanie istnieć, lecz strofy wcale nie zaczną powstawać z większą łatwością ani też wiersze nie będą bardziej czytane. Żaden amerykański dziennikarz nie zechce słuchać deklamacji podpitych poetów, a śmiałkom przestanie zagrażać jakiekolwiek niebezpieczeństwo. I nawet miłosne jęki dobiegające zza nieukończonych płócien stracą ten swój miauczący i prowokacyjny smaczek.
Podczas tej nocy ostatnich mrozów pojąłem, jak mi się zdawało, przykry paradoks twórczości w reżimie totalitarnym. „Dyktatura często sprzyja tragicznemu powstawaniu arcydzieł…”.
— Wiesz, kiedy w polu widzenia nie ma wieży strażniczej ani szubienicy, poeta nabiera burżujskich nawyków… — To oznajmił Arkady Gorin. Z butelką wódki w dłoni dołączył do mnie w kuchni i — jak to często się zdarza pijanym — mieliśmy wrażenie, że mówimy jednym głosem, odgadujemy nawzajem nasze myśli, przekazujemy je sobie telepatycznie dzięki temu porannemu szklistookiemu upojeniu. — Na Zachodzie dopadnie mnie poetycka impotencja, zobaczysz… — dodał z tragikomicznym westchnieniem.
— A oni co tam robią? — zapytałem, przerywając mu w pół słowa.
Mógłby zrozumieć: tam, na Zachodzie. Ale dzięki alkoholowi wiedział, że chodzi mi o ludzi, których zostawiliśmy w pomieszczeniu obok.
— Szutow czyta drugą część Kremlowskiego zoo, ale nikt go nie słucha, bo twoja przyjaciółka znowu się pieprzy za sztuką niefiguratywną. Z Amerykaninem. Używa prezerwatywy w ładnym jasnoniebieskim kolorze. Słyszałem, że na Zachodzie mają też prezerwatywy o zapachu, a nawet smaku owoców. Nie wiem, czy nasz Amerykanin… Wybacz, nie chciałem ci… Chcesz, żebym rozwalił flaszkę na głowie tego obleśnego imperialistycznego rekina? No cóż… Wynośmy się stąd. — Już na ulicy dodał:
— Pojutrze będę w Wiedniu, ale widzisz, wiem, że będzie mi brakować tego śniegu wirującego wokół latarni, tych brudnych ulic i tych klatek schodowych cuchnących kocimi szczynami. — Zaczął nagle krzyczeć, wymachując rękami i zadzierając głowę: — Jestem szczęśliwy! Zmiatam stąd! Wyprowadzam się z tego zasranego kraju, zamieszkam na Zachodzie! W moich smukłych palcach intelektualisty będą szeleścić banknoty, banknoty zieleńsze niż drzewo życia… Jestem wolny! Nienawidzę niewolników, którzy tkwią tutaj!
W rzeczywistości nasze głosy zlewały się w jeden w ramach tych nocnych wrzasków. Szydziły z ciemnych okien kamienic, ze snu tych wszystkich „niewolników” reżimu, tchórzy, którzy bali się krzyczeć jak my, wyrzucić z siebie całe obrzydzenie. I którzy przez swoją uległość umacniali więzienne społeczeństwo, w jakim żyliśmy. Byli naszymi wrogami. W każdym razie tamtej marcowej nocy wierzyliśmy w to po pijanemu. To nam pozwalało zapomnieć nasze porażki: jemu nieudane pożegnanie z Wigwamem, a mnie — konfigurację pieprzyków na nogach kobiety, którą kochałem i którą właśnie straciłem.
Spotkaliśmy owych wrogów w pierwszym podmiejskim pociągu jadącym do Leningradu. Byli tam wszyscy razem, zbity, zobojętniały tłum, magma otumanionych twarzy, odrętwiałych z niewyspania ciał, pospolitych, pozbawionych cienia fantazji ubrań. To nawet nie byli owi wysławiani przez ideologię proletariusze, owe „masy pracujące” straszące nas na każdym rogu ulicy z ogromnych propagandowych plakatów. Nie, to była podklasa nędznych trybików systemu: postarzałe kobiety, które jechały szorować metalowymi szczotkami brudy zakopconych fabryk, mężczyźni, którzy jechali ładować złom na wagoniki albo ze starym karabinem na ramieniu krążyć, co najmniej w trzydziestu, wokół betonowych murów zakładów przemysłowych. Istoty niewidoczne za dnia, które można było zobaczyć jedynie w nocnej jeszcze ciemności zimowego poranka, w pierwszym rannym pociągu.
Staliśmy, żeby lepiej obserwować tych nieszczęśników. Agresywność naszych niedawnych wrzasków przeszła w jadowity szept. Przed nami, ściśnięci na ławkach, ludzie ci tworzyli żywy obraz tego, co reżim może zrobić z człowiekiem: odebrać mu całą indywidualność, ogłupić go do tego stopnia, że z własnej woli czyta „Prawdę” (niektórzy trzymali rozpostarte gazety), przede wszystkim jednak wbić mu do głowy przekonanie o własnym szczęściu. Który bowiem z tych zaspanych trybików nie uważał, że jest szczęśliwy?
— Ty widzisz, jak oni są poubierani? — podśmiewał się Arkady. — Można by ich w tej chwili wysłać do kopania rowów, gdyby wrócili Niemcy, albo prosto do obozów, i nawet nie musieliby się przebierać.
— Do obozów? Oni wyglądają raczej, jakby dopiero z nich wyszli — dopowiedziałem tym samym drwiącym tonem.
— A tak w ogóle, to gdyby zamiast do Leningradu skierować tę cholerną ciuchcię na Syberię, nikt nie odważyłby się zapytać dlaczego…
Nagle zauważyliśmy ręce tego człowieka. Z całych sił ściskał otwartą „Prawdę” kciukami i tym, co mu zostało z dłoni: kikutami pozbawionymi czterech palców.
Usłyszałem, jak Arkady kaszle znacząco, po czym odzywa się przytłumionym, nieco bełkotliwym głosem:
– Żołnierz obsługujący karabin maszynowy… Wiesz, podczas wojny był taki wielki karabin maszynowy, z tarczą, która chroniła głowę przed odłamkami, natomiast dłonie pozostawały całkowicie odsłonięte, z wyjątkiem kciuka, zakrytego kawałkiem stali. I kiedy leciał strumień odłamków…
Mężczyzna bardzo zręcznie przewrócił stronę kikutami.
Przyglądaliśmy się dłoniom innych pasażerów. Były do siebie bardzo podobne. Dłonie mężczyzn, dłonie kobiet, niemal nie do odróżnienia, ciężkie, o stawach zgrubiałych od pracy, naznaczone na stałe ciemnymi przebarwieniami od smarów. Niektóre z tych dłoni trzymały książkę lub gazetę, inne, złożone na kolanach, wnętrzem zwrócone ku górze, zdawały się swym bezruchem wyrażać jakąś prostą i ważną prawdę. Na twarzach, niekiedy o przymkniętych powiekach, również malowała się ta spokojna powaga.
Mężczyzna z „Prawdą” złożył gazetę i niczym okaleczony prestidigitator wsunął do kieszeni płaszcza. Pociąg zatrzymał się, mężczyzna wysiadł.
— Ostatecznie — wymamrotał Arkady — to dzięki tym ludziom możemy czytać nasze r-r-rewolucyjne wiersze i pieprzyć się, używając prezerwatyw pachnących egzotycznymi owocami. Dzięki ich wojnom, ich pourywanym palcom…
Nie odpowiedziałem. Myślałem o tym, że wśród tych starych pasażerów są z pewnością tacy, którzy w młodości bronili oblężonego Leningradu. Ci sami ludzie ponad dwa lata pod ostrzałem, w zimnych mieszkaniach, na usianych trupami ulicach. W tamtych czasach pracowali być może w tych samych fabrykach, do których i teraz się udawali. Bez oskarżania kogokolwiek. Bez narzekania. Zawsze widziałem w tej uległości niewolniczą służalczość, którą reżim tak doskonale potrafił narzucić. Natomiast w tamtym podmiejskim pociągu po raz pierwszy zdołałem dostrzec w tej postawie coś innego.
Drzwi wagonów otwierały się, pasażerowie wysiadali w rozjaśnioną śniegiem ciemność i znikali w cieniu długich murów z brunatnej cegły.
W miarę jak zbliżaliśmy się do Leningradu, wygląd podróżnych ulegał zmianie. Stawali się lepiej ubrani, młodsi, bardziej rozmowni. Nasi rówieśnicy. W mieście pasażerów pociągu przypominała jedynie stara kobieta w metrze, jakby zabłąkana, śpiesząca się, by zniknąć w labiryncie podziemnych korytarzy.
— My to stąd uciekniemy, do Bostonu albo do Londynu — oznajmił Arkady na pożegnanie. — Tutaj również zaczną w końcu produkować pachnące prezerwatywy. Ale starcy o pourywanych palcach już tego nie doczekają. I tym lepiej dla nich. Jutro wyjeżdżam. Jeśli masz jakieś arcydzieło do przekazania na Zachód…
Dostałem od niego trzy listy, wysłane z Izraela w odstępach mniej więcej pięcioletnich, a potem, po dziewięciu latach kartkę z Nowego Jorku. W pierwszym liście zawiadamiał mnie o narodzinach córki. W drugim donosił, że dziewczynka uczy się grać na pianinie. W trzecim (jego pismo bardzo się zmieniło) pisał, że nastolatka została ranna w zamachu i straciła trzy palce lewej ręki. Przeczytawszy to, na zasadzie idiotycznego skojarzenia pomyślałem o strzelcu, który czytał „Prawdę” w pociągu. Cóż za kretyński zbieg okoliczności: jak to zwykle bywa, w odpowiednim momencie uświadamia nam nieludzki absurd ludzkiej egzystencji. Myślałem również o potwornej mieszaninie radości i udręki, jaką odczuwać muszą rodzice dziecka, które wszyscy uważają za ocalone cudem.
Kartka z Nowego Jorku głosiła: „Gdybym przed laty potrafił sobie wyobrazić dzisiejszego siebie, tobym się powiesił na tej grubej rurze od spłuczki w klopie Wigwamu. Pamiętasz tę rurę, której rdza rysowała na ścianie głowę Mefistofelesa?”.
Mnie ta rdzawa plama przywodziła na myśl raczej żaglowiec z nieskończenie długim masztem.
Skądinąd to właśnie Arkady, kiedyśmy się rozstawali w leningradzkim metrze, zaproponował mi tę pracę, zobowiązanie, którego nie mógł już wykonać z powodu wyjazdu: wyprawę w okolice Archangielska i napisanie cyklu tekstów o miejscowych zwyczajach i obyczajach.
— Wiesz, na prowincji zawsze potrzebują kogoś z moskiewskiego albo leningradzkiego uniwersytetu. To do ich pamiątkowego albumu. Rocznica powstania miasta czy jakieś ludowe święto, sam już nie wiem. Jedź, zanotujesz jakieś bajdy o krasnoludkach z tamtejszych lasów, ale przede wszystkim będziesz miał mnóstwo materiału do swojej antyradzieckiej satyry. Wyjeżdżam bardzo wcześnie rano, nie zawracaj sobie głowy odprowadzaniem mnie na lotnisko…
W sierpniu tego samego roku znalazłem się w wiosce Mirnoje, parę kroków od kobiety, która właśnie wyciągnęła z wody sieć rybacką. Kobiety, która czekała na ukochanego mężczyznę.
Owego dnia natknąłem się na nią w tym samym miejscu co za pierwszym razem, w wierzbinie nad brzegiem jeziora. Gałęzie zgubiły już liście, czerwona glina skarpy była cała cętkowana matowym złotem. Kobieta, ubrana w swój stary kawaleryjski płaszcz, w ciężkich buciorach z cholewami, pchała łódź zaklinowaną w mule wśród trzcin. Łódź zbyt dużą, zbyt ciężką, by nią kierować za pomocą wioseł, przeznaczoną bez wątpienia pod żagiel. Za to być może jedyną tutaj, która utrzymywała się jeszcze na wodzie.
— Pomóc pani?
Wyprostowała się, obdarzyła mnie roztargnionym uśmiechem, jakby poprzez matową szybę wspomnień, skinęła głową przyzwalająco.
Dzięki wspólnemu rytmicznemu wysiłkowi naszych ciał łódź zsunęła się do wody i natychmiast zaczęła lekko tańczyć na fali. Przytrzymałem burtę, żeby Wiera mogła wsiąść, po czym sam wgramoliłem się do środka i chciałem chwycić wiosło.
— Ja to zrobię — odparła łagodnie. — Jest za duży wiatr, trzeba mieć wprawę. Niech pan raczej ją weźmie…
Ją? Na deskach tylnej ławki spostrzegłem długi pakunek w grubym wełnianym kokonie. Jego kształt nie zdradzał żadnej konkretnej zawartości, a przy tym wzbudzał niejasny niepokój. Uniosłem pakunek, zdziwiony jego ciężarem spojrzałem na Wierę, która już wyprowadziła łódź daleko od brzegu, pod wiatr.
— To Anna — wyjaśniła mi. — Umarła trzy dni temu. Wyjechał pan akurat do miasta…
Anna, staruszka, którą widziałem na początku września wychodzącą z chatynki-łaźni w towarzystwie Wiery.
Usadowiłem się, ułożyłem sobie ciało zmarłej na kolanach, trzymając ją niezdarnie, jak czynią to bezdzietni mężczyźni, kiedy ktoś powierzy im niemowlę.
Bardzo szybki lot chmur sprawiał, że tego dnia przeplatały się w synkopowym rytmie mrok i przejaśnienia, wiosenne przebłyski i nawroty jesieni. Kiedy niebo zasnuwało się ołowiem, docierało do mnie, że obejmuję trupa, z kolei w rażącym blasku promieni odżywała we mnie niedorzeczna nadzieja: „Nie, to, co trzymam w ramionach, należy jeszcze do naszego świata, nierozerwalnie związane ze słońcem, z przenikliwym chłodem fal”.
Bliżej środka jezioro zaczęło się burzyć, kołysząc gwałtownie łodzią i bieląc pianą nawietrzną burtę. Ściskałem teraz moje brzemię, jak robiłbym to w przypadku każdego innego ładunku. Wiera z całych sił napierała na wiosła, rozgarniając ponurą wodę, która rozstępowała się z oporem galarety. Spoglądałem na to ciało kobiece, pochylające się do przodu, przeginające do tyłu, na te napięte nogi, piersi i brzuch wyeksponowane w potężnym fizycznym porywie. Pod szorstką tkaniną płaszcza dojrzałem delikatny koronkowy kołnierzyk jasnej bluzki… Nagle fala uderzyła wściekle o burtę, musiałem dźwignąć tę, którą trzymałem w objęciach, ku swojej twarzy, zupełnie jakbym — w przypływie bólu — nie chciał się rozstawać z ukochaną istotą.
To podczas tej przeprawy, trwającej ostatecznie ledwie pół godziny, po raz pierwszy zastanowiłem się nad prawdziwym powodem mojego przywiązania do tej północnej wioski.
Po kilku tygodniach zorientowałem się, że pościg za miejscowymi zwyczajami i legendami równie dobrze mógłbym prowadzić w bibliotekach Archangielska. Cały ten folklor ceremonii weselnych czy pogrzebowych dawno już spisano w książkach. Tymczasem na miejscu, w pustych niemalże wioskach pamięć tradycji powoli zanikała wskutek braku możliwości przekazywania jej następnym pokoleniom.
Owo zapomnienie przeszłości jeszcze wyraźniej rysowało się w Mirnoje, gdzie mieszkały — że się tak wyrażę — ekspatriantki, te starowinki, które z rodzinnych domów wygnała samotność, choroby, obojętność bliskich. W odpowiedzi na moje pytania snuły wzruszające opowieści o własnych nieszczęściach. I o wojnie. To właśnie wojna wymazała z ludowej pamięci wszelkie inne legendy. Dla starych mieszkanek Mirnoje stała się ona jedynym mitem, wiecznie żywym i osobistym, w którym dobre bądź złe duchy zastąpili ich mężowie, synowie, Niemcy i rosyjscy żołnierze, Stalin i Hitler. A w szczególności żołnierz, na którego czekała Wiera.
Jak we wszystkich nowo powstałych mitach role bogów i demonów nie zostały ustalone jednoznacznie. Niemcy, objęci głęboką, namiętną nienawiścią, przybierali znienacka melancholijną postać kucharza o imieniu Kurt. Zoja, dorodną starucha o rysach pociemniałej z wiekiem ikony, spotkała go w okupowanej wiosce pod Leningradem, gdzie mieszkała w czasie wojny. Ów Niemiec przynosił po kryjomu resztki jedzenia wiejskim dzieciom… W lokalnej mitologii plasował się na równi z Hitlerem czy z Żukowem.
Ostatecznie straciłem nadzieję na nagranie chórów weselnych, pieśni towarzyszących narodzinom albo śmierci. Jedyna śpiewka, jaka pojawiała się na tych starych wargach, dotyczyła wymarszu rodzimych żołnierzy, którzy, jak się zdawało, nie dopuścili do połączenia oddziałów nazistowskich i fińskiej armii marszałka Mannerheima. A w konsekwencji uniemożliwili totalną blokadę Leningradu. Środki żywności docierały do oblężonego miasta korytarzem, który mężczyźni z tych okolic usłali własnymi trupami. Czy rzeczywiście wszyscy pochodzili z tych stron? Z Mirnoje? Powątpiewałem w to. Patrząc jednak na wioskowe starowiny, zrozumiałem, że nie zostało im już nic poza tą marną pociechą: przekonaniem, że to dzięki ich mężom, braciom czy synom Leningrad nie padł.
Przed przybyciem do Mirnoje nazywałem to „oficjalną propagandą”. Teraz pojąłem, że była to zbyt wąska definicja.
Mój plan napisania satyry również okazał się trudny do zrealizowania. Chciałem zająć się systemem kołchozów godnym króla Ubu, ogólnym upojeniem dźwiękiem głośników emitujących motywujące slogany. Ale wioski były po prostu opustoszałe albo na wymarciu, a tutejszy sposób na przetrwanie niewiele się różnił od tego z epoki kamiennej. Udało mi się trafić na bardzo charakterystycznego alkoholika, znakomicie nadającego się na bohatera humorystycznej prozy dysydenckiej. Dom ogołocony na skutek jego pijackich wydatków, żona, jeszcze młoda, lecz postarzała o dwadzieścia lat, z wiecznym grymasem goryczy na twarzy, czworo milczących dzieci, zmuszonych mieszkać z tym mężczyzną, który czołgał się po podłodze, wymiotował, szlochał i którego trzeba było nazywać „tatą”…
Kończyłem pierwszą stronę mojej historii, kiedy mi powiedziano, że pijak się powiesił. Właśnie zajechaliśmy z Otarem do wioski, w której mieszkała rodzina samobójcy. Milicja i sędzia śledczy już tam byli. Mężczyzna skończył ze sobą w remizie, przywiązawszy sznur do klamki drzwi. Prawie siedział, z głową zadartą niczym w szaleńczym ataku śmiechu. Jego dzieci — jako że nikt nie pomyślał o tym, by je stamtąd zabrać — wpatrywały się w niego uporczywie, bez płaczu. Twarz żony wydawała się wręcz odprężona. Na ścianach remizy wisiały dawne narzędzia, solidne i budzące zaufanie pomimo rdzy. Wielkie obcęgi, ciężkie korby, żelazne konstrukcje, których nazwy i zastosowanie dawno zostały zapomniane. Jedno z dzieci cofnęło się nagle i puściło biegiem przez ogromne, leżące ugorem pole najeżone pożółkłymi chwastami.
Nie, to doprawdy nie był materiał na satyryczną opowieść.
Liczyłem na to, że odkryję w tym zapadłym zakątku rosyjskiej północy epokę radziecką w pigułce, karykaturę tego czasu, zarazem mesjańskiego i martwego. Ale w tych wioskach, które zdawały się trwać po zniknięciu reżimu, po upadku imperium, czas po prostu nie istniał. Przechadzałem się właściwie po swego rodzaju futurystycznym zwiastunie. Znaki Historii się zatarły. Zostały pozłacane blaszki wierzbowych liści na czarnej tafli jeziora, pierwsze śniegi, zazwyczaj pojawiające się nocą, cisza Morza Białego, którego oddech wyczuwałem za lasem. Została ta kobieta w długim wojskowym płaszczu, która wędrowała brzegiem jeziora i przystawała przy skrzynce na listy na rozstajach dróg. Została istota rzeczy.
W ciągu pierwszych tygodni mojego pobytu w Mirnoje nie śmiałem tego przyznać.
Później, tamtego wrześniowego popołudnia, haftowanego błyskami światła i przelotnym mrokiem, znalazłem się w ciężkiej łodzi, całkiem sczerniałej ze starości, trzymając w ramionach martwą staruszkę, którą ogrzewałem własnym ciałem.
Gdy podpływaliśmy do wyspy, wiatr uspokoił się i wysiedliśmy na nasłonecznioną skarpę, można by powiedzieć, letnią, gdyby nie przesuszona mrozem trawa.
— Dawniej można tu było dojść pieszo, to wcale nie była wyspa, tylko wzgórze — wyjaśniła mi Wiera, dźwigając wraz ze mną ciało Anny. — Ale skoro nie było komu naprawić tam, jezioro podwoiło swoją powierzchnię. Mówi się, że któregoś dnia morze dotrze aż tutaj…
Uderzyło mnie brzmienie jej głosu. Był to głos nieskończenie samotny pośród bezkresnych wód.
Niskie już, zachodzące słońce nadawało naszej obecności nierealny wymiar, sekretny rys skończoności. Nasze cienie kładły się daleko w poprzek cmentarza pofałdowanego kopcami nagrobków, padały na łuszczący się tynk maleńkiego kościółka. Wiera pchnęła drzwi, zniknęła w środku, po czym wyłoniła się ponownie, niosąc trumnę… Ze ścian grobu sterczały ogromne ilości poucinanych korzeni. „Niczym tyleż przerwanych istnień”.
Przepowiadałem to sobie w duchu, gdyż nie potrafiłem uchwycić sensu tego, co odbywało się oto na moich oczach. Prosty pochówek, rzecz jasna. Lecz również nasze milczenie, silny wiatr, szamoczący się z kościelnym krzyżem, jakże banalne uderzenia młotka. Drżałem, żeby Wiera nie poprosiła mnie o przybicie wieka trumny, w śmiesznym lęku, że chybię, że wykrzywię gwóźdź… I ta myśl, kiedy za pomocą lin opuszczaliśmy trumnę do ziemi: ta zmarła, którą ogrzewałem, trzymając ją w ramionach, zabiera teraz ze sobą jakąś cząstkę mnie, ale dokąd?
Powrót z wiatrem wiejącym nam w plecy był łatwy. Kilka ruchów wioseł, Wiera powtarzała je powoli, jakby w zapomnieniu. Jej ciało odprężało się i to odprężenie w pewnym momencie przywiodło mi na myśl rozluźnienie, jakie następuje po akcie miłosnym.
Jeszcze przez kilka tygodni wmawiałem sobie skutecznie, że siedzę w tej północnej krainie wyłącznie przez wzgląd na ewentualne odkrycia folklorystyczne. „W dodatku w Mirnoje człowiek ma święty spokój — powtarzałem sobie — nie trzeba płacić czynszu, połowa domów jest niezamieszkana, człowiek wchodzi i się urządza, to dopiero prawdziwy komunizm!”.
Czas w Mirnoje, ten czas szybujący w przestworzach, zawieszony, stopniowo mnie zasysał. Pochłaniał mnie nieuchwytny strumień jesiennych świateł, ten okres, który miał na celu jedynie matowe złoto liści, delikatną koronkę szronu na cembrowinie studni wczesnym rankiem, upadek jabłka z nagiej gałęzi, w ciszy tak klarownej, że słychać było szelest trawy uginającej się pad ciężarem owocu.
W tym życiu zapomnianym przez czas wszystko było jednocześnie ważkie i lekkie. Pochówek Anny, ten dzień ponury, a przecież naznaczony także ulotną świetlistością. Obok jej grobu krzyż z nazwiskiem niejakiego Wasilija Drozda i z nierównym dopiskiem, wyrżniętym nożem: „Dobry człowiek”. Wokół tego „dobrego człowieka” wianuszek rumianków, osłoniętych od wiatru ziemią nagrobka. I pełne prostoty słowa Wiery: „Następnym razem dla niej też przywiozę krzyż”.
Często, widząc ją opuszczającą Mirnoje lub powracającą do wioski, powtarzałem: „Oto kobieta, która czeka od trzydziestu lat…”. Jednak tragiczny, rozpaczliwy ton, jaki nadawałem temu stwierdzeniu, wcale nie sprawiał, że stawało się definitywne. Niemal każdego ranka Wiera udawała się do szkoły, w której uczyła, po drugiej stronie jeziora. Zwykle szła brzegiem, ale kiedy wezbrana woda odcinała jej drogę, widziałem czasem, jak wsiada do starej łodzi. Odprowadzałem ją wzrokiem, mówiąc sobie: „Kobieta, która uczyniła ze swego życia nieustające oczekiwanie…”. Na chwilę otwierała się we mnie przepaść, lecz pozbawiona grozy, której się obawiałem.
Zresztą nic szczególnego w postawie Wiery nie zdradzało tego potwornego czekania. „Ostatecznie tyle jest samotnych kobiet, tutaj czy gdzie indziej”, jedyny argument, jaki znalazłem na uzasadnienie banalności ujęcia, przy którym owo zmarnowane życie było w ogóle do pomyślenia. „Tak wiele samotnych kobiet — wiedzionych siłą charakteru albo wstydem — nie okazuje swej udręki. Kobiet takich jak Wiera, choć może nie czekają aż tak długo…”.
Nawet skrzynka na listy na rozstajach dróg traciła stopniowo w moich oczach swe znaczenie zabójczym nadziei. Na ogół to Zoja, najbardziej dziarska staruszka, chodziła po listy. Pozostałe babiny szykowały ją na tę wyprawę tam i z powrotem, jakby była to co najmniej podróż dookoła świata, i czekały na Zoję, jakby każda z nich miała niechybnie dostać list. Zazwyczaj nie przychodziło nic. Czasem trafiała się kartka adresowana do tej, której już tu nie było… Kiedy napotykałem Zoję w roli listonosza, prosiłem, żeby mi przyniosła jakiś ładny list miłosny. Uśmiechała się przekornie i odpowiadała: „Jeszcze trochę cierpliwości, już ścinają drzewo na papier do pańskiego listu. Proszę jeszcze poczekać!”. I ruszała w dalszą drogę, a godzinę później wracała z lokalną gazetą pod pachą. Zdarzało mi się ją czytać: nawet te aktualności, geograficznie tak bliskie wobec Mirnoje, zdawały się pochodzić z innego świata, z epoki, w której istniał czas.
Najbliższym miastem, w którym czas jeszcze płynął, była stolica powiatu. Poznałem krąg lokalnej inteligencji: zastępcę dyrektora Domu Kultury, młodą kierowniczkę miejskiej biblioteki, chirurga z tutejszego szpitala, pielęgniarkę, dwie nauczycielki (rysunku i historii), dziennikarza gazety „Droga Lenina” i paru innych.
Z zaskoczeniem — choć właściwie nie powinno mnie to dziwić — odkryłem, że mają swój własny „Wigwam”, tutejsi dysydenci spotykali się w wielkiej chacie zastępcy dyrektora. Ten sam sprzeciw wobec reżimu podgrzewał ich dyskusje. Tyle że, podczas gdy my, w Leningradzie, piętnowaliśmy przede wszystkim Kremlowskie zoo i jego dinozaury, tutaj potworami do obalenia byli sekretarz lokalnego komitetu partii i redaktor naczelny „Drogi Lenina”. Podczas późnonocnych i solidnie zakrapianych debat tego ostatniego porównywano wręcz do Goebbelsa…
Mnie przypadła w udziale pozycja zaiste godna pozazdroszczenia: przyjechałem z intelektualnej stolicy kraju, z jedynego prawdziwie europejskiego miasta imperium, byłem zatem prawie człowiekiem Zachodu. Moja rola na tutejszych wieczorkach przypominała tę, jaką dziennikarz amerykański odgrywał w naszym leningradzkim Wigwamie. Wszelkie inscenizacje kontestacyjne i miłosne domagały się mojego uznania. Któregoś razu (dziennikarz porównywał właśnie naczelnego do Goebbelsa) pomyślałem złośliwie, że niestety nie mogę im ofiarować prezerwatyw o smaku egzotycznych owoców.
Byłem jedynie figurantem Zachodu.
Pod koniec września co wieczór szykowałem się do wyjazdu z Mirnoje następnego ranka. I zostawałem. Wmawiałem sobie, że koniecznie muszę doczekać do ceremonii zaślubin, którą starowiny obiecały odtworzyć dla mnie któregoś dnia.
— Jaka szkoda — mówiły — że Anny nie ma już wśród nas. Co za strata, to ona była naszą solistką. My znamy jedynie refreny.
Sama ceremonia, według nich ściśle związana z tym regionem, była prosta. Narzeczony zawoził swą wybrankę na wzgórze, gdzie znajdował się kościół, kariolką, jeśli droga na wyspę była przejezdna, łodzią, jeśli wezbrana woda zalewała łąki. W tamtą stronę sam powoził bądź wiosłował, w drodze powrotnej proponował młodej małżonce wspólne prowadzenie. „Dopóki nie wysłucham śpiewów towarzyszących obrzędom, nie mogę wyjechać…”. Często tak właśnie usiłowałem się usprawiedliwiać.
Aż do tamtego dnia, być może. Gęsta mgła, niewyraźna sylwetka kobiety stojącej w łodzi. Wiera wracała do wioski. Chwyciłem krawędź długiego wiosła, które mi podała, pomogłem jej wyciągnąć dziób łodzi na gliniasty brzeg. I w tej spowijającej nas lodowatej mgle poczułem, że drewno wiosła zachowało ciepło jej dłoni. Jeszcze nigdy ta kobieta nie wydawała mi się tak bliska.
Następnego dnia, wciąż w tej wełnistej ślepocie mgły, Otar, którego złapałem na autostopie przy wyjeździe ze stolicy powiatu, zabłądził. Chciał mi pokazać opustoszałą wioskę, drewniany kościółek, ale kiedy zjechaliśmy z głównej drogi, znaleźliśmy się w zbitej kosmatej bieli, którą od czasu do czasu przeszywała jakaś gałąź i smagała przednią szybę. Koła ciężarówki buksowały, wymykały się spod kontroli, drążąc coraz głębsze koleiny, bryzgało błoto. Zawracaliśmy, cofaliśmy, posuwaliśmy się naprzód po omacku, ale wszędzie zdawał się rozciągać ten sam nasączony wodą torf. Drzewa wyłaniały się przed nami z uporem sennych mar.
W końcu Otar wyłączył silnik, wysiadł, zniknął, a po upływie minuty wrócił.
— Nie, w takiej zupie lepiej się nie ruszać. Odszedłem może na dwa metry i straciłem z oczu ciężarówkę… Raczej sobie golnijmy. I poczekajmy, przed wieczorem zerwie się wiatr…
Piliśmy, najpierw obaliliśmy pół butelki wódki, którą Otar trzymał pod siedzeniem, następnie butelkę gruzińskiego wina, „tylko dlatego, że jesteś facetem, który potrafi słuchać”, podkreślił. Zmierzch zabarwił mgłę na szaroniebiesko i to zaciemnienie przyjemnie harmonizowało z naszym pijaństwem. Swoim zwyczajem Otar mówił o kobietach, ale przeszkodziło mu pojawienie się — ostrożne i połączone z czujnym niuchaniem — czterech dzików: matki z trzema małymi. Na pewno one też zabłądziły w tej mroźnej, osadzającej się szronem bieli. Obwąchały koła ciężarówki, po czym rzuciły się do ucieczki, gnane naszymi wybuchami śmiechu.
— A, właśnie, znam jedną historyjkę o świniach — zagaił Otar. — Naprawdę świński dowcip. Rosjanin, Gruzin i Azer wracają do swojej wioski po tęgiej popijawie. I nagle ogromna maciora przebiega im drogę i ucieka. Chce się przecisnąć dziurą w ogrodzeniu, ale jej tłusty zadek zostaje zaklinowany. Maciora wierzga, piszczy, wywija ogonem. Rosjanin spogląda na ten gruby tyłek i mówi: „Ach, gdyby to była Sophia Loren!”. Gruzin wzdycha: „Ach, gdyby to była żona mojego sąsiada!”. A Azer ślini się i jęczy: „Ach, gdyby to była noc!”. Cha! cha! cha!..
Nasz śmiech mógłby wypłoszyć wszystkie dziki z lasu, ale potem, gdyśmy się już uspokoili, Otar długo milczał, powodowany tą pijacką intuicją, co nagle każe nam wykryć w naszej wesołości pewien fałsz i człowiek się zasępia, pogrąża w bólu istnienia, który dopada go niespodziewanie z ogromną siłą.
Mgła rozproszyła się. Może sto metrów od podszycia lasu, gdzieśmy ugrzęźli, zarysowało się skrzyżowanie dróg, słup ze skrzynką na listy i niewielką tabliczką z nazwą Mirnoje powyżej. W świetle zachodzącego słońca, matowionym jeszcze smugami mgły, napis zdawał się wyłaniać z nicości, niczym drogowskaz w chaosie opustoszałej planety.
Już miałem wysiąść, kiedy Otar zaczął mówić głosem głuchym i smutnym, o jaki nigdy bym go nie podejrzewał:
— Chcę ci dać pewną radę, jesteś młody, może ci się przydać. W miłości zachowuj się jak ten wieprz Azer. Tak, żeby nie cierpieć, trzeba być wieprzem. Widzisz kobitkę, przelecisz ją i przechodzisz do następnej. A przede wszystkim nie próbuj się zakochiwać. Ja spróbowałem i zarobiłem sześć lat w obozie. To ona, moja pieprzona ukochana, żeby ją tak wydymało sto razy dziennie, mnie zdradziła, to ona doniosła, że handluję skórami i futrami. Sześć lat w obozie i cztery lata na zwolnieniu warunkowym w tej północnej brei. Dziesięć lat życia do tyłu. Ale teraz, basta! Z kobietami jestem wieprzem, bo one są maciory, jedna w drugą. Wbijasz się w taką, robisz swoje, a potem pytasz: na którą teraz kolej? — Umilkł, po czym uśmiechnął się kwaśno. — Ty jesteś artysta, trzeba ci piękna i czułości. Ale jedno musisz pamiętać: wszystkie kobiety to maciory, które utknęły w dziurze w płocie. A te, które takie nie są, cierpią. Jak ona… Jak Wiera.
Odjechał z impetem, woda wzburzyła się w koleinach, po czym znów opadła, odbijając łunę zachodu.
W oddali, pod żurawiem studni, ujrzałem Wierę. Długie wątki mgły, szkarłatny blask zachodzącego słońca, głęboka cisza i ta kobieta, zupełnie nieświadoma słów, które właśnie padły.
Tym, co mnie trzymało w Mirnoje, było może poczucie szczególnego wyobcowania, jakiego nigdy przedtem nie doznawałem tak intensywnie. W tym poczasie, w jakim trwała wioska, rzeczy i istoty żyjące zdawały się wyzwalać ze swej użyteczności i zaczynały być kochane za samą swą obecność pod tym północnym niebem.
No, bo jaki niby był pożytek ze zbierania grzybów, którego pewnego dnia podjęliśmy się z Wierą? Nie umawiając się ani niczego nie przewidując, jak zawsze działo się to tutaj. Wiedzieliśmy, że nasze zbiory ograniczą się do kilku prawdziwków nadgryzionych przez mrozy, może tuzina surojadek, kruchych jak szkło. W tym lesie, już na wpół bezlistnym, szliśmy obok siebie, niewiele mówiąc, często zapominając o gestach zbieraczy. A kiedy przypominaliśmy sobie, że trzeba rozgarniać paprocie, unosić opadłe liście, wkładaliśmy w te czynności nadmierny zapał, niczym przyłapani na gorącym uczynku próżniacy. W tych porywach nadgorliwości traciliśmy się z oczu i wtedy bardzo intensywnie odczuwałem oddalenie tej kobiety, a potem, gdy gdzieś obok trzasnęła gałązka, nasze ponowne zbliżenie. Niekiedy Wiera pojawiała się bezgłośnie, zupełnie znienacka, zastając mnie pogrążonego w sennej transfuzji szelestów i ciszy. Od czasu do czasu to ja ją zaskakiwałem, zupełnie samą wśród drzew. Miałem wówczas wrażenie, że jestem dziką bestią czyhającą na bezbronną ofiarę. Wiera odwracała się i w pierwszej chwili zdawało się, że wcale mnie nie widzi albo na moim miejscu postrzega kogoś innego. Podejmowaliśmy naszą włóczęgę z poczuciem, że nie zdobyliśmy się na wyznanie.
W istocie cel tej wędrówki stanowił widok długiego kawaleryjskiego płaszcza, który nosiła Wiera, grubej tkaniny usianej maleńkimi, żółtymi i czerwonymi płatkami.
Widok jej oczu, gdy po chwili zapomnienia znów zaczynały odwzajemniać moje spojrzenie. Dźwięk jej głosu: „Tą ścieżką można dojść aż do morza. To jakieś pięć, może sześć godzin marszu. Gdybyśmy wyruszyli teraz, dotarlibyśmy na wybrzeże około północy…”.
Cel tego życia poza czasem stanowiła wizja naszego przybycia w środku nocy nad brzeg Morza Białego.
Albo może tamten wieczór, kiedy wróciliśmy z Otarem do wioski, a on mówił o „wieprzach” i „maciorach”. W głębi studni utworzyła się cieniutka warstewka lodu (dołączyłem do Wiery, która czerpała wodę). Pękający lód zabrzmiał jak klawesyn. Spojrzeliśmy na siebie. Oboje już, już chcieliśmy skomentować piękno tego dźwięku i oboje się rozmyśliliśmy. Echo klawesynu rozpłynęło się w świetlistym powietrzu, zlało z miarowymi żalami wilgi, z zapachem drzewnego dymu dobywającego się z sąsiedniej chaty. Piękno tej chwili miało po prostu stać się naszym życiem.
Była także olcha, która jako ostatnia zachowała w stanie nienaruszonym olbrzymi czepiec miedzianych liści. Pochylała się nad taflą jeziora w miejscu, gdzie Wiera zazwyczaj przybijała do brzegu. Płynąc łodzią, widzieliśmy z daleka tę ruchomą piramidę rdzawych sztabek i strzegliśmy jej niczym ostatniej ostoi lata, stawiającej opór jesiennej nagości.
I nagle, pewnego ranka, para naszych równoczesnych „Ach!” rozwiała się w powietrzu — wszystkie liście, do ostatniego brązowego krążka, opadły w ciągu nocy. Czarne obnażone gałęzie przecinały, niczym szczeliny, rażący błękit nieba. Podpłynęliśmy bliżej, zdołaliśmy powstrzymać okolicznościowe frazesy („To było zbyt piękne, by mogło trwać…”). Ale schodząc na brzeg, zobaczyliśmy, że cały ten miedziany splendor liści odtworzył na wodzie ten sam wzór, który został utracony na niebie. Gładka czarna woda i ta czerwono-złota inkrustacja. Mozaika jeszcze bardziej rozległa, rozprzestrzeniająca się z wolna pod wpływem wiatru na podobieństwo odwróconego baldachimu, gotowego przesłonić całe jezioro. Nie sposób było oderwać wzroku od tej bezkresnej rozległości. Powstawało inne piękno, nowe i niebywałe, jeszcze bogatsze niż przedtem, jeszcze żywsze po swej jesiennej śmierci.
Tak oto w moim ówczesnym języku utrwalałem te pozbawione czasu chwile światłości. Przeczuwałem, że nie są to pojedyncze cząstki harmonii, lecz całe odrębne życie. Takie, o jakim zawsze marzyłem. O jakim myślałem pod pękniętą szybą lukarny w Wigwamie. Tu, w Mirnoje, takie życie było możliwe, życie z dnia na dzień, któremu towarzyszyłaby pewność, że tak właśnie należało żyć od zawsze.
Usiłowałem je zawrzeć w tych notatkach rozproszonych między próbkami prozy satyrycznej a opisami obrzędów i legend.
W tym samym notesie ten oto fragment, zapisany któregoś wieczora: „W nocy gwałtowny wicher porwał łódź na środek jeziora. Drogi są nie do przebycia, więc żeby się udać do szkoły, Wiera musi cierpliwie czekać, w nadziei, że powiew od morza zwróci jej łódź. Zrywa się lekki wietrzyk, widzimy, jak czółno powolutku zmierza w naszą stronę. Gdzie indziej takie czekanie wydawałoby mi się nie do zniesienia, tutaj ten unoszący się na wodzie kawałek drewna odmierza rytm słońca, przenikliwego mrozu, kobiecego głosu, który w rzadkich słowach unosi się w powietrzu niczym oderwane akordy melodii. I ten trzask lodu, rozbijanego przez nas na zamarzniętej krawędzi brzegu. Skomplikowane rozety szronu, poprzez które — dla zabawy — spoglądamy na niebo, na jezioro, na siebie nawzajem, przeobrażonych przez te wachlarze z kryształków. Lód topnieje, kruszy się w naszych palcach, ale w oczach mamy jeszcze przez kilka sekund wizję przeobrażonego świata. W pewnym momencie zaskakuje nas szelest w wierzbinie: łódź, popychana wiatrem od Morza Białego, właśnie przybiła do brzegu. Zupełnie nie zdawaliśmy sobie sprawy z upływu czasu”.
Niekiedy, zupełnie szczerze, mówiłem sobie: „To kobieta, która żyje dla tych rzadkich chwil piękna. Cóż więcej mogłaby ofiarować ukochanemu mężczyźnie?”. Rozumowałem wówczas, w niejasnym przeczuciu, że poprzez te ulotne chwile Wiera łączy się na swój sposób z tym, na którego czeka.
Tamtej nocy właśnie zapisałem w notesie przygodę z łodzią…
W pewnym momencie o północy w krystalicznej ciszy dał się słyszeć głuchy dźwięk, trzaśnięcie drzwi w oddali. Wyszedłem i zdążyłem zobaczyć, jak wejście do małej kąpielowej chatynki na pochyłości wiodącej w stronę jeziora rozjaśnia się na krótką chwilę. Drzwi znów się zamknęły, ciemność jednak nie była całkowita. Przyczajony pod mlecznym błękitem księżyc sprawiał, że domy i drzewa zamarły w podejrzliwym, fosforyzującym wyczekiwaniu. W wiosce panował dziwny spokój, niezakłócony najmniejszym powiewem. Pył drogi pod moimi nogami był srebrzysty i aksamitny.
Zacząłem iść, nie wiedząc, dokąd zmierzam. Z początku nabrałem po prostu ochoty, by zatopić się w tej mglistej, nieco teatralnej świetlistości, w której wszelkie czary i zaklęcia zdawały się możliwe. Szybko jednak, ze zdecydowaniem lunatyka, znalazłem się przy łaźni.
Maleńkie okienko, wielkości dwóch dłoni, rozświetlało cytrynowe halo, zapewne pochodzące od świeczki. W powietrzu unosił się zapach palonej kory, połączony z cierpką świeżością sitowia i mokrej nadbrzeżnej gliny. Ciepła noc, chwila wytchnienia przed ostatecznym szturmem zimy. I to poczucie, że moja obecność tutaj jest całkowicie niewłaściwa i zarazem konieczna do czegoś niepojętego. Myśli, jakie mnie nachodziły, były nieokrzesane, nieokiełznane: zbliżyć się do małego okienka, podejrzeć kobietę, która namydlała właśnie swe nagie ciało, albo pchnąć po prostu drzwi, podejść do tej kobiety, objąć to śliskie ciało, nietykalne, rzucić na wilgotne deski, posiąść…
Nagłe przypomnienie, kim jest ta kobieta, wyrwało mnie z tych majaczeń. Przywołałem w pamięci dzień, kiedy to wiatr porwał łódź, kawałki lodu, przez które spoglądaliśmy na niebo, twarz Wiery migoczącą tęczowo w załamaniach szronu, jej niewyraźny uśmiech, jej oczy, które odwzajemniały moje spojrzenie poprzez lodową koronkę topniejącą jej w dłoniach. Ta kobieta znajdowała się poza wszelkim pożądaniem. Kobieta, która czekała na ukochanego mężczyznę.
W tym momencie drzwi się otwarły. Ta, która się z nich wyłoniła, była naga: wyszła z łaźni i stojąc na drewnianym schodku, wdychała świeżość jeziora. Matowa poświata księżyca nadawała jej wygląd posągu z niebieskawego szkła, odsłaniając w najdrobniejszych szczegółach wypukłość obojczyków, krągłość piersi, zarys bioder, na których błyszczały kropelki wody. Nie widziała mnie, skrytego w kanciastym cieniu stosu drew. Zresztą oczy miała przymknięte, jakby w postrzeganiu świata kierowała się węchem, zwierzęcym instynktem. Łapczywie czerpała powietrze, ofiarowała swe ciało księżycowi, oddając się nocy i czarnej toni jeziora.
Wszystko, co dotychczas myślałem o tej kobiecie, wszystkie obserwacje dotyczące jej życia, jakie poczyniłem, wydawały się bez znaczenia wobec tej fizycznej obecności, nagiej, oślepiającej. Ciało zdolne się oddać, przeżywać rozkosz, w jednej chwili, po prostu, z całkowitą naturalnością. Nic nie stało na przeszkodzie, poza tamtą dawną obietnicą, niemalże legendarną: oczekiwaniem na zaginionego żołnierza. Widmo przeszłości ciążące nad kobietą gotową kochać i być kochaną. Nie! Nawet nie kochać, a jedynie zatracić się w zmysłowości. W nocnej ciszy słyszałem jej oddech, wyczuwałem drżenie nozdrzy — wilczyca albo łania wietrząca zapachy dochodzące znad jeziora… Odwróciła się i — zanim zniknęła za drzwiami — pozwoliła księżycowi uwypuklić na krótką chwilę muskularną jędrność pośladków.
Następnego ranka, powodowany niejasną żądzą, znów udałem się do łaźni. Odwracałem się nerwowo raz po raz w obawie, że ktoś przejrzy moje zamiary, których zresztą sam sobie nie potrafiłem wyjaśnić. Wnętrze chatynki, okopcone przez długie lata opalania, wydawało się zimne, smutne. Na wąskim parapecie ogarek świeczki. W kącie, przy piecu, wielka żeliwna kadź osadzona na piramidzie pokrytych sadzą kamieni. Odrobina wody na dnie czerpaka. Kwaśna woń wilgotnego drewna. Nie sposób wyobrazić sobie żar ognia, duchotę pary, rozgrzane ciało kobiece, cierpiące męki w tym przyjemnym piekiełku… I nagle ten maleńki, wytarty od noszenia pierścionek, zapomniany na ławie pod oknem!
Uciekłem, rojąc sobie, że na skutek diabelskiego zbiegu okoliczności, jak to się często zdarza w tego typu sytuacjach, Wiera wróci po pierścionek i zobaczy mnie tutaj. Ów pierścionek nadawał mojej nocnej wizji niepodważalną realność. Tak, ta kobieta tu była, kobieta posiadająca ciało stworzone do rozkoszy i miłości, kobieta, która być może niczego innego nie pragnęła, jak tylko znaku, lekkiego kuksańca od losu, który zwolniłby ją z tego absurdalnego, złożonego przed trzydziestu laty ślubu. Ów zdjęty z palca pierścionek okazał się bardziej przekonujący niż wszystkie przypuszczenia, jakie mnożyłem w swoim notesie.
Byłem pewien, że nie podejmę już więcej tych zapisków dotyczących życia Wiery.
Dwa dni później pisałem: „Mieszkańcy Mirnoje, którzy niegdyś opuścili swoje domy, zabrali ze sobą wszystko, co się dało. Siedziba lokalnych władz (chata niewiele większa od pozostałych) również została opróżniona. Próbowano wytaszczyć na zewnątrz ogromne lustro, pozostałość po epoce sprzed rewolucji. Pech lub niezdarność spowodowały, że ledwie wyniesione za drzwi lustro pękło, długa rysa dosłownie je przepołowiła. Bezużyteczne teraz, porzucone, stało oparte o bale domu. Górna część ukazuje wierzchołki drzew i niebo. Twarz osoby, która się przegląda, zostaje uniesiona ku chmurom. Na dole odbijają się koleiny na drodze, nogi przechodniów oraz — gdy spojrzeć nieco z ukosa — zarys jeziora, raz błękitny, to znów ciemny… Wieczorem zaskakuję Wierę przed lustrem. Stoi bez ruchu, nieco pochylona nad matową taflą. Kiedy odwraca się na odgłos moich kroków, dostrzegam wyraźnie w jej oczach dzień całkiem inny od dzisiejszego, inne niebo, a na moim miejscu innego mężczyznę. Jej wzrok przyzwyczaja się do rzeczywistości, Wiera rozpoznaje mnie, pozdrawia i rozchodzimy się w milczeniu… Wszystkie moje wypociny opisujące nagą kobietę przed drzwiami łaźni są niedorzeczne. Jej życie tak naprawdę składa się wyłącznie z tych chwil bolesnego piękna”.
Zauważyłem, że niektóre staruszki z Mirnoje, przechodząc obok wielkiego porzuconego lustra, przystają czasem i chustką do nosa przecierają mokrą od deszczu powierzchnię.
To właśnie po naszym spotkaniu przy pękniętym lustrze zapragnąłem pojąć, jak można czekać na kogoś przez całe życie.