Mówiła z miną skupioną i nieobecną zarazem. Pod stołem, który, spodziewając się wizyty Wiery, nakryłem serwetą, widziałem jej nieobute stopy. Czerwone czółenka, modne zapewne jakieś piętnaście lat temu, leżały na boku, niczym kobiece pantofelki rzucone niedbale u stóp miłosnego łoża. Pantofle chyba teraz już dla niej za ciasne. Obcasy miały oblepione ziemią, tą gliniastą masą pokrywającą owe sto metrów dzielące nasze chaty. Mówiła, wpatrując się uporczywie w odblask płomienia na kieliszku. Świeczki, czuły charkot jazzowego śpiewaka… Usiłowałem stworzyć nastrojową atmosferę.
Czemu miałabym kłamać? Czasami się boję, tak, naprawdę się boję, że on wróci… Teraz życie jest już poza mną… Ale nawet przedtem obawiałam się tego powrotu… Wczoraj, kiedy pana ujrzałam w tej wojskowej pelerynie, omal nie umarłam ze strachu. Pierwsze słowa, pierwsze gesty… Ćwiczyłam je dla niego od trzydziestu lat, a tu nagle zupełnie nie wiedziałam, co robić.
Pozwalałem jej mówić niczym zahipnotyzowanej, której wyznań człowiek stara się nie przerywać. Mojej ciekawości towarzyszył przemożny przedsmak prawdy. Jeszcze bardziej niż słowa ostateczną prawdę życia Wiery zdradzała niefrasobliwa swoboda jej ciała. Kobieta taka jak ona, owa niewzruszona bogini, nieugięta wobec czasu, obojętna wobec losu, mogła zatem również być taka: rozbrojona dwoma kieliszkami słodkiego wina, z policzkami zaczerwienionymi jak u nastolatki, oddająca się zwierzeniom, ubarwionym sentymentalizmem starej panny z prowincji, odczuwająca wyraźną przyjemność z tej „światowej” kolacji „przy świecach”, w akompaniamencie tych tęsknych, przeciągłych fraz: when the down flames in the sky, I love you…
Tak, życie, prawdziwe życie, ów bezustanny melanż gatunków.
Dumny z tej nowej dla mnie mądrości, odgrywałem magnetyzera, dolewając wina, zmieniając kasety, zadając pytania głosem ledwie słyszalnym, żeby śpiąca nie oprzytomniała.
— Niedawno widziałem panią wychodzącą wieczorem, dokąd się pani wybrała?
— Wczoraj, nie, to było przedwczoraj, pojechałam na dworzec… Czekałam na pociąg z Moskwy… To mi się zdarza od czasu do czasu. Zawsze to samo marzenie: wieczór, peron, on wysiada, zmierza w moją stronę… Tym razem to było bodaj jeszcze bardziej rzeczywiste niż przedtem. Byłam pewna, że przyjedzie. Pojechałam, czekałam. To wszystko jest irracjonalne, wiem. Ale gdybym nie pojechała, więź zostałaby przerwana… I nie byłoby już sensu dłużej czekać…
Zamrugała powoli powiekami, uniosła ku mnie spojrzenie, dalekie i zamglone, niewidzące mnie, gdyż zmącone cieniami przeszłości. Czułem, że w tym momencie jej zaślepienia mogę sobie pozwolić na wszystko. Mogłem ująć ją za rękę, już dotykałem tej dłoni, wodziłem delikatnie palcami po przedramieniu. Siedzieliśmy, obok siebie i poczucie, że mam nad tą kobietą władzę, przepełniało mnie ogromną siłą i czułością. Niemalże wyszeptałem:
— A kiedy zorientowała się pani, że nikogo nie ma, od razu pani wróciła? — Zdawało mi się, że wypracowałem rytm i ton, dzięki którym nie ryzykowałem wyrwania jej z tego snu na jawie. Delikatnie obejmowałem jej ramiona, gest ów, gdyby nagle doszła do siebie, można by jeszcze uznać za przyjacielską poufałość, związaną z miłym wieczorem i winem.
— Tak, wróciłam… Ale być może po raz pierwszy w życiu miałam ochotę… zapomnieć się, zapomnieć o wszystkim, odurzyć się jak dziewczyna. Po prostu żyć lekkomyślnie, beztrosko… Jak teraz, przy tej głupawej muzyce, przy tym winie…
Ramię Wiery opierało się lekko o moją pierś, a kiedy mówiła, brzmienie jej głosu odbijało się we mnie fizyczną wibracją. Nic już nie dzieliło naszych ciał, jedynie jej bluzka z białego jedwabiu, o niewinnym, niemodnym kroju i te cienie wycofujące się z wolna z jej spojrzenia. Moja ręka niepostrzeżenie ześlizgnęła się z ramienia Wiery ku talii. Jej włosy pachniały brzozowymi liśćmi namoczonymi w ciepłej wodzie…
Przez kilka sekund udało nam się — w milczącym porozumieniu — ignorować ten dźwięk. Uważać go za uporczywe uderzanie o szybę gałęzi jarzębiny, targanej podmuchami od Morza Białego. Ale tej nocy nie było wiatru. Odsunęliśmy się od siebie, popatrzyliśmy w stronę okna. Z zewnątrz obserwowało nas pół twarzy, zabarwionej na żółto światłem świec. Drobna, zaciśnięta mocno pięść postukiwała o szybę. W przelotnym spojrzeniu, jakie wymieniliśmy, można było wyczuć nasz popłoch, a zwłaszcza niedorzeczność tego lęku, tej obawy przed zjawą. Wiera poprawiła bluzkę, ja poszedłem otworzyć, podczas gdy ona szukała pod stołem pantofli. W progu stała Maria, zgięta wpół staruszeczka, mieszkająca w chacie obok łaźni.
— Jekatierina bardzo źle się czuje, trzeba by do niej zajść…
Powiedziała to, omijając mnie wzrokiem, jakby w pomieszczeniu znajdowała się wyłącznie Wiera. Wieśniacza subtelność, pomyślałem, wycofując się pod ścianę. Wiera wyszła w towarzystwie staruszki, już na dworze zarzucając płaszcz, jak czynią to wiejscy lekarze obudzeni w środku nocy. Sprzątając pozostałości naszej kolacji, powtarzałem sobie z prześmiewczą urazą, że owa interwencja losu (nie, Losu!) będzie zapewne tej zimy interpretowana i komentowana na tysiąc sposobów podczas długich nocnych monologów wewnętrznych Wiery. I ogarnęła mnie nieodparta ochota, by sprowokować ów osławiony los, oskubać tego anioła stróża objawionego nam pod postacią zasuszonej staruszki.
Uczyniłem to nazajutrz, ponownie zapraszając Wierę do siebie, żeby jej pokazać, w sposób bardziej żartobliwy, że z łatwością możemy odwrócić wyroki przeznaczenia i że czas nie ma w sobie nic nieodwołalnego. Czułem się tym bardziej uprawniony do podobnych działań, że w południe widziałem, jak miejscowy lekarz wychodzi z domu Jekatieriny. Z westchnieniem udręki zwrócił się do Wiery, która szła za nim: „Wie pani, w jej wieku…”. Ton jego głosu dawał raczej do zrozumienia: „Przygarnia pani wszystkie te stojące nad grobem babiny, a potem ja muszę obijać sobie tyłek przez czterdzieści kilometrów wertepów…” Przypomniałem sobie, że pop, który odwiedził Annę na łożu śmierci, miał dokładnie taką samą kwaśną minę.
Przez chwilę się bałem, że Wiera odmówi. Ale zgodziła się bez żadnych ceregieli i przyszła z butelką wina i talerzem solonych grzybów:
— Pamięta pan, zebraliśmy je podczas wyprawy po Jekatierinę.
Co dziwne, ta bezpośredniość mnie speszyła. Wszystko zaczęło się toczyć tak jak poprzednio, tyle że tym razem wiedziałem, że ta kobieta o dorodnym, dojrzałym ciele w każdej chwili może się znaleźć w moich ramionach, naga. Nie, samo ciało nie miało tu większego znaczenia. Naga kobieta w moich ramionach to będzie ta, która od trzydziestu lat… To się zdawało zupełnie niepojęte. Moje gesty stały się nienaturalne, śmiałem się na cały głos, czując równocześnie własne ściągnięte rysy… Raz zachowywałem się śmiesznie poufale i drwiąco, to znów zamykałem się w sobie, nieledwie oniemiały.
Od pewnego momentu to ona prowadziła rozmowę, podawała do stołu, przemieniała moje niezdarne awanse w drobne, nic nieznaczące gafy. Przy deserze, po jednej z takich niezręczności, którą żartobliwie ukróciła (moja dłoń na jej przedramieniu natychmiast wydała się bardziej nie na miejscu, niż gdyby był to młotek pośród naszych filiżanek), zaczęła mówić o Aleksandrze Kołłątaj.
— Każde pokolenie ma własny styl flirtowania. W latach sześćdziesiątych, kiedy byłam w Leningradzie, mężczyźni, którzy uderzali do kobiety i chcieli jak najszybciej posunąć sprawy dalej, mieli na ustach jedno: „teorię szklanki wody” Kołłątaj. W rewolucyjnej gorączce piękna Aleksandra, wielka przyjaciółka Lenina, ukuła takie oto prawidło: zaspokojenie cielesnego popędu jest równie proste jak wypicie szklanki wody. To się wydawało tak istotne, że w pierwszych latach po tysiąc dziewięćset siedemnastym roku całkiem poważnie planowano wybudować na moskiewskich ulicach specjalne kabiny, w których obywatele mogliby dawać upust swym fizycznym żądzom. Najlepszy flirt to brak wszelkiego flirtu. Bezpośrednie przejście do samego aktu. Ludzie spotykają się na ulicy znajdują najbliższą kabinę, wypijają swoją „szklankę wody” i się rozstają. Wielki kamień do ogródka mieszczańskich konwenansów. Lenin pospiesznie potępił tę teorię jako owoc wypaczonego lewactwa. Przytaczając zresztą zdroworozsądkowy argument, na który młodzi powinni nastawić ucha: „Nawet jeśli jesteście bardzo spragnieni, wywodził, nie będziecie przecież pić z podejrzanej kałuży…” Trochę rozeznania, ot, co! A zatem kiedy w latach sześćdziesiątych jakiś młodzieniec proponował mi wspólne wypicie szklanki wody otoczonej nimbem autorytetu moralnego Aleksandry, miałam gotową odpowiedź, jak najbardziej leninowską: popatrz dobrze, kochanieńki, czy taka stara kobieta jak ja nie przypomina ci czasem kałuży dawno ustanej wody. I było to całkiem skuteczne…
Wiera wstała, ponownie zaparzyła herbatę, przełożyła na drugą stronę kasetę, która właśnie się zatrzymała. Siedziałem sztywno, nie wiedząc, co powiedzieć, wszystkie przemowy, jakie sobie przygotowałem, diabli wzięli; myślałem o pokoleniu lat siedemdziesiątych, o naszym stylu flirtowania. Był znacznie mniej wyrazisty od tej rewolucyjnej szklanki wody. Chrapliwy jazz, świece, butelka importowanego trunku i — dla zwieńczenia — amerykański dziennikarz niczym namacalny dowód naszego kontestacyjnego zaangażowania. Co do reszty, nic się nie zmieniło. Ciała dążące do zaspokojenia swego popędu, i tyle. Wiera chciała mi to dać do zrozumienia, mówiąc o Aleksandrze.
— A co się z nią stało potem?
Naprawdę byłem ciekaw, nawet jeśli wyglądało na to, że tym pytaniem usiłuję jedynie zamaskować zakłopotanie.
Wiera zastanawiała się przez chwilę, zupełnie jakby przypominała sobie zdarzenie z własnego życia. Usiadła i wydawała się mniej czujna niż z początku, nieco senna, urzeczona — jak poprzednio — odbiciem świecy w kieliszku.
— Potem… Potem wyszła za mąż. To było tak zwane otwarte małżeństwo, z mężczyzną o piętnaście lat od niej młodszym, dziarskim czerwonym komisarzem, Kozakiem, który miał czelność unieważniać rozkazy samego Lenina. Wdawała się we wszelkie możliwe przygody, wojenne i miłosne. Kochała także kobiety, jak się zdaje. A potem się zestarzała, a jej mąż zakochał się w innej kobiecie, tym razem nie na zasadzie szklanki wody, ale na serio. Cierpiała okrutne męki zazdrości. Ona, która tak zajadle zwalczała ów mieszczański przesąd. Później przyznała w liście, że istnieją rzeczy tak proste i bolesne, jak wiek kobiety, przywiązanie do kogoś wymagające wyłączności, nieznośny ból utraty, wierność, tak, wierność, i… I — rzecz jeszcze głupsza i prostsza — miłość.
Wyczuwałem, że znajduje się w stanie podobnego rozprężenia, jak poprzedniego wieczoru. Teraz bardzo łatwo mógłbym ją objąć, przyciągnąć do siebie, pocałować. Nie wzbraniałaby się, byłem tego pewien. Sprawa łatwa i zupełnie niemożliwa. Słyszeliśmy trzaskanie ognia w wielkim kamiennym piecu, szelest gałęzi ocierającej się o szybę. W oczach Wiery, wpatrzonych w taniec płomienia, gęstniały cienie.
Strzeliło polano, na podłogę posypał się snop iskier. Zwróciła ku mnie twarz i przemówiła niespodziewanie poważnym tonem:
— Niedawno znalazłam list od Otara. Zapewne to pan go przywiózł… Pierwszy prawdziwy list od trzydziestu lat. Pisze o tych właśnie sprawach: o bezwzględnym przywiązaniu, wierności, czekaniu. Twierdzi, że gotów jest czekać. Całkowicie zmienić swoje życie. Wrócić tutaj, w te strony, gdzie tyle czasu przebywał przymusowo. Zamieszkać w Mirnoje. Ze mną. I odejść, jeśli tamten drugi (jak pisze: „mężczyzna, który ma wrócić”) wróci…
Wargi miała rozchylone, oddech urywany, jak po biegu. Oczyma wyobraźni ujrzałem ją w pędzie, w panicznej ucieczce przed siebie, która musiała się zakończyć upadkiem, przeciągłym krzykiem bólu i szlochem. Z niezręcznym pośpiechem spytałem:
— I odpowie mu pani?
Rzuciła mi zadziwiająco przenikliwe, niemalże przeszywające spojrzenie.
— Już to zrobiłam.
— I…
— I odpowiedź brzmi: nie. Bo ten, który ma wrócić, wróci. W przeciwnym razie miłość to tylko wypita pospiesznie szklanka wody, jak mówiła nasza piękna Aleksandra…
Uśmiechnęła się, wstała, żeby ubrać się do wyjścia. Ocknąwszy się z odrętwienia, podałem jej ten długi kawaleryjski płaszcz. Z przyjacielską swobodą życzyła mi dobrej nocy, pocałowała mnie szybko w policzek. Jedynie leciutkie drżenie w kącikach warg zdradzało to, nad czym zdołała zapanować.
Stałem na zewnątrz, dopóki nie dotarła do drzwi swojej chaty. Szła powoli, sprawiając wrażenie, jakby powstrzymywała pragnienie, by rzucić się do ucieczki. W roztargnieniu omiatała drogę elektryczną latarką, chwilami kierując strumień światła w górę i godząc w posępny bezkres nieba.
Przyszedłem przed rozpoczęciem koncertu, żeby po kryjomu być obecnym przy próbie, Dawny ślubny ceremoniał mniej więcej już znałem. Miałem przede wszystkim ochotę zobaczyć niepewne wyłanianie się ról, choreografię zapomnianych ruchów, które nagle ożywają w pamięci ciała. Chciałem usłyszeć te stare głosy, jak będą stopniowo się zestrajać, przezwyciężając tyle lat milczenia… Okrążywszy chatę, w której niegdyś mieściła się miejscowa biblioteka, gdzie miał się odbyć spektakl, przycupnąłem pod oknem. Stłuczona ćwiartka szyby została zastąpiona dyktą, więc dobrze słyszałem, co dzieje się w środku.
Zebrały się tam wszystkie „pensjonariuszki” z Mirnoje, siedem kobiet odzianych w długie suknie z innej epoki, w kwieciste szale. Biel, złocista rudość, czerń. Wiejski przepych wyciągnięty z lamusa — nawet przez szybę widać było przetartą tkaninę i wyblakłe kolory. Jekatierina, drobna i zasuszona, wystrojona w swego rodzaju pomarańczowy sarafan, za duży dla niej, była zwrócona tyłem do okna, dyrygując chórem. Pozostałe staruszki ustawiły się w półkole i z ramionami skrzyżowanymi na piersi pokornie stosowały się do jej wskazówek. Status dyrygenta przypadł Jekatierinie w sposób jak najbardziej naturalny: ona jedyna pamiętała w całości pieśni i kroki składające się na dawny obrzęd.
Przygotowywały go na życzenie owego wielkiego leningradzkiego uczonego, którym — uzurpator wbrew sobie — byłem w ich oczach.
Zresztą próbę raz po raz przerywały krótkie, acz gwałtowne dyskusje, których przedmiotem byłem ja. Czy też raczej moje stosunki z Wierą. Ścierały się dwie opinie: z niebezpiecznego i amoralnego intruza, jakim widziała mnie większość, dzięki moim dwóm adwokatkom stawałem się „dobrym chłopcem, co to potrafi rąbać drewno jak nikt”. Jekatierina, która z racji swojej roli starała się godzić zwaśnione strony, przywoływała moje przykładne zachowanie tamtego dnia, gdy ją niosłem przez las, niemniej jednak przyznawała, że „dzisiejsi leningradczycy mają serce z granitu jak ich miasto…”.
Prawda była taka, że ocena mojej wartości jako człowieka stanowiła dla nich jedynie pretekst do poruszenia sprzeczności, której nikt nie śmiał rozstrzygnąć: ich świat zbudowany wokół kultu ofiar wojny ległby w gruzach, gdyby się okazało, że wierność Wiery wobec jej żołnierza została skruszona przez nową miłość, a przecież, z drugiej strony, jako kobiety, które same doskonale znały udrękę samotności, niczego nie mogły jej życzyć bardziej niż tego, by była kochana, choćby miała ulec miłości spóźnionej, nie w porę, sprzeniewierzającej się tradycjom, miłości, która ją jednocześnie ocali i zniszczy. Stwierdziłem, że dwa wieczory spędzone w towarzystwie Wiery wystarczyły, żebym w pojęciu kobiet z Mirnoje stał się rozbuchanym i wytrwałym kochankiem. Ani razu nie wspomniały o dzielącej nas różnicy wieku. Prawie wszystkie ponadosiemdziesięcioletnie, połączyły nas w parę, a moja trzymiesięczna broda doskonale odpowiadała blaskowi młodości bijącemu wciąż z rysów Wiery.
— Miłość jest jak wiosenny przybór wód — oznajmiła Jekatierina — nic się na to nie poradzi. Nawet jeśli teraz mamy jesień…
Kilka głosów zaczęło protestować, ale ona uciszyła je wdzięcznym machnięciem rąk i rozbrzmiał chór, z prawie idealną już spójnością. A kiedy odpowiedziała mu jako solistka, głosem zadziwiająco czystym i mocnym, ich spory sprzed chwili wydały się śmiechu warte, po prostu mała rozgrzewka dla strun głosowych.
— Przybędzie on zza morza, zza Morza Białego, szerokiego i zimnego — śpiewała Jekatierina, a chór podchwytywał: — … zza Morza Białego przybędzie on…
— Przybędzie on wraz z jutrzenką, którą znajdzie tam, gdzie słońce zapada, przywiezie ci ją, zza morza — jej głos stawał się coraz bardziej rozmarzony, a chór odpowiadał odleglejszym echem dla podkreślenia długiej drogi, którą musi odbyć wędrowiec.
— Zoja, ciągle jesteś trochę spóźniona, postaraj się nadążać. W przeciwnym razie jeszcze ktoś pomyśli, że przysypiasz…
Jekatierina przerwała chórowi, kobiety rozproszyły się po sali. „Jeszcze ktoś pomyśli…”. Ów „ktoś” to byłem ja. Przemknąłem pod oknem, żeby przejść od frontu domu; zanim zapukałem do drzwi, hałaśliwie tupałem na schodkach, markując ciężkie kroki. Otworzyła mi dyrygentka. Blade policzki miała zaróżowione z emocji wywołanych próbą generalną.
Z początku premiera poruszyła mnie mniej niż próba. Obecność publiczności — w mojej osobie — sprawiła, że staruszki stały się bardziej sztywne, niepotrzebnie przybrały uroczyste pozy. A może przeciwnie — wreszcie oddając się w pełni przedstawieniu — uzyskały właśnie ów hieratyczny ciężar, jakiego wymagała niegdysiejsza ceremonia. Kryła się za tym waga uprawianej ziemi, trwałość drewnianych idoli, pogańskich totemów, które ich przodkowie przybijali u wejścia do domów. Odgrywając sceny zaślubin, poruszały się ze złowieszczą ociężałością żywych posągów.
Ich głosy natomiast brzmiały rozbrajająco szczerze i lirycznie, a intonacja — jak zawsze w przypadku artystów amatorów — w większej mierze wyrażała osobiste emocje niż te należące do przedstawianych postaci.
W pewnym momencie ów dysonans między sztucznością rytuału a prawdą głosów stał się żałosny. Staruszki odgrywały scenę, w której narzeczony wraz z wybranką wsiadają do łodzi i szykują się do przeprawy przez Morze Białe. Łatwo można było sobie wyobrazić, że w rzeczywistości owa epicka podróż odbywa się nie na morzu, lecz na jeziorze, nad którym leży Mirnoje, a miejsce, „gdzie rodzi się jutrzenka”, to niewielkie wzgórze na wyspie. Stare aktorki machały powoli ramionami, naśladując ruch wioseł. Pomyślałem, że Wiera być może właśnie w tej chwili wiosłuje, wracając łodzią do wioski. Staruszki odgrywały również tę przeprawę. Ze wzruszającym oddaniem. Ale głosy nie kłamały.
— Przybędzie on pomimo mgieł i śniegów, żeby cię kochać… — śpiewały. Ale ich wargi wyznawały to, czego one naprawdę doświadczyły: mężczyźni, którzy wyjeżdżali i znikali na zawsze wśród wojennej zawieruchy, mężczyźni cali w ranach, którzy wracali, by umrzeć na brzegu tego jeziora.
— I dom wasz będzie pełen radości niby ul pełen miodu… — A brzmienie głosów mówiło o samotności chat pogrzebanych pod śniegiem, w których one nieledwie dożyły już swoich dni.
— Przybędzie on — zaintonowała Jekatierina z większym naciskiem, zapowiadającym bliski koniec ceremonii — przybędzie, z ramionami zmęczonymi podróżą, lecz z sercem mocno bijącym dla ciebie…
Nagle zobaczyliśmy Wierę.
Musiała zjawić się niepostrzeżenie na długo przed tą ostatnią częścią przedstawienia i stała oparta o futrynę drzwi, nie chcąc przeszkadzać chórowi.
Zdradziła ją dopiero ucieczka. Drzwi skrzypnęły, odwróciliśmy się, była tam z dłonią na klamce. Rysy wykrzywiał jej bolesny grymas, oczy zdawały się większe od powstrzymywanych łez.
Chór umilkł. Tylko Jekatierina, która miała bardzo słaby wzrok, śpiewała dalej:
— Przybędzie on pomimo śnieżnej burzy… Przybędzie, żeby cię zabrać tam, gdzie rodzi się jutrzenka… Przybędzie…
Wybiegłem za Wierą, ale była już daleko. Uciekała teraz, nawet się z tym nie kryjąc, zmierzając na oślep w stronę wierzbiny nad jeziorem. Przez chwilę próbowałem ją tam odnaleźć, po czym zawróciłem, żeby zaczekać na nią przy jej chacie. Ku mojemu wielkiemu zdumieniu zastałem ją już w środku, w trakcie pakowania walizki.
— Jutro wyjeżdżam na trzy dni do Archangielska. Wie pan, odbędzie się tam święto miasta, na które zaproszono wszystkie lokalne sławy. W tym również mnie, ma się rozumieć. Nie wiem zresztą, z jakiego tytułu przypadł mi ten zaszczyt. Pewnie jako heroicznej nauczycielce z głębokiej prowincji. Nieważne, będę miała okazję kupić lekarstwa dla staruszek. Jeśli jeszcze pan nie wyjedzie, a zobaczy pan, że któraś z nich gorzej się czuje, na wszelki wypadek zostawiam namiary na lekarza. Mieszka dwadzieścia kilometrów od Mirnoje, ale przecinając jezioro, dotrze pan do niego w ciągu godziny…
Przypomniałem sobie wtedy o uroczystościach, które miały się rozpocząć w tym miesiącu i potrwać — w postaci rozmaitych wydarzeń kulturalnych — aż do przyszłego roku, kiedy to planowano wydanie albumu, do którego winienem właśnie dostarczyć mój szkic o miejscowych zwyczajach. „O ślubnym rytuale — myślałem — wyśpiewanym przez staruszeczki, które potraciły mężów i synów ponad trzydzieści lat temu…”.
Rano patrzyłem, jak Wiera wyrusza w drogę. Miała na sobie jasnoróżowe palto, włosy upięła w kok. W mroźnym, przejrzystym powietrzu unosiła się przez chwilę goryczka jej perfum „Czerwona Moskwa”. W chodzie Wiery, w całej jej postawie czuło się agresywne zdecydowanie kobiety gotowej na wszystko, by wykorzystać swoją ostatnią szansę.
„Głupstwa! — przerwałem znienacka sam sobie te rozważania. — Po prostu kobieta, która przyspiesza kroku, w obawie, że przegapi przejazd ciężarówki przez rozstaje z pustą skrzynką na listy…”.
Gdy znikła mi z oczu, poczułem niemal ulgę, swego rodzaju wyzwolenie. Z lekkim sercem sam zacząłem się wreszcie szykować do wyjazdu, to znaczy wrzuciłem kilka książek i zeszytów na dno walizki, po czym błąkałem się z dala od wioski — w mrocznej i świetlistej katedrze lasu.
W jednej z wymarłych wiosek połówka kartki z zeszytu w kratkę na drzwiach dawnego sklepu spożywczego: „Wracam za godzinę”… Atrament rozmyty, napis ledwie czytelny. Drzwi zamknięte, a budynek od lat pusty. I ta obietnica powrotu za godzinę.
— Oto, co zostaje po upadku imperium — mówiłem sobie często, natrafiając podczas tych wędrówek na pozostałości epoki, której tak nie lubiliśmy. Epoki, która chciała uczynić z tej północnej krainy jeden wielki kolektywistyczny raj, a po której została teraz ta ogromna samotność urozmaicona kilkoma mimowolnie ironicznymi napisami, wkrótce już nie do odszyfrowania.
Gęste indygo świerkowego lasu, rdzawość poszycia, nieoczekiwanie drapieżna plama błękitu wśród szarości nieba. A czasem ciężki, ciemny błysk wody skrytego w gęstwinie stawu. Czerń, ochra, błękit. To właśnie odnajdywało się po zakończeniu pewnej epoki. „I po naszym przelotnym pobycie na tej ziemi…”, myślałem, wracając wieczorem do domu. Walizka była już prawie spakowana, dom oczyszczony ze śladów mojej obecności. Życie w Mirnoje w dalszym ciągu będzie się toczyć spokojnie po moim wyjeździe. To było zdumiewające, przykre, oczywiste.
W takich chwilach dni, które tu spędziłem, wydawały mi się niespełnione, zmarnotrawione przez moją niezręczność: jakże niepełne to spotkanie z Wierą, z jej przeszłością, z tym, co — na krótko — zrodziło się między nami. Czyli właściwie co? Przychodziły mi na myśl słowa pretensjonalne, napuszone: przywiązanie, pożądanie, zazdrość… Ruszyłem w dalszą drogę, wpatrzony w ciemne złoto opadłych liści, w biel zatopionej w jeziorze chmury. Ruchliwa trwałość tych wizji wyrażała znacznie lepiej to, co nas — w tak nieokreślony sposób — zbliżyło.
Każdego ranka planowałem wyprawić się aż do Morza Białego. I za każdym razem rezygnowałem. Pierwszego dnia z uzasadnionego — lekko zaprawionego hipokryzją — powodu, nie chcąc zostawiać staruszek bez pomocy. Tak naprawdę wcale mnie nie potrzebowały. Niczym grzeczne dzieci robiły wszystko, żeby nie zachorować („Żeby nie umrzeć!”, żartowałem cynicznie) podczas nieobecności Wiery. Wiemy jej zaleceniom uzupełniałem im zapasy wody, rąbałem drewno, odwiedzałem je po kolei. Nawet te najsłabsze objawiały niewyczerpaną radość życia. Obiecałem sobie, że nad morze wybiorę się nazajutrz.
Powstrzymało mnie wspomnienie, niewinne i groźne jednocześnie.
W połowie drogi do celu dotarłem do wioski, której z początku nie rozpoznałem. Niezamieszkane chaty, dachy o postrzępionych strzechach, zarośnięty sitowiem staw. Stopniowo zorientowałem się, gdzie jestem: Gostiewo, wioska Jekatieriny… Ogarnęło mnie poczucie — narastające w miarę, jak zbliżałem się do jej domu — że zapuszczam się na zakazany teren. Ławeczka, na której przysiadłem, czekając na wynik dyskusji pomiędzy staruszką a Wierą. Stopnie schodków skrzypiące pod moimi krokami.
Nie opuszczała mnie nieprzyjemna świadomość, że bezczeszczę to miejsce, znieważam przeszłość. Drzwi otworzyły się ulegle. W przyćmionym świetle pozbawionego słońca dnia wnętrze chaty wydało mi się niepewne, jakby nieufne. Pośrodku izby wznosiła się ta sama zaskakująca budowla: domek wewnątrz domu. Przy piecu stała para starych filcowych butów o dziurawych podeszwach, niczym obcięte nogi gotowe do wymarszu. Przezwyciężając niejasny, zabobonny lęk, pchnąłem drzwi wewnętrznej chatki, Maleńkie łóżeczko, malusieńki taborecik, wąziutka półeczka w roli nocnego stolika. A na ziemi pożółkła koperta. „Stary list, który czytała co wieczór od nowa”, pomyślałem, odwołując się do książkowych i filmowych szablonów…
Nie, to była swego rodzaju ostatnia wola przygotowana zawczasu przez tę kobietę, która spodziewała się umrzeć w samotności. Dużym starannym pismem zanotowała swoje nazwisko, imię, miejsce i datę urodzenia. Na odwrocie zaznaczała w słupku pierwszy dzień każdego miesiąca, niewątpliwie po to, by można było ustalić przybliżony czas jej śmierci… A u dołu strony, wciąż tym samym nieco szkolnym pismem, dodała następujące życzenie: „Proszę, jeśli to możliwe, zasadzić na moim grobie dziką różę. Mój mąż, Iwan Nikiforowicz Glebow, który zginął za Ojczyznę w sierpniu 1942 roku, bardzo lubił ten krzew”.
Wychodząc z chatki-matrioszki, zawróciłem do Mirnoje, tą samą drogą, którą szliśmy, prowadząc Jekatierinę do jej nowego domu.
Dotarłem do wioski u schyłku dnia i postanowiłem zostawić list Jekatieriny u Wiery, dodając karteczkę od siebie: czy należy oddać te smutne zapiski staruszce teraz, gdy jej sytuacja jest zupełnie inna? W rzeczywistości wykorzystałem tę podniesioną z ziemi kopertę, żeby choć na minutkę zajrzeć do domu Wiery. W Mirnoje nigdy nie zamykano drzwi na klucz.
W głównej izbie nic się nie zmieniło od naszego ostatniego spotkania. „Mieszkanie mniszki albo starej panny”, myślałem złośliwie, chociaż zdawałem sobie sprawę, że ten osąd jest może prawdziwy ze względu na skromność chaty, lecz fałszywy, jeśli chodzi o istotę rzeczy. Gdyż mimo pozornego porządku czuło się tutaj gęstą i niepokojącą obecność kobiety. Za uchylonymi drzwiami sypialni widziałem wysokie łóżko w wiejskim stylu z żelaznymi prętami w nogach i u wezgłowia. Na wieszaku przy piecu wisiała bluzka… Nie, ostatecznie to wcale nie te niedyskrecje zdradzały tajemnicę Wiery. Raczej wspomnienie kobiety, która w świetle zachodzącego sierpniowego słońca wyciągała z wody rybacką sieć, a fałdy mokrej sukni osłaniały jej ciało. Innej kobiety o nagości powleczonej błękitną księżycową poświatą, przed drzwiami łaźni w tamtą wrześniową noc. Innej, tej, która podała mi wiosło o trzonku ciepłym jeszcze od dotyku jej dłoni. Jeszcze innej, siedzącej na skraju ławy ze wzrokiem utkwionym w rozstaje dróg. A także tej, którą usiłowałem zahipnotyzować moimi nieśmiałymi pieszczotami.
Wszystkie te kobiety tu były. Nie, nie w tej izbie, lecz we mnie, bez mojej wiedzy stały się częścią mego życia. A jeszcze wczoraj Mirnoje wydawało mi się jedynie krótkim epizodem, nieledwie zakończonym.
Przed wyjściem odwróciłem się raz jeszcze, żeby zachować w pamięci milczącą intymność tej izby. Co dziwne, ów ostatni rzut oka przypomniał mi podwójną chatkę Jekatieriny. Wyobraziłem sobie Wierę samą tutaj, w środku zimy, usiłującą wyjrzeć na zewnątrz przez oblodzone szyby…
Nie dając sobie czasu do namysłu, chwyciłem brzeg długiej ławy i pchnąłem ją w głąb izby. Następnie w ten sam sposób cofnąłem wielki stół. Meble z grubych desek, o cyklopowym ciężarze. Teraz, jeśli usiadło się na skraju ławy, nie widać było odległych rozstajów, lecz taflę jeziora nasyconą już fioletem nieba.
Trzeciego dnia nigdzie nie dotarłem, zwiedziony nieustającą grą świateł. Zachód zasnuł się niskimi ołowianymi chmurami, wróżącymi atak śniegu. Potem z kolei zerwał się południowy wietrzyk, przynosząc ze sobą słońce, pnie świerków stały się rdzawe, ciepłe, pachnące żywicą. To było jak obietnica wiosny, zapowiedź dnia bez końca, początek nowego życia. Z beztroską zapamiętałych wędrowców, którzy nie myślą o powrocie, popędziłem na szlak wiodący ku morzu. Godzinę później niebo przygasło, powietrze nabrało lodowej cierpkości i zawróciłem z drogi. W oczekiwaniu na nową wiosenną złudę.
Lśniący miraż rozświetlił las w momencie, kiedy usiłowałem pokonać strumień. Znałem już tę wąską rzeczułkę o przejrzystości mocnej herbaty. Przekraczało się ją, przecinając las, żeby sobie skrócić drogę do Mirnoje. Ale poziom wody wyraźnie wzrósł i bród, który zdarzało mi się już przemierzać, ginął obecnie pod falującą pierzynką z alg. Uklękłem, wypiłem lodowaty łyk, palący niczym alkohol, po czym ze skrupułami olbrzyma, co niszczy kruche piękno wyrafinowanej kompozycji z wody i piasku, zacząłem iść, ostrożnie, starając się nie zmącić dna, gdzie spoczywały jesienne liście. Słońce właśnie przeniknęło przez chmury, znów była wiosna, włóczęga bez celu, oślepiająca gonitwa złocistobrązowych, wibrujących pod powierzchnią wody błysków.
Ledwie kilka kroków dzieliło mnie od przeciwnego brzegu, kiedy usłyszałem jakiś tętent. Miejsce, gdzie postawiłem nogę, było najgłębsze w całej rzece, woda prześlizgiwała się tuż przy wierzchu moich kaloszy. Znieruchomiałem w niepewnej i komicznej pozycji, nie mając odwagi iść dalej ani się wycofać. Wtedy rozległ się trzask łamanych gałęzi i zupełnie zamarłem. Wyobraziłem sobie dzikie zwierzę, które — ścigane bądź ścigające, może wręcz mnie — ukaże się na brzegu.
Tętent stawał się coraz bliższy, powoli zrobiłem krok w tył, macając stopą grunt, i odwróciłem się. Napędzana strachem pamięć w jednym błysku podsuwała mi wszystkie opowieści z polowań, jakie kiedykolwiek słyszałem: ranny łoś w przedśmiertnej męce rozpruwa tych, którzy mu staną na drodze; niedźwiedź wyrwany z pierwszej fazy zimowego snu w konsekwencji staje się ludojadem, sfora wilków na tropie jelenia… Powinienem uciekać z wodą chlupoczącą w butach czy może raczej wykorzystać właśnie swój paniczny paraliż i liczyć na to, że pozostanę niezauważony? Pomimo rozgorączkowania, zdążyłem zauważyć mrowisko na brzegu, skąd dobiegał hałas…
Gałęzie młodych świerków poruszyły się i spomiędzy nich wyłoniła się jakaś żywa istota, spiesząc w stronę wody. To była kobieta. Sekundę później rozpoznałem Wierę. Przyklękła może dwadzieścia metrów powyżej miejsca, w którym ugrzęzłem, piła małymi gwałtownymi łykami, podniosła się, dyszała niczym konające zwierzę. Jej twarz — rozpalona po biegu — zdawała się niewiarygodnie odmłodzona, jednocześnie ożywiona i oślepiona nieznanym mi wstrząsem. Powstrzymywała potężny krzyk dzikiej radości, czy może właśnie szloch, nie miałem pojęcia. Już chciałem ją zawołać, ale poczułem się nagle zbyt śmieszny, drżąc przed utonięciem w odmętach głębokich na czterdzieści centymetrów i postanowiłem najpierw wydostać się na brzeg, a potem dogonić ją na ścieżce. Nie zdążyłem, gdyż ledwie złapała oddech, znów ruszyła pędem, przeprawiając się przez rzekę w miejscu brodu, którego ja nie umiałem znaleźć. Spostrzegłem, że ma na nogach botki na obcasach, mało odpowiednie do lasu. Woda wzburzyła się od jej kroków, opadła, niosąc w moją stronę tumany piasku. Wiera biegła już przez las, po kilku sekundach wiatr szumiący w koronach świerków zagłuszył odgłos jej ucieczki.
Strużka lodowatej wody przeciekła nagle do mojego lewego kalosza, ostra jak brzytwa. To mnie ocuciło, wydobyłem stopy z mułu i ruszyłem do brzegu, nie przejmując się już brodem. A kiedy uspokojony marszem próbowałem zrozumieć to niespodziewane zjawienie się Wiery, przyszła mi do głowy pewna myśl, na dowód, jaki stopień próżności może osiągnąć mężczyzna, któremu się zdaje, że kocha. Całkiem poważnie sądziłem, iż wróciła wcześniej w obawie, że już mnie nie zobaczy przed moim wyjazdem, a koniecznie chciała spotkać się ze mną raz jeszcze…
Widok Mirnoje, jego chat skupionych pod niebem znów zasnutym szarością, osłabił nieco moje poczucie własnego znaczenia. „Na pewno któraś ze staruszek zachorowała, Wiera dowiedziała się o tym w drodze powrotnej i w swym oddaniu postanowiła jak najszybciej dotrzeć do wioski skrótem przez las. W każdym razie nie pędziła tak dla moich pięknych oczu…”.
Godzinę po moim powrocie ktoś zapukał do drzwi. W progu ujrzałem Wierę. Pod zarzuconym na ramiona jasnoróżowym paltem miała spódnicę przed kolana i odświętną bluzkę, którą widziałem u niej na wieszaku przy piecu, włosy związała w gruby warkocz przepleciony szkarłatną wstążką, oczy lekko pociągnęła ołówkiem i spoglądała na mnie z uśmiechem, który wydał mi się zarazem wyzywający i bezbronny.
— Oficjalne uroczystości zakończone — oznajmiła nieco nazbyt śpiewnym głosem — ale może i my moglibyśmy uczcić razem rocznicę powstania miasta. Zapraszam do siebie. Kolacja gotowa.
Odwróciła się na pięcie i odeszła, nie dbając — można by powiedzieć — o to, czy pójdę za nią, czy też nie. Niepewny, co właściwie się dzieje, a zwłaszcza, co może się zdarzyć, pobiegłem się przebrać, chwyciłem obszerną pelerynę z namiotowego płótna i wypadłem na dwór. Kobieca sylwetka w jasnym palcie w każdej chwili mogła zniknąć w nocnej już uliczce.
Baliśmy się siebie nawzajem. A może raczej o siebie nawzajem. Baliśmy się, że to drugie popełni jakiś nietakt, który ujawni całą sztuczność tej kolacji przy świecach. Baliśmy się, że to drugie odsunie się nagle i z dystansu przyjrzy się izbie, stołowi zastawionemu talerzami i butelkami, obłapianemu właśnie ciału. Baliśmy się, że wyczytamy w obcym nagle spojrzeniu drugiego: „Ależ co my tu właściwie wyprawiamy, w tej chacie zagubionej gdzieś na końcu świata, tej nocy targanej szaleńczymi podmuchami wiatru? Dlaczego się śmiejemy? I to śmiejemy się tak sztucznie! Dlaczego ta dłoń gładzi mi szyję? W co my takiego gramy?”.
Jeden fałszywy ruch, jeden rzut oka za dużo wystarczyłby, żeby zmienić tę schadzkę w obłąkańczą pantomimę. Cel spotkania był wiadomy: mieliśmy spędzić razem noc. Taka była logika całej tej inscenizacji i to właśnie wydawało się coraz bardziej nieprawdopodobne. Coraz bardziej wyczekiwane i niemożliwe. Ta kobieta, która uśmiechała się do mnie i — przechylając na bok głowę — ściskała moją dłoń między policzkiem i ramieniem. Niemożliwe. Tak jak słodki smak szminki, który właśnie pozostawiła na moich wargach.
Baliśmy się, że jedno z nas wstanie i wymamrocze z ziewnięciem: „No dobra, to wszystko żart, prawda?”.
Od czasu do czasu ten lęk przebijał na moment w naszej intonacji, w naszej mimice i maskowaliśmy go pospiesznie. Mieliśmy wybór między dwoma scenariuszami: albo ta kolacja przemieni się w solidnie zakrapiany posiłek w wiejskim stylu, z hałaśliwą radością i naturalną poufałością bliskich sąsiadów, albo atmosfera zacznie przypominać studencką imprezę. Czuliśmy się współwinni. Należało przemienić tę starą chatę, ten wiatr potrząsający szybami w oknach, nietrwałe ciepło tej izby i ciepło naszych ciał w miłosną schadzkę, uczynić z tej nieokreślonej mieszanki zmysłowy aliaż. Nasze dłonie, nasze ciała weszły w rolę, nasze słowa szybko zdusiły w zarodku nieme zakłopotanie. Jedynie oczy wymieniały niekiedy mrożące wyznanie: „Po co to wszystko? Właśnie, po co?”.
Ta gra stawiała opór rzeczywistości do chwili, gdy — stojąc naprzeciw siebie — znaleźliśmy się na progu sypialni. Zapadła cisza, którą zaraz przytłumiło dzikie wycie wiatru, trzaskanie drew w piecu i — jeszcze bardziej ogłuszające niż te odgłosy — nasze zmieszanie. Pomimo pijackiego otępienia zaświtała mi bardzo jasna myśl: ta kobieta nie wie, co ma teraz robić, nie potrafi już dalej grać. Objawiło mi się wspomnienie wczesnomłodzieńczej miłości, cień pierwszej kochanki i podobnej ignorancji w obliczu pożądania.
Przezwyciężyła tę niepewność niemal natychmiast. Znów stała się kobietą dojrzałą, kobietą, która zna się na rzeczy, tak że jej wahanie można było uznać za lubieżną ociężałość upojonego alkoholem ciała. Parsknęła nawet drwiącym śmieszkiem, kiedy chciałem pomóc jej się rozebrać. Naga, przyciągnęła mnie do siebie, wiodąc do tego wysokiego łoża, które tyle razy sobie wyobrażałem. Wyobraziłem sobie przecież nawet ten zapach męskiej wody kolońskiej. Mojej własnej. I zapach jej włosów, skóry, wyschłych brzozowych liści ożywionych parą łaźni.
Ta pewna siebie kobieta zniknęła przy pierwszych uściskach. W miłości zupełnie nie wiedziała, kim jest. Dorodne kobiece ciało i brak doświadczenia nastolatki. Potem gwałtowność — muskularna, wojownicza, narzucająca swój rytm przyjemności. I znów niemalże nieobecność, uległość śpiącej, głowa odwrócona, oczy zamknięte, warga zagryziona z całej siły. Oddalenie tak całkowite — jakby już umarła — że w pewnym momencie odsunąłem się od niej i chwyciwszy za ramiona, potrząsnąłem, zaniepokojony jej bezruchem. Na wpół otworzyła oczy, zaszłe łzami, uśmiechnęła się do mnie i ten uśmiech — zgodnie z regułami naszej gry — przepoczwarzył się w mętny grymas pijanej kobiety. Jej ciało poruszyło się. Oddawała się z zapamiętaniem kobiety, która szuka u mężczyzny wybaczenia albo właśnie pragnie z niego zadrwić. Kilkakrotnie rozkosz wykrzywiła mi twarz. W takich chwilach męskiego spełnienia napotykałem jej wzrok, wyrażał on zdumiewające współczucie właściwe jedynie dla prostych umysłów i matek.
Udało mi się do samego końca zapomnieć; kim jest ta kobieta. Bo ilekroć to sobie przypominałem, przyjemność stawała się nie do zniesienia w swej świętokradczej nowości i straszliwej cielesnej pospolitości.
Na końcu nastąpiło trzaśnięcie drzwi, a może okna, nie od razu się zorientowaliśmy, Wiera wstała pospiesznie, przemierzyła pokój, kierując się w stronę wejścia. Kiedy na wpół ubrany — dołączyłem do niej, siedziała na skraju ławy, okryta swym długim kawaleryjskim płaszczem zarzuconym na gołe ciało. Wyglądała przez okno i zdawała się zupełnie obca wobec tego, co właśnie wydarzyło się między nami. „Bo też nic między nami nie zaszło”, pomyślałem wręcz w stanie bliskim halucynacji. Ta kobieta całe życie tkwiła przykuta do tej ławy, w oczekiwaniu na powrót mężczyzny… Wybełkotałem coś niewyraźnie, coś pomiędzy próbą zostania jeszcze i pożegnaniem. Nawet nie drgnęła, szepnęła „dobranoc”, nie odrywając wzroku od szyby.
Na zewnątrz wiatr sieka zajadle na niebie żółć księżyca i zielonkawe stada chmur. Powietrze jest rześkie i z szyderczą przenikliwością porównuję ten zmienny pejzaż do melodramatu z romantycznym światłem księżyca w tle, który szalony operator puszcza z szybkością filmu animowanego. Wróciwszy do siebie, ładuję do pieca grube polana, z łatwością zajmują się ogniem, strzelając radośnie. I poczucie szczęścia zmącone poprzednio nieprawdopodobieństwem tego, co właśnie przeżyłem, wybucha wreszcie na całego. Kochałem się przed chwilą z taką kobietą! Temu okrzykowi odpowiada echo, już teraz beztroskie i nieprzyzwoite: „Przespałem się z kobietą, która przez trzydzieści lat czekała na innego!”. Z trudem mi przychodzi zawstydzić się z powodu tych myśli.
Mam dwadzieścia sześć lat, co należy uznać za okoliczność łagodzącą. Wiek, w którym człowiek szczyci się jeszcze liczbą kobiet, które posiadł. W tym następującym po miłości nawrocie cynizmu dokonuję takiego mniej więcej rachunkowego podsumowania. Nie popełniam natomiast tego głupstwa, by umieścić tę kobietę pośród innych. Taka kobieta! Znów myślę o braku jakichkolwiek mężczyzn w jej życiu. Z dumą konstatuję mój status wybrańca.
Zasypiam w pełni fizycznego i duchowego zadowolenia, w idealnym stanie, w jaki kobieta może wprawić mężczyznę, który nie żąda od niej niczego innego.
Moja satysfakcja jest tak pogodna, że rano, przypomniawszy sobie słowa Otara, przyjmuję dobrodusznie jego definicję mężczyzny-wieprza. Ta łatwa radość trwa zaledwie godzinę. Wraca wspomnienie pewnego dnia: łódź zawieszona między niebem a rozkołysaną powierzchnią jeziora, kobieta, wiosłująca pewnie, rytmicznie, ciało zmarłej w moich ramionach… Przeniesiony w inną skalę czuję się nagle śmiesznie mały, mizerny, skulony wokół przyjemności, która już się rozwiewa. Jestem jedynie nic nieznaczącym incydentem w porównaniu z ową długą przeprawą przez jezioro. Pojawia się bolesna i przerażająca myśl: nie powinienem był się zapuszczać w wymiar, który mnie w takim stopniu przerasta. Ratuje mnie zmysłowe wspomnienie. Sprężyste, zwarte ciepło kobiecej piersi, zachęcające rozchylenie gładkiej pachwiny… Cały ranek udaje mi się nie opuszczać tego cielesnego schronienia.
Deszcz pada szarym murem. Ani chwili przerwy, ani sekundy wytchnienia. Wyobrażam sobie Wierę w drodze do szkoły. „Kobieta, która mi się oddała”. Gorąca fala męskiej dumy, w płucach, w brzuchu. Nachodzi mnie ochota, by zapalić, wyglądając na ulicę, ochota, by ze znudzoną miną pogrążyć się w melancholii pomimo owego rozkosznego wrzenia, jakie wywołuje myśl o dokonanym właśnie podboju. Około trzeciej po południu poprzedzona setkami innych przywoływanych w wyobraźni scen pojawia się taka oto sekwencja: ona, wracająca do domu po zalanych wodą drogach, ona w swojej chacie, w kuchni, przygotowująca wieczorny posiłek, kolację dla nas obojga… Początek przyjemnej rutyny miłosnego związku.
Koło czwartej myśl o jej samotności po moim wyjeździe. Deszcz ustaje, niebo jest jak z polerowanej stali, bezlitosne. Będzie chodzić tą uliczką wkrótce zasypaną śniegiem. Ślady jej stóp, pojedyncze rano, pojedyncze po powrocie ze szkoły. Będzie o mnie pamiętać. Często o mnie myśleć. Być może cały czas.
Jest coś groźnego w tej wizji, ale w tym momencie przeważa mile połechtana próżność: ja, daleki kochanek, który wyjechał, nie zostawiwszy adresu.
O szóstej ktoś puka do drzwi. Gruba Zoja. Wchodzi z ceremonialną powolnością, zgodnie ze zwyczajem decyduje się przestąpić próg dopiero, gdy trzeci raz ponawiam zaproszenie. Siada, zgadza się napić herbaty. A po herbacie wyciąga z kieszeni gazetę, nie lokalne pisemko, ale dziennik archangielski, rozkłada go i starannie rozpościera na stole. Relacje z uroczystości związanych z rocznicą założenia miasta, zdjęcia znanych osobistości urodzonych w tych stronach, które wsławiły się w Moskwie, w Leningradzie, a nawet — jak ten łysy inżynier — na bajkonurskim kosmodromie.
Przerzucam strony, wyrażam swój podziw dla inżyniera: pochodzi z małej wioski nad Morzem Białym, a tu proszę — wynalazł środek łączności międzyplanetarnej! Uporczywość spojrzenia Zoi mnie żenuje. Przypatruje mi się z pobłażliwą wrogością, jakby chciała powiedzieć: dobra, dobra, skończ już z tym bajdurzeniem, to przejdziemy do rzeczy. Milknę, ona przewraca stronę, wskazuje palcem jedno ze zdjęć.
Podstarzały mężczyzna, sfotografowany w towarzystwie dwóch wnuczek, jak wyjaśnia napis pod spodem. Okrągła, mięsista twarz, dobrotliwe spojrzenie. Marynarkę obciąża kilka sporych odznaczeń. „Typowy sowiecki aparatczyk” mówię sobie w duchu i czytam, że jest to niejaki Borys Koptiew, sekretarz komitetu partii w wielkiej moskiewskiej fabryce…
— To on… — głos Zoi zdradza nagle słabość bez tchu. Ale staruszka zaraz zbiera siły i powtarza z naciskiem, jakby wygłaszała werdykt: — Tak, to właśnie on. Mężczyzna, na którego Wiera czekała całe życie…
Opowieść Zoi jest krótka i słucham jej — mam wrażenie — całym ciałem, rezonuje we mnie niczym cios, niczym upadek, niczym fala uderzeniowa, nie pozostawiając we mnie nic nienaruszonego, nic nietkniętego.
Ostatnie wojenne starcia pod Berlinem, tego dnia dziesiątki mężczyzn wypadają z pontonu rozprutego na skutek wybuchu. Saperzy przygotowujący przekroczenie Sprewy. Wśród zmasakrowanych zatopionych ciał — zwłoki Borysa Koptiewa. Jego bliscy otrzymują zwięzłe zawiadomienie, typowy formularz wydrukowany w milionach egzemplarzy: „poległy na polu chwały… bohaterską śmiercią”. Z bliskich została mu jedynie matka, którą wkrótce zabierze klęska głodowa 1946 roku. I ta zdziwaczała narzeczona, która będzie trzymać niczym relikwię pierwsze zawiadomienie (wysłane omyłkowo, jak ją poinformują władze wojskowe): żołnierz jest tam „uznany za zaginionego”. Oczekiwanie może się rozpocząć.
Rozpoczyna się także nowe życie Koptiewa, który dopiero co wyszedł ze szpitala: powrót, świąteczna Moskwa, oszołomienie, że na każdym kroku witają go jak bohatera, liczba uśmiechających się doń kobiecych twarzy, liczba kobiet gotowych się oddać sprawnym i wolnym mężczyznom, takim jak on, którzy stali się rzadkością… Z nikomu nieznanego młodego kołchoźnika przemienił się nagle w dzielnego obrońcę ojczyzny, on, prostak, skazany — zdawałoby się — na dożywocie w tej zapadłej dziurze na północy niczym niewolnik, przeniósł się oto do stolicy, gdzie otrzymane medale otwierają mu drzwi na uniwersytet, zapewniają karierę, wymazują jego wieśniaczą przeszłość. Poza ową przeszłością niczego się nie boi. W drodze powrotnej z Berlina do Moskwy widział zniszczone białoruskie i rosyjskie wsie, zaludnione przez wygłodniałe cienie, okulawionych starców i rachityczne dzieci. Wszystko, tylko nie to! On chce zostać wśród zwycięzców.
Zoja poszła dobrą chwilę temu. Jej opowieść toczy się dalej w moich myślach, ciąg łatwych do wyobrażenia i zdarzeń, znanych z tylu innych świadectw, uosabianych przez tyle mężczyzn i kobiet, jakich napotykałem od dzieciństwa. Powrót żołnierza. Epoka, w której przyszedłem na świat, była w całości poświęcona temu marzeniu, jego radości, jego rozpaczy.
Czy zdarzało mu się myśleć o Mirnoje, o miłości pozostawionej wśród mokrych, wymęczonych kwietniowych śniegów? Pewnie bardzo rzadko. Szok wywołany odkryciem Europy był tak potężny, dla niego, który nigdy przedtem nie widział miasta ani piętrowych domów. A potem Moskwa, silny narkotyk nowości, pokusy — ten cudowny środek pobudzający. Nie zapomniał, nie, po prostu nie miał już czasu pamiętać.
Przed wyjściem Zoja zatrzymała się w progu i oznajmiła, spoglądając mi prosto w oczy: „Tak zatem wygląda ta nasza historia — i dodała, niemalże ostrym tonem: — Ta nasza tutejsza historia…”. Jej głos spokojnie acz definitywnie wykluczył mnie z owej historii. Jeszcze wczoraj to odrzucenie sprawiłoby mi przykrość, czułem się naprawdę zakorzeniony w Mirnoje. Ale teraz poczułem raczej ulgę. Niczym beztroski spacerowicz zabłąkałem się przypadkiem na tyły niegdysiejszej wojny.
Po wyjściu Zoi kilkakrotnie usiłuję odtworzyć życie Koptiewa, wyobrazić sobie te trzydzieści lat, które uczyniły z niego owego dobrotliwego dziadka i szanowanego działacza partyjnego. Aż w pewnym momencie pojmuję, że myślę o nim, żeby nie myśleć o Wierze. I zdaję sobie sprawę, że nie mam ani dość odwagi, ani nie dysponuję odpowiednią logiką, żeby ogarnąć teraz wyobraźnią uczucia tej kobiety, która całe życie czekała na ukochanego mężczyznę. Pustka, nieprzyjemne osłupienie, bojaźliwa irytacja, nic więcej.
Jest bardzo zimno. Wychodzę na dwór po trochę drew do pieca złożonych koło szopy. Niebo przybrało barwę lodowatego fioletu, stwardniałe błoto pod nogami rezonuje, zapowiadając mróz. Drewno też dźwięczy niczym klawisze fortepianu. Już mam wracać, gdy nagle w głębi ulicy dostrzegam snop światła latarki, omiatający powolnym zygzakiem koleiny drogi. Wiera… Cofam się, przyciskam do bali chaty, chowam w cieniu.
A więc trzeba mi tego upokarzającego strachu, żebym zrozumiał, kim jest teraz ta kobieta. Głos wewnętrzny, ten sam wstrętny głosik, który sobie winszował, że „przespałem się” z taką kobietą, wykrzykuje: „Teraz ona się ciebie uczepi!”. Bardzo szlachetnie umieszczamy ten głos na obrzeżach naszej świadomości, wrzucamy go w bagno najniższych instynktów. Nie byłbym taki pewien. Bo często to on właśnie odzywa się jako pierwszy i bardzo nas przypomina.
Światło latarki faluje łagodnie, zbliżając się nieubłaganie do mojej kryjówki. Najwyraźniej ona idzie do mnie, chce ze mną porozmawiać, ulżyć sobie w cierpieniu, zwierzyć ze swej udręki, szukać pociechy, wypłakać się na ramieniu mężczyzny, który… I nagle pojmuję, kim odtąd jestem dla tej kobiety, kim się stałem ubiegłej nocy. Jestem być może jedynym mężczyzną, jakiego poznała od wyjazdu swego żołnierza. Oprócz mnie nie ma w jej życiu nikogo. Ślady jej kroków zimą, w tej uliczce. A w jej chacie okno, z którego widać rozstaje dróg, skrzynkę na listy. Ona nie ma już na co ani na kogo czekać. A zatem wypada na mnie!
Strumień światła obryzguje schodki przed wejściem do mojej chaty, przesuwa się metr od moich stóp. Zapuka do drzwi, usiądzie, wciągnie mnie w niekończącą się rozmowę przerywaną łkaniem, uściskami, których nie będę miał odwagi ukrócić, wymuszeniami obietnic. Wszystko będzie rozpaczliwie sztuczne, a przecież jak najbardziej prawdziwe, zanurzone w tej prostej i czystej prawdzie jej zmarnowanego życia. Ona tysiąc razy bardziej potrzebuje pomocy niż starowiny, którymi się opiekuje.
Falowanie światła nie ustaje, mija mój dom, oddala się. Wiera idzie pewnie przygotować drzewo i wodę na jutrzejszą kąpiel którejś ze staruszek. Ta praktyczna myśl pozwala mi odetchnąć, ale tylko na powierzchni mego strachu. W głębi sprośny głosik czuwa: „Zajdzie do ciebie, wracając, usadowi się, pewnie będzie milczeć, udając, że nie wątpi w twoją szlachetność. Jesteś załatwiony. Pojedzie za tobą do Leningradu. Już cię teraz nie puści. Miłość starzejących się kobiet. Zwłaszcza takiej kobiety! Zastąpisz jej tamtego. Już jesteś tamtym, na którego jej się zdawało, że czeka…”.
Wchodzę po schodkach, rozpalam ogień, ale wolę siedzieć po ciemku. Drzwiczki pieca przepuszczają jedynie wąski promyczek różowego blasku. Jeśli ktoś (ktoś!) przyjdzie, udam, że już śpię.
W rzeczywistości wszystko odbyło się inaczej. Szczegółowa — minuta po minucie — rekonstrukcja tamtej nocy podłego tchórzostwa nastąpiła znacznie później, w owych chwilach absolutnej szczerości, kiedy napotykamy nasz własny wzrok, bardziej bezlitosny niż ludzka pogarda i osąd niebios. Spojrzenie to trafia w sedno i poraża śmiertelnie, gdyż widzi rękę (moją), która ostrożnie opuszcza haczyk, palce pieszczą metal, żeby uniknąć najmniejszego szczęku, drzwi są zamknięte, w tej wiosce, gdzie nikt nigdy nie używa rygli, światło elektrycznej latarki znów omiata ciemność, wracając uliczką, cofam się, nadstawiam ucha. Nic. Ta, której los lękam się podzielić, znika w mroku.
Naprawdę było jedynie to: lęk, lodowate drwa, które przyciskałem do piersi, wyczekiwanie bez końca o kilka kroków od promienia światła przecinającego błotnistą drogę, a potem czuwanie we wnętrzu chaty, gesty przytępione strachem, ten haczyk, który zniżałem stopniowo niczym w hipnotycznym spowolnieniu koszmarnego snu. Nie, obiektywnie nie było nic więcej. Obawa, że ujrzę przed sobą kobietę o twarzy wyniszczonej szlochem i że zostanę skażony tym jej płaczem, jej losem, nieludzkim ciężarem — odtąd już nieodwołalnie niedorzecznym — jej życia. Życia równie bezsensownego jak uderzenia młotka, które przed chwilą rozbrzmiały w oddali. Co mogło być tak pilnego i ważnego, żeby stukać w środku nocy?
I jeszcze jeden szczegół wyłania się około północy, kiedy prawdopodobieństwo jej najścia zaczyna się zmniejszać („Chociaż w tym stanie gotowa i o północy…”).
Nakrywam ręcznikiem abażur lampy na stole, zapalam ją i dostrzegam książkę, którą mi pożyczyła przed miesiącem. Dzieło Saussure’a, nawet do niego nie zajrzałem. Książka-pretekst: to było jeszcze w czasie, kiedy wszelkimi możliwymi sposobami usiłowałem zdobyć przyjaźń czy też raczej zbliżyć się do tej kobiety. Byłem zauroczony, zakochany, pragnąłem jej. Wszystkie te słowa wydają się teraz idiotyczne, nie do wymówienia. Strach słabnie. Udaje mi się zebrać myśli, zastanowić nad dziwactwami istnienia. Ten pożyczony Saussure dowodzi, że — nawet w sytuacji tak nietypowej jak nasza — logika związku pozostaje zawsze podobna: z początku przedmiot-talizman, butelka rzucona w morze, gorączkowa nadzieja dalszego ciągu, a na końcu to niepotrzebne tomiszcze, którego nie wiadomo jak się pozbyć…
Znów przyglądam się gazecie z Archangielska, Zoja zostawiła ją na stole. Zdjęcie Koptiewa, kochającego dziadka i wybitnego partyjnego działacza w jednym. Czuję nagle, że należałoby — zgodnie z logiką istnienia — połączyć z tą płaską, okrągłą gębą twarz Wiery. Bo przecież mogliby (powinni by?) stanowić parę… Takie zestawienie jest niemożliwe. „Ona jest dużo młodsza — mówię sobie zmieszany. — Ależ nie, zaledwie trzy lata różnicy”. Gubię się, próbując zrozumieć, co właściwie sprawia, że ci dwoje są tak zupełnie nieprzystawalni. Jedyny sposób, by wyobrazić ich sobie razem, to zrobić z Wiery dorodną moskwiankę, o zgrubiałych rysach, zadowolonym spojrzeniu, kierującą katedrą na uniwersytecie, członkinię partii… Przeciwieństwo tego, kim jest. „Ona nie jest z tego świata”, podsumowuję na koniec głupio i sam czuję się znacznie bliższy świata Koptiewów. Ta przynależność dodaje mi ducha, wyzwala mnie i oddala od Mirnoje.
Około drugiej nad ranem wielkie odprężenie. Wiem, że będę musiał bardzo wcześnie wstać, opuścić wioskę ukradkiem, jak najszybciej dotrzeć na rozstaje, złapać ciężarówkę i na dworcu miasta powiatowego wsiąść do pierwszego pociągu jadącego do Leningradu, ku cywilizacji, ku zapomnieniu. Tak właśnie zrobię. Jestem zdecydowany, energiczny. Oświetlam izbę, już się nie ukrywając, i w pięć minut zapinam walizkę, której nie byłem w stanie zapakować od tygodni. Nie ma już mowy o łamaniu sobie głowy: zachorowałem na tę okolicę, na jej przeszłość, na tę kobietę owej przeszłości strzegącą, ale teraz moje ozdrowienie jest już bliskie. Wystarczy jeden powiew kwaśnego powietrza Newskiego Prospektu… Przez chwilę zastanawiam się, czy nie byłoby bardziej elegancko zostawić liścik. Mniej nieelegancko, powiedzmy. Ostatecznie jednak postanawiam wynieść się po angielsku.
Podczas tych kilku godzin snu, jakie mi zostały, często się budzę. Noc za oknami ma atramentowy połysk, wróżący wielkie mrozy. Przy jednym z takich odmień zdaje mi się, że ogłuchłem. Ani podmuchu wiatru, w piecu ogień wygasł, cisza przestrzeni międzygwiezdnych, lodowata, absolutna. Nie mam odwagi wyjść na zewnątrz, żeby znów przynieść drew. Chwytam starą wojskową pelerynę wiszącą przy drzwiach. Rozpościeram tę płachtę na kołdrze. Płótno jest całe poprzecierane, gdzieniegdzie noszące ślady płomieni, ale — co zadziwiające — ta cienka warstewka ogrzewa mnie lepiej, niż gdyby to była puszysta pierzyna. Nawiedza mnie sen, zwierzenie jednej ze staruszek z Mirnoje: jej mąż, zabity wśród śniegów Karelii przy czterdziestostopniowym mrozie, i od tej pory obsesyjne pragnienie kobiety, by przygotować mu gorącą kąpiel. W moim śnie nagi żołnierz leży wyciągnięty na plecach pośrodku białej równiny. Otwiera oczy, budzę się, czuję na zmarzniętych policzkach palące łzy.
Pierwszy rzut oka na zewnątrz, dobrze przed wschodem słońca, to jak lądowanie na nieznanej planecie. Wszystko jest sine od szronu, drzewa powleczone bladym zamszem, mury domów przystrojone kryształkami. Droga, jeszcze wczoraj najeżona błotnistymi grzebieniami, tworzy białą smugę, długą i gładką. Suche łodyżki pokrzyw przy starych schodkach układają się w srebrne lichtarze. Popycham drzwi, biorę głęboki oddech, usiłując zatrzymać aż do zawrotu głowy mroźne upojenie tym pięknem. To powietrze, czuję wyraźnie, może znów mnie oszołomić, sprawić, że zapomnę o wyjeździe… Muszę wyruszyć jak najszybciej.
Z walizką w dłoni docieram nad brzeg jeziora, kiedy słońce, jeszcze niewidoczne, zdradza swą obecność za lasem. Niebieskawa ziemia należy jeszcze do nocy. Ale pobielone wierzchołki najwyższych świerków pokrywają się delikatną przejrzystą pozłotą…
Przyspieszam, żeby wyzwolić się spod uroku tych budzących się świateł, które mnie opóźniają. Pierwsze ciężarówki wkrótce zaczną przejeżdżać przez skrzyżowanie dróg. Ale magia chwili ogarnia wszystko. Każdy krok wywołuje to niepowtarzalne podzwanianie kruszonego lodu. Zatrzymać się, zatracić w tym czasie pozbawionym godzin. Odwracam się: nad kominem chaty, którą właśnie minąłem, unosi się nikły obłoczek dymu. Przeszywająca wdzięczność i lęk, że nie zdołam się oderwać od tego piękna.
Teraz droga oddali się od Mirnoje, rozpraszając czar jej ostatnich etapów: małej chatki, w której mieści się łaźnia, wierzbowych zarośli.
Niespodzianie w kompletnym bezruchu bieli i błękitu miga mi coś ciemnego. A zresztą nie ma w tym nic niespodziewanego. Długi płaszcz, kobieca twarz. Rozpoznaję ją, to ona, jej obecność w tym miejscu jest jak najbardziej zwyczajna, mogłem ją tu spotkać wczoraj, jak i przedwczoraj. Zgięta wpół usiłuje wypchnąć łódź przymarzniętą do zlodowaciałej gliny brzegu. Wydaje się całkowicie pochłonięta tą czynnością.
Idę dalej, poruszany samym bezwładem mięśni, pogrążony w hipnotycznej nieczułości, przewidując scenę, która z pewnością się zdarzy: usłyszy odgłos moich kroków, wyprostuje się, ruszy w moją stronę, mierząc mnie spojrzeniem coraz bardziej niemożliwym do wytrzymania…
Słyszy odgłos moich kroków, prostuje się, pozdrawia mnie szybkim skinieniem głowy. Jej oczy mają wyraz, który dobrze znam. Nie widzą mnie tak naprawdę, trzeba im czasu, by umieścić mnie na obrazie, jaki im się jawi. Powtarza swój gest, jest to jedynie machinalna kopia pierwszego skinienia, wraca do swego zajęcia.
Jestem wolny, mogę odejść. Mimo to schodzę z drogi i kieruję się w stronę skarpy.
Łódź ledwie drgnie. Lód wokół kadłubu został rozbity kobiecymi butami. Glina jest bardzo czerwona, ślady stóp odznaczają się na bieli niczym plamy krwi. Rozglądam się, gdzie mógłbym postawić walizkę w tej mieszaninie lodu i błota, w końcu kładę ją na ławeczce łodzi.
I chwytam krawędź burty. Kobieta napiera na łódź z drugiej strony, naśladuję jej ruch, barka zaczyna się kołysać, z każdym pchnięciem przesuwając się niedostrzegalnie do przodu.
Następnie gładki ześlizg, brzęk cienkiej warstewki lodu, którą kadłub łodzi kruszy, osuwając się do wody. Kobieta już wsiadła, staje blisko rufy z długim wiosłem w dłoniach. Gramolę się do środka, sam nie wiedząc, czy po to, by zabrać walizkę, czy też…
Siadam na dziobie, plecami do celu naszej przeprawy. Jakbym nie wiedział, jakbym nie musiał wiedzieć, dokąd zmierzamy. Kobieta, na stojąco, zanurza powoli wiosło to z tej, to z drugiej strony. Zwrócona do mnie twarzą nie patrzy na mnie, tylko czasem — gdy nasze spojrzenia się spotkają — zdaje się obserwować mnie z dystansu długich lat. Lód pęka pod wiosłem, krople wody pobrzękują metalicznie.
„Ładna pułapka”, myślę sobie i pojmuję nagle, że to było nieuniknione. Podstępna i żądna sprawiedliwości logika chciała, byśmy się rozmówili. I tak się stanie: łzy, wyrzuty, moje nieudolne próby, by ją pocieszyć, by się z tego wywinąć. Przedtem kobieta załatwi, co ma do załatwienia na wyspie, a następnie wrócimy do Mirnoje i wypełnię mój obowiązek jedynego przyjaciela, jedynego mężczyzny, jakiego poznała w ciągu ostatnich trzydziestu lat.
Ta myśl jest równie nieprawdopodobna i oczywista, jak cała ta biała planeta, która nas otacza. Ślubna biel, nieskalana, przerażająca swą czystością. Nawet sosnowe belki tworzące ten krzyż są inkrustowane kryształkami.
Ona płynie na wyspę z powodu tego krzyża leżącego na ławeczkach łodzi. Przypominam sobie jej słowa: „Następnym razem przywiozę krzyż…”. A więc dziś jest ów następny raz. Krzyż na grób Anny, której ciało odbyło swą ostatnią podróż w moich ramionach. Uderzenia młotka wczorajszego wieczoru oznaczały zatem przybijane ramiona krzyża. A snop światła latarki związany był z przenoszeniem krzyża na łódź. Po cóż było go dźwigać tuż przed zapadnięciem nocy? Czemu nie rano? I nagle pojmuję, co to za kobieta narodziła się wczoraj. Kobieta, która musiała zbudować ten symbol śmierci, aby pozostać przy życiu. Wbije go w ziemię i zacznie mnie zaklinać, płakać, próbować mnie zatrzymać w swoim życiu, w którym więcej jest krzyży niż żywych. Główne drzewce wydaje mi się nieproporcjonalnie długie, ale po chwili domyślam się, że jego dolna część zostanie wkopana w ziemię.
Wyspa jest biała. Oszroniony kościółek wydaje się przezroczysty, eteryczny. Ziemia wokół świeżo osadzonego krzyża to jedyna ciemna plama w tym świecie bieli.
Schodzimy na brzeg, bez słowa zajmujemy swoje miejsca w łodzi. W pewnym momencie przychodzi mi na myśl, że powinienem coś powiedzieć, rozbroić paroma neutralnymi słowami poważną rozprawę, jaka się szykuje. Ale cisza, zbyt rozległa, niczym w olbrzymiej nawie, odbiera mi głos, odsyła go do wewnątrz, ku tej gorączkowej myśli, która kołacze mi w głowie: jak wytłumaczyć tej kobiecie, że aby dzielić z nią los, choćby przelotnie, trzeba by nauczyć się żyć tym życiem po życiu, które nam, innym, nie jest jeszcze dane, że trzeba by umieć wszystko przewartościować — czas, śmierć, ulotną nieśmiertelność miłości, że trzeba by… Niebo nad jeziorem zabarwiło się niemożliwym do zniesienia blaskiem, czystość powietrza rozdyma płuca do tego stopnia, że nie można już oddychać. Mam wielką ochotę uciec z tej białej pustyni, znaleźć się w zadymionej ciasnocie naszej pracowni w Wigwamie, w zgiełku podchmielonych głosów, w ścieraniu się ciał, beztroskich płochych myśli, krótkotrwałych związków bez zobowiązań.
Okrążamy wyspę. Już wkrótce czerwona glina brzegu, wierzbina… Ona wysiądzie, spojrzy mi przeciągle w oczy, zacznie mówić. I co jej powiem: śmierć, czas, przeznaczenie? To kobieta samotna, która całkiem zwyczajnie i po ludzku nie chce już nią dłużej być. Ale ta nieskończoność bieli, którą nosi w sobie, przenigdy nie zmieści się w ciepłej muszli Wigwamu.
Zmarznięty czuję odrętwienie własnego ciała. Siedzę skulony na ławeczce, z walizką między nogami. Znienacka nachodzi mnie myśl, żeby uciec przy schodzeniu na brzeg. Wyskoczyć, wciągnąć łódź na ląd, złapać walizkę, rzucić jakieś słówko na pożegnanie i zwiać. Uderzenia wiosła stają się coraz bardziej leniwe, jakby Wiera — odgadując mój plan — chciała opóźnić nasz powrót. Wiem zresztą, że i tak nie potrafiłbym uciec. Bardzo niewygodny ten niedostatek cynizmu!
W tym momencie dziób łodzi stuka łagodnie o jakąś przeszkodę. Odwracam się i wytrzeszczam oczy. Nie ma wierzb, nie ma czerwonego zdeptanego szlamu. Przybiliśmy do starej przystani, z drugiej strony jeziora. Zanim jeszcze mogę pojąć, co się dzieje, Wiera wysiada na deski, które uginają się lekko, wsparte na starych palach. Machinalnie wychodzę za nią — z walizką w dłoni — na wąski pomost.
Spogląda mi w oczy, uśmiecha się, całuje mnie w policzek i wraca do łodzi. I zanurzając już wiosło w wodzie, mówi: „W ten sposób jesteś dwa kroki od miasta. Zdążysz na pociąg o jedenastej… Niech Bóg ma cię w swej opiece”.
Jej twarz wydaje mi się postarzała, kosmyk srebrzystych włosów opada na czoło. A przecież równocześnie cała promieniuje młodością, nową, drżącą, rodzącą się właśnie w ruchu warg, w trzepocie rzęs, w lekkości ciała, które łódź już uwozi w dal…
Unoszę rękę w daremnym pozdrowieniu, stoi tyłem do mnie, a odległość między nami szybko się zwiększa. Podchodzę aż na skraj pomostu i z bolesną intensywnością powtarzam sobie, że mój głos mógłby jeszcze do niej dotrzeć i że trzeba by jej koniecznie powiedzieć, że… Cisza jest taka, że słyszę delikatny plusk wywołany ruchem łodzi, który zanika między palami pomostu.
Jeszcze nigdy nie wyruszałem do miasta z tego miejsca. Od przystani ścieżka biegnie w górę i kiedy oglądam się za siebie, widzę całe jezioro. Wyspę z wyraźną bryłą kościoła i kilkoma drzewami nad cmentarzem, niebieskoszare blankowanie lasu, dachy Mirnoje, których biel straciła już swój olśniewający blask, szron wkrótce stopnieje, a wtedy upodobnią się po prostu do dachów wioski takiej jak inne, oczekujące zimy.
W oddali łódź zdaje się stać w miejscu na lodowej tafli jeziora, a jednak płynie naprzód. Ślad uwolnionej wody za rufą wydłuża się, ciągnie ku nieskończoności zaśnieżonych równin, ku przyćmionemu blaskowi słońca. A jeszcze dalej, w szronowych mgłach horyzontu, za polami i szczytami drzew rozbłyska nagle ta pustka. Morze Białe…
Ponad czarną linią łodzi dostrzegam jeszcze sylwetkę w długim kawaleryjskim płaszczu. Mimo dzielącej nas odległości zdaje mi się, że słyszę dzwonienie kruszonego lodu. Ten sam dźwięk wypełnia świetliste przestworza nieba. Właśnie teraz dzwonienie ustaje, jakby w chwili, gdy wiosło wstrzymuje swój miarowy ruch, odpoczywa. Mam wrażenie, że rozpoznaję gest ręki, falujący nad łodzią, tak, widzę go wyraźnie i macham pospiesznie w odpowiedzi…
I dźwięczenie powraca, delikatne, niezmienne.