Następnego ranka, kiedy szli do samochodu, Mali zapytała:
– Andre, czy musimy jechać do Alvdalen teraz, kiedy masz już pewne dowody?
– Musimy. I jest to nawet bardziej potrzebne niż kredyko1wiek przedtem. Trzeba odszukać ewentualnych innych potomków Christera Gripa. A co, chciałabyś wracać do domu?
– Do domu? Ja? To znaczy dokąd? Nie, chcę jechać do Alvdalen.
– A ty, Nette?
– Oczywiście, że też chcę tam jechać. To wszystko jest niezwykłe!
– Prawda? I ja tak myślę. A jak tam twoja głowa?
– Dziękuję. Dużo lepiej!
– I wyglądasz znacznie lepiej. Spałaś dobrze?
– Owszem, znakomicie!
Nette nie mogła przecież powiedzieć, że leżała długo, bardzo długo i płakała tak, że głowa rozbolała ją jeszcze bardziej. Płakała nad swoim gorzkim losem. Nad tym, że oddanie dla młodego przyjaciela rosło z każdą godziną i stawało się coraz bardziej nieznośną udręką. A przecież wiedziała aż za dobrze, że to sprawa absolutnie beznadziejna.
Nie odczuwała, broń Boże, seksualnego pociągu do Andre. Nie, jej uczucia były dużo bardziej subtelne. Te uczucia, które może mogłyby być nazwane miłością, wyrażały się w bolesnej potrzebie służenia mu, sprawiania mu radości, poświęcenia wreszcie, wszystko dla niego, co tylko zechce.
I będzie to robić, jak długo Andre jest wolny. Ale jeśli on się zakocha, na przykład w takiej dziewczynie jak Mali, to co wtedy? Nette stanie się najzupełniej niepotrzebna, zbędna, będzie przeszkadzać. Sprawiało jej to taki ból, że nie mogła zasnąć.
Mimo wszystko rano czuła się wypoczęta. Reakcja nadejdzie z pewnością później, w ciągu dnia, ale wtedy Nette będzie siedzieć, jak przystało starej pannie, na tylnym siedzeniu i będzie mogła drzemać, nie słuchając, o czym młodzi rozmawiają.
Andre ją jednak zaskoczył.
– Skoro czujesz się lepiej, to uważam, że teraz twoja kolej, by jechać na przedzie, Nette. Mam nadzieję, że Mali się zgodzi?
– No jasne! – prychnęła dziewczyna. – Ale tylko przez pierwsze dwadzieścia kilometrów, dopóki nie zatrzymamy się na odpoczynek. Potem zamiana!
– O, nie, nie! – zaprotestował Andre.
– Pewnie że nie, żartowałam tylko. Oczywiście, że Nette powinna siedzieć z przodu. Mną się nie przejmujcie, gotowa jestem się poświęcić.
– Przestań udawać cierpiętnicę, nikogo na to nie nabierzesz – roześmiał się Andre.
Ruszyli w dobrych nastrojach.
Dzień był równie piękny jak poprzedni, drogi jednak na pograniczu Norwegii i Szwecji prawie nie nadawały się do jazdy. Momentami podróżni niepokoili się całkiem poważnie, że będą musieli zawrócić, za każdym razem jakoś im się udawało pokonać przeszkody, zawsze jednak z uczuciem, że palą za sobą wszystkie mosty.
Kiedy było już tak źle, że wspólnymi siłami musieli wyciągać samochód z błota, Mali powiedziała:
– Tylko pamiętajcie, że wracać też będziemy tą samą drogą!
– Umiesz dodawać człowiekowi otuchy, nie ma co – mruknął Andre, próbując oczyścić ubłocone buty i ubranie.
W końcu jednak – cud nad cudy! – po południu dotarli do Alvdalen. Znaleźli miejsce do spania, zjedli obiad i zaczęli przepytywać o rodzinę Havgrima. Każde z trojga ruszyło w innym kierunku, żeby odszukać kogoś, kto mógłby coś więcej powiedzieć o przybyszach z Vargaby.
Na koniec spotkali się ponownie w gospodzie i usiedli, żeby porozmawiać. Tym razem w pokoju Mali.
– No? – zapytał Andre. – Dowiedziałyście się czegoś?
Okazało się, że wysiłki wszystkich trojga przyniosły ten sam rezultat: W Alvdalen nie było obecnie żadnych potomków Kajsy i Havgrima, a jedyną osobą, która mogłaby coś wiedzieć o Vargaby, jest pewna staruszka imieniem Britta-Stina, wnuczka tamtej Britty z Vargaby. Problem polega na tym, że Britta-Stina spędza lato na górskim pastwisku. A to kawałek drogi od wsi.
– Pójdziemy tam jutro – zdecydował Andre. – Nette, jeśli będziesz się czuła źle, nie musisz chodzić.
– Ale ja bym bardzo chciała – powiedziała pospiesznie. – Jeśli, oczywiście, nie będę przeszkadzać!
Uśmiechnął się do niej serdecznie, takim uśmiechem, który zawiera w sobie poczucie wspólnoty i wzajemnego zrozumienia i który trafia wprost do serca. Nette odpowiedziała takim samym uśmiechem, a Andre pogładził ją leciutko po policzku.
Tego wieczora była tak przejęta, że już tylko dlatego nie mogła zasnąć. Jej organizm jednak był bardzo wyczerpany i potrzebował odpoczynku, tak że w końcu sen ją zmorzył.
Jak życie człowieka może się do tego stopnia zmienić w tak krótkim czasie? To była ostatnia myśl, jaka przyszła jej do głowy. Byłam przecież na swój sposób szczęśliwa. Udało mi się, w mojej samotności, uzyskać jakąś formę spokojnego szczęścia. I oto zjawia się taki młokos, który ma jeszcze mleko pod nosem, i wywraca wszystko do góry nogami! Czy przynajmniej nie mógłby tego zrobić ktoś w moim wieku? Wtedy mogłabym chociaż zachować marzenia, a tak to nie mam nic.
Mali także przewracała się długo w łóżku i rozmyślała m ogromnej zmianie, jaką Andre spowodował w jej nędznym życiu. Żeby tak jeszcze te wszystkie wspaniałe nowości mogły przetrwać! Dostałam wszystko naraz, myślała. Jeszcze parę dni temu musiała się troszczyć, gdzie będzie spać w nocy i co włoży do ust następnego ranka. A teraz? Wykąpana, ładnie uczesana, jakież to cudowne uczucie! Dostała ubranie godne człowieka, a co ważniejsze, zyskała przyjaciół, dobrych, wspaniałych ludzi. I, najcudowniejsze ze wszystkiego, znalazła rodzinę, do której należy!
Ludzie Lodu…
Mali z płonącymi policzkami słuchała opowieści o tych niezwykłych ludziach, którzy są jej krewnymi. Jakież to wszystko zdumiewające! Ile niewiarygodnych wydarzeń! Ponadnaturalne zjawiska, demony, czarne anioły, źródła złego i źródła dobrego, Ludzie z Bagnisk, szary ludek…
Obciążeni i wybrani.
Jej własny brat lub siostra, to dziecko, które urodziło się martwe, było obciążone.
Może ona sama też ma jakieś ponadnaturalne zdolności?
Zaczęła się zastanawiać. Starała się sięgać pamięcią jak najdalej w przeszłość.
Nie, chyba nigdy nie przeżyła nic bardziej niezwykłego niż zazwyczaj ludzie przeżywają. Każdy przecież ma takie zdarzenia, kiedy myśli: „Jakie to dziwne, ale przecież wiedziałem, zanim się to stało…”
Przypadek, nic więcej. Chociaż, może jednak przeczuwała więcej niż inni?
Najważniejsze w opowiadaniu Andre było to, że Ludzie Lodu tak się trzymają razem.
I teraz ona także należy do tej rodziny.
Nawet nie zauważyła, że od czasu do czasu ociera łzy z oczu. Łzy rozpierającego szczęścia i żalu nad losem matki. Biednej Petry, której Mali nigdy nie poznała. I którą nienawidziła przez całe swoje życie, bo czuła się zdradzona i porzucona, nie chciana i nie kochana.
Teraz wiedziała, jak było naprawdę.
Matka powinna była się dowiedzieć, że należy do Ludzi Lodu. Ale nie zdążyła.
Mali rozmyślała nad dolą Petry. Wypędzona, samotna, spragniona więzi z innymi ludźmi, bezbronna ofiara pozbawionych sumienia mężczyzn, którzy niczego nie rozumieją.
Mali nie była taka jak matka. Mali była twarda, jej nie mogła zgubić sympatia dla mężczyzn, zbyt wiele widziała czynionego przez nich zła.
Andre…?
Spotkanie z nim to dla niej wielkie doświadczenie. Kulturalny, delikatny, życzliwy i wyrozumiały mężczyzna. Tego dotychczas nie znała.
Starała się myśleć o czym innym. Andre wkrótce zniknie z jej życia, nie powinna się do niego przywiązywać.
Zawsze była osobą samodzielną. Samotna, lecz silna. Dziewczyny z ruchu obrony kobiet obdarzały ją zaufaniem. Język miała cięty, to prawda, czasami wyrażała się wulgarnie, ale wzbudzała respekt mimo młodego wieku. Nie bała się nikogo i niczego. Nieugięta wobec gminnych zarozumialców i głupich biurokratów.
Jakie to dziwne, że teraz podróżuje ż jedną z tych urzędniczek, z którymi zawsze wojowała! Ale Nette Mikalsrud należy do wyjątków, rzeczowa i stanowcza, można się z nią dogadać. Prawdopodobnie nie podziela idei Mali, ponieważ reprezentuje władzę, ale jest człowiekiem honoru.
A teraz zostały przyjaciółkami. Bardzo przyjemne uczucie!
Andre zasnął prawdopodobnie pierwszy z całej trójki, jak to człowiek o czystym i ufnym sercu, którego troski nie sięgają dalej niż do jutrzejszego dnia: czy odnajdą starą Brittę-Stinę i czy ona będzie mogła dodać coś do ich wiedzy o potomstwie Havgrima.
Andre uważał, że ma bardzo miłe towarzyszki podróży, i nie zastanawiał się nad stanem ich uczuć. Był młody i stosownie do wieku naiwny.
Zatem Arv Grip dał swoim dzieciom kawałeczek alrauny, zapewne jako ochronny amulet. Jak widać, na niewiele się to zdało. Andre rozmyślał przez chwilę o napadzie rozbójników na żonę Arva, Vibeke i jego dwoje małych dzieci. Vibeke i niańka zostały zamordowane, dzieci natomiast porzucone na drodze. Dziewczynka znalazła się w Bergqvara, a później odnalazła ojca. O chłopcu zaś wiedziano tylko tyle, że zabrał go jakiś bogaty pan.
Teraz okazało się, że był to człowiek pałający żądzą zemsty na potomkach Vreta Joara Jonssona. Chłopiec, Christer Grip, którego przybrany ojciec ochrzcił imieniem Havgrim, jako dorosły człowiek odnalazł prawnuka Vreta, Diderika Swerda. Razem znaleźli się w Vargaby, miejscu, gdzie miała być dopełniona wendeta. Christer-Havgrim nie był jednak człowiekiem gwałtownym. Diderik padł niejako „z własnej ręki” dziewice z Vargaby zemściły się na nim i na jego towarzyszu, księdzu Natanie.
W końcu Christer Grip znalazł szczęście u boku Kajsy z Vargaby. Więc może jednak mimo wszystko kawałek alrauny spełnił swoje zadanie?
Ale Petrę, która była jego ostatnią właścicielką, amulet zawiódł. Andre ciekaw był także, jak się powiodło tym kobietom, które go posiadały przed Petrą. Jej matka, Gerd, nie była, jak się zdaje, szczęśliwa. Miała prawdziwy talent literacki, a wyszła za mąż za prostaka i umarła młodo. A co z matką Gerd, Petrą Eriksdatter Nordlade, i z jej matką, Doroteą, córką Havgrima?
Z tymi pytaniami Andre zasnął. Być może jutrzejszy dzień przyniesie odpowiedź.
Następny ranek wstał równie piękny jak dwa poprzednie. Tylko że wiało niemiłosiernie, kiedy troje wędrowców najpierw jechało samochodem, a potem wspinało się mozolnie przez las na górskie pastwisko ponad Alvdalen. Drogi były tu teraz lepsze niż w czasach Vargaby, wkrótce musieli jednak opuścić szeroki trakt i posuwać się w górę ścieżką wśród zarośli, która miała ich zaprowadzić do szałasu Britty-Stiny. Otrzymali szczegółowe informacje i gospodarze z Alvdalen zapewniali, że w żadnym razie nie mogą zabłądzić. Tylko że to daleko, powinni o tym pamiętać!
Mali miała nowiutkie buty, więc prędzej czy później musiały jej się porobić pęcherze na nogach. Nette zaś ubolewała, że nie ma prawdziwego sportowego stroju ani nawet kostiumu odpowiedniego na taką podróż. Znakomicie, że kupiła nową suknię na obiad w hotelu, któż jednak mógł przypuszczać, że magistracka urzędniczka wyprawi się w taką drogę? W czarnej, długiej spódnicy i obcisłej bluzce było jej okropnie gorąco, a fakt, że wzięła płaszcz, wcale nie poprawiał sytuacji. Uważała, że to absolutnie niezbędne, ale męczyła się strasznie. W tej drodze przez las płaszcz był dosłownie i w przenośni ciężarem.
– Jesteście pewni, że idziemy we właściwym kierunku? – zapytała Mali zdyszana, gdy słońce osiągało swój najwyższy punkt na niebie. – Myślę, że powinniśmy już być na miejscu.
– Pamiętaj, że to daleko – upomniał Andre.
Byli spoceni, przewiani wiatrem i w najwyższym stopniu utrudzeni. Kanapki, które zjedli po drodze, nie na długo starczyły i wszystkim trojgu dokuczał głód.
Mali stwierdziła ponuro:
– Moim zdaniem nasza sytuacja przypomina wędrówkę tamtych trzech mężczyzn sprzed ponad stu lat i ich przewodniczki, starej Barbro. Oni też nie wiedzieli, gdzie się znajdują.
– Nonsens – obruszył się Andre. – Przede wszystkim my nie jesteśmy w pobliżu Vargaby.
– A skąd ta pewność? Czy wiesz, gdzie się znajdowała Vargaby?
Andre spuścił z tonu.
– Nno nie, ale myślę, że gdzieś znacznie bardziej na wschód.
– O, tam widzę jakąś budowlę! – zawołała Nette. – To górski szałas!
– Och – westchnął Andre z ulgą. – Mam nadzieję, że są tam ludzie. Jeśli nie Britta-Stina, to przynajmniej ktoś, kto wie, gdzie jej szukać.
Trafili jednak dobrze. W szałasie mieszkała tylko staruszka i jedna bardzo młoda dziewczyna. Z radością przyjęły niespodziewanych gości, zwłaszcza tak, ich zdaniem, wytwornych. Dziewczyna natychmiast nakryła do poczęstunku, podała wszystko, co miały w szałasie najlepszego. Britta-Stina usiadła na stołku, z fajką w bezzębnych ustach, i nie miała absolutnie nic przeciwko temu, by odpowiadać na pytania gości. Wprawdzie nie mogła spamiętać takich rzeczy jak to, gdzie schowała woreczek z tabaką albo czy wyniosła śmieci, ale jeśli chodzi o dawne czasy, to pamięć miała jasną jak kryształ.
– O, pewnie, że pamiętam Havgrima! – popiskiwała z radością. – Za czasów mojego dzieciństwa był już bardzo stary, ale przystojny został do końca! Nikt nie powie wam nic innego! Szkoda tylko, że tak młodo owdowiał.
„W późniejszych latach Kajsa i Havgrim mieli jeszcze syna, ale jego losy nie potoczyły się tak szczczęśliwie”.
– Owdowiał? – zapytał Andre. – Czy to się stało już za waszej pamięci, matko Britto-Stino?
– Tak. Owdowiał w dwudziestym roku. Ja się co prawda urodziłam w osiemset dwudziestym ósmym, ale ludzie wciąż dużo o tym gadali. Moja babka Britta pochodziła przecież z Vargaby i znaliśmy ich bardzo dobrze.
Andre odważył się zgadywać:
– Czy ona… czy Kajsa… umarła przy porodzie?
Staruszka spojrzała na niego zdumiona.
– Tak! Naprawdę tak było! Strasznie ciężki poród, ludzie długo o tym gadali. Urodziła chłopca i to on odebrał jej życie. Widzisz, on nie był zbudowany tak jak się należy.
– Miał szerokie, spiczaste ramiona, prawda?
– Tak ludzie gadali. Ale skąd ty o tym wiesz?
– Trzeba wam wiedzieć, matko, że ja pochodzę z tego samego rodu co Havgrim. Ciąży nad nami przekleństwo, że niektóre dzieci rodzą się takie, jak mówicie, i odbierają życie swoim nieszczęsnym matkom. Nasza Mali, tutaj… Jej matka też urodziła takie dziecko i skończyło się tak samo źle. Ale co się stało z tamtym chłopcem?
Stara kobieta spuściła wzrok.
– Podobno akuszerka go udusiła zaraz po urodzeniu.
Wiecie, podmieniec. Czary.
– Jesteście pewni, matko Britto-Stino, że chłopiec nie przeżył?
Staruszka całkowicie straciła poczucie czasu, pogrążyła się we wspomnieniach z młodości i nie słyszała, co się do niej mówi.
– To musiało tak być, moja babka zawsze to powtarzała. Kajsa i Havgrim nie mogli dobrze skończyć, bo oni dotykali pogańskiego bożka.
– Tego posążka nad jeziorem? – zapytał Andre próbując przywrócić Brittę-Stinę do rzeczywistości. – Posążka boga Freya?
– Pogański bożek był przeklęty – mówiła staruszka, nadal pogrążona we własnym świecie. – A oni go dotykali. Kajsa go dotykała. I kara jej nie ominęła. Urodziła odmieńca i sama musiała umrzeć. To straszna śmierć! Zemsta pogańskiego bożka!
– To nie było tak – próbował jej wytłumaczyć Andre. – Tak jak mówiłem, to cecha naszego rodu. To przekleństwo, które nad nami ciąży.
Staruszka nie słyszała jego słów. Łapczywie ssała fajkę, a jej myśli krążyły gdzieś w przeszłości, wzrok miała rozmarzony i pełen smutku.
I Nette, i Mali czuły się dość marnie. Nette pocieszała się myślą, że tak daleko jak się dało przyjechali w góry samochodem. Dotarli autem aż do drogi na Lillhardal, skąd dalej prowadziły już tylko całkiem nieprzejezdne dróżki. To naprawdę była pociecha wiedzieć, że samochód tam stoi i czeka na nich. Nie będą musieli na własnych nogach pokonać tej niewiarygodnie długiej drogi do Alvdalen.
Mali rozglądała się ciekawie po maleńkim wnętrzu szałasu. Wszystko było dla niej nowe i podniecające. Ona, która nigdy nie widziała niczego poza przytułkiem dla dzieci i nędznymi dzielnicami Trondheim, przeżywała wielką przygodę. Znalazła się daleko, w nieznanym kraju, na prawdziwym odludziu. Nigdy przedtem nie była tak blisko natury.
Jakież więc znaczenie mogło mieć to, że była obolała na całym ciele, a poocierane stopy piekły przy każdym ruchu?
Andre jeszcze raz ponowił próbę.
– Jesteście pewni, matko, że dziecko nie przeżyło?
Staruszka ocknęła się nareszcie i popatrzyła na niego przytomniej.
– Żebym tak z tego miejsca nie wstała! Akuszerka została postawiona przed sądem za dzieciobójstwo, ale ją uwolnili, kiedy opowiedziała, jak dziecko wyglądało.
W takim razie ten chłopiec nie mógł zostawić dziedzica, myślał Andre, użalając się nad Kajsą z Vargaby, która miała niespełna czterdzieści lat, kiedy musiała umrzeć.
– No, a wdowiec, Havgrim, nie ożenił się drugi raz? – zapytał.
– Nie, nigdy tego nie zrobił.
– To znaczy, że nie miał już więcej dzieci. Tylko jedną córkę, Doroteę?
– Zgadza się. A ona wkrótce opuściła Alvdalen.
– Wyszła za mąż za Norwega, prawda? Erika Nordlade z Trondelag?
– Jak ty to wszystko dobrze wiesz! Aż dziw!
– Staram się przecież odnaleźć członków mojej własnej rodziny.
– Co prawda, to prawda, rozumiem cię. No tak, Dorotea wyprowadziła się do Norwegii.
– Nie wiecie, dokąd dokładnie?
– Jakieś nowiny się przecież słyszało od czasu do czasu. I ona przyjechała kiedyś w odwiedziny do ojca Havgrima, sama to pamiętam. Miała ze sobą obie córki.
Andre podskoczył tak gwałtownie, że o mało nie przewrócił stołka, na którym siedział.
– Co? Dwie córki?
O piekło i szatani, pomyślał zgnębiony. Czy nie będzie końca tym poszukiwaniom? To znaczy, że więcej jest takich, którzy mają w sobie krew Ludzi Lodu?
– Ja pamiętam nawet, jak dziewczynki miały na imię. I obie były bardzo ładne. Starszą wołali Emma. Druga była o cztery lata młodsza i miała na imię Petra.
Petrę Eriksdatter Nordlade Andre znał. Ale Emma była kimś całkowicie nowym. Mali spoglądała na niego pytająco.
– Będziemy szukać we dworze Nordlade – mruknął. – Czy ten dwór znajduje się w Gaudalen, matko Britto-Stino? Wiecie coś o tym?
– Coś jakby mi majaczyło, chyba słyszałam tę nazwę. Ale potem stary Havgrim umarł i córka Dorotea nie przyjeżdżała już więcej w odwiedziny. Tak to ród zniknął z Alvdalen…
W małym szałasie panował przytulny mrok. Pachniało oborą i świeżym mlekiem, serem, jałowcem i wygrzanym drewnem. Bardzo miłe miejsce do odpoczynku i nabrania sił. Na zewnątrz całymi kilometrami rozciągały się lasy, okrywały ciemnym płaszczem ziemię i gdzieś daleko na horyzoncie łączyły się w z niebem. W górach panował niewypowiedziany spokój.
– Teraz mam jeszcze tylko jedno pytanie – powiedział Andre. – Vargaby.
Smutny uśmiech przemknął po pokrytej zmarszczkami twarzy staruszki.
– Tej wsi już nie ma. Wszystko porósł las.
– Czy to daleko stąd?
– Pewnie, że daleko. Ale nie pytaj mnie, gdzie to jest, bo nie wiem. Moja babka i jeszcze kilka osób pojechali tam kiedyś konno kilka lat po przeprowadzce. Zobaczyli tylko zwęglone resztki domów, porośnięte trawą, krzewami i młodymi drzewkami. Musiał tam kiedyś wybuchnąć pożar i strawił wszystko.
– Tak właśnie było – przytakiwał Andre.
– Tak, tak. Havgrim twierdził nawet, że wie, kiedy to było, bo on umiał przeczuwać takie rzeczy. Śniło mu się raz, że to jakiś ksiądz podłożył ogień i potem sam spłonął pośród palących się domów. A inny zły człowiek, imieniem Swerd czy jakoś tak, utonął w jeziorku. Sen był tak wyraźny, że Havgrim mógłby przysiąc, iż to wszystko wydarzyło się naprawdę. No i wieś była rzeczywiście spalona.
– Owszem, Havgrim mógł równie dobrze przeżyć we śnie wszystko, co się stało, bo on należał do mojego rodu, a wielu naszych krewnych ma dar jasnowidzenia. Myślicie więc, matko, że nie znajdziemy już Vargaby?
– Tak myślę. I żadne niebezpieczeństwo nikomu tam nie grozi.
– Wiem. Dziewice z Vargaby znalazły już przecież spokój wieczny.
– Otóż to. A wszystko to tylko stara legenda, nie ma się czym przejmować.
Podróżni chcieli wrócić do gospody, nim zapadnie zmierzch, podziękowali więc serdecznie za gościnność i cenne informacje. Podziękowali też za nocleg ofiarowywany im przez staruszkę. W małym szałasie miejsca było niewiele, a poza tym powinni jak najszybciej wracać do Norwegii. Nie mogli za bardzo przedłużać podróży.
Do wieczora zostało jeszcze trochę czasu, jeśli się pospieszą, wrócą na czas do Alvdalen.
Pożegnali się więc i ruszyli w drogę powrotną.
Zapomnieli, że wieje tak strasznie. Pod koronami wysokich sosen wiało tak samo jak poprzednio na otwartych przestrzeniach. Udręczona Mali zasłaniała uszy rękami, a Nette owinęła głowę szalem, który dotychczas miała na ramionach. Musiała wyglądać mało urodziwie, była o tym przekonana, ale inaczej uszy bolały ją nieznośnie.
– No i znowu dowiedzieliśmy się czegoś nowego – westchnęła Mali.
– Owszem – roześmiał się Andre gorzko. – Emma Eriksdatter Nordlade… Kolejna kobieta z Ludzi Lodu, którą trzeba odnaleźć.
– Odpowiedź znajdziesz z pewnością we dworze Nordlade – pocieszała Nette. – Ona urodziła się w roku tysiąc osiemset dwudziestym piątym, niecałe sto lat temu. Ktoś musi o niej pamiętać.
– Pewnie – dodał szyderczo Andre. – I o tym, że miała mnóstwo dzieci. A każde z tych dzieci miało wiele swoich dzieci, które z kolei…
– Przesadzasz! – przerwała mu Mali przytomnie. – Ludzie Lodu nie rozmnażają się przecież jak króliki. To prawdziwe błogosławieństwo, że rodzi ich się tak niewielu!
– W tym przypadku, tak! A zatem nocujemy w Alvdalen i jutro raniutko ruszamy z powrotem, dobrze?
– Oczywiście – zgodziła się Nette. – Zatrzymamy się tylko w Gaudalen i odszukamy dwór Nordlade.
– Jeśli i on nie został zrównany z ziemią – westchnął Andre. – Tylko tego by nam brakowało.
– Zdumiewające, ile ty masz w sobie optymizmu – powiedziała Mali szyderczo i wtedy Andre uśmiechnął się do swoich towarzyszek podróży.
Stopy Mali bolały coraz bardziej, o czym nieustannie mówiła. Cierpienie w cichości ducha nie należało do jej cnót. Było natomiast cnotą Nette. Nie doszła jeszcze do siebie po napadzie, całe ciało ją bolało, a już najbardziej tył głowy. Każdy krok odczuwała dotkliwie, a poza tym nie była przyzwyczajona do wędrówek po górach i lasach, w nierównym terenie, ale nie skarżyła się ani słowem. Starała się nie zostawać z tyłu, choć chciało jej się krzyczeć ze zmęczenia i udręki.
Andre rozejrzał się wokół.
– Czy nie powinniśmy już być przy tej drodze wiodącej z północy na południe? – zapytał zdenerwowany.
– Powinniśmy, i to dawno temu – odparła Mali ponuro.
– Zdaje mi się, że poszliśmy za daleko na wschód – rzekła Nette. – Ale przecież trzymaliśmy się ścieżki.
– Nie. Chyba tylko źle oceniamy czas i odległość – uspokajał Andre. – Musimy się pospieszyć, bo dzień wyraźnie ma się ku końcowi. Czy wy też wyczuwacie tę atmosferę zbliżającego się końca?
Las stawał się coraz gęstszy. Wyszli już z sosnowego boru i znajdowali się w mieszanym lesie. Światła też było mniej, widzieli drogę, ale nastrój był nieprzyjemny, zimny dreszcz przenikał od czasu do czasu podróżnych. Wiatr szumiał głucho w koronach drzew nad ich głowami, czasami tak głośno, że przypominał grzmot. Na dole, pod osłoną drzew, było ciszej, ale niesamowicie.
Nagle Mali przystanęła.
– O, do licha… – zaczęła. – Gdzie się podziała ścieżka?
Wszyscy wpatrywali się w ziemię. Andre szeptał cicho:
„Tam, gdzie dolina porasta lasem, a łąki się kończą, główny szlak drogi zamazuje się i w końcu schodzi na manowce. Jeśli mimo to chcesz tym szlakiem podążać dalej, duch twój traci wszelkie oparcie w…” Nie!
– Owszem – powiedziała Mali bezdźwięcznie.
Andre mówił dalej:
„ Droga, którą, jak ci się zdawało, szedłeś, zanika, rozpada się na wiele wątłych ścieżek… lecz biada ci, jeśli którejś z tych dróżek zaufasz… A być może też jedna z tych błędnych dróżek doprowadzi cię do najciemniejszej głuszy, do samego jądra boru, do tego miejsca, które wspominane bywa tylko…” Nie, do licha, nie chcę ciągnąć tego dalej!
– Nie chcesz dalej cytować? Czy dalej iść? – zapytała Nette.
Mali jednak poszła przodem.
– Tu! Tu znowu jest ścieżka!
Z wahaniem, z uczuciem, że dzieje się coś nieprzyjemnego, ruszyli dalej.
– Ścieżka prowadzi dziwnie daleko od nas – powie. działa Nette cicho, jakby się bała, że echo, odbite od skał zechce jej odpowiedzieć.
„- Nikt dokładnie nie wie, gdzie to Vargaby leżało” – zacytował znowu Andre. – Nawet stara Britta-Stina tego nie wiedziała. Nikt żywy tam nie chodzi.
– Osada zniknęła z powierzchni ziemi – dodała Mali. – Możemy przejść to miejsce tam i z powrotem i niczego nie zauważymy.
– W każdym razie to i tak nie było tutaj – ucięła Nette. – Skierujmy się bardziej na południe, to prędzej czy później dojdziemy do Osterdalen, a tam już leży Alvdalen i mieszkają ludzie, i… Co to było?
– Puchacz – odparł Andre. – Krzyk brzmi okropnie, ale ptak jest niegroźny.
Porzucili wijącą się, niepewną ścieżkę, którą coraz trudniej było się posuwać, i ruszyli na przełaj w kierunku południowym. Uważali, że teraz zabłądzić już nie mogą.
Nie zauważyli, kiedy dokonała się odmiana. Ale szli teraz bardzo ostrożnie, niemal na palcach, nasłuchiwali, choć niczego słychać nie było, i trwali w przekonaniu, że nie wszystko jest tak jak powinno.
Otworzyło się przed nimi coś na kształt polanki. Choć może polanka to zbyt duże słowo, po prostu kilka niezbyt wysokich wzgórków porośniętych niższą niż w głębi lasu trawą. Krajobraz jak z dziwnego snu, który pociągał, a zarazem przerażał.
– No, myślę, żeśmy tu mimo wszystko dotarli – mruknęła Mali.
– Jakim sposobem, na Boga, mogłoby się to stać? – zapytał Andre.
– A dlaczego nie? Nikt przecież nie wiedział, gdzie…
– No dobrze, dobrze – przerwał zirytowany. – W każdym razie musimy przejść przez to miejsce i iść dalej.
Weszli do niskiego lasu, czy może raczej w zarośla, gdzie drzewa stały rzadko niczym zabłąkane olbrzymy. Gdy trójka wędrowców dotarła mniej więcej do centrum tego dziwnego terenu, Nette przystanęła i wpatrywała się w ziemię. Andre i Mali podeszli do niej. Było już prawie szaro.
– Czy to nie jest kamienny fundament? – zapytała Nette ochryple.
– W dawnych czasach w Dalarna nie budowało się takich fundamentów – wtrącił Andre. – Domy stawiano na czterech narożnych słupach dla ochrony przed gryzoniami.
Mali kopnęła kopczyk ziemi, na którym stała.
– Zwęglone – oświadczyła lakonicznie. – Możesz sobie mówić, co chcesz, Andre, ale ja stoję pośrodku Vargaby!