ROZDZIAŁ XII

Droga powrotna.

Następnego dnia, po niezwykle męczącej podróży w deszcz po bezdrożach i rozmokłych, wyboistych traktach, odnaleźli w końcu dwór Nordlade w Gaudalen.

Widzieli dwór z daleka, wysoko na zboczu góry, jakby zawieszony w powietrzu. Nie wyglądał specjalnie imponująco, ale ku wielkiej radości wędrowców z komina domu unosił się dym. A zatem Nordlade było wciąż zamieszkane.

– Odważymy się w tym deszczu wspinać pod górę? – zapytała Mali.

– Musimy – odparł Andre. – Po doświadczeniach z Vargaby nie boisz się już chyba zwykłych śmiertelników?

– Wszędzie wokół widzę duchy – mruknęła ponuro.

– Owszem, zauważyłem to rano w gospodzie. Tak podejrzliwie przyglądałaś się pani przy sąsiednim stoliku, jakbyś oczekiwała, że za chwilę uniesie się w powietrze i zacznie piać.

– To prawda, ale sam powiedz, czy nie była trupio blada?

– Cóż za głupstwa! A poza tym bądź tak dobra i nie nazywaj naszych przodków duchami.

– Uff, nie. Ja tak nigdy o nich nie myślałam – przyznała Nette.

– Ja też nie – rzekła Mali. – Teraz miałam na myśli jedynie to obrzydliwe paskudztwo, wypełzające z błota. Dlaczego on chciał złapać właśnie mnie? Dlaczego nie wyciągał łap po ciebie, Andre? Czy to miało może coś wspólnego z tym, że dotknęłam figurki bożka?

– Nic podobnego, to przecież tylko kawałek przegniłego drewna. (Andre miał szczęście, że jego słów nie słyszał jakiś miłośnik starożytności). – Nie, on chciał cię złapać dlatego, że jesteś prawnuczką Havgrima. Mnie nie łączy z wami takie bliskie pokrewieństwo. Ale był na najlepszej drodze, żeby i mnie wciągnąć w głębinę. Byłaś niezwykle odważna, Nette, że stałaś na brzegu z alrauną, a nie uciekłaś stamtąd.

– To by mi nigdy do głowy nie przyszło.

– Stanowimy niezły triumwirat – powiedziała Mali i ujęła oboje przyjaciół za ręce. Tak złączeni przebyli ostatni kawałek drogi dzielący ich od domu w Nordlade.

– Wiesz, Mali, nie przestaje mnie zdumiewać twoja znajomość obcych słów – rzekł Andre.

– Człowiek nie musi być idiotą tylko dlatego, że się wychowywał w przytułku – odcięła się Mali. – A poza tym ja się staram, w każdej sytuacji można się czegoś nauczyć, a ja bardzo lubię wiedzieć. I niech sobie mężczyźni gadają co chcą o kurzych móżdżkach kobiet i o tym, że nadajemy się co najwyżej do łóżka. To świadczy jedynie o głupocie panów, a nie naszej.

– Wybacz mi – prosił Andre teatralnym głosem. – Wybacz mi, że jestem zaledwie mężczyzną!

– O, tak właśnie powinniście się do nas zwracać – stwierdziła Mali, chichocząc zadowolona.

Znaleźli się przed drzwiami. Nie musieli stukać, bo w progu stanął gospodarz. W podkoszulku i spodniach na szelkach, nie ogolony, tłusty, nie wyglądał zbyt apetycznie.

– On nie może być moim krewnym – szepnęła Mali zdławionym głosem.

I oczywiście nie był. Nazywał się wprawdzie Nordlade, ale w tamtych czasach nie było przecież niczym niezwykłym, że rodziny przyjmowały nazwiska od miejsca zamieszkania.

– Nie, Erik Nordlade? On mieszkał tu bardzo dawno temu – odpowiadał chłop wolno na pytanie Andre. – Oni musieli opuścić dwór i wtedy kupił go mój dziadek. Tak że ja jestem tutaj trzecim pokoleniem.

W głosie chłopa brzmiała duma, choć chyba nie bardzo miał do tego powody, bo gospodarstwo wyglądało na podupadłe i zaniedbane.

– W porządku. My chcieliśmy się właściwie dowiedzieć tylko, czy Erik Nordlade miał jakichś spadkobierców.

Chłop mrugał przestraszony.

– Moja rodzina kupiła gospodarstwo uczciwie. Żadnych spadkobierców do spłacenia ani nikogo takiego nie było. I siedzimy tu od trzeciego pokolenia.

– Mnie nie chodzi o spadkobierców dworu, po prostu o potomstwo Erika. Podobno on miał dwie córki.

– Erik Nordlade?

– Tak – potwierdził Andre, tracąc powoli cierpliwość.

Chłop drapał się po głowie z takim zapamiętaniem, że łupież sypał mu się na ramiona jak śnieg.

– No, miał… pewnie, że miał, co miał nie mieć? Jak to one się nazywały? Jedna to chyba Dorotea…?

– Nie, to była jego żona.

– A tak, tak, niech no pomyślę. Córki…?

– Może jest tu kto inny, kto lepiej pamięta rodzinę?

Chłop się rozgniewał. On pamięta najlepiej. Nikt mu nie odbierze tego honoru!

– Emma była jedna! I Petra.

– Owszem, te imiona wydają mi się znajome – powiedział Andre, by nie denerwować gospodarza jeszcze bardziej. – Znaliście je?

– Nie. Wyjechały ze wsi za młodu. Petra wyszła za jakiegoś faceta z miasta. Z Trondheim. Zdaje mi się, że było mu Sven. A Emma…?

– No! – niecierpliwił się Andre, gdy chłop zwlekał nazbyt długo.

Obie panie też niespokojnie przestępowały z nogi na nogę. Przypomni sobie gospodarz coś nareszcie, czy nie? Bo jeśli nie, to będzie bardzo trudno odnaleźć tę nikomu nie znaną Emmę i jej ewentualne potomstwo.

– Emma, tak… – usłyszeli w końcu. – Wyszła za mąż, ona też. Za dobrego człowieka. Chociaż on też pochodził z miasta.

– Miała jakieś dzieci?

– Emma?

– Tak.

Chłop myślał z takim wysiłkiem, że zaczął sapać.

– Nie, nie pamiętam. Sam byłem wtedy dzieckiem.

– A nie pamiętacie imienia tego człowieka, za którego Emma się wydała?

– Pewnie! Każda miała swoje dzieci.

Rozmowa zaczynała przybierać charakter dialogu dziada z babą, coś w rodzaju ludowej pogwarki: „Gdzie idziecie, Bartoszu? – Mam indyki w koszu.” Andre domyślił się, że mózg chłopa przyswoił sobie właśnie poprzednie pytanie.

– Zatem one obie, i Emma, i Petra miały dzieci.

– Pewnie! Alem słyszał, że niedużo. Dziwne, nie? Nas było w domu trzynaścioro.

– Ale imion tych dzieci to pewnie nie pamiętacie, co? Tyle czasu minęło.

To właśnie był najlepszy bodziec dla gospodarza. Obrócił się na progu, wiercił się przez chwilę, żeby znaleźć najwygodniejszą pozycję, po czym oparł plecy o futrynę, aż trzasnęło.

– Co bym nie miał pamiętać? Przecie, że pamiętam! Petra miała dziewczynkę i było jej Gerd. A Emma… Jej chłopak miał na imię Knut!

Co za triumf! Tego się już prawie nikt nie spodziewał.

– Znakomicie! – pochwalił Andre, a panie bąkały jakieś słowa uznania, wciąż stojąc w siąpiącym deszczu. Chłop najwyraźniej nie zamierzał prosić do środka. Prawdopodobnie panował tam okropny bałagan. Zresztą oni też nie odczuwali wielkiego pragnienia wejścia do tej izby, chcieli otrzymać odpowiedzi na swoje pytania i jak najrychlej wrócić do Trondheim.

– A imię męża?

Chłop gapił się głupawo. Czy nigdy nie przestaną pytać, ci dziwni przybysze, którzy uczepili się i nie dają mu spokoju przed jego własnymi drzwiami?

– Już przecie mówiłem! Sven.

– To był mąż Petty. A my pytamy o męża Emmy. Ojca Knuta.

Nieszczęsny spuścił oczy w głębokiej koncentracji.

– A ten… To jakoś tak dziwacznie. O, Broms! Nazywał się Broms. Rymarz.

– Serdeczne dzięki za nieocenioną pomoc! Gdybyśmy jeszcze znali jego imię, to już by było naprawdę wspaniale.

Chłop znowu się rozgniewał.

– Sven! Przecie mówię!

Wyglądało na to, że trzeba zaczynać od nowa.

– To znaczy mąż Petry nazywał się Sven Broms, tak?

– Tak – odparł chłop takim tonem, jakby miał do czynienia z idiotami.

Andre nie był już właściwie w stanie pytać o nic więcej, ale przecież musiał.

– A mąż Emmy? Ktoś, kto ma taką pamięć jak wy, musi przecież pamiętać!

Niemal słyszeli trzaski pod czaszką chłopa, tak ciężko pracował jego mózg.

– Mąż Emmy…? No, to było tak… Chłopak miał na imię Knut… A mąż… No tak! Skogsrud! To był Erling Skogsrud!

– Najserdeczniej dziękuję – powiedział Andre i naprawdę mówił to szczerze.

Otworzył portmonetkę i wyjął z niej monetę.

– To jest dla nas takie ważne, że chciałbym… Niech mi będzie wolno…

– Nie, nie mogę nic brać za coś takiego… – bąkał chłop, ale wyraźnie wyciągał rękę. Andre wsunął mu pieniądz, jeszcze raz podziękował, po czym wszyscy troje zaczęli schodzić po śliskim zboczu do samochodu.

Andre poprosił, by panie zdjęły mokre okrycia, i troskliwie otulił Nette podróżnym pledem. Nie była pewna, czy powinna się tym wzruszyć, czy też poczuć jak wymagająca opieki staruszka. Zdjęła szal z głowy i w ramach rewanżu osuszyła nim włosy Andre. A może chciała się zemścić?

Mali wyglądała wprost bezwstydnie świeżo i młodo, żaden deszcz nie był w stanie nic jej zrobić.

Kiedy Andre otulał Nette, przypadkiem dotknął nieostrożnie jej głowy, a ona nie zdołała powstrzymać bolesnego jęku. Andre patrzył na nią przestraszony.

– Jak to naprawdę jest z twoją głową, Nette? – zapytał niespokojnie.

– „Głowę miała słabą, ale za to serce… serce szczerozłote” – zacytowała Runeberga. – Nie, szczerze mówiąc, to już wszystko dobrze. Nie mam zawrotów ani nic takiego, tylko ten wielki guz z tyłu.

Uścisnął jej dłoń z serdecznym, pospiesznym uśmiechem.

– Dobrze wiemy, Nette, że serce masz złote.

Te słowa zapamiętała na długo i cieszyła się nimi przez cały czas, gdy w ulewnym deszczu jechali do Trondheim.

Nie chcieli nigdzie więcej nocować po drodze, było więc już bardzo późno, gdy nareszcie samochód wjechał na opustoszałe ulice Trondheim. Mali miała spać u Nette, która nie czuła się całkiem bezpieczna w swoim mieszkaniu; napastnik mógł uderzyć po raz drugi.

– Myślę jednak, że jutro pójdę do pracy – powiedziała Nette, kiedy żegnali się z Andre. – Czuję się nieźle, a nie chciałabym stracić posady.

– W takim razie przyjdę do ciebie jutro rano do biura – zaproponował Andre.

– I ja także – dołączyła się Mali. – Powiedzmy o dziesiątej. I razem zastanowimy się, jak odnaleźć brakujących potomków Ludzi Lodu.

– Postanowione – zgodził się Andre. – I dziękuję za nadzwyczaj przyjemną podróż!

– My tobie też serdecznie dziękujemy! – zawołały panie równocześnie.

Andre pojechał do hotelu w dość ponurym nastroju. Miał swoje zmartwienia. Na przykład, co zrobi z bezdomną Mali?

Pewnie to samo, co Ludzie Lodu zawsze w takich sytuacjach robili. Zabierali mianowicie tych, którym się nie powiodło, ze sobą do domu, do Lipowej Alei. Będzie się musiał nad tym zastanowić.

A Nette? Wprawdzie nie miał żadnych praw do jej życia, ale ona sprawiała wrażenie takiej… osamotnionej na tym świecie. Takiej opuszczonej.

Nie, ze zmęczenia w głowie mu się mąciło. Na wystawie u zegarmistrza zobaczył duży zegar. Wpół do czwartej. Co też hotelowy portier sobie pomyśli?

Uznał jednak zaraz, że wszyscy portierzy świata mogą sobie myśleć, co im się żywnie podoba.

Z uczuciem wielkiej ulgi wszedł do swego pokoju i najchętniej rzuciłby się na łóżko w ubraniu i w butach, jakoś jednak udało mu się z grubsza rozebrać i wsunąć pod kołdrę. Siedział za kierownicą przez dziewiętnaście godzin. Naprawdę trochę dużo jak na jeden dzień! Kierowca powinien być bardziej odpowiedzialny!

Rano spał tak długo, że mało brakowało, a byłby się spóźnił na spotkanie umówione w biurze Nette. Gdy wbiegł zdyszany do magistratu, Mali już tam była.

– Jezu! – krzyknęła na jego widok. – Jeszcze tylko brakuje ci filiżanki z poranną kawą w ręce i krzywo pozapinanej marynarki.

– Jesteś bliska prawdy – odparł z uśmiechem. – Okropnie zaspałem.

– Czuj się usprawiedliwiony – powiedziała Nette. – My już zdążyłyśmy się zabrać do detektywistycznej pracy i nawet mamy pewne sukcesy.

Na moment poczuł się dotknięty, że chciały coś robić bez niego. Ale przecież poszukiwania były w równym stopniu jego sprawą, co i Mali, Nette natomiast tak już była włączona we wszystko, że i ona mogła prowadzić badania na własną rękę.

– No i coście znalazły? – zapytał z dość powściągliwym uśmiechem.

– Okazało się na przykład, że wielu ludzi pamięta warsztat rymarza Bromsa. Znajdował się niedaleko stąd. Rymarz miał prawdopodobnie tylko jedną córkę, Gerd.

– Która później została moją babką – wyjaśniła Mali triumfująco. – Babka Gerd miała dwoje dzieci, ale jedno zmarło wcześnie, a córka Petra urodziła mnie i tamto, które umarło.

– No! – podsumował Andre. – W takim razie wypełniliśmy wszystkie białe plamy w twoim drzewie genealogicznym, Mali. Teraz pozostaje tylko odtworzyć linię Emmy. Jak wiemy, wyszła za mąż za Erlinga Skogsruda, który pochodził z Trondheim. I mieli syna imieniem Knut. Bardzo dobrze, przynajmniej mamy od czego zacząć.

– Biuro parafialne jest dzisiaj otwarte – wyjaśniła Nette. – Możemy więc tam pójść i dowiedzieć się, co i jak.

– Nie, teraz moja kolej dokonać jakiegoś odkrycia. – oświadczył Andre nie bardzo zadowolony. – Wy zostaniecie tutaj. I ty, i Mali!

Zachowuję się śmiesznie, myślał po drodze. Jak obrażone dziecko!

W biurze parafialnym przyjęto go życzliwie i udzielono wszelkiej pomocy, lecz rezultaty dociekań były mizerne. Owszem, niejaki Erling Skogsrud i jego żona Emma Eriksdatter Nordlade mieszkali w Trondheim. Ich syn miał na imię Knut. Erling zmarł w roku 1876, Emma w 1880. Syn urodził się w 1850, wyjechał z Trondheim w 1870.

Dokąd?

Do Christianii, ale adresu nie podał. Adres rodziców w Trondheim? Nieznany.

Ślad się urywał. Knut wyjechał jako dwudziestolatek, z pewnością więc nie był jeszcze żonaty? Nie, żadnych wzmianek na ten temat.

Tak więc wątek rozpływał się w powietrzu. Knut Skogsrud, po raz ostatni wspomniany w roku 1870, znajduje się pewnie gdzieś w południowej Norwegii, prawdopodobnie w Christianii.

I jest to potomek Ludzi Lodu.

Andre wrócił do pań i opowiedział im o tym. Poszukiwania na razie trzeba było przerwać.

Wszyscy troje spoglądali na siebie przygnębieni.

– Jest jeszcze jedna sprawa – powiedział Andre.

Panie zdążyły zaledwie spojrzeć na niego pytająco, ale on nie miał czasu niczego wyjaśnić, bo do biura wkroczył znajomy policjant i przerwał ich rozmowę w pół słowa.

– O, jak widzę, panna Mikalsrud wróciła do pracy – mruknął. – Mieli państwo dobrą podróż?

– Dziękujemy, wspaniałą – odpowiedziała Nette i była to, oczywiście, prawda, choć z pewnymi zastrzeżeniami.

– I dwoje młodych państwa mamy tu także – ucieszył się policjant. – To bardzo dobrze. Możemy od razu przystąpić do rzeczy. Zbadaliśmy dokładnie okoliczności napadu na pannę Mikalsrud i nie znaleźliśmy niczego, dosłownie niczego, co mogłoby nas naprowadzić na ślad sprawcy. Czy państwo także nie mają żadnych przypuszczeń? Może jakiś ukrywający się wróg?

Nette rzuciła pospieszne spojrzenie w stronę Mali i zawahała się. Czy powinna mówić przy niej?

Tymczasem odezwał się Andre:

– Właśnie chciałem porozmawiać z paniami na temat napadu, kiedy pan wszedł. Dyskutowaliśmy nad tą sprawą w czasie podróży i chyba rzeczywiście znaleźliśmy punkt zaczepienia.

– Tak? Proszę mówić!

Tym razem Andre się zawahał.

– Ale to rzecz w najwyższym stopniu poufna…

– Rozumiem. Ściany mogą mieć uszy. Panno Mikalsrud, czy jest tu jakieś miejsce, gdzie moglibyśmy porozmawiać swobodnie?

– Mamy obok maleńki pokoik. Tylko że tam jest bardzo ciasno.

– Hm… A nie mogliby państwo przyjść na komisariat? Wszyscy troje.

– Dowiem się tylko, czy mogę wyjść z biura. Przełożony powinien wiedzieć.

Nette Mikalsrud stała się taka lekkomyślna ostatnimi czasy. Ona, która zawsze była najsolidniejszą pracownicą w całym magistracie!

Wkrótce potem siedzieli wszyscy w biurze komisarza. Był to bardzo sympatyczny mężczyzna. Silnie zbudowany i okrągły, patrzył na ludzkie ułomności z wyrozumieniem. Ale potrafił też być nieustępliwy, zwłaszcza w zetknięciu z cynicznym złem.

– A zatem słucham.

Po dłuższym milczeniu, kiedy zastanawiano się, kto powinien pierwszy zabrać głos, odezwała się Mali:

– Właściwie to tu chodzi o mnie.

– To mnie nie dziwi – mruknął komisarz. – My oboje mieliśmy już okoliczność, że tak powiem…

– Ale tym razem to nie jest sprawa demonstracji czy czegoś nagannego. To się odnosi do mojego pochodzenia.

Komisarz rozsiadł się wygodniej w fotelu i patrzył na nią wyczekująco, lecz i z odrobiną agresji. Najwyraźniej przywykł, że z jej strony można się spodziewać różnych zachowań.

Wtrącił się Andre:

– To ja wywołałem całe to zamieszanie. Przyjechałem do Trondheim w poszukiwaniu krewnych i na razie odnalazłem Mali, a także trafiłem na ślad jej młodszego brata lub siostry. Muszę wiedzieć, kim są ich ojcowie.

– Rozumiem – oświadczył komisarz, lecz mina jego wskazywała, że rozumie raczej niewiele.

– Matką obojga była Petra Olsdatter. Wiedziałem zresztą o tym od początku, bo wie pan, kiedy przyszło na świat to martwe dziecko, brat albo siostra Mali, była przy tym moja kuzynka i stąd się dowiedzieliśmy, że ono należało do naszej rodziny. Poznaliśmy to po pewnych cechach. I teraz jest sprawą bardzo ważną, by ustalić, co się dzieje z innymi członkami rodu, jacy jeszcze żyją. Nie ma ich zresztą wielu.

– Podział majątku?

– No… można tak powiedzieć. Zresztą do Alvdalen pojechaliśmy właśnie po to, by odnaleźć krewnych Petry.

– I znaleźliście ich?

– Owszem – potwierdził Andre krótko. – Ale zanim wyjechaliśmy, pani Nette Mikalsrud wysłała kilka listów. Do ojców obojga dzieci.

Komisarz zmarszczył brwi.

– Chwileczkę! Przypominam sobie historię tej Petry Olsdatter, która wiele lat temu odebrała sobie życie na brzegu fiordu. To była twoja matka, Mali?

– Jasne. Wszyscy o tym wiedzą.

– Nie byłbym taki pewny – powiedział komisarz z przekąsem. – Przecież dopiero w ostatnich miesiącach stałaś się znana i… sławna.

– Tak. Bo przedtem byłam po prostu anonimowym dzieckiem z przytułku – odcięła się Mali.

Andre ciągnął dalej swoją opowieść:

– Jak powiedziałem, to moja kuzynka znalazła Petrę na brzegu, próbowała pomóc jej i dziecku. Tym sposobem zostało odkryte podobieństwo dziecka do naszego rodu. W tej sprawie trudno się pomylić.

Komisarz spoglądał w okno.

– Niezwykle piękna dziewczyna. Miała na imię Tanja, jeśli pamiętam?

– Vanja. Zmarła wiele lat temu.

– Jaka szkoda – westchnął komisarz. – Dlaczego jednak szuka pan krewnych akurat teraz?

– Odnaleźliśmy właśnie pewne informacje w papierach, które zostały po Vanji. Wskazywały one na Alvdalen.

– Ach, tak. No, ale na czym to stanęliśmy? Panna Mikalsrud wysłała listy do obu ojców. Rozumiem, że mówicie państwo o ojcu zmarłego dziecka i o ojcu Mali?

– Właśnie.

– Ale co wspólnego z tą sprawą ma ojciec Mali? On nie jest waszym krewnym.

Teraz Nette zabrała głos.

– Nie, ale wtedy nie wiedzieliśmy jeszcze nic o pochodzeniu Petry. Chciałam więc zapytać tych panów, czy może ona im coś o sobie opowiadała. To głupie z mojej strony, przyznaję, ale…

– Dobrze, a jak pani została włączona do sprawy?

Odpowiedział Andre:

– Ja zwróciłem się do panny Mikalsrud i ona okazała mi nieocenioną pomoc. Bez niej niewiele bym zdziałał (Nette pokraśniała, ale w sercu poczuła jakiś nieokreślony żal). Dzięki niej odnalazłem Mali. I…

– Ja także jestem z Ludzi Lodu – przerwała Mali z dumą. – Moja matka pochodziła z tej rodziny.

– Z Ludzi Lodu? – zapytał komisarz, przyglądając im się w zdumieniu.

– Tak. Nasz ród tak się właśnie nazywa – rzekł Andre, jakby przepraszając, że mówi to dopiero teraz.

– Ludzie Lodu… Ludzie Lodu… ja już gdzieś słyszałem to nazwisko!

– Przez kilka stuleci ród mieszkał w Sor-Trondelag.

– O, no jasne! – zawołał olśniony. – Widziałem nazwisko w starych protokółach sądowych!

– To i tam się znajdujemy? – uśmiechnął się Andre krzywo.

– Pamiętam, była jakaś sprawa z człowiekiem, który was zdradził.

– Heming Zabójca Wójta?

– Tak się nazywał? Możliwe. I żandarmi wycięli wszystkich.

– Z wyjątkiem jednej małej rodziny. To właśnie byli moi przodkowie.

W oczach komisarza pojawił się wesoły błysk.

– Tam podobno były same wiedźmy i czarownicy, cała rodzina?

– No, nie cała. Ale powinien pan poznać moją matkę – powiedział Andre z uśmiechem. – Ona ma naprawdę niezwykłe talenty w wielu dziedzinach.

– Na szczęście w naszych czasach nie musi się już obawiać, że zostanie spalona na stosie. A zatem, panno Mikalstud, co pani właściwie w tych listach napisała?

Nette zaczęła szperać w torebce.

– Zdaje mi się, że mam… Tak, mam brudnopis! Proszę bardzo!

Komisarz wziął podawany mu notesik i czytał głośno:

„Prowadzę w ramach moich zajęć służbowych ważną pracę nad wyjaśnieniem pochodzenia Petry Olsdatter i w związku z tym zwracam się do Pana z prośbą o łaskawą pomoc.

Sprawa rozpatrywana jest, rzecz jasna, z jak najdalej posuniętą dyskrecją, zajmuję się nią wyłącznie ja. Mój klient nie zna żadnych szczegółów…”

Komisarz spojrzał pytająco na swoich gości i Nette pospieszyła z odpowiedzią.

– Andre… To znaczy, pan Brink, nie wiedział nic o tych listach, a ja uważałam, że adresatom wyda się to bezpieczniejsze.

– Bezpieczniejsze? – mruknął komisarz. – Dla adresatów rzeczywiście! Ale dla pani to bomba z opóźnionym zapłonem, panno Mikalsrud!

– Tak, pan Brink powiedział to samo.

Komisarz czytał dalej:

„Interesowałoby mnie wszystko, co Petra Olsdatter mogła Szanownemu Panu powiedzieć o swoim pochodzeniu. Sprawa dotyczy mianowicie spadku…”

Dalej komisarz już tylko mamrotał pod nosem, pospiesznie przeleciał kilka wierszy, a potem znowu podniósł głos:

„Korzystam z drogi korespondencyjnej, nie chciałabym bowiem niepokoić Pana w domu, ani w biurze. Dyskrecja jest sprawą honoru.

W nadziei na szybką odpowiedź kreślę się z najwyższym szacunkiem. Antonette Mikalsrud.”

– To nie było zbyt mądre – oświadczył komisarz szczerze. – Pani po prostu aż się prosi, żeby zamknąć pani usta na zawsze.

Nette wyglądała na tak skruszoną i zawstydzoną, że komisarz zrezygnował z dalszych wyrzutów.

– No, dobrze – powiedział znacznie łagodniejszym głosem. – Zrobiła pani bardzo wiele, że odnalazła ojców obojga dzieci. Kim są ci bandyci?

Nette starała się zachowywać jak rzeczowa, konkretna urzędniczka magistracka, jaką przecież do niedawna była.

– Jeden z nich, ojciec martwego noworodka, był znany od początku. Drugi natomiast, ojciec Mali… O nim trudniej mówić. Dowiedziałam się prawdy od jednej z tych niewielu osób, które znają jego nazwisko.

Komisarz przysunął fotel do biurka i wziął pióro.

– Czy mogę usłyszeć te nazwiska?

– Ojcem noworodka był niejaki Egil Holmsen.

Komisarz zapisał.

– Tak, to słyszałem. Prawdopodobnie podczas dochodzenia w sprawie śmierci Petry. A drugi?

Nette wahała się.

Mali pochyliła się w jej stronę.

– No! Ja też bym chciała usłyszeć.

Komisarz spojrzał na nią pospiesznie, a potem znowu na Nette.

– Ja nie wiem, czy… mogę to powiedzieć – rzekła Nette ledwie dosłyszalnie.

– Ja to zrobię! – rzekł Andre. – I tym sposobem panna Mikalsrud uniknie posądzenia o rozsiewanie plotek. Jego nazwisko brzmi: Theodor Brandstedt.

– Co? – jęknął komisarz i wypuścił pióro z ręki.

– Co takiego? – wrzasnęła Mali. – Ten przeklęty zadufek? On miałby być moim ojcem? Ten obleśny stręczyciel!

– No, no – uspokajał ją komisarz, ale wszyscy widzieli, że tak naprawdę to się z nią zgadza. – Brandstedt? – pytał z niedowierzaniem. – Nasz przyszły burmistrz? Nie mówi pan tego poważnie!

Nette wyglądała na zmartwioną, ale nie powiedziała nic.

Komisarz w zamyśleniu pocierał brodę.

– Tak, tak, ten pan cieszył się kiedyś opinią uwodziciela. Ale to było dawno, zanim jeszcze się ożenił i zanim piękna żona nie przytarła mu rogów. Ale żeby z czternastoletnią dziewczynką? To przecież… kryminał! To karalne! A poza tym on już wtedy był żonaty!

– Tytuł burmistrza ulatuje z wiatrem – rzekł Andre lakonicznie.

Komisarz skinął głową.

– To znaczy, że Egila Holmsena możemy sobie darować – powiedział.

– W zasadzie tak – potwierdził Andre. – Ale on też mógł się bać, by historia z Petrą nie dotarła do uszu jego żony. Nie wiemy przecież, ile jej powiedział.

– Hmm. Mogę go wezwać i przesłuchać… Ale bardziej prawdopodobne wydaje mi się, że to Brandstedt! Proszę pomyśleć, co by to było, gdyby jego żona się dowiedziała! No i tytuł burmistrza… Rozpustnik…

Komisarz pogrążył się w nieprzyjemnych myślach.

– Nie chcę mieć ojca mordercy – bąkała Mali na pół z płaczem. – Diabli z nim, niech go piekło pochłonie, ale ja nie chcę mieć wrodzonych kryminalnych skłonności. To przeklęta stara świnia!

Tym razem nikt jej nie upominał.

– Gdzie można spotkać tego Brandstedta? – zapytał komisarz z nieprzyjemnym grymasem na twarzy.

– Prawdopodobnie jest teraz w swoim biurze – powiedziała Nette.

Policjant westchnął.

– Gdybym tak mógł posłać tam kogoś innego. Ale nie ma kogo… Nasz inspektor grywa z nim w brydża… Nigdy nie pójdzie!

– A nie może pan wezwać tutaj tego cholernego łobuza? – zapytała Mali, która już nie starała się powstrzymać łez. – Niechby się tu dowiedział, kim jest i co o nim myślimy!

– O, tak, ładnie bym wyglądał! A co będzie, jeśli on się okaże niewinny? Wtedy poznamy pewnego policjanta, wyrzuconego z pracy. I pewną urzędniczkę magistracką pozbawioną środków do życia.

– Pan komisarz ma, niestety, rację – westchnęła Nette.

Policjant wsparł się o biurko i ciężko podniósł się z miejsca. Jakby na jego barkach złożono wszystkie troski świata.

– Chodźmy! Pójdziemy do ratusza, a po drodze zastanowimy się, co z tym robić. – Po chwili dodał z nadzieją w głosie: – A może należałoby zacząć od Egila Holmsena?

Owa nadzieja zgasła natychmiast, gdy tylko weszli do wielkiego hallu w budynku administracji miejskiej. Powitał ich tam wspomniany Egil z twarzą ponurą jak gradowa chmura. Gdy ich tylko zobaczył, rzucił się ku Nette, wymachując jakimś listem.

– Aha, w końcu się pani pokazała! Czekam tu na panią każdziutkiego dnia. Czy to pani wysłała to paskudztwo? A to, jak się domyślam, ten cały „klient”?

Łypnął groźnie w stronę Andre.

Wszyscy stali pośrodku hallu.

– To ja – oświadczyła Nette, starając się zachować surową minę, ale nietrudno było spostrzec, że cała drży.

– To niech się pani dowie, że nie pozwolę wysyłać takich listów do mojego domu! I tak miałem szczęście, że nie wpadł w ręce żony. Nie o to chodzi, że to tajemnica, ona wie wszystko o Petrze. Ale zmartwiłaby się tym bardzo, cierpiałaby, a ona naprawdę sobie na to nie zasłużyła! – Potem, już łagodniejszym tonem, zapytał Andre: – No i jak tam ze spadkiem? To ja należę do rodziny?

– Niestety – odparł Andre. – To Petra. Udało nam się wyjaśnić związki rodzinne.

Egil Holmsen znowu się rozsierdził.

– A nie mówiłem? Wszędzie podstęp i oszustwo! To do czego w takim razie miał służyć ten list? Przeklęte snoby!

Z furią ruszył w stronę drzwi i nikt go nie zatrzymywał.

– Ten w każdym razie napastnikiem nie jest – stwierdził komisarz. – On gra w otwarte karty.

Zatem pozostawał jedynie Theodor Brandstedt. Komisarz jednak wciąż nie wiedział, jak sobie z nim poradzić.

Minę miał niepewną; wszyscy współczuli mu szczerze. Naprawdę nie było czego zazdrościć.

Загрузка...