ROZDZIAŁ TRZECI Ghulowa brama

Jeden grób na każdym cmentarzu należy do ghuli. Wystarczy pokrążyć dość długo, a z pewnością się go znajdzie — ociekający wodą, wykrzywiony, z pękniętą bądź strzaskaną płytą, porośnięty żółknącą trawą bądź cuchnącymi chwastami i otoczony atmosferą opuszczenia. Może być też zimniejszy niż inne nagrobki, a wyrytego na nim nazwiska często nie daje się odczytać. Jeśli na grobie stoi posąg, to bez głowy bądź tak porośnięty grzybami i mchem, że sam wygląda jak wielki grzyb. Jeżeli jeden grób na cmentarzu sprawia wrażenie idealnego celu dla drobnych wandali, to jest to ghulowa brama. Jeśli grób sprawia, że chciałbyś znaleźć się gdzie indziej, to jest to ghulowa brama.

Na cmentarzu Nika też była taka.

Jest taka na każdym cmentarzu.


* * *

Silas wybierał się w podróż.

Gdy Nik dowiedział się o tym, bardzo się zmartwił. Teraz już się nie martwił. Był wściekły.

— Ale dlaczego? — spytał.

— Już mówiłem. Muszę zdobyć pewne informacje. Aby to zrobić, muszę podróżować. By podróżować, muszę opuścić ten cmentarz. Już o tym rozmawialiśmy.

— Co jest tak ważnego, że musisz wyjeżdżać? — Sześcioletni umysł Nika próbował wyobrazić sobie coś, przez co Silas miałby zechcieć go opuścić; nie zdołał. — To niesprawiedliwe.

Jego opiekun słuchał spokojnie.

— Nie jest sprawiedliwe ani niesprawiedliwe, Nikcie Owensie. Po prostu jest.

Nika to nie przekonało.

— Masz się mną opiekować. Sam tak powiedziałeś.

— Jako twój opiekun mam pewne obowiązki, owszem.

Na szczęście nie jestem jedyną istotą na świecie, gotową je podjąć.

— Dokąd się wybierasz?

— Daleko stąd. Muszę odkryć pewne rzeczy i nie zdołam tego zrobić tutaj.

Nik prychnął i odszedł, udając, że kopie kamienie. Południowo-Zachodnia część cmentarza tak bardzo zarosła, że ani ogrodnik, ani stowarzyszenie Przyjaciele Cmentarza nie zdołało sobie poradzić z gęstwiną. Nik skierował się właśnie tam. Obudził grupkę wiktoriańskich dzieci, które zmarły przed dziesiątymi urodzinami, i zaczęli wspólnie bawić się w chowanego w skąpanej w blasku księżyca bluszczowej dżungli. Nik starał się udawać, że Silas nie wyjeżdża, że nic się nie zmieni. Gdy jednak zabawa dobiegła końca i wrócił biegiem do starej kaplicy, ujrzał dwie rzeczy, które sprawiły, że zmienił zdanie.

Pierwszą z nich była torba. W chwili, gdy Nik ją zobaczył, zrozumiał, że to torba Silasa. Miała co najmniej sto pięćdziesiąt lat i była piękna, zrobiona z czarnej skóry z mosiężnymi okuciami i czarną rączką. Podobnej mógł używać wiktoriański medyk bądź przedsiębiorca pogrzebowy, bo z pewnością pomieściłyby się w niej wszelkie niezbędne w tych fachach narzędzia. Nik nigdy wcześniej nie widział torby Silasa, nie wiedział nawet, że Silas ma torbę. Ale ta niewątpliwie mogła należeć tylko do niego. Chłopiec próbował zajrzeć do środka, torba jednak była zamknięta na wielką mosiężną kłódkę i zbyt ciężka, by Nik zdołał ją dźwignąć.

To była pierwsza rzecz.

Druga siedziała na ławce przy kaplicy.

— Niku — powiedział Silas. — Poznaj pannę Lupescu.

Panna Lupescu nie była ładna. Twarz miała chudą, minę pełną dezaprobaty, włosy siwe, choć oblicze kobiety wydawało się zbyt młode jak na siwe włosy. Jej przednie zęby były lekko krzywe. Miała na sobie obszerny płaszcz przeciwdeszczowy, a wokół szyi zawiązała męski krawat.

— Jak się pani miewa, panno Lupescu? — zagadnął Nik.

Panna Lupescu nie odpowiedziała. Powęszyła w powietrzu. Potem spojrzała na Silasa.

— A zatem to jest chłopiec. — Wstała i okrążyła Nika, jej nozdrza rozdęły się jakby go obwąchiwała. Po chwili powiedziała: — Będziesz się do mnie zgłaszał po przebudzeniu i przed snem. Wynajęłam pokój w domu, o tam. — Wskazała dach, ledwie widoczny z miejsca, w którym stali. — Większość czasu będę jednak spędzać na tym cmentarzu. Przybyłam tu jako historyk, badam historię starych grobów. Zrozumiałeś, chłopcze? Da?

— Nik — powiedział Nik. — Nazywam się Nik. Nie chłopiec.

— To skrót od Nikt — odparła. — Niemądre imię. Poza tym Nik to zdrobnienie. Nie uznaję zdrobnień. Będę ci mówić „chłopcze", ty będziesz mi mówił „panno Lupescu".

Nik spojrzał błagalnie na Silasa, ale na jego twarzy dostrzegł tylko obojętność. Mężczyzna podniósł torbę.

— U panny Lupescu będziesz w dobrych rękach. Z pewnością się polubicie.

— Nie polubimy! — rzucił Nik. — Ona jest okropna!

— To było bardzo niegrzeczne — upomniał go Silas. — Chyba powinieneś przeprosić, nie sądzisz?

Nik wcale tak nie uważał. Lecz Silas patrzył na niego, w dłoni trzymał czarną torbę i zaraz miał odejść na nie wiadomo jak długo.

— Przepraszam, panno Lupescu — rzekł zatem Nik.

Z początku nie odpowiedziała, jedynie pociągnęła nosem.

— Przebyłam długą drogę, by się tobą zająć, chłopcze. Mam nadzieję, że jesteś tego wart — powiedziała po namyśle.

Nik nie wyobrażał sobie, że mógłby uścisnąć Silasa, więc wyciągnął rękę. Opiekun pochylił się i uścisnął ją delikatnie, obejmując wielką bladą dłonią drobne i brudne palce chłopca. A potem odszedł, niosąc swą czarną skórzaną torbę, jakby nic nie ważyła. Pomaszerował ścieżką i zniknął z cmentarza.

Nik opowiedział o tym rodzicom.

— Silas odszedł — rzekł.

— Wróci — stwierdził pan Owens. — Nie zaprzątaj tym sobie głowy, Niku. On jest jak zły szeląg. Tak mówią.

— Kiedy się urodziłeś — dodała pani Owens — obiecał nam, że gdyby musiał odejść, znajdzie kogoś, kto będzie ci przynosił jedzenie i miał na ciebie oko, i tak zrobił. Jest bardzo obowiązkowy.

To prawda, Silas przynosił Nikowi jedzenie i każdej nocy zostawiał je w krypcie. Lecz, przynajmniej w ocenie Nika, była to najmniej ważna z rzeczy, które dla niego robił. Udzielał mu rad, spokojnych, rozsądnych i nieodmiennie słusznych; widział więcej niż mieszkańcy cmentarza, bo conocne wycieczki do świata zewnętrznego oznaczały, że potrafił opisać go takim, jakim był obecnie, a nie setki lat wcześniej. Był stały i niezmienny, i towarzyszył Nikowi każdej nocy jego życia, więc sama myśl o małym kościółku pozbawionym jedynego mieszkańca nie mieściła się Nikowi w głowie. Przede wszystkim, przy nim Nik czuł się bezpieczny.

Panna Lupescu uznała, że jej praca nie ogranicza się wyłącznie do przynoszenia posiłków Nikowi. Choć owszem, to też robiła.

— Co to jest? — spytał Nik ze zgrozą.

— Zdrowe jedzenie — odparła panna Lupescu. Siedzieli razem w krypcie. Postawiła na stole dwa plastikowe pojemniki i zdjęła pokrywki; wskazała pierwszy. — To barszcz z buraków z kaszą jęczmienną. — Wskazała drugi. — A to sałatka. Zjedz jedno i drugie, zrobiłam je dla ciebie.

Nik przyglądał jej się, zastanawiając się, czy to jakiś żart. Jedzenie od Silasa wyglądało zupełnie inaczej. Było zapakowane, pochodziło ze sklepów, w których sprzedają posiłki późną nocą i nie zadają żadnych pytań. Nigdy dotąd nie dał mu niczego w plastikowym pojemniku z pokrywką.

— Pachnie okropnie — zaprotestował.

— Jeśli wkrótce nie zjesz zupy — rzekła — będzie jeszcze gorsza. Wystygnie. Jedz już.

Nik był głodny. Wziął plastikową łyżeczkę, zanurzył w czerwonofioletowej brei i zaczął jeść. Jedzenie było śliskie i miało obcy smak i wygląd, ale połykał je bez sprzeciwu.

— A teraz sałatka. — Panna Lupescu zsunęła pokrywkę z drugiego pojemnika.

Na sałatkę składały się duże kawałki surowej cebuli, buraka i pomidora, skąpane w gęstym octowym sosie.

Nik wsunął do ust kawał buraka i zaczął gryźć. Poczuł napływającą ślinę i pojął, że jeśli przełknie, zwróci wszystko.

— Nie mogę tego zjeść.

— To bardzo zdrowe.

— Pochoruję się.

Przyglądali się sobie — mały chłopczyk o potarganej szaroburej czuprynie i chuda kobieta z nieskazitelną siwą fryzurą.

— Zjedz jeszcze kawałek — powiedziała panna Lupescu.

— Nie mogę.

— Zjesz jeden kawałek albo zostaniesz tu, dopóki nie zjesz wszystkiego.

Nik wybrał kawał octowego pomidora, pogryzł go i przełknął z trudem. Panna Lupescu zamknęła oba pojemniki i schowała do reklamówki.

— A teraz lekcje.

Był środek lata, prawdziwy zmrok zapadał koło północy. W środku lata nie uczył się niczego — jeśli nie spał, bawił się, wspinał i badał zakątki cmentarza w ciepłym, niekończącym się zmierzchu.

— Lekcje? — powtórzył.

— Twój opiekun uznał, że dobrze będzie, jeśli czegoś cię nauczę.

— Ale ja mam nauczycieli. Letycja Borrows uczy mnie pisania i słów, a pan Pennyworth Całościowego Systemu Edukacyjnego Dla Młodszych Dżentelmentów z Dodatkowymi Materiałami Przeznaczonymi dla tych Post Mortem. Przerabiam geografię i w ogóle. Nie potrzebuję więcej lekcji.

— A zatem wiesz wszystko, chłopcze. Sześć lat i już wiesz wszystko.

— Tego nie powiedziałem.

Panna Lupescu splotła ręce na piersi.

— Opowiedz mi o ghulach — poleciła.

Nik próbował sobie przypomnieć, co Silas mówił mu o nich przez te lata.

— Trzymaj się od nich z daleka — rzekł.

— I to wszystko, co wiesz? Da? Dlaczego masz się od nich trzymać z daleka? Skąd pochodzą? Dokąd odchodzą? Czemu nie stajesz w pobliżu ghulowej bramy? Co, chłopcze?

Nik wzruszył ramionami i pokręcił głową.

— Wymień różne ludy — poleciła panna Lupescu. — Już.

Zastanawiał się chwilkę.

— Żywi — rzekł. — Eee. Umarli. — Umilkł. — Koty? — dodał niepewnie.

— Jesteś ignorantem, chłopcze — oznajmiła panna Lupescu. — To źle. W dodatku odpowiada ci bycie ignorantem, — a to jeszcze gorzej. Powtarzaj za mną: żywi i umarli, plemiona dnia i plemiona nocy, ghule i wędrujący we mgle, Lotni Łowcy i Ogary Boga. A także samotnicy.

— A czym jest pani? — spytał Nik.

— Ja? — odparła surowo. — Jestem panna Lupescu.

— A Silas?

Zawahała się.

— To samotnik — odparła w końcu.

Od tej pory Nik musiał znosić jej lekcje. Kiedy Silas uczył go czegoś, to było ciekawe. Zazwyczaj Nik nie zdawał sobie nawet sprawy, że czegokolwiek się nauczył. Panna Lupescu stosowała spisy i Nik nie widział w tym sensu. Siedział w krypcie, pragnąc jedynie pobiegać w letnim mroku pod widmowym księżycem.

Gdy lekcja dobiegła końca, umknął z kaplicy w paskudnym humorze. Szukał towarzyszy zabaw, ale nie znalazł nikogo. Zauważył tylko wielkiego siwego psa, który krążył wśród nagrobków, utrzymując niezmienny dystans i przemykając pośród grobów i cieni.

Reszta tygodnia wyglądała jeszcze gorzej.

Panna Lupescu nadal przynosiła Nikowi potrawy, które sama mu przyrządziła: pierogi pływające w tłuszczu; gęstą czerwonofioletową zupę z solidną łychą kwaśnej śmietany; małe gotowane i wystudzone ziemniaki; zimne czosnkowe kiełbasy; jajka na twardo w szarej paskudnej brei. Jadł najmniej jak mógł. Lekcje także trwały dalej: przez dwa dni uczyła go jedynie tego, jak wezwać pomoc we wszystkich językach świata, a jeśli się pomylił albo zapomniał, stukała go po kostkach piórem. Trzeciego dnia zasypała go pytaniami.

— Francuski.

Au secours.

— Język Morse'a.

— SOS. Trzy krótkie, trzy długie i znów trzy krótkie.

— Nocnoskrzydii.

— To głupie. Nie wiem nawet, co to jest nocnoskrzydły.

— Mają bezwłose skrzydła, latają nisko i szybko. Nie odwiedzają tego świata, krążą jednak po czerwonym niebie nad szlakiem do Gholheimu.

— Nigdy mi się to nie przyda.

Mocniej zacisnęła wąskie usta i powtórzyła jedynie.

— Nocnoskrzydii?

Nik wydał odgłos z głębi gardła, którego go nauczyła — gardłowy krzyk przypominający zew orła. Pociągnęła nosem.

— Wystarczy — rzekła.

Nie mógł się już doczekać powrotu Silasa.

— Czasami na cmentarzu pojawia się wielki szary pies oznajmił. — Przybył razem z panią. To pani pies?

Panna Lupescu poprawiła krawat.

— Nie — odparła.

— Skończyliśmy już?

— Na dzisiaj. Później przeczytasz spisy, które ci dziś dałam, i nauczysz się ich na jutro.

Wręczyła mu listy, zapisane jasnofioletowym atramentem na białym papierze, pachnące starością. Nik wziął je ze sobą na zbocze i próbował odczytać słowa, lecz cały czas coś odciągało jego uwagę. W końcu złożył kartkę i wsunął pod kamień.

Tej nocy nikt nie chciał się z nim bawić. Nikt nie chciał się bawić ani rozmawiać, biegać i wspinać się pod wielkim letnim księżycem.

Poszedł do grobowca Owensów poskarżyć się rodzicom, lecz pani Owens nie chciała słuchać ani słowa narzekania na pannę Lupescu, kierując się w opinii Nika niesprawiedliwą zasadą, że Silas ją wybrał. Natomiast pan Owens tylko wzruszył ramionami i zaczął opowiadać Nikowi o tym, jak sam terminował u stolarza i jakże chętnie nauczyłby się wówczas wszystkich użytecznych rzeczy, które poznaje Nik, co w jego opinii było jeszcze gorsze.

— Poza tym, czy nie powinieneś się uczyć? — spytała pani Owens.

Nik milczał, zaciskając pięści. Wściekły, wyszedł na cmentarz. Czuł się niekochany i niedoceniany.

Rozmyślając nad niesprawiedliwością tego, co go spotyka, wędrował po cmentarzu, kopiąc kamienie. Wypatrzył ciemnoszarego psa i zawołał go, sprawdzając, czy podejdzie i pobawi się z nim. Lecz zwierzę zachowało bezpieczny dystans i zirytowany Nik rzucił w niego bryłką zaschniętego błota, która roztrzaskała się o najbliższy nagrobek, sypiąc dookoła ziemią. Wielki pies spojrzał na niego z wyrzutem, po czym cofnął się w cień i zniknął.

Chłopiec pomaszerował południowo-zachodnim zboczem wzgórza, omijając szerokim łukiem starą kaplicę: nie chciał oglądać miejsca, w którym nie było Silasa.

Zatrzymał się przy grobie wyglądającym tak, jak Nik się czuł: ukrytym pod starym dębem, w który niegdyś trafił piorun, pozostawiając jedynie czarny zwęglony pień, podobny do ostrego szponu sterczącego z ziemi. Grób pokrywały plamy i pęknięcia, nad nim wznosił się nagrobek, z którego wyrastał bezgłowy anioł, którego szaty wyglądały jak paskudne kędzierzawe grzyby.

Nik usiadł na kępie traw, użalając się nad sobą. Nienawidził wszystkich. Nienawidził nawet Silasa, za to, że odszedł i go zostawił. A potem zamknął oczy, zwinął się w kłębek na trawie i osunął w pozbawiony marzeń sen.


* * *

Jedną z ulic wiodących na wzgórze biegli książę Westminsteru, czcigodny Archibald Fitzhugh i biskup Bath i Wells. Przemykali i przeskakiwali od cienia do cienia, chudzi, skórzaści i żylaści, odziani w łachmany. Śmigali naprzód, przeskakując nad kubłami na śmieci i trzymając się mrocznej strony żywopłotów.

Byli mali, jak dorośli ludzie, którzy skurczyli się w słońcu. Rozmawiali ze sobą półgłosem, wypowiadając zdania takie jak: „Gdyby wasza miłość miał choć najbledsze pojęcie, co właściwie winniśmy począć, byłbym niewymownie wdzięczny, gdyby się z nami podzielił. W przeciwnym razie winien trzymać swą wielką jadaczkę na kłódkę" i „Powiadam tylko, wasza czcigodność, że wiem, że w pobliżu jest cmentarz, czuję jego zapach" i „Skoro ty go czujesz, to i ja powinienem, bo mam lepszy węch niż ty, wasza miłość".

Przez cały ten czas lawirowali i przemykali przez podmiejskie ogrody. Jeden ominęli — „Pst", syknął czcigodny Archibald Fitzhugh. „Psy!" — i przebiegli po murze niczym szczury rozmiaru dzieci, po czym popędzili dalej przez główną ulicę i drogą wiodącą na szczyt wzgórza. A potem znaleźli się przy cmentarnym murze. Wbiegli na niego jak wiewiórki na drzewo, węsząc w powietrzu.

— Uwaga na psa — rzekł książę Westminsteru.

— Gdzie?

— No nie wiem, gdzieś tutaj. Zresztą nie pachnie jak prawdziwy pies — odparł biskup Bath i Wells.

— Cmentarza też ktoś nie wyczuł — wtrącił czcigodny Archibald Fitzhugh. — Pamiętasz? To tylko pies.

Cała trójka zeskoczyła z muru na ziemię i pobiegła, podpierając się nie tylko nogami, ale i rękami, przez cmentarz do ghulowej bramy przy piorunowym drzewie.

I tam, obok bramy, zatrzymali się w blasku księżyca.

— Co to ma niby być? — spytał biskup Bath i Wells.

— Niech mnie licho, jeśli wiem — odparł książę Westminsteru.

I wówczas Nik się obudził.

Trzy twarze, które ujrzał, mogły należeć do zmumifikowanych ludzi — pozbawionych ciała, wysuszonych — tyle że poruszały się i wyrażały zainteresowanie. Usta uśmiechały się, odsłaniając ostre poplamione zęby. Małe paciorkowe oczy błyszczały, szponiaste palce poruszały się i postukiwały.

— Kim wy jesteście? — spytał Nik.

— My? — odparł jeden ze stworów; Nik uświadomił sobie, że są tylko odrobinę większe od niego. — Jesteśmy najważniejsi ze wszystkich. Ten tutaj to książę Westminsteru. — Największy ze stworów skłonił się mówiąc: „Jakże mi miło". — A ten tutaj to biskup Bath i Wells. — Stwór szczerzący ostre zęby i poruszający między nimi niewiarygodnie długim językiem według Nika zupełnie nie wyglądał jak biskup: skórę miał łaciatą, a plama na oku sprawiała, że przypominał pirata. — A ja mam zaszczyt być czcigodnym Harichibaldem Fitzhughiem. Do usług.

Trzy stwory skłoniły się.

— A teraz rzeknij, chłopcze — powiedział biskup Bath i Wells — co z tobą? Tylko nie kłam, pamiętaj, że rozmawiasz z biskupem.

— Dobrze powiedziane, Wasza Świątobliwość — dodali pozostali dwaj.

Nikt im opowiedział. Pożalił się, że nikt go nie lubi i nie chce się z nim bawić, nikt go nie docenia i nawet opiekun go porzucił.

— Tam do kata. — Książę Westminsteru podrapał się po nosie (małym, zaschniętym i szpiczastym, złożonym głównie z nozdrzy). — Wiesz, czego ci trzeba? Pójść tam gdzie miejscowi cię docenią.

— Nie ma takiego miejsca — odrzekł Nik. — I nie wolno mi opuszczać cmentarza.

— Potrzebny ci cały świat pełen przyjaciół i towarzyszy zabaw — oświadczył biskup Bath i Wells, kiwając długim językiem. — Miasto dziwów, zabawy i magii, gdzie byłbyś doceniany, a nie ignorowany.

— Pani, która się mną opiekuje — rzekł Nik — przyrządza straszne jedzenie. Zupę z jajek ugotowanych na twardo i inne takie rzeczy.

— Jedzenie — rzucił czcigodny Archibald Fitzhugh. — Tam, dokąd idziemy, serwują najlepsze jedzenie na całym świecie. Na samą myśl burczy mi w brzuchu i ślinka napływa do ust.

— Czy mógłbym pójść z wami? — spytał Nik.

— Książę Westminsteru sprawiał wrażenie wstrząśniętego tym pomysłem.

— Nie bądź taki, wasza miłość — rzekł biskup Bath i Wells — miejże serducho, spójrz na tego małego grzdyla. Od nie wiadomo jak dawna nie jadł porządnego posiłku.

— Głosuję za tym, żeby go zabrać — oznajmił czcigodny Archibald Fitzhugh. — W domu czeka na nas porządne żarło. — Poklepał się po brzuchu, demonstrując, jakich przysmaków można się spodziewać.

— A zatem masz smak na przygodę? — spytał książę Westminsteru. — Czy wolisz zmarnować resztę życia tutaj? — Kościstymi palcami wskazał noc i cmentarz.

Nik pomyślał o pannie Lupescu, o jej paskudnych potrawach, spisach i zaciśniętych ustach.

— Mam — rzekł.

Trzej nowi przyjaciele może i byli jego wzrostu, ale dysponowali znacznie większą siłą niż jakiekolwiek dziecko. Biskup Bath i Wells złapał Nika i uniósł wysoko nad głową, tymczasem książę Westminsteru chwycił garść pożółkłej kędzierzawej trawy, wykrzyknął coś, co brzmiało jak „Skagh! Thegh! Khafavagah!" i szarpnął. Kamienna płyta zamykająca bramę otworzyła się niczym klapa, ukazując ciemność.

— Teraz szybko — polecił książę i biskup Bath i Wells cisnął Nika w sam środek mrocznego otworu, po czym wskoczył za nim. W jego ślady podążył czcigodny Archibald Fitzhugh, a potem zręczny książę Westminsteru, który, gdy tylko znalazł się w środku, wykrzyknął: — Weght kharados!

Kamienna płyta zatrzasnęła się nad nimi.

Nik spadał, koziołkując w ciemności niczym bryłka marmuru, zbyt zaskoczony, by się bać. Zastanawiał się właśnie, jak głęboka może być dziura pod grobem, gdy dwie silne ręce chwyciły go pod pachami i poczuł, że zatacza łuk.

Od wielu lat nie doświadczył takiej ciemności. Na cmentarzu widział tak, jak umarli, i żaden grób, grobowiec ani krypta nie kryły się przed jego oczami. Teraz znalazł się w całkowitej czerni. Czuł, jak przerzucają go między sobą szybko i mocno, twarz omiatał mu wiatr. Było to przerażające, ale też porywające.

A potem zabłysło światło i wszystko się zmieniło.

Niebo było czerwone, ale nie ciepłą czerwienią zachodzącego słońca. To była gniewna, ognista czerwień zakażonej rany. Małe słońce wydawało się stare i odległe w zimnym powietrzu. Schodzili po wysokim murze. Sterczały z niego nagrobki i posągi, jakby ktoś przechylił na bok olbrzymi cmentarz, a książę Westminsteru, biskup Bath i Wells i czcigodny Archibald Fitzhugh niczym trzy pomarszczone szympansy w obszarpanych czarnych garniturach zawiązanych na plecach przeskakiwali od posągu do posągu, podając sobie Nika, przerzucając go między sobą i nigdy nie chybiając, zawsze chwytając z łatwością, bez patrzenia.

Nik próbował spojrzeć w górę, zobaczyć grób, przez który wkroczyli do tego dziwnego świata. Widział jednak tylko setki nagrobków.

Zastanawiał się, czy każdy z nich to wejście dla takich, jak ci, którzy go nieśli.

— Dokąd idziemy? — spytał, lecz wiatr poniósł w dal jego słowa.

Schodzili coraz szybciej i szybciej. Przed nimi jeden z posągów uniósł się i kolejne dwa stwory wskoczyły do owego świata o szkarłatnym niebie. Były podobne do tych, które niosły Nika. Jeden miał na sobie obdartą jedwabną suknię, wyglądającą, jakby niegdyś była biała, drugi — poplamiony szary garnitur, stanowczo za duży, z frędzlowatymi, obszarpanymi rękawami. Wypatrzyli Nika i jego trzech nowych przyjaciół i pomknęli ku nim, z łatwością przeskakując siedem metrów.

Książę Westminsteru zapiszczał w głębi gardła, udając, że się boi, i Nik wraz z całą trójką pomknęli jeszcze szybciej w dół ogromnej ściany grobów. Nowa dwójka ścigała ich uporczywie. Żadnemu z nich nie brakowało tchu, żadnego nie ogarniało zmęczenie pod owym czerwonym niebem, z którego niczym martwe oko patrzyło na nich wypalone słońce. W końcu przysiedli na brzuchu wielkiego posągu przedstawiającego stwora, którego całą twarz pochłonął bezkształtny grzyb i Nik uścisnął ręce 33. prezydenta Stanów Zjednoczonych oraz cesarza Chin.

— To jest mości Nik — oznajmił biskup Bath i Wells. Wkrótce zostanie jednym z nas.

— Pragnie porządnego posiłku — dodał czcigodny Archibald Fitzhugh.

— Kiedy zostaniesz jednym z nas, możesz zawsze liczyć na prawdziwą ucztę, mój chłopcze — rzekł cesarz Chin.

— Ano — dodał 33. prezydent Stanów Zjednoczonych.

— Zostanę jednym z was? — zdziwił się Nik. — To znaczy stanę się taki jak wy?

— Bystry jak strumień, ostry jak brzytwa. Doprawdy trudno byłoby ukryć coś przed tym młodzianem — rzucił biskup Bath i Wells. — W istocie. Jednym z nas. Równie silnym, szybkim, niepokonanym.

— Zęby tak mocne, że zmiażdżą każdą kość, język dość długi i ostry, by wylizać szpik z nawet najgłębszej szczeliny i zedrzeć ciało z twarzy największego tłuściocha — dodał cesarz Chin.

— Zdolny przemykać z cienia w cień, nigdy niewidziany, niedostrzegany, wolny jak wiatr, szybki jak myśl, zimny jak szron, twardy jak stal, niebezpieczny jak, jak… my — powiedział książę Westminsteru.

Nik spojrzał na otaczające go stworzenia.

— A co, jeśli nie zechcę być taki jak wy? — spytał.

— Nie zechcesz? Oczywiście, że zechcesz! Czy jest coś wspanialszego? Nie sądzę, by w całym wszechświecie istniała choć jedna istota niepragnąca stać się taka jak my.

— Mamy najlepsze miasto… Gholheim — wtrącił 33. prezydent Stanów Zjednoczonych.

— Najlepsze życie, najlepsze jadło.

— Wyobrażasz sobie — przerwał biskup Bath i Wells — jak cudownie smakuje czarna maź, zbierająca się w ołowianej trumnie? I jakie to uczucie być ważniejszym niż królowie i królowe, premierzy i bohaterowie, być tego pewnym, tak samo jak ludzie są ważniejsi od zwykłej brukselki?

— Kim wy jesteście? — spytał Nik.

— Ghulami — odparł biskup Bath i Wells. — A niech mnie, ktoś tu nie słuchał uważnie. Jesteśmy ghulami.

— Spójrzcie!

Pod nimi cały oddział małych stworzeń skakał, biegł i śmigał, zmierzając w stronę ścieżki w dole. I nim Nik zdążył powiedzieć choć słowo, pochwyciła go para kościstych rąk i zaczął lecieć w powietrzu w serii podskoków i szarpnięć, gdy stworzenia zmierzały w dół, by dołączyć do swych pobratymców.

Ściana grobów kończyła się, teraz widział już drogę i tylko drogę, ubity gościniec przecinający jałową równinę, pustynię pełną kamieni i kości, wiodący w stronę miasta, wysoko na wyniosłym, czerwonym skalistym wzgórzu wiele mil dalej.

Nik przyjrzał się miastu i poczuł zgrozę, połączenie odrazy i strachu, niesmaku i obrzydzenia, suto zaprawione szokiem.

Ghule nie budują. To pasożyty i złodzieje, pożeracze trupów. Miasto, które nazywają Gholheimem, znalazły dawno temu, lecz go nie stworzyły. Nik nie wie (i być może żaden człowiek nigdy nie wiedział), jakież to istoty wzniosły owe budynki, wyryły w skałach sieć tuneli, zbudowały wieże. Lecz z całą pewnością nikt prócz plemienia ghuli nie chciałby tam zamieszkać czy nawet zbliżyć się do tego miejsca.

Nawet z traktu pod Gholheimem, nawet z odległości wielu mil Nik widział, że wszystkie tamtejsze kąty są nie takie, jak powinny — że mury pochylają się szaleńczo, że miasto jest niczym każdy koszmar, który go nawiedzał, wcielony w życie, olbrzymia paszcza pełna sterczących zębów. Było to miasto wzniesione po to, by je porzucić, w którego kamieniach odcisnęły się wszystkie lęki, szaleństwa i odrazy stworzeń, które je wzniosły. Plemię ghuli znalazło je, zachwyciło się nim i nazwało domem.

Ghule poruszają się szybko. Wyroiły się na przecinający pustynię gościniec prędzej niż mięsożerne muchy, a Nik podążał wraz z nimi, niesiony wysoko nad głową przez parę silnych ghulowych rąk, przerzucany od jednego do drugiego. Czuł mdłości, strach i rozpacz, a także czuł się strasznie głupio.

Nad nimi, na ponurym czerwonym niebie jakieś stwory krążyły na rozłożystych czarnych skrzydłach.

— Ostrożnie — rzekł książę Westminsteru. — Schowajcie go. Nie chcecie, żeby porwali go nocnoskrzydli. Cholerni złodzieje.

— Tak, nie znosimy złodziei! — wykrzyknął cesarz Chin.

Nocnoskrzydli na czerwonym niebie nad Gholheimem. Nik odetchnął głęboko, po czym krzyknął tak, jak go nauczyła panna Lupescu. Wydał z siebie orli okrzyk, wydobywający się z głębi gardła.

Jedna ze skrzydlatych bestii opadła ku nim, krążąc niżej, i Nik powtórzył swój okrzyk, dopóki nie stłumiły go twarde ręce przyciśnięte do jego ust.

— Niezły pomysł tak je tu wołać — rzekł czcigodny Archibald Fitzhugh. — Ale wierz mi, nie są jadalne, dopóki nie pogniją co najmniej parę tygodni, i zwiastują tylko kłopoty. Nasza strona za nimi nie przepada. Kumasz?

Nocnoskrzydły wzleciał z powrotem w suchym pustynnym powietrzu, dołączając do pobratymców i Nik stracił wszelką nadzieję.

Ghule pędziły w stronę miasta po skałach, niosąc ze sobą Nika, bezceremonialnie zarzuconego na cuchnące plecy księcia Westminsteru.

Martwe słońce zaszło i na niebie pojawiły się dwa księżyce: jeden wielki, kostropaty i biały — wydawało się, że w chwili wschodu przesłaniał pół horyzontu, choć potem, wznosząc się, zmalał; i drugi, mniejszy, o barwie błękitnozielonych żyłek pleśni w serze. Pojawienie się tego księżyca ghule przywitały wybuchem radości, przerwały marsz i rozbiły obóz przy drodze.

Jeden z nowych członków grupy — Nikowi zdawało się, że to chyba ten, którego przedstawiono mu jako słynnego pisarza Wiktora Hugo — wyciągnął worek pełen drew — przy kilku wciąż pozostały zawiasy bądź mosiężne uchwyty — a także metalową zapalniczkę i wkrótce rozpalił ognisko, wokół którego zasiadły ghule. Wpatrywały się w błękitnozielony księżyc i przepychały, starając się zająć najlepsze miejsca, obsypując się wyzwiskami, a czasem szarpiąc i gryząc.

— Wkrótce pójdziemy spać i o zachodzie księżyca ruszymy do Ghelheimu — oznajmił książę Westminsteru. — Zostało jeszcze tylko dziewięć, dziesięć godzin biegu, powinniśmy tam dotrzeć przed następnym wschodem księżyca. Wówczas urządzimy sobie zabawę, co? Uczcimy to, że zostaniesz jednym z nas!

— To nie boli — dodał czcigodny Archibald Fitzhugh. Nic nie poczujesz. A potem, pomyśl, jaki będziesz szczęśliwy!

Przekrzykując się, zebrani zaczęli opowiadać historie o tym, jak pięknie i wspaniale jest być ghulem, o wszystkim, co pożarli i zmiażdżyli swymi potężnymi zębami. Wedle jednego z nich nie imały się ich żadne choroby. Nieważne, na co zmarła kolacja, i tak mogli ją pożreć. Opowiadali o miejscach, które odwiedzali, zazwyczaj katakumbach i dołach zarazy („Doły zarazy to świetne żarcie" — rzekł cesarz Chin i wszyscy się zgodzili). Opowiedzieli Nikowi, skąd wzięli imiona i że on także, kiedy już stanie się bezimiennym ghulem, zostanie nazwany, jak oni.

— Ale ja nie chcę zostać jednym z was — zaprotestował.

— Tak czy inaczej — powiedział wesoło biskup Bath i Wells — zostaniesz jednym z nas. Drugi sposób jest mniej przyjemny, wiąże się ze strawieniem i raczej ci się nie spodoba.

— Ale nie warto o tym mówić — uciął cesarz Chin. — Lepiej być ghulem. My nie boimy się niczego!

I wszystkie ghule wokół ogniska z trumiennego drewna ryknęły zgodnie, warcząc, wyśpiewując i wykrzykując, jakie są mądre, potężne i jak wspaniale jest nie bać się niczego.

Wówczas z pustyni dobiegł odległy dźwięk, jakby wycie. Ghule zabełkotały i skuliły się bliżej ognia.

— Co to było? — spytał Nik.

Ghule potrząsnęły głowami.

— To tylko coś na pustyni — rzekł jeden z nich. — Cicho! Usłyszy nas!

I wszystkie ghule umilkły. Po chwili jednak zapomniały o stworzeniu na pustyni i zaczęły śpiewać ghulową piosenkę pełną brzydkich wyrazów i jeszcze brzydszych obrazów, z których najpopularniejszymi były długie spisy gnijących części ciała, przeznaczonych do zjedzenia — w odpowiedniej kolejności.

— Chcę wrócić do domu — oświadczył Nik, gdy ostatnie szczątki w pieśni zostały już pożarte. — Nie chcę tu być.

— Nie bądź taki — odparł książę Westminsteru. — Ty mały grzdylu, obiecuję ci, że gdy tylko staniesz się jednym z nas, nie będziesz nawet pamiętał, że kiedykolwiek miałeś dom.

— Ja nie pamiętam niczego z czasów, nim zostałem ghulem — oznajmił słynny pisarz Wiktor Hugo.

— Ani ja — dodał z dumą cesarz Chin.

— Nic — zgodził się 33. prezydent Stanów Zjednoczonych.

— Staniesz się jednym z wybrańców, najmądrzejszych, najszybszych, najodważniejszych stworzeń na świecie przechwalał się biskup Bath i Wells.

Nikowi nie zaimponowały popisy ghuli. Rzeczywiście jednak były silne i nieludzko szybkie, a on znalazł się w samym środku ich grupy, toteż ucieczka była niemożliwa: doścignęłyby go, nim pokonałby dziesięć kroków.

Daleko w mroku znów coś zawyło i ghule przysunęły się bliżej ognia. Nik słyszał, jak węszą i przeklinają. Zamknął oczy, nieszczęśliwy, stęskniony za domem. Nie chciał stać się jednym z ghuli. Zastanawiał się, jak zdoła zasnąć tak nieszczęśliwy i bezradny, po czym, niemal ku swemu zdumieniu przespał dwie, trzy godziny.

Obudził go hałas — głośny, niepokojący, bliski. Ktoś mówił „Gdzie oni są, co?". Otworzywszy oczy, ujrzał biskupa Bath i Wells, wrzeszczącego do cesarza Chin. Wyglądało na to, że paru członków grupy zniknęło w mroku. Po prostu zniknęło i nikt nie dysponował wyjaśnieniem. Reszta ghuli kręciła się nerwowo. Szybko zwinęli obóz, 33. prezydent Stanów Zjednoczonych dźwignął Nika i zarzucił go sobie na plecy.

Ghule zsunęły się ze skał na trakt pod niebem barwy zepsutej krwi i znów ruszyły w stronę Gholheimu. Tego ranka wydawały się znacznie mniej radosne. Teraz — a przynajmniej Nik podskakujący na plecach jednego z nich odnosił takie wrażenie — najwyraźniej przed czymś uciekały.

Koło południa, gdy martwe oko słońca świeciło wysoko nad głowami, ghule zatrzymały się i zbiły w ciasną grupkę. Przed nimi, wysoko na niebie, unoszeni gorącymi prądami powietrza, szybowali nocnoskrzydli. Dziesiątki nocnoskrzydłych.

Ghule podzieliły się na dwa obozy — te, które uważały, że zniknięcie ich przyjaciół nie ma znaczenia, i te wierzące, że coś, zapewne nocnoskrzydli, chce ich dopaść. Nie doszły do porozumienia, zgodziły się jednak, że warto uzbroić się w kamienie, by obrzucić nimi skrzydlate stwory, gdyby zaatakowały. Napełniły zatem kieszenie swych garniturów i szat kamykami.

Coś zawyło na pustyni po lewej i ghule popatrzyły po sobie. Dźwięk był głośniejszy niż zeszłej nocy i bliższy, głęboki, wilczy.

— Słyszeliście? — spytał lord burmistrz Londynu.

— Nie — odparł 33. prezydent Stanów Zjednoczonych.

— Ja też nie — dodał czcigodny Archibald Fitzhugh.

Coś znów zawyło.

— Musimy wracać do domu. — Książę Westminsteru zważył w dłoniach ciężki kamień.

Koszmarne miasto Gholheim wznosiło się przed nimi na wysokich skałach. Stwory pomknęły drogą ku niemu.

— Nocnoskrzydli nadlatują! — zaskrzeczał biskup Bath i Wells. — Rzucajcie w drani kamieniami!

W tym momencie Nik widział wszystko do góry nogami, podskakując na plecach 33. prezydenta Stanów Zjednoczonych. Jego głowę otaczała chmura brudnego piasku z drogi. Słyszał jednak krzyki podobne do orlich i raz jeszcze wezwał pomocy w języku nocnoskrzydłych. Tym razem nikt nie próbował go uciszyć, nie był jednak pewien, czy ktokolwiek go usłyszał pośród krzyków nocnoskrzydłych i przekleństw i wyzwisk ghuli, ciskających w powietrze kamieniami.

Nagle znów usłyszał wycie; teraz dobiegało z prawej.

— Paskudne szubrawce. Są ich dziesiątki! — rzekł ponuro książę Westminsteru.

33. prezydent Stanów Zjednoczonych oddał Nika słynnemu pisarzowi Wiktorowi Hugo, który wsadził chłopca do worka i zarzucił na ramię. Nik był rad, że worek nie cuchnie niczym gorszym niż zakurzone drwa.

— Wycofują się! — wrzasnął ghul. — Patrzcie, jak uciekają!

— Nie bój się — rzekł ktoś głosem podobnym do biskupa Bath i Wells. — Kiedy dotrzemy do Gholheimu, nic takiego się nie powtórzy. Gholheim to nieprzenikniona twierdza.

Nik nie potrafił stwierdzić, czy którykolwiek z ghuli zginął bądź został ranny podczas walki z nocnoskrzydłymi. Z potoku bluzgów, sypiących się z ust biskupa Bath i Wells, wywnioskował, że kilkanaście innych ghuli mogło uciec.

— Szybko! — krzyknął ktoś, zapewne książę Westminsteru, i ghule popędziły przed siebie.

Ukryty w worku Nik uderzał o plecy słynnego pisarza Wiktora Hugo i od czasu do czasu o ziemię. Fakt, iż w worku było nadal kilka pozostałości fragmentów trumien wraz z ostrymi śrubami i gwoździami, jeszcze pogarszał sprawę. Jedna ze śrub znalazła się tuż pod jego dłonią, wbijając się w nią boleśnie.

Mimo nieustannych podrzutów, podskoków, przerzucań i pchnięć w rytm kolejnych kroków prześladowcy, Nik zdołał chwycić śrubę w prawą dłoń. Wymacał ostry koniuszek i gdzieś w głębi jego duszy przebudziła się nadzieja. Wbił śrubę w tkaninę worka pod sobą, przebijając ją na wylot, wyciągnął, po czym zrobił kolejną dziurę nieco poniżej pierwszej.

Z tyłu znowu usłyszał wycie. Nagle przyszło mu do głowy, że coś, co tak przeraziło ghule, musi być straszniejsze, niż mógłby sobie wyobrazić. Na moment zaprzestał dźgania śrubą — co, jeśli wypadnie z worka wprost w paszczę złowieszczej bestii? Ale jeśli nawet zginę, to przynajmniej będąc sobą, pomyślał Nik. Ze wszystkimi wspomnieniami, wiedząc, kim byli jego rodzice, Silas, a nawet panna Lupescu.

To dobrze.

Znów zaatakował worek mosiężną śrubą, dźgając i szarpiąc, aż w końcu wydarł w materiale kolejną dziurę.

— No dalej, chłopcy! — huknął biskup Bath i Wells. Po stopniach w górę i będziemy w domu, bezpieczni w Gholheimie!

— Hura, wasza czcigodność! — ryknął ktoś inny, najpewniej czcigodny Archibald Fitzhugh.

Teraz ruchy prześladowców się zmieniły. Nie zmierzali już prostą drogą naprzód. Przesuwali się w górę i w przód, w górę i w przód, w górę i w przód.

Nik zaczął napierać ręką na worek, próbując zrobić otwór dość duży, by móc przez niego wyjrzeć. Gdy się udało, ujrzał nad sobą złowieszcze czerwone niebo, a pod…

Pod sobą widział pustynię, tyle że teraz leżała setki stóp w dole. Za nimi ciągnęły się schody, lecz schody zbudowane dla olbrzymów. Po prawej ujrzał czarną skalną ścianę. Gholheim najprawdopodobniej znajdował się nad nimi. Po lewej Nik zobaczył przepaść. Będzie musiał polecieć prosto w dół, uznał, na stopnie, i mieć nadzieję, że ogarnięte desperacją i tęsknotą za bezpiecznym domem ghule nie zauważą tej próby ucieczki. Wysoko na niebie dostrzegł nocnoskrzydłych. Krążyli, jakby na coś czekali.

Ucieszył się, odkrywszy, że za nim nie ma już ghuli: słynny pisarz Wiktor Hugo zamykał stawkę. Żaden nie mógł zawiadomić reszty, że w worku otwiera się coraz większa dziura. Ani zauważyć Nika, kiedy wypadnie.

Ale było tam coś jeszcze…

Nagłe szarpnięcie rzuciło go na bok, oderwało od dziury. Ujrzał jednak na stopniach coś wielkiego i szarego. Ścigało ich; słyszał gniewny, narastający warkot.

Pan Owens, mając na myśli dwie nieprzyjemne rzeczy, zwykł mawiać, że znalazł się między Złym a głębokim oceanem. Nik zastanawiał się często co to znaczy, przez całe swe życie na cmentarzu nie widział ani Złego, ani głębokiego oceanu.

Jestem pomiędzy ghulami i potworem, pomyślał.

I dokładnie w tym momencie ostre psie zęby chwyciły worek i szarpnęły tak mocno, że materiał rozdarł się wzdłuż otworków zrobionych przez Nika i chłopak wypadł na kamienne stopnie. Olbrzymie szare zwierzę podobne do psa, lecz znacznie większe, warczało zaślinione, stojąc nad nim. Ujrzał płonące oczy, białe kły i potężne łapy. Stwór dyszał, wpatrując się w Nika.

Przed nimi ghule zatrzymały się w biegu.

— Tam do kroćset! — krzyknął książę Westminsteru. — Piekielny ogar dorwał przeklętego chłopca!

— Niech go sobie weźmie — odparł cesarz Chin. — Biegiem!

— Jak rany! — dodał 33. prezydent Stanów Zjednoczonych.

Ghule popędziły w górę schodów.

Nik był teraz pewien, że wykuto je dla olbrzymów, bo każdy stopień był wyższy od niego. Podczas ucieczki ghule przystanęły tylko na moment, by się obrócić i pożegnać bestię obelżywymi gestami. Być może część z nich była przeznaczona także dla Nika.

Bestia pozostała na miejscu.

Zaraz mnie pożre, pomyślał z goryczą Nik. Bardzo sprytnie, Nik. A potem pomyślał o domu na cmentarzu, o tym, że nie pamiętał już nawet, czemu go opuścił. Nik musiał tam wrócić. Czekali na niego.

Przepchnął się obok stwora, zeskoczył na następny stopień cztery stopy niżej, upadł, wylądował na kostce, która przekręciła się pod nim boleśnie i runął ciężko na skałę.

Usłyszał, jak bestia biegnie, skacze ku niemu, i próbował się dźwignąć, podnieść na nogi, lecz kostka odmówiła posłuszeństwa, odrętwiała i bolesna, i nim zdążył powstrzymać upadek, znów runął. Poleciał ze stopnia w bok od kamiennej ściany, w przepaść, koziołkując w powietrzu, z koszmarnej, niewyobrażalnej wysokości…

I kiedy tak spadał, miał nieodparte wrażenie, że usłyszał głos dobiegający mniej więcej od strony szarej bestii. Głos należał do panny Lupescu.

— Och, Nik! — zawołała.

Przypominało to wszystkie nawiedzające go sny o spadaniu. Przerażający lot, zbliżanie się do ziemi. Miał wrażenie, że jego umysł jest zdolny objąć tylko jedną myśl, toteż w jego głowie konkurowały o uwagę słowa: „ten wielki pies to naprawdę panna Lupescu" i „Zaraz uderzę o skałę i się rozbiję".

Coś owinęło się wokół niego, spadając z tą samą prędkością co on. A potem rozległ się głośny trzepot skórzastych skrzydeł i wszystko zwolniło. Ziemia nie pędziła już ku niemu.

Skrzydła uderzyły mocniej. Unieśli się lekko i teraz w głowie Nika pulsowała tylko jedna myśl: ja latam! I rzeczywiście. Wyciągnął szyję. Nad sobą ujrzał ciemnobrązową głowę, idealnie łysą, z głęboko osadzonymi oczami wyglądającymi jak polerowane kawałki czarnego szkła.

Nik wydał z siebie skrzekliwy okrzyk, znaczący „ratunku" w mowie nocnoskrzydłych. Jego zbawca uśmiechnął się w odpowiedzi i zahukał basowo. Sprawiał wrażenie zadowolonego.

Skręcili, zwolnili i z cichym tupnięciem wylądowali na pustyni. Nik spróbował wstać i kostka znów go zawiodła. Poleciał na piasek. Wiał silny wiatr, ostry, pustynny piasek kaleczył mu skórę.

Nocnoskrzydły przycupnął obok niego, składając na plecach skórzaste skrzydła. Nik dorastał na cmentarzu i przywykł do obrazu skrzydlatych ludzi, lecz anioły na nagrobkach wyglądały zupełnie inaczej.

A teraz, pędząc ku niemu po pustyni w cieniu Gholheimu, pojawiła się olbrzymia szara bestia, gigantyczny pies. Pies przemówił głosem panny Lupescu.

— To już trzeci raz nocnoskrzydli ratują ci życie, Niku rzekł. — Po raz pierwszy, kiedy wezwałeś pomocy, a oni usłyszeli. Przekazali mi wiadomość, informując gdzie jesteś. Po raz drugi przy ognisku zeszłej nocy, kiedy spałeś: krążyli w ciemności i usłyszeli rozmowę paru ghuli, które doszły do wniosku, że przynosisz im pecha i że powinny rozwalić ci głowę kamieniem i zakopać gdzieś, gdzie znalazłyby cię, kiedy już dobrze przegnijesz i będą mogły cię zjeść. Nocnoskrzydli po cichu załatwili sprawę. No i teraz.

— Panna Lupescu?

Wielka psia głowa pochyliła się ku niemu i przez jedną szaleńczą, przerażającą chwilę wydało mu się, że go ugryzie. Lecz zamiast tego polizała go czule po twarzy.

— Boli cię noga?

— Tak. Nie mogę na niej stanąć.

— Wsiądź mi na grzbiet — poleciła szara bestia, będąca panną Lupescu.

Powiedziała coś w szczekliwej mowie nocnoskrzydłych i stwór podszedł bliżej, przytrzymując Nika, gdy ten oplótł rękoma szyję panny Lupescu.

— Przytrzymaj się mojego futra — poleciła. — Tylko mocno. A teraz, zanim odejdziemy, powiedz… — Zaskrzeczała piskliwie.

— Co to znaczy?

— Dziękuję. Albo do widzenia. Jedno i drugie.

Nik zaskrzeczał najlepiej jak umiał; nocnoskrzydły zachichotał z rozbawieniem. Potem wydał podobny dźwięk, rozłożył wielkie skórzaste skrzydła i pobiegł wraz z wiatrem, trzepocząc mocno, póki wiatr nie poniósł go niczym wielki latawiec.

— Teraz — rzekła bestia, będąca panną Lupescu — trzymaj się mocno. — I zaczęła biec.

— Czy biegniemy w stronę ściany grobów?

— Do ghulowych bram? Nie. One są dla ghuli. Ja jestem Ogarem Boga, podróżuję własną drogą, do piekła i z powrotem.

Nikowi wydało się, że pobiegła jeszcze szybciej. Wielki księżyc wzeszedł, za nim mniejszy, barwy pleśni. Dołączył do nich rubinowy księżyc, a szara wilczyca biegła swobodnie w ich blasku po pustyni pełnej kości. Zatrzymała się obok strzaskanego glinianego budynku, podobnego do olbrzymiego ula, wzniesionego obok niewielkiego źródła wody, wylewającej się z bulgotem z pustynnej skały, zbierającej w maleńki staw i znów znikającej wśród piasków. Szara wilczyca opuściła głowę i zaczęła pić. Nik nabrał wody w dłonie i też się napił małymi łyczkami.

— To jest granica — oznajmiła szara wilczyca będąca panną Lupescu i Nik uniósł wzrok.

Trzy księżyce zniknęły, teraz widział Drogę Mleczną. Czuł się tak, jakby nie oglądał jej nigdy wcześniej. Niczym migotliwy całun jaśniała na łuku nieba. Nieba pełnego gwiazd.

— Są piękne — szepnął.

— Kiedy wrócimy do domu — oznajmiła panna Lupescu — nauczę cię nazw gwiazd i ich konstelacji.

— Bardzo bym chciał — przyznał Nik.

Wdrapał się z powrotem na wielki szary grzbiet, wtulił twarz w futro, przytrzymując się mocno. I miał wrażenie, że minęła zaledwie chwilka, podczas której ktoś niósł go niezgrabnie — jak dorosła kobieta dźwigająca sześciolatka przez cmentarz w stronę grobowca Owensów.

— Coś się stało z jego nogą — oznajmiła panna Lupescu.

— Biedactwo. — Pani Owens odebrała jej chłopca i objęła mocno niematerialnymi rękami. — Nie mogę powiedzieć, — że się nie martwiłam, bobym skłamała. Ale teraz wrócił i tylko to ma znaczenie.

A potem był już spokojny, bezpieczny pod ziemią, w dobrym miejscu, z głową na własnej poduszce, i pochłonęła go łagodna, zmęczona ciemność.


* * *

Lewa kostka Nika spuchła i posiniała. Doktor Trefusis (1870-1936, Oby przebudził się w chwale) zbadał ją i uznał, że jest tylko zwichnięta. Panna Lupescu powróciła z wyprawy do apteki z elastycznym bandażem, a Josiah Wortinghton, baronet, pochowany z hebanową laską, uparł się, że pożyczy ją Nikowi, który bawił się aż nazbyt dobrze, opierając się o nią i udając stulatka.

Pokuśtykał na wzgórze i znalazł złożoną kartkę, wciśniętą pod kamień.


Ogary Boga


— odczytał. Słowa te, wypisane fioletowym atramentem, stanowiły pierwszy punkt spisu.


Ci, których ludzie nazywają Wilkołakami bądź Lycanthropami, sami zwą siebie Ogarami Boga, bo twierdzą, że ich przemiana to dar Stwórcy i odpłacają za niego niezłomnością, są bowiem gotowi ścigać złoczyńców aż do samych bram piekieł.


Nik pokiwał głową.

Nie tylko złoczyńców, pomyślał.

Przeczytał resztę spisu, starając się zapamiętać wszystko, po czym ruszył do kaplicy, gdzie czekała już panna Lupescu z małym pasztecikiem i wielką torbą frytek, kupionych w barze ze smażonymi rybami u stóp wzgórza, a także kolejnym stosikiem fioletowych, odbitych na powielaczu spisów.

We dwójkę zjedli frytki. Panna Lupescu uśmiechnęła się nawet raz czy dwa.

Silas wrócił pod koniec miesiąca. W lewej dłoni niósł czarną torbę, prawą trzymał nieruchomo. Był jednak Silasem i Nik ucieszył się na jego widok — a jeszcze bardziej, gdy Silas wręczył mu prezent, mały model mostu Golden Gate z San Francisco.

Dochodziła już północ i nadal nie zapadł prawdziwy zmrok. Siedzieli we trójkę na szczycie wzgórza, a pod nimi migotały światła miasta.

— Ufam, że podczas mojej nieobecności wszystko szło jak należy — rzekł Silas.

— Wiele się nauczyłem. — Nik ściskał w rękach swój most. Wskazał palcem niebo. — To myśliwy Orion, o tam, z pasem z trzech gwiazd. A to Taurus, Byk.

— Bardzo dobrze — pochwalił Silas.

— A ty? — spytał Nik. — Dowiedziałeś się czegoś podczas swej podróży?

— O tak — odparł Silas, nie rozwinął jednak tematu.

— Ja także — rzekła wyniośle panna Lupescu — sporo się nauczyłam.

— To dobrze — powiedział Silas. W gałęziach dębu zahukała sowa. — Wiecie, podczas mojej nieobecności słyszałem — pewne plotki. Że parę tygodni temu oboje zapuściliście się nieco dalej, niż ja byłbym w stanie pójść. Zazwyczaj doradzałbym ostrożność, lecz w odróżnieniu od niektórych ghule mają krótką pamięć.

— Nic się nie stało — rzekł Nik. — Panna Lupescu się mną opiekowała. Nic mi nie groziło.

Panna Lupescu spojrzała na Nika, jej oczy rozbłysły. Potem odwróciła się w stronę Silasa.

— Jest tyle rzeczy, które warto poznać — rzekła. — Może w przyszłym roku wrócę latem, by znów nauczyć czegoś chłopca.

Silas przyjrzał się pannie Lupescu i odrobinę uniósł brew.

Potem spojrzał na Nika.

— Bardzo bym chciał — rzekł Nik.


Загрузка...