Przez ostatnie kilka miesięcy Silas był bardzo zajęty. Znikał z cmentarza na kilka dni, czasem nawet tygodni. W okresie świąt panna Lupescu zastępowała go trzy tygodnie i Nik jadał z nią posiłki w małym mieszkanku w starym mieście. Zabrała go nawet na mecz piłkarski, tak jak obiecał Silas, ale potem, uszczypnąwszy policzki Nika i nazwawszy go Nimini, swym ulubionym zdrobnieniem, musiała wracać do miejsca, które nazywała „Starym Krajem".
Teraz nie było ani Silasa, ani panny Lupescu. Państwo Owens siedzieli w grobowcu Josiaha Worthingtona, rozmawiając z gospodarzem. Żadne nie wyglądało na uszczęśliwione.
— Chcecie powiedzieć, że nie uprzedził nikogo z was, dokąd się wybiera i jak macie zająć się dzieckiem? — spytał Josiah Worthington. Gdy Owensowie pokręcili głowami, mruknął: — Gdzie on się podziewa?
Żadne z nich nie potrafiło odpowiedzieć.
— Nigdy dotąd nie znikał na tak długo — rzekł pan Owens. — A kiedy dziecko się zjawiło, przyrzekł nam. Przyrzekł, że tu będzie albo przyśle kogoś, kto pomoże nam się nim zająć. Przyrzekł.
— Obawiam się, że coś musiało mu się stać. — Pani Owens była bliska łez. A potem ogarnął ją gniew. — To okropne z jego strony! Czy nie istnieje jakiś sposób, by go znaleźć, przywołać z powrotem?
— Nie znam żadnego — przyznał Josiah Worthington. Ale przypuszczam, że zostawił w krypcie pieniądze na jedzenie dla chłopca.
— Pieniądze! — prychnęła pani Owens. — Po co komu pieniądze?
— Będą potrzebne Nikowi, jeśli ma pójść kupić sobie coś do jedzenia — zaczął pan Owens, lecz żona odwróciła się do niego.
— Jesteś równie okropny jak on!
Opuściła grobowiec Worthingtona i ruszyła na poszukiwania syna, którego zgodnie z oczekiwaniami znalazła na szczycie wzgórza. Spoglądał w dół na miasto.
— Grosik za twoje myśli — zagadnęła.
— Nie masz grosika — odparł Nik. Skończył już czternaście lat i był wyższy od matki.
— Mam dwa w trumnie. Pewnie nieco zaśniedziały, ale nadal tam są.
— Myślałem o świecie — powiedział Nik. — Skąd w ogóle wiemy, że człowiek, który zabił moją rodzinę, nadal żyje? Że wciąż tam jest?
— Silas mówi, że tak.
— Ale Silas nie mówi nam niczego innego.
— Chce dla ciebie jak najlepiej — rzekła pani Owens. Wiesz o tym.
— Dzięki — odparł obojętnie Nik. — W takim razie gdzie jest?
Pani Owens nie odpowiedziała.
— Widziałaś człowieka, który zabił moją rodzinę, prawda? W dniu, gdy mnie adoptowałaś.
Pani Owens skinęła głową.
— Jaki on był?
— Patrzyłam wtedy głównie na ciebie. Pomyślmy… Miał ciemne włosy, bardzo ciemne. I bałam się go. Miał ostre rysy twarzy, w oczach głód i jednocześnie wściekłość. Silas go wyprowadził.
— Czemu po prostu go nie zabił? — zapytał gwałtownie Nik. — Powinien był go wtedy zabić.
Pani Owens musnęła grzbiet dłoni Nika zimnymi palcami.
— On nie jest potworem, Niku.
— Gdyby Silas wtedy go zabił, byłbym teraz bezpieczny. Mógłbym pójść dokądkolwiek.
— Silas wie o tych rzeczach więcej niż ty czy ktokolwiek z nas. Wie też dużo o życiu i śmierci — dodała. — To nie takie łatwe.
— Jak się nazywał? — naciskał Nik. — Człowiek, który ich zabił.
— Nie powiedział. Nie wtedy.
Nik przekrzywił głowę, wpatrując się w nią oczami szarymi jak gradowe chmury.
— Ale ty wiesz, prawda?
— Nic nie możesz zrobić — odparła pani Owens.
— Owszem mogę. Mogę się uczyć, mogę nauczyć się wszystkiego, co muszę wiedzieć, wszystkiego co zdołam. Uczyłem się o ghulowych bramach, nauczyłem się Wędrować w Snach. Panna Lupescu nauczyła mnie obserwować gwiazdy, Silas nauczył mnie ciszy. Potrafię Nawiedzać i Znikać. Znam każdy cal tego cmentarza.
Pani Owens dotknęła ramienia syna.
— Pewnego dnia… — zaczęła i się zawahała. Pewnego dnia nie będzie mogła go dotknąć, pewnego dnia on ich opuści. Pewnego dnia. Po chwili podjęła decyzję i zakończyła: — Silas powiedział mi, że człowiek, który zabił twoją rodzinę, nazywał się Jack.
Nik przez chwilę milczał, w końcu pokiwał głową.
— Matko?
— O co chodzi, synu?
— Kiedy Silas wróci?
Z północy powiał zimny nocny wiatr.
Pani Owens nie była już zła. Bała się o syna.
— Chciałabym wiedzieć, mój kochany chłopcze — mruknęła jedynie. — Chciałabym wiedzieć.
Scarlett Amber Perkins miała piętnaście lat. W tym momencie siedziała na górnym pokładzie starego piętrowego autobusu, kipiąc gniewem. Nienawidziła rodziców za to, że się rozeszli. Nienawidziła matki za to, że ta wyprowadziła się ze Szkocji. Nienawidziła ojca, bo nie obchodziło go, że wyjechała. Nienawidziła tego miasta, bo całkowicie różniło się od Glasgow, w którym dorastała, i ponieważ od czasu do czasu skręcała za róg, dostrzegała coś i świat wokół nagle stawał się boleśnie, straszliwie znajomy.
Tego ranka nie wytrzymała i naskoczyła na matkę.
— W Glasgow przynajmniej miałam przyjaciół! — rzuciła, nie do końca krzycząc, nie do końca płacząc. — Już nigdy ich nie zobaczę.
— Przynajmniej jesteś gdzieś, gdzie już kiedyś byłaś — odparła matka. — To znaczy mieszkaliśmy tu, kiedy byłaś mała.
— Nie pamiętam — warknęła Scarlett. — Poza tym, nikogo tu nie znam. Chcesz, żebym odszukała przyjaciół z czasów, kiedy miałam pięć lat? Czy tego właśnie chcesz?
— Ja cię nie powstrzymuję — rzekła matka.
Scarlett odbębniła dzień w szkole, nadal wściekła. Wciąż czuła gniew. Nienawidziła szkoły, nienawidziła świata, a w tej chwili nienawidziła zwłaszcza miejskich autobusów.
Co dzień po szkole autobus 97 do centrum zawoził ją spod bramy na koniec ulicy, przy której jej matka wynajęła niewielkie mieszkanko. Owego wietrznego kwietniowego dnia czekała na przystanku niemal pół godziny i nie zjawiło się 97. Gdy zatem zobaczyła 121 z napisem Centrum, wsiadła. Lecz w miejscu, gdzie jej autobus zawsze skręcał w prawo, ten skręcił w lewo, w głąb starego miasta, mijając ogrody publiczne, na rynek, obok pomnika Josiaha Worthingtona, baroneta, po czym zaczął wspinać się krętą drogą na wzgórze. Po obu stronach sterczały wysokie domy. Na ich widok złość Scarlett zniknęła, zastąpił ją żal nad sobą.
Zeszła na dół, przesunęła się naprzód, przyjrzała tabliczce zabraniającej rozmów z kierowcą w czasie jazdy, po czym rzekła:
— Przepraszam, chciałam się dostać na Acacia Avenue.
Autobus prowadziła rosła kobieta o skórze ciemniejszej nawet niż skóra Scarlett.
— Powinnaś była zatem wsiąść w dziewięćdziesiąt siedem.
— Ale ten też jedzie do centrum.
— Owszem, ale kiedy tam dotrzesz, nadal będziesz musiała się cofnąć. — Kobieta westchnęła. — Najlepiej, żebyś wysiadła tutaj i zeszła ze wzgórza. Przed ratuszem zobaczysz przystanek, zatrzymuje się tam numer cztery i pięćdziesiąt osiem. Oba dowiozą cię prawie na Acacia Avenue. Możesz wysiąść przy ośrodku sportowym i stamtąd pójść pieszo. Zapamiętałaś?
— Czwórka albo pięćdziesiątka ósemka.
— Wypuszczę cię tutaj. — To był przystanek na żądanie, na zboczu, tuż obok wielkiej otwartej żelaznej bramy. Wyglądał niezachęcająco i ponuro. Scarlett stała w otwartych drzwiach autobusu, dopóki kobieta jej nie ponagliła: — No dalej, wyskakuj.
Zeszła na chodnik. Autobus wypuścił obłok czarnego dymu i odjechał z rykiem.
Wiatr kołysał drzewami po drugiej stronie muru.
Scarlett ruszyła na dół. Oto dlaczego potrzebuję komórki, pomyślała. Jeśli spóźniała się nawet pięć minut, matka wpadała w szał, ale nadal nie chciała kupić Scarlett telefonu. No cóż. Będzie musiała znieść kolejny wybuch, nie pierwszy i nie ostatni.
Zrównała się z otwartą bramą. Zajrzała do środka i…
— To dziwne — rzekła na głos.
Istnieje taki zwrot, déjà vu, oznaczający, że czujemy się, jakbyśmy coś, co nas spotyka, już kiedyś przeżyli, w jakiś sposób wyśnili to sobie bądź doświadczyli tego w umyśle. Scarlett znała to uczucie — pewność, że nauczycielka zaraz im powie, że spędziła wakacje w Inverness, albo że ktoś upuścił już kiedyś w identyczny sposób łyżkę. Teraz to uczucie jednak się różniło. To nie było wrażenie, że już odwiedziła to miejsce — to było prawdziwe.
Przeszła przez bramę i znalazła się na cmentarzu.
Niemal spod nóg umknęła jej sroka i wzleciała w błysku czerni, bieli i migotliwej zieleni, po czym usiadła na gałęzi cisu, śledząc każdy krok dziewczyny. Za rogiem, pomyślała Scarlett, jest kościół, a przed nim ławka. Skręciła za róg i ujrzała go — znacznie mniejszy niż ten w jej pamięci — złowieszczą, masywną gotycką budowlę z szarego kamienia ze sterczącą w górę wieżą. Przed nią stała zbielała ze starości drewniana ławka. Scarlett podeszła do niej, usiadła i zaczęła wymachiwać nogami jak mała dziewczynka.
— Halo? Uhm, halo — usłyszała za plecami czyjś głos. Wiem, że to okropnie niegrzeczne z mojej strony, ale zechciałabyś to przytrzymać? Potrzebuję drugiej pary rąk, jeśli to nie kłopot.
Scarlett obejrzała się i ujrzała mężczyznę w płowym płaszczu przeciwdeszczowym, przykucniętego przed nagrobkiem. W rękach trzymał dużą kartkę papieru, która falowała na wietrze. Podeszła do niego.
— Przytrzymaj tutaj — poprosił mężczyzna. — Jedną ręką tu, drugą tam. O tak. Zdaję sobie sprawę, że to okropna śmiałość z mojej strony, i jestem niewiarygodnie wdzięczny.
Na ziemi obok siebie ustawił puszkę po herbatnikach. Wyjął z niej coś, co wyglądało jak kredka wielkości niewielkiej świeczki. Zaczął trzeć nią po kamieniu zręcznymi, wyćwiczonymi ruchami.
— No proszę — rzekł wesoło. — I oto jest… Ups, ten zawijas na dole, to pewnie ma być bluszcz: w czasach wiktoriańskich uwielbiali umieszczać go na wszystkim, na czym się dało. To miał być wiele mówiący symbol, rozumiesz… I już, możesz puścić.
Wstał i przeczesał ręką szpakowate włosy.
— Au, muszę się wyprostować, mam mrówki w nogach wyjaśnił. — No i co na to powiesz?
Nagrobek pokrywały ziełono-żółte plamy porostów, kamień był tak zwietrzały, że niemal nie dało się odcyfrować napisu. Lecz na kartce widniał wyraźnie.
— Majella Godspeed, Panna z tej Parafii, 1791–1870, Żyje już tylko we Wspomnieniach — odczytała na głos Scarlett.
— I zapewne w nich też już nie — uzupełnił mężczyzna o rzednących włosach. Uśmiechnął się nieśmiało i mrugnął do niej zza małych okrągłych okularów, które upodabniały go nieco do sympatycznej sowy.
Wielka kropla deszczu chlapnęła na kartkę. Mężczyzna zwinął ją pośpiesznie i chwycił puszkę z kredkami. Do pierwszej kropli dołączyły kolejne. Scarlett wzięła opartą o pobliski grób teczkę, którą wskazał mężczyzna, i podążyła za nim na niewielki ganek kościółka, gdzie deszcz nie mógł ich zmoczyć.
— Ogromnie dziękuję — powiedział mężczyzna. — Nie sądzę, by miało zbytnio padać, dzisiejsza prognoza przepowiadała słoneczną pogodę.
Jakby w odpowiedzi powiał lodowaty wiatr i deszcz rozpadał się na dobre.
— Wiem o czym myślisz — rzekł mężczyzna kopiujący nagrobki.
— Wie pan? — mruknęła. Myślała właśnie: mama mnie zabije.
— Myślisz sobie: czy to kościół, czy kaplica pogrzebowa? A odpowiedź brzmi: z tego, co udało mi się stwierdzić, w tym miejscu istotnie stał kiedyś mały kościół. Pierwotny cmentarz powstał wokół niego, było to około osiemsetnego, dziewięćsetnego roku naszej ery. Później kilkakrotnie przebudowywano go i powiększano, ale w latach dwudziestych dziewiętnastego wieku wybuchł tu pożar. W tamtych czasach cmentarz stał się już za mały dla całego miasta. Miejscowi chodzili do Świętego Dunstana w wiosce. Był to ich kościół parafialny, więc kiedy przyszli odbudować tutejszy, wznieśli kaplicę pogrzebową, zachowując wiele pierwotnych elementów — witrażowe okna w najdalszej ścianie są ponoć oryginalne.
— Szczerze mówiąc — odparła Scarlett — myślałam właśnie, że mama mnie zabije. Wsiadłam do złego autobusu i jestem już spóźniona.
— Dobry Boże, biedactwo — zatroskał się mężczyzna. — Posłuchaj, mieszkam niedaleko, przy tej ulicy. Zaczekaj tu. — To rzekłszy, wcisnął jej w ręce swoją teczkę, puszkę z kredkami i zwiniętą płachtę papieru, po czym ruszył truchcikiem w stronę bramy, zgarbiony w deszczu. Parę minut później Scarlett ujrzała reflektory samochodu i usłyszała klakson.
Pobiegła do wyjścia i zobaczyła samochód, stare mini. Mężczyzna, z którym rozmawiała, siedział za kierownicą. Opuścił szybę.
— Wsiadaj — rzekł. — Dokąd dokładnie mam cię zawieźć?
Po plecach Scarlett spływał deszcz.
— Nie przyjmuję propozycji podwózki od nieznajomych — oznajmiła.
— I bardzo słusznie — zgodził się mężczyzna. — Ale na przysługę odpowiadam przysługą… Sama wiesz. Proszę, wrzuć rzeczy na tylne siedzenie, nim przemokną. — Otworzył drzwi od strony pasażera. Scarlett zajrzała do środka i jak najdelikatniej ułożyła wszystko na tylnej kanapie. Powiem ci coś — rzekł. — Może zadzwonisz do matki — jeśli chcesz skorzystaj z mojego telefonu — i podaj jej mój numer rejestracyjny. Możesz to zrobić, siedząc w samochodzie, inaczej przemokniesz do suchej nitki.
Scarlett się zawahała. Deszcz moczył jej włosy, które zaczynały lepić się do czaszki. Było zimno.
Mężczyzna wyciągnął rękę i wręczył jej komórkę. Scarlett przyjrzała jej się, uświadomiła sobie, że bardziej boi się zadzwonić do matki niż wsiąść do samochodu.
— Mogłabym też zadzwonić na policję, prawda? — rzekła.
— Oczywiście, możesz. Albo pójść pieszo do domu, albo po prostu zadzwonić do matki i poprosić, żeby przyjechała po ciebie.
Scarlett wsiadła do wozu od strony pasażera, zamknęła drzwi. Nadal trzymała w ręce telefon mężczyzny.
— Gdzie mieszkasz? — spytał.
— Naprawdę pan nie musi. To znaczy, może pan mnie wysadzić na przystanku.
— Zawiozę cię do domu. Adres?
— Acacia Avenue sto dwa a. To w bok od głównej drogi, kawałek za ośrodkiem sportowym.
— Faktycznie daleko zajechałaś. No dobrze, jedziemy. Zwolnił hamulec ręczny, zawrócił i skierował się w dół zbocza. — Długo tu mieszkacie?
— Nie, wprowadziłyśmy się tuż po świętach. Ale mieszkałyśmy tu, kiedy miałam pięć lat.
— Czyżbym wyczuwał w twym głosie północny akcent?
— Dziesięć lat spędziłyśmy w Szkocji. Tam mówiłam jak wszyscy. A potem przyjechałam tutaj i teraz wyróżniam się jak wróbel wśród gołębi. — Chciała, by to zabrzmiało jak żart, ale już w chwili, gdy wymawiała te słowa, pojęła, że są prawdą. Dźwięczała w nich gorycz.
Mężczyzna zajechał na Acacia Avenue, zaparkował przed domem, po czym uparł się, że odprowadzi ją do drzwi frontowych. Kiedy się otwarły, powiedział:
— Ogromnie przepraszam, pozwoliłem sobie przywieźć pani córkę. Niewątpliwie dobrze ją pani nauczyła, nie powinna przyjmować propozycji podwiezienia od obcych. Ale pada deszcz, a ona wsiadła w zły autobus i wylądowała po drugiej stronie miasta. Okropne zamieszanie. Mam nadzieję, że znajdzie pani w sercu litość i wybaczy. Jej i, uhm, mnie.
Scarlett spodziewała się, że matka zacznie na nich wrzeszczeć. Ze zdumieniem i ulgą odkryła, że ta powiedziała jedynie: „W dzisiejszych czasach trzeba zachować ogromną ostrożność. Czy pan, uhm, jest nauczycielem? Może napiłby się pan herbaty?".
„Pan Uhm" odparł, że nazywa się Frost, ale może mu mówić Jay. Pani Perkins uśmiechnęła się i powiedziała, że ma na imię Noona, po czym nastawiła wodę.
Przy herbacie Scarlett opowiedziała matce przygodę z pomylonymi autobusami i o tym, jak znalazła się na cmentarzu i spotkała pana Frosta obok kościółka…
Pani Perkins upuściła filiżankę.
Siedzieli przy stole w kuchni, toteż filiżanka nie poleciała daleko i nie stłukła się. Pani Perkins przeprosiła niezręcznie i poszła po ścierkę, by wytrzeć kałużę.
— Mówisz o cmentarzu na wzgórzu w starym mieście?
— Mieszkam niedaleko — odparł pan Frost. — Kopiuję tam nagrobki. Wiesz, że technicznie rzecz biorąc, to rezerwat?
— Wiem. — Pani Perkins zacisnęła wargi. — Dziękuję bardzo, że podwiozłeś Scarlett do domu. — Każde słowo przypominało kostkę lodu. — Chyba powinieneś już iść.
— Ależ nie przesadzaj — odparł pogodnie Frost. — Nie chciałem cię urazić. Powiedziałem coś nie tak? Kopiuję nagrobki w ramach programu historii lokalnej, nie wykopuję kości ani niczego takiego.
Przez jedną krótką chwilę Scarlett wydawało się, że matka uderzy pana Frosta, który jedynie przybrał zmartwioną minę. Potem jednak pokręciła głową.
— Przepraszam, to historia rodzinna, nie twoja wina. Z wyraźnym wysiłkiem spróbowała się uśmiechnąć. — Wiesz, Scarlett bawiła się kiedyś na tym cmentarzu, gdy była mała. Jakieś, och, dziesięć lat temu. Miała też wymyślonego przyjaciela. Małego chłopca imieniem Nikt.
Kącik ust pana Frosta uniósł się w uśmiechu.
— Duszka?
— Nie wydaje mi się, po prostu tam mieszkał. Pokazała mi nawet grób, w którym sypiał. Przypuszczam zatem, że faktycznie był duchem. Pamiętasz, skarbie?
— Scarlett pokręciła głową.
— Musiałam być dziwnym dzieckiem.
— Z pewnością nie byłaś, uhm, nikim takim — zaprotestował pan Frost. — Wychowałaś świetną dziewczynę, Noono. I cóż za pyszna herbata. Zawsze się cieszę, poznając nowych przyjaciół. Będę już uciekał, muszę sobie przyrządzić obiad, a potem mam spotkanie miejscowego towarzystwa historycznego.
— Sam sobie przyrządzasz obiad? — zdziwiła się pani Perkins.
— Tak, przyrządzam. To znaczy odmrażam. Jestem też mistrzem dań gotowych. Jedzenie dla jednej osoby. Mieszkam sam, no wiesz, zatwardziały stary kawaler. Choć zwykle w gazetach to oznacza geja. Nie jestem gejem, po prostu nie poznałem jeszcze właściwej kobiety. — Przez chwilę wyglądał naprawdę smutno.
Pani Perkins, która nie znosiła gotować, oznajmiła, że w weekendy zawsze gotuje za dużo. I gdy odprowadzała pana Frosta do przedpokoju, Scarlett usłyszała, jak mężczyzna mówi, że z rozkoszą wpadnie na obiad w sobotę.
— Mam nadzieję, że odrobiłaś lekcje — rzekła jedynie pani Perkins po powrocie.
Tej nocy, leżąc w łóżku, Scarlett rozmyślała o wydarzeniach popołudnia. Zza okna dobiegał szum samochodów przejeżdżających główną drogą. Faktycznie, w dzieciństwie była na tym cmentarzu, to dlatego wszystko wydawało jej się takie znajome.
I gdy tak wspominała i wyobrażała sobie, gdzieś po drodze osunęła się w sen. Lecz we śnie nadal wędrowała ścieżkami cmentarza. Była noc, ale widziała wszystko równie wyraźnie jak za dnia. Znalazła się na zboczu — był tam chłopiec mniej więcej w jej wieku. Stał zwrócony do niej plecami i spoglądał na światła miasta.
— Chłopcze? — zagadnęła Scarlett. — Co robisz?
Obejrzał się, najwyraźniej miał problemy ze skupieniem wzroku.
— Kto to powiedział? — I po chwili dodał: — A już cię widzę, mniej więcej. Wędrujesz w Snach?
— Chyba po prostu śnię.
— Nie do końca to miałem na myśli — rzekł chłopak. Witaj. Jestem Nik.
— A ja Scarlett.
Przyjrzał jej się ponownie, jakby widział ją po raz pierwszy.
— Oczywiście, że tak! Wiedziałem, że wyglądasz znajomo. Byłaś dziś na cmentarzu z tym człowiekiem, tym z papierami.
— Z panem Frostem — odparła. — Jest bardzo miły, podwiózł mnie do domu. Widziałeś nas?
— Tak, mam oko na większość tego, co się dzieje na cmentarzu.
— Co to za imię Nik?
— Skrót od Nikt.
— Oczywiście! To o to chodzi w tym śnie. Jesteś moim wymyślonym przyjacielem z czasów, kiedy byłam mała. Tylko że dorosłam.
Skinął głową.
Był wyższy od niej, ubrany na szaro, choć nie potrafiła opisać jego stroju. Miał zbyt długie włosy i pomyślała, że od dawna nikt go nie strzygł.
— Byłaś bardzo dzielna — powiedział. — Zeszliśmy głęboko pod wzgórze i zobaczyliśmy Niebieskiego Człowieka. I spotkaliśmy Swija.
I wtedy w jej głowie coś się stało, nagła fala szumu, wir ciemności, zderzenie obrazów.
— Pamiętam — odparła Scarlett. Powiedziała to jednak do ciemności własnej sypialni. W odpowiedzi usłyszała jedynie niski warkot odległej ciężarówki, jadącej przez noc.
Nik przechowywał w krypcie zapasy niepsującego się jedzenia, a także dodatkowe w kilku chłodniejszych grobowcach, kryptach i mauzoleach. Silas tego dopilnował. Miał dość jedzenia, by przeżyć kilka miesięcy. Dopóki Silas bądź panna Lupescu się nie zjawią, nie zamierzał opuszczać cmentarza.
Tęsknił za światem poza jego bramami, ale wiedział, że nie jest tam bezpieczny. Jeszcze nie. Cmentarz natomiast był jego światem i królestwem, Nik szczycił się nim i kochał go tak, jak tylko może cokolwiek kochać czternastolatek.
A jednak…
Na cmentarzu nikt się nie zmieniał. Dzieci, z którymi się bawił, gdy sam był mały, wciąż pozostały dziećmi. Fortynbras Bartleby, niegdyś jego najlepszy przyjaciel, teraz był cztery, pięć lat młodszy i za każdym kolejnym spotkaniem mieli mniej wspólnych tematów; Thackeray Porringer dorównywał mu wzrostem i traktował go znacznie milej; wieczorami spacerował z Nikiem i opowiadał o strasznych rzeczach, które spotkały jego przyjaciół. Zazwyczaj opowieści te kończyły się powieszeniem, aż do śmierci, bez żadnych przyczyn, z powodu błędów sędziego, choć czasami jedynie zsyłano ich do amerykańskich kolonii i nie musieli umierać, o ile nie wrócili.
Liza Hempstock, przyjaciółka Nika przez ostatnie sześć lat, zachowywała się dziwnie w innym sensie. Rzadziej czekała na niego, kiedy schodził do niej między pokrzywy, a kiedy już się zjawiała, była złośliwa, nieuprzejma i kłóciła się o wszystko.
Nik spytał o to pana Owensa.
— Takie po prostu są kobiety i już — odparł ojciec po chwili zastanowienia. — Lubiła cię jako chłopca i nie jest pewna, kim stajesz się teraz, gdy dorastasz. Ja sam bawiłem się co dzień z pewną dziewczynką przy kaczym stawie. Kiedy jednak była w twoim wieku, rzuciła w moją głowę jabłkiem i nie odezwała się do mnie, dopóki nie skończyłem siedemnastu lat.
Pani Owens pociągnęła głośno nosem.
— To była gruszka — rzekła cierpko. — I rozmawiałam z tobą całkiem niedługo potem, bo tańczyliśmy razem na weselu twojego kuzyna Neda. Działo się to zaledwie dwa dni po twych szesnastych urodzinach.
— Oczywiście, masz rację, moja duszko. — Mrugnął do Nika na znak, że nie mówi poważnie, i wypowiedział bezdźwięcznie słowo siedemnaście, na znak, że się nie pomylił.
Nik nie pozwolił sobie na szukanie przyjaciół wśród żywych. Już w czasie krótkiego szkolnego epizodu zrozumiał, że to tylko kłopot. Pamiętał jednak Scarlett, tęsknił za nią przez wiele lat po jej wyjeździe i już dawno pogodził się z faktem, że nigdy jej nie zobaczy. A teraz była tu, na jego cmentarzu, a on jej nie poznał…
Zapuścił się głębiej w plątaninę bluszczu i drzew, która sprawiała, że północno-zachodnia część cmentarza była tak niebezpieczna. Znaki ostrzegały zwiedzających, by omijali ten teren. Nie były jednak potrzebne. Gdy człowiek znalazł się poza kłębowiskiem bluszczu, na końcu Egipskiej Ścieżki, i zostawił za sobą czarne drzwi w fałszywych egipskich ścianach, prowadzące do miejsc ostatniego spoczynku, zaczynał czuć się niepewnie i niesamowicie. Na północnym zachodzie natura odzyskiwała cmentarz już od prawie stu lat. Nagrobki pochylały się, zapomniane groby znikały pod kłębowiskami bluszczu i stosami liści z ostatnich pięćdziesięciu lat. Ścieżki zarastały, stawały się niedostępne.
Nik szedł ostrożnie. Dobrze znał okolicę i wiedział, jaka może być niebezpieczna.
Miał dziesięć lat i zwiedzał tę część swego świata, kiedy ziemia ustąpiła mu pod nogami i wpadł do dziury głębokiej na niemal siedem metrów. Grób był głęboki, tak by pomieścił wiele trumien, nie miał jednak nagrobka i tylko jedną trumnę, na samym dole, kryjącą szczątki egzaltowanego medyka, dżentelmena nazwiskiem Carstairs, którego zachwyciło przybycie Nika i który się uparł, że sam zbada jego przegub (Nik zwichnął go podczas upadku, chwytając się korzenia), nim w końcu chłopiec przekonał go, by poszedł po pomoc.
Teraz przedzierał się przez północno-zachodnią część cmentarza, brnąc w stertach liści i plątaninie bluszczu, pośród którego gnieździły się lisy, a upadłe anioły patrzyły ślepo, poczuł bowiem potrzebę, by pomówić z poetą.
Poeta nazywał się Nehemiah Trot, jego nagrobek pod warstwą zieleni wyglądał następująco:
Tu spoczywają doczesne szczątki
Nehemiaha Trota
Poety
1741–1774
Łabędzie śpiewają przed śmiercią.
— Panie Trot — zagadnął Nik. — Mógłbym prosić o radę?
Nehemiah Trot uśmiechnął się słabo.
— Oczywiście, mój dzielny chłopcze, rada poetów jest jak łaska królów! Jak mógłbym namaścić mirrą… nie, nie mirrą. Jak miałbym złagodzić balsamem twój ból?
— Tak naprawdę nie cierpię bólu, po prostu… Kiedyś znałem pewną dziewczynę. Sam nie wiem, czy powinienem ją odszukać i porozmawiać z nią, czy też po prostu o niej zapomnieć.
Nehemiah Trot wyprostował się na swą pełną wysokość, choć nadal był niższy od Nika. Podniecony, przycisnął dłonie do piersi.
— Och! — wykrzyknął. — Musisz udać się do niej i błagać ją. Musisz nazwać ją swoją Terpsychorą, swoją Echo, swoją Klitajmnestrą. Musisz pisać dla niej wiersze, poruszające ody — pomogę ci w tym — i w ten oto sposób, i tylko ten, podbijesz jej serce.
— Tak naprawdę nie chcę podbijać jej serca, nie jest moją ukochaną — wyjaśnił Nik — tylko kimś, z kim chciałbym porozmawiać.
— Ze wszystkich narządów — kontynuował Nehemiah Trot — najniezwyklejszy jest język, używamy go bowiem zarówno do smakowania słodkiego wina i gorzkiej trucizny, jak i do wypowiadania słów zarówno słodkich, jak i cierpkich. Idź do niej! Pomów z nią!
— Nie powinienem.
— Powinieneś, mój panie! Musisz! Napiszę o tym, gdy już przegrasz i zwyciężysz w bitwie.
— Ale jeśli pokażę się jednej osobie, innym łatwiej będzie mnie dostrzec.
— Ach, słuchaj mnie, mój młody Leandrze, młody bohaterze, Aleksandrze — rzucił Nehemiah Trot. — Jeśli na nic się nie odważysz, gdy minie dzień, niczego nie zyskasz.
— Dobrze powiedziane.
Nik był bardzo zadowolony z siebie. Cieszył się, że poprosił o radę poetę. Doprawdy, pomyślał, jeśli u poety nie zasięgniemy rozsądnej porady, to u kogo? To mu przypomniało…
— Panie Trot — zagadnął — proszę mi opowiedzieć o zemście.
— Najlepiej smakuje na zimno — odparł Nehemiah Trot. Nie daj się ponieść zapałowi chwili, zamiast tego odczekaj do właściwej pory. Przy Grub Street mieszkał pewien pismak nazwiskiem O’Leary — winienem dodać, że krwi irlandzkiej — który ważył się napisać o mym pierwszym skromnym tomiku poezji Bukiecik piękna zebrany przez dżentelmena szlachetnego urodzenia, że jest to nic niewarta kupa łajna, — a papier, na którym go wydrukowano, lepiej posłużyłby… Nie, nie mogę tego powiedzieć. Zgódźmy się po prostu, że było to niezwykle wulgarne stwierdzenie.
— Ale zemściłeś się na nim. — Nik słuchał z rosnącą ciekawością.
— Na nim i wszystkich jego przeklętych pobratymcach! O tak, zemściłem się, paniczu Owens, a moja zemsta była straszna. Napisałem i opublikowałem list, który przykleiłem do drzwi wszystkich londyńskich gospód, które nawiedzała żałosna skryberska brać. I wyjaśniłem w nim, że ze względu na kruchość ducha poezji od tej pory nie będę pisał dla nich, lecz jeno dla siebie i potomności i że póki żyję nie opublikuję żadnego więcej wiersza — dla nich. Pozostawiłem tedy instrukcję, by po mojej śmierci me wiersze pogrzebać wraz ze mną, nieopublikowane, i dopiero gdy potomność pojmie mój geniusz i uświadomi sobie, że straciła setki — setki! — moich poematów, dopiero wówczas trumna zostanie wykopana, wiersze wyjęte z mej zimnej, martwej dłoni, by w końcu ukazać się drukiem ku aprobacie i rozkoszy wszystkich. Straszną jest rzeczą wyprzedzić swe czasy.
— I czy po śmierci wykopali cię i wydali twoje wiersze?
— Nie, jeszcze nie. Ale nadal mam mnóstwo czasu. Potomność jest ogromna.
— Zatem… To była twoja zemsta?
— W istocie, i to niezwykle potężna i przebiegła.
— Ta-ak — mruknął Nik, nieprzekonany.
— Najlepiej. Smakuje. Na. Zimno — rzekł z dumą Nehemiah Trot.
— Nik opuścił północno-zachodnią część cmentarza, powrócił Egipską Ścieżką między łatwiejsze, porządniejsze dróżki i kiedy zapadł zmierzch, skierował swe kroki do starej kaplicy — nie dlatego, że liczył na to, że Silas wrócił z podróży, lecz ponieważ całe życie odwiedzał kaplicę o zmierzchu i uważał, że dobrze jest mieć stały rytm działania. Poza tym był głodny.
Prześliznął się przez drzwi krypty do środka, przesunął kartonowe pudło pełne poskręcanych i wilgotnych dokumentów parafialnych i wyciągnął karton soku pomarańczowego, jabłko, pudełko paluszków i kawał sera. Zjadł, zastanawiając się, jak i czy w ogóle ma odnaleźć Scarlett mógłby powędrować w jej sny, skoro w ten właśnie sposób przyszła do niego…
Ruszył na zewnątrz i już miał usiąść na szarej drewnianej ławie, gdy coś ujrzał i się zawahał. Ktoś już tam był, siedział na ławce. Czytała kolorowe pismo.
Nik Zniknął jeszcze bardziej, stał się częścią cmentarza, nie ważniejszą niż cień czy gałązka.
Ona jednak uniosła wzrok i spojrzała wprost na niego.
— Nik? — zapytała. — To ty?
Milczał.
— Dlaczego ty mnie widzisz? — spytał w końcu.
— O mało co bym cię nie zobaczyła. Z początku wzięłam cię za cień czy coś takiego, ale wyglądasz jak w moim śnie i powoli twój obraz się wyostrzył.
Podszedł do ławki.
— Możesz tu czytać? Nie jest za ciemno?
Scarlett zamknęła pismo.
— To dziwne. Można by sądzić, że jest za ciemno, ale czytałam bez żadnych problemów.
— Czy ty… — Urwał, niepewny o co chciał spytać. — Jesteś tu sama?
Skinęła głową.
— Po szkole pomogłam panu Frostowi skopiować kilka nagrobków. Potem powiedziałam mu, że chcę tu trochę posiedzieć i pomyśleć. Obiecałam, że kiedy skończę, wpadnę do niego na herbatę. Potem odwiezie mnie do domu.
Nie pytał nawet dlaczego. Odparł tylko, że on też uwielbia siedzieć na cmentarzach i uważa, że to najspokojniejsze miejsca na świecie. — Spojrzała na niego. — Mogłabym cię uścisnąć?
— A chcesz?
— Tak.
— No to… — Zastanowił się. — Nie mam nic przeciw temu.
— Moje ręce przez ciebie nie przejdą ani nic takiego? Naprawdę tu jesteś?
— Nie przejdziesz przeze mnie — odparł, a ona zarzuciła mu ramiona na szyję i ścisnęła go tak mocno, że ledwo mógł oddychać. — To boli — mruknął.
— Przepraszam. — Scarlett go puściła.
— Nie, było miłe. To znaczy. Po prostu ścisnęłaś bardziej niż się spodziewałem.
— Chciałam wiedzieć, czy jesteś prawdziwy. Przez te wszystkie lata myślałam, że wymyśliłam sobie ciebie, że siedziałeś w mojej głowie. A potem tak jakby o tobie zapomniałam. Ale cię nie wymyśliłam i wróciłeś, jesteś w mojej głowie, ale też w świecie rzeczywistym.
Nik się uśmiechnął.
— W tamtych czasach nosiłaś kurtkę, była pomarańczowa. Za każdym razem, gdy widziałem ten szczególny odcień, myślałem o tobie. Nie przypuszczam, żebyś wciąż ją miała.
— Nie — odparła — już od bardzo dawna. Teraz byłaby na mnie o wiele za mała.
— Tak — rzekł. — Oczywiście.
— Powinnam wracać do domu — oznajmiła Scarlett. Pomyślałam jednak, że może zjawię się w weekend. — A potem, dostrzegłszy wyraz twarzy Nika, dodała szybko: — Dziś mamy środę.
— Bardzo bym chciał.
Odwróciła się do wyjścia.
— Jak cię znajdę następnym razem? — spytała.
— Ja cię znajdę. Nie martw się. Po prostu bądź sama i cię znajdę.
Kiwnęła głową i zniknęła.
Nik wrócił na cmentarz i poszedł na górę aż do mauzoleum Frobisherów. Nie wszedł do środka. Wdrapał się na mur budynku, przytrzymując się gęstego bluszczu, i usiadł na kamiennym dachu, spoglądając na świat poza bramami cmentarza. Przypomniał sobie, jak to było, gdy Scarlett go przytuliła, jak bezpieczny czuł się przez moment i jak dobrze byłoby krążyć bez lęku po krainach poza cmentarzem. A także, jak dobrze jest być panem swego własnego małego świata.
Scarlett oznajmiła, że dziękuje za filiżankę herbaty i ciasteczko czekoladowe. Pan Frost się zatroskał.
— Szczerze mówiąc — rzekł — wyglądasz, jakbyś zobaczyła ducha. Właściwie cmentarz to niezłe miejsce na spotkanie z nimi, gdybyś miała taki zamiar. Jedna z moich ciotek twierdziła kiedyś, że jej papuga jest nawiedzona. Szkarłatna ara. To znaczy papuga. Ciotka była architektem. Nigdy nie znałem szczegółów tej historii.
— Nic mi nie jest — odparła Scarlett. — Po prostu miałam ciężki dzień.
— W takim razie podrzucę cię do domu. Masz pojęcie, co tu jest napisane? Łamię sobie nad tym głowę od pół godziny. — Wskazał leżącą na stoliku odbitkę, przyciśniętą w narożnikach słoikami. — To nazwisko to Gladstone? Jak myślisz? Może to krewny premiera? Nie potrafię odczytać niczego innego.
— Obawiam się, że nie — odparła Scarlett. — Przyjrzę się jeszcze w sobotę, dobrze?
— Czy zjawi się też twoja matka?
— Mówiła, że podrzuci mnie tu rano. Potem musi pojechać zrobić zakupy na nasz obiad. Przyrządza pieczeń.
— Sądzisz — spytał z nadzieją pan Frost — że będą też pieczone ziemniaczki?
— Tak podejrzewam, owszem.
Pan Frost się rozpromienił.
— To znaczy, nie chciałbym, żeby wysilała się specjalnie dla mnie.
— Jest zachwycona — powiedziała szczerze Scarlett. Dziękuję, że podwiezie mnie pan do domu.
— Ależ proszę bardzo — odparł pan Frost.
Zeszli razem po stopniach wysokiego, wąskiego domu pana Frosta do drzwi wyjściowych na dole.
W Krakowie na Wzgórzu Wawelskim jest jaskinia zwana Smoczą Jamą, na pamiątkę od dawna nieżyjącego smoka. Wiedzą o niej turyści. Są też jaskinie poniżej, o których turyści już nie wiedzą i których nie odwiedzają. Ciągną się bardzo daleko i są zamieszkane.
Silas szedł pierwszy, za nim szara, potężna postać panny Lupescu, drepcząca cicho na czterech łapach. Dalej podążał Kandar — owinięta w bandaże asyryjska mumia z rozłożystymi orlimi skrzydłami i oczami jak rubiny — trzymając pod pachą małe prosię.
Pierwotnie było ich czworo, lecz stracili Haruna w jaskini powyżej, kiedy ifryt, z natury zbyt pewny siebie, jak cała jego rasa, wkroczył w miejsce okolone trzema lustrami z polerowanego brązu i został przez nie pochłonięty w rozbłysku metalicznego światła. Po chwili widzieli go już tylko w zwierciadłach, nie w rzeczywistości. W lustrach ogniste oczy miał szeroko otwarte, a jego usta poruszały się, jakby krzyczał, by uciekali i się strzegli. Potem rozpłynął się i zniknął.
Silas, który nie miał problemu z lustrami, zakrył jedno z nich płaszczem, unieszkodliwiając pułapkę.
— A zatem zostało nas troje.
— I świnka — dodał Kandar.
— Czemu? — spytała panna Lupescu, poruszając wilczym językiem między wilczymi kłami. — Czemu świnka?
— Przynosi szczęście — wyjaśnił Kandar.
Panna Lupescu warknęła nieprzekonana.
— Czy Harun miał świnkę? — zapytał z prostotą Kandar.
— Cii — syknął Silas. — Nadchodzą. Sądząc z odgłosów, jest ich wielu.
— Niech tu przyjdą — wyszeptał Kandar.
Futro panny Lupescu się zjeżyło. Milczała, była jednak gotowa i tylko ogromnym wysiłkiem woli powstrzymała chęć uniesienia głowy i zawycia.
— Tu jest bardzo pięknie — zauważyła Scarlett.
— Tak — odrzekł Nik.
— A zatem twoja rodzina została zamordowana? Czy wiadomo, kto to zrobił?
— Nie, z tego, co wiem, to nie. Mój opiekun mówi jedynie, że człowiek, który to zrobił, nadal żyje i że któregoś dnia opowie mi resztę.
— Któregoś dnia?
— Kiedy będę gotów.
— Czego on się boi? Że chwycisz spluwę i wyruszysz wywrzeć zemstę na człowieku, który zabił twoją rodzinę?
Nik przyjrzał jej się z powagą.
— No, oczywiście. Tyle że nie spluwę. Ale tak. Coś w tym stylu.
— Żartujesz.
Nie odpowiedział, mocno zaciskając wargi. Pokręcił głową.
— Nie żartuję — rzekł w końcu.
Było słoneczne sobotnie przedpołudnie. Minęli właśnie wylot Egipskiej Ścieżki i znaleźli się w cieniu sosen i rozłożystej araukarii.
— Ten twój opiekun. On też jest martwy?
— Nie rozmawiam o nim — oznajmił Nik.
Scarlett wyglądała na urażoną.
— Nawet ze mną?
— Nawet z tobą.
— Aha — mruknęła. — To bądź sobie taki.
— Posłuchaj, przepraszam, ja nie chciałem — zaczął Nik, lecz w tej samej chwili Scarlett oznajmiła:
— Obiecałam panu Frostowi, że nie zabawię długo. Muszę już wracać.
— Jasne.
Nik martwił się, że ją uraził, i nie miał pojęcia co powiedzieć, by naprawić sytuację.
Patrzył, jak Scarlett maszeruje krętą ścieżką z powrotem do kaplicy. Tuż obok usłyszał przesycony wzgardą znajomy kobiecy głos:
— Spójrz tylko, panna nadęta i wyniosła.
Niestety, Nik nie zobaczył nikogo.
Czując się dziwnie niezręcznie, wrócił na Egipską Ścieżkę. Panny Lillibet i Violet pozwoliły mu ukryć w swej krypcie kartonowe pudła pełne starych książek. Miał ochotę poczytać.
Scarlett aż do południa pomagała panu Frostowi kopiować nagrobki. Wówczas przerwali, by zjeść lunch. Zaproponował, że w ramach podziękowania kupi jej rybę z frytkami, i ruszyli razem do frytkami na końcu ulicy. Wracając na wzgórze, zajadali wprost z torebek parujące kawałki ryby i ziemniaków, pokropione octem i połyskujące od soli.
— Gdyby chciał się pan dowiedzieć czegoś o morderstwie — spytała Scarlett — gdzie by pan szukał? W Internecie już sprawdzałam.
— Uhm. To zależy. O jakim morderstwie mówimy?
— Chyba o czymś miejscowym. Jakieś trzynaście, czternaście lat temu gdzieś tutaj zamordowano całą rodzinę.
— Ojejku — zdziwił się pan Frost. — To się zdarzyło naprawdę?
— O tak. Nic panu nie jest?
— Nie, nie, ale możesz mnie uznać za mięczaka. Nie lubię myśleć o takich rzeczach, o miejscowych, prawdziwych zbrodniach. O tym, że mogły się zdarzyć właśnie tutaj. Nie przypuszczałem, że coś podobnego mogłoby zainteresować dziewczynę w twoim wieku.
— To nie dla mnie — przyznała Scarlett — tylko dla przyjaciela.
Pan Frost skończył jeść smażonego dorsza.
— Chyba w bibliotece. Jeśli nie ma nic w Internecie, to będzie w archiwum gazet. Co skłoniło cię do poszukiwań?
— Och, och… — Scarlett starała się jak najmniej kłamać. Jeden chłopak, którego znam, pytał o to.
— Zdecydowanie biblioteka. Morderstwo. Brr. Aż mnie dreszcz przeszedł.
— Mnie też — przyznała Scarlett. — Odrobinę. — Po czym dodała z nadzieją: — Czy mógłby pan podwieźć mnie dziś po południu do biblioteki?
Pan Frost przegryzł na pół frytkę, przeżuł i zawiedziony przyjrzał się reszcie.
— Frytki strasznie szybko stygną, prawda? W jednej chwili parzą ci usta, w następnej zastanawiasz się, jak mogły tak szybko wystygnąć.
— Przepraszam — rzuciła Scarlett — nie powinnam prosić, by wciąż gdzieś mnie pan podwoził.
— Ależ nie, nie. Po prostu zastanawiałem się, jak najlepiej zorganizować to popołudnie i czy twoja matka lubi czekoladki. Butelkę wina czy czekoladki? Sam nie wiem. A może jedno i drugie?
— Sama trafię do domu z biblioteki, a mama uwielbia czekoladki. Ja także.
— W takim razie czekoladki — powiedział z ulgą pan Frost. Dotarli do środka rzędu wysokich szeregowców na wzgórzu i małego zielonego mini zaparkowanego przy wejściu. — Wsiadaj, podrzucę cię do biblioteki.
Biblioteka mieściła się w kanciastym budynku z cegły i kamienia, pochodzącym z początków zeszłego stulecia. Scarlett rozejrzała się i podeszła do biurka.
— Tak? — spytała siedząca za nim kobieta.
— Chciałabym zobaczyć wycinki ze starych gazet.
— Czy to projekt szkolny?
— Z historii lokalnej — potwierdziła Scarlett, dumna, że nie skłamała.
— Archiwum miejscowej gazety mamy na mikrofilmach — oznajmiła kobieta. Była wysoka, w uszach miała srebrne kółka. Scarlett czuła, jak wali jej serce, była pewna, że wygląda podejrzanie, lecz bibliotekarka zaprowadziła ją do pokoju pełnego urządzeń przypominających ekrany komputerowe i pokazała jak ich używać, by wyświetlić na ekranie kolejne strony gazet. — W końcu kiedyś wszystko zeskanujemy — rzekła. — O jakie daty ci chodzi?
— Jakieś trzynaście, czternaście lat temu — odparła Scarlett. — Niestety, nie mogę określić dokładniej. Ale kiedy zobaczę te informacje, to je poznam.
Kobieta wręczyła jej niewielkie pudełko zawierające pięć roczników gazety na mikrofilmach.
— Możesz szaleć — rzekła.
Scarlett zakładała, że morderstwo rodziny powinno trafić na pierwszą stronę. Kiedy jednak w końcu je znalazła, tkwiło niemal całkowicie ukryte na stronie piątej. Stało się to w październiku, czternaście lat wcześniej. Sam tekst nie zawierał żadnych szczegółów, opisów, tylko prostą relację:
„Architekt Ronald Dorian, 36, jego żona Carlotta, 34, wydawca, i ich córka Misty, 7, zostali znalezieni martwi przy Dunstan Road 33. Policja podejrzewa udział osób trzecich. Rzecznik oświadczył, że na tym etapie jest zbyt wcześnie, by komentować stan śledztwa, ale sprawdzają poważne tropy".
Nie wspomniano o tym, jak zginęła rodzina ani o zaginionym dziecku. Przez następne tygodnie nie wracano do sprawy. Policja nigdy jej nie skomentowała, a przynajmniej Scarlett nie znalazła żadnych śladów.
Ale to było to. Bez wątpienia. Dunstan Road 33. Znała ten dom. Była w nim.
Zaniosła pudełko mikrofilmów do głównej sali, podziękowała bibliotekarce i ruszyła do domu w kwietniowym słońcu. Matka krzątała się w kuchni i sądząc ze smrodu przypalonego garnka unoszącego się w całym mieszkaniu, nie szło jej najlepiej. Scarlett wycofała się do swego pokoju, otworzyła szeroko okna, by go wywietrzyć, po czym usiadła na łóżku i zadzwoniła.
— Halo? Pan Frost?
— Scarlett, wszystko w porządku? Plany na wieczór się nie zmieniły? Jak twoja matka?
— Wszystko jest pod kontrolą — odparła Scarlett, bo tak właśnie odpowiadała na podobne pytania mama. — Uhm, panie Frost, od jak dawna mieszka pan w swoim domu?
— Od jak dawna? Jakieś cztery miesiące.
— Jak go pan znalazł?
— Przez agencję nieruchomości. Był pusty i było mnie na niego stać. No, mniej więcej. Poza tym szukałem czegoś w pobliżu cmentarza i nadawał się idealnie.
— Panie Frost… — Scarlett zastanawiała się jak to powiedzieć. — Jakieś trzynaście lat temu w pana domu zamordowano trzy osoby. Rodzinę Dorianów.
Po drugiej stronie linii zapadła cisza.
— Panie Frost? Jest pan tam?
— Uhm. Tak, wciąż tu jestem, Scarlett. Przepraszam. Po prostu nie spodziewałem się usłyszeć czegoś takiego. To stary dom, jasne, i wiadomo, że dawno temu działy się w nim różne rzeczy. Ale nie… Co właściwie się stało?
Scarlett zastanawiała się ile mu powiedzieć.
— Znalazłam krótką notkę w starej gazecie. Podawała jedynie adres i nic więcej. Nie wiem, jak zginęli ani nic takiego.
— No cóż. Wielkie nieba. — Pan Frost sprawiał wrażenie bardziej zaintrygowanego wieściami niż przypuszczała. — Tu, moja młoda Scarlett, zaczyna się rola lokalnych — historyków. Zostaw to mnie. Dowiem się wszystkiego, czego zdołam, i opowiem ci.
— Dziękuję — rzekła z ulgą Scarlett.
— Uhm. Zakładam, że dzwonisz teraz dlatego, że gdyby Noona dowiedziała się, że w moim domu doszło do morderstwa, nawet przed trzynastu laty, nigdy już nie puściłaby cię do mnie ani na cmentarz. Zatem, uhm, nie będę o tym wspominał, chyba że ty zaczniesz.
— Dziękuję, panie Frost!
— Do zobaczenia o siódmej. Z czekoladkami.
Obiad okazał się niezwykle przyjemny. Zapach spalenizny zniknął z kuchni. Kurczę było dobre, sałatka jeszcze lepsza, pieczone ziemniaki nieco za chrupkie, lecz zachwycony pan Frost wykrzyknął, że właśnie takie lubi, i wziął solidną dokładkę.
Kwiaty zostały przyjęte ciepło, czekoladki podane na deser okazały się doskonałe, a pan Frost siedział z nimi i rozmawiał, a potem oglądał telewizję aż do dziesiątej, kiedy to oznajmił, że musi wracać do domu.
— Czas, życie i badania historyczne nie czekają na nikogo — rzekł. Uścisnął z entuzjazmem dłoń Noony, mrugnął porozumiewawczo do Scarlett i zniknął.
Tej nocy Scarlett próbowała odnaleźć Nika w swoich snach; myślała o nim, zasypiając, wyobrażała sobie, że spaceruje po cmentarzu i go szuka, lecz zamiast tego przyśniła jej się wędrówka po centrum Glasgow z przyjaciółmi z dawnej szkoły. Szukali pewnej szczególnej ulicy, a znajdowali jedynie kolejne ślepe zaułki.
Głęboko pod wzgórzem w Krakowie, w najgłębszej krypcie pod jaskinią zwaną Smoczą Jamą, panna Lupescu potknęła się i upadła.
Silas przykucnął obok i objął jej głowę dłońmi. Na twarzy miała krew. Również swoją.
— Musicie mnie zostawić — rzekła. — Ratujcie chłopca. W połowie przemieniona, była pół wilkiem, pół kobietą, lecz twarz miała kobiety.
— Nie — rzekł Silas. — Nie zostawię cię.
Za nimi Kandar tulił prosię, tak jak dziecko tuli lalkę. Jego lewe skrzydło zwisało strzaskane. Nigdy już nie miał wzlecieć, lecz jego brodata twarz pozostawała niewzruszona.
— Oni wrócą, Silasie — wyszeptała panna Lupescu. A wkrótce wzejdzie słońce.
— W takim razie — odparł Silas — musimy się z nimi rozprawić, nim będą gotowi do ataku. Dasz radę wstać?
— Da. Jestem jednym z Ogarów Boga — oznajmiła panna Lupescu. — Ustoję.
Pochyliła głowę i rozprostowała palce. Gdy znów się wyprostowała, miała głowę wilka. Postawiła na skale przednie łapy i z wysiłkiem dźwignęła się z ziemi: szara wilczyca większa od niedźwiedzia, z pyskiem i futrem poplamionymi krwią. Uniosła głowę i zawyła z wściekłością, wyzywająco, jej wargi uniosły się, odsłaniając kły. Powoli opuściła łeb.
— Teraz — warknęła — zakończymy to.
Późnym niedzielnym popołudniem zadzwonił telefon. Scarlett siedziała na dole, mozolnie przerysowując twarze z czytanej właśnie mangi na kartkę papieru. Odebrała matka.
— Zabawne, właśnie o tobie rozmawiałyśmy — rzekła, choć wcale tak nie było. — Naprawdę cudownie — ciągnęła matka — świetnie się bawiłam. Wierz mi, to żaden kłopot. Czekoladki? Doskonałe. Naprawdę doskonałe. Mówiłam właśnie Scarlett, że jeśli tylko będziesz miał ochotę na dobry obiad, daj mi znać. Scarlett? Tak, jest tutaj, już ją daję. Scarlett?
— Jestem, mamo — odparła Scarlett. — Nie musisz krzyczeć. — Wzięła słuchawkę. — Pan Frost?
— Scarlett? — W jego głosie dźwięczało podniecenie. Chodzi o, uhm, o to, o czym rozmawialiśmy. To, co się stało w moim domu. Powiedz swojemu przyjacielowi, że się dowiedziałem… Uhm. Posłuchaj, kiedy mówiłaś „przyjaciel", to w sensie „tak naprawdę mowa o tobie" czy też ten ktoś istnieje naprawdę, jeśli wybaczysz mi to pytanie?
— Mam prawdziwego przyjaciela, który chce się dowiedzieć — odrzekła z rozbawieniem Scarlett.
Matka zerknęła na nią pytająco.
— Powiedz swojemu przyjacielowi, że trochę pokopałem, nie dosłownie, raczej grzebałem, to znaczy szukałem, i to całkiem sporo, i chyba dokopałem się do prawdziwych informacji. Natrafiłem na coś ukrytego, nie coś co powinniśmy rozpowiadać, ale… Uhm. Dowiedziałem się pewnych rzeczy.
— Na przykład? — naciskała Scarlett.
— Posłuchaj… Nie myśl tylko, że oszalałem. Ale z tego, co mi wiadomo, zginęły trzy osoby. A jedna — małe dziecko — nie. Rodzina nie liczyła sobie trzech osób, tylko — cztery. Jedynie trzy zginęły. Są też rzeczy, o których wolałbym nie rozmawiać przez telefon. Powiedz mu, temu swojemu przyjacielowi, żeby mnie odwiedził. Opowiem mu wszystko.
— Powtórzę mu — obiecała Scarlett. Odłożyła słuchawkę. Serce waliło jej jak młotem.
Nik po raz pierwszy od sześciu lat znalazł się na wąskich kamiennych schodach. Jego kroki odbijały się echem w komnacie wewnątrz wzgórza.
Dotarł na dół i zaczekał, aż pojawi się Swij. Czekał tak i czekał, lecz nic się nie pokazało. Nic nie szeptało, nic się nie poruszyło.
Rozejrzał się wokół. Nie przeszkadzała mu głęboka ciemność, bo widział wszystko wzrokiem umarłych. Podszedł do płyty ołtarza w podłodze, na której spoczywały kielich, brosza i kamienny nóż.
Wyciągnął rękę i dotknął krawędzi noża. Był ostrzejszy, niż Nik się spodziewał, i skaleczył go w palec.
— To skarb Swija — wyszeptał potrójny głos, brzmiał jednak ciszej, niż Nik go zapamiętał, mniej pewnie.
— Jesteś najstarszą istotą na cmentarzu — powiedział Nik. — Przyszedłem z tobą porozmawiać. Szukam rady.
Chwila ciszy.
— Nic nie przychodzi do swija po radę. Swij strzeże. Swij czeka.
— Wiem. Ale Silasa tu nie ma, a ja nie wiem, z kim jeszcze mógłbym porozmawiać.
Brak odpowiedzi, jedynie cisza, w której dźwięczał kurz i samotność.
— Nie wiem co robić — przyznał szczerze Nik. — Chyba mogę się dowiedzieć, kto zabił moją rodzinę. Kto chciał zabić mnie. Oznacza to jednak, że muszę opuścić cmentarz.
Swij milczał. Macki dymu powoli wiły się wewnątrz komnaty.
— Nie boję się śmierci — ciągnął Nik. — Tyle że tak wiele osób starało się utrzymać mnie bezpiecznie przy życiu, uczyło mnie, chroniło.
I znów cisza.
A potem powiedział:
— Muszę to zrobić sam.
Tak.
— W takim razie to wszystko. Przepraszam, że ci przeszkodziłem.
I wówczas w głowie Nika odezwał się głos, oślizgły, sugestywny głos:
— Swijowi nakazano strzec skarbu aż do powrotu naszego mistrza. Czy jesteś naszym mistrzem?
— Nie — odparł Nik.
— Czy zostaniesz naszym mistrzem? — W głosie pojawiła się bolesna nadzieja.
— Obawiam się, że nie.
— Gdybyś był naszym mistrzem, moglibyśmy na zawsze zamknąć cię w naszych splotach. Gdybyś był naszym mistrzem, chronilibyśmy cię i strzegli aż do kresu czasu i nie pozwolili znosić trudów świata.
— Nie jestem twoim mistrzem.
— Nie.
Nik czuł, jak Swij zwija mu się w umyśle.
— W takim razie odnajdź swoje imię — rzekł.
A potem jego umysł stał się pusty, podobnie komnata, i Nik został sam.
Ostrożnie, lecz szybko wspiął się po schodach. Podjął decyzję i musiał działać, dopóki płonęła w jego głowie.
Scarlett czekała na ławce przy kaplicy.
— I co? — spytała.
— Zrobię to. Chodź.
Ręka w rękę ruszyli ścieżką w stronę bramy.
Numer 33 okazał się wysokim, zaskakująco wąskim domem pośrodku rzędu szeregowców. Zbudowany z czerwonej cegły, niczym się nie wyróżniał. Nik przyjrzał mu się niepewnie, zdziwiony, że nie wygląda znajomo ani wyjątkowo. To był tylko dom, jak każdy inny. Małe, wybetonowane miejsce przed nim nie zasługiwało na nazwę ogrodu, a na ulicy parkowało zielone mini. Frontowe drzwi pomalowano kiedyś jaskrawobłękitną farbą, która wyblakła z czasem na słońcu.
— I co? — spytała Scarlett.
Nik zastukał do drzwi. Najpierw odpowiedziała cisza, potem tupot stóp na schodach. Drzwi się otwarły. Stał w nich mężczyzna w okularach, o rzedniejących siwych włosach, który zamrugał, po czym wyciągnął do Nika rękę i uśmiechnął się nerwowo.
— Ty musisz być tajemniczym przyjacielem panny Perkins. Miło mi cię poznać.
— To jest Nik — przedstawiła Scarlett.
— Nicholas?
— Nik, przez samo k — rzekła. — Niku, to jest pan Frost.
Nik i Frost uścisnęli sobie dłonie.
— Parzę herbatę — oznajmił pan Frost. — Co powiecie na wymianę informacji nad filiżaneczką?
Ruszyli za nim na górę, do kuchni, gdzie gospodarz nalał herbaty do trzech kubków i zaprowadził ich do małego salonu.
— Dom ciągnie się i ciągnie do góry — wyjaśnił. — Na następnym piętrze jest toaleta i mój gabinet, a wyżej sypialnie. Przez te schody przynajmniej nieźle się nagimnastykuję.
Usiedli na wielkiej fioletowej kanapie („była tu już, gdy się wprowadziłem") i zaczęli sączyć herbatę.
Scarlett obawiała się, że pan Frost zasypie Nika pytaniami. Ale nie, sprawiał jedynie wrażenie podekscytowanego, jakby zidentyfikował zaginiony grobowiec kogoś sławnego i desperacko pragnął ogłosić to światu. Cały czas wiercił się niecierpliwie w fotelu, jak gdyby miał im coś ogromnie ważnego do powiedzenia i niewyrzucenie tego z siebie od razu stanowiło niemal fizyczny wysiłek.
— I czego się pan dowiedział? — spytała.
— No cóż, miałaś rację — odparł pan Frost. — To znaczy, to istotnie jest dom, w którym zginęli ludzie, i myślę… Myślę, że zbrodnia ta została… no, nie do końca wyciszona, ale zapomniana… Zlekceważona przez władze.
— Nie rozumiem — przyznała Scarlett. — Morderstw nie zamiata się pod dywan.
— To zamieciono — oświadczył Frost, opróżniając filiżankę. — Pewni ludzie mają duże wpływy. To jedyne możliwe wyjaśnienie sprawy. A także tego, co się stało z najmłodszym dzieckiem.
— To znaczy? — wtrącił Nik.
— Chłopiec przeżył — powiedział Frost. — Jestem tego pewien. Ale nie zorganizowano poszukiwań. W zwykłych okolicznościach zaginiony dwulatek trafiłby do wszystkich gazet. Ale oni, uhm, musieli jakoś to wyciszyć.
— Jacy oni? — naciskał Nik.
— Ci sami, którzy kazali zamordować rodzinę.
— Wie pan coś więcej?
— Tak. No, odrobinę. — Frost urwał. — Przepraszam. Ja. Posłuchaj. Po prostu to wszystko, co odkryłem. To niewiarygodne.
Scarlett zaczynała się denerwować.
— Ale co? Co pan odkrył?
Frost spojrzał na nią zawstydzony.
— Masz rację. Przepraszam. Zaczynam mieć przed wami sekrety. To kiepski pomysł, historycy nie ukrywają prawdy. My ją wydobywamy. Pokazujemy ludziom. Tak. — Zawahał się, po czym rzekł: — Znalazłem list. Na górze. Był ukryty pod obluzowaną deską podłogi. — Odwrócił się do Nika. — Młodzieńcze, czy mam rację, zakładając, że twoje, no cóż, zainteresowanie tą sprawą, tą straszną sprawą, jest natury osobistej?
Nik przytaknął.
— Nie będę pytał więcej. — Pan Frost wstał. — Chodź rzekł do Nika. — Ale nie ty — dodał, zwracając się do Scarlett. — Jeszcze nie. Pokażę to jemu, a jeśli uzna, że mogę, pokażę też tobie. Umowa stoi?
— Stoi — odparła Scarlett.
— To nie potrwa długo — powiedział pan Frost.
Nik wstał, zerknął z troską na Scarlett.
— W porządku. — Uśmiechnęła się do niego, starając się dodać mu otuchy. — Zaczekam tu na was.
Obserwowała ich cienie, gdy wychodzili z pokoju i maszerowali na górę. Ogarnął ją niepokój. Wyczekując nerwowo, zastanawiała się, czego się dowie Nik, i cieszyła się, że usłyszy to pierwszy. W końcu to była jego historia. Jego prawo.
Na schodach pan Frost prowadził.
Wspinając się na górę, Nik rozglądał się wokół, lecz nic nie wydawało mu się znajome. Wszystko było zupełnie obce.
— Na samiutką górę — mówił pan Frost. Pokonali kolejne piętro. — Ja nie… Nie musisz odpowiadać, jeśli nie chcesz, ale… Uhm, ty jesteś tym chłopcem, prawda?
Nik milczał.
— To tutaj. — Pan Frost przekręcił klucz w drzwiach u szczytu domu, otworzył je pchnięciem i weszli do środka.
Pokój był mały, pod ukośnym dachem. Trzynaście lat wcześniej stało w nim łóżeczko, dziś ledwie mieścili się mężczyzna i chłopiec.
— Łut szczęścia, doprawdy — rzekł pan Frost. — Można tak rzec. Pod samym moim nosem. — Przykucnął i pociągnął wyświeconą wykładzinę.
— Wie pan zatem, czemu zamordowano moją rodzinę? — spytał Nik.
— Wszystko jest tutaj — oświadczył pan Frost. Przyłożył rękę do krótkiej deski i zaczął pchać, aż w końcu zdołał ją wyjąć. — Kiedyś mieścił się tu pokój dziecinny. Pokażę ci — coś… Tak naprawdę nie wiemy tylko jednego: kto to zrobił. Nie mamy pojęcia. Najmniejszego.
— Wiemy, że ma ciemne włosy — oznajmił Nik w pokoju, który niegdyś należał do niego. — I wiemy, że nazywa się Jack.
Pan Frost wsunął dłoń w zagłębienie pod deską.
— Minęło już prawie trzynaście lat — rzekł. — Przez trzynaście lat włosy mogą zrzednąć i posiwieć. Ale tak, zgadza się. To wciąż Jack.
Wyprostował się. Dłoń, która sięgnęła do skrytki, dzierżyła teraz wielki ostry nóż.
— Już — powiedział mężczyzna imieniem Jack. — Już, chłopcze. Czas to zakończyć.
Nik przyglądał mu się. Sympatyczny gospodarz zniknął bez śladu, zupełnie jakby pan Frost był płaszczem bądź kapeluszem, który przywdział ów mężczyzna, a teraz odrzucił.
Światło odbijało się od jego okularów i od klingi noża.
Z dołu ktoś ich zawołał. Scarlett.
— Panie Frost?! Ktoś puka do drzwi frontowych, mam otworzyć?
Mężczyzna imieniem Jack jedynie na moment odwrócił wzrok, lecz Nik wiedział, że ma tylko tę chwilę, i Zniknął, tak całkowicie jak tylko umiał. Gdy mężczyzna znów na niego spojrzał, zaczął rozglądać się po pokoju. Na jego twarzy zdumienie walczyło z wściekłością. Postąpił krok w głąb pokoju, obracając głowę tam i z powrotem, niczym stary tygrys próbujący wywęszyć zdobycz.
— Jesteś tu gdzieś — warknął. — Czuję cię.
Za jego plecami małe drzwi sypialni na strychu zatrzasnęły się. Obracając się, usłyszał zgrzyt klucza w zamku.
Mężczyzna imieniem Jack podniósł głos.
— Zyskałeś kilka chwil, ale to mnie nie powstrzyma, chłopcze! — zawołał przez zamknięte drzwi. Po czym dodał: — Mamy niedokończone sprawy, ty i ja.
Nik rzucił się ze schodów, odbijając się od ścian, niemal lecąc naprzód, byle tylko jak najszybciej dotrzeć do Scarlett.
— Scarlett! — krzyknął, gdy ją zobaczył. — To on! Chodź!
— Kto? O czym ty mówisz?
— On! Frost. To Jack, próbował mnie zabić!
W tym momencie na górze coś huknęło. To mężczyzna imieniem Jack kopnął drzwi.
— Ale… — Scarlett próbowała zrozumieć to co słyszy. Ale on jest miły.
— Nie. — Nik złapał ją za rękę i pociągnął na dół do przedpokoju. — Nie jest.
Scarlett otworzyła szarpnięciem drzwi.
— Ach, dobry wieczór, młoda damo. — Stojący za nimi mężczyzna spojrzał na nią z góry. — Szukamy pana Frosta.
Mam wrażenie, że mieszka w tej okolicy. — Miał srebrzystoszare włosy i pachniał wodą kolońską.
— Panowie są jego przyjaciółmi? — spytała.
— O tak — odparł drobniejszy mężczyzna stojący za pierwszym. Miał mały czarny wąsik, a na głowie kapelusz.
— Z całą pewnością — dodał trzeci, młodszy, potężny nordycki blondyn.
— Do ostatniego Jacka — rzekł czwarty, rosły, podobny do byka, z masywną głową. Skórę miał brązową.
— On. Pan Frost musiał wyjść — wyjaśniła.
— Ale jego samochód tu jest — zauważył siwowłosy.
— A kim ty jesteś? — spytał jednocześnie blondyn.
— To przyjaciel mojej mamy — odparła Scarlett.
Teraz widziała Nika po drugiej stronie grupki. Gestykulował gorączkowo, by zostawiła mężczyzn i poszła za nim.
— Musiał wyskoczyć na chwilę — rzekła najlżej jak umiała. — Po gazetę, do kiosku na rogu. — Zamknęła za sobą drzwi, ominęła mężczyzn i ruszyła naprzód.
— Dokąd idziesz? — spytał wąsaty.
— Muszę złapać autobus — rzekła.
Maszerowała w górę, w stronę przystanku i cmentarza i z całym rozmysłem ani razu nie obejrzała się za siebie. Nik szedł obok, nawet Scarlett wydawał się tylko niewyraźnym cieniem w zapadającym zmierzchu, jak coś, co niemal nie istnieje, migotanie rozgrzanego powietrza nad asfaltem, kapryśny liść, który przez moment wydał jej się chłopcem.
— Idź szybciej — polecił. — Wszyscy na ciebie patrzą. Ale nie biegnij.
— Kto to? — spytała cicho Scarlett.
— Nie wiem — odparł Nik. — Ale sprawiają dziwne wrażenie. Jakby nie byli prawdziwymi ludźmi. Chcę wrócić i ich posłuchać.
— Oczywiście, że to ludzie. — Scarlett przyśpieszyła kroku. Nie miała pewności czy Nik nadal jej towarzyszy.
Czterej mężczyźni stali w drzwiach numeru 33.
— Nie podoba mi się to — oznajmił masywny z byczym karkiem.
— Nie podoba, panie Matros? — odparł siwy. — Żadnemu z nas się to nie podoba. Nie tak, wszystko jest nie tak.
— Kraków zamilkł. Nie odpowiadają. A po Melbourne i Vancouver — zaczął wąsaty — z tego, co wiemy, zostaliśmy tylko my.
— Ciszej proszę, panie Kacie — rzekł siwowłosy. — Myślę.
— Przepraszam pana — odparł pan Kat i pogładził wąs palcem w rękawiczce. Spojrzał w górę i zagwizdał przez zęby.
— Myślę, że powinniśmy pójść za nią — oznajmił byczy kark, pan Matros.
— A ja myślę, że powinniście słuchać mnie — uciął siwowłosy. — Powiedziałem „cicho" i macie być cicho.
— Przepraszam, panie Dandysie — mruknął jasnowłosy.
Umilkli.
W ciszy usłyszeli łoskot dobiegający z poddasza domu.
— Wchodzę tam — oznajmił pan Dandys. — Panie Matrosie, idzie pan ze mną. Zręczny i Kat, złapcie tę dziewczynę i sprowadźcie tutaj.
— Żywą czy martwą? — spytał z przebiegłym uśmiechem pan Kat.
— Żywą, kretynie — uciął pan Dandys. — Chcę się dowiedzieć, co ona wie.
— Może to jedna z nich? — podsunął pan Matros. — Tych, którzy nas załatwili w Vancouver, Melbourne i…
— Łapcie ją — przerwał pan Dandys. — Łapcie, i to już.
Jasnowłosy mężczyzna i wąsacz w kapeluszu pośpieszyli na wzgórze.
Pan Dandys i pan Matros stali przed drzwiami numeru 33.
— Wyważ — polecił pan Dandys.
Pan Matros przyłożył ramię do drzwi i zaczął napierać całym ciężarem.
— Są wzmocnione — oznajmił. — Chronione.
— To, co jeden Jack napsuł, drugi zawsze zdoła naprawić. — Siwowłosy zdjął rękawiczkę, przytknął dłoń do drzwi i wymamrotał coś w języku starszym niż angielski. — Proszę spróbować teraz — polecił.
Matros oparł się o drzwi, sapnął i pchnął. Tym razem zamek ustąpił i drzwi się otwarły.
— Niezła robota — pogratulował pan Dandys.
Wysoko nad nimi, blisko szczytu domu coś huknęło.
Mężczyzna imieniem Jack spotkał się z nimi w połowie schodów. Pan Dandys uśmiechnął się do niego bez rozbawienia, ukazując idealne zęby.
— Witaj, Jacku Mrozie — rzekł. — Sądziłem, że masz chłopaka.
— Miałem — odparł Jack. — Uciekł mi.
— Znowu? — Uśmiech Jacka Dandysa stał się jeszcze szerszy, mroźniejszy i doskonalszy. — Jeden raz to błąd, Jack.
Dwa: katastrofa.
— Dopadniemy go — oznajmił Jack. — To się skończy dzisiaj.
— Lepiej, żeby tak było — mruknął pan Dandys.
— Znajdziemy go na cmentarzu — oznajmił Jack.
Trzej mężczyźni pośpieszyli na dół.
Mężczyzna imieniem Jack powęszył w powietrzu. W nozdrzach czuł zapach chłopaka, u podstawy karku mrowienie. Odnosił wrażenie, jakby to wszystko już się wydarzyło wiele lat wcześniej. Przystanął, naciągnął długi czarny płaszcz wiszący w przedpokoju, kompletnie niepasujący do tweedowej marynarki i płowego płaszcza przeciwdeszczowego pana Frosta.
Drzwi na ulicę były otwarte, dzień dobiegał już kresu. Tym razem Jack wiedział dokładnie, dokąd pójść. Nie przystanął, lecz po prostu wyszedł z domu i ruszył szybkim krokiem w stronę cmentarza.
Kiedy Scarlett dotarła do bramy cmentarza, odkryła, że jest zamknięta. Szarpnęła rozpaczliwie, lecz oba skrzydła zabezpieczono już na noc kłódką. A potem obok zjawił się Nik.
— Wiesz, gdzie jest klucz? — spytała.
— Nie mamy czasu. — Nik przywarł do metalowych prętów. — Obejmij mnie.
— Słucham?
— Po prostu mnie obejmij i zamknij oczy.
Przez chwilę Scarlett wpatrywała się w Nika, jakby rzucała mu wyzwanie. Potem chwyciła go mocno i zacisnęła powieki.
— Dobra.
Nik naparł na pręty cmentarnej bramy. One także należały do cmentarza i miał nadzieję, że Swoboda, którą go obdarzono, może choć tym razem obejmie też innych ludzi.
A potem jak dym prześliznął się przez bramę.
— Możesz już otworzyć oczy.
Posłuchała.
— Jak to zrobiłeś?
— To mój dom — rzekł. — Mogę tu robić różne rzeczy.
Usłyszeli tupot butów na chodniku. Dwaj mężczyźni znaleźli się po drugiej stronie bramy, szarpiąc ją i łomocząc.
— Witam, witam. — Jack Kat poruszył wąsikiem i uśmiechnął się do Scarlett przez kraty, niczym królik kryjący jakiś sekret. Lewe przedramię owinął czarnym jedwabnym sznurem; teraz szarpał go prawą dłonią w rękawiczce. Zsunął sznur z ręki w dłoń, sprawdził, przekładając z jednej do drugiej, jakby zamierzał upleść kocią kołyskę. — Wyjdź tu, dziewczynko, już w porządku. Nikt cię nie skrzywdzi.
— Chcemy tylko, żebyś odpowiedziała na kilka pytań dodał rosły i jasnowłosy mężczyzna, pan Zręczny. — To sprawa oficjalna. (Skłamał, Jackowie Wszelkich Fachów nie mieli w sobie nic oficjalnego, choć można ich było znaleźć w rządach, policjach i różnych innych miejscach).
— Biegnij! — Nik pociągnął Scarlett za rękę. Pobiegła.
— Widziałeś? — spytał Jack nazywany Katem.
— Co?
— Zobaczyłem z nią kogoś. Chłopca.
— Tego chłopca? — spytał Jack Zręczny.
— Skąd miałbym wiedzieć? Chodź tu i podsadź mnie.
Wyższy mężczyzna wyciągnął ręce, łącząc je i tworząc schodek, a Jack Kat postawił na nich stopę w czarnym bucie. Dźwignięty, wgramolił się na szczyt bramy i zeskoczył na dróżkę, lądując na czworakach niczym żaba. Wstał szybko.
— Znajdź inne wejście — polecił. — Ja idę za nimi. — Popędził krętą dróżką wiodącą na cmentarz.
— Powiedz mi, co się dzieje? — prosiła Scarlett.
Nik maszerował szybko przez pogrążony w zmierzchu cmentarz, ale nie biegł. Jeszcze nie.
— To znaczy? — zapytał.
— Ten człowiek chyba chciał mnie zabić. Widziałeś, jak bawił się czarnym sznurem?
— Nie wątpię. Tamten Jack — twój pan Frost — zamierzał zabić mnie. Ma nóż.
— To nie jest mój pan Frost. No, może owszem, w pewnym sensie. Przepraszam. Dokąd idziemy?
— Najpierw musimy ukryć cię w bezpiecznym miejscu. Potem się nimi zajmę.
Wokół Nika budzili się i gromadzili mieszkańcy cmentarza, zaniepokojeni i zatroskani.
— Nik? — zagadnął Kajus Pompejusz. — Co się dzieje?
— Źli ludzie — odparł Nik. — Moglibyście mieć na nich oko? Informujcie mnie stale, gdzie są. Musimy ukryć Scarlett. Ktoś ma jakiś pomysł?
— Krypta w kaplicy? — zaproponował Thackeray Porringer.
— Pierwsze miejsce, które sprawdzą.
— Z kim ty rozmawiasz? — Scarlett wpatrywała się w Nika, jakby oszalał.
— Wewnątrz wzgórza? — podsunął Kajus Pompejusz.
Nik zastanawiał się chwilę.
— Tak, dobra myśl. Scarlett, pamiętasz miejsce, w którym znaleźliśmy Niebieskiego Człowieka?
— Mniej więcej, było bardzo ciemno. Pamiętam, że nie było się czego bać.
— Zabieram cię tam.
Pośpieszyli ścieżką, Scarlett wiedziała, że po drodze Nik z kimś rozmawia, lecz słyszała tylko część dyskusji. Przypominało to słuchanie, jak ktoś rozmawia przez telefon, co jej przypomniało…
— Moja matka wpadnie w szał. Już nie żyję.
— Nie — nie zgodził się Nik. — Wcale nie. Jeszcze nie. I przez bardzo długi czas. — A potem rzucił do kogoś innego: — Teraz jest dwóch razem? Jasne.
Dotarli do mauzoleum Frobisherów.
— Wejście jest za dolną trumną po lewej — poinformował Nik. — Jeśli usłyszysz, że ktoś się zbliża, i to nie będę ja, idź na sam dół. Masz sobie czym poświecić?
— Tak, breloczkiem z diodą przy kluczach.
— Świetnie.
Otworzył drzwi mauzoleum.
— I bądź ostrożna, nie potknij się ani nic takiego.
— Dokąd ty idziesz? — spytała Scarlett.
— To mój dom — oznajmił Nik. — Zamierzam go bronić.
Scarlett nacisnęła breloczek i opadła na czworaki.
Dziura za trumną była ciasna, ale zdołała się przecisnąć i przyciągnąć za sobą trumnę. W słabym blasku breloczka widziała kamienne stopnie. Stanęła wyprostowana i z dłonią na ścianie pokonała trzy pierwsze, po czym zatrzymała się, usiadła i czekała. Miała nadzieję, że Nik wie, co robi.
— Gdzie są teraz? — zapytał.
— Jeden przy Egipskiej Ścieżce, szuka cię — odparł jego ojciec. — Jego kolega czeka przy murze. Zmierza tu jeszcze trzech, włażą na mur z wielkich kubłów.
— Chciałbym, żeby tu był Silas, rozprawiłby się z nimi raz dwa. Albo panna Lupescu.
— Nie potrzebujesz ich — rzekł zachęcająco pan Owens.
— Gdzie mama?
— Przy murze.
— Powiedz jej, że ukryłem Scarlett na tyłach grobowca Frobisherów. Poproś, żeby miała na nią oko, jeśli cokolwiek mi się stanie.
Nik puścił się biegiem w gęstniejącym mroku. Jedyna droga na północno-wschodnią część cmentarza wiodła przez Egipską Ścieżkę. Aby tam dotrzeć, musiał wyminąć drobnego mężczyznę z czarnym jedwabnym sznurem. Mężczyznę, który go szukał i chciał zabić.
— Jestem Nikt Owens — rzekł do siebie. Był częścią cmentarza, poradzi sobie.
O mało nie przeoczył niskiego mężczyzny — Jacka zwanego Katem — wbiegając na Egipską Ścieżkę. Tamten niemal zlał się z cieniami.
Nik wciągnął powietrze. Zniknął jak najlepiej potrafił i przeszedł obok tamtego niczym kurz uniesiony wieczornym wiatrem.
Szedł zarośniętą bluszczem Egipską Ścieżką, a potem potężnym wysiłkiem woli stał się tak widoczny, jak tylko mógł. Kopnął kamyk.
Ujrzał, jak cień przy łuku odłącza się od reszty i rusza za nim, niemal tak cicho jak umarli. Nik prześliznął się przez kotarę bluszczu na końcu ścieżki i znalazł się w północno-wschodniej części cmentarza. Będzie musiał dokładnie rozegrać wszystko w czasie. Za szybko i mężczyzna go zgubi. Jeśli jednak poruszy się zbyt wolno, czarny jedwabny sznur oplecie mu szyję, odbierając oddech i wszystkie jutra.
Przeciskał się hałaśliwie przez gąszcz bluszczu, płosząc jednego z wielu cmentarnych lisów, który odbiegł przez poszycie. Miejsce to porastała prawdziwa dżungla, pełna przewróconych nagrobków i bezgłowych posągów, drzew i krzaków ostrokrzewu, zarośli i śliskich stosów na wpół przegniłych liści. Nik badał tę dżunglę, odkąd był dość duży, by utrzymać się na nogach.
Teraz szedł szybko, ostrożnie, przeskakując ze splątanych korzeni bluszczu na kamień i ziemię, pewny siebie. To był jego cmentarz. Nik czuł, że on sam próbuje go ukryć, chronić, sprawić, by zniknął, i walczył z tym, starał się pozostać widoczny.
Zauważył Nehemiaha Trota i się zawahał.
— Hola, młody Niku! — zawołał Nehemiah. — Dotarły do mnie pogłoski, że pędzisz przez te ziemie niczym kometa przez firmament. Cóż to się stało, mój dobry Niku?
— Zostań tutaj — poprosił Nik. — Tu gdzie jesteś. Spójrz w stronę, z której przychodzę. Powiedz mi, kiedy ten człowiek się zbliży.
Ominął porośnięty bluszczem grób Carstairsów, a potem przystanął, dysząc, jakby nie mógł złapać tchu, zwrócony plecami do prześladowcy.
I czekał. Trwało to tylko kilka sekund, które jednak ciągnęły się jak wieczność.
(— Jest tutaj, chłopcze — rzekł Nehemiah Trot. — Jakieś dwadzieścia kroków za tobą).
Jack zwany Katem ujrzał przed sobą chłopca i naciągnął między palcami czarny jedwabny sznur. Przez lata oplótł już wiele karków i stał się śmiercią każdego z ludzi, których objął. Był bardzo miękki, bardzo mocny i niewidzialny dla rentgenów na lotniskach.
Wąsik Kata się poruszył. Mężczyzna widział już ofiarę i nie chciał jej spłoszyć. Zbliżał się bezszelestnie jak cień.
Chłopak się wyprostował.
Jack Kat pomknął naprzód, jego błyszczące czarne buty stąpały niemal bezszelestnie po zgniłych liściach.
(— Nadchodzi, chłopcze! — zawołał Nehemiah Trot).
Chłopak odwrócił się.
Jack Kat skoczył ku niemu… I poczuł, że ziemia rozstępuje mu się pod nogami. Próbował go chwycić dłonią w rękawiczce, runął jednak w głąb starego grobu, całe siedem metrów, a potem wylądował na trumnie pana Carstairsa. Jej wieko i kostka mężczyzny pękły jednocześnie.
— To jeden — rzekł spokojnie Nik, choć tak naprawdę był daleki od spokoju.
— Elegancko wykonane pogratulował Nehemiah Trot. Ułożę o tym odę. Chciałbyś zostać i posłuchać?
— Nie mam czasu — odparł Nik. — Gdzie jest reszta?
— Trzej idą południowo-zachodnią ścieżką w górę zbocza — oznajmiła Eufemia Horsfall.
A Tom Sands dodał:
— Jest jeszcze jeden, w tej chwili okrąża kaplicę. To on włóczył się po cmentarzu przez ostatni miesiąc, ale teraz wydaje się jakiś inny.
— Miej oko na człowieka w grobie pana Carstairsa. I, proszę, przeproś pana Carstairsa w moim imieniu…
Zanurkował pod wiszącą nisko sosnową gałęzią i zaczął okrążać wzgórze. Ścieżkami, gdy mu to odpowiadało, poza ścieżkami, przeskakując z pomnika na nagrobek, kiedy tak było szybciej.
Minął starą jabłoń.
— Wciąż zostało ich czterech — oznajmił cierpki damski głos. — Czterech z nich, bez wyjątku zabójców. A reszta nie zrobi ci tej grzeczności i nie powpada w otwarte groby.
— Cześć, Lizo. Myślałem, że jesteś na mnie zła.
— Może jestem, a może nie — odparła. Nic więcej, tylko głos. — Ale nie zamierzam pozwolić im cię porżnąć.
— Zatem podcinaj ich, budź zamęt, spowolnij. Możesz to zrobić?
— Podczas gdy ty znów uciekniesz? Nikcie Owensie, czemu po prostu nie Znikniesz i nie ukryjesz się w przytulnym grobowcu mamy, gdzie nigdy cię nie znajdą? Wkrótce Silas wróci i zajmie się nimi.
— Może wróci, a może nie — odparł Nik. — Spotkamy się przy piorunowym drzewie.
— Wciąż z tobą nie rozmawiam — oświadczył głos Lizy Hempstock, dumny jak paw i żwawy jak wiewiórka.
— A właśnie, że rozmawiasz. No wiesz, rozmawiamy w tej chwili.
— Tylko w razie zagrożenia, potem ani słowa.
Nik zmierzał w stronę piorunowego drzewa, dębu spalonego przez piorun dwadzieścia lat wcześniej, z którego pozostał tylko zwęglony kikut, celujący w niebo.
Miał pomysł, nie do końca ukształtowany i zależący od tego, czy zdoła sobie przypomnieć lekcje panny Lupescu, wszystko co widział i słyszał jako dziecko.
Odnalezienie grobu okazało się trudniejsze niż przypuszczał, ale w końcu się udało — był to brzydki grób przekrzywiony pod osobliwym kątem, zwieńczony bezgłową, ociekającą wodą figurą anioła, przypominającą raczej gigantyczną bryłę grzyba. Dopiero gdy Nik go dotknął i poczuł dreszcz, zyskał pewność.
Usiadł na grobie i zmusił się do pozostania całkowicie widocznym.
— Nie Zniknąłeś — rzekł głos Lizy. — Każdy może cię znaleźć.
— I dobrze — odparł Nik. — Chcę, żeby mnie znaleźli.
— Nazwą Jacka głupcem częściej, niż Jack głupiec myśli mruknęła Liza.
Wschodził księżyc, wielka tarcza wisiała nisko na niebie. Nik zastanawiał się, czy przesadzi, jeśli zacznie gwizdać.
— Widzę go!
Mężczyzna biegł ku niemu, potykając się i chwiejąc. Dwaj inni podążali tuż za nim.
Nik był świadom obecności zgromadzonych wokół umarłych, obserwujących całą scenę. Zmusił się jednak, by nie zwracać na nich uwagi. Usadowił się wygodniej na brzydkim grobie. Czuł się jak przynęta w pułapce i nie było to przyjemne uczucie.
Bykowaty mężczyzna pierwszy dotarł do grobu. Za nim pojawił się siwowłosy, który ciągle gadał, i wysoki blondyn.
Nik się nie poruszył.
— Ach — rzekł siwowłosy. — Nieuchwytny chłopak Dorianów, jak sądzę. Zdumiewające. Nasz Jack Mróz ściga cię po całym kraju, a ty jesteś tutaj, tam gdzie cię zostawił trzynaście lat temu.
— Ten człowiek zabił moją rodzinę — stwierdził Nik.
— W istocie.
— Dlaczego?
— Co to ma za znaczenie? I tak nikomu nie powiesz.
— Ale powiedzenie mnie nic cię nie kosztuje.
Siwowłosy zaśmiał się krótko.
— Ha, zabawny z ciebie chłopak. Ja natomiast chciałbym wiedzieć, jak udało ci się przeżyć trzynaście lat na cmentarzu tak, że nikt się nie zorientował.
— Odpowiem na twoje pytanie, jeśli ty odpowiesz na moje.
— Nie mówi się w ten sposób do pana Dandysa, smarkaczu — warknął byczy kark. — Rozerwę cię, zaraz…
Siwowłosy postąpił krok bliżej grobu.
— Zamilcz, Jacku Matrosie. Zgoda, odpowiedź za odpowiedź. Moi towarzysze i ja jesteśmy członkami bractwa zwanego Jackowie Wszelkich Fachów, a także pod nazwą Łotrzy bądź też pod wieloma innymi. Nasze bractwo jest bardzo, bardzo stare, znamy… pamiętamy rzeczy, które większość zapomniała. Dawną Wiedzę.
— Magię — domyślił się Nik. — Znacie odrobinę magii.
Mężczyzna przytaknął z uśmiechem.
— Jeśli tak chcesz to nazwać. Można ją czerpać od umarłych. Coś opuszcza ten świat, coś innego się na nim pojawia.
— I dlatego zabiliście moją rodzinę? Dla magii? To śmieszne.
— Nie. Zabiliśmy ich dla ochrony. Dawno, dawno temu jeden z naszych ludzi — działo się to w Egipcie w czasach piramid — przepowiedział, że pewnego dnia na świat przyjdzie dziecko, które będzie wędrować na granicy pomiędzy żywymi i umarłymi. I jeśli to dziecko dorośnie, będzie oznaczało koniec naszego zakonu i wszystkiego, w co wierzymy. Nasi ludzie śledzili narodziny, nim jeszcze Londyn został wioską. Obserwowaliśmy twoją rodzinę, zanim Nowy Amsterdam stał się Nowym Jorkiem. A kiedy przyszedłeś na świat, wysłaliśmy najlepszego, najbystrzejszego i najniebezpieczniejszego z Jacków, by się z tobą rozprawił. Miał zrobić to jak należy, żebyśmy mogli przejąć złą moc i zmusić ją, by nam służyła. I żeby wszystko działało jak należy przez następne pięć tysięcy lat. Tyle że tego nie zrobił.
Nik spojrzał na trzech mężczyzn.
— W takim razie gdzie jest? Czemu go tu nie ma?
— My się tobą zajmiemy — oznajmił blondyn. — Nasz Jack Mróz ma dobry nos. Jest na tropie twojej przyjaciółki. Nie możemy zostawiać świadków. Nie po czymś takim.
Nik pochylił się, wbił dłonie w splątany perz rosnący na zapuszczonym grobie.
— To mnie złapcie — odparł jedynie.
Blondyn uśmiechnął się szeroko. Byczy kark skoczył naprzód, nawet pan Dandys postąpił kilka kroków ku niemu.
Nik jak najgłębiej wbił palce w perz, uniósł wargi, odsłaniając zęby, i wypowiedział trzy słowa w języku, który był stary, nim narodził się Niebieski Człowiek.
— Skagh! Thegh! Khavaghah!
Otworzył ghulową bramę.
Grób uniósł się niczym klapa. W głębokiej dziurze poniżej Nik widział gwiazdy, ciemność pełną migotliwych świateł. Byczy kark, pan Matros, będący na skraju dziury, nie zdołał utrzymać równowagi i zdumiony runął w mrok.
Pan Zręczny skoczył ku Nikowi, wyciągając ręce, przeskakując nad dziurą. Nik patrzył, jak tamten zatrzymuje się w powietrzu w najwyższym punkcie skoku, wisi przez moment, a potem zostaje wessany przez ghulową bramę.
Pan Dandys stał na skraju ghulowej bramy, na kamiennej krawędzi. Spojrzał w dół, potem uniósł wzrok ku Nikowi i jego wąskie wargi wygięły się w uśmiechu.
— Nie wiem, co właśnie zrobiłeś — rzekł. — Ale nie zadziałało. — Wyjął z kieszeni dłoń w rękawiczce, trzymał w niej pistolet celujący wprost w Nika. — Powinienem był to zrobić trzynaście lat temu — dodał. — Nie można ufać innym. Jeśli coś jest ważne, trzeba to zrobić samemu.
Z ghulowej bramy powiał pustynny wiatr, gorący i suchy, niosący ze sobą piasek.
— Na dole jest pustynia — powiedział Nik. — Jeśli zaczniesz szukać wody, powinieneś jakąś znaleźć. Można tam też znaleźć coś do jedzenia, trzeba tylko uważnie poszukać. Ale nie drażnij nocnoskrzydłych. Unikaj Ghelheimu. Ghule mogą wymazać ci wspomnienia i przerobić na jednego z nich albo zaczekać aż zgnijesz i cię pożreć. Tak czy inaczej, istnieją lepsze wyjścia.
Lufa nawet nie drgnęła.
— Dlaczego mi to mówisz? — spytał pan Dandys.
Nik wskazał na drugą stronę cmentarza.
— Przez nich — rzekł. Gdy to powiedział, pan Dandys na moment odwrócił wzrok, a Nik Zniknął.
Oczy pana Dandysa poruszały się tam i z powrotem, lecz Nika nie było już obok zniszczonego posągu.
Z głębi dołu dobiegł ich krzyk, niczym samotne skwirzenie nocnego ptaka.
Pan Dandys rozglądał się ze zmarszczonym gniewnie czołem, jego ciało dygotało z wściekłości i niepewności co robić.
— Gdzie jesteś? — warknął. — Niech cię licho! Gdzie jesteś?
Wydało mu się, że słyszy głos.
— Ghulowe bramy mają się otwierać i znów zamykać. Nie można zostawić ich otwartych. Chcą się zamknąć.
Krawędź dołu zadygotała. Pan Dandys był kiedyś świadkiem trzęsienia ziemi, wiele lat wcześniej w Bangladeszu. Teraz wyglądało to podobnie: ziemia dygotała i pan Dandys runął. Runąłby w ciemność, tyle że złapał się zwalonego nagrobka. Oplótł go rękoma i je zacisnął. Nie widział, co jest pod nim, ale nie miał ochoty sprawdzać.
Ziemia znów się zatrzęsła. Pan Dandys poczuł, że nagrobek przesuwa się pod jego ciężarem.
Uniósł wzrok. Chłopak tam był, patrzył na niego.
— Zamierzam pozwolić bramie się zamknąć — oznajmił. Myślę, że jeśli nadal będziesz się trzymał, może się zamknąć na tobie i cię zmiażdżyć albo wchłonąć, tak że staniesz się jej częścią. Nie wiem, ale daję ci szansę. To więcej, niż wy daliście mojej rodzinie.
Kolejny wstrząs. Pan Dandys spojrzał w szare oczy chłopca i zaklął.
— Nie możesz wiecznie nam uciekać — rzekł. — Jesteśmy Jackami Wszelkich Fachów. Jesteśmy wszędzie. To jeszcze nie koniec.
— Dla was owszem — odparł Nik. — Koniec wasz i wszystkiego, w co wierzycie. Tak jak przewidział wasz człowiek w Egipcie. Nie zabiliście mnie. Byliście wszędzie, a teraz to już koniec. — Nik się uśmiechnął. — To właśnie robi Silas, prawda? Tam właśnie jest.
Mina pana Dandysa potwierdziła wszystkie jego podejrzenia.
Nik nigdy się nie dowiedział, co mężczyzna mógł jeszcze powiedzieć, bo puścił się nagrobka i runął powoli w głąb otwartej ghulowej bramy.
— Wegh kharados — powiedział Nik.
Brama znów stała się grobem, niczym więcej.
Coś szarpało go za rękaw. Fortynbras Bartleby patrzył na niego.
— Nik! Człowiek z kaplicy! Wspina się na wzgórze.
Człowiek imieniem Jack podążał za zapachem. Zostawił pozostałych także dlatego, że smród wody kolońskiej Jacka Dandysa zagłuszał wszystkie subtelniejsze wonie.
Nie mógł znaleźć chłopaka po zapachu. Nie tutaj. Chłopak pachniał jak cmentarz. Ale dziewczyna pachniała domem jej matki, kroplą perfum, którymi maznęła szyję tego ranka. Pachniała jak ofiara, zimny pot, pomyślał Jack. Jak jego zdobycz. A tam, gdzie była, wcześniej czy później znajdzie się także chłopak.
Jego dłoń zacisnęła się na rękojeści noża. Maszerował w górę zbocza. Dotarł niemal na szczyt, gdy przyszło mu do głowy — i wiedział, że to prawda — że Jacka Dandysa i pozostałych już nie ma. To dobrze, pomyślał, zwolniło się miejsce na szczycie. Jego własny awans w organizacji legł w gruzach, gdy nie zdołał zabić całej rodziny Dorianów. Zupełnie jakby nie mogli mu już ufać. Teraz, wkrótce, wszystko się zmieni.
Na szczycie wzgórza mężczyzna imieniem Jack zgubił trop dziewczyny. Wiedział jednak, że jest blisko.
Cofnął się, niemal od niechcenia, znów wyczuł jej woń pięćdziesiąt stóp dalej, obok niewielkiego mauzoleum z zamkniętymi metalowymi drzwiami. Pociągnął je i otworzyły się szeroko.
Jej zapach był teraz bardzo silny, czuł, że dziewczyna się boi. Zaczął kolejno zsuwać z półek trumny, zrzucając je na ziemię. Stare drewno pękało, zawartość wysypywała się na posadzkę. Nie, nie ukryła się w żadnej z nich…
A zatem gdzie?
Zbadał ścianę. Solidna. Opadł na czworaki, wyciągnął ostatnią trumnę i sięgnął. Jego dłoń natrafiła na otwór…
— Scarlett! — zawołał, próbując sobie przypomnieć, jak wymawiał jej imię, gdy był panem Frostem. Nie mógł jednak odnaleźć już tej części siebie: teraz był tylko Jackiem, nikim więcej. Wpełzł na czworakach przez otwór w ścianie.
Gdy Scarlett usłyszała dobiegający z góry łoskot, ruszyła na dół, ostrożnie, lewą ręką dotykając ściany, prawą trzymając mały breloczek z diodą, rzucający dość światła, by widziała, gdzie stawia stopy. Dotarła na sam dół i wycofała się w głąb komory. Serce waliło jej jak oszalałe.
Bała się: bała miłego pana Frosta i jego strasznych przyjaciół; tego pomieszczenia i związanych z nim wspomnień; a nawet, jeśli miała być szczera, odrobinę bała się Nika. Nie był już cichym chłopcem otoczonym aurą tajemnicy, więzią łączącą ją z dzieciństwem. Był czymś innym, czymś nie do końca ludzkim.
Ciekawe, co w tej chwili myśli sobie mama, pomyślała. Pewnie wydzwania do domu pana Frosta, próbując się dowiedzieć, kiedy wrócę. Jeśli ujdę z tego z życiem, zmuszę ją, żeby kupiła mi komórkę. To śmieszne, jestem jedyną osobą w klasie, która nie ma własnego telefonu.
Tęsknię za mamą.
Nie sądziła, że jakikolwiek człowiek mógłby poruszać się tak cicho w mroku. Lecz nagle ręka w rękawiczce zamknęła jej usta, a głos jedynie odrobinę podobny do pana Frosta, rzekł beznamiętnie:
— Zrób cokolwiek cwanego — w ogóle cokolwiek — i poderżnę ci gardło. Pokiwaj głową, jeśli mnie rozumiesz.
Scarlett kiwnęła głową.
Nik ujrzał rumowisko na podłodze mauzoleum Frobisherów: zrzucone trumny, rozsypaną zawartość. Wokół zebrało się wielu Frobisherów i Frobysherów, a także kilkunastu Pettyferów, zdradzających różne poziomy irytacji i konsternacji.
— Już jest na dole — oznajmił Efraim.
— Dziękuję. — Nik wgramolił się przez dziurę do wnętrza wzgórza i ruszył schodami.
Widział tak, jak widzą umarli: stopnie i komnatę na dole. A kiedy pokonał połowę schodów, dostrzegł mężczyznę, Jacka, trzymającego Scarlett. Wykręcił jej rękę za plecy, do szyi przyłożył wielki, paskudny nóż do mięsa.
Mężczyzna imieniem Jack uniósł głowę w ciemności.
— Witaj, chłopcze — rzekł.
Nik milczał, skupił się na Zniknięciu. Postąpił krok.
— Myślisz, że cię nie widzę — rzekł Jack. — I masz rację. Nie widzę. Nie do końca. Ale czuję zapach twojego strachu. Słyszę, jak się poruszasz i jak oddychasz. A teraz, kiedy wiem już o twojej sprytnej sztuczce ze znikaniem, czuję ciebie. Powiedz coś. Powiedz tak, żebym to usłyszał, albo zacznę odcinać małe kawałki tej młodej damy. Zrozumiałeś?
— Tak — odparł Nik, jego głos odbił się echem w podziemnej komnacie. — Zrozumiałem.
— To dobrze — powiedział Jack. — A teraz chodź tutaj. Porozmawiajmy.
Nik podjął wędrówkę w dół schodów. Skupił się na Strachu, na podnoszeniu poziomu paniki w pomieszczeniu.
Groza zdawała się niemal namacalna…
— Przestań — rzucił mężczyzna imieniem Jack. — Cokolwiek robisz, przestań natychmiast.
Nik posłuchał.
— Myślisz — ciągnął Jack — że możesz mnie częstować swymi magicznymi sztuczkami? Wiesz, czym ja jestem, chłopcze?
— Jesteś Jackiem — odparł Nik. — Zabiłeś moją rodzinę. I powinieneś był zabić mnie.
Jack uniósł brew.
— Powinienem był cię zabić?
— O tak. Stary powiedział, że jeśli pozwolicie mi dorosnąć, wasz zakon zostanie zniszczony. I dorosłem. Zawiodłeś i przegrałeś.
— Mój zakon jest starszy niż Babilon. Nic go nie zniszczy.
— Nie powiedzieli ci, prawda? — Nik stał pięć kroków od Jacka. — To byli ostatni Jackowie. Jak to szło…? Kraków, Vancouver i Melbourne. Wszyscy zniknęli.
— Proszę — wtrąciła Scarlett. — Nik, każ mu mnie puścić.
— Nie martw się — odparł Nik ze spokojem, którego nie czuł. Odwrócił się do Jacka. — Nie ma sensu robić jej krzywdy. Nie ma sensu mnie zabijać. Nie rozumiesz? Zakon Jacków Wszelkich Fachów nie istnieje. Już nie.
Jack skinął z namysłem głową.
— Jeśli to prawda i jeśli jestem teraz jedynym Jackiem, mam doskonały powód, żeby zabić was oboje.
Nik milczał.
— Dumę — ciągnął mężczyzna imieniem Jack. — Dumę z mojej pracy. Dumę każącą skończyć to, co zacząłem. — A potem zapytał: — Co robisz?
Nikowi zjeżyły się włosy, czuł w pomieszczeniu wijące się dymowe zwoje.
— To nie ja — odparł. — To Swij. Strzeże pogrzebanego tu skarbu.
— Nie kłam.
— On nie kłamie — wtrąciła Scarlett. — To prawda.
— Prawda? — zdziwił się Jack. — Ukryty skarb? Nie zmuszajcie mnie…
— Swij strzeże skarbu dla mistrza.
— Kto to powiedział? — Mężczyzna rozejrzał się.
— Słyszałeś? — zdziwił się Nik.
— Słyszałem — odrzekł Jack. — Tak.
— Ja nic nie słyszałam — rzekła Scarlett.
— Co to za miejsce, chłopcze? — spytał mężczyzna imieniem Jack. — Gdzie my jesteśmy?
Nim Nik zdążył się odezwać, w komnacie rozbrzmiał głos Swija, odbijając się echem od ścian.
— To miejsce spoczynku skarbu. To miejsce mocy. To tutaj Swij strzeże i czeka na powrót swego mistrza.
— Jack? — zapytał Nik.
Mężczyzna przekrzywił głowę.
— Dobrze jest słyszeć moje imię w twoich ustach, chłopcze. Gdybyś użył go wcześniej, szybciej bym cię znalazł.
— Jack. Jak nazywałem się naprawdę? Jak nazwała mnie moja rodzina?
— Czemu to cię interesuje?
— Swij kazał mi odnaleźć moje imię. Jak ono brzmi?
— Pomyślmy — rzekł Jack. — Może Peter? Albo Paul? Albo Roderick? Wyglądasz jak Roderick. Może nazywałeś się Stephen… — igrał sobie z chłopcem.
— Równie dobrze możesz mi powiedzieć. I tak zamierzasz mnie zabić.
Jack wzruszył ramionami i pokiwał głową w ciemności, jakby chciał odrzec: „Oczywiście".
— Chcę, żebyś wypuścił dziewczynę — dodał Nik. — Puść Scarlett.
Jack spróbował przeniknąć wzrokiem ciemność.
— To kamienny ołtarz, prawda?
— Chyba tak.
— I nóż? Kielich? I brosza?
Teraz uśmiechał się w ciemności, Nik widział to na jego twarzy: osobliwy, pełen zachwytu uśmiech, który wydawał się nie na miejscu na tym obliczu — uśmiech zrozumienia.
Scarlett widziała jedynie czerń, która od czasu do czasu eksplodowała rozbłyskiem wewnątrz jej oczu, słyszała jednak radość w głosie Jacka.
— Zatem bractwo zostało zniszczone, synod dobiegł końca. A jednak, jeśli nawet nie ma już Jacków Wszelkich Fachów, cóż z tego? Może powstać nowe bractwo, mocarniejsze niż poprzednie.
— Moc — powtórzył Swij.
— Doskonale — dodał Jack. — Spójrz tylko, jesteśmy w miejscu, którego moi ludzie szukali przez tysiące lat, ze wszystkim co niezbędne do ceremonii. Po czymś takim można uwierzyć w opatrzność albo w połączone modlitwy wszystkich Jacków, którzy umarli przed nami. Bo oto w najmroczniejszej godzinie dostajemy to.
Nik czuł, jak Swij słucha słów Jacka, czuł, jak w komnacie narasta pomruk podniecenia.
— Teraz wyciągnę rękę, chłopcze — oznajmił mężczyzna imieniem Jack. — Scarlett, wciąż trzymam nóż przy twoim gardle, nie próbuj więc uciec, kiedy cię puszczę. Chłopcze, zechcesz włożyć mi w dłoń kielich, nóż i broszę?
— Skarb Swija — wyszeptał potrójny głos — zawsze powraca. Strzeżemy go dla mistrza.
Nik pochylił się, zdjął przedmioty z kamiennej płyty i wsunął w otwartą dłoń w rękawiczce. Jack uśmiechnął się szeroko.
— Scarlett. Teraz cię puszczę. Kiedy zabiorę nóż, masz się położyć na ziemi twarzą w dół, z rękami na głowie. Jeśli się poruszysz albo czegokolwiek spróbujesz, zabiję cię boleśnie. Zrozumiałaś?
Spróbowała przełknąć ślinę, w ustach miała sucho, lecz postąpiła chwiejny krok naprzód. Prawa ręka wykręcona za plecami wisiała odrętwiała. Scarlett czuła w niej mrówki; poruszyła się, przyciskając policzek do ubitej ziemi.
Już jesteśmy martwi, pomyślała i nie poczuła nawet cienia emocji. Miała wrażenie, jakby oglądała coś, co spotyka innych ludzi, surrealistyczny dramat, który zamienił się właśnie w zabawę w morderstwo w mroku. Usłyszała, jak Jack łapie Nika…
— Puść ją — powiedział Nik.
— Jeśli zrobisz co każę, nie zabiję jej. — Głos Jacka. — Nawet jej nie skrzywdzę.
— Nie wierzę ci. Ona może cię rozpoznać.
— Nie. — Dorosły głos brzmiał pewnie. — Nie może. — A potem dodał: — Dziesięć tysięcy lat, a nóż jest wciąż ostry… Niemal dawało się wyczuć podziw dźwięczący w owym głosie. — Chłopcze. Uklęknij na kamiennym ołtarzu. Trzymaj ręce za plecami. Już.
— Minęło tyle czasu — powiedział Swij, lecz Scarlett usłyszała jedynie oślizgły szmer, jakby olbrzymie zwoje oplatały komnatę.
Lecz mężczyzna imieniem Jack usłyszał.
— Chcesz poznać swoje imię, chłopcze, nim przeleję twoją krew na kamieniu?
Nik poczuł na szyi zimne ostrze noża i w tym momencie zrozumiał. Wszystko jakby spowolniło bieg. Wszystko się wyostrzyło.
— Znam swoje imię — odrzekł. — Jestem Nikt Owens. Oto, kim jestem. — I gdy tak klęczał na zimnym kamiennym ołtarzu, wszystko wydało mu się bardzo proste. — Swiju — rzekł, odwracając się do komnaty. — Czy nadal chcesz mieć mistrza?
— Swij strzeże skarbu aż do powrotu mistrza.
— Cóż — zaczął Nik. — Czy nie znalazłeś w końcu mistrza, którego szukałeś?
Czuł, jak Swij się zwija i rozrasta, słyszał dźwięk przypominający szuranie tysiąca uschłych gałązek, jakby coś wielkiego i umięśnionego pełzało po komnacie. A potem po raz pierwszy Nik ujrzał Swija. Potem nie potrafił opisać tego, co zobaczył: coś wielkiego, owszem; coś o ciele olbrzymiego węża, lecz z głową… czego? Było ich po trzy: trzy szyje, trzy głowy o martwych twarzach, jakby ktoś zmontował lalki z części ludzkich i ze zwierzęcych trupów. Oblicza pokrywały sine wzory wytatuowane w niebieskich zwojach, zmieniające martwe twarze w niezwykłe, potworne maski.
Twarze Swija ocierały się z wahaniem o powietrze obok Jacka, jakby chciały go pogładzić, pieścić.
— Co się dzieje? — spytał Jack. — Co to jest? Co robi?
— Nazywa się Swij. Strzeże tego miejsca. Potrzebuje mistrza, by mówił mu co ma robić — wyjaśnił Nik.
Jack zważył w dłoni nóż z krzemienia.
— Pięknie — rzekł do siebie. — Oczywiście. Czekał na mnie. I tak. Bez wątpienia ja jestem jego nowym mistrzem.
Swij okrążył komnatę.
— Mistrz? — rzekł jak pies, który czekał cierpliwie zbyt długo. — Mistrz — powtórzył, jak gdyby kosztował to słowo, sprawdzając jak smakuje. I smakowało dobrze, toteż powtórzył raz jeszcze, z westchnieniem tęsknoty i radości: — Mistrz…
Jack spojrzał z góry na Nika.
— Trzynaście lat temu mi uciekłeś, teraz znów się połączyliśmy. Koniec jednego porządku. Początek następnego. Żegnaj, chłopcze. — Opuścił rękę z nożem i przyłożył ostrze do gardła chłopaka, w drugiej trzymał kielich.
— Nik — rzekł Nik. — Nie chłopiec. Nik. — Podniósł głos: — Swiju. Co zrobisz ze swym nowym mistrzem?
Swij westchnął.
— Będziemy go chronić aż do kresu czasu. Swij ukryje go w swych zwojach na zawsze i nie pozwoli, by narażał się na niebezpieczeństwa świata.
— Zatem go chroń — powiedział Nik. — Teraz.
— Jestem twoim mistrzem. Będziesz mnie słuchał — oznajmił mężczyzna imieniem Jack.
— Swij czekał tak długo — zabrzmiał tryumfalnie potrójny głos. — Tak długo. — Swij zaczął oplatać potężnymi, leniwymi splotami mężczyznę.
Jack upuścił kielich. Teraz w obu dłoniach trzymał noże jeden z krzemienia, drugi z czarną kościaną rączką.
— Odejdź! — rzucił. — Nie zbliżaj się do mnie!
Machnął nożem, gdy Swij owijał się wokół niego, a potem jednym miażdżącym ruchem oplótł go całego.
Nik podszedł do Scarlett i pomógł jej wstać.
— Chcę zobaczyć — powiedziała. — Chcę widzieć, co się dzieje. — Wyciągnęła swój breloczek, zapaliła diodę…
To, co zobaczyła, wyglądało inaczej niż to, co widział Nik.
Nie ujrzała Swija — całe szczęście. Widziała jednak mężczyznę Jacka. Widziała strach na jego twarzy, sprawiający, że znów wyglądał jak pan Frost. W przerażeniu znowu stał się miłym nauczycielem, który odwoził ją do domu. Unosił się w powietrzu pięć, potem dziesięć stóp nad ziemią, zadając na oślep ciosy dwoma nożami, próbując dźgnąć coś, czego nie widziała, najwyraźniej bezskutecznie.
Pan Frost, mężczyzna zwany Jackiem, kimkolwiek był, oddalał się od nich jak odciągany, ciągnięty w tył, aż w końcu z rozrzuconymi i wymachującymi rękami i nogami przywarł do ściany komnaty.
Scarlett wydało się, że coś wciąga go w ścianę, w skałę, która połyka go powoli. Teraz pozostała już tylko twarz. Krzyczał szaleńczo, rozpaczliwie, błagając Nika, by odwołał stwora, uratował go, proszę… A potem twarz mężczyzny zagłębiła się w ścianie i głos umilkł.
Nik wstał od ołtarza. Poniósł z ziemi kamienny nóż, kielich i broszę i odłożył na miejsce. Czarny metalowy nóż zostawił tam, gdzie upadł.
— Mówiłeś, że Swij nie może nikogo skrzywdzić — powiedziała Scarlett. — Że potrafi tylko budzić w nas strach.
— Tak — odparł Nik. — Ale pragnął mistrza, którego mógłby chronić. Sam mi powiedział.
— To znaczy, że wiedziałeś. Wiedziałeś, że tak się stanie.
— Owszem. Miałem nadzieję.
Pomógł jej wejść po schodach i przecisnąć się obok pogrążonego w chaosie mauzoleum Frobisherów.
— Muszę to wszystko posprzątać — oznajmił spokojnie Nik.
Scarlett próbowała nie patrzeć na leżące na podłodze szczątki.
Wyszli na cmentarz.
— Wiedziałeś, że tak się stanie — powtórzyła tępo.
Tym razem Nik milczał.
Spojrzała na niego, niepewna, co właściwie widzi.
— Czyli wiedziałeś. Że Swij go zabierze. To dlatego ukryłeś mnie tam na dole? Dlatego? Tym właśnie dla ciebie byłam? Przynętą?
— To nie tak — odparł i po chwili dodał: — Poza tym, oboje nadal żyjemy, a on nie będzie nas już nękał.
— Scarlett czuła, jak wzbierają w niej gniew i wściekłość.
Strach zniknął, pozostało tylko pragnienie rzucenia się do gardła, krzyku. Walczyła z nim.
— A co z pozostałymi? Ich też zabiłeś?
— Nikogo nie zabiłem.
— W takim razie gdzie są?
— Jeden leży na dnie głębokiego grobu ze złamaną kostką. Pozostali trzej, cóż… są bardzo daleko stąd.
— Nie zabiłeś ich?
— Oczywiście, że nie — zaprotestował Nik. — To mój dom. Miałbym spowodować, by włóczyli się tutaj po kres czasu? Posłuchaj, już wszystko dobrze. Rozprawiłem się z nimi.
Scarlett cofnęła się o krok.
— Nie jesteś człowiekiem — powiedziała. — Ludzie tak się nie zachowują. Jesteś równie zły jak on. Potwór.
Nik poczuł, jak krew odpływa mu z twarzy. Po wszystkim, przez co przeszedł tej nocy, po wszystkim co się stało, to okazało się najtrudniejsze.
— Nie. To nie tak.
Scarlett zaczęła się cofać.
Postąpiła krok, dwa i już miała uciec, odwrócić się i puścić szaleńczym, rozpaczliwym biegiem po skąpanym w blasku księżyca cmentarzu, gdy wysoki mężczyzna w czarnym aksamicie położył jej dłoń na ramieniu.
— Lękam się, że niesprawiedliwie potraktowałaś Nika powiedział. — Ale bez wątpienia będziesz szczęśliwsza, jeśli zapomnisz o wszystkim. Przejdźmy się zatem razem, ty i ja, i pomówmy o tym, co się z tobą działo przez ostatnie kilka dni. Co lepiej byłoby zachować, a co zapomnieć.
— Silasie — wtrącił Nik. — Nie możesz. Nie możesz sprawić, by o mnie zapomniała.
— Tak będzie najbezpieczniej — odparł Silas. — Dla niej, jeśli nie dla nas wszystkich.
— Czy moje… moje zdanie się nie liczy?
Silas milczał. Nik zrobił krok w stronę Scarlett.
— Posłuchaj, to już koniec. Wiem, że bolało. Ale… Zrobiliśmy to. Ty i ja. Pokonaliśmy ich.
Jej głowa poruszała się, jakby Scarlett zaprzeczała wszystkiemu co widziała; wszystkiemu czego doświadczyła.
Spojrzała na Silasa.
— Chcę wrócić do domu — powiedziała jedynie. Proszę.
Silas skinął głową. Ruszył z dziewczyną ścieżką wiodącą do wyjścia z cmentarza. Nik patrzył za odchodzącą Scarlett. Miał nadzieję, że się obróci i spojrzy na niego, uśmiechnie się bądź jedynie popatrzy bez strachu w oczach. Lecz Scarlett się nie odwróciła. Po prostu odeszła.
Nik wrócił do mauzoleum. Musiał się czymś zająć, zaczął więc zbierać pozrzucane trumny, sprzątać śmieci, układać w trumnach rozsypane kości. Z zawodem odkrył, że żaden z wielu Frobisherów, Frobysherów i Pettyferów zebranych wokół nie miał absolutnej pewności, które szczątki przynależą do którego pojemnika.
Jakiś mężczyzna przyprowadził Scarlett do domu. Później matka Scarlett nie mogła sobie dokładnie przypomnieć, co jej powiedział. Przeżyła jednak spory zawód, słysząc, że bardzo miły Jay Frost musiał, niestety, wyjechać nagle z miasta.
Mężczyzna rozmawiał z nimi w kuchni o ich życiu i marzeniach i pod koniec rozmowy matka Scarlett w jakiś sposób podjęła decyzję, że wrócą do Glasgow: Scarlett ucieszy się, że będzie blisko ojca i spotka starych przyjaciół.
Silas pozostawił dziewczynę i jej matkę w kuchni. Rozmawiały właśnie o problemach związanych z przeprowadzką do Szkocji, a Noona obiecywała, że kupi Scarlett telefon. Zdążyły już zapomnieć, że Silas kiedykolwiek je odwiedził, i to mu odpowiadało.
Wróciwszy na cmentarz, zastał Nika siedzącego z zaciętą miną w amfiteatrze obok obelisku.
— Co u niej?
— Odebrałem jej wspomnienia — odparł Silas. — Wrócą do Glasgow. Ma tam przyjaciół.
— Jak mogłeś sprawić, że mnie zapomniała?
— Ludzie chcą zapominać o tym co niemożliwe. Dzięki temu ich świat staje się bezpieczniejszy.
— Lubiłem ją — powiedział Nik.
— Przykro mi.
Nik spróbował się uśmiechnąć, nie zdołał jednak odnaleźć w sobie uśmiechu.
— Ci ludzie… rozmawiali o kłopotach w Krakowie, Melbourne i Vancouver. To byłeś ty, prawda?
— Nie sam — odrzekł Silas.
— Panna Lupescu? — domyślił się Nik, po czym, widząc wyraz twarzy opiekuna, dodał szybko: — Czy z nią wszystko dobrze?
Silas pokręcił głową. Przez chwilę Nik nie mógł patrzeć na jego oblicze.
— Walczyła dzielnie. Walczyła dla ciebie, Niku.
— Swij zabrał tamtego Jacka… Z pozostałych trzej przelecieli przez ghulową bramę, a jeden ranny lecz wciąż żywy leży w grobie Carstairsów.
— To ostatni z Jacków — odparł Silas. — Muszę się z nim rozmówić jeszcze przed wschodem słońca.
Wiatr wiejący na cmentarzu był zimny, lecz ani mężczyzna, ani chłopak jakby go nie czuli.
— Ona się mnie bała — rzekł Nik.
— Tak.
— Ale dlaczego? Ocaliłem jej życie. Nie jestem złym człowiekiem. Nie różnię się od niej. Ja też żyję. — Po czym dodał: — Jak zginęła panna Lupescu?
— Dzielnie — odparł Silas. — W bitwie. Chroniąc innych.
Oczy Nika pociemniały.
— Mogłeś ją tu zabrać. Pogrzebać. Wówczas mógłbym z nią rozmawiać.
— To nie było możliwe — wyjaśnił Silas.
Nika zapiekło coś pod powiekami.
— Nazywała mnie Nimini. Nikt inny już nigdy mnie tak nie nazwie.
— Może pójdziemy i poszukamy ci czegoś do jedzenia? zaproponował Silas.
— Pójdziemy? Chcesz, żebym ci towarzyszył?
— Nikt nie próbuje już cię zabić. Nie teraz. Jest mnóstwo rzeczy, których nikt już nie będzie robił. Zatem, na co masz ochotę?
Nik zastanawiał się czy nie odpowiedzieć, że nie jest głodny. Ale musiałby skłamać. Czuł lekkie mdłości, zawroty głowy i konał z głodu.
— Pizzę? — podsunął.
Przeszli przez cmentarz aż do bramy. Idąc, Nik widział mieszkańców cmentarza, pozwalali jednak chłopcu i opiekunowi przejść bez słowa. Jedynie patrzyli.
Nik próbował im podziękować za pomoc, wyrazić swą wdzięczność. Lecz martwi milczeli.
Światła restauracji z pizzą płonęły jasno, jaśniej niż to Nikowi odpowiadało. Usiedli z Silasem pod ścianą w głębi lokalu. Silas pokazał mu, jak korzystać z jadłospisu i zamówić jedzenie (sam poprosił o szklankę wody i małą sałatkę; grzebał widelcem w talerzu, lecz ani razu nie uniósł go do ust).
Nik zjadł pizzę palcami, z zapałem i apetytem. Nie zadawał pytań. Wiedział, że Silas wyjaśni wszystko w swoim czasie. Albo nie.
— Wiedzieliśmy o nich… o Jackach… już od bardzo, bardzo dawna. Ale tylko poprzez skutki ich działań. Podejrzewaliśmy, że stoi za nimi organizacja, lecz ukrywali się zbyt zręcznie. A potem przyszli po ciebie i zabili twoją rodzinę. I powoli zdołałem odnaleźć ich ślad.
— To „my" to ty i panna Lupescu? — chciał wiedzieć Nik.
— Owszem, a także inni nam podobni.
— Gwardia Honorowa — domyślił się Nik.
— Gdzie o nas słyszałeś? Zresztą nieważne. Jak to mówią, mały dzbanek ma największe uszy. Tak. Gwardia Honorowa. — Silas uniósł szklankę z wodą, przyłożył ją do ust, zwilżył wargi, po czym odstawił naczynie na błyszczący czarny blat.
Powierzchnia stołu przypominała lustro i gdyby ktokolwiek zerknął, zauważyłby z pewnością, że wysoki mężczyzna nie ma odbicia.
— No tak. A teraz, kiedy już skończyłeś… skończyłeś z tym wszystkim, zamierzasz zostać? — spytał Nik.
— Dałem słowo — odrzekł Silas. — Będę tu, dopóki nie dorośniesz.
— Już dorosłem.
— Nie. Prawie. Jeszcze nie.
Położył na blacie dziesicciofuntowy banknot.
— Ta dziewczyna… — zaczął Nik. — Scarlett. Dlaczego tak bardzo się mnie bała?
Silas nie odpowiedział i pytanie zawisło w powietrzu. Mężczyzna i młodzieniec wyszli z jasnej restauracji w czekający na nich mrok i wkrótce pochłonęła ich noc.