ROZDZIAŁ DZIESIĄTY

Oczywiście pocałował ją z powodu furii, a nie z namiętności. Chciał ją ukarać i udowodnić jej, że nie powinni mieszkać razem, wychowując Henry'ego na zmianę, ponieważ to nie może się udać. Przez nią! To ona doprowadza go do szaleństwa. Jej uśmiech, jej zapach, jej bliskość… Tak zachwycająca istota tuż pod ręką i niedostępna!

Granica między miłością a nienawiścią czasem wydaje się tak cienka… Jeszcze przed paroma godzinami Mark nie zdawał sobie z tego sprawy, ponieważ tak ekstremalne uczucia były mu obce. W ogóle uczucia były mu obce. Zawsze nad sobą panował i nigdy nie pozwalał, by rzeczy wymknęły mu się spod kontroli.

Jednak w tej chwili nie miał pojęcia, co się z nim dzieje. Targały nim namiętności, których nie rozpoznawał. Miał wrażenie, jakby grunt usuwał mu się spod nóg, a cały dotychczasowy świat walił się w gruzy. I nic już nie było pewne, oprócz tego, że trzyma Tammy w ramionach, a ona poddaje się chętnie, jej piersi przylegają do jego torsu, jej usta rozchylają się jak płatki róży…

Ta kobieta była jego połową – jego brakującą połową. Do tej pory nie miał o tym pojęcia, ale teraz stało się dla niego zupełnie jasne, że sam nie stanowił całości, dopiero z nią…

Ta świadomość odmieniała wszystko.

Tammy doświadczała czegoś równie zdumiewającego. Nie mogłaby przestać z zapamiętaniem całować Marka, nawet gdyby chciała – a wcale nie chciała. Jak mogłaby chcieć, skoro nagle wydało się jej to najnaturalniejszą rzeczą pod słońcem? Rozsądek mówił co innego, lecz Tammy nie słyszała już jego głosu, porwana w wir szalonych emocji. Miała wrażenie, że wkracza w nowe życie, którego źródło ukryte jest w ciele Marka.

Nagle przypomniał się jej werset z Szekspira: I tak mam odejść bez zaspokojenia?

Zaspokojenie… Tak, to się musi stać, pomyślała w oszołomieniu. Nieważne, co będzie potem. Nieważne, czy w ogóle będzie jakieś potem. Otwierał się przed nią świat zmysłowych doznań, dotąd nieznany. I chciała tam wejść właśnie z nim, choć nazywano go kobieciarzem, choć ją ostrzegano… Nie miała złudzeń. Rano nie będzie jej całował w ten sposób, nie przygarnie jej do siebie tak chciwie. Rano nie będzie już nic od niej chciał, a ona nie będzie mogła rościć sobie do niego żadnych praw. Wiedziała to doskonale i nie dbała o to zupełnie.

Rano oznaczało perspektywę smutnej, przeraźliwie pustej przyszłości, ale teraz… Teraz było teraz. Mark trzymający ją w ramionach. Jego wargi na jej ustach. Dotyk jego ciała. Ogień w jej żyłach. Tak, teraz, na tych krótkich kilka chwil, ten mężczyzna był jej domem, jej miejscem na ziemi.

– Mark… – wyszeptała pomiędzy pocałunkami.

W jej głosie brzmiała bezmierna czułość. Jej szept wydawał się Markowi pieszczotą, niewypowiedzianie słodką i obiecującą. Zrozumiał, że Tammy nie prowadzi z nim żadnej gry, a jej reakcje nie są obliczone na wywołanie odpowiedniego efektu, ale są najzupełniej szczere.

Kobiety, z którymi spotykał się do tej pory, wiedziały doskonale, jakie zasady rządzą układem. Jemu zależało na atrakcyjnej i eleganckiej partnerce, im na statusie przyjaciółki księcia. Gdy zaczynały sobie zbyt dużo wyobrażać, Mark wycofywał się, lecz nigdy nie oznaczało to złamania czyjegoś serca. To były doświadczone, światowe kobiety, nieskłonne do sentymentów.

Tym razem miał do czynienia z osobą zupełnie innego pokroju. Zatopił spojrzenie w błyszczących oczach Tammy i wyczytał w nich coś, czego nigdy dotąd nie widział – bezbrzeżną tkliwość i absolutne przyzwolenie na…

Gdyby teraz z triumfem zwycięzcy chwycił ją na ręce i zaniósł do sypialni, oddałaby mu się z radością. Nie miał co do tego najmniejszych wątpliwości. Na jej rozchylonych wargach błąkał się rozmarzony uśmiech, a w jej wzroku widniało zaproszenie i oczekiwanie.

Oczekiwanie na co? Na wyznania, uczucia, obietnice? Nie. Jedynie na to, co on zechce jej dać, nawet jeśli to będzie tylko jedna noc. Należała do niego – tak długo, jak on zechce. Mówiła mu to bez słów, samym wyrazem twarzy, a Mark doskonale ten przekaz rozumiał. Gdyby tylko chciał, mógł ją wziąć…

Chciał. Nigdy niczego bardziej nie pragnął. Jednak gdyby to zrobił, już nigdy nie potrafiłby się jej wyrzec. To musiałoby być na zawsze. A on nie zamierzał wiązać się na zawsze. Nie umiał kochać. Nie chciał. Nie potrzebował. Nie życzył sobie.

Chociaż…

Tammy nie spuszczała z niego wzroku, jakby odgadywała intuicyjnie, jaką walkę toczył ze sobą w tym momencie. Oto była kobieta skłonna obdarzyć go szczerym uczuciem, równie gorącym i bezwarunkowym, jakim bez wahania obdarzyła swojego maleńkiego siostrzeńca. Kobieta, która z miłości potrafiła zostawić wszystko, co ceniła, i przenieść się na drugi koniec świata.

Nie miał prawa przyjąć takiej ofiary. Nie zasługiwał na to. Był człowiekiem ze skazą, był pozbawiony zdolności kochania. Cała rodzina była naznaczona tym piętnem. Gniazdo żmij… Każda kobieta z zewnątrz, która wchodziła do ich grona, kończyła tragicznie i właśnie dlatego Mark nie zamierzał się kiedykolwiek żenić. Nie chciał nikogo narażać, a już na pewno nie zaryzykowałby życia kogoś takiego jak Tammy. Cudowna kobieta o złotym sercu, wcielenie niewinności… I on miałby uwiązać ją przy sobie i zniszczyć jej życie przez swój brak serca? Tak, jak jego ojciec zniszczył jego matkę?

– Nie mogę – jęknął z rozpaczą.

Uśmiech znikł z twarzy Tammy.

– Nie możesz?

– Nie mogę tego zrobić.

Między jej brwiami pojawiła się pionowa zmarszczka.

– Mark, ja wcale nie oczekuję…

– Wiem – przerwał jej szorstko. – Niczego nie oczekujesz, o nic nie prosisz. Przeciwnie, chcesz mnie obdarować. Ale ja nie przyjmę twojego daru, bo nie chcę niczego zniszczyć.

– Nic nie rozumiem.

Zmusił się, by wypuścić ją z ramion i odsunąć się od niej. Westchnął.

– Jesteś piękna. Jesteś najpiękniejszą kobietą, jaką znam. Jesteś cudowna. Byłbym najgorszym draniem, gdybym wciągnął cię w to bagno.

– Jakie bagno?

– Myślę o sobie i mojej rodzinie.

– Nie musisz mnie wciągać, już w tym siedzę po uszy.

– Tammy, zrozum! Gdybym cię teraz wziął…

– Och, nie tylko ty byś brał. – Na jej wargach znowu zaigrał uśmiech, tym razem uroczo przekorny. – Jestem dużą dziewczynką, Wasza Wysokość, i wiem, czego chcę. – Na moment zawiesiła głos. – Chcę ciebie.

I cóż miał jej na to odpowiedzieć?

Nic nie mów, idioto, bierz ją na ręce i nieś do sypialni!

Nie! W ten sposób wyrządzi jej krzywdę, a za nic w świecie nie chciałby tego zrobić. Musi znaleźć się z dala od niej, bo inaczej…

– Wyjeżdżam. Natychmiast – powiedział po chwili nieswoim głosem.

Jej uśmiech zgasł w ułamku sekundy.

– Jak to?!

– Wybacz. – Odwrócił się gwałtownie, podszedł do drzwi i otworzył je tak szybko, że Dominik aż odskoczył.

Mark ledwo zwrócił na niego uwagę. – Podaj kolację tylko dla panny Dexter, ja zjem u siebie – rzucił. – I opiekuj się nią.

Nie oglądając się, wbiegł na górę po swoje rzeczy, przeskakując po dwa stopnie naraz.

Tammy siedziała za suto zastawionym stołem blada jak płótno, z oczami pozbawionymi wyrazu. Dominik usługiwał jej, nie przerywając milczenia i nie przestając jej bacznie obserwować. Nie miała apetytu, więc nawet nie pytał, czy ma podać kawę i deser. Wiedział, że nic więcej nie przełknie i że zjadła kolację wyłącznie dlatego, by nie robić służbie przykrości.

Gdy odsuwał jej krzesło, dobiegł ich warkot silnika. Mark odjeżdżał.

Tammy zbladła jeszcze bardziej, o ile w ogóle było to możliwe. Dominik odruchowo położył dłoń na jej ramieniu, pragnąc ją jakoś pocieszyć.

– Dziękuję – szepnęła z trudem. – Czy… Czy książę wróci?

Stary kamerdyner wahał się przez chwilę. Nie powinien był wdawać się w taką rozmowę, ale mogła od tego zależeć przyszłość całego kraju. I szczęście tej dziewczyny, która mieszkała w zamku zaledwie od kilku dni, a którą wszyscy zdążyli polubić. Wniosła tu życie i radość. I być może była ich ostatnią szansą… Trudno, w tej sytuacji odstąpi od swoich zasad i pozwoli sobie na niedyskrecję.

– Tak, ale musi go panienka zachęcić. Uciekł, bo się przestraszył.

– Nie rozumiem.

– Jak panienka sądzi, kto by panował w Broitenburgu, gdyby panicz Henry został w Australii?

– Ktoś, kto przejąłby władzę, ponieważ nie byłoby już następcy tronu.

– Niezupełnie. Korona przeszłaby na księcia Marka.

Tammy zmarszczyła brwi.

– Ale on powiedział mi, że wtedy w kraju zapanowałaby anarchia!

– Tak, ponieważ on by tej korony nie przyjął – wyjaśnił Dominik. – Nienawidzi całej rodziny i wszystkiego, co się z nią wiąże. Wie już panienka od Madge, jaki był los jego rodziców. Potem, mniej więcej dziesięć lat temu, przydarzyła się historia z pewną panną, w której książę Mark się zakochał. Narzeczona każdego z pretendentów do tronu musiała uzyskać akceptację panującego, Mark przywiózł ją więc tutaj, do zamku. Niestety, panna wpadła w oko Franzowi, a ponieważ był pierwszy w kolejce do tronu, z łatwością odbił ją kuzynowi.

– Och, nie!

– To jeszcze nie koniec – powiedział ponuro Dominik. – Książę Franz się zabawił, ale żenić się nie zamierzał. Rzucił ją, gdy zaszła w ciążę. Wkrótce potem zmarła z przedawkowania narkotyków. Nie mamy pewności, czy to nie było samobójstwo.

Tammy zakryła usta dłonią. To wszystko było straszne. Pomyślała o Marku – bardzo młodym, wrażliwym, podwójnie zdradzonym przez narzeczoną i kuzyna. Serce krajało się jej z bólu.

– Czy teraz panienka rozumie? Każdy jego kontakt z mieszkającą tu rodziną kończył się cierpieniem. Dla niego ten zamek to gniazdo żmij. Nie chce przejąć znienawidzonej korony po Franzu i Jeanie-Paulu. Dlatego, musiał za wszelką cenę przywieźć do kraju Henry'ego. Dzięki temu może być regentem i po upływie dwudziestu jeden lat odzyskać wolność.

– Gdybym więc zabrała Henry'ego z powrotem do Australii… – zaczęła z namysłem.

– Postawiłaby go panienka w sytuacji przymusowej. Sądzę, że ostatecznie książę poświęciłby się dla dobra państwa i wziąłby na siebie ciężar władzy. Wbrew pozorom ma ogromne poczucie obowiązku. Kocha ten kraj i ludzi. Nienawidzi tylko panowania.

– Nie – odparła zdecydowanie. – Nienawidzi duchów przeszłości. Tak naprawdę Mark boi się duchów. Czegoś, czego nie ma.

– Tylko jak mu to wytłumaczyć?

Stary kamerdyner i młoda Australijka przez długą chwilę patrzyli na siebie w milczeniu.

– Ty go kochasz, Dominiku! – odkryła nagle Tammy.

– Tak – wyznał z prostotą. – Zawsze służyłem u jego rodziny, tutaj jestem dopiero od miesiąca. Pamiętam Jego Wysokość, gdy był malutkim paniczem Markiem. Opiekowałem się nim. To ja wsadziłem go po raz pierwszy na kucyka, to ja towarzyszyłem mu na pogrzebie jego matki, to ja przyniosłem mu wiadomość o śmierci jego byłej narzeczonej. A teraz znów muszę patrzeć, jak on cierpi, bo zakochał się w panience.

Tammy spojrzała na niego takim wzrokiem, jakby postradał zmysły.

– Ależ to niemożliwe!

– On panienkę kocha – powtórzył z przekonaniem stary kamerdyner. – Dlatego uciekł.

Kręciło się jej w głowie. Widziała już tylko jedno wyjście z tego zamętu. Powrót do Australii.

– Nie zostanę tu ani dnia dłużej – oznajmiła stanowczo. – Nie mogę.

– Panienka też go kocha.

– Nie! Tak… Och, nie wiem! – Odwróciła się do okna, jakby miała nadzieję ujrzeć oddalające się światła samochodu Marka. – Muszę wyjechać. Jeśli zabiorę Henry'ego, Mark będzie musiał przyjąć koronę i w ten sposób zmierzyć się ze swoją przeszłością.

– Ale nie nauczy się kochać.

Jęknęła i spojrzała na Dominika ze łzami w oczach.

– To jak mu pomóc?

– Nie wiem. Nikt nie wie. Musiałby chyba zdarzyć się cud, ale tylko panienka może go sprawić.

Nie zmrużyła oka przez całą noc. Biła się z myślami. Co robić, co robić?

Jeśli zabierze Henry'ego do Australii, pozbawi chłopca zarówno możliwości dziedziczenia korony, jak i opieki Marka, którego malec pokochał. Czy wybaczy jej to, gdy dorośnie i zrozumie, co utracił?

A Mark? Do końca życia pozostanie sam, bez żony, bez dzieci. Sam ze swoim smutkiem i cieniami przeszłości.

Może więc powinna zostać? Ale co wtedy? Albo on za-szyje się w Renouys i nie będą się w ogóle spotykać, albo będą się widywać co drugi dzień, przekazując sobie Henry'ego. Każda z tych sytuacji byłaby nie do zniesienia i Tammy chyba by w końcu zwariowała.

Dominik miał rację. Zakochała się… I jednocześnie nie miał racji, ponieważ Mark z całą pewnością nie mógł kochać jej.

Co robić?

W ciągu dnia zadawała sobie to samo pytanie dziesiątki razy, analizowała ciągle obie możliwości i wciąż nie znajdowała odpowiedzi. Mają z Henrym wyjechać czy zostać?

W desperacji tuliła, pieściła i całowała siostrzeńca nawet częściej niż zazwyczaj – aż się bała, że lada moment będzie miał dosyć i zacznie protestować. Jemu jednak sprawiało to wyraźną przyjemność, śmiał się i ciągnął ją za włosy, a jej chciało się płakać, ponieważ nagle stało się dla niej jasne, że istnieje jeszcze trzecie rozwiązanie. Im dłużej się nad tym zastanawiała, tym mniej miała wątpliwości. To było jedyne wyjście. Ale na samą myśl o tym czuła rozdzierający ból. Nie mogła tego zrobić.

Nie mogła, ale musiała.


Była siódma wieczorem. Mark siedział przy biurku w swoim gabinecie, bezskutecznie próbując pracować. Wszystko wydawało się jakieś… inne. Zawsze czuł się tak dobrze w Renouys. Tu mógł się odciąć od wszystkiego, czego nie znosił, a teraz miał wrażenie, jakby jego ulubione miejsce ziało chłodem. Było tu nieprzyjemnie pusto i cicho.

Mógłby zadzwonić do przyjaciół. Miał tylu znajomych, wyśmienite towarzystwo. Wystarczyłoby przecież parę telefonów i w ciągu godziny Renouys zatętniłoby życiem. Albo mógłby sam wpaść do kogoś, potem odwiedzić któryś z ekskluzywnych lokali. Tylko po co? Nagle dawne rozrywki straciły dla niego cały urok.

Lepiej zrobi, biorąc się do pracy. Wystarczyło jednak, by jego wzrok padł na monitor z planem systemu kanałów nawadniających, a natychmiast zaczynał myśleć o Henrym, a skoro o nim, to i o…

Nie. Niech ona siedzi w zamku, zajmuje się swoim siostrzeńcem i swoimi ukochanymi drzewami. Sama.

Zerknął na zegarek. Według jej zwariowanego planu powinien teraz przejąć opiekę nad Henrym. Owszem, zajmie się chłopcem, gdy naprawdę zajdzie taka potrzeba, ale na pewno nie co drugi dzień!

A jednak tak bardzo chciałby ją zobaczyć… Puścił wodze fantazji. Gdyby przyjechała, weszła do gabinetu, padła mu w ramiona…

Dokładnie w tym momencie dobiegł go odgłos nadjeżdżającego samochodu. Zerwał się z krzesła i naraz uprzytomnił sobie, jak głupio się zachowuje. Usiadł z powrotem. To mógł być właściwie każdy, z listonoszem włącznie.

– Tędy, proszę pani – w korytarzu rozległ się głos Andre, zarządcy Renouys.

Usłyszawszy to, Mark bez zastanowienia rzucił się do drzwi, wypadł na korytarz i stanął jak wryty. Jego przeczucie potwierdziło się.

Tammy!

Andre wycofał się dyskretnie, zostawiając ich samych.

Mark pożerał ją wzrokiem. Oczywiście miała na sobie spraną bluzeczkę, dżinsy, tenisówki i… I wyglądała uroczo. Jakim cudem podobały mu się kiedyś takie kobiety jak In-grid? Jak mógł uważać, że kobieta musi być dobrze ubrana i perfekcyjnie zrobiona? Co to ma wspólnego z prawdziwym pięknem?

Tammy nie zastanawiała się nad swoim wyglądem. Cały wysiłek wkładała w to, by się nie rozpłakać. Musiała panować nad emocjami dla dobra Henry'ego. I dla dobra Marka. O swoim dobru myśleć nie mogła. Sobie właśnie łamała serce.

– Cześć. Teraz twoja kolej – powiedziała drewnianym głosem i z determinacją podała siostrzeńca Markowi.

Książę odruchowo wziął dziecko.

Chłopczyk ucieszył się na jego widok. Próbował powtórzyć ulubioną zabawę i złapać go za włosy. Tymczasem Tammy postawiła na podłodze torbę z rzeczami małego.

– Co to ma znaczyć? – spytał Mark, przyglądając się jej ze zdziwieniem.

Zauważył dziwny wyraz jej oczu. Czy mu się zdawało, czy czaił się w nich ból? Ale dlaczego?

– Zostawiam ci Henry'ego. On cię kocha i dobrze mu z tobą.

– Ale ja…

– Ty też go kochasz. – Gdy to mówiła, jej twarz była kompletnie pozbawiona wyrazu. – Wprawdzie uważasz, że nie jesteś zdolny do miłości, ale oszukujesz sam siebie, ponieważ boisz się zaufać uczuciom. Rozumiem to, sama też przed nimi uciekałam, ale coś się zmieniło. Zakochałam się w tobie, Mark. – Zauważyła jego gest protestu, i potrząsnęła głową. – Przepraszam, nie powinnam cię tym obarczać. Nie obawiaj się, niczego od ciebie nie chcę, niczego nie oczekuję. Umiem żyć sama, robię to od lat. Jestem dorosła i potrafię się z tym pogodzić, ale z Henrym jest inaczej. On nie może cię stracić. Skrzywdziłbyś go, gdybyś odmówił mu swojej opieki i swoich uczuć, a ja nie pozwolę skrzywdzić Henry'ego. Zostawiam ci go.

Powiedziała tyle ważnych rzeczy naraz, że Mark nie wiedział, co z tym fantem począć. I te rysy jej twarzy – ściągnięte w opanowaną maskę, która skrywała jakieś cierpienie. Czy to wiązało się z wyznanym właśnie uczuciem do niego?

– Mam go oddać jutro o siódmej, tak? – upewnił się.

Tammy nie odpowiedziała, odwróciła się i szybko odeszła, by Mark nie dostrzegł łez, których nie mogła już dłużej powstrzymywać.

Doszedł do wniosku, że chyba musiał się przesłyszeć. Jak mogłaby się w nim zakochać? Po pierwsze, znali się zbyt krótko, po drugie, to mogło ją zbyt drogo kosztować. Wiedziała o tym. Jego rodzina siała zniszczenie i śmierć. Każdy związek kończył się tragicznie.

Henry zamachał rączkami i zagulgotał coś wesoło, zmuszając Marka do skorygowania opinii. Nie wszystko kończyło się tragicznie, był jeden jasny punkt…

Jasny punkt uśmiechnął się słodko, a Markowi zrobiło się dziwnie ciepło na sercu. Może powinien przemyśleć wszystko na nowo? Zwłaszcza sprawy związane z uczuciami?

Ale jeśli naprawdę pokocha Henry'ego i postanowi się nim zaopiekować, wytworzy się nieznośna sytuacja. Nie mogą co dwadzieścia cztery godziny zmieniać się z Tammy przy dziecku i wozić małego z domu do domu. W krótkim czasie wszyscy od tego zwariują. Może więc miała rację? Może powinien zamieszkać z nimi w zamku? Ale wtedy straciłby wszystko, na czym mu najbardziej zależało – pełną swobodę!

– Jutro wyjaśnimy twojej cioci, że to głupi pomysł -powiedział do Henry'ego, podając mu biszkopcik. – Mogę cię czasem zabierać do siebie w weekendy, to wszystko.

Kogo próbował oszukiwać? Czuł, że i takie rozwiązanie było nieudolną próbą ucieczki przed uczuciami, które to dziecko budziło w jego sercu, a których wcale sobie nie życzył.

Henry pacnął go biszkopcikiem w nos.

– Dzięki, stary – mruknął. – Sam widzisz, że musisz spędzać więcej czasu z ciocią Tammy. Ona nauczy cię ładnie jeść.

Jego myśli znów pobiegły do niej. Co ona powiedziała? Że zakochała się w nim? Musiało się jej coś przywidzieć… A jeśli nawet naprawdę tak było, to będzie musiała się od-kochać. Trudno.

Henry upuścił biszkopcik na dywan i rozpłakał się. Mark gorączkowo zaczął go uspokajać.

– Już dobrze, zaraz damy ci drugi, zobacz tu jest biszkopcik, no masz. – Otarł chłopczykowi buzię i uśmiechnął się z lekkim zawstydzeniem. – No dobra, przyznaję się. Jakoś tak mi zapadłeś w serce. Ale nie mów nikomu, co? Jutro odwiozę cię do cioci i… I niech tak już zostanie. Nie mogę się ciągle z nią spotykać. Muszę się trzymać na dystans, rozumiesz?

Nie miał pojęcia, że jego pragnienie utrzymania dystansu spełni się szybciej, niż przypuszczał. Zaledwie pół godziny później Tammy weszła na pokład samolotu lecącego do Australii.


– Wyjechała? O czym ty mówisz?

– Wczoraj po dwudziestej miała samolot. – Dominik spojrzał na zegarek. – Jest już z powrotem w Sydney.

Mark czuł się kompletnie ogłuszony. Była prawie siódma wieczorem, właśnie przywiózł do zamku Henry'ego, absolutnie przekonany, że na tym koniec bezsensownego przerzucania się dzieckiem. Ponieważ miał to być jego ostatni dzień z Henrym, odłożył na bok wszystkie inne sprawy i poświęcił się wyłącznie bratankowi. Nie miał pojęcia, jak wspaniale można spędzić czas z takim malcem! Owszem, było to męczące, ale jednocześnie dawało tyle radości i energii, że… że warto było.

Zadowolony Henry spał teraz słodko na jego rękach. Dominik uśmiechnął się zagadkowo na ten widok.

– O czym ty mówisz? To niemożliwe! – wybuchnął Mark.

– A jednak, Wasza Wysokość. Panienka Tammy spakowała swoje rzeczy, zawiozła panicza Henry'ego do Renouys i bezpośrednio stamtąd pojechała na lotnisko.

Nie było jej. Nie było. A on nie mógł znieść tej myśli.

– I nikt się nie domyślił, co ona zamierza zrobić? – jęknął Mark.

– Wiedzieliśmy wszyscy.

Mark oniemiał na moment.

– I nikt mi nic nie powiedział?!

Dominik nawet nie mrugnął okiem.

– Panienka Tammy prosiła nas o zachowanie dyskrecji w tej sprawie.

– Nie pojmuję tego! Jak mogła to zrobić? Przyjechała tu opiekować się dzieckiem. Kto teraz zajmie się Henrym?

– Wasza Wysokość. Taki był zamiar panienki Tammy.

Markowi zaczynało coś świtać.

– To jakiś spisek przeciwko mnie.

– Nie wiem, o czym Wasza Wysokość mówi – odparł z niewzruszoną twarzą Dominik, co tylko utwierdziło księcia w podejrzeniach.

– Jesteś z nią w zmowie!

Stary służący z trudem powściągnął uśmiech.

– Czy Wasza Wysokość każe zakuć mnie w dyby?

– Należałoby ci się! – huknął Mark, po czym ze znużeniem przejechał dłonią po twarzy. – Dom, o co w tym wszystkich chodzi?

Dawny opiekun popatrzył na niego ze współczuciem.

– Panienka Tammy chciała jak najlepiej dla Waszej Wysokości i dla panicza Henry'ego. Zostawiła list, tam pewnie jest wszystko napisane.

Mark niemal wyrwał mu kopertę z ręki.


Drogi Marku!


Nie powinnam była przyjeżdżać do Broitenburga. Miałeś rację, potrafisz zapewnić Henry'emu najlepszą opiekę. Nie słuchałam Cię wtedy, ponieważ egoistycznie chciałam zatrzymać małego dla siebie. Samotność potrafi bardzo dokuczyć…

W Broitenburgu okazało się, że Henry potrzebuje nie tylko mnie, ale i Ciebie. Oczywiście, byłoby najlepiej, gdyby mógł mieć nas oboje, ale przekazywanie dziecka z rąk do rąk jest czymś strasznym. To by mu tylko zaszkodziło, ponieważ nie przywiązałbyś się do niego całym sercem, a on właśnie tego potrzebuje.

I Ty też tego potrzebujesz. Przepraszam, jeśli wtrącam się w nie swoje sprawy, ale musisz wreszcie przestać się bać. Nauczyłeś się tłumić uczucia, by już nikt nie mógł Cię zranić. Teraz jednak pojawił się Henry i jakoś znalazł drogę do Twojego serca. To szansa dla Ciebie. Opieka nad nim dobrze Ci zrobi, pomoże Ci się otworzyć i żyć pełnią życia.

Dlatego muszę Was zostawić. Nie ma innego wyjścia. Nie mogę Cię widywać. Nie mogę być blisko Ciebie. Może jestem naiwna, ale po naszych pocałunkach nie potrafię zachowywać się tak, jakby nic się nie stało. Bo stało się.

Wiem, nie powinnam była zakochiwać się w Tobie. To głupie.

Wracam do domu.

Wszystkiego dobrego, Tammy

Загрузка...