ROZDZIAŁ DRUGI

Żal mu było stojącej przed nim dziewczyny. Wyglądała na załamaną. Musiała bardzo przeżyć śmierć siostry i okrutne zachowanie matki. Swoją drogą, jak matka może zrobić coś takiego swojemu dziecku?

Nie, to nie moja sprawa, przypomniał sobie twardo. Miał dość własnych zmartwień. Musiał jak najszybciej wracać do Europy.

Panna Dexter była tak pogrążona w bólu, że z pewnością nie miała głowy do podpisywania czegokolwiek. Rzeczywiście, powinien dać jej czas na ochłoniecie, ale czasu akurat nie miał. W grę wchodziło bezpieczeństwo i przyszłość jego kraju oraz dziedzictwo Henry'ego. I jego własna wolność.

– Wystarczy jeden pani podpis – powtórzył, ruszając w stronę samochodu. – Dokumenty mam ze sobą, to kwestia paru minut.

Tammy nawet nie drgnęła.

– Nie rozumiem.

Odwrócił się do niej. Była straszliwie blada. Wydawało się, że za moment zemdleje. Powodowany współczuciem, odruchowo wyciągnął ku niej rękę, ale szybko cofnął ją z zakłopotaniem. I tak nie mógł jej pomóc.

– Nie rozumiem – powtórzyła bezradnie. – Pan mówi o dziecku, ale gdyby Lara zaszła w ciążę, powiadomiłaby mnie o swoich kłopotach…

– Nie miała żadnych kłopotów. Poślubiła panującego księcia i opływała w takie luksusy, jakich pani nawet nie potrafi sobie wyobrazić.

– Ale ona nigdy nie chciała mieć dziecka! – zaprotestowała Tammy.

Mark pokiwał głową. Tak, to by pasowało do Lary.

– Jean-Paul potrzebował dziedzica. Nie ożeniłby się z pani siostrą, gdyby nie zgodziła się na to.

Powoli wszystko zaczynało układać się w sensowną całość. Dla jej matki i siostry liczyły się w życiu jedynie pieniądze i prestiż. Lara musiała ocenić, że warto zajść w ciążę i urodzić dziecko w zamian za małżeństwo z władcą.

– Rozumiem. Zostało więc dziecko. Henry. Ale co chłopiec robi w Sydney?

– Cztery miesiące temu pani siostra wysłała go do Australii.

– Dlaczego?

– Gzy to ma jakieś znaczenie?

Po chwilowym załamaniu znowu ogarnął ją gniew, tym razem jeszcze większy niż poprzednio.

– Przyjeżdża pan do mnie, opowiada mi straszne rzeczy, a gdy zaczynam zadawać pytania, odpowiada pan: „Czy to ma jakieś znaczenie?" – Zmrużyła oczy i zmierzyła go zimnym spojrzeniem. – Moja matka nie zawiadamia mnie o śmierci siostry, ta nie informuje mnie o urodzeniu dziecka, nikt przez lata nie utrzymuje ze mną kontaktu. I nagle zjawia się pan z żądaniem podpisania jakichś papierów. Czemu nagle moje zdanie stało się takie ważne?

Mark zaczynał przeczuwać, że to będzie trudniejsze, niż przypuszczał.

– Lara wyznaczyła panią na prawną opiekunkę dziecka w razie jej śmierci. Gdyby Henry przebywał dalej w Broitenburgu, nie byłoby problemu, ale on jest w pani kraju, a prawo australijskie nie pozwala mi zabrać dziecka do jego ojczyzny bez pani zgody.

Przez długą, bardzo długą chwilę Tammy patrzyła na niego bez słowa, bez ruchu, niemal bez mrugnięcia powieką. Następnie zdjęła z siebie uprząż, wyjęła z kieszeni krótkofalówkę i włączyła ją.

– Doug? Właśnie się dowiedziałam, że moja siostra nie żyje, a jej dziecko zostało samo w Sydney. Muszę tam jechać. Natychmiast. Zostawię wszystko na miejscu. Zabierzesz moje rzeczy z powrotem do obozu?

Krótkofalówka zatrzeszczała i Mark usłyszał męski głos. Nie rozróżniał słów, ale bez trudu zorientował się, że rozmówca panny Dexter był poważnie zaniepokojony i zatroskany.

– Tak, to ten człowiek, któremu wskazałeś drogę. Nie, nie znam go, ale to, co mówi, brzmi wiarygodnie. Nie mam wyjścia, muszę jechać – odpowiedziała Tammy. – Nie mam pojęcia, kiedy wrócę, na razie niech Lucy zajmie się moim drzewem. Ona będzie wiedziała, co dalej z nim zrobić. Będę w kontakcie.

Położyła krótkofalówkę i uprząż pod drzewem i zarzuciła na ramię wysłużony plecak. Ani śladu zdenerwowania, wahania czy jakichkolwiek wątpliwości. Każdy jej ruch był celowy i świadczył o determinacji.

– Podobno jedzie pan do Sydney, tak? – spytała rzeczowo. – Proszę mnie zabrać ze sobą.

– Po co?

– To chyba oczywiste – niemal warknęła. – Mam siostrzeńca i jestem jego prawną opiekunką…

– On pani nie potrzebuje.

Zatkało ją.

– Taak? A kto go kocha?

Teraz na moment zatkało jego.

– Cóż… Na razie ma przy sobie nianię, a gdy tylko wróci do Broitenburga, zatrudnię kogoś kompetentnego.

– Nie pytałam o kompetencje – skwitowała zimno.

Mark nie umiał odpowiedzieć.

– Czemu Lara go tu przysłała?

– Nie wiem, sam się dziwię – przyznał szczerze. – Cztery miesiące temu Lara i Jean-Paul bawili w Paryżu, potem pojechali do Szwajcarii i do Włoch. Nie widziałem ich przez cały ten czas i dopiero po wypadku dowiedziałem się, że dziecko przebywa w Australii.

Poniewczasie zorientował się, jak musiało to zabrzmieć. Oficjalnie i zimno.

– To znaczy, Henry – poprawił się pospiesznie, ale i tak za późno, Tammy zaczęła przyglądać mu się z ogromną rezerwą.

– A zatem Henry ma dziesięć miesięcy i jest następcą tronu, tak? A pan zamierza zabrać go do swojego zamku i wynająć kompetentną osobę, która będzie się nim opiekować tak długo, aż dorośnie i będzie mógł zostać królem?

– Księciem – poprawił. – Broitenburg nie jest królestwem, tylko księstwem.

Wzruszyła ramionami.

– A co to za różnica? – rzuciła obojętnie. – Jest pan żonaty?

– Słucham?!

– Chyba mówię wyraźnie, prawda? Jest pan żonaty?

– Nie, ale co to ma…

– To kto będzie matkował Henry'emu?

– Zapewnię mu najlepsze opiekunki, zaręczam pani.

– O tym to ja zdecyduję – odpaliła. – Bez mojej zgody nie może pan nic zrobić.

Miała go w garści. A wydawało mu się, że to będzie takie proste – zabrać dziecko i wracać.

– Jeżeli zacznie pani robić mi trudności w zabraniu chłopca do domu, wystąpię o przeniesienie prawa do opieki na mnie – zagroził. – Z łatwością je uzyskam, ponieważ do tej pory nie wywiązywała się pani ze swoich obowiązków wobec siostrzeńca.

– I na pewno z łatwością uda się panu uzyskać je już jutro – skwitowała ironicznie. – Życzę powodzenia.

Mark z trudem panował nad sobą. Najpierw przez całe miesiące nikt się dzieckiem nie interesuje, a teraz, gdy on chce mu zapewnić wszystko, co najlepsze, nagle jakaś obca kobieta zaczyna stroić fochy!

– Zaledwie piętnaście minut temu nic pani nie wiedziała o jego istnieniu – przypomniał chłodno. – Nie ma żadnego powodu, dla którego mogłoby pani zależeć na tym dziecku.

– Jest jeden. Najważniejszy. To moja rodzina. – Z determinacją podeszła do limuzyny, otworzyła przednie drzwi, rzuciła plecak na podłogę i zajęła miejsce obok szofera. – Henry może mnie potrzebować. Najpierw muszę go zobaczyć, bez tego niczego nie podpiszę. Albo więc zawiezie mnie pan do Sydney, albo złapię okazję. Co pan woli?

Podróż przebiegała w napiętym milczeniu.

Mark nie posiadał się ze zdumienia. Jakim cudem ktoś może tak po prostu wziąć swoje rzeczy i ruszyć w drogę? Wszystkie znane mu kobiety potrzebowałyby kilku godzin, żeby się spakować, o czasie potrzebnym na podjęcie decyzji nie wspominając. Tammy zachowywała się tak, jakby miała w plecaku wszystko, co jej do życia potrzebne.

– Mam jednoosobowy namiot, śpiwór, szczoteczkę do zębów i zapasy na dwadzieścia cztery godziny – odpowiedziała, gdy ją o to spytał. – To mi wystarczy.

– Owszem, w buszu, ale w Sydney? Rozbije pani namiot w parku?

Posłała mu miażdżące spojrzenie.

– Wynajmę pokój w hotelu. Dam sobie radę. Proszę mnie tylko zawieźć do mojego siostrzeńca – powiedziała zimno i ponownie odwróciła się do niego plecami.

Mark już wiedział, czym ją przekona. Pieniędzmi. Z pewnością liczyła się z każdym groszem, więc nie pogardzi okrągłą sumką. Jej siostra wyszła za mąż dla pieniędzy, ich matka uwielbiała luksusy – to musiało być u nich rodzinne. Oczywiście, nie mógł zaproponować pieniędzy teraz, kiedy kipiała złością, bo cisnęłaby mu je w twarz. Poczeka, pokaże jej dziecko, uświadomi, ile kosztuje odpowiednie wychowanie i staranne wykształcenie, a wtedy sama dojdzie do wniosku, że nie stać jej na zatrzymanie siostrzeńca w Australii.

Miał na to jeden wieczór i jedną noc.

Nie mógł odkładać powrotu do kraju. Przedłużenie wyjazdu nawet o jeden dzień miałoby katastrofalne skutki. Wszystko poszłoby zgodnie z jego planem, gdyby Lara nie wykazała się przebiegłością, o jaką jej nie podejrzewał. Nie dość, że wysłała synka do swojej ojczyzny, to jeszcze postarała się o odpowiedni wpis do dokumentów, dzięki czemu Henry miał teraz podwójne obywatelstwo. I koszmarną ciotkę, która robiła nieprzewidziane trudności.

– Kto się nim zajmuje? – rzuciła Tammy, nie racząc nawet spojrzeć na księcia.

– Już pani mówiłem. Niania.

– Pamiętam. Chodzi mi o to, jaka ona jest.

– Przykro mi, ale nie mogę udzielić pani bliższych informacji.

– To pan jej nie zna?! Nie wie pan, kogo pan zatrudnił do opieki nad Henrym?

Mark stropił się.

– To jakaś młoda Australijka – powiedział z ociąganiem. – Zatrudniłem ją przez agencję. Robiłem to w olbrzymim pośpiechu, bo nagle okazało się, że nikt o niego nie dba. Pani matka wcale się nim nie zajmowała.

Tammy obróciła się gwałtownie i popatrzyła na niego z niedowierzaniem.

– A niby czemu miałaby się nim zajmować? Dzieci w ogóle jej nie obchodzą!

Pokiwał głową. Przynajmniej w tym jednym się zgadzali.

– Teraz już to wiem, nawet za dobrze. – Na wspomnienie Isobelle skrzywił się z najgłębszą niechęcią. – Z moich informacji wynika, że pani matka widziała się z Lara w Paryżu, kiedy Henry miał sześć miesięcy. Córka poprosiła ją, by wracając do Australii, zabrała wnuka ze sobą. Isobelle zatrudniła nianię, przyleciała do Sydney, wynajęła apartament w luksusowym hotelu, zostawiła tam wnuka z opiekunką i więcej się nie pojawiła. Lara miała za wszystko płacić, ale pieniądze przychodziły nieregularnie, aż w końcu w ogóle przestały przychodzić i niania zrezygnowała z pracy. Nie miałem o niczym pojęcia. Podczas pogrzebu Isobelle zapewniała mnie, że Henry ma się dobrze. Byłem przekonany, że chłopiec przebywa u swojej rodziny ze strony matki… Dopiero w zeszłym tygodniu otrzymaliśmy oficjalną wiadomość od władz australijskich, że chłopiec został porzucony i trafi do domu dziecka. Zatrudniłem opiekunkę przez agencję, opłaciłem hotel dla niej i dziecka i przyjechałem do Australii najszybciej, jak tylko mogłem.

Tammy parsknęła z furią i ponownie odwróciła się do niego plecami, wyraźnie wściekła na wszystkich i wszystko. Wcale jej się nie dziwił, sam odczuwał coś podobnego. Gdy tylko dowiedział się, co naprawdę dzieje się z Henrym, natychmiast zaczął szukać Isobelle, by zażądać wyjaśnień. Nie było wcale łatwo ją wytropić, ale nie zamierzał puścić tego płazem i w końcu zdobył jej aktualny numer. Właśnie bawiła w Teksasie, zbyt zajęta nowym kochankiem, by pamiętać o śmierci córki i przejmować się wnukiem.

– To nie moja sprawa – zbyła go. – Ja swoje zrobiłam. Zawiozłam dziecko do Sydney i zostawiłam pod dobrą opieką. Nie moja wina, że Lara nie opłacała opiekunki i że ta w końcu miała dosyć.

Wielka szkoda, że Jean-Paul nie żył. Gdyby żył, Mark udusiłby go gołymi rękami. Jak można być tak nieodpowiedzialnym draniem?!

– Odtąd Henry będzie miał najlepszą opiekę – powiedział przez zaciśnięte zęby, patrząc na odwróconą Tammy.

– Obiecuję to pani, panno Dexter.

– Oczywiście, że będzie miał najlepszą opiekę – mruknęła ze złością.

Nie mówiła do niego, tylko do siebie.

Zatrzymali się pod najbardziej luksusowym hotelem w Sydney. Umundurowany portier otworzył drzwiczki limuzyny, zgiął się w ukłonie przed księciem i łypnął podejrzliwie na Tammy. Ona z kolei patrzyła na gruby czerwony chodnik prowadzący do wielkich szklanych drzwi, na bijące po obu stronach wejścia niewielkie fontanny, na widoczne w głębi holu kryształowe żyrandole i stojący na podeście fortepian. Ze środka dobiegały dźwięki preludium Chopina. I to miało być odpowiednie miejsce dla kilkumiesięcznego dziecka? Jego Wysokość ewidentnie nie miał problemów finansowych, ale chyba brakowało mu wyobraźni…

Charles, który również wysiadł, przypatrywał się Tammy z takim niepokojem, jakby mogła Marka czymś zarazić.

– Naprawdę Wasza Książęca Mość nie chce wrócić na noc do ambasady? – spytał niemal błagalnie.

– Nie, zostanę w hotelu. Proszę przyjechać po mnie i chłopca jutro o jedenastej rano. Lecimy o drugiej po południu.

– Jak Wasza Książęca Mość sobie życzy. – Charles skłonił się, wsiadł do limuzyny i odjechał.

Zostali we dwoje na pąsowym chodniku. Książę i… księżniczka? Tammy popatrzyła po sobie i niemal się roześmiała, choć wcale nie było jej do śmiechu.

– Proszę mnie zabrać do Henry'ego.

– A nie chce pani najpierw odświeżyć się po podróży?

Spiorunowała go wzrokiem.

– Sądzi pan, że będzie miało dla niego znaczenie, jak wyglądam? Że oceni mnie po zakurzonym ubraniu?

– No… Raczej nie.

– To na co pan czeka?

Pochwyciła nieufne spojrzenie portiera. Najchętniej kazałby jej się stąd zabierać. Wyglądała na taką, co tylko sprawia eleganckim gościom kłopoty.

– Proszę się nie obawiać, nie zamierzam obrabować Jego Wysokości – oznajmiła mu. – Przyjechałam się z kimś zobaczyć. Z kimś bardzo ważnym.

Z podniesioną głową weszła do środka, a księciu nie pozostało nic innego, jak podążyć za nią.

Wjechali na szóste piętro. Mark pukał kilkakrotnie, zanim drzwi się wreszcie otworzyły. Tammy bezceremonialnie odsunęła go na bok i jak bomba wpadła do środka. Nawet nie spojrzała na zapierającą dech w piersiach panoramę z widokiem na słynną operę. Obchodził ją tylko Henry.

Do złudzenia przypominał malutką Larę!

Taka sama burza cudownie miękkich czarnych loczków, takie same brązowe oczy, wielkie na pół twarzy. Różnica była tylko jedna – na buzi Lary niemal nieustannie gościł najpiękniejszy na świecie uśmiech, podczas gdy jej synek…

Henry siedział w rogu łóżeczka i apatycznie patrzył przez okno. Na chwilę odwrócił głowę w stronę wchodzących, ale jego oczy pozostały puste i bez wyrazu. To dziecko na nikogo i na nic już nie czekało, więc nie potrafiło się ucieszyć na czyjś widok.

W całym pokoju nie było ani jednej zabawki, za to grał telewizor, a na stoliku leżał porzucony w pośpiechu kolorowy magazyn. I to miała być opieka nad dzieckiem! Wielkie nieba!

Tammy upuściła plecak na podłogę, w ułamku sekundy znalazła się przy łóżeczku i porwała chłopczyka w objęcia. Wtuliła twarz w jego włoski. Dopiero teraz uwierzyła w to, co powiedział Mark. Rzeczywiście miała siostrzeńca. Henry istniał naprawdę, można było go dotknąć.

Rozpłakała się – ona, która od lat nie uroniła jednej łzy.

Dziecko nie zareagowało w żaden sposób. Jego ciałko pozostało sztywne, obojętny wyraz jego ślicznej buzi nie zmienił się ani na jotę.

Po jakimś czasie Tammy uspokoiła się nieco. Obok stał fotel, wiec opadła na niego i posadziła sobie chłopczyka na kolanach, by mu się uważniej przyjrzeć. Przez chwilę patrzył na nią obojętnie, a potem jego apatyczny wzrok powędrował z powrotem do okna, jakby to było dla niego bardziej interesujące niż widok ludzkiej twarzy.

– Henry? – szepnęła czule Tammy, ale malec nawet nie drgnął.

– Jeszcze nie reaguje na swoje imię, ma dopiero dziesięć miesięcy – wtrąciła opiekunka, która do tej pory milczała niepewnie. Wyglądała na szesnaście lat, nie więcej.

– Już siedzi. Czy raczkuje?

– Aha.

– To nie widzę powodu, dla którego nie miałby reagować w jakikolwiek sposób, gdy ktoś do niego mówi – odparła zimno Tammy. – Czy sam już próbował coś powiedzieć?

– Nie, a powinien?

Faktycznie, skoro nie ma do kogo mówić, to po co się starać? Ona też zobojętniałaby na wszystko i nie umiałaby nawiązać kontaktu, gdyby całymi dniami i tygodniami musiała wpatrywać się w ten sam widok za oknem. Jak więzień…

Ogarnęła ją dzika furia.

– Czy pani w ogóle się z nim bawi?

Tamta ukradkiem zerknęła na porzucony magazyn.

– Oczywiście.

– Akurat! – wysyczała zduszonym szeptem Tammy, starając się nie przestraszyć małego, którego przytulała mocno do siebie, jakby pragnęła go obronić przed całym światem. Miała szaloną ochotę komuś przyłożyć. – Dziecko, o które się dba, nie zachowuje się w taki sposób!

– Kylie może nie ma największego doświadczenia, została zatrudniona w nagłym trybie, sytuacja była awaryjna – odezwał się pojednawczym tonem Mark.

– A przedtem? Co było przedtem? – zaatakowała Tammy. – Czy on od urodzenia przebywał z kimś pokroju Kylie?

Mark zawahał się.

– Możliwe. Nie wiem.

– Właśnie! – Tammy zerwała się na równe nogi. – Czy ktokolwiek wie, co się działo z moim siostrzeńcem przez ten cały czas? Czy ktoś się nim zajmował? Tak, jest zdrowy, odżywiony i czysty, ale czy ktoś bawił się z nim w kosi, kosi łapci? Czy ktoś go choć raz przytulił? Czy ktoś go w ogóle kochał? – Trzęsła się z niepohamowanej złości.

– Kiedy wróci do domu, otrzyma najlepszą opiekę – zapewnił ponownie Mark.

– On jest w domu! Jego dom jest tutaj, w Australii. Henry zostaje ze mną. Lara zrobiła najmądrzejszą rzecz na świecie, czyniąc mnie jego prawną opiekunką. Jestem jej wdzięczna. Panu również, panie książę czegoś tam, za to, że mnie pan poinformował o całej sprawie. Pańska rola skończona. Zabieram chłopca i jego rzeczy. Od razu.

– Ale…

– Żadnego ale! Mam do tego pełne prawo, a wy wszyscy możecie iść do diabła!

Загрузка...