Następnego ranka, kiedy w swoich apartamentach w domu Szusgisa kończyłem późne śniadanie, rozległ się dyskretny brzęczyk telefonu. Włączyłem go i usłyszałem po karhidyjsku:
— Tu Therem Harth. Czy mógłbym przyjść?
— Bardzo proszę.
Byłem zadowolony, że załatwię tę sprawę od ręki. Nie ulegało wątpliwości, że między mną a Estravenem nie może być mowy o żadnych bliższych stosunkach. Mimo że przynajmniej nominalnie popadł w niełaskę i został wygnany z mojego powodu, nie mogłem przyjąć za to na siebie odpowiedzialności i poczuć się w uzasadniony sposób winnym. W Erhenrangu nie ujawnił przede mną ani swojego postępowania, ani swoich motywów i nie miałem powodów, żeby mu ufać. Wolałbym, żeby nie był związany z tymi Orgotami, którzy mnie jakby adoptowali. Jego obecność wprowadzała komplikacje i niezręczność.
Został wprowadzony do pokoju przez jednego z wielu służących. Zaprosiłem go, żeby usiadł w jednym z wielkich wyściełanych foteli, i zaproponowałem mu poranny napój. Odmówił. Nie było po nim widać skrępowania — dawno odrzucił wstydliwość, jeżeli ją kiedykolwiek posiadał — ale był pełen rezerwy, trzymał się na dystans.
— Pierwszy prawdziwy śnieg — powiedział i widząc moje spojrzenie na zasłonięte ciężką kotarą okno dodał: — Nie wyglądał pan jeszcze?
Wyjrzałem i zobaczyłem śnieg wirujący na lekkim wietrze, pokrywający bielą ulice i dachy. Przez noc spadło już kilka centymetrów. Był odarhad gor, siedemnasty dzień pierwszego miesiąca jesieni.
— Wcześnie — powiedziałem zafascynowany przez chwilę.
— Przepowiadają ostrą zimę tego roku.
Zostawiłem kotary odsłonięte. Szare, rozproszone światło zza okna padło na jego ciemną twarz. Postarzał się. Przeżył ciężkie chwile od czasu, kiedy go po raz ostatni widziałem w Erhenrangu, przy jego własnym kominku w Czerwonym Narożnym Domu.
— Tu jest to, co miałem panu przekazać — powiedziałem podając mu owiniętą w folię paczkę pieniędzy, którą położyłem na stole po jego telefonie. Wziął ją i podziękował mi z powagą. Ponieważ nie usiadłem, po chwili, wciąż jeszcze trzymając pakiet w ręku, on również się podniósł.
Czułem lekkie ukłucia sumienia, ale nic nie zrobiłem, żeby je uspokoić. Chciałem go zniechęcić do dalszych wizyt i niestety wymagało to poniżenia go.
Spojrzał mi prosto w twarz. Był, oczywiście, niższy ode mnie, krótkonogi i krępy, niższy nawet niż większość kobiet mojej rasy. A jednak, kiedy na mnie patrzył, nie miałem uczucia, że patrzy na mnie z dołu. Nie odwzajemniłem mu się spojrzeniem przyglądając się z abstrakcyjnym zainteresowaniem stojącemu na stole radioodbiornikowi.
— Nie należy wierzyć wszystkiemu, co się tutaj słyszy przez radio — powiedział miłym głosem. — Tymczasem wydaje mi się, że tu, w Misznory, będzie panu potrzebna informacja i rada.
— Odnoszę wrażenie, że jest tu dużo osób gotowych z nimi pośpieszyć.
— A dużo to dobrze, co? Dziesięciu budzi większe zaufanie niż jeden. Przepraszam, zapomniałem, że nie powinienem używać języka karhidyjskiego. — I dalej mówił już po orgocku. — Banici nie powinni nigdy używać swojego ojczystego języka, brzmi on w ich ustach gorzko. Poza tym myślę, że ten język bardziej przystoi zdrajcy, bo spływa z warg jak syrop. Panie Ai, mam prawo wyrazić panu wdzięczność. Oddał pan przysługę zarówno mnie, jak i mojemu staremu przyjacielowi i kemmeringowi Asze Forethowi, dlatego we własnym i jego imieniu skorzystam z tego prawa. Moje podziękowanie będzie miało formę rady. — Zamilkł i ja też się nie odezwałem. Nigdy nie słyszałem z jego ust tego rodzaju cierpkiej, wyszukanej uprzejmości i nie miałem pojęcia, co to oznacza. — Jest pan w Misznory kimś ciągnął dalej — kim nie był pan w Erhenrangu. Tam mówiono, że pan jest, tutaj będą mówić, że pana nie ma. Jest pan narzędziem w rękach określonej frakcji. Powinien pan uważać na to, w jaki sposób pozwoli się pan wykorzystywać. Radzę panu dowiedzieć się, kto jest w przeciwnej frakcji, i nigdy nie dać się wykorzystać przez nich, bo nie zrobią tego w dobrym celu.
Umilkł. Chciałem zażądać, żeby sprecyzował swoje słowa, ale on powiedział tylko: — Do widzenia, panie Ai odwrócił się i wyszedł. Stałem osłupiały. Ten człowiek był jak porażenie prądem elektrycznym: nie wiadomo było, co się stało i co robić.
Niewątpliwie zepsuł mi nastrój pogodnego samozadowolenia, w jakim jadłem śniadanie. Podszedłem do wąskiego okna i wyjrzałem. Śnieg padał teraz jakby mniej gęsto. Przepływał białymi obłokami i wirował jak płatki kwiatów wiśni z sadów mojej ojczyzny, kiedy wiosenny wiatr wieje wzdłuż zielonych zboczy Borlandu, gdzie się urodziłem. Na Ziemi, ciepłej Ziemi, gdzie drzewa okrywają się na wiosnę kwiatami. W jednej chwili opadło mnie przygnębienie i tęsknota za domem. Dwa lata spędziłem na tej przeklętej planecie, i teraz zaczęła się trzecia zima, zanim jeszcze odeszła jesień. Długie miesiące nieustannego zimna, lodu, wiatru, deszczu, śniegu, śniegu z deszczem, zimna w środku, zimna na zewnątrz, zimna przenikającego do kości i do szpiku kości. I cały czas zdany tylko na siebie, obcy i izolowany, bez jednego choćby człowieka, któremu mógłbym ufać. Biedny Genly, może się rozpłakać? Zobaczyłem, jak tam, w dole, Estraven wychodzi z domu na ulicę, ciemna, skrócona perspektywą postać w jednostajnej, zacierającej kontury szarobiałości śniegu. Rozejrzał się, poprawił pas swojego hiebu (był bez płaszcza) i ruszył ulicą krokiem zdecydowanym, pełnym zręczności i wdzięku, z energią, która sprawiała, że w tej chwili zdawał się jedyną żywą istotą w całym Misznory.
Odwróciłem się od okna do ciepłego pokoju. Jego luksusy wydały mi się zatęchłe i gnuśne, grzejnik, miękkie fotele, łóżko zarzucone futrami, dywany, draperie, narzuty.
Włożyłem zimowy płaszcz i wyszedłem na spacer, w ponurym nastroju, w ponury świat.
Miałem tego dnia jeść obiad z reprezentantami Obsle'em, Yegeyem i innymi poznanymi poprzedniego wieczoru, a także miałem poznać kilku nowych. Wczesny obiad jest zwykle spożywany przy bufecie na stojąco, może żeby człowiek nie miał uczucia, że spędził cały dzień siedząc za stołem. Tym razem jednak uroczyście nakryto stół, bufet zaś był oszałamiający, osiemnaście lub dwadzieścia dań zimnych i gorących, głównie z jaj sube i chlebowych jabłek. Przy bufecie, zanim zaczęło obowiązywać tabu co do rozmów, Obsle nakładając sobie na talerz górę jajecznicy powiedział:
— Ten gość nazwiskiem Mersen jest szpiegiem z Erhenrangu, a ten tam, Gaum, jest jawnym agentem Sarfu. Powiedział to tonem swobodnym, roześmiał się, jakbym zrobił dowcipną uwagę, i przesunął się do półmiska z marynowaną rybą.
Nie miałem pojęcia, co to jest Sarf.
Kiedy zaczęto siadać do stołu, wszedł jakiś młody człowiek i szepnął coś gospodarzowi przyjęcia Yegeyowi, który zaraz odwrócił się do nas.
— Nowości z Karhidu — powiedział. — Król Argaven urodził dziś rano dziecko, które zmarło po godzinie. Zapanowała cisza, potem podniósł się gwar i przystojny młody człowiek nazwiskiem Gaum podniósł w górę kufel. — Oby wszyscy królowie Karhidu żyli tak długo! zawołał.
Niektórzy wypili z nim, większość nie.
— Na imię Mesze, śmiać się ze śmierci dziecka powiedział tłusty starzec w purpurze siadając ciężko obok mnie z wyrazem potępienia na twarzy.
Rozgorzała dyskusja, którego ze swoich synów od kemmeringów Argaven może mianować następcą tronu, bo będąc już dobrze po czterdziestce nie mógł liczyć na potomka z własnego łona, i jak długo pozostawi Tibe'a na stanowisku regenta. Jedni uważali, że regencja skończy się natychmiast, inni wyrażali co do tego wątpliwości.
— A co pan sądzi, panie Ai — spytał człowiek nazwiskiem Mersen, którego Obsle zidentyfikował jako agenta karhidyjskiego, a więc zapewne jednego z ludzi Tibe'a. Przybywa pan świeżo z Erhenrangu, co się tam mówi w związku z plotkami, że Argaven właściwie abdykował bez ogłaszania tego faktu i przekazał sanie kuzynowi?
— Tak, dotarły do mnie te plotki.
— Czy sądzi pan, że mają one jakieś podstawy?
— Nie mam pojęcia — odpowiedziałem i w tym momencie wkroczył gospodarz z uwagą o pogodzie, bo zaczęto już jeść.
Kiedy wreszcie służba sprzątnęła talerze oraz górę resztek pieczeni i marynat z bufetu, zasiedliśmy wszyscy za długim stołem i podano w małych naczyńkach palący płyn zwany, podobnie jak w wielu innych miejscach, wodą życia, po czym zaczęto zadawać mi pytania.
Od czasu badań przez lekarzy i uczonych w Erhenrangu nie znajdowałem się przed grupą ludzi, którzy chcieli, żebym odpowiadał na ich pytania. Niewielu Karhidyjczyków, nawet spośród rybaków i rolników, wśród których spędziłem pierwsze miesiące, śpieszyło zaspokoić swoją, często palącą, ciekawość przez proste zadawanie pytań. Byli zamknięci w sobie, pełni rezerwy, nie lubili pytań i odpowiedzi. Pomyślałem o stanicy Otherhord, o tym, co Tkacz Faxe powiedział mi na temat odpowiedzi… Nawet eksperci ograniczali swoje pytania do problemów ściśle fizjologicznych, takich jak funkcjonowanie gruczołów i układu krążenia różniące mnie najbardziej od getheńskiej normy. Nigdy nie przyszło im do głowy spytać na przykład, jak nieprzerwana seksualność mojej rasy wpływa na nasze instytucje społeczne, jak sobie radzimy z naszym "permanentnym kemmerem". Słuchali, jeżeli im mówiłem, psychologowie słuchali, kiedy opowiadałem o myślomowie, ale nikt nie zdecydował się na postawienie ogólnych pytań pozwalających na wytworzenie sobie pełniejszego obrazu społeczeństwa Ziemi lub Ekumeny — może z wyjątkiem Estravena.
Tutaj ludzie nie byli tak skrępowani względami prestiżu i honoru, a pytania nie obrażały ani pytających, ani pytanego. Wkrótce jednak zorientowałem się, że niektóre pytania miały za cel przyłapanie mnie na kłamstwie i wykazanie, że jestem oszustem. To mnie na chwilę zbiło z tropu. W Karhidzie spotykałem się oczywiście r niedowiarstwem, ale rzadko ze złą wolą. Tibe urządził wprawdzie wymyślny pokaz pod tytułem "udaję, że wierzę w tę komedię" w dniu parady w Erhenrangu, ale, jak teraz wiedziałem, była to część jego gry mającej na celu dyskredytację Estravena i, jak sądzę, Tibe w głębi duszy wierzył mi. Widział przecież mój statek, mały lądownik, który sprowadził mnie na powierzchnię planety, miał też podobnie jak wszyscy dostęp do raportów inżynierów z badania statku i astrografu. W Orgoreynie nikt nie widział statku. Mógłbym pokazać im astrograf, ale nie stanowił on zbyt przekonywającego "dzieła obcych", gdyż był tak niezrozumiały, że mógł równie dobrze potwierdzać teorię oszustwa. Stare prawo kulturalnego embarga zabraniało przywozu na tym etapie urządzeń zrozumiałych i nadających się do kopiowania, nie miałem więc przy sobie nic poza statkiem i astrografem, pudełkiem ze zdjęciami, niewątpliwą osobliwością mojego ciała i niemożliwą do udowodnienia osobliwością mojego umysłu. Zdjęcia, które puściłem w obieg, były oglądane z obojętnym wyrazem twarzy, z jakim ogląda się cudze fotografie rodzinne. Pytaniom nie było końca. Obsle spytał, co to jest Ekumena — świat, liga światów, jakieś miejsce czy rząd?
— Hm, każda z tych rzeczy i żadna. Ekumena to ziemskie słowo, w języku powszechnym nazywa się ją Wspólnym Gospodarstwem. karhidyjskim odpowiednikiem byłoby ognisko. Co do orgockiego, to nie jestem pewien, za słabo jeszcze znam wasz język. Wspólnota chyba nie, choć niewątpliwie istnieją podobieństwa między rządem Wspólnoty a Ekumeną. Ale Ekumena w zasadzie nie jest wcale rządem. Była to próba połączenia mistyki z polityką i jako taka musiała być skazana na niepowodzenia. Ale ta klęska przyniosła ludzkości więcej dobra niż powodzenie jej poprzednich prób. Jest to społeczeństwo i ma, przynajmniej potencjalnie, własną kulturę. Jest to forma kształcenia, z pewnego punktu widzenia jest to jedna wielka szkoła, rzeczywiście bardzo wielka. Jej podstawą są dążenia do wymiany informacji i współpracy, i dlatego z innego punktu widzenia jest to liga czy też unia światów, posiadająca pewne cechy konwencjonalnej, scentralizowanej organizacji. I ten właśnie ostatni aspekt Ekumeny reprezentuję. Ekumena jako organizm polityczny działa poprzez koordynację, a nie przez nakazy, nie wymusza praw, do decyzji dochodzi drogą kompromisów i porozumień. Jako organizm ekonomiczny Ekumena jest niezwykle aktywna, nadzorując wymianę międzyświatową, utrzymując równowagę handlową między osiemdziesięcioma światami. Osiemdziesięcioma czterema ściśle mówiąc, jeżeli Gethen dołączy do Ekumeny…
— Co to znaczy, że Ekumena nie wymusza praw? spytał Slose.
— Bo nie ma żadnych praw. Państwa członkowskie mają swoje własne prawa, a kiedy zachodzi między nimi konflikt, Ekumena pośredniczy, stara się przeprowadzić prawną lub etyczną zmianę przez uzgodnienie stanowisk lub wybór jednego. Oczywiście, jeżeli Ekumena jako eksperymentalny nadorganizm zawiedzie całkowicie, to będzie musiała narzucać pokój siłą, stworzyć jakąś policję i tak dalej. Na razie jednak nie ma takiej potrzeby. Światy centralne nadal dochodzą do siebie po niszczycielskiej epoce sprzed kilku stuleci, odtwarzają utracone umiejętności i wiedzę, uczą się na nowo rozmawiać… — Jak miałem wytłumaczyć Wiek Wrogości i jego skutki ludziom, którzy nie mają słowa na oznaczenie wojny?
— To niezwykle fascynujące, panie Ai — powiedział gospodarz, reprezentant Yegey, drobny, zgrabny, cedzący słowa osobnik o bystrych oczach. — Ale nie widzę, czego oni mogą chcieć od nas. Chodzi o to, że cóż takiego dobrego może im dać osiemdziesiąty czwarty świat? 1 to, powiedzmy sobie, niezbyt rozwinięty, bo przecież nie mamy gwiezdnych statków jak wszyscy inni.
— Nikt ich nie miał do czasu przybycia ludzi z Hain i Cetiańczyków. A niektórym światom zabraniano ich budowy przez całe stulecia, póki Ekumena nie ustaliła zasad tego, co u was, jak sądzę, nazywa się wolnym handlem. — Tu wszyscy się roześmiali, bo była to nazwa partii czy też frakcji Yegeya. — Wolny handel to jest właśnie to, co próbuję tu zapoczątkować. Handel nie tylko towarami, lecz także wiedzą, technologią, myślą, filozofią, sztuką, medycyną, nauką, teorią… Wątpię, czy Gethen kiedykolwiek będzie utrzymywać jakieś żywsze kontakty fizyczne z innymi światami. Dzieli nas tu siedemnaście lat świetlnych od najbliższego świata Ekumeny, Ollul, na planecie gwiazdy, którą wy nazywacie Asyomse. Do najdalszego jest dwieście pięćdziesiąt lat świetlnych i nawet nie widać stąd jego gwiazdy. Za pomocą astrografu moglibyście rozmawiać z tym światem jak przez radio z sąsiednim miastem, ale nie sądzę, żebyście kiedyś spotkali się z jego mieszkańcami… Ten rodzaj handlu, o którym mówię, może być bardzo zyskowny, ale polega on głównie na porozumiewaniu się, nie zaś na transporcie dóbr. Moje zadanie tutaj polega w gruncie rzeczy na tym, żeby dowiedzieć się, czy pragniecie porozumiewać się z resztą ludzkości.
— "Pragniecie" — powtórzył Slose pochylając się z napięciem. — Czy to znaczy Orgoreyn, czy też Gethen jako całość?
Zawahałem się przez chwilę, bo nie było to pytanie, któregó oczekiwałem.
— Tutaj i teraz znaczy to Orgoreyn. Ale umowa nie może nikogo wykluczać. Jeżeli Sith albo Narody Wyspowe, albo Karhid zechcą przystąpić do Ekumeny, to mają drogę otwartą. Jest to za każdym razem sprawa indywidualnego wyboru. Później z reguły na planetach równie wysoko rozwiniętych jak Gethen różne rasy, regiony albo narody dochodzą do wyłonienia wspólnego przedstawicielstwa, które koordynuje sprawy planetarne i stosunki z innymi światami, co nazywa się w naszej terminologii "lokalną stabilnością". W ten sposób oszczędza się masę czasu i pieniędzy, bo dzieli się wydatki. Gdybyście postanowili na przykład zbudować własny gwiazdolot…
— Na mleko Mesze! — wykrzyknął gruby Humery obok mnie. — Chce pan, żebyśmy wystrzelili się w pustkę? Fuj! — Na dowód rozbawienia i obrzydzenia wydał z siebie dźwięk jak wysoka nuta akordeonu.
— A gdzie jest pański statek, panie Ai? — spytał Gaum. Powiedział to cicho, z półuśmiechem, jakby było to coś niezwykle podchwytliwego i chciał, żeby to zostało zauważone. Był niezwykle pięknym okazem istoty ludzkiej według każdych kryteriów dla obu płci, tak że nie mogłem nie gapić się na niego, kiedy odpowiadałem, zastanawiając się jednocześnie, co to jest ten Sarf.
— Cóż, to żadna tajemnica. Mówiono o tym sporo w karhidyjskim radio. Rakieta, w której wylądowałem na wyspie Horden, znajduje się obecnie w Królewskich Warsztatach Metalurgicznych w Szkole Rzemiosł. W każdym razie większa jej część, bo zdaje się, że różni eksperci zabrali sobie po kawałku.
— Rakieta? — zdziwił się Humery, bo użyłem orgockiego określenia na fajerwerk.
— To zwięźle oddaje rodzaj napędu łodzi lądującej. Humery znów wydał dziwny odgłos. Gaum uśmiechnął się tylko i zauważył:
— Zatem nie ma pan drogi powrotu na… no, tam skąd pan przybył?
— Mam. Mógłbym porozumieć się przez astrograf z Ollul i poprosić, żeby przysłali po mnie statek. Przybyłby tutaj za siedemnaście lat. Mogę też połączyć się ze statkiem, którym przyleciałem do waszego układu. Jest teraz na orbicie okołosłonecznej. Byłby tutaj za parę dni.
Sensacja była widoczna i słyszalna, i nawet Gaum nie potrafił ukryć zdumienia. Coś się tutaj nie zgadzało. Był to jeden istotny fakt, z którym się nie zdradziłem w Karhidzie, nawet przed Estravenem. Jeżeli, tak jak mi to przedstawiono, Orgotowie wiedzieli o mnie tylko to, co postanowili im przekazać Karhidyjczycy, wówczas powinna to być tylko jedna z wielu niespodzianek. Okazało się, że to była jedyna niespodzianka, za to wielka.
— Gdzie jest teraz ten statek? — spytał Yegey.
— Krąży wokół słońca, gdzieś między Gethen a Kuhurnem.
— Jak się pan z niego tu dostał?
— Na fajerwerku — wtrącił stary Humery.
— Dokładnie tak. Nie lądujemy gwiazdolotem na zaludnionej planecie, dopóki nie ma ustalonych kontaktów lub nie został zawarty sojusz. Dlatego przybyłem na małej łodzi i wylądowałem na wyspie Horden.
— Czy może się pan porozumieć z tym… z tym wielkim statkiem przez zwykłe radio, panie Ai? To był Obsle.
— Tak. — Nie wspomniałem na razie o małym satelicie przekaźnikowym, którego umieściłem na orbicie. Nie chciałem, żeby odnieśli wrażenie, że ich niebo jest pełne mojego żelastwa. — Potrzebny byłby dość mocny nadajnik; ale przecież macie ich pod dostatkiem.
— Zatem moglibyśmy skontaktować się drogą radiową z pańskim statkiem.
— Tak, gdybyście znali właściwy sygnał. Ludzie na pokładzie znajdują się w stanie stasis lub, inaczej mówiąc, hibernacji, żeby nie marnowali życia w oczekiwaniu, aż załatwię tutaj swoje sprawy. Właściwy sygnał na właściwej długości fali uruchomi aparaturę, która wyprowadzi ich ze stasis. Wówczas skontaktują się ze mną za pomocą radia albo astrografu, wykorzystując Ollul jako stację przekaźnikową.
— Ilu ich jest? — spytał ktoś z niepokojem.
— Jedenastu.
To wywołało westchnienie ulgi, lekki śmiech. Napięcie nieco zelżało.
— A co się stanie, jeżeli pan nigdy nie wyśle sygnału? spytał Obsle.
— Zostaną obudzeni automatycznie za około cztery lata.
— Czy wówczas przybyliby tu po pana?
— Tylko na moje wezwanie. Porozumieliby się za pomocą astrografu ze stabilami na Ollul i na Hain. Najprawdopodobniej postanowiliby spróbować jeszcze raz i skierowaliby tu nowego wysłannika. Drugiemu wysłannikowi często jest łatwiej niż pierwszemu. Mniej musi wyjaśniać i ludzie chętniej mu wierzą…
Obsle uśmiechnął się szeroko. Większość gości nadal była zamyślona i pełna rezerwy. Gaum kiwnął nieznacznie głową w roją stronę, jakby gratulował mi szybkości odpowiedzi: gest konspiratora. Slose pełen napięcia zapatrzył się jasnym wzrokiem w jakąś wewnętrzną wizję, od której wrócił do mnie.
— Dlaczego, panie Ai, nigdy nie wspomniał pan o tym drugim statku podczas swego dwuletniego pobytu w Karbidzie?
— Skąd możemy wiedzieć, że nie wspomniał? — wtrącił Gaum z uśmiechem.
— Doskonale wiemy, że nie, panie Gaum — odparł Yegey również z uśmiechem.
— Nie mówiłem o tym — powiedziałem. — A dlaczego? Myśl o statku czekającym tam w górze może budzić niepokój. Sądzę, że niejeden z was może to potwierdzić. W Karbidzie nigdy nie doszedłem do takiego stopnia wzajemnego zaufania z moimi rozmówcami, żebym mógł zaryzykować poruszenie sprawy statku. Wy mieliście więcej czasu do namysłu, jesteście gotowi słuchać mnie otwarcie, w większym gronie, nie jesteście tak spętani strachem. Zdecydowałem się powiedzieć o statku, bo myślę, że nadeszła po temu chwila, że Orgoreyn jest odpowiednim do tego miejscem.
— Racja, panie Ai, racja! — powiedział Slose gwałtownie. — W ciągu tego miesiąca pośle pan po ten statek i powitamy go w Orgoreynie jako widomy znak i pieczęć nowej epoki. Otworzą się oczy tych, którzy nie chcą widzieć teraz!
Tak się to ciągnęło do chwili, kiedy podano nam kolację. Zjedliśmy, wypiliśmy i rozeszliśmy się po domach. Nie wiem jak inni, ale ja, choć zmęczony, wyszedłem ogólnie rzecz biorąc zadowolony. Były, oczywiście, pewne znaki ostrzegawcze i niejasności. Slose chciał zrobić ze mnie religię. Gaum chciał zrobić ze mnie oszusta. Mersen chciał chyba udowodnić, że nie jest agentem Karhidu, sugerując, że to ja nim jestem. Ale Obsle, Yegey i kilku innych działało na wyższym poziomie. Chcieli porozumieć się ze stabilami i doprowadzić do lądowania gwiazdolotu w Orgoreynie, żeby przekonać albo zmusić Wspólnotę Orgoreynu do związania się z Ekumeną. Wierzyli, że w ten sposób Orgoreyn osiągnie wielkie, długotrwałe w skutkach zwycięstwo prestiżowe nad Karbidem i że ci reprezentanci, którzy będą ojcami tego zwycięstwa, zdobędą odpowiedni prestiż i wpływy w swoim rządzie. Ich frakcja Wolnego Handlu, mniejszość w łonie Wspólnoty Trzydziestu Trzech, przeciwstawiała się kontynuacji sporu o dolinę Sinoth, reprezentując politykę konserwatywną, nieagresywną i nienacjonalistyczną. Od długiego już czasu byli odsunięci od władzy i liczyli na to, że przy pewnym ryzyku mogą ją odzyskać na drodze wskazanej przeze mnie. Dalej ich wzrok nie sięgał, ale w fakcie, że moja misja dla nich stanowiła środek, a nie cel, nie było nic złego. Gdy raz znajdą się na tej drodze, zaczną się może orientować, dokąd można nią dojść. Na razie pomimo krótkowzroczności byli przynajmniej realistami.
Obsle chcąc przekonać pozostałych powiedział:
— Karbid albo będzie się bał siły, jaką nam da ten związek, a pamiętajmy, że Karbid zawsze boi się wszystkiego co nowe, i pozostanie na uboczu, albo rząd w Erhenrangu zbierze się na odwagę i przyłączy się jako drugi, po nas. W każdym przypadku szifgrethor Karhidu ucierpi i w każdym przypadku my będziemy prowadzić sanie. Jeżeli starczy nam mądrości, żeby wykorzystać tę przewagę teraz, będzie to przewaga stała i pewna! — W tym momencie zwrócił się do mnie.
— Ale Ekumena musi chcieć nam pomóc, panie Ai. Musimy mieć do pokazania naszemu narodowi coś więcej niż tylko pana, jednego człowieka znanego już w Erhenrangu.
— Rozumiem, panie reprezentancie. Chciałby pan mieć dobry, widowiskowy dowód, a ja chciałbym go przedstawić. Ale nie mogę sprowadzić tu statku, póki nie będę miał uzasadnionej pewności co do jego bezpieczeństwa i dobrej woli z waszej strony. Potrzebne mi jest do tego publiczne ogłoszenie zgody i gwarancji waszego rządu, co, jak sądzę, oznacza zgodę całej rady reprezentantów.
— To zrozumiałe — powiedział Obsle z ponurą miną. Jadąc do domu z Szusgisem, którego udział w rozmowach tego popołudnia ograniczał się do dobrodusznego uśmiechu, spytałem:
— Panie Szusgis, co to jest ten Sarf?
— Jeden z wydziałów administracji wewnętrznej. Zajmuje się fałszywymi dokumentami, nielegalnymi podróżami i zmianą pracy, fałszerstwami i podobnym śmieciem. To jest właśnie znaczenie słowa "sarf" w ulicznym żargonie, jest to nazwa nieoficjalna.
Zatem inspektorzy są agentami Sarfu?
— Niektórzy z nich.
— I policja też im podlega do pewnego stopnia? — Sformułowałem pytanie ostrożnie i otrzymałem taką samą odpowiedź.
— Sądzę, że tak. Zajmuję się sprawami zagranicznymi i nie mam pełnego rozeznania w strukturze administracji wewnętrznej.
— Jest niewątpliwie skomplikowana. Czym, na przykład, zajmuje się Wydział Wodny? — Wycofałem się, najlepiej jak umiałem, z tematu Sarfu. To, czego Szusgis nie powiedział w tej sprawie, mogło nic nie znaczyć dla kogoś z Hain albo dla szczęśliwego Cziffewarczyka, ale ja urodziłem się na Ziemi. Posiadanie przodków z przeszłością kryminalną ma swoje dobre strony. Po dziadku podpalaczu można odziedziczyć nos czuły na dym.
Znalezienie na Gethen rządów tak przypominających dawną historię Ziemi było zabawne i fascynujące. Monarchia i autentyczna, rozrośnięta biurokracja. To drugie było równie fascynujące, ale mniej zabawne. Dziwne, że w bardziej rozwiniętym społeczeństwie pobrzmiewały bardziej ponure tony.
Zatem Gaum, który chciał, żebym wyszedł na kłamcę, był agentem tajnej policji Orgoreynu. Czy wiedział, że Obsle wie, kim on jest? Zapewne tak. Czy był więc prowokatorem? Czy działał oficjalnie po stronie frakcji Obsle'a, czy przeciwko niej? Która z frakcji w obrębie Rady Trzydziestu Trzech kontrolowała lub była kontrolowana przez Sarf? Powinienem zorientować się w tych sprawach, ale może to nie być łatwe. Moja linia postępowania, która przez jakiś czas wydawała się tak oczywista i pełna nadziei, teraz stawała się równie kręta i najeżona zagadkami jak w Erhenrangu. Wszystko szło dobrze, pomyślałem, póki zeszłego wieczoru nie pojawił się przy mnie jak cień Estraven.
— Jakie stanowisko zajmuje tutaj, w Misznory, książę Estraven? — spytałem Szusgisa, który jakby w półśnie opadł na oparcie bezszelestnie jadącego samochodu.
— Estraven? Tutaj nazywa się Harth. My tutaj nie używamy tytułów, odrzuciliśmy je wraz z nastaniem Nowej Epoki. Zdaje się, że jest podwładnym reprezentanta Yegeya.
— Mieszka u niego?
— Chyba tak.
Chciałem powiedzieć, że to dziwne, iż był zeszłego wieczoru u Slose'a, a nie był dziś na przyjęciu u Yegeya, ale uświadomiłem sobie, że w świetle naszej krótkiej porannej rozmowy nie wydawało się to takie dziwne. Ale sama myśl, że celowo trzyma się ode mnie z daleka, budziła niepokój.
— Znaleziono go — mówił Szusgis przemieszczając swoje szerokie biodra na wyściełanym siedzeniu — na Południu w fabryce kleju, konserw rybnych czy w jakimś takim miejscu i wyciągnięto go z rynsztoka. Zrobili to ludzie z frakcji Wolnego Handlu. Oczywiście pomógł im swego czasu jako premier i członek kyorremy, i teraz mu się odwdzięczają. Głównie robią to, jak myślę, żeby dokuczyć Mersenowi. Cha, cha! Mersen jest szpiegiem Tibe'a i myśli, że nikt o tym nie wie, ale naturalnie wszyscy wiedzą, a on nie może znieść widoku Hartha, bo nie wie, czy on jest zdrajcą, czy podwójnym agentem, i nie może narazić na szwank swojego szifgrethoru, żeby się dowiedzieć. Cha, cha!
— A co pan sądzi, panie Szusgis?
— Zdrajca, panie Ai. Czystej wody zdrajca. Sprzedał prawa swojego kraju do doliny Sinoth, żeby nie dopuścić Tibe'a do władzy, ale noga mu się powinęła. Na cycki Mesze! Tutaj spotkałoby go coś gorszego niż wygnanie. Kto gra przeciwko swojej własnej stronie, musi przegrać wszystko. Ale ci jegomoście dbający tylko o siebie i wyprani z patriotyzmu nie potrafią tego zrozumieć. Zresztą myślę, że Harth nie dba, gdzie jest, byle tylko mógł jakoś przepychać się ku władzy. Zrobił w ciągu pięciu miesięcy nie tak mało, jak pan widzi.
— Owszem, niemało.
— Pan też mu nie dowierza, co?
— Nie.
— Cieszę się, że to słyszę, panie Ai. Nie rozumiem, dlaczego Yegey i Obsle trzymają z tym osobnikiem. Jest jawnym zdrajcą działającym dla własnej korzyści, który usiłuje czepiać się pańskich sani, panie Ai, jak długo będzie to dla niego korzystne. Tak ja to widzę. I nie wiem, czy pozwoliłbym mu czepiać się moich sani, gdyby mnie o to przyszedł prosić! — Szusgis sapnął, skinął energicznie głową na znak zgody z własną opinią i uśmiechnął się do mnie porozumiewawczym uśmiechem ludzi nieskazitelnej prawości. Samochód jechał bezszelestnie szerokimi, dobrze oświetlonymi ulicami. Poranny śnieg stopniał zostawiając tylko brudne pryzmy wzdłuż rynsztoków, teraz padał zimny, drobny deszcz.
Wielkie gmachy śródmieścia Misznory, budynki rządowe, szkoły, świątynie kultu jomesz, przesłonięte deszczem w płynnym blasku wysokich latarń zdawały się topnieć. Ich narożniki były nieostre, frontony rozlane, zamazane. Coś płynnego, niematerialnego kryło się'za masywnością tego miasta zbudowanego z monolitów, tego monolitycznego państwa, które tym samym słowem nazywało część i całość. A Szusgis, mój jowialny gospodarz, człowiek ciężki i masywny, też miał rozmazane kontury, był jakby…, nieco nierealny.
Od chwili kiedy cztery dni temu wyruszyłem samochodem przez rozległe złote pola Orgoreynu rozpoczynając swoją podróż do samego serca Misznory, czegoś mi brakowało. Tylko czego? Czułem się izolowany. Od pewnego czasu nie odczuwałem chłodu. Pokoje tutaj były przyzwoicie ogrzewane. Od pewnego czasu jedzenie nie sprawiało mi przyjemności. Kuchnia orgocka była nijaka i nic w tym strasznego. Tylko dlaczego wszyscy ludzie, jakich tu spotkałem, wszystko jedno, życzliwie czy wrogo do mnie usposobieni, też wydawali mi się nijacy? Były wśród nich barwne osobowości — Obsle, Slose, piękny i odrażający Gaum — a jednak wszystkim im czegoś brakowało, jakiegoś wymiaru istnienia, byli jacyś nieprzekonywający. Nie byli całkiem materialni.
Jest tak, pomyślałem, jakby nie rzucali cienia.
Tego rodzaju dość abstrakcyjne rozważania są istotną częścią mojej pracy. Bez pewnych szczególnych uzdolnień nie miałbym szans na zostanie mobilem, potem przeszedłem formalne przeszkolenie w tym kierunku na Hain, gdzie nadają temu dumnie brzmiący tytuł "myślenia dalekosiężnego". Chodzi w nim o coś, co można by określić jako intuicyjny ogląd pewnej moralnej całości, i jego wynikiem nie jest zestaw racjonalnych symboli, lecz metafora. Nigdy nie wyróżniałem się w tym "myśleniu dalekosiężnym", a tego dnia szczególnie nie ufałem swoim przeczuciom, bo byłem bardzo zmęczony. Gdy tylko znalazłem się z powrotem w swoich apartamentach, natychmiast poszukałem ulgi pod gorącym natryskiem. Ale nawet tam towarzyszył mi niejasny niepokój, jakby gorąca woda też nie była całkiem realna i jakby nie można było na niej polegać.