Kiedy Obsle i Yegey wyjechali z miasta, a odźwierny Slose'a nie wpuścił mnie za próg, zrozumiałem, że czas zwrócić się do moich wrogów, bo przyjaciele nic już dla mnie nie zrobią. Udałem się do komisarza Szusgisa i zaszantażowałem go. Nie mając dość pieniędzy, żeby go przekupić, musiałem poświęcić swoją reputację. Wśród ludzi perfidnych nazwisko zdrajcy jest kapitałem samym w sobie. Powiedziałem mu, że przybyłem do Orgoreynu z Karbidu jako agent frakcji dworskiej planującej zamach na Tibe'a i że on sam został wybrany jako mój kontakt z Sarfem. Gdyby odmówił potrzebnych mi informacji, miałem powiedzieć znajomym w Erhenrangu, że jest podwójnym agentem na usługach frakcji Wolnego Handlu, i ta wiadomość, oczywiście, dotarłaby do Misznory i do Sarfu. Dureń uwierzył mi i natychmiast powiedział, co chciałem wiedzieć, spytał nawet, czy się zgadzam.
Nie byłem bezpośrednio zagrożony przez moich przyjaciół Obsle'a, Yegeya i innych. Kupili sobie bezpieczeństwo poświęcając wysłannika i uważali, że nie będę ściągał kłopotów na nich i na siebie. Dopóki nie poszedłem do Szusgisa, nikt w Sarfie poza Gaumem nie uważał, że warto na mnie zwracać uwagę, ale od tej chwili zaczęli deptać mi po piętach. Należało załatwić swoje sprawy i zniknąć. Nie mogąc zawiadomić bezpośrednio nikogo w Karbidzie, jako że listy były czytane, a telefon i radio podsłuchiwane, poszedłem po raz pierwszy do Ambasady Królewskiej. W jej skład wchodził Sardon rem ir Czenewicz, którego dobrze znałem z dworu. Zgodził się natychmiast przekazać Argavenowi wiadomość o tym, co stało się z wysłannikiem i gdzie ma być więziony. Mogłem wierzyć Czenewiczowi, osobie inteligentnej i uczciwej, że przekaże wiadomość w sposób tajny, choć nie miałem pojęcia, jak ją wykorzysta i jak postąpi Argaven. Chciałem, żeby Argaven wiedział, w razie gdyby nagle z chmur spłynął gwiezdny statek Ai. Wtedy jeszcze miałem nadzieję, że zdążył zawiadomić statek, zanim Sarf go aresztował.
Byłem teraz w niebezpieczeństwie, a jeżeli widziano mnie, jak wchodzę do ambasady, niebezpieczeństwo było natychmiastowe. Prosto stamtąd poszedłem do portu karawanowego w Dzielnicy Południowej i przed południem tego dnia, odstreth susmy, wyjechałem z Misznory tak, jak przyjechałem, jako tragarz w karawanie. Miałem swoje stare pozwolenia, lekko zmienione, żeby pasowały do nowej pracy. Podrabianie papierów jest ryzykowne w Orgoreynie, gdzie się je sprawdza pięćdziesiąt dwa razy na dzień, ale dość pospolite i moi dawni znajomi z Rybiej Wyspy pokazali mi, jak się to robi. Denerwuje mnie występowanie pod cudzym nazwiskiem, ale nic innego nie mogło mnie uratować ani przenieść na drugi koniec Orgoreynu, na wybrzeże Morza Zachodniego.
Myślami byłem już tam, kiedy karawana z hukiem toczyła się przez most na Kunderer. Miało się już ku zimie i musiałem dotrzeć na miejsce, zanim drogi zostaną zamknięte dla szybkiego ruchu i póki było jeszcze po co tam jechać. Widziałem takie ochotnicze gospodarstwo w Komsvaszom, kiedy byłem w okręgu Sinth, i rozmawiałem z byłymi więźniami. To, co widziałem i słyszałem, spędzało mi sen z powiek. Wysłannik tak wrażliwy na chłód, że nosił płaszcz nawet w ciepłe dni, nie miał szans na przeżycie zimy w Pulefen. Tak więc gnany koniecznością rwałem się do przodu, a tymczasem karawana jechała wolno, od miasta do miasta, zbaczając raz na północ. raz na południe, rozładowując część towarów i zabierając inne. W ten sposób upłynęło pół miesiąca, nim dotarłem do Ethwen u ujścia rzeki Esagel.
W Ethwen dopisało mi szczęście. Rozmawiając z ludźmi w domu podróżnych usłyszałem o handlu futrami w górze rzeki, o tym, jak licencjonowani traperzy jeżdżą saniami albo łodziami lodowymi wzdłuż rzeki przez las Tarrenpeth prawie do samego Lodu. Z ich rozmów o sidłach zrodził się mój plan ucieczki. W krainie Kerm, podobnie jak na wyżynie Gobrin, żyją białe pesthry, które lubią okolice, gdzie czuje się oddech lodowca. Polowałem na nie za młodu w kermskich lasach thore, dlaczego miałbym nie spróbować tego w lasach thore koło Pulefen?
Na tym dalekim północnym zachodzie Orgoreynu, w rozległej i dzikiej krainie na zachód od Sembensyenu, ludzie podróżują dość swobodnie, bo niewielu tu jest inspektorów, którzy mogliby ich kontrolować. Jakaś część dawnej wolności przetrwała tu Nową Epokę. Ethwen jest szarym portem zbudowanym na szarych skałach zatoki Esagel, gdzie ulicami wieje mokry wiatr od morza, a ludzie są surowymi, prostolinijnymi żeglarzami. Zawsze dobrze wspominam Ethwen, gdzie mój los się odmienił.
Kupiłem narty, rakiety, sidła i zapasy na drogę, załatwiłem licencję trapera oraz niezliczone zezwolenia i zaświadczenia w Urzędzie Wspólnoty, i wyruszyłem pieszo w górę Esagel z grupą myśliwych prowadzoną przez starego człowieka imieniem Mavriva. Rzeka jeszcze nie zamarzła i trwał ruch kołowy na drogach, bo tu na tych przybrzeżnych zboczach nawet w ostatnim miesiącu roku częściej padał śnieg niż deszcz. Większość myśliwych czekała na zimę, żeby w miesiącu thern udać się w górę rzeki łodzią lodową, ale Mavriva chciał wcześniej dotrzeć daleko na północ, żeby polować na pesthry, kiedy będą schodzić w lasy w swojej dorocznej wędrówce. Mavriva znał te tereny, Północny Sembensyen i Płonące Wzgórza, jak nikt inny, i podczas tej wyprawy w górę rzeki nauczyłem się od niego wielu rzeczy, które mi się potem przydały.
W miejscowości Turuf odłączyłem się od grupy pozorując chorobę. Oni pociągnęli dalej na północ, a ja wyruszyłem samotnie na północny wschód, w wysokie pogórze Sembensyenu. Spędziłem kilka dni na zapoznawaniu się z terenem, a następnie schowałem większość swoich rzeczy w ukrytej dolince około dwadzieścia kilometrów od Turufu i wróciłem do miasta. Wszedłem znów od południa i zatrzymałem się w domu podróżnych. Jakby zaopatrując się na wyprawę traperską kupiłem jeszcze raz narty, rakiety i żywność, futrzany śpiwór i zimową odzież oraz piecyk, namiot i lekkie sanki do wożenia tego wszystkiego. Potem pozostawało mi już tylko czekać, aż deszcz zmieni się w śnieg, a błoto w lód; niedługo, bo droga z Misznory do Turufu zajęła mi przeszło miesiąc. W dniu arhad thern nadeszła zima i spadł śnieg, na który czekałem.
Wczesnym popołudniem przeszedłem przez elektryczny płot gospodarstwa Pulefen, śnieg szybko zasypywał wszelkie ślady. Zostawiłem sanki w wąwozie potoku, głęboko w lesie na wschód od gospodarstwa, i tylko z plecakiem, na rakietach śnieżnych wróciłem na drogę, którą otwarcie doszedłem do głównej bramy gospodarstwa. Tam pokazałem swoje papiery, które znów przerobiłem podczas oczekiwania w Turufie. Miały teraz "niebieski stempel" i opiewały na Thenera Bentha, zwolnionego skazańca, i dołączony do nich był rozkaz zameldowania się do Trzeciego Ochotniczego Gospodarstwa Wspólnoty w Pulefen celem odbycia dwuletniej służby wartowniczej. Każdemu bystrookiemu inspektorowi te wymiętoszone dokumenty wydałyby się podejrzane, ale tutaj niewiele było bystrych oczu.
Nic łatwiejszego niż dostać się do więzienia. Co zaś do wydostania się, to byłem dość pewien swego.
Dowódca warty zbeształ mnie za zgłoszenie się o dzień później, niż nakazywały mi moje papiery, i odesłał mnie do baraków. Było już po obiedzie i na szczęście zbyt późno, żeby wydać mi regulaminowe buty i umundurowanie, a skonfiskować moje dobre ubranie. Nie wydano mi też pistoletu, ale zdobyłem broń, kiedy kręciłem się koło kuchni, żeby wyprosić u kucharza coś do jedzenia. Kucharz wieszał swój pistolet na gwoździu za piecem. Ukradłem mu go. Była to broń nie przystosowana do śmiertelnego rażenia, możliwe, że wszyscy strażnicy mieli takie pistolety. W gospodarstwach nie zabija się ludzi, pozostawia się to zadanie głodowi, zimie i rozpaczy:
Strażników było trzydziestu do czterdziestu, więźniów około stu pięćdziesięciu i nikt z nich nie miał się zbyt dobrze. Większość spała jak zabita, mimo że było niewiele po czwartej godzinie. Przydzielono mi młodego strażnika, który miał mnie oprowadzić po gospodarstwie i pokazać śpiących więźniów. Zobaczyłem ich w jaskrawym świetle wielkiej sypialni i omal nie porzuciłem nadziei wykorzystania tej pierwszej nocy, póki jeszcze nie ściągnąłem na siebie podejrzeń. Wszyscy leżeli ukryci w swoich śpiworach jak dzieci w łonach matek, niewidoczni, nie do rozróżnienia. Wszyscy prócz jednego, zbyt wysokiego, żeby mógł się schować, ciemna twarz jak trupia czaszka, przymknięte zapadłe oczy, strzecha długich zmierzwionych włosów.
Koło fortuny, które obróciło się w Ethwen, teraz obracało cały świat pod moją ręką. Zawsze miałem tylko jeden talent, wiedziałem, kiedy wielkie koło da się popchnąć, kiedy można działać. Sądziłem, że utraciłem ten dar przed rokiem w Erhenrangu i że nigdy go nie odzyskam. Sprawiało mi wielką przyjemność znów poczuć, że mogę kierować losem swoim i świata jak saniami na stromym, niebezpiecznym zjeździe. Ponieważ nadal kręciłem się i rozpytywałem o wszystko grając rolę ciekawskiego głupka, wpisano mnie na późną wartę. O północy poza mną i jeszcze jednym współwartownikiem wszyscy w barakach spali. Nadal udawałem, że nie mogę usiedzieć na miejscu, i co jakiś czas przechodziłem między rzędami prycz. Ustaliłem plan i przygotowywałem ciało i umysł na wejście w dothe, bo moja własna siła, nie wspomagana przez siły z ciemności, nie wystarczała. Na krótko przed świtem wszedłem jeszcze raz do sypialni i z pistoletu kucharza posłałem do mózgu Genly Ai najkrótszy impuls paraliżujący, a potem zarzuciłem go sobie na ramię wraz ze śpiworem i zaniosłem na wartownię.
— Co się dzieje? — spytał rozespany drugi wartownik. — Zostaw go!
— On nie żyje!
— Jeszcze jeden? Na wnętrzności Mesze, a to dopiero sam początek zimy. — Odwrócił głowę, żeby spojrzeć na twarz wysłannika zwisającą na moich plecach. — A, to ten, zboczeniec. Nigdy nie wierzyłem w to, co mówią o Karhidyjczykach, dopóki go nie zobaczyłem. Paskudny odmieniec. Od tygodnia stękał i wzdychał na pryczy, ale nie myślałem, że umrze. No idź, wyrzuć go przed barak, niech tam poleży do rana, nie stój tak jak tragarz z workiem łajna…
W korytarzu zatrzymałem się przy biurze inspekcji. Nie zatrzymany przez nikogo wszedłem i rozglądałem się, aż znalazłem tablicę rozdzielczą systemów alarmowych. Nie były oznakowane, ale strażnicy wydrapali litery przy wyłącznikach, żeby dopomóc pamięci w sytuacjach wymagających pośpiechu. Uznawszy, że "O" oznacza ogrodzenie, przekręciłem ten wyłącznik, żeby odciąć dopływ prądu do najbardziej zewnętrznego systemu obronnego gospodarstwa, a potem poszedłem dalej ciągnąc ciało Ai pod ramiona. Przechodząc obok wartownika przy drzwiach udałem, że z wielkim trudem dźwigam nieboszczyka, gdyż przepełniała mnie siła dothe i nie chciałem zdradzić, z jaką łatwością mogę nieść człowieka cięższego od siebie.
— Zmarły więzień — powiedziałem. — Kazali mi go zabrać z sypialni. Gdzie mam go dać?
— Nie wiem. Weź go na zewnątrz. Pod dach, żeby go nie zasypał śnieg, bo jak go przysypie śnieg, to wypłynie dopiero na wiosnę przy odwilży i będzie śmierdział. Pada peditia. Miał na myśli gruby, mokry śnieg, który my nazywamy sove, co było dla mnie dobrą nowiną.
— Dobrze, dobrze — powiedziałem i wywlokłem swój ciężar na zewnątrz i za róg baraku, gdzie nie mógł nas widzieć. Tam zarzuciłem sobie Ai z powrotem na ramię, przeszedłem kilkaset metrów w kierunku północno-wschodnim, wdrapałem się na wyłączony płot, opuściłem swój ciężar na drugą stronę, zeskoczyłem sam, podniosłem Ai jeszcze raz i najszybciej jak mogłem ruszyłem w stronę rzeki. Nie uszedłem daleko od ogrodzenia, kiedy rozległy się gwizdki i zapłonęły reflektory. Padał śnieg wystarczająco gęsty, żeby mnie nie było widać, ale za mały, żeby w ciągu paru minut zasypać moje ślady. Mimo to dotarłem do rzeki, a oni jeszcze nie wpadli na mój trop. Poszedłem dalej na północ po równym gruncie pod drzewami albo łożyskiem rzeczki tam, gdzie nie było przejścia. Rzeczka, mały, bystry dopływ Esagel, nie była jeszcze zamarznięta. Rozjaśniło się i mogłem iść szybciej. Byłem w pełni dothe i wysłannik, choć niewygodny do niesienia, nie wydawał mi się zbyt ciężki. Idąc wzdłuż strumienia znalazłem wąwóz, w którym ukryłem sanki, przywiązałem go do sanek, ułożyłem swoje rzeczy wokół niego i na nim, aż był dobrze ukryty, a wszystko przykryłem płachtą przeciwdeszczową. Potem przebrałem się i zjadłem coś ze swoich zapasów, bo dawał mi się już we znaki wielki głód, jaki się odczuwa przy długotrwałym dothe. Wtedy ruszyłem na północ Leśnym Traktem. Wkrótce dogoniła mnie para narciarzy.
Byłem ubrany i wyposażony jak traper, i powiedziałem im, że chcę dogonić grupę Mavrivy, która wyruszyła na północ w ostatnich dniach miesiąca grende. Znali Mavrivę i rzuciwszy okiem na moją licencję trapera uwierzyli mi. Nie spodziewali się, że zbiegowie mogą iść na północ, bo na północ od Pulefen nie ma nic, tylko las i Lód. Może zresztą nie zależało im na schwytaniu zbiegów. Dlaczego miałoby im zależeć? Wyprzedzili nas i po godzinie minąłem ich znowu, jak wracali do gospodarstwa. Jeden z nich był strażnikiem, z którym trzymałem wartę. Nigdy nie widział mojej twarzy, choć miał ją przed oczami przez pół nocy.
Upewniwszy się, że odeszli, skręciłem z drogi i przez resztę dnia zatoczyłem długi łuk z powrotem przez las i podnóża gór na wschód od Pulefen i wreszcie dotarłem od wschodu, od strony lasu, do mojego schowka koło Turufu, gdzie zostawiłem drugą część ekwipunku. Niełatwo było ciągnąć większy od siebie ciężar po tym pofałdowanym terenie, ale pokrywa śniegu już twardniała, a ja byłem w dothe. Musiałem utrzymywać ten stan, bo kiedy się wyjdzie z transu, człowiek jest przez długi czas do niczego. Nigdy dotąd nie utrzymywałem dothe dłużej niż przez godzinę, ale wiedziałem, że niektórzy Starzy Ludzie potrafią pozostawać w pełnym transie przez dzień i noc, a nawet dłużej, konieczność zaś okazała się dobrym uzupełnieniem mojego treningu. W dothe człowiek nie przejmuje się zbytnio i jeżeli się niepokoiłem, to tylko o wysłannika, który powinien był już dawno obudzić się po tej lekkiej dawce wstrząsu sonicznego, jaką go poczęstowałem. Nie poruszył się ani razu, a ja nie miałem czasu, żeby się nim zająć. Czyżby jego fizjologia była tak inna od naszej, że to, co dla nas było krótkotrwałym paraliżem, dla niego oznaczało śmierć? Kiedy człowiek czuje, że koło obraca się pod jego ręką, musi uważać, co mówi, a ja dwukrotnie nazwałem go nieboszczykiem i niosłem go, jak się niesie trupa. Pomyślałem, że może ciągnąłem po górach trupa, i że moje szczęście i jego życie poszły na marne. Od tej myśli oblałem się potem i zakląłem, a siła dothe zdawała się uciekać ze mnie jak woda z pękniętego naczynia. Jednak szedłem dalej i siły nie opuściły mnie, póki nie dotarłem do kryjówki u stóp wzgórz, gdzie rozbiłem namiot i zrobiłem wszystko, co mogłem dla Ai. Otworzyłem pudełko skoncentrowanej żywności i sam pochłonąłem większość, ale trochę w postaci bulionu wlałem w niego, bo wyglądał na bliskiego śmierci głodowej. Na ramionach i na piersi miał wrzody zaognione od dotyku jego brudnego śpiwora. Kiedy je zdezynfekowałem i leżał w ciepłym śpiworze ukryty tak dobrze, jak to tylko było możliwe w zimie i na otwartej przestrzeni, nic już więcej nie mogłem dla niego zrobić. Zapadła noc, a runie ogarniała jeszcze większa ciemność, cena za świadome wykorzystanie całej energii organizmu. Tej ciemności musiałem zawierzyć siebie i jego.
Spaliśmy. Padał śnieg. Całą noc, dzień i następną noc w czasie mojego snu thangen musiało padać, nie była to zawieja, ale pierwszy wielki śnieg tej zimy. Kiedy wreszcie ocknąłem się i wstałem, żeby się rozejrzeć, nasz namiot był do połowy zasypany. W blasku słońca pokrywę śniegu znaczyły błękitne cienie. Daleko i wysoko na wschodzie czyste niebo zasnuwał jeden pióropusz szarości — dym z Udenuszreke, najbliższego z Ognistych Wzgórz. Wokół małej piramidki namiotu leżał śnieg, pagórki, wzgórza, kopczyki dziewiczego śniegu.
Nie odzyskałem jeszcze pełni sił, wciąż byłem słaby i senny, ale gdy tylko mogłem się podnieść, dawałem Ai po trochu bulionu i wieczorem tego dnia wrócił do życia, choć nie do przytomności. Usiadł krzycząc jak w wielkim strachu. Kiedy ukląkłem obok niego, chciał uciekać i widać był to zbyt duży wysiłek, bo zemdlał. Tej nocy dużo mówił w nie znanym mi języku. Dziwne było w tej ciemnej ciszy odludzia słyszeć, jak mamrocze słowa, których nauczył się na innym świecie. Następny dzień był trudny, bo ilekroć chciałem się nim zająć, brał mnie za strażnika z gospodarstwa, który chce mu dać jakiś narkotyk. Zaczynał mówić żałosną mieszanką orgockiego i karhidyjskiego i błagał, żeby tego nie robić, a potem odpychał mnie z histeryczną siłą. Powtarzało się to raz za razem, a że byłem jeszcze w thangen, okresie duchowego i fizycznego osłabienia, bałem się, że nie będę mógł mu w ogóle pomóc. Tego dnia myślałem, że nie tylko dawano mu narkotyki, ale że zrobiono z niego szaleńca albo kretyna. Wtedy żałowałem, że nie umarł na sankach w drodze przez las thore, że początkowo sprzyjało mi szczęście, że nie zostałem aresztowany przy wyjeździe z Misznory i wysłany do jakiegoś gospodarstwa, gdzie bym pracował na własną śmierć.
Obudziłem się i napotkałem jego wzrok.
— Estraven? — spytał cichym, zdziwionym głosem. To mnie podniosło na duchu. Mogłem go uspokoić i zająć się nim. Tej nocy obaj spaliśmy dobrze.
Następnego dnia czuł się znacznie lepiej i usiadł do jedzenia. Wrzody zaczynały się zaleczać. Spytałem go, od czego je ma.
— Nie wiem. Myślę, że od narkotyków. Dawali mi jakieś zastrzyki…
— Żeby zapobiec kemmerowi? — Taką wersję słyszałem od ludzi, którzy uciekli lub zostali zwolnieni z ochotniczych gospodarstw.
— Tak. I jeszcze jakieś inne, chyba zmuszające do mówienia prawdy. Chorowałem po nich, a oni dawali mi je dalej. Czego ode mnie chcieli, co mogłem im powiedzieć?
— Może było to nie tyle przesłuchanie, ile ujarzmianie.
— Jak to ujarzmianie?
— Uzyskiwanie posłuszeństwa przez przymusowe uzależnienie od któregoś z pochodnych orgrevy. Metoda znana również w Karbidzie. Albo może przeprowadzali na was eksperymenty. Mówiono, że w gospodarstwach wypróbowują na więźniach zmieniające psychikę środki i techniki. Nie chciałem w to wtedy wierzyć, teraz wierzę.
— Czy macie podobne gospodarstwa w Karbidzie?
— W Karbidzie? Nie.
Z irytacją potarł czoło.
— Myślę, że w Misznory powiedzieliby mi, że nie ma czegoś takiego w Orgoreynie.
— Wprost przeciwnie. Z dumą pokazaliby taśmy i zdjęcia z ochotniczych gospodarstw, gdzie elementy aspołeczne są resocjalizowane, a zagrożone pozostałości grup plemiennych znajdują schronienie. Mogliby też oprowadzać pana po Ochotniczym Gospodarstwie Rolnym Pierwszego Okręgu blisko Misznory, instytucji, jak wszyscy twierdzą, wzorcowej. Jeżeli pan sądzi, że mamy takie gospodarstwa w Karbidzie, to pan nas poważnie przecenia, panie Ai. My jesteśmy ludzie prości.
Leżał przez dłuższą chwilę zapatrzony w rozgrzany do czerwoności piecyk, który włączyłem na cały regulator, aż zrobiło się nieznośnie gorąco. Potem spojrzał na mnie.
— Mówił mi pan dziś rano, wiem, ale nie byłem całkiem przytomny. Gdzie jesteśmy i skąd się tu znaleźliśmy? Opowiedziałem mu jeszcze raz.
— Tak po prostu wyniósł mnie pan?
— Panie Ai, każdy z więźniów albo wszyscy razem mogliby wyjść stamtąd pierwszej lepszej nocy. Gdyby nie byli zagłodzeni, wyczerpani, zdemoralizowani i znarkotyzowani. I gdyby mieli zimową odzież i mieli dokąd uciekać… W tym cały szkopuł. Dokąd iść? Do miasta? Bez dokumentów nie ma tam czego szukać. W lasy? Bez dachu nad głową nie ma tam czego szukać. Pewnie na lato wzmacniają ochronę. W zimie sama zima jest najlepszym strażnikiem.
Słuchał jednym uchem.
— Pan nie przeniósłby mnie na odległość stu metrów. A co dopiero biec ze mną na plecach kilka kilometrów, po ciemku…
— Byłem w dothe. Zawahał się.
— Z własnej woli? — spytał.
— Tak.
— Jest pan wyznawcą handdary?
— Zostałem wychowany w nauce handdary i spędziłem dwa lata w stanicy Rotherer. W Kermie większość ludzi z wewnętrznych ognisk wyznaje handdarę.
— Słyszałem, że po okresie dothe wyczerpanie wszelkich rezerw organizmu powoduje konieczność jakby zapaści…
— Tak, to thangen, czarny sen. Trwa znacznie dłużej niż okres dothe i jak się już wejdzie w okres regeneracji, nie wolno go naruszać. Spałem dzień i dwie noce. Wciąż jeszcze jestem w okresie thangen i nie doszedłbym do tego pagórka. Wiąże się z tym także uczucie głodu. Zjadłem większość tego, co miało mi starczyć na tydzień.
— No dobrze — powiedział z pośpieszną opryskliwością. — Widzę, wierzę, zresztą nie mam innego wyjścia, jak wierzyć panu. Tu jestem ja, tu jest pan… Ale nie rozumiem. Nie rozumiem, po co pan to wszystko zrobił.
Tu poczułem, że moje nerwy nie wytrzymują, i musiałem wpatrywać się w leżący pod ręką nóż lodowy uważając, żeby nie spojrzeć na niego i nie odpowiedzieć, póki nie opanuję gniewu. Na szczęście w moim sercu niewiele jeszcze było ognia i wytłumaczyłem sobie, że jest człowiekiem nieświadomym, obcokrajowcem, oszukanym i przestraszonym. W ten sposób doszedłem do równowagi i odpowiedziałem:
— Uważam, że ponoszę część odpowiedzialności za to, że znalazł się pan w Orgoreynie, a zatem i w Pulefen. Staram się naprawić skutki moich błędów.
— Nie miał pan nic wspólnego z moim przyjazdem do Orgoreynu.
— Panie Ai, oglądaliśmy te same wydarzenia innymi oczami, a ja mylnie sądziłem, że widzimy je tak samo. Pozwolę sobie wrócić do ostatniej wiosny. Mniej więcej na pół miesiąca przed uroczystością wmurowania zwornika zacząłem przekonywać króla Argavena, żeby zaczekał, żeby nie podejmował decyzji w sprawie pana i pańskiej misji. Audiencja była już wyznaczona i wydawało się, że najlepiej będzie odbyć ją nie spodziewając się jednak żadnych rezultatów. Myślałem, że pan to wszystko rozumie, i to był mój błąd. Uważałem pewne rzeczy za oczywiste i nie chciałem pana urazić dając panu rady. Myślałem, że rozumie pan niebezpieczeństwo wynikające z nagłego wzrostu znaczenia Harge rem ir Tibe w kyorremie. Gdyby Tibe uznał, że stanowi pan dla niego jakiekolwiek zagrożenie, oskarżyłby pana o politykę frakcyjną i Argaven, który jest powodowany strachem, prawdopodobnie kazałby pana zlikwidować. Chciałem, żeby pan usunął się na jakiś czas w cień i bezpiecznie przeczekał okres wpływów Tibe'a. Tak się złożyło, że mnie usunięto w tym samym czasie. Zanosiło się na to, ale nie wiedziałem, że zdarzy się to tego wieczoru, kiedy był pan u mnie. U Argavena nie bywa się długo premierem. Po otrzymaniu aktu wypędzenia nie mogłem się z panem porozumieć, bo to rzucałoby na pana cień mojej hańby i zwiększało niebezpieczeństwo, w jakim się pan znalazł. Przybyłem tutaj, do Orgoreynu, i starałem się zasugerować panu, żeby zrobił pan to samo. Załatwiłem z tymi, którym najmniej nie dowierzałem spośród trzydziestu trzech reprezentantów, żeby umożliwili panu wjazd do kraju, bez ich poparcia byłoby to niemożliwe. Widzieli w panu, nie bez mojej sugestii, drogę do władzy, wyjście z narastającego konfliktu z Karhidem i powrót do wolnego handlu, może szansę na złamanie potęgi Sarfu. Ale to są asekuranci, boją się działania. Zamiast ogłosić pańską obecność wszem i wobec, chowali pana, przegrali swoją szansę, a potem wydali pana w ręce Sarfu, żeby ratować własną skórę. Za bardzo na nich liczyłem i to jest moja wina.
— Ale po co to wszystko, te intrygi, tajemnice, gra o władzę i spiski, czemu to wszystko miało służyć? O co panu chodziło?
— Oto samo, co panu. O sojusz mojego świata z pańskimi światami. A co pan myślał?
Patrzyliśmy na siebie przez rozpalony piecyk jak para drewnianych lalek.
— Nawet gdyby to Orgoreyn zawarł sojusz?
— Nawet gdyby to był Orgoreyn. Karhid wkrótce poszedłby w jego ślady. Czy myśli pan, że troszczyłbym się o swój szifgrethor, kiedy w grę wchodzi interes nas wszystkich, całej ludzkości? Nie to jest ważne, który kraj ocknie się pierwszy, ważne, żebyśmy się przebudzili.
— Skąd, do diabła, mam wierzyć w to, co mi pan opowiada? — wybuchnął. Osłabienie sprawiło, że jego gniew zabrzmiał bardziej jak skarga. — Jeżeli to wszystko prawda, to mógł mi pan to wyjaśnić wcześniej, na wiosnę, i oszczędzić nam obu drogi do Pulefen. Pańskie starania, żeby mi pomóc…
— Zawiodły. I naraziłem pana na cierpienia, poniżenia i niebezpieczeństwa. Wiem o tym. Ale gdybym zaczął walkę z Tibe'em w pańskiej sprawie, nie znajdowałby się pan teraz tutaj, tylko w grobie w Erhenrangu. A tak jest trochę ludzi w Karhidzie i trochę w Orgoreynie, którzy wierzą w pańską historię, bo ja ich przekonałem. Mogą się jeszcze panu przydać. Moim największym błędem było, jak pan powiedział, to, że nie wyjaśniłem panu wszystkiego. Nie jestem do tego przyzwyczajony. Nie przywykłem ani przyjmować, ani dawać rad.
— Nie chciałbym być niesprawiedliwy…
— Ale jest pan. To dziwne. Jestem jedynym człowiekiem na całej planecie, który panu uwierzył bez zastrzeżeń, i jedynym, któremu pan odmawia zaufania.
Ukrył głowę w dłoniach i po chwili powiedział:
— Przykro mi. — Były to przeprosiny i potwierdzenie tego, co powiedziałem.
— Rzecz w tym — powiedziałem — że nie potrafi pan, albo nie chce, uwierzyć, że ja w pana wierzę. — Wstałem, żeby rozprostować zdrętwiałe nogi i stwierdziłem, że drżę cały z gniewu i wyczerpania. — Niech mnie pan nauczy swojej myślomowy — poprosiłem, starając się mówić swobodnie i bez urazy — tego języka bez kłamstwa. Niech mnie pan nauczy, a potem spyta, dlaczego zrobiłem to, co zrobiłem.
— Bardzo bym chciał, panie Estraven.