— Panna się naczytała sześciokopiejkowych Sherlocków Holmesów i Przygód ajentów policyjnych. Panna Jelena chciała się dla większego efektu wziąć pod boki, ale korytarzyk był zbyt ciasny; zadowoliła się założeniem rąk na gorsie.
— A pan Benedykt co ma przeciwko Sherlockowi Holmesowi?
— Poza tym, że to nieprawdziwy detektyw rozwiązujący zagadki niepraw dziwych zbrodni? Nic.
— Niechże się więc pan podzieli swoim doświadczeniem w rozwiązywaniu prawdziwych
—
— Cicho. Prawadnik ukłonił się i podszedł bliżej. Zerknął pytająco na pannę. Skinęło się dłonią. Nachylił się, niemal przyciskając wargi do ucha, gorący chuch sparzył małżowinę.
— Wasza Wielmożność chcieli wiedzieć o tym chłopcu z kupiejnego…
— zawiesił głos. Sięgnęło się drżącą ręką po pugilares, wyłowiło się banknot.
— Zwie się Miefodij Karpowicz Piełka
— wyrecytował prawadnik.
— Siedem ce w czwartym wagonie drugiej klasy.
— Gdzie wysiada?
— Opłacił miejsce do Irkucka.
— Jedzie od Moskwy?
— Od Buju, Wasza Wielmożność. Zerknęło się na Jelenę. Udawała, że nie podsłuchuje, ale marnie jej to szło; zwróciwszy głowę w inną stronę, chyliła się jednak ku prawadnikowi
— stukot i hałas pędzącego pociągu bardzo podsłuchiwanie utrudniały, zwłaszcza tutaj, przy przejściu międzywagonowem.
— Chce panna znaleźć mordercę?
— szepnęło się po polsku.
— Może na początek maładca, co wczoraj roztłukł człowieka na miazgę. Otworzyła szerzej oczy. Zaraz wszakże wrócił uśmiech, ujęła w mocny uścisk podane ramię, uniosła podbródek.
— Niech się pan Benedykt nie boi, ja pana Benedykta obronię. Prawadnik prowadził. Ciasnota pociągu bardzo jednak utrudniała konwencjonalne gesty afektu (konwencjonalne, czyli takie, w których człowiek zbliża się do człowieka, nie zbliżając się wcale). Syknęło się z bólu i w korytarzyku po drugiej stronie jadalni Jelena musiała puścić ramię.
— Coś się panu stało? Nie spytałam, przepraszam, ten człowiek wczoraj w nocy też się niepokoił. Pobili pana?
— Nie.
— To ręka. Za wagonem restauracyjnym prawadnik otworzył drzwi do pomieszczeń służbowych. Puściło się pannę Muklanowiczównę przodem. Oglądała się przez ramię.
— Zauważyłam przy stole, drżała panu dłoń.
— I pewnie sądziła panna, że to z nerwów.
— Boli pana? Co się stało?
— Zmarzłem.
— Gdyby coś sobie pan odmroził
—
— Nigdy nie straciła tak panna czucia w kończynie? Że krew przestała krążyć w ręce, nodze, dotknie panna skóry, ale brak wrażenia dotyku, obce mięso, i żadnej nie ma panna nad nim władzy, to balast martwy
— a potem nagle wraca weń ciepło, wraca czucie i krew świeża. Mrowi, swędzi, piecze, kłuje, boli. Boli, prawda? Niech sobie panna przemnoży to tysiąckroć. Jakby kto wlał w żyły kwas gorący. Lód jest bezbolesny; boli wyjście z lodu. Przystanęła, spojrzała z uwagą, znowu oczy zachłanne i głowa przechylona ku interlokturowi, jak to mademoiselle Muklanowiczówna potrafi.
— Mówi pan teraz o ciele?
— A o czym?
— Jaki to mróz musiałby panować w Jekaterynburgu, żeby tak człowieka ściąć?
— Był tam luty. I marcynowcy. Słyszała panna o marcynowcach?
— Sanatorjum profesora Kryspina stoi pono tuż nad spalonym eremem Świętego Samozmrożeńca.
— No tak. Panna więc pewno o nim czytała, to i pozna. Miefodij Karpowicz nosi medaljon ze świętym w lodzie. Niech panna idzie, prawadnik czeka. Na korytarzu w wagonach kupiejnych panował znacznie większy ruch, prawie wszystkie przedziały pozostawały otwarte, dochodziły z nich odgłosy rozmów, odgłosy przygotowywanych naprędce posiłków, szkło stukało o szkło, ktoś śpiewał, ktoś chrapał, życie toczyło się też na korytarzu, przed łazienką tłoczyła się kolejka, przy uchylonych oknach stali mężczyźni, palili papierosy; mała dziewczynka biegła wzdłuż wagonu, zaglądając po koleji do wszystkich przedziałów, rozchichotana, zapewne bawiła się z kimś w chowanego. Weszło się do innego świata, to był inny pociąg. Różnica klasy
— to znaczy majętności
— sama w sobie o niczym nie przesądzała. Zrozumiało się to dopiero po chwili, przechodząc już do kolejnego wagonu. Otóż tu jechali prawie wyłącznie Rosjanie. Pasażerowie Luksu, nawet jeśli z urodzenia podwładni cara, nie podzielali zwyczajów ludu Imperjum, skutecznie się od ludu odkleili. Jewrapiejska etykieta, peterburska moda, wyważone konwersacje, po niemiecku, francusku… dystans i powściągliwość. One są sztuczne
— naturalny jest natomiast właśnie ten duch wspólnoty, odwieczna pamięć obszczinnych społeczności; wystarczy parę dni, by instynk townie stworzyli ze współpodróżnymi więzi tak samo silne i szczere, by powrócili do tradycji ziemi.
— Miefodja? Ano, prawda, musiał już wstać. Fiodorze Iljiczu, widzieliście dziś małego?
— A nie wstał on jeszcze przed świtem?
— A, przed Bogdanowiczem, tak, dosiadali się w przedziale obok i hałasowali okrutnie, tośmy się pobudzili. Ktoś zajrzał do chłopaka, gadali chwilę, wyszli. Na postoju watierklozet zakluczony, za przeproszeniem pięknej pani, no to pewnie zakurzyć poszli.
— A kto to był, panowie nie wiedzą?
— Spali my przecie. Tyle co otworzy człowiek oko i obruga jednego i drugiego, coby snu innym nie kłócili. No to poszli.
— Na korytarzu byśmy go spotkali. Może siedzi w którymś z tych zamkniętych przedziałów.
— Skinęło się na prawadnika.
— Przejdźcie się, z łaski swojej, i sprawdźcie. Westchnął, zawrócił.
— A czego państwo od chłopaka chcą?
— zatroskał się Fiodor Iljicz.
— Nic, pogadać tylko. Tu śpi?
— Ano. Ale, znaczy, pogadać czy pogadać, chodziły tu już od samej Moskwy żandarmy tajne
—
— Nie
— się zaśmiało się
— nie o takie rozmowy chodzi. Gdzie są jego koce? Fiodor wzruszył ramionami.
— Oddał nam. Mówi, że nie potrzebuje, że mu gorąco. Skąd wy jesteście, z Litwy? Moja siostra Jewdokja, oby spoczywała w pokoju, żyła w Wilnie do tysiąc dziewięćset dwunastego, byliście może kiedy w traktierni Lubicza?
— Nie. Wrócił prawadnik.
— Nie ma.
— Teraz wyglądał na zaniepokojonego.
— Mógł wysiąść w Bogdanowiczu.
— I zostawił swoje rzeczy? Panna Jelena zrobiła tajemniczą minę.
— Zagadka Znikającego Pasażera
— szepnęła. Zjawił się prawadnik wagonu; zaczął się już bowiem robić tłok, zator w korytarzu
— w takiej zamkniętej społeczności każde zakłócenie naturalnego rytmu dnia urasta do rangi sensacji.
— Chodźmy lepiej do służbowego. Prawadniki wskazali drogę. Prawadnik kupiejny zamknął zaraz drzwi, zakrzątnął się przy samowarze, gości trzeba ugościć, nic to, że właśnie ze śniadania idą. Starszy służbowiec rozpiął wygalonowaną kurtę munduru, brzucho wylało mu się nad pas szeroki, tak rozsiadł się pod oknem. Targnąwszy za brodę, pokręcił głową, co też państwo wielmożne sobie myślą, w naszym pociągu takie rzeczy się nie zdarzają, za każdego pasażera odpowiadamy, każdego pasażera liczymy, musiał był wymknąć się cichaczem na postoju i nie zdążył na czas z powrotem, z podróżującymi Luksem nigdy rzecz taka się nie przydarzyła i przydarzyć nie ma prawa, zapewniam ja wasze łaskawości. Przyciskał dłoń do serca. Imię jego było Siergiej; kupiejnemu mówił „Niko”. Jeden był bardziej rozżalony, drugi bardziej zły; obaj zażenowani. Się przyglądało się grze panny Muklanowiczówny. Ledwo teraz obróciła szklanicę w dłoniach, ledwo nachyliła się nad ebonitowym blatem stolika, gdzie spoczywały szczegółowe rozkłady jazdy i rozdzielniki wagonowe. Tyle co poruszy główką w strudze blasku słonecznego, co zmruży oczka przeciwko blaskowi. Co zrobić? Skapitulować znowu? Ba, skapitulowało się, nie odprawiając jej od razu po pierwszym szepcie Siergieja o Miefodiju.
— Powiada pan zatem
— podjęła Jelena
— że ów Piełka brał udział w jekaterynburskiej awanturze. Że był od świętego Marcyna. Niedługo potem, jak wyjeżdżamy z Jekaterynburga, ktoś przychodzi do atdielienja Piełki, wyprasza go
— i tyle Piełkę widzieli. Prawadniki mogą się zaprzysięgać; tak czy owak, nigdzie w wagonach drugiej klasy naszego Miefodija Piełki nie ma.
— Mógł wysiąść i spóźnić się na odjazd, jak mówi Siergiej. Pewnie wysiadł.
— Albo wyskoczył.
— Albo wyskoczył.
— Albo został wyrzucony.
— To też możliwe.
— Albo wyrzucono jego zwłoki.
— Albo
— przytaknęło się. Panna zamoczyła wargi w parującym czaju. Sięgnęło się po cukier. Pociąg trząsł, szare kryształki rozsypały się na gładzi czarnej, suchy śnieg. Przedział nie był obszerniejszy od przedziałów luksowych, cztery osoby czyniły tu tłok, a że okno pozostawało zamknięte (przy otwartem nie dałoby się rozmawiać w czasie jazdy) i przez jego szybę stepowe słońce nagrzewało wnętrze niczym szklarnię ogrodu botanicznego, i grzał je samowar, grzało spocone cielsko Siergieja
— szybko zapanował charakterystyczny dla wagonów kupiejnych zaduch, tłusta wilgoć skropliła się na skórze, spłynęła po podniebieniu do gardła… Powróciły wspomnienia z kamienicy Biernatowej, przełknęło się ślinę, już gęstą, już lepką. Gorąca herbata była po to, żeby jeszcze bardziej podnieść temperaturę ciała. Ci w klasach trzeciej, czwartej
— pomyślało się
— w tych wagonach prawie bydlęcych, oni podróżują już w stanie całkowitego sklajstrowania, nie człowiek i człowiek, ale kolektyw i kolektyw, wielkie bloki muskularnego cielska Impierji, wielogębne, wielorękie, wielojęzyczne, ale jedna krew w nich krąży, jedna ślina, jeden pot.
— A pan Benedykt zna tego Piełkę
— skąd? Wzruszyło się ramionami.
— Nie znam. Wczoraj go zobaczyłem przy trupiej rabocie, kazałem go tu odnaleźć, może by mi co z tego wyjaśnił, no i widać nie wyjaśni.
— Ciekawe, że w ogóle wyjechał z Jekaterynburga… Kto to tam był? Nadal będzie pan utrzymywał, że przypadkowe rzezimieszki?
— Marcynowcy.
— Aha!
— Zaświeciły się jej oczy. Coraz bardziej przypominała dziecko zaskakiwane kolejnemi prezentami: największa radość i podniecenie, zanim pociągnie się za pierwszą wstążkę, zanim rozedrze papier. Póki szczelnie zamknięta i tak efektownie opakowana, tajemnica zapiera dech w piersi: zawiera w sobie wszystkie możliwości najcudowniejsze. Zagadki kryminalne nie są po to, żeby je rozwiązywać; rozwiązane stają się bezużytecznemi.
— Tamci marcynowcy napadli pana i pana Fessara, a z koleji marcynowiec Piełka stanął w waszej obronie, czy tak? Mmm
— pociągnęła długi łyk
— coś mi to wygląda na religijną sprawę, musiał pan im nadepnąć na odcisk.
— Ba! Dopierom co w ogóle usłyszał o Marcynie. Pewnie jakaś schizma w sekcie. Albo inny swar pod ikonami. Wtedy rzeczywiście najsroższe okrucieństwo między braćmi, nie ma litości. Ale panna mi i tak nie wierzy, przecież spiskuję z księciem i pewnie z carem samym. Cziort ich pabieri. Kto to w ogóle był
— ten Marcyn? Prawadnicy przysłuchiwali się prowadzonej po polsku rozmowie
— rozpoznawszy imię Marcyna, wymienili spojrzenia, Siergiej sapnął, sięgnął do kieszeni mundira po piersiówkę i doprawił sobie ciemny czaj; siorbnąwszy, sapnął po raz drugi…
— Marcyn, ech, Marcyn.
— Przeżegnał się.
— Znamy go, panie, jeżdżą tu tacy, znamy, oj. Któż znałby ich lepiej od odźwiernych Syberji: prawadników Ekspresu Transsyberyjskiego? Każda pielgrzymka wyznawców Marcyna zaczyna się od Transsibu. Chcąc nie chcąc, wierzą czy nie wierzą
— to diakoni tego Kościoła. Burknąwszy jeszcze, by Niko przykręcił poświstujący samowar, Siergiej rozpoczął opowieść, prędko wchodząc w ton i melodję skazki dworskiej: cudzy głos, cudze słowa
— z ust najniższych heroldów Lodu. Owóż był w kraju jakuckim Monastyr Awagienski, od czasu Raskołu i reform patrjarchy Nikona obleczon złą sławą matecznika renegatów, odszczepieńców religijnych, przygarniska staroobrzędowców i rozmaitych sekciarzy. Pono tam właśnie szykowano kryjówkę dla zesłanego protopopa Awwakuma; Awwakuma jednak skazano na spalenie żywcem i zgładzono po torturach okrutnych. Podówczas wielu ginęło w ogniu, z własnej wszakże woli. Zbierali rodziny, z babami, z dziećmi, swoje księgi święte, i zamykali się w cerkwiach, a pod cerkwie kładli ogień. Płonęli samasżygatiele całemi gminami. Były lata, że szło z dymem do nieba ponad trzydzieści tysięcy starowierców; Awwakum chwalił takie samasażżenije, ucieczkę ze świata razem z Cerkwią całkiem już przez Antychrysta opanowanego, oczyszczenie w płomieniach.
— A z czegóż to ów raskoł powstał?
— Aa, wielmożny panie, to Nikon przecie dopuścił w nabożeństwach kazania, procesje w cerkwiach w kierunku przeciwnym słonecznemu, Alleluja trzykrotne, krzyż dwubelkowy, i to zmienił, że można się było żegnać trzema palcami, zamiast dwóch, o.
— Trzema palcami. I o to się palili?
— Wasze Błagarodje lekce sobie waży prawdy wiary
— obruszył się Siergiej.
— Ażbym śmiał! Zdaje mi się to jeno różnicą nazbyt błahą, by życie przez nią tracić. I czy istotnie przynależy do prawd wiary zewnętrzny gest obrzędu? Nie takie rzeczy stanowią o treści wierzeń, rozumiecie to przecie.
— W łacińskich herezjach pewnie nie ma to znaczenia
— mruknął Niko
— skoro i tak się żegnają jak popadnie, więc czemu nie „figą trójpalczastą”, tą pieczęcią Antychrysta, pod którą umysł się zaciemnia i przestaje odróżniać dobro od zła, rzecz istniejącą od fałszywej. Ale w wierze istinnoj nie może być dwóch prawd: jeśli zgodne z Bożą prawdą jest dwojepierstije, to nie trojepierstije; a jak trojepierstije, to nie dwojepierstije. A w tym groza, że Nikon dopuścił o b a . Dozwolisz dyskusję nad Bogiem, zaprzeczysz Bogu. Zmienisz jedną literę Słowa Bożego, zabijesz Słowo Boże. Podniesiesz rękę w głosowaniu za lub przeciw Bogu, wyprzesz się Boga. Prawdę można tylko powtarzać wiernie; po tym poznać kłamstwo, że kłamstwo się zmienia, że jest go więcej niż jedno. Zbliżał się był na dodatek rok Antychrysta, , objawiali się prorocy i insze samozwańce, za Sabbatajem Cwi, skoro obwieścił się mesjaszem narodu wybranego, poszli prawie wszyscy Żydzi, czas był apokaliptyczny, i biorąc przykład z Monastyru Awagienskiego, zaczęto szykować monastyr na Wyspach Sołowieckich na azyl, gdzie bezpieczeństwo znaleźć mieli wszyscy prześladowani, przeciwnicy Nikona i jego reform. Syberja dawała schronienie. …Aż się zabrała za nich władza i poszedł ukaz, coby rozgnieść te gniazda herezyj. Nasampierw trafiło w Monastyr Awagienski. Zburzyli go. Większość mnichów uszła, pochowali się po eremach, po chutorach i górskich jaskiniach, w dziczy. Mija wiek, drugi, a to się nie zmienia; tak powstał niewidzialny monastyr syberyjski, rozciągnięty na tysiącach wiorst. Przyjeżdżali do nich współwyznawcy, jakoś się znajdywali, z drugiego końca świata ciągnęli, albo też sami sybiracy, starowiercy zesłani przez cara, popowcy i bezpopowcy, uczniowie, naśladowcy, następcy. Wywozili potem w świat pisma, częściej zostawali
— wrośli w kraj. Ci i owi wymarli, ale też uciekali kolejni sektanci, i tak się wymieniali, pokoleniami, herezjami
— znajdziecie tam i nieśmiertelników, i dobrolubowców, ewangelistów, żydowstwujuszczich, chłystów i skopców, szałoputów, kapitonowców, wazdychańców, skrytników, pierfiłowców, niemoliaków, nowych strigolników, fiedosiejewców, melchizedeków i babuszkinowców, pastuchowców i liubuszkinów, akulinowców i stiepanowców, wę drownych biegunów jawnych i skrytych i skrytopodwójnych, małakanów, duchaborców, sztundystów, i tołstojowców pewno też, wioski i gminy, obszcziny całe sekciarzy innowierców, poza mapami i rejestrami cesarskiemi, poza prawem i czasem, odcięte od świata, nie znajdziecie. Syberja daje schronienie. …Marcyn, ten z eremu Marcyna, który on tam licząc od mistrza, nie wiadomo, wiadomo, że imię wzięło się od Marcjona z Synopy, któren był jeden z pierwszych heretyk, sto lat po Chrystusie, a tak zatwardziały, że go ojciec rodzony, biskup Pontu, ekskomuniką obłożył. Onże Marcjon, i ludzie jego, marcjonitami zwani, taką herezyję głosili: Bóg Starego Testamentu nie jest Bogiem Chrystusa, lecz rzeczywistą przyczyną grzechu i cierpienia człowieka
— żyjemy w świecie złego stworzyciela
— a poznanie i odkupienie przyjść musi spoza tego świata
— od nowego Boga. I że tylko Ewangelia Apostoła Łukasza jest prawdziwą, a i to nie cała, i listów parę Pawła Apostoła. Ci, co tu jeżdżą, opowiadają jeszcze, że Marcjon taki właśnie Nowy Testament złożył i nie było innego Pisma chrześcijan, aż się dopiero przeciwko marcjonowemu zebrali i tak oto, dla zaprzeczenia prawdzie Marcjona Synopskiego, tak powstała nasza Biblia, oto, co opowiadają. …Owóż kiedy Lód dotarł do niego, Marcyn ujrzał w mroźnikach tę wyczekiwaną siłę pozaświatową i objawienie Boga, które odmieni oblicze ziemi zła. Pierwsi marcynowcy, co szli w mgły lodowe, w soplicowa i do lutych, nie szli wcale na samozmrożenie, ale dla doświadczenia oświeceń, iluminacyj
— i ponoć niektórzy wracali, i opowiadali dziwy i cuda, i Marcyn spisywał swoje Proroctwa Zimy. W tysiąc dziewięćset dwudziestym zniknął, a w każdym razie taka wieść w Imperjum poszła. Pozostały pisma, tradycje i naśladowcy. Których przybywa w miarę jak Lód posuwa się przez Azję i Europę, i coraz to nowe sekty wchodzą w Mróz, aż doszło tu, w Lecie, do takiego pomieszania, że ani my, ani nawet oni sami nie mogą się zgodzić, kto jest prawdziwym synem Marcyna, kto wiernie głosi jego słowo, a kto wypacza ichnią wiarę i przekręca sens Proroctw; i są między nimi tacy, co w końcu dopatrzyli się w lutych Antychrysta, a spośród nich tacy, co chcą go ogniem przepędzić, i tacy, co witają go chętnie, czekając zagłady i końca świata w Lodzie; i są tacy, którym skarby Zimy zwiastują Złoty Wiek; i tacy, co w Lodzie widzą prospekt życia wiecznego, i jeżdżą tam, do swej ziemi świętej, na obrządek samozmrożenia, kupują bilety na Transsib w jedną stronę dla całych rodzin, widzieliśmy ich, zostają już na Sybirze, w bryłach kryształowych, w sarkofagach lodowych, tak.
— A nie wiecie może, po co jechał tam Miefodij Piełka? Siergiej spojrzał na Nika, Niko uniósł ręce ponad głowę.
— Nawet jeśli marcynowiec, to nie opowiadał się nam, Wasze Wielmożności.
— Należałoby przeszukać jego rzeczy… Ale kto to mógł zajść do niego w nocy?
— spytało się.
— Nie widzieliście, jak z kim rozmawiał?
— Z wami rozmawiał
— rzekł Siergiej
— to nie mówił, że wysiąść wcześniej zamierza? Jakbyście poświadczyli, panie
—
— Nie.
— Ech. Ktoś zapukał do drzwi. Niko przeprosił i wyszedł na korytarz; zaraz dobiegły odgłosy kłótni, dwóch krewkich pasażerów oskarżało się wzajem o bliżej nie sprecyzowaną obrazę. Siergiej po raz kolejny wzdychnął głęboko. Zapiął mundur, burknął:
— Też mi trzeba do roboty
— i skłoniwszy się jeszcze niezgrabnie w wąskich drzwiach, przepchał się mimo drugiego prawadnika i pyskaczy. Drzwi trzasnęły głośno. Ekspres wspinał się właśnie na wzniesienie
— zagrzechotała zawartość szaf i schowków w służbówce, niedopity czaj Siergieja zsunął się ze stołu, złapało się go w ostatniej chwili. Panna Jelena stuknęła głośno szklanką o blat.
— Gdyby nie to, że sama pana słyszałam
— stwierdziła
— byłby pan Benedykt pierwszy na mojej liście podejrzanych.
— Że to niby ja przekradłem się nocą do kupiejnych i wyrzuciłem Piełkę z pociągu?
— Coś niesamowitego, łże pan i łże.
— Kręciła z podziwem głową, srebrne szpilki błyskały między lokami kruczemi.
— Jak to panna bezbłędnie poznaje.
— A tak, a poznaję, co, powtórzy pan teraz, że nigdy wcześniej Piełki nie widział, nie rozmawiał z nim, nic, nic, a?
— Mogę powtórzyć. Panna uwierzy, komu chce, mnie albo Siergiejowi. I niby jakim sposobem objawi się jej z tej wiary i niewiary prawda? Zmarszczyła brwi.
— Więc jak? rozmawiał pan z nim czy nie? Wzruszyło się ramionami, zamieszało się herbatę, wyjrzało się przez zaparowaną szybę.
— Mademoiselle Holmes zaczyna dostrzegać różnice między śledztwem książkowem i śledztwem rzeczywistem. Pamięta panna, co mówiłem jej o logice dwój i trójwartościowej? Historje kryminalne, te spisane, papierowe, one zawsze się rozgrywają podług logiki Arystotelesa, zawsze w świecie zasady wyłączonego środka i reguły niesprzeczności. O takiej a takiej godzinie morderca znajdował się tu i tu, a inny podejrzany
— tu, a świadek
— tu, a alibi takie, a prawda taka, a co się nie zgadza, to kłamstwo, pamięć zaś zawsze prawdziwa i przeszłość jak lustro. Na koniec detektyw opisuje, co w nim ujrzał. To jest maszyna
— to są szachy: ponieważ teraz widzimy taki układ elementów, to, znając rządzące nimi prawa, możemy odtworzyć każdy ich stan przeszły, jak się cofa posunięcia na szachownicy, jak się obraca wstecz wskazówki zegarka, przekręcając do tyłu precyzyjny werk, jak się wędrówki ciał niebieskich oblicza. I nie dość, że ta mechanika zbrodni pozwala odgadnąć obraz zdarzeń minionych
— ale wszyscy zgadzają się z tym obrazem! Nawet morderca! Nie ma luk, miejsc zamglonych, miejsc, gdzie rozdwajają się perspektywy i rozmywają widoki: ten pamięta to, tamten
— tamto; nie ma niepasujących szczegółów, a przede wszystkiem nie ma tego wielkiego marginesu niepewności, tych wszystkich „być może”, „około”, „albo
— albo”, „o tyle, o ile”. A one, gdy tylekroć przemnożone przez się w śledztwie, powinny do reszty rozpuścić każdy konkret z obrazu rzeczy przeszłych, jak południowe słońce rozpuszcza lodowe zamki i bałwany przez dzieci lepione. Lecz w kryminałach świadkowie nieodmiennie spoglądają na tarczę zegara na moment przed kluczowem zdarzeniem, by zapamiętać bezbłędnie minutę, zegary zaś nigdy się nie późnią ani nie spieszą. A świadek, gdy kłamie, to wie, że kłamie, i gdy mówi prawdę, to wie, że mówi prawdę. A złoczyńca planuje swe występki jak karambole bilardowe: jeśli kąt słuszny i siła uderzenia dobra, to na koniec bile stać będą tak i tak. I się powodzi! Stoją! I właśnie dzięki temu detektyw bystry, spojrzawszy na kule, potrafi prześledzić z powrotem ich ruch i wskazać początek karambolu i rękę winowajczą. Są to abstrakcyjne gry logiczne, które nijak się mają do naszego świata. Panna Muklanowiczówna spoglądała z rosnącem przerażeniem.
— Wielki Boże, pan go zabił!
— Co?
— się żachnęło się.
— Nie słuchała panna, co mówiłem?
— Słuchałam. Jak pan mówił. I mówił. I mówił. Rany boskie, i mówił!
— Zasłoniła rączką usta.
— Pan go zabił.
— Przed chwilą panna sama dała mi alibi!
— No to co. Takie tam alibi. Przecież widzę. Jęknąwszy z rozpaczą, walnęło się głową o drzwiczki służbowego schowka, aż coś wewnątrz trzasnęło i zagruchotało złowieszczo. Jelena uniosła podbródek.
— Jak nie tego Piełkę, to kogoś innego. Ale ma pan na sumieniu. Może w Jekaterynburgu? Niech pan się przyzna, nikomu nie zdradzę, słowo honoru.
— Gratuluję. Doprawdy, któż się oprze panny dedukcjom? Drżyjcie, zbrodniarze. Powodzenia życzę. Się podniosło się. Złapała za połę marynarki.
— Przepraszam. No, pan Benedykt się nie gniewa.
— Odsunęła szklankę i również wstała, odruchowo wygładzając spódnicę i wyrównując rękawy koronkami gipiurowemi rozkwitające.
— Ja tylko chcę pomóc. Naprawdę. Zmieszana, szukała słów odpowiednich
— szczerych, nie nazbyt szczerych. Ni z tego, ni z owego, powróciło wtem wspomnienie skonfundowanej Christine Filipov. Oto jest różnica, pomyślało się, ten cień dorosłości, tu przebiega linja rozdziału.
— Pan ma rację
— powiedziała cicho
— mnie nigdy nic, przez całe życie, tylko co wyczytam, co wyfantazjuję, co przez okno zobaczę. Co podsłucham. Proszę mi pozwolić. Do rana nie mogłam zasnąć.
— Sięgnęła drżącemi palcami w głąb rękawa, pod jedwabie perłowe, i wyłowiła pomięty zwitek papieru.
— Spisałam ich, z nazwiska, z miejsc zajmowanych, bo nie wszystkich zna Blutfeldowa. Czterdziestu pięciu podejrzanych z pierwszej klasy, jeden z nich to musi być człowiek nasłany na doktora Teslę, na pana, proszę, wystarczy wykreślać aż
— aż
— bardzo pana proszę. Ujęło się jej dłoń
— ptasi nadgarstek, kruchą gałązkę kości
— i przycisnęło się ją do warg, trochę niezgrabnie, bokiem, stawiała opór, przytrzymało się tę zimną rączkę przy ustach jeszcze chwilę, i jeszcze.
— Podróż, panno Jeleno, póki trwa podróż, mogę być i mordercą. I w tym ciasnem, dusznem, nagrzanem przez słońce i ludzkie ciała pomieszczeniu, gdzie za tuzinami drzwiczek i zakrywek prawadnikowy kram klekocze i dzwoni w rytm werbla żelaznego, tuktuktukTUK, a dochodzący zza ścian gwar i rwetes poranny ani na sekundę nie pozwalają zapomnieć o bliskości dziesiątek obcych ludzi, tu i teraz następuje owa chwila zrozumienia
— chwila milczenia, gdy myśl i sens przepływają od człowieka do człowieka nie wypaczone ograniczeniami języka międzyludzkiego. Porozumienie osiągnięte w trakcie gry nienazwanej, i właśnie dlatego, tylko dlatego możliwe
— w grze bez zasad, stawki i celu. Że odsuwa spojrzenie lekko w bok, unosi kąciki ust, drugą ręką sięga machinalnie do aksamitki, cofa tę rękę, wkłada ją w żółty strumień światła, obraca, więc oczywiście patrzy się już na ową dłoń promieniście obświetloną, nie na twarz panny, dłoń, ranny ptak w słońcu, ujmuje się i ją, czy to był dobry ruch, czy zwycięskie posunięcie, można teraz przyciągnąć pannę, można odepchnąć, ale nie za bardzo, przedział ciasny
— ona podnosi wzrok, spogląda bez uśmiechu, tak, rozumie, czego się nie powiedziało, uścisk nadgarstka, drżenie palców, słowa, które znaczą co innego, nic nie znaczą, póki trwa podróż, mogę być i mordercą, widzi się to w jej oczach ciemnych, w pulsowaniu błękitnych żyłek pod cienką skórą, zrozumiała. Co mianowicie? To, czego nie da się wypowiedzieć.
— Oj, oj, wybaczycie, Wasze Wielmożności, sami widzicie, co ja tu mam na głowie, nie wypraszam, skądże, ale sprawa urzędowa
—
— No, skoro urzędowa… Wyszło się na korytarz. Pasażerowie kupiejnego popatrywali trochę spode łba, trochę z ciekawością, stłoczeni przy końcu wagonu: czerwoni na twarzach uczestnicy sporu i reszta, bawiąca się ich kosztem. Pociągnęło się pannę Jelenę dalej od tego zgromadzenia. Tu jednak wszędzie ktoś patrzy, ktoś słucha. Panna Muklanowiczówna obejrzała się przez ramię.
— O co im poszło?
— Pewnie ktoś im w nocy wódkę wypił, nie ma winnego, krasnoludki transsibirne. Chodźmy. Gdzie ma panna tę listę? Rozprostowała kartkę na szybie. Ostre słońce prześwietliło papier i czarny atrament, miała drobny, regularny charakter pisma, literki niskie, okrąglutkie, stłoczone w karnych rządkach.
— Odjęła panna
— kogo? Księcia? księżną? Bo liczyła panna również niewiasty, prawda?
— Tak.
— Można wykreślić pannę Filipov, to jest ta młoda towarzyszka doktora Tesli.
— Ach tak. Czterdzieści cztery.
— A ciotka Urszula? A sama panna?
— Słucham?
— A ja?
— Co?
— Czy może panna stwierdzić, że to nie ja zostałem wysłany na krzywdę doktorowi Tesli?
— Przecież pana też
—
— Bardzo dobry sposób, by wkraść się w łaski doktora, nieprawdaż?
— Mówiliście o tym
— Ministerjum Zimy pana posłało, do ojca lutowego, słyszałam.
— Ministerjum, czyli która frakcja peterburska? Liedniacy? Ottiepielnicy?
— Żarty pan sobie ze mnie stroi.
— Broń mnie Bóg. Patrzyła już z podejrzliwością, moment porozumienia dawno minął, znowu płynęły słowa, słowa, słowa.
— Pan chce, żebym podejrzewała wszystkich, nawet pana, nawet siebie. Tak nigdy zamachowca nie znajdziemy. Przeszło się do kolejnego wagonu, przytrzymawszy drzwi przed panną. Gdzieś sobie zabrudziła białą bluzkę, tarła teraz machinalnie materjał kciukiem poślinionym. Podało się jej chusteczkę.
— Gdyby akurat mordował doktora na panny oczach, mogłaby panna stwierdzić: to on. Natomiast w przeszłości, w przyszłości
— tylu morderców, ile możliwości.
— Ale o to przecież chodzi, żeby złapać go, z a n i m zdąży zabić!
— Czyli mamy wyśledzić
— co? prawdopodobieństwo?
— Dziękuję.
— Zwróciła chusteczkę.
— Nie mam już pojęcia, jak z panem mówić. To pana zmartwienie przecie, nie moje. A miesza pan i miesza. Jeden z nich
— machnęła kartką
— jest człowiekiem liedniaków i on dobrze wie, po co jedzie do Irkucka i co ma zrobić.
— Wręcz przeciwnie. Jest czterdzieścioro siedmioro półmorderców
— pstryknęło się paznokciem w papier
— z których każdy jest i nie jest liedniackim agientem, planuje i nie planuje zbrodnię, wie i nie wie, co robi. Panna Jelena zacisnęła wargi.
— Pan opowie mi wszystkie szczegóły, wypytam obsługę, wypytam podejrzanych, porównam zeznania i dojdę prawdy, tak się to załatwia, zobaczy pan. Się uśmiechnęło się pod wąsem.
— Wręcz przeciwnie. Zbrodniarzy się nie o d k r y w a; i ch się s t w a r z a. Co panna będzie robić? Gromadzić sprzeczności, aż pozostanie tylko jedna możliwość niesprzeczna. Tak stworzy panna w świecie trójwartościowej logiki dwójwartościowego mordercę. Zirytowała się.
— A jak on da wam cegłą w ten przemądrzały łeb, to iluwartościowy guz od tego wam wyrośnie?
— Khm, taak, to zależy, jak głęboko w Kraj Lutych już zajedziemy… Czy oni tam wszyscy posnęli? Załomotało się pięścią w zamknięte od środka drzwi wagonu obsługi. Nareszcie szczęknął zamek i pokazało się w szczelinie rumiane lico młodego stewarda.
— Pamiętacie nas? Wracamy do Luksu. Ukłonił się, odstąpił. Lecz panna Jelena zaraz za progiem przystanęła, tknięta myślą nagłą.
— Słuchajcieno, dobry człowieku, to jak to jest, każdy może sobie tak przewędrować wte i z powrotem między pierwszą i drugą klasą?
— Noo, nie, nie może, zakaz jest, proszę panienki.
— Komu zakaz? Nam czy im?
— Noo, niby wszystkim, ale jak państwo nalegają… Pokazało się zza pleców stewarda ruchem palców: dieńgi, dieńgi. Panna zrobiła kwaśną minę.
— A prosił może kto z Luksu dzisiaj w nocy? Co?
— W nocy?
— Za Jekaterynburgiem.
— Ja w nocy spał, nie pytajcie mnie państwo. Panna Jelena postukiwała obcasem w drewnianą podłogę, nie spuszczając wzroku ze stewarda. Pucołowaty Tatar nie wiedział, gdzie oczy podziać, założył ręce za plecami, zgarbił się, szurał stopami i z sekundy na sekundę coraz czerwieńszym rumieńcem płonął. Zapewne gdyby zagadnął go ktokolwiek inny niż młoda dama z Luksu, zaparłby się z azjatycką bezczelnością, spojrzenia Europejczyków spływają po tych okrągłych, gładkich obliczach jak tłuszcz po gęsi, zachodni wstyd nie dotyka ludzi Wschodu. Złapało się pannę za ramię, pociągnęło się ją ku restauracyjnemu.
— No co, no co!
— fuknęła.
— Wyrzucił ten liedniak Piełku, to musiał jakoś przejść od siebie do kupiejnych, Duchem Świętym nie jest.
— I pewnie przeszedł, ale jak dał wziatku starszemu, to nigdy ci się młodziak nie przyzna, chyba że z żandarmami do niego przyjdziesz i katorgą nastraszysz. Albo zwrócisz się bezpośrednio do starszego i zapłacisz jeszcze więcej. A jak rzeczywiście ktoś z Luksu odesłał Piełkę na łono Abrahama, to możesz być panna pewną, że mnogo czerwońców wpadło tu do służbowych kieszeni. Cóż, jeżeli stać ciotkę Urszulę na podobną rozrzutność… No i z czego się panna śmieje? Chichocząc, złożyła starannie swoją listę podejrzanych i wsunęła ją z powrotem w rękaw.
— Nic, nic, mister Holmes, z niczego. Weszło się do jadalni w restauracyjnym. Siedzący na wprost wejścia unieśli głowy i zatrzymali wzrok na dłużej. Wskazali dyskretnie innym, zaczęły się szepty, również dyskretne, zaraz zresztą stłumione, wszyscy tu byli tak dobrze wychowani; przepraszający uśmiech już wypełzał na wargi. Cisza okazywała się jeszcze bardziej krępującą. Fessar miał rację: Blutfeldowa, nie Blutfeldowa, plotka rozejdzie się błyskawicznie. Szczęście, że Frau Gertrudy nie było przy stole, doktor Konieszyn przeprowadzał samotnie operację na jajkach po wiedeńsku. Szło się szybko, nie oglądając się na pannę Muklanowiczównę. Przy ostatnim stole zasiadł do posiłku łysy Turek; teraz uczynił ruch, jakby chciał się podnieść.
— Pozwoli pan Benedykt
—
— Ależ
—
— O zdrowie chciałem
—
— Jedliśmy już, dziękuję.
— Gdyby
—
— Wybaczy pan, nie mogę, nie teraz.
— Ach! Panimaju, panimaju. Pannie Jelenie zbrakło tchu; podbiegłszy korytarzem, oparła się o przepierzenie.
— No i dodokąd… pędzić pana…
— Jak ja się wpakowałem w tę kabałę!
— zrzędziło się pod nosem, spoglądając ku drzwiom restauracyjnego.
— Przecież nic nie zrobiłem! Nie chciałem nic zrobić! Dojechać spokojnie. A teraz każdy. Wyobrażają sobie. Ten też, Turek cwany. Bóg wie co. Liedniaki, Sibirchożeto, marcynowcy, ochrana, nie ochrana, Tesla i Piełka i książę Błucki i Zima i pewnie jeszcze cholerni piłsudczycy na dodatek.
— Przygryzło się kciuk.
— Idiot, idiot, idiot!
— Musi mi pan… wszystko…
— Się wpakowało się. Nu, ładna.
— Opowiedzieć, uff.
— A panna też dobra! Bezpieczny skandalik w podróży. Już nas widzieli razem. Co niby pomyślał sobie Fessar?
— Ależ pan się boi ludzi. Czy to jest strach? To nie jest strach. Wypuściło się powietrze, wzruszyło się ramionami.
— Zostaniemy w salonce, w otwartym
— nie dadzą spokoju; zamkniemy się w przedziale, moim, panny
— jeszcze gorzej.
— Nie jęcz pan już.
— Jelena doszła do siebie.
— Idziemy. Poprowadziła na przód składu, przez salonkę i wagon wieczorny: sala kominkowa, sala widokowa, drzwi żelazne
— pchnęła, wyszło się na podest. Odruchowo spojrzało się pod nogi. Nie ma krwi. Ponad głową, przez błękitne niebo, przepływały warkocze ciemnosiwego dymu i monumentalne masywy białych obłoków. Po jednej stronie torów ciągnęły się zielone lasy, po drugiej
— step szeroki; w ciepłem powietrzu spod zapachu żelaza i oleju przebijały wonie ziemi i mokrego drewna. Osłoniło się oczy od słońca. Panna Muklanowiczówna oparła się o drzwi.
— A teraz niech pan mówi. Się pomacało się po kieszeniach. Wyjęło się zamszowy futerał, z futerału interferograf. Uniósłszy tuleję ku niebu, przytknęło się oko do soczewki. Na średnicy czarnego koła migotało kilkanaście koralików światła. Westchnąwszy z rezygnacją, schowało się aparat.
— W arbackim zastawie
— zaczęło się, masując obolałą prawicę
— kupiłem sobie wieczne pióro, złotego Eyedroppera Watermana…
O arsenale Lata
Nikola Tesla przyłożył sobie lufę do skroni i pociągnął za spust. Trzasnęło. Włosy stanęły mu dęba i zjeżyły się brwi. Czarny piorun przeskoczył między czaszką Serba i tungetytowem zwierciadłem. Stary agient ochrany przeżegnał się trzykrotnie. W zwierciadle płonął krzaczasty świecień, portret Tesli z profilu, głowa i szyja oraz fragment barku; zwierciadło było rozmiarów i kształtu weselnego monidła, akurat pozwalało na odbicie naturalnej wielkości popiersia. Rzecz w tym, iż biały negatyw wypalony na węglowoczarnej tafli
— już blednący, to znaczy ciemniejący
— w niczym nie przypominał fizycznej formy osoby portretowanej. Byłżeby to, jak chce doktor, symboliczny jego „karmograf”? Nie miało się wysokiego mniemania o tych wschodnich ezoteryzmach, któremi zaraził był wynalazcę przed laty jakiś guru spod ciemnej gwiazdy. To nie przystoi, nie przystoi.
— Lepiej pan odłoży to ustrojstwo, bardzo proszę.
— Ale podejdźno, młodzieńcze!
— Proszę odłożyć.
— Podejdź i spójrz i powiedz, co widzisz. Profil przywodził na myśl raczej abrys ptasiej głowy: szczupła szyja, dziób wystający, u góry kolczasty grzebień. W miejscu policzka ziała dziura. Z oka rozchodziły się rysy, a może żyły, a może skry, linje białoczarnych piorunów. Nie było ust, tylko kolejny piorun szponiasty, rozkrawający wpół plamę twarzynietwarzy.
— O czym pan myślał?
— Pan mi powie, o czym myślałem. Się podrapało się w kark.
— O maszynach elektrycznych i burzach z błyskawicami? Tesla cisnął kabel do skrzyni.
— Ja prawie zawsze myślę o maszynach elektrycznych. Nawet jak nie myślę.
— Czyli to działa?
— Powinienem był z góry się umówić. Stiepan! Co wy sądzicie? Ochrannik szarpnął za dewizkę, zerknął nerwowo na cyferblat cebuli.
— Oj, wracajcie do siebie, doktorze, zaraz odjazd, Oleg Iwanowicz nie zatrzyma pociągu, telegram na pewno już poszedł. Tesla machnął z rezygnacją. Poprawiwszy białe rękawiczki, wyjął grzebień i energicznymi pociągnięciami jął zaczesywać podniesione włosy
— najpierw do tyłu, potem symetrycznie na boki, od przedziałka pośrodku. Przeglądał się przytem w wypolerowanej obudowie jednego z trzech wielkich metalowych cylindrów: oplecione skórzanemi pasami, konopnemi linami i ciężkiemi łańcuchami, złożone na boku i unieruchomione w drewnianych obejmach, zajmowały większą część wagonu. Stary Stiepan pilnował, by drzwi pozostawały zasunięte, światło wpadało tu tylko przez zakratowane okienka umieszczone u szczytu ścian; Tesla garbił się, łowiąc refleksy w ciemnej stali to lewem, to prawem okiem.
— Jeśli miałaby w tym tkwić choć cząstka prawdy
— mruczał pod nosem
— efekt powinien być do odtworzenia z każdem źródłem ćmiatła. Używają ćmieczek, bo są najtańsze, sproszkowany tungetyt węglowy w knocie. Ale chodzi o ćmiatło, o wpływ człowieka na ćmiatło: ono samo lub to, co towarzyszy zawsze jego wyzwoleniu.
— Zazezował wzdłuż cylindra.
— Zgodzi się pan Benedykt?
— Mhm, też mi się tak wydaje.
— Myślałem o tym w nocy i potem przy śniadaniu. Księżna przyparła do muru angielskiego inżyniera. A właśnie, gdzie pan się podziewał?
— Tylko dlaczego musi pan od razu przeprowadzać wszystkie eksperymenta na sobie? Tesla schował grzebień.
— Christine z panem rozmawiała. Przygładziło się wąsa, się rozejrzało się po wnętrzu. Podłogę posypano trocinami, deski zostały niezbyt starannie zbite na nakładkę, ich spojeniami biegły krzywe linje smoły. Dwaj agienci ochrany urządzili się byli w kącie za stertami drewnianych i blaszanych skrzyń, mieli tam krzesła, sienniki, koce, lampę gazolinową. Jak jednak tutaj wytrzymają, gdy Ekspres wjedzie w Zimę?
— To nie ma sensu, doktorze, nikt nie musi się tu włamywać, żeby wysadzić wagon w powietrze. Albo i cały pociąg. Jakiej przepowiedni pan szukał? Czy dojedzie cały do Irkucka?
— Światło, te pojedyczne drobiny światła, nie eter, ale promienie, die Lichtquanten, może i fala, póki jesteśmy w Lecie, musi być coś w naturze światła, w naturze ćmiatła, na tym najniższym poziomie przenikającej wszystką akaszę prany, co splata się bezpośrednio ze świadomością człowieka
— czy przećmietlano także zwierzęta?
— że ona wpływa na jego bieg, na polaryzację, że człowiek patrzy, a może tylko że myśli, i
— i
— tak. Pomóż mi pan. Złapało się za drugi koniec zwierciadła.
— Ciężkie.
— Czysty tungetyt na srebrze.
— Musi być warte fortunę.
— Mhm, ma pan rację, o tym nie pomyślałem. Tesla opuścił krawędź lustra do płaskiej skrzyni, obłożył je pakułami i przycisnął pokrywę. Podało się mu kłódkę.
— O czym?
— Że mogliby chcieć jeszcze na tym zarobić.
— Ukraść cały wagon? Stiepan pokiwał głową.
— Mademoiselle Filipov starała się o ubezpieczenie, ale to wszystko i tak stanowi własność Jego Wysokości.
— Szacowaliście wartość?
— Sto tysięcy rubli. Więcej. Jak oszacować wartość maszyn doktora? Tesla zatrzasnął kłódkę.
— Dopóki ich nie przetestuję, nie wiadamo, czy w ogóle mają jakąś wartość.
— Ale samo to lustro
—
— Lustro! Przecież wcale nie będzie służyć jako lustro. Myśli pan, że co to jest?
— Ogarnął dramatycznym gestem pogrążone w półmroku wnętrze wagonu towarowego wraz z jego zawartością. Doktor Tesla bez wątpienia miał skłonność do scenicznej dramaturgji.
— To arsenał Lata. Postąpił ku pyramidzie pak blaszanych, każda oznaczona liczbą porządkową i firmowym emblematem Tesla Tungetitum Co.; pyramida przewyższała nawet wysokiego Serba, sięgała sufitu.
— Te trzy pływnice podłączymy do elektrycznej sieci Irkucka, powinniśmy dostać pływ rzędu czterdziestu megaciem, tu mam prawie kilometr izolowanego krzemem kabla na chłodzie wysokomiedziowym, a tam
— z tego złoży się chwytaki. A z tego
— klatkę cienia. Zobaczymy, jakie ciśnienie zdzierżą. Będzie przepuszczać przez lute pływ teslektryczny. Zajrzało się do otwartej skrzyni. Kabel z dosztukowaną iglicąlufą i nieporęcznym spustem ciągnął się stąd do beczułkowatej paki obok, w której powarkiwało niewidoczne urządzenie; identyczny kabel wybiegał z niej z drugiego otworu, zawracając w zbyt długich zwojach do tej samej skrzyni, gdzie w wiórach i szmatach spoczywały pękate słoje wypełnione węglem. Węglem?
— Nie jest to właśnie lutych żywioł?
— Nie spalisz ich, nie zmrozisz, nie rozbijesz. Tylko to, co daje im życie, może im życie odebrać. W Pradze nie było okazyj dla testów… Odradzano mi zresztą pracę koncepcyjną w Kraju Lutych. Dotknęło się krawędzi słoja. Szkło było zimne, lekko oszronione, wilgoć lepiła się do palców, szczypała skórę.
— Chce pan ich
— wydrenować? wyssać? Z czego? Z teslektryczności?
— Kiedy wyprawiamy się na pustynię, zabieramy z sobą zapasy wody, szukamy ochłody, budujemy osłony przed żarem, rozpościeramy cień. Kiedy idziemy w mrozy arktyczne, idziemy w futrach, w ubiorach ciepłych, wznosimy ciepłe schroniska. Przyszły lute
— co przynoszą ze sobą? w czym ich ratunek na obcej ziemi? Odebrać im to! Uniosło się wzrok. Doktor Tesla sprawdzał plomby na pudłach, wyprostowany, z lewą ręką za plecami, biały gors odbijał się na szarej blasze trójkątną plamą. W tym brudnym półmroku trudno było to orzec z pewnością, ale cienie na postaci doktora, pod załomami jego stroju, w zmarszczkach na twarzy
— czyż nie wylewały się znowu z koryt jak rzeki roztopowe? czy nie płynęły wartkiemi strumieniami mimo światła i półświatła? Jeszcze bardziej znaczące było zachowanie siwowłosego agienta ochrany. Skryty w milczeniu, bezruchu i ciemności, stał za Teslą, przesuwając się tylko, gdy Tesla od pudeł do pudeł się przesuwał; zawsze poza polem widzenia Serba, jednak zawsze blisko, jak matka obserwująca pierwsze kroki syna, jak pielęgniarz strzegący chorego
— było coś takiego w sylwetce Stiepana, w napięciu jego ramion.
— Zimę? Odebrać Zimę?
— Mróz i śnieg i lód
— no tak, to pierwsze rzuca się laikowi w oczy. Czego pan tam wypatruje?
— Panna Filipov pilnuje teraz doktora w przedziale, prawda? Musiał się doktor wymknąć tutaj na swoje śniadanie.
— Śniadanie?
— Pan się żywi tą siłą. Co znajduje się w słojach?
— Kryształy soli wypełnione tą czarną energją prany, tą ćmieczą. Głównie soli metali z grupy żelaza.
— Co?
— Próbuję różnych metod akumulowania teslektryczności, szukam najefektywniejszych; tu akurat mam ałun amonowożelazowy. Co ona panu naopowiadała?
— Że to jest silniejsze od pana. Tesla przysiadł na pojemniku opieczętowanym papierem z trupią czaszką.
— Jeśli nawet
— rzekł powoli
— jeśli do takiej decyzji doszedłem
— żeby się temu poddać
— skąd pewność, że była to decyzja zła? Się żachnęło się.
— Na miłość boską, sam mi pan opowiadał o zmaganiach z nałogiem hazardowym! I czy ja nie znam uścisku tych pęt niewidzialnych? Znam! Miejże pan wzgląd na rozum własny i mój! Tesla uniósł palec wskazujący.
— Bene, Benedetto, zważ i to: są nałogi dobre. Rzeczy, czynności, skojarzenia, którym zgodziliśmy się oddać w niewolę. Chociażby funkcje fizjologiczne, pardon my rudeness, gdyby życie pańskie na tym zawisło, nie potrafiłby się pan z własnej woli opróżnić w spodnie. Zważ pan na sposób, w jaki pan mówi, na sposób, w jaki pan myśli. I jeszcze na to: że różnimy się od zwierząt, od ludzi wychowanych między zwierzętami, iż pewnych rzeczy nie zrobimy, ręka będzie się sama cofać, nogi odmówią posłuszeństwa, usta się nie otworzą. Bo przecież każdą moją myślą i czynem demonstruję codziennie, żem jeno automatonem reagującym na zewnętrzne bodźce drażniące me zmysły; myślę i działam w odpowiedzi na nie. Niewiele pamiętam w całym moim życiu przypadków, gdy nie potrafiłem wskazać najpierwszej impresji, która sprowokowała ruch, myśl lub sen. Tem bardziej cenić należy każdy moment prawdziwej wolności umysłu, to święte szaleństwo rozumu! Lecz cywilizacja
— cywilizacja jest zbiorem dobrodziejnych nałogów. Że wstaje pan od stołu przy kobiecie
— zanim pan pomyślał, żeby wstać. Nie pan rządzi wstawaniem
— wstawanie rządzi panem.
— Wstaje się.
— Wstaje się. Tak. Dziecko w niebezpieczeństwie
— się rzuca się na pomoc dziecku. Mówi się prawdę, kiedy trzeba, kłamie się, kiedy trzeba. Jest się uprzejmym. Się myje się. Szanuje się starszych. Nie zabija się. Zamierza pan walczyć z temi nałogami? To jest możliwe, można się spod nich wyzwolić, znałem takich ludzi. Well?
— Lecz jaki nałóg rządzi naszem rozeznaniem, które nałogi są dobre, a które złe? Uśmiechnął się; miał bardzo szczery, sympatyczny uśmiech, trochę nieśmiały. Podszedł do otwartej skrzyni, przepiął ponownie końcówki kabla w otworach beczułkowatej paki, do wolnej końcówki dłuższego kabla dopra wił zimnazowe imadło i włożyszy je w słój, zacisnął szczęki urządzenia na szarym krysztale. Iglicęlufę miał w drugiej dłoni, palce spoczywały na izolacji i na spuście. Spoglądał pogodnie. Przygryzło się paznokieć.
— Strzeli.
— Nie, przełączyłem, to swobodny spływ.
— Nie powinienem
— Złapało się za zimnazową iglicę. Nikola Tesla pociągnął spust. Popłynął pływ teslektryczny, ćmiecz zawrzała w ciele. …I puściło się zimny metal.
— …odjeżdża.
— Tak, już. Się chwiało się na nogach. Doktor Tesla szybko wypiął kable, zwinął je do skrzyni, opuścił wieko. Drzwi wagonu były odsunięte, stał w nich młodszy ochrannik. Mrugało się w południowem słońcu bijącem znad tiumeńskiego peronu. Prawadniki wołali podróżnych, sapała lokomotywa. Pod zimnazową wieżą zegarową kołysała się drewniana tablica z krzywo pociągniętemi czerwoną farbą literami.
Льда нет
Tesla zszedł na peron, machnął niecierpliwie. Zeskoczyło się
— i upadło się, ziemia falowała pod stopami, jasność niebieska oślepiała, syberyjskie powietrze rozsadzało płuca, wszystkie dźwięki dworca wwiercały się w uszy
— w uszy, w mózg, gniazdo brzęczących trzmieli pod czaszką wybuchło. Tesla pomógł podnieść się. Otrzepało się spodnie.
— Co się stało? Doktorze?
— Też nigdy nie pamiętam.
— Pan mnie zmusił
—
— Zmusiłem?
— Zahypnotyzował
—
— Opowie mi pan potem o tym ze szczegółami, koniecznie. Doktor maszerował długim, energicznym krokiem ku wagonom pierwszej klasy. Podbiegło się
— a biegło się lekko, dobre duchy unosiły ciężar ciała nad ziemią. Jeszcze horyzont i błękit nieba i chmury na niebie śnieżnobiałe i budynek stacji i wąż Ekspresu Transsyberyjskiego i ludzie rojący się na peronie, jeszcze to wszystko nie bardzo się składało w harmonijną całość, może od oślepienia (mrugać, mrugać, mrugać!), może na skutek wstrząsu przy upadku
— ale biegło się jak we śnie: miękko, opadając na ziemię, gdy chce się opaść, bo gdyby kaprys taki, to uleciałoby się wprost pod obłoki. A chociaż obraz powoli sklejał się w sensowną mozaikę
— pozostawała świadomość, że to jest mozaika, że można było ją skomponować inaczej. Chmury na torach, dworzec na niebie, niebo pod stopami, domy wydmuchiwane z komina parowozu, zimnazowy widnokrąg i żylaste szyny
— mogło być i tak, akurat nie jest, ale mogło, pamiętaj o tym.
— A właściwie o co chodziło? Zrównało się krok z Teslą.
— Słucham?
— Wpadł pan i zaraz chciał uciekać.
— Nie mogłem przy Stiepanie. W nocy odwiedził mnie pan Fogiel. Czy doktor ma na nich jakiś wpływ? To go zdenerwowało wyraźnie. Wspiął się po schodkach do Luksu i, zawahawszy się, stanął odwrócony tyłem, oparty łokciem o otwarte okno wychodzące na miasto. Po raz pierwszy uciekał wzrokiem, krył twarz. Co niekoniecznie zwiastuje kłamstwo; może zwiastować równie krępującą prawdę.
— Nie zamierzam mieć z tym nic wspólnego! Najchętniej trzymaliby mnie cały czas w złotej klatce!
— Przecież musiało pana dojść o mojej przygodzie jekaterynburskiej. Pan Fogiel mówił, że to przez te dworskie wojny ottiepielników z liedniakami. I odniosłem wrażenie, że bynajmniej nie względy gospodarcze są tu najważniejsze. Pan mnie słucha, doktorze! To nie jest scjencja czysta i wolna
— to sprawy życia i śmierci. Miał pan doktor do czynienia z marcynowcami? Do reszty wyprowadziło go to z równowagi. Oderwawszy się od okna, z zaciśniętemi wargami i ramionami ściśle ułożonemi wzdłuż tułowia, ukłonił się sztywno.
— Wybaczy pan
— i oddalił korytarzem, wysoka, chuda sylwetka, biały garnitur, tęcza ćmiatła wokół bieli. Tu wspomnienie obrazu nałożyło się na obraz i myśl samowładna obróciła głowę ku szybie
— ale słońce prześwietlało szybę
— ku polerowanym stalunkom wagonu
— ale słońce odbijało się od stali; pośpieszyło się więc do przedziału. Zaciągnąwszy szczelnie zasłony, zajrzało się w lustro. A w lustrze
— blady cień zebrany za plecami i wokół twarzy pełgał i tańczył jak płomień na reflektorze lampy naftowej; cień oraz wątłe smugi świecienia, poblask migotliwy na granicy percepcji. Stało się i patrzyło. Minuta, druga, dłużej, w bezruchu, a one pląsały, one przesuwały się w zwierciadle i deformowały w tle
— aż pociąg szarpnął, się uderzyło się czołem w ramę złoconą, i czar prysł. Oto jest hypnoza; oto jest przymus. Podskoczyło się w miejscu trzy razy, ugryzło się w nasadę kciuka, się zaśmiało się pusto i polizało się zimną taflę lustra, siurpl, siurpl, siurpl, długie pociągnięcia języka po szkle. Następnie usiadło się przy sekretarzyku, podparło się głowę rękoma, coby nie runęła z głuchym łomotem na blat. Co robić? Co robić? Natychmiast powróciła stara pokusa: zamknąć się w atdielienju, nie wychodzić, żadnych kontaktów z innymi pasażerami, żadnych rozmów z panną Muklanowiczówną, a już broń Bóg z doktorem Teslą czy Ünalem Fessarem. Może pan Fogiel przesadzał, myślał nastraszyć lekkoducha, żeby im w paradę więcej nie wchodził. (Nastraszył). Piełkę najpewniej sami marcynowcy capnęli z Transsibu, przecie im brata na miazgę roztłukł. Więc
— nie wychodzić. Nie kusić losu. Załatwi się sprawę z Ministerjum Zimy w Irkucku, drugi tysiąc do kieszeni i nazad. Sekciarze i liedniaki odczepią się, jak zobaczą, że syn ma tyle do ojca, co człowiek do małpy. Byle nie prowokować. Żadnych więcej awantur. Żadnych publicznych aluzyj. Głowa w piasek. Tak. Bo jak już się wyjdzie między ludzi, jak się wpadnie między wstyd a wstyd, to nie ma ratunku: czyny są silniejsze od ich podmiotu, słowa silniejsze od wypowiadającego, teraźniejszość od przeszłości
— nie ma się władzy nad każdą sekundową reakcją, każdym ruchem ręki i grymasem twarzy, uśmiechem przeklętym. S i ę b o i s i ę. Zwycięża kłamstwo chwili. I łapie się za teslektrodę, i pali się w ćmieczy. Bo czy nie zamierzało się wyperswadować doktorowi nałóg abnaturalny? czy nie obiecało się szczerze mademoiselle Filipov w intencji rycerskiej? Ale przyszła chwila i działo się
— tak, mówiło się
— tak, robiło się
— tak. Żeby to przynajmniej były jakieś decyzje wielkiej wagi moralnej! Żeby ogień i bitwa i sztorm i krew niewinnych i bodaj Lord Jim czy inny szlachetny metal ludzki z kart Conrada, co nie gnie się, nie gnie, aż pęka
— z wielkim hukiem i echem idącem po bliźnich. Ale nie. Ale na odwrót. Mały wstyd, wstydzik, wstydziątko, jedno, drugie, dziesiąte, setne, tak drobne, że niedostrzegalne gołem okiem, bakterje duszy, przed któremi nie ma obrony
— chyba że właśnie kwarantanna ścisła. Oby tylko ta przygoda z teslektryką nie ciągnęła za sobą chorobliwych konsekwencyj, głupiemu szczęście sprzyja, ale na razie nie można się w tym pociągu obrócić, żeby nie wpaść we wnyki nowe. Uspokoiło się oddech. Należy rozważyć rzecz na zimno i bez uprzedzeń. Po pierwsze, od tego się nie umiera. (Tesla nie umarł. Jeszcze). Po wtóre, to mija, w każdym razie słabnie, uchodzi z czasem. Po trzecie
— po trzecie, właściwie co się dzieje…? Uniosło się dłoń przed oczy. Nie drżała. Chuchnęło się w garść. Nie pojawił się żaden ciemny osad. Uchyliło się zasłonki i spojrzało się przez interferograf. Bez zmian, światło nadal interferuje ze światłem. Rzeczywiście, się czuje się nadnormalnie rześkim, ale też nie jest to nic niezwykłego, czasami wystarczy kieliszek wódki dobrej. Tesla dopytywał się był o wpływ na władze rozumu. Pamięć
— czym jest pamięć ujmowana właśnie jako fenomen umysłowy: magazynem pracy duchowej czy prostem odbiciem stanów mózgu? Wyglądało się na migające za oknem ostatnie zabudowania Tiumenia. Jeśli ma się rację i nie istnieje jedna przeszłość, nie może również istnieć jedna pamięć przeszłości: pamięta się wiele wersyj wzajem sobie przeczących, a umysł usiłuje je jakoś pogodzić, i stąd rozmyte wspomnienia, fałszywe memorje, białe plamy, gdzie pamięci się na siebie nałożyły, zamazały, zniwelowały. Lecz człowiek oćmieczony, wdrożony w logikę lutych, taktak, nienie, pod arystotelesowskim nożem prawdy
— czy on nie powinien pamiętać przeszłości jasno i wyraźnie, bez żadnych wątpliwości? A może Tesla zwyczajnie usprawiedliwiał w ten sposób swój nałóg? Spojrzało się na szpargały na sekretarzyku. Gdzieś między nimi znajdował się zaszyfrowany list piłsudczyków. Znalazło się ołówek i, bez namysłu, na marginesie broszury Transsibu, odtworzyło się z pamięci cały list, jedenaście wierszy po dwadzieścia liter, i jeszcze dwie, szeregi bezsensownych kombinacyj znaków, których nawet matematyk nie zapamięta łatwo. Następnie wyjęło się właściwy list. Się zaśmiało się szyderczo. W rzeczy samej: bez namysłu, bez wątpliwości, jasno i wyraźnie! Tylko że zupełnie co innego niż w szyfrze. Odrzuciło się precz zgniły owoc pamięci. A czy jest w ogóle sens łamać sobie nad tym listem głowę? Mogli się z góry umówić, że dana litera albo sekwencja liter oznacza konkretne słowo, zdanie
— nie idzie ich nijak odgadnąć. Mhm, tylko czy odbiorca takiego listu będzie nosił z sobą książkę kodów, latami, na zesłaniu, w dziczy i w mrozach Sybiru, na wyrębie tajgi i w kopalniach, w rotach wędrownych, pod okiem strażników i między szpiclami ministerjalnemi
— niemożliwe, nie tak się umówili. A zatem jest to szyfr oparty wyłącznie na tym, co zaległo w pamięci adresata listu. Nie mogą mieć nawet pewności, czy odbiorca znajdzie akurat papier i ołówek; może pozostanie mu jeno badylem na śniegu bazgrać. Więc żadnych książek. Metoda, którą zapamiętał na lata, wystarczająco bezpieczna i wystarczająco prosta. Jeśli klucz, to łatwy do zachowania w głowie. Czy coś podobnego w ogóle istnieje? Obgryzało się w zamyśleniu paznokieć. Jaką metodę by się wybrało, będąc w identycznej sytuacji? Przesunięcie liter w alfabecie. O z góry ustaloną liczbę miejsc. Jeśli o jedno, to B zamiast A, C zamiast B, D zamiast C, i tak dalej. Jeśli o
— mhm, ile jest warjantów takiego szyfru? Tyle, ile liter w alfabecie. Nie ma w liście polskich znaków, więc trzymają się notacji łacińskiej. Wystarczy teraz próbować z pierwszym wierszem: jeśli nie wyłoni się sens już na początku tekstu, nie ma po co męczyć się z resztą. Wzięło się czystą kartkę, zapisało się łaciński alfabet, od A do Z, numerując litery od do . No dobra, przesuwamy o jeden. YSPAPKMCFYXBCUYWFGJT. O dwa. ZTQBQLNDGZYCDVZXGHKU. O trzy… Sprawdziwszy bezskutecznie wszystkie możliwe przesunięcia, zapatrzyło się w bieriozowe zagajniki przepływające za oknem na tle zielonych pól. Krajobraz podobny do krajobrazu, przez te równiny podróżuje się jak okrętem przez ocean, fala nie do odróżnienia od fali, trzeba wierzyć gwiazdom i zegarom, że inną wodę tnie kadłub, niż ciął wczoraj. Ręka zmięła ostatnią zapisa ną kartkę, cisnęła w kąt. To istotnie byłby zbyt prosty system, skoro dwadzieścia pięć prób wystarcza dla jego złamania. Jak można go skomplikować, nie komplikując samego sposobu deszyfracji ponad możliwości starego zesłańca? Spojrzało się na zapisany na poprzedniej kartce alfabet, liczby nad literami. Coś łatwego do zapamiętania
— klucz
— słowo, zdanie. JESZCZEPOLSKA. PRECZZCAREM. FILIPGIEROSLAWSKI. EULAGJA. POLACYNIEGESIISWOJSZYFRMAJA. ABRAKADABRA. Rzecz w tym, by przesuwać litery nie zawsze o taką samą odległość w alfabecie, lecz
— każdą literę według numeru odpowiedniej litery klucza. Jeśli kluczem byłaby JESZCZEPOLSKA, pierwszą literę listu zaszyfrowałoby się, przesuwając o miejsc (J), drugą
— o (E), trzecią
— o (S), i tak dalej, a potem od początku klucza. Jak złamać taki szyfr? Liczba kombinacyj do sprawdzenia to razy razy razy razy … jak długi jest klucz. Porzućcie wszelką nadzieję, ignoranci. Nawet gdyby podróżowało się dookoła świata, nie starczyłoby czasu. Ścisnęło się nos u nasady. Palce, które dotykały były słoja z naćmieczoną solą, odciskały teraz na skórze między oczyma to samo wrażenie: wilgoć, zimno, drobne igiełki wbijające się w ciało, płytki, piekący ból. Wcale przyjemny
— jak lodowy okład na rozpalonem czole. Wytarło się dłoń w chusteczkę. Pojawiło się delikatne uczucie swędzenia. Uchyliwszy okno, zapaliło się papierosa. Papiery na blacie podniosły szelest i zerwały się do lotu. Zebrało się je w jeden plik i przycisnęło kałamarzem. Ekspres mknął nad korytem jakiejś wyschniętej rzeki; może był to wyjątkowo długi wąwóz, płytka rozpadlina. Blizna, znak szczególny na gładkiem poza tym licu Azji. Wiatr, to znaczy powietrze wpychane do wnętrza przez pęd pociągu
— było zaskakująco ciepłe, suche. Opuściło się papierosa. Czy to już zapach stepów? TuktuktukTUK, tuktuktukTUK. Rozpadlina się skończyła; z powrotem anonimowe odmęty oceanu traw. Może coś na niebie, profil góry, ptak, burza z piorunami
— nie, nic, tylko te megalityczne obłoki jak wapienne grobowce archaniołów. Słońce raziło oczy, wzrok spływał ku cieniowi, a w cieniu odznaczał się jasny prostokąt papieru. List piłsudczyków pozostał na wierzchu. Strzepnęło się popiół za okno. TuktuktukTUK, jeszcze dzień, dwa, i nawet serce zacznie bić do rytmu kół pociągowych. Ta regularność doprowadzić może do obłędu, szaleństwo to właśnie nałóg przesadnej regularności, głód przesadnej regularności. Spojrzało się raz jeszcze. CAR. CAR. Car! OREE. REE. ORE. Się pochyliło się nad sekretarzykiem. Co to oznacza? Czy oznacza cokolwiek? Pewne sekwencje liter się powtarzają. Podniosło się z dywanu ołówek, zakreśliło się identyczne odcinki. Było powtórzeń. ABT i liter dalej ABT. ORE, dalej
— OREE, dalej
— REE. JCAR,
— JCAR. YRG,
— YRG. Wszystkie oddalone o parzy stą liczbę znaków. Wszystkie oddalone o liczbę podzielną przez . Przez
— już nie. Co to oznacza? Czy oznacza cokolwiek? Się zaciągnęło się dymem. Czy to może być przypadek? Może. Ale niezwykle mało prawdopodobny. Stawiajmy na to, co pospolite i przeciętne. Klucz jest słowem czteroliterowem. List zaszyfrowano według czterech przesunięć. Litery nr , , , i tak dalej
— przesunięte o pierwszą literę klucza; litery nr , , ,
— o drugą literę klucza; nr , , ,
— o trzecią; nr , , ,
— o czwartą. Tylko że sam klucz nadal pozostaje zagadką. Usiadło się na posłaniu. Przynajmniej zna się liczbę kombinacyj do sprawdzenia: . Gdyby na każdą próbę poświęcić kwadrans… Zachichotało się pod wąsem. Szaleństwo. Wiadomość składa się z liter. Po liter przesuniętych według reguły pierwszej i drugiej, po
— według trzeciej i czwartej. Zdusiło się niedopałek. liter wyciąganych z tekstu co czwarta. Sieczka losowa. W tym już żadnej regularności się nie znajdzie. Spojrzało się na stronę maszynopisu pracy Alfreda. Przecież to nieprawda: istnieją regularności, gołem okiem widać, że w tekście pisanym w języku polskim litery w rodzaju A, E, I występują znacznie liczniej od J czy G, nie mówiąc o X i Q. A dla statystyki nie ma znaczenia, czy bierzesz wszystkie po koleji, czy co czwartą. I tak zaczęło się rachować częstość występowania liter. Najpierw porachowało się, ile razy każda została użyta na pierwszych dziesięciu stronach artykułu Alfreda Tajtelbauma o Łukasiewiczowej Zasadzie sprzeczności u Arystotelesa, zaokrąglając je do alfabetu łacińskiego. Prowadziły I, A, K, R, z G i H na szarym końcu. Potem porachowało się częstość występowania liter w każdej z ćwiartek listu. I jęło się podstawiać: najczęstsze pod najczęstsze, najrzadsze pod najrzadsze. Tu już w grę wchodziło góra kombinacyj. Niektóre wykluczał charakter języka, Polak nie wymówi RGRH ani WCFZ; niektóre były w polskim aż nadto oczywiste. Wyłaniały się pierwsze sensowne połączenia. NIE. CIE. PIE. WIE. NIA. TAK. TAK. Zapaliło się kolejnego papierosa. Zbyt wiele sensu, by okazał się przypadkiem. Pierwsza litera klucza: B. Druga litera klucza: J. Trzecia litera klucza: A. Czwarta litera klucza: H. To znowu był bełkot. Ale odszyfrowany podług niego list
— on zawierał konkretną treść.
WIOSNALUDOWTAKXODWIL
ZDODNIEPRUXPETERSBUR
GMOSKWAKIJOWKRYMNIEX
JAPONIATAKXPARTYAROZ
KAZUJECZASKOMPENSACY
ITAKROSYAPODLODEMXWS
ZYSTKIESRODKITAKXUWA
GAMLODZIIOCIEPIELNIK
IPRZECIWZIMIEXBRONLU
TEXNIEWIERZSTAREMUXK
URYERPRZYBEDZIEXZYJE
SZ
Wykaligrafowało się list na czystej kartce. Oczy przebiegały tekst raz po razie, konotując całe słowa i zdania, znało się go już na pamięć; rosła konfuzja. Pisali do ojca po latach sybiru pepeesowcy z Królestwa — ŻYJESZ — pisali starzy rewolucjoniści do chowańca mroźników — BROŃ LUTE — pisali w tonie komendy — PARTYA ROZKAZUJE — jakby w ojca mocy leżało sprawić to wszystko — ROSYA POD LODEM — ODWILŻ DO DNIEPRU — pisali mu szyfrem, żeby syn, broń Boże, nie poznał ich planów — WSZYSTKIE ŚRODKI — a cóż to, na miłość Pana, ma znaczyć?!
Paznokieć był obgryziony; się zabrało się za naskórek kciuka. Co mówił ten jednouchy socjalista? Że nie mieli kontaktu z ojcem? I to jest pierwsza od nich wiadomość dlań po pięciu latach? Suchotnik łgał, to jasne. Wcale nie dowiedzieli się o ojcu przez ludzi z Miodowej. Najpewniej oni sami go do lutych posłali. Chcą wykorzystać Lód do podniesienia rewolucji, dla trjumfu socjalizmu czy zmartwychwstania ojczyzny, która tam frakcja akurat
— Trzasnęły drzwi, przeciąg poderwał wszystkie papiery w przedziale, skoczyło się zamknąć okno.
— Panie Benedykcie!
— No i co wyprawiasz!
— Panie Benedykcie, mam go!
— Depczesz mi paszport. Jelena nie słuchała. Złapała za rękaw, pociągnęła, mało szew w marynarce nie poszedł.
— Co za granda! To już żandarmi uprzejmiej sobie poczynają!
— Się wyprostowało się z urazą. Uśmiechała się radośnie, blade różyczki wykwitły na zazwyczaj kredowobiałych licach; trzy, cztery czarne loki wymknęły się z koka, ach, toż jak na pannę Muklanowiczównę
— nieschludność niesłychana.
— Tak? Zniżyła głos do szeptu, przysuwając się bliżej jeszcze.
— Filimon Romanowicz Ziejcow.
— Ten komunista?
— Aha. Przygładziło się wąsa, spojrzało się na nią z ukosa, bardzo była z siebie dumna.
— Dlaczego Ziejcow?
— A więc tak. Wzięłam pieniądze od cioci, poszłam kupić prawadników i stewardów. I
—
— Co z Piełką?
— Nic z Piełką!
— prychnęła.
— Niech się pan Benedykt obudzi! Czy Fogiel nie mówił, że liedniaki włożyli swojego człowieka w ostatniej chwili? Nie mogli wiedzieć, dopóki doktor Tesla nie zdecydował, to znaczy
— ta panna Filipov zdecydowała, na fałszywe nazwisko zresztą. Prawda? Czy pan Benedykt ma pojęcie, jakie kolejki i zapisy są na bilety Transsibu? Miesiącami trzeba czekać!
— Znowu capnęła za połę marynarki; odstąpiło się pod ścianę, ale Jelena tym razem nie puściła.
— Jeszcze zdąży pan na spóźniony obiad, Ziejcow zawsze przychodzi na koniec, je sam, przysiądzie się pan
— on musi się zdradzić!
— Ale
—
— Zdradzi się! Prawadniki mi opowiedzieli: odkupił bilet tuż przed odjazdem z Sankt Peterburga, od jakiegoś kupca futrzanego, za półtora tysiąca rubli. Półtora tysiąca! Burżujkomunista! Ha! To on! Sięgnęła za siebie, nacisnęła klamkę. Rozejrzało się bezradnie po przedziale. Dywan, sekretarzyk, posłanie, wszędzie leżały papiery, dziesiątki kartek zapisanych kombinacjami liter próbowanemi w trakcie kryptoanalizy, na pierwszy rzut oka
— notatki szaleńca, nic innego. BJAH. I to miał zapamiętać na lata sybiru? Jakże dziwną maszyną jest ludzki umysł: w im ściślejszy porządek wprzęgnie świat dookolny, z tem większą furją natrze na ostatnie w nim gniazda nieładu. BJAH! Być to nie może, klucz m u s i coś znaczyć. Jelena mówiła swoje, perswadując i prosząc, i targając za rękę, jak uprzykrzona młodsza siostra
— tymczasem ta ostatnia zagadka nie pozwalała się wyrwać z myśli, gwóźdź w czaszce, rana w głowie, dręczy, boli, nie daje spokoju, trzeba podrapać.
— Pan znowu mnie nie słucha! BJAH. A jeśli litery naprawdę nie mają żadnego znaczenia? Jeśli to jest jeszcze prostsze? Przesunięcia alfabetu o jeden, o dziewięć… . . Wszystko zapomną
— ale nie zapomną roku swego zesłania.
— Siedemnaście lat.
— Co? Zerknęło się ponad ramieniem Jeleny, mężczyzna w lustrze miał bardzo dziwną minę. Siedemnaście lat. Twarz ojca, gdy szedł na Sybir
— zapamiętana
— niezapamiętana
— o ile był wówczas starszy, kilka lat zaledwie; prawie rówieśnik przecież! Nie ma fotografij, nie ma obrazów, jeno rysopis policyjny i wspomnienie prawdziwefałszywe. Najpewniejszy i w istocie jedyny sposób to lustro: tylko tak, tylko na tyle istnieje ojciec w teraźniejszości, tylko w tej postaci. Jelena, zmarszczywszy brwi, obejrzała się przez ramię. Czy ona widzi, co dzieje się wokół z cieniem? Czy dostrzega kształt tej ażurowej poćmiaty? Zapięło się kamizelkę pikową.
— Ziejcow. Jego powody mogły być zupełnie inne
—
— Ale! Wypytałam ich dobrze: wszyscy mieli bilety z dawna wykupione, tylko Ziejcow nie, tylko na niego przepisali w ostatniej chwili. Więc albo to on
— albo nikt. Chyba że liedniaki słuchają się jakichś jasnowidzów. Postąpiło się za próg. Panna Muklanowiczówna dygnęła przed Mrs. WhiteGessling. Zgorszona Angielka odwróciła głowę. Jelena syknęła ponaglająco.
— Nie będę pana ciągnąć za krawat, panie Benedykcie, jeśli na to pan liczy.
— Miałaś się położyć, znowu zasłabniesz.
— Zasłabnę? O czym pan mówi? I kiedyż to dopuściłam pana do podobnej poufałości w mowie? Panie Benedykcie! Z kluczem w dłoni spojrzało się jeszcze na zabałaganiony przedział. Na wierzchu papierów rozrzuconych po posłaniu leżała broszura reklamowa Transsibu, otworzona na stronie zabazgranej błędnie zapamiętanym szyfrem. Obróciło się klucz w zamku, zielony cień zalał okna, gdy Ekspres wpadł na chwilę między drzewa; zakręciło się w głowie i myśl nagła jak ów cień przesłoniła świadomość: A gdyby dało się odszyfrować także ten list?
O niektórych sposobach komunikacji Boga z człowiekiem
Nad drugą wódką Filimon Romanowicz wyjął fotografję matki.
— A to wiedzieć pan musi, że żadne zdjęcie ni malunek nie odda jej urody, piękna była matka moja, że, jak opowiadał nieraz, trzeźwy i pijany, a ja daję mu wiarę, tem bardziej gdy gorzałka już go rozbierze
— że ledwo wzrok jego na niej spoczął, powiedział sobie fater mój: ta dzieci na świat mi wyda, z tej krasawicy wezmą co dobre, czego nie wezmą ode mnie. Tak mówi i, Bóg na niebie, słusznie mówi, bo i to wiedzieć pan musi, kak wam pa otcziestwu, a, Filipowicz, jeszcze jedną polejcie, dziękuję, to wiedzieć musicie, Wieniedikt Filipowicz, że ojciec mój, Roman Romanowicz, jest człowiek może i dobrego serca, ale złych namiętności. Języki zawistne, których nie brak w żadnym powiecie, osobliwie w ziemstwach takich, gdzie wszyscy urodzeni znają się z pradziadów i każdy grzech, każda przypadłość, jako i każda cnota, wielekroć zdążyły przepłynąć między nimi w krwi wymienionej z pokolenia na pokolenie, wszyscyśmy tam spokrewnieni, języki zawistne, powiadam, obmówiły go lubieżnikiem i bezwstydnikiem. Przykroć to, gdy syn o ojcu takie rzeczy słyszy; usłyszy od obcego, zaprzeczy, bronić będzie ojcowego honoru, ale usłyszy od krewnych, od familjantów, przyjaciół
— co dzieje się z synem? Dopiero ze łzami w oczach pocznie wyklinać i potępiać bezeceństwo ojca! Syn! On pierw szy oskarżyciel, on stróż prawości! Niech pan zrzuci ten grymas. Było tak i ze mną. …Miał mój ojciec, jak się przekonałem, nie jedną rodzinę i nie jeden dom, lecz domów najmniej trzy, a w rodzinnych więzach i rachuby jasnej podać nie idzie, tak nawikłaną siecią liaisons du coeur się oplótł. Myśmy mieszkali w majątku; w miasteczku zaś utrzymywał dwa domy, gdzie żyły Sofija i Jelizawieta, każda z dzieckiem swoim, a z Sofiją jeszcze jej przyrodnia siostra młodsza, którą też, widzę, że już pan zgadujesz, też ojciec między swe kochanice liczył. Ot i rozpustnik, ot i grzesznik obmierzły, na przyzwoitość ludzką nie zważający! Gdym, dorastając, musiał setny i tysięczny raz wysłuchiwać opowieści o jego wszeteczeństwach, a ludzie lubują się w roztrząsaniu każdego szczególiku grzechów cudzych, bo inaczej niż rany ciała, rany duszy większą przyjemność dają drapane, palcami macane i jątrzone
— gdy nie twoje; a też i zmysłowość w tym jest jakaś właściwa przyjemnościom stołu, nadal o grzechach mówię, smakujemy je, wąchamy bukiet, ważymy, czy ciężkie dosyć, czy skruszałe dobrze, czy gęste jak trzeba, a te odleżałe latami, pokoleniami
— tem szlachetniejsze, a te niepospolite, wyjątkowe
— tem smaczniejsze, i uczty też odbywają się nierzadko na podobieństwo rzymskich owych: w rozleniwieniu, półleżąc, już syci, a niesyci, na granicy snu, z przymkniętemi oczyma i uśmieszkiem słodkiej satysfakcji, słuchamy chciwie o upadku innych ludzi, więc przedstaw pan sobie, com ja przeżywał zmuszony tego wysłuchiwać, biesiadom takim świadczyć
— jakby z mojego boku grzechy te wyjadano
— prometeuszowe męki. Wytrzymać nie mogłem; nie wytrzymałem. …Może inaczej by się wszystko potoczyło, gdyby matka moja żyła jeszcze. Zmarła w połogu, oddając nas pod opiekę niani i guwernera, nie, żeby ojciec się nami nie zajmował, wręcz przeciwnie; zmarła, rodząc drugiego syna, Fiodora, on pozostał w domu. Stary guwerner, który był jeszcze jej wychowawcą, przywiozła go matka z sobą z Jarosławlia, on więc, na czas nieobecności ojca, gdy ten wyjeżdżał w interesach
— a często były to miesiące całe i nie mógł się wtedy człowiek nie zadręczać, gdzież ojciec spędza dni i noce, czy nie z inną swoją rodziną właśnie, inną żoną, żyjącą, piękniejszą, innymi synami, lepszymi, których prawdziwie umiłował
— na ten czas guwerner zarządzał prawie całym majątkiem i wtedy, ażeby zabić te myśli, żeby zająć głowę i serce, zacząłem mu towarzyszyć w obowiązkach właściciela ziemskiego i po trosze przejmować je nawet. Otwarły mi się oczy na dolę ludu rosyjskiego. A jak teraz się pan zaśmieje… no i dobrze. …Łatwo budzi się w głowach młodych święte oburzenie i gniew wobec niesprawiedliwości. Lud nasz tak zwyczajny jest nieszczęściom i cierpieniom wszelakim, że nawet nie widzi i nie rozumie rozmiarów niekoniecznej krzywdy, jakiej doświadcza, ród za rodem, wioska i wioska, gubernia i gubernia; nawet te jęki, te lamenty bab u stóp popa i łzy pod ikonami, jak się tak patrzy z boku
— to przecie też rytuał, też obyczaj ich uświęcony tradycją tysiącletnią. Bo właśnie trzeba dopiero, by kto z boku spojrzał. On widzi nieprawość, on potrafi nazwać krzywdę, niepokrzywdzony, w nim żal i gniew, mówię, gniew wobec niesprawiedliwości powstaje. Zna Wieniedikt Filipowicz los Ijoba. I ten targ Pana przeciwko Ijobowi, i Ijoba w duchu targi hardej pokory. „I niewinnego, i niezbożnego on zniszcza! Ziemia dana jest w ręce niezbożnika, oblicze sędziów jej zakrywa, a jeśli nie on jest, któż tedy jest?” A Ijob zatrzymał przynajmniej pamięć czasów szczęśliwości, znał więc miarę swego upadku i liczył dni krzywdy wobec dni prawa
— ale chłop rosyjski niżej jeszcze od Ijoba leży, i bardziej w tym podobny jest zwierzęciu dzikiemu, bardziej bydlętom bezmyślnym aniżeli rozumnemu człowiekowi, bo żadna w nim nadzieja odmiany losu się nie zapali, żadna trwała chęć zmiany swej doli, jak i szkapy pociągowej nigdyś pan nie widział zaprzęgającej do dyszla woźnicę i sadzającej się na koźle. I nie dziw się pan mojej na lud tu goryczy
— ileż ja wówczas dni i wieczorów poświęciłem, korzystając z pobłażliwości starego guwernera, na starania ku polepszeniu ich życia, stawając przeciwko zarządcom i innym ziemianinom, a na koniec kto obracał to wszystko wniwecz, kto obśmieszał moje wysiłki? Oni sami! Lud cierpiący! I wracałem z ich chałup nędznych, od ich dzieciąt wychorzałych i bab wyniszczonych, z izb ciemnychzimnych, gdzie jeśli świeczka, to bodaj tylko łampadka przed ikoną świętą, do ciepłego domu, pod pierzyny puchowe, do stołu sutego, pod oko służby
— i dopiero gniew niesprawiedliwości mnie chwytał, i szarpał, i w drżączkę taką wprawiał, jaką widział pan może u ludzi apopleksyją rażonych, u nich. Tak się odzywa w człowieku głos Bożej prawości; a że we mnie, jak panu mówiłem, rozbudził się on był na dobre i złe wobec ojca rodzonego, tem bardziej nijak nie mogłem go już teraz zagłuszyć. …Oto jest krzywda! Oto jest męka, którą tylko Rosjanin pojąć może! Nie cierpienie Ijobowe, nie cierpienie niezasłużonego upadku
— ale na odwrót, AntyIjob: cierpienie niezasłużonego wywyższenia! Gaspadin Jerosławski! Czy pan, czy pan, czy
— a polej, bratku!
— pan tego myślą nie ujmiesz, widzę, pan na warjata patrzysz. A przecie ból to nieporównany: Ijob każdy zawsze jest w swej krzywdzie szlachetny i uświęcony, bo cóż większą zasługę wobec nieba daje niż pokorne znoszenie nieszczęść niezawinionych, cóż z życia doczesnego z większą pewnością w życie wieczne przeprowadzi?
— podczas gdy PrzeciwIjob potępion jest w swej męce i nie masz dla niego zbawienia: co luksus, co szczęście, co trjumf i satysfakcja nad bliźnim, to większy ból sumienia i głębiej rana w duszę krwawiąca. Wytrzymać tego nie mogłem, nikt mnie tam przecie na scenie męki nie więził, miałem trochę pieniędzy oszczędzonych z darowizn ojcowych, pociąg do Sankt Peterburga chodził co sobota… Nie wytrzymałem. Nie wiedziałem, co w Peterburgu załagodzić mogłoby tę udrękę, przecież nie pomyliłem się
— bólu nie można dzielić z drugą osobą, ale czyż ulgi nie przynosi nam sama świadomość, iż nie jesteśmy w nim samotni? W mieście spotkałem podobnych sobie, o podobnych doświadczeniach i przekonaniach, poznałem imiona wrogów, przeczytałem recepty Ławrowa, Lavelaye’a, Pisariewa i Marksa samego, i sposoby zaradzenia niesprawiedliwości… Przystałem do marksistów narodnickich, a potem do Peeseru. …Ziemia jest dana w ręce niezbożnika! A imię jego car, a imię jego bogacz i burżuj i ciemna reakcja! Oblicze sędziów zakryte przed prostym człowiekiem; ani przemocą dobijesz się do sprawiedliwości za życia swego, na świecie tym, pod słońcem Złego. Nic nie wskórasz przeciwko jednej i drugiej krzywdzie ludzkiej, gdy wszystkie jenerały i czynowniki za nią stoją
— zniszczyć trzeba wpierw ten świat, który w złym utwierdza, i stworzyć inny, co ku wszechdobru skłaniać będzie. Jeśli była pewność między nami, to właśnie taka. Ci, co zaczynali od dołu, od jednego człowieka i jednego cierpienia, padali jak Syzyf; poddawali się lub na koniec i tak do nas przychodzili. Minimalizm okazywał się niepraktycznym
— jedynie maksymalizm realnym. Była w tym jakaś jasność, jakaś wzniosłość właściwa projektom eschatologicznym: cel na granicy cudu, przeobrażenie tak totalne, że podobne tylko zstąpieniu Królestwa Bożego
— konieczna niemożliwość. Żeby pan potrafił sobie przedstawić ów stan ducha… Czasami o świcie zimowym, gdy słońce spływa po śniegach i lodach miasta i mgła biała unosi się nad cichemi ulicami, otworzysz na rozcież okno po nocy nieprzespanej, wyjrzysz na jutrzenkę przeczystą, w pierś weźmiesz szorstkie, trzeszczące powietrze
— zakręci ci się w głowie, ale zarazem właśnie uniesienie poczujesz i lekkość przedziwną, jakbyś został przez ten blask rześki prześwietlony, w ciele i w duszy, prześwietlony, oczyszczony i uanielony, że każda myśl, która zabłyśnie ci w głowie, będzie nieuchronnie prawdziwa, święcie słuszna
— a myślisz TAK. …Dobre więc były nasze zamachy, słuszne bomby w dygnitarzów ciskane, błogosławiony terror. Byłem na strajkach Pierwszej Rewolucji, opisywałem historję Rady Delegatów Robotniczych. Bardzośmy przeżyli to niepowodzenie. Bajewaja Arganizacyja ostatecznie skompromitowała się w Roku Lutych
— jednak nie to było powodem mego rozczarowania. Nasza grupa od dawna skłaniała się ku bolszewikom. Byłem na tyle blisko, uczestniczyłem w tych dyskusjach, na papierze i wobec ludzi, widziałem, jak przesuwają się między nimi ideje, jak wizje wypierają wizje, i gdzieś tak pomiędzy papierosem a papierosem, między wiecem a kłótnią w oficynie
— nowa konieczność zastępuje starą. Bolszewicy najpierw mówili o rewolucji proletarjatu i chłopstwa dla obalenia samodzierżawia, dla wymazania obyczajów poddaństwa i wzniesienia na fundamentach demokracji Republiki Rosji. Ale potem rewolucja obróci się w socjalistyczną. Potem powstaną takie i takie rządy, taka a taka
— nasza
— ich
— władza uczyni to a to, w ten sposób, nie, w tamten, nie, w jeszcze inny, i im bardziej upadały nadzieje, im pewniej czuł się Imperator, im lepiej szły reformy Stołypina, a oni im mniej głosów mieli w kolejnej Dumie, tem ostrzej się ścierali o przyszłe swe rządy i metody zaprowadzania sprawiedliwości. Powie pan, że powinienem był to ujrzeć już po sprawie Leni na z mieńszewikami
— najstraszniejszy sen PrzeciwIjoba: bo czymże była owa walka, jeśli nie drogą pewną do jeszcze większego wyniesienia? …Przystałem do anarchistów, braci bakuninowskiej i antystruvowców. Wybuchła druga wojna japońska. Stołypin podał się do dymisji, głód wszedł do miast, Zwiozdnaja Pałata wymyśliła sobie Struva, Trocki przywiózł Lenina z Krakowa, ostatni ich raz pod jednym sztandarem, stanęliśmy na barykadach. Nie zostałem nawet draśnięty. Żandarmi wzięli nas śpiących, posnęliśmy na mrozie, wraz z głodem weszła była Zima. Pokazało się, że ochrana od dawna miała nas wszystkich w rejestrach, przeczytali mi o mnie takie rzeczy, gaspadin Jerosławski, takie rzeczy… Osobliwa to jest sprawa, ujrzeć się szatańską ręką opisanego, usłyszeć własne swe życie z ust kolekcjonerów grzechu. Nie ukażą ci wiernego odbicia, to pewne, ale ich łgarstwo nie jest przypadkowem i nierozumnem, ba, nie jest nawet łgarstwem przez nich zamyślonem: mówią, co widzą, a w każdem zdarzeniu i w każdej duszy dojrzeć potrafią tylko to, co ciemne, ich oczy pracują tylko w cieniu, w tym podobni są ćlepcom, ich uszy słyszą tylko dźwięki nocy i podziemia, słowa złości, gniewu i zawiści, takie świadectwo dają i taki świat odbijają. I dopiero po czasie, po latach rozumiesz, jak wiele prawdy o tobie opowiedzieli w owym kłamstwie
— albowiem sam nigdy byś się w tak ostrem ćmietle nie zobaczył: n a j g o r s z y c z ł ow i e k, j a k i m m o g ł e ś b y ć. Takim stanąłem wobec sędziów. Co złe mogłem byłem zrobić, a nie zrobiłem
— zrobiłem. Jakich podłości mogłem byłem się dopuścić, a nie dopuściłem
— oni mi je opowiedzą ze szczegółami. Z pokus odpartych
— wszystkie, którymem uległ. Z prawdy
— kłamstwo. Z kłamstwa
— prawdę. A i z uczynków szlachetnych, którym zaprzeczyć nie w ich mocy
— odejmą szlachetność, objawiając mi najczarniejsze z zamiarów przewrotnych, jakie mnie do nich były pchnęły. Jest to spowiedź tysiąc razy okrutniejsza i głębiej z duszy rwąca niż jakiekolwiek wyznanie samomyślnie w Bogu dokonane. Kanieszna, można krzyczeć przed sędziami ziemskimi i zaprzysięgać się na obrazy święte, że wszystko to wypaczone i prawdzie mało podobne; uwierzą, nie uwierzą, nie w tym rzecz przecie. Czy byłeś pan kiedy kochany miłością iście bezgraniczną? I cóż widziałeś w oczach onej kochającej? jakiego siebie? Najlepszego, jakim mógłbyś być, czyż nie? I to też było kłamstwo. Ale właśnie takiemi kłamstwami dowiadujemy się prawdy o sobie. …I kto to słyszał, kto siedział od początku w pierwszej ławie… Znalazł mnie wtedy, przyjechał na proces
— ojciec, od którego uciekłem, by dobro mnożyć przeciw jego wszeteczeństwu. Opłacił prawników, nie żałował pieniądza na łapówki; na nic wszystko. Czekała mnie katorga, zapisano mi ją jeszcze przed pierwszem słowem prokuratora. Zesłali nas na Sybir. …Prawda i prawda, prawda to najwyższa, powtarzać trzeba: wie Bóg, jaką ścieżkę nam wybrać, jaki krzyż na barki złożyć
— nie było wonczas lepszego życia dla mnie, nie było innego wyzwolenia, katorga tylko. Widzisz pan te blizny? A czego nie widzisz, co zarost kryje, i te palce, co jeszcze na ciele ucierpiałem
— wszystko to są ślady pierwszego roku. Robiliśmy głównie przy wyrębie lasów, nie w samym Kraju Lutych, choć potem Lód przyszedł i tam
— tak czy owak zima. Pnie cedrów sybirskich zamarzły na kamień, na kamień ziemia, na kamień śnieg… Jedziesz pan do Irkucka, zobaczysz pan takie mrozy, że co będę panu opowiadał. Ci, którzy nie zdobyli sobie odzienia zdatnego na Syberję, od razu, jak trądem tknięci, tracili palce, uszy, całe płaty skóry odmrożone. Dozorcy nie mieli zresztą wiele lepiej. A żołnierze też trafiali tam jak na ssyłku. Gdy przyszedł Lód, cynowe guziki od mundurów kruszyły się niczym glina suszona. Pierwszego lutego, co spotkałem w tajdze, o, nie zapomnę, jest u Burjatów taki przesąd, że mroźniki przyciąga w dziczy ogień otwarty, ognisko, dym z chaty samotnej, jeśli przez kilka dni utrzymany, i ów luty tak się usadził na polanie kamienistej (bo wyssał już spod ziemi wszystek żwir i głazy), na środku której tkwiło trzech myśliwych skulonych przy ruszcie z padliną: zmrożeni
— na kamień. Siedział na nich jak pająk na truchłach muszych. Trzeba było zameldować naczelnikowi. Jest prikaz, coby zaraz słać raporty o ruchach lutych, pono Ministerjum Zimy kreśli z nich swoje Drogi Mamutów, mają wielkie atlasy, tak się u nas mówiło: horoskopy gieomantyczne pływów Lodu. Z wyższego naczalstwa przyszedł papier: baczenie dawać i pisać z każdą pocztą. Potem przyjechało dwóch ludzi uczonych. Tak poznałem Siergieja Andriejewicza Aczuchowa. …Siergieja Andriejewicza. On… Ale wpierw
— nie żałuj pan, no, do pełna, uch
— ale wpierw… …Czy był pan kiedy zmęczony? Naprawdę zmęczony? Zmęczony ponad wszystko? Bo jak pomierzyć zmęczenie? Tak: rzeczami, które tracą dla ciebie w zmęczeniu znaczenie. Więc na początek nie zależy ci na jedzeniu: tak jesteś zmęczony, że ważne tylko paść w barłóg i zasnąć w cieple. Potem nie zależy ci także na cieple
— byle uciec w sen od tej rzeczywistości i swojego w niej ciała, zmęczonego. Ostatni odchodzi cię wstyd: kiedy już żadna rzecz nie obudzi myśli sromotnej, kiedy już wobec nikogo i w żadnej sytuacji nie czujesz się poniżonym i zobojętniałeś na wszelkie upodlenie
— znak to wyczerpania ostatecznego. Znałem bowiem ludzi, którzy nie unieśliby ręki, by osłonić się przed ciosem śmiertelnym, lecz dźwigali się w męce, coby nie dać satysfakcji pogardy znienawidzonemu dozorcy. Pogarda i wstyd: takie są sybirskie termometry ducha. …Przez zmęczenie więc zaczął się mój powrót. Objawienie przyszło z ciała. Zmęczenie obiera nas po koleji z wszystkich tych rzeczy, aż pozostaje tylko ciało. Widzisz to wtedy z tą samą mroźną, wzniosłą oczywistością, umysł jest pusty i czysty, widzisz, że człowiek nie jest niczym więcej ponad prostą mechanikę ciała. Ruch rąk, uniesienie siekiery, cios, szarpnięcie, nogi, barki, ręce, uniesienie siekiery, cios, szarpnięcie, nogi, barki, ręce, siekiera, ręce, nogi, barki, ręce, nogi, barki, ręce, nogi, barki, tak, tak, tak. I nie ma nawet myśli o tym: „ręce, nogi, barki”; nie. Są tylko ruchy monotonne i spokojna, zwierzęca świadomość ruchu, przepływająca niezmąconym strumieniem jak woda po lodzie, umysł jest pusty i czysty. Obudzić się, wysrać, przełknąć ciepłą kaszę czy rzepę, dopiąć ubranie, buty, rękawice, czapka, idziemy w las, stopa lewa, stopa prawa, rąbiemy, więc ręce, nogi, barki, jemy, sramy, śpimy, budzimy się, ręce, nogi, barki, jemy, sramy, śpimy, ciało, ciało, ciało, tyle pozostaje, mechanika surowej fizjologji. Dzień zlewa się z dniem, czas przyjmuje formę koła, język przestaje służyć do przekazywania złożonych myśli
— nie ma myśli innych jak proste refleksy procesów ciała
— są tylko sygnały słowne: „tu”, „tam”, „daj”, „nie”, „tak”, „wróg”, „niewróg”, „ciepło”, „zimno”. …Wtedy spotkałem Siergieja Andriejewicza Aczuchowa. On do mnie przemówił. To znaczy wpierw do mojego ciała. Nie wiem, czym przyciągnąłem jego uwagę. Ludzie rozpoznają się na podstawie sygnałów, jakiemi zdradza ich właśnie ciało. Gdy odejdą wszystkie myśli i odpłyną motywacje, pozostaje to, co najgłębiej osadziło się w ciele: odruchy, maniery, rytm, postawa, a także coś ze znaków, jakie odczytują fizjognomiści, bo nie jest tak, że twarz narasta nam na czaszce przez lata i lata nijak nie dotknięta codziennością naszego życia. Oczywiście nie potrafimy tego opowiedzieć; gdybyśmy je kontrolowali, gdyby podlegały naszej świadomości, nie przynależałyby owe cechy do rządu ciała, lecz do rządu ducha. Mówimy więc: przypadek. Mówimy: palec Boży. Mówimy: miłość od pierwszego wejrzenia. Mówimy: pokrewieństwo dusz. …Siergiej Andriejewicz sam jest zesłańcem, wysokourodzonym tołstojowcem, wygnano go na Syberję z poduszczenia zawistnego krewniakadworaka. Zresztą Synod ekskomunikował Aczuchowa, a Czarna Sotnia pilnuje, by nie wrócił zbyt szybko z Sybiru; opuścili go przyjaciele, fortunę rozdał. Mieszkał tymczasem w Tomsku i bywał gościem u gienerałgubernatora SzulcaZimowego w Irkucku. Często jeździ śladem lutych i pisze do europejskich gazet listy z krain Lodu, prowadzi badania. Kiedy go poznałem, był jeszcze mężczyzną w sile wieku; mógłby pan go wziąć za chłopa, tak skromnie się odziewa, tak topornego jest oblicza, i jest w nim też jakaś twarda pokora, spokój niewzruszony i cierpliwość wielka, właściwe ludziom, których życie związało z powolnym rytmem ziemi, z tętnem przyrody. Miałem ich prowadzać na polanę lutego, Siergieja z towarzyszem. Tak się spotkaliśmy. Że co? Przypadek, oczywiście, przypadek. …Siergiej zwalniał mnie z robót. Kiedy rozmawialiśmy… kiedy to już nie ciało mówiło… Więc co poza ciałem, co ponad ciałem? Nie musiał mnie przekonywać, wszystko było w pytaniach. Pod tym niebem syberyjskiem, zimniejszem od zlodowaciałej ziemi, pod temi górami
— pomyślałbyś pan, że nie ma i nigdy nie było człowieka między zwierzętami owej dziczy, że to kraj prawdziwie przedludzki. Zdarzało się, że milczeliśmy godzinami. Jeśli nie o ciele, jeśli nie dla ciała, jeśli nie ciałem
— to o czym mówić? o czym myśleć? w czym sens? dla czego życie? W tym, co cielesne, nie ma odpowiedzi. Popatrz pan! Gdy już kto poznał pustkę ukrytą za mechaniką mięsa, gdy już sam żył w tym kieracie fizjologicznej inercji, o jednym wie bez żadnej wątpliwości: c i a ł o n i e m o ż e b y ć t r e ś c i ą i c e l e m c i a ł a. Cel życia jest poza życiem. Człowiek nie może być sensem i usprawiedliwieniem człowieka
— one leżą poza nim, poza materją, a co jest poza materją? Tylko gdy żyjesz dla tego, co niematerjalne, żyjesz naprawdę, to znaczy nie jesteś jeno falą powtarzanego ruchu: ręka, noga, ręka, noga, ręka, noga, po grób, a wtedy poruszają się robaki. …Sam nie wiem, kiedy Siergiejowi Andriejewiczowi opowiedziałem swoją historję. Opowiadamy się nieznajomym, żeby przestali być nieznajomi
— wódka pomaga, tak
— ale znajomym, cóż znajomym? Słowo przeciwko ich doświadczeniu? Poznali już najlepszą prawdę, jaką mogli o nas poznać. Wtedy właśnie rodzi się kłamstwo: próbujemy się tłómaczyć, szukamy objaśnień poza nami, wynajdujemy przyczyny, które, oczywista, przyszły z zewnątrz (z zewnątrz ciała). Ale Siergiej nie wiedział o mnie nic; wszystko, co mówiłem, było prawdą. Opowiedziałem mu o krzywdzie PrzeciwIjoba, o rewolucji, o klęskach marksistów. A co wyszło z moich ust, to już sam słyszałem inaczej niż dotąd. Że czym właściwie miałyby się różnić kapitalizm i komunizm? Oba sprowadzają człowieka do tego, co materjalne. Dla obu człowiek to jest ciało. I co zje, co wydali, a zwłaszcza ile to warta, eschatologja przełożona na liczby i ruble, nie dusza, lecz bilans handlowy. Nie stąd więc ratunek. …Jedyna prawdziwa rewolucja, to znaczy zmiana świata, może nastąpić poprzez zmianę natury ludzkiej
— nie przez takie czy owakie przesunięcia materji i systema rozporządzania materjalnemi dobrami, ale przez odmianę tego, co materją rządzi. Ewangelizacja, mówił Siergiej Andriejewicz, nawrócenie narodu rosyjskiego. Czy ludzie wierzą w Boga? Nawet gdy mówią, że wierzą, żyją, jakby nie wierzyli. Patrzysz: ten żyje tak, tamten tak, ów tak, inny znowu
— tak. Który jest chrześcijanin, a któremu w sercu tylko kasa rublowa dźwięczy? Nie poznasz! Nie poznasz! Jakże to możliwe? Co to za wiara, co to za Bóg, co za chrześcijanie zatraceni, że sami czynem i słowem wypierają się swej nadzieji każdego dnia, w każdej godzinie? Powie taki: muszę to robić, muszę dbać o rodzinę, zapewnić im jadło i dach nad głową, muszę posłuszny być zwierzchności, prawa przestrzegać, a i przemocy wyrzec się nie mogę, bo jakże obroniłbym się przeciwko złu, czy nie wolno mi za kij i kamień złapać, gdy zbrodzień na progu stanął i pokrzywdzić dziatki moje chce? Aczuchow mówi: otóż nie wolno, otóż skoroś prawdziwie wróblem Bożym, skoro oddałeś się pod władztwo królestwa niewidzialnego i pozaczasowym prawom zawierzyłeś, kłamiesz teraz czynem i zaniechaniem, postępując tak, jakby Boga nie było i tylko prawo ciała, prawo cesarza mogło cię uratować. Zaprzecz prawu cesarza!
— czyń prawo Boga!
— stwórz rząd Boga na Ziemi! Dopiero gdy wszyscy ludzie żyć będą według tej myśli w każdej sekundzie przytomności swojej
— jest Bóg, jest Bóg, Jego władza, Jego zamysł, Jego zwycięstwo w naj skromniejszem zwycięstwie dobra, w Nim zmartwychwstanie i szczęśliwość wieczna
— dopiero odmieni się oblicze Ziemi i nastanie Imperjum Dobra. …Takie było nawrócenie Filimona Romanowicza Ziejcowa pod niebem Syberji. …Kiedym wrócił z zesłania, zastałem brata, Fiodora, ożenionego i z dziećmi swemi, nadal w domu ojca mieszkającego. Poza tym wszystko było jak dawniej, ale ja byłem nowy i wszystko było inaczej. Cóż dla mnie znaczyły teraz spojrzenia krzywe sąsiadów, złe szepty i plotka mściwa? Samem przyniósł ze sobą własny wstyd, mnie obmawiali, mnie palcami wytykali. A buntownik! A przestępca, katorżnik! A anarchista przeklęty! Wówczas spojrzałem na nich oczyma ojca. Bo i co nieszczęśnikowi takiemu pozostaje
— da wiarę obcym ludziom, gdy go opisują językami czarnemi, czy da wiarę sercu własnemu? Kto raczej zna prawdę o człowieku: człowiek czy inni ludzie? Ale! Mówisz pan, że człowiek nie zna prawdy. Zna, zna. Nie wie, że zna, a zna. To posłuchaj jeszcze: zdarzyło się, że śniegi takie spadły na nasze miasteczko, że na dzień i drugi uwięźlimy wszyscy przejazdem w nim goszczący, nie mogąc wydostać się na trakt gubernialny, a że ojca również śnieżyca tam zastała, nie pozwolił mi w domu zajezdnym nocować
— na dwa dni u ojcowej Sofiji zamieszkałem. Ot, i rozpustę zobaczyłem: rodzinkę kochającą, mężczyznę i kobietę i córki ich, i tę miłość między nimi, którą właśnie najjaśniej widzi człowiek w miłości nieobyty
— bo nie złota, nie zdrowia, nie zaszczytów, ale jej właśnie każdy najprędzej zazdrości. I potem, gdy odwiedziła ich Jelizawieta, i potem, jak dziewczynki śpiewały nad niemowlęciem kołysanki, i gdym ich wszystkich w izbie jednej z siostrą Sofiji widział, gaspadin Jerosławski, żem nie zapłakał tam gorącemi łzami, to pewnie tylko dlatego, że łzy ostatnie już mi dawno wymarzły na Sybirze. Pan mówisz o wstydzie! Człowiek wyzwolon od praw cesarza ciała, on tylko przed sobą, przed Bogiem w sobie zawstydzić się może. Otóż ta bezinteresowna ojcowa miłość, może i z namiętności zrodzona, nie wiem, może i tak
— niezazdrosna, szczodra, nie mierząca granic i nie licząca procentów
— czymże wobec niej były wszelkie nasze projekta sprawiedliwości ludowej, programy altruizmów gospodarczych? czym rewolucje i powstania? …Zaprawdę, bliższy Bogu jest szczery lubieżnik niż największy polityk dobru ludzkości zaprzedany. …Śmiejesz się pan? Śmiejesz?… No i dobrze. …A teraz co
— teraz też tylko dzięki ojcowym pieniądzom mogę Siergieja Andriejewicza wyratować. Ile to kosztowało, nie powiem, wiele, wiele. Już mu lewe płuco pono całkiem obeschło, jeszcze rok w Zimie i śmierć pewna, chocia on lutowczyk stary. Trzy miesiące chodziłem po urzędach i pałacach, myślałem już sobie lokum w Peterburgu nająć, dawniej przekupiłeś jednego i miałeś pewność, rzecz załatwiona, dziś kupić trzeba władzę, i drugą, jakby tamta nie starczyła, i trzecią, jakby tym się odwidziało, a potem i tak lepiej przed obrazem świeczkę zapalić i pomodlić się na okoliczność, nie ma pew ności, tak że do ostatniej chwili czekałem na papiery z ułaskawieniem, a jak sam nie dopilnuję, już Siergieja mogą nie zastać przy życiu, i na koniec fortunę na bilet wydać musiałem, jeden chętny z miejscem do Irkucka nawinął się ten Ormianin chciwiec, a z kupiejnego, com kogo zagadnął, przedstaw pan sobie, z kupiejnego żaden tam na peronie odstąpić miejsca nie chciał, to dopiero jest rzecz niepojęta i świat na głowie postawion, nie idzie rozumem ludzkim objąć, polej pan jeszcze.
— Piękna.
— Oj, piękna, piękna była. Oddało się mu pogiętą fotografję.
— Więc, powiadacie, chrześcijanin nowy teraz jesteście, więc, nie dla materji, nie dla ciała, więc, nie do pomylenia z bezbożnikami, tak? A on już głowę musiał podtrzymywać ręką, to prawą, to lewą, i tak przekładał ciężar mózgowy z piąchy na piąchę, aż mu się omsknęła łepetyna i huknął czołem o stolik, zadzwoniły szkła i podskoczyła popielniczka
— to go otrzeźwiło na dłużej. Naprostował się prędko w fotelu, rozglądnął po salonce, mrugając z miną srogą. Drzwi sali bilardowej były rozsunięte, tam szła znowu ostra zimucha z udziałem kapitana Priwieżeńskiego i pana Fessara; po drugiej przekątnej od zielonego stołu, przy biblioteczce siedziała panna Muklanowiczówna, udając zatopioną w lekturze mocno już zaczytanego żurnała dla pań, „Le Chic Parisien” czy „Wiener Chic”. Wcześniej zajrzał tu tajny radca Dusin; widziało się, że ma on wielką ochotę podejść i zagadnąć, i tylko obecność Ziejcowa
— skołtuniona grzywa jego włosów, pomięty surdut, zaśpiew pijacki i zamaszysta gestykulacja
— tylko nieprzystojna prezencja ekszesłańca go powstrzymała. Sięgnęło się odruchowo po zegarek
— nie ma, zmiażdżony. Zerknęło się na cyferblat zegara szafowego. Już po szóstej, wieczorne cienie zaraz zaczną się kłaść za oknami. Całe popołudnie stracone na popijawę z Ziejcowem.
— Nie do pomylenia, nie do pomylenia
— mamrotał
— ależ oczywiście, że dla ciała! tylko dla ciała! Czyż nie jestem słabym człowiekiem? Jeszcze jeden niewolnik! Tak, tak, pan dobrze mnie przejrzał
— co z tego, że wiem, że poznałem drogę? Wszyscy znamy drogę do szczęśliwości, a jeśli nie znamy, to przeczuwamy, domyślamy się jej, a już na pewno odróżniamy drogi złe
— ale cóż z tego, co innego ją znać, co innego drogą iść, patrzaj pan na mnie, słaby, słaby człowiek, i to właśnie w ten dzień u Sofiji, wobec ojca i jego kobiet i sióstr moich przyrodnich, wtedym pojął, że zawiodę Siergieja Andriejewicza, muszę zawieść, bo gdyby im choć włos z głowy miał spaść, anibym się zawahał krew krzywdziciela przelać, ani oglądał na Opatrzność Bożą, i teraz go zawodzę, właśnie kupując mu ułaskawienie, bijąc pokłony przed cesarzem, myśli pan, że nie widzę tego, widzę
— jeśli go uratuję z Zimy, to wbrew jego woli. Tak. Tu capnął za grafinczik i upuścił do szklanicy resztę alkoholu; uniósłszy pewną ręką szkło pod gęste wiechcie wąsisk, w brodę czarną, przełknął wódkę jednym haustem. Jeszcze pierś do przodu, głębszy oddech, piąchy wparte w blat kościany, wytrzeszcz oczu, jeszcze oddech drugi, i voilŕ, Filimon Romanowicz Ziejcow trzeźwy jak dzwon.
— Wieniedikt Filipowicz
— zadeklamował, poczem wzniósł paluch wyprostowany na wysokość czoła, jakby celował przed się z pistoletu, nawet oko przymrużył i brew zmarszczył
— ja was widzę, widzę dobrze. Od nich jesteście. Myślicie, że nie wiem, o co wam idzie? Widzę dobrze.
— Upiliście się.
— A co to ma do rzeczy? Potrafię poznać. I Siergiej też mi opowiadał. Ten drugi doktor z Zimy z Bierdiajewem pod pachą… wszyscy oni lutowczycy… ani w karty pograsz, ani kośćmi rzucisz… sny, sny tłómaczyć… pod Lód. Khr, chrrrk!
— Rozkaszlał się gwałtownie.
— O święty Jefremie, wszyscy święci, co za suchota
— wody, wody!
— ratujcież cierpiącego! Poderwał się
— chciał się poderwać; zbierał się do powstania tak niemrawo i takiej gimnastyki podźwignięcie się z fotela od niego wymagało, że zdążyło się złapać go, przytrzymać i przywołać stewarda. Pojawiła się trzecia karafka. Ziejcow łyknął następną szklaneczkę i wygładziło mu się oblicze.
— Nie gniewajcież się, Wieniedikt Filipowicz, niczego żem złego nie miał na myśli, jak mówicie, że nigdy w Kraju Lutych nie byliście, to wam wierzę, dlaczego miałbym nie wierzyć, ale też dziwić się mi nie możecie. Sami zobaczycie. Chociaż z pozoru tak podobnym waszemu się zdaje, to inny świat jest, inne prawa w nim rządzą.
— Obejrzał się na karciarzy.
— Wjedziemy, zaraz im się odechce. Poznasz pan po pierwszym pasjansie.
— Co mówiliście o liedniakach
— wy z liedniakami
—
— Ja z liedniakami! Co
— ja z liedniakami?! A pies ich jebał, liedniaków i suki ich liedniackie!
— Opanujcież się! Bo nas wyrzucą! Rzeczywiście, w salonce Luksu od początku krzywem okiem spoglądano na Ziejcowa. Teraz znowu obróciły się głowy. Przy stole bilardowym skończyła się akurat partja, gracze wstali, rozprostowując kończyny; doktor Konieszyn, który był najbliżej, na wulgarny okrzyk zesłańca aż podskoczył. Powstrzymało się go uśmiechem przepraszającym.
— Filimon Romanowicz, ja was pytam, czy mieliście kiedy do czynienia z liedniakami wysokopolitycznemi, słyszycie mnie?
— i co to w ogóle za sprawa jest, Lód i ten Bierdiajew, znaczy się, o co im chodzi?
— i co też się panu o mnie zwidziało? Ale! No Filimonie drogi! Opanujcież się, na litość boską, wstyd przed ludźmi.
— Wstyd przed ludźmi, wstyd przed ludźmi
— powtarzał brodaty niechluj, machinalnie drapiąc blizny po odmrożonych palcach
— czyli co, czyli gdyby nie ludzie, to byś się pan nie wstydził, tak? Wszyscyśmy niewolnikami, mówię przecież. …A co mi się zwidziało
— abo to niby pan nie wiesz, połowa inżynierów z Zimnego Nikołajewska jest ciężko zaćmietlonych, w holu Dziurawego Pałacu wisi taka fotografja, przejdź się pan kiedy i zobacz, w tysiąc dziewięćset trzynastym, jak postawili choładnice, robili sobie tam wszyscy pamiątkowe zdjęcia, z tyłu panorama nowego miasta, dachy, kominy, ognie i lute, a tu, z przodu, cała brygada, no i tak na tej fotografji wyszli, co drugi jak upiór z grobu przegnany, lico czarne niby u jakiego Murzyna, oczy, gęba, włosy, wszystko na odwyrtkę, a jeszcze co poniektórych w ogóle odświetliło i tylko plama jest jak człowiek, na miejscu człowieka. A pan się mnie pytasz! Widzę dobrze. …A jakżem przedpokoje cesarskie w Peterburgu kolanami wycierał, to o czym plotki, o czym szepty po kątach? Tylko co wróciłem z Sybiru, cap za żurnały. A już mi wszyscy starzy znajomi z czasów spiskowych zdążyli naopowiadać. Ja na zesłaniu, a tam się nowe polityki na tle Zimy uplotły, tam partje i frakcje i tajne stronnictwa, sojusze w Dumie i na dworze. Są ci, którym dobrze jest, jak jest, i żadnych zmian nie dopuszczają, tylko żeby właśnie zamrozić wszystko jak najdłużej, a jeśli już, to tak zmienić, coby nie zmienić; i są ci, którym właśnie roztop i Rosji odmiana wielka się marzy. Tylko że liedniak
— wiadomo kto on i dlaczego; ale ottiepielnik, aa!
— ottiepielnik a ottiepielnik to nie to samo, bo i struvowiec, i szczery socjalista, i narodnik siwy, i anarchista, i byle okcydentalista, i kadet nawet, to jest demokrata konstytucyjny, wszyscy oni niby chcą zmian. Ale nijaki z tego sojusz między nimi powstać nie może. I tylko dziwują się razem, czemu nadal Rosja stara, jaka była, taka jest, ledwo ruszona przez Stołypina i Struva, zaraz z powrotem zamarza i na pośmiewisko przed Europą i światem staje, cesarstwo samodzierżawne przeciw monarchjom demokratycznym pary, żelaza i elektryki
— jak było w wieku osiemnastym, i dziewiętnastym, tak i w dwudziestym, i na wieki wieków, Rosja. …Tedy Mikołaj Bierdiajew pisze Istoriju Lda i objaśnia po swojemu całe nieszczęście Rosji w nowych „Waprosach Żyzni”. Bierdiajew po trosze był i marksista, ale teraz już nade wszystko chrześcijanin gorący i idejalista Historji. Więc pisze: Historja inaczej winna była się potoczyć. Uważasz pan! Pisze: nie tak miało być, prawda została przed nami zakryta, żyjemy w czasach Antychrysta, spełniają się fałszywe dzieje świata. No ale właśnie
— dziwuje się pan i słusznie się dziwuje
— bo po czym niby poznać można, że nasza Historja inna? Inna od czego? Zali dano nam wgląd w odmienne przebiegi czasu, dano zwierciadło losów, żeby obejrzeć w nim życia nieprzeżyte, wojny niestoczone i Imperatorów, co nigdy się nawet nie narodzili? Jedną tylko Historję znamy: naszą. Tak samo ujrzawszy z nieznanego gatunku jedno tylko zwierzę, nijak nie wyrozumujesz, czy to bestja całkiem i we wszystkim swym pobratymcom podobna, czy jaki wybryk i dziwadło cudaczne. Ale, jako się rzekło, Mikołaj Bierdiajew jest idejalista Historji i wcale on nie uważa, żeby nie dało się rozu mem ludzkim jej objąć. Rządzą nią prawa nieróżne prawom przyrody i nie przypadkiem dzieje się, co się dzieje. To znaczy: nie każde następstwo zdarzeń jest możliwe. W istocie możliwe jest tylko to, co konieczne
— i tak epoki następują po sobie metodą logicznego wynikania: Renesans ze Średniowiecza, Oświecenie z Renesansu, a nie na ten przykład na odwrót. Ale! Ale! Co dalej pisze Bierdiajew: otóż na naszych oczach dzieje się taka właśnie niemożliwość! otóż rzeczywistość zaprzecza prawom Historji! …Które według niego są takie, że z końcem wieku zakończyło się w świecie ducha władztwo ideji Renesansu i nastąpić winna była stosowna zmiana w świecie ciała. Albowiem oczywistem jest, że myśl nowa i cel i wizja przyszłości nie powstają samoistnie z ruchu materji, lecz rodzą się w duchu i duch je narzuca bytom zmysłowym. Zawsze więc to, co niecielesne, poprzedza to, co cielesne. Jedynie właśnie niewolnicy iluzyj z kapitalizmu i marksizmu poczętych wierzą w samowładzę ciała. Co pan takie miny stroisz? Przecie to prawda święta! Niewolnikami są! Gdyby byli uczciwi, nie mówiliby nawet za siebie. Ale tak jakoś: moja ręka, moje usta, moja głowa. Znaczy, nie „ja się urodziłem”, ale „urodziło się ciało”. Nie „mówię”, ale „usta mówią”, „głowa mówi”. No co? No co? Wszyscyśmy niewolnikami, ale nie wszyscy oddaliśmy się we władzę ciała. …Miał się więc właśnie w Rosji dokonać przełom
— Rosja nigdy do końca nie wyszła ze Średniowiecza, nie było rosyjskiego Renesansu, tu się epoka rodzi i domyka, tu się stare łączy z nowem. Patrzymy na świat, na Zachód i widzimy koniec zgody na jakikolwiek duchowy porządek, teraz wszystko tam pędzi albo ku skrajnemu indywidualizmowi, albo ku skrajnemu kolektywizmowi. Taka więc zmiana rewolucyjna objawić się była musiała, z ducha w materji. Się nie objawiła; nie ma zmiany. Co się stało, że nic się nie stało? Ano, Rosja zamarzła pod Lodem i zamarzła nam Historja. …Ponieważ nawet gdy rzeczywistość materji kłamie, rzeczywistość ducha mówi prawdę, tu więc trzeba nam wypatrywać oznak Historji takiej, jaką być powinna. Bierdiajew jeździł po Europie i co numer „Waprosy Żyzni” dawały wyniki jego śledztwa przeciwko materji. Było tam tego sporo. Zaraz, niechno spłuczę z gardła absmaki… O! Spójrz pan na tę pannę modną, na owe koronki, fiszbiny pod jedwabiami i satynami, na ową spódnicę szczuplutką! Moda! W czym znajdujemy wtem upodobanie, co w naszych oczach jawi się ładnem, gustownem i przyzwoitem, a co nie
— tak w odzieniu, tak w meblach i stroju domostw, jak w architekturze. Zdarza się, że zobaczysz zdjęcia z metropolij Europy, z Ameryki. I co? Różnice widać już gołem okiem. Od dziesięciu, piętnastu lat
— od nadejścia Lodu; i tak, jak przebiega granica
— dokąd dotarły lute
— to najwyraźniej. Całe Imperjum Rosyjskie, trochę na południe, i Bałkany, Skandynawja, i Kitaj. Ale to się rozchodzi gradualnie, jak Zima, jak temperatury mroźne: tu cieplej, tam chłodniej. Bierdiajew powiada, że w ostatecznym rozrachunku, w stopniu dalece nierównym, ale
— zamrożono cały glob. Czego, oczywista, nie ma jak sprawdzić, ni na szczegółach opisać. Nu, a że najmocniej rzuca się to w oczy w strojach kobiecych
— o!
— przez te wszystkie frymuszki, fififałki, fafliczki… Gdybyś pan miał kiedy sposobność zajrzeć w żurnale paryskie
—
— Ja miałam.
— Całuję rączki jaśnie panienki! Panienka się nie gniewa, prawda, za to palcem wytykanie, ja panience zaraz wszystko
—
— Słyszałam. Prawdę pan mówi. W zapomnienie tam poszły gorsety. Krój sukien zupełnie inny, jakieś chałaty luźne, szale lejące, pasy bajaderowe i wierzchnie halki gęsto draperjowane
— co tylko monsieur Poiret z Orjentu podpatrzy. Spódnice nieraz ledwo kolan sięgające, a czasami i kolan nie; ba, żeby spódnice w ogóle
— ale jupeculotte’y? Nie mogłam uwierzyć, że damy naprawdę tak się noszą.
— Otóż to! A dlaczego nie dawała panienka wiary? Dlaczego sama by się tak nie ubrała?
— No wie pan… nie wypada.
— O! A skąd bierze się w panienki główce pięknej ten głosik podszeptujący, co wypada, a co nie, a? Co gustowne, a co nie? Dlaczego się podoba, co się podoba, i nie podoba, co nie podoba? A? …I o tym także pisał Bierdiajew: nie tylko że mrozi, ale jak mrozi. Gorsety, mówi panna. Otóż w świecie ducha nie ma znowu wielkiej różnicy między odzieniem więżącem, ściskającem, a uciskiem politycznym i więzieniem słowa. Ta sama ideja przejawia się wszędzie jak może. Już myśleliśmy, że vatermördery i stójki wysokie odeszły w przeszłość, a tu, proszę, w Europie Lodu znowu jakże popularne! …I dlaczego nie przyjmują się tu wynalazki, które tam się przyjęły? Czemu z takiemi oporami idzie elektryfikować nasze miasta? A automobile? Im bliżej Zimy, tem mniej maszyn na ulicach. I ten wynalazek kinematografu
— w ogóle widziała kiedy panna film, ruchome obrazy? W Warszawie może. A książki, jakie czytamy? A melodje, jakie się gra na balach i w salonach? Dlaczego aparaty radjowe w Rosji nie chcą się sprzedawać? I niewielu jest chętnych do rozsyłania głosu i muzyki po domach telegrafem bezprzewodowym. źle mówię? Panie Benedykcie? …Oto więc jest Lód i fałsz Historji zamrożonej wbrew konieczności dziejów. Bo żeby nie lute, powiada Bierdiajew, żeby nie lute, mielibyśmy już tu taką czy inną rewolucję albo zapaść państwa samoistną: koniec Rosji w starej jej postaci; mielibyśmy Rosję rozerwaną między ekstrema Pośredniowiecza. A wszak Rosja i świat tak czy owak przejść przez to musi, aby wypełnić wolę Boga i zbliżyć się do Królestwa Jego. Bo, jakżem panu mówił, panienka może nie słyszała, a to jest rzecz w tem wszystkiem najważniejsza: że u Bierdiajewa cały ów ruch Historji i prawa ją obracające są objawem boskiego zamysłu i konsekwencją jedynego faktu w Historji, który jest niepowtarzalny i całko wicie wyrwany spod praw materji, mianowicie narodzin i śmierci Syna Bożego, Jezusa Chrystusa
— od czego zaczyna się prawdziwa Historja Człowieka. …A jakim sposobem Mikołaj Aleksandrowicz Bierdiajew o woli Bożej tak pewnie świadczy? Pytacie, i słusznie pytacie. Nie objawia się nam Bóg w krzakach gorejących, nie zsyła proroków ogłoszonych cudami, nie przemawia z nieba. Ale przecież znamy naszą przeszłość, znamy Historję, i dano nam rozum, by opowiedzieć ją sobie jasnemi słowy. H i s t o r j a j e s t j e d y n y m b e z p o ś r e d n i m s p o s o b e m ko m u n i k a c j i B o g a z c z ł ow i e k i e m. …I stąd macie liedniaków i ottiepielników, bo chociaż nie wszyscy, co się podług tych frontów orjentują politycznie w Dumie i w gazetowych obgadankach, czytali Bierdiajewa, i nie wszyscy, co go czytali, dają mu wiarę, to jest ich jednak wraz wystarczająco wielu, tam, w Peterburgu, w Pałacu Taurydzkim i w Carskim Siele, i w ministerjach, między dwarianami i czynownikami, i to po obu stronach: liedniaków przeświadczonych, że tylko lute bronią Rosję przed upadkiem i krwawym chaosem, tylko Lód chroni ją przed zapaścią, i ottiepielników przekonanych, że póki nie wygonią z kraju Mrozu, póty żadna reforma nie przyniesie skutku, żaden przewrót, rewolucja i demokratyzacja nie jest możliwą, i nic się na dobre nie zmieni w dziedzinie samodzierżcy; jest ich wystarczająco wielu, żeby obrócili politykę swoich partyj i towarzystw wedle własnych strachów. Ale że nikt z tym głośno nie wystąpi, bo i tak mamy już legjony dziadów świętych zapowiadających w lutych Antychrysta i zagładę świata, apokalipsy wielkie a ponure
—
— Marcynowców.
— Żeby tylko! Pan Polak jest, nieprawdaż, a i panienka z Priwislinja
— macie wy swoje mesjanizmy, nie jest wam przecie obcy ten głód, głód czego? Widzicie, u nas mistyka nie kończy się na religji. Ani nie zaczyna. Mesjanizm rosyjski zapłodnił i narodników, i socjalistów, i anarchistów, wszystkie polityki i strumienie idej wypływają w Rosji ze źródeł mistycznych
— dlaczego inaczej miałoby być z liedniakami i ottiepielnikami? Wyobraża pan sobie, że spada na kraj dopust nieludzki i obraca tu i tam i tam lato w zimę, miasta i łąki w Sybir Sybiru, a Rosjanin nie dojrzy w tym ręki Boga i tysiącznych symboli duchowych? Ha! Nie może to być! Czy ja panu Benedyktowi nie opowiadałem
— opowiadałem
— nie?
— z losów mych braci marksistów: ten głód jest w nas tak wielki, że wszystko musimy brać w absolucie, totalnie i dogmatycznie
— przecie nawet materjalizm stał się dla wielu religją, znałem ja ascetyków i mistyków materjalizmu, miewali widzenia, to znaczy olśnienia rozumowe, objawiały się im dowody na nieistnienie Boga i inne święte pewniki ateizmu, przeżywali ekstazy logiczne, historjozoficzne. …Panienka się śmieje, panience się zdaje, że to, ach, c’est tout ŕ fait ridicule, ale brać to należy całkiem praktycznie. Nasi władcy znają dobrze ową przypadłość rosyjskiego ludu; rosyjski obskurantyzm ma swoje uzasadnienie. W połowie zeszłego wieku minister oświaty, książę SzyrińskiSzachmatow, zabro nił wykładać filozofję na uniwersytetach
— wiedzieli, skąd groźba prawdziwa. Lecz mija lat naście i inny ukaz idzie z Peterburga: filozofji dozwolić, zakazać nauk przyrodniczych. Widzi panna, jak to się w Rosji kołacze? Raz bierze górę świat ciała, raz
— świat ducha. Ale walka jedna i ta sama. …Co więc naprawdę stoi za polityką liedniaków i ottiepielników? Toż gdyby nie pisma Mikołaja Bierdiejawa, inną metafizyką Lodu by się nadęli, pewne to jak dwa a dwa cztery. Tyle tylko że
—
— Polityka jest funkcją kultury, a sercem kultury jest, niestety, religja.
— Słucham?
— Pozwolicie państwo, że się przysiądę?
— Doktor Konieszyn zaszedł zza pleców Ziejcowa i zdusił papierosa w popielniczce pod jego nosem. Ziejcow zamarł w pół panicznego odruchu, nie wiedząc, czy wtulić łeb w ramiona, czy poderwać się i uciec.
— Właściwie, panie doktorze, my
—
— Dziękuję. Panna Muklanowiczówna zajęła była ostatni z trzech foteli dostawionych wkoło stolika, doktor Konieszyn porwał więc krzesło spod szafy radjowej i dosiadł się bokiem, przy Jelenie, którą cmoknął wpierw w rączkę, przedstawiwszy się w półukłonie. Panna strzeliła ponad stolikiem spłoszonem spojrzeniem. Cóż niby miało się teraz począć? Upity a nieupity, ile miał wyznać, to już Ziejcow wyznał; można w niego dalej wlewać alkohole, ale jaki w tym sens? Szczerze się wątpiło, czy to właśnie Ziejcow jest owym liedniackim zamachowcem. Jeśli istotnie taka myśl polityczna stoi za liedniakami, to dla powstrzymania doktora Tesli i jego maszyn nie posłaliby zapijaczonego ekskatorżnika
— któren przecież sam najdalszy jest od myśli liedniackiej. Po prawdzie, czy cofnęliby się przed rozkręceniem torów i wykolejeniem całego Ekspresu? Nawet gdyby jechało w nim pół zarządu Sibirchożeta wraz z familjami. Doktor Konieszyn założył nogę na nogę; pociąg szarpnął, doktor zachwiał się i z powrotem rozstawił stopy. Opuścił przytem ręce na kolana, nachylając się lekko ku zesłańcowi
— było w tej pozie coś fałszywego, jakaś przesadna regularność członków, sprzeczna z naturą człowieka, z naturą ciała ludzkiego. Teraz dopiero zwróciło się uwagę
— może dlatego, że jeszcze odbijały się w głowie słowa Ziejcowa o tajemnych znakach ciała i prawach fizjognomiki
— dopiero w tym momencie spostrzegło się, jak gieometryczną symetrją naznaczony jest szanowny doktor Konieszyn: nie tylko w ułożeniu całej postaci, bo to jest do opanowania myślą, ale w wyglądzie samej twarzy, obramowanej rudemi faworytami (tak rudemi, że prawie czerwonemi). Nie było między temi bokobrodami niczego, co łamałoby symetrję fizys medyka. Każda zmarszczka, każdy włos i każda rzeźba oblicza odbijały się z prawej strony na lewą i z lewej na prawą. Zamrugało się. Może wzrok zwodzi, może słabnące światło wieczornego słońca zza okien nie kładzie tu dosyć blasku, powinni byli zapalić już lampy… Nie, prawda jest jasna dla oka: doktor Konieszyn ma ciało symetryczne niczym kleks w złożonej na pół kartce. Dlaczego wcześniej się tego nie zauważyło? Iluż aberracyj i cudów ludzie pozostają nieświadomi, nie potrafiąc dostrzec przede wszystkiem natury tego, co pospolite. Chuchnęło się w zwiniętą dłoń. Cienie zamigotały między palcami. Lepiej nie palić teraz papierosów. Nie spluwać, nie kichać, nie kaszleć. Symetryczny doktor przewiercał spojrzeniem biednego Ziejcowa.
— Nie jestem pewien, czy ja dobrze pana zrozumiałem, panie…
— Ziejcow Filimon Romanowicz, do usług Waszej Wielmożności, do usług.
— Taak, pamiętam, pamiętam. Bo wiecie, ja się dosyć nasłuchałem rozmaitych bajek mistycznych, z których zawsze na koniec czyjaś krzywda i nieszczęście się wyłaniały. Miałem na rękach krew przelaną przez tych, co się w takie wizje zapatrzyli. I z tego, co mówiliście, ten wasz Bierdiajew, okazuje się, to kolejny podżegacz w imię Boże, życzący Europie i Rosji krwawej rewolucji
—
— Nie tak, nie tak!
— Ziejcow zamachał rękoma, mało nie strącił karafki; przestraszony, wcisnął trzęsące się dłonie pod pachy, krzyżując ramiona na piersi.
— To dopust Boży, kara za grzechy! Katharsis! Taka jest konieczność
— nie ma innej drogi do epoki duchowej odnowy!
— To więc Bóg nam komunikuje? Żebyśmy sami wzięli w ręce pistolety i noże i zaczęli zabijać naszych braci i siostry? Panna Jelena wydęła wargi.
— Cóż, nie byłby to pierwszy raz, dawał już takie rozkazy. Aby zabijać.
— Co też panna!
— Abrahamowi chociażby. Ziejcow poczerwieniał na twarzy, ślina mu się pokazała na wargach i coś złego stało się z jego oczyma: zaczęły drżeć w obejmie powiek, strzelając wzrokiem to tu, to tam, jak wypuszczony z dłoni wąż ogrodowy, plujący wodą w przypadkowych kierunkach
— na doktora, na sufit, za okno, na pannę Muklanowiczównę, na stół bilardowy, na sufit, na doktora, na regał, na dywan, na zegar, na szkło, na stewarda, na popielniczkę, na pannę, na doktora, na pannę.
— Panna zna Biblię? Pannie się wydaje, że pojęła Słowo Boże? Ile godzin spędziliście nad nim? Ile dni, ile nocy, ile, ile? Znacie Słowo czy Słowa echo głuche z ust waszych wychodzące? Napisane zaś jest tak: Kusił Bóg Abrahama i rzekł do niego: Abrahamie, Abrahamie! A on odpowiedział: Owom ja. Rzekł mu: Weźmi syna twego jednorodzonego, którego miłujesz, Izaaka, a idź do ziemie Widzenia: i tam go ofiarujesz na całopalenie, na jednej górze, którą ukażę tobie
— Chuchnęło się ponownie, wykorzystując odwrócenie uwagi rozmówców przez rozpędzonego w biblijnopijackim zaśpiewie Filimona Romanowicza. Zdałoby się jakieś lustro… Tu nie ma; jest z drugiej strony sali bilardowej. Że widzi się tę poćmiatę
— cóż, widziało się już wcześniej poćmiatę Nikoli Tesli, gdy inni nie widzieli. Teraz też nie widzą; albo nawet widząc, nie rozpoznają, nie zwracają uwagi. No, jeden Ziejcow. Może dlatego, że lata spędził w krainach Lodu, może dlatego, że się spił; może z obu tych przyczyn. A może dlatego, że to Ziejcow. Jaką więc tu regułę przyłożyć? Trzeba wybadać doktora Teslę. Ba, ale sam Tesla niewiele wie. Ma wątpliwości, pyta, szuka. Eksperymentował na sobie
— czy na kimś jeszcze? Jak odróżni to, co powszechne, od tego, co właściwe tylko jemu? Zdałoby się więcej ochotników. Prawda, jednego znalazł. Czubkiem języka dotknęło się podniebienia. Jeszcze trochę mrowiło. Policzmy: raz, fenomeny światła; dwa, wrażenia dotykowe, owo pieczenie, swędzenie, lekkość głowy, i może rzeczywiście napływ ogólnej energji; trzy, ach, jeszcze kilka godzin temu wyśmiałoby się starego Serba, a przecież teraz, rozszyfrowawszy list pepeesowców
— zaczyna się rozumieć nałóg wynalazcy. Za każdym razem, gdy uderza głową w mur jakiegoś problemu, zdawałoby się, że nie do rozbicia, staje wobec tej pokusy: kabel zimnazowy oraz słój czarnej soli albo dynamomaszyna teslektryczna
— i może mur pęknie. Jak mógłby się powstrzymać? Prędzej wyleczysz alkoholika. I oto jest pytanie nowe: czy one się mieszają w organiźmie, wpływ alkoholu i wpływ teslektryczności, a jeśli tak, to z jakim skutkiem? Sięgnęło się po szklanicę. Ćmiecz zamraża pamięć, ćmiecz prostuje ścieżki myśli, a jednak niewiele różne są jej efekty od efektów dobrego alaszu.
— A gdy oba szli pospołu, rzekł Izaak ojcu swemu: Ojcze mój! A on odpowiedział: Czego chcesz, synu? Oto, prawi, ogień i drwa, a gdzież ofiara całopalenia? A Abraham rzekł: Bóg opatrzy sobie ofiarę całopalenia, synu mój
— Przełknąwszy resztę wódki, odkaszlnęło się w grzbiet dłoni. Puste szkło, odstawione na blat z pożółkłej kości, spływało tęczami różu, karminu i oranżu. Trasa Ekspresu Transsyberyjskiego biegła tutaj z północnego zachodu na południowy wschód i za oknem po lewej ręce, a po prawej stronie pociągu, wisiało nad płaskim horyzontem, nad azjatyckiemi równinami i rozpłukanemi po niebie chmurami
— Słońce, czerwone jajo, Słońce jak śliwa konfiturowa ociekająca na widnokrąg sokami likierowemi, zachodzące Słońce, któremu mogło się teraz spojrzeć prosto w białą źrenicę i nie oślepnąć; patrzeć przez długie sekundy bez mrugnięcia i żadne plamy kolorowe nie zalewały obrazu po odwróceniu wzroku. Raz, dwa, trzy
— a więc to jest objaw czwarty. Jak długo jeszcze? Godzina? dzień? Jedno porażenie czarnym prądem, czy więcej
— ile trzeba? Zanim naprawdę wejdzie w krew. Nie było plam kolorowych na oczach
— ale dopiero po chwili spostrzegło się, na co, na kogo się teraz spogląda, z kim wymienia się spojrzenie. Kapitan Priwieżeński patrzył sponad krawędzi kart. Siedział przy dalszym końcu stołu bilardowego, plecami do palarni, od stolika Ziejcowa dzieliło go może sześćsiedem metrów. Rozmowy oczywiście nie mógł słyszeć
— ale też nie słyszało się rozmowy grających. Czy mówili o niesławnym Benedykcie niehrabim GyeroSaskim, bohaterze jekaterynburskiej strzelaniny, co teraz upija się na oczach Luksu w kompanji katorżnikakomunisty? Kapitan uśmiechał się pod wąsem, rzucając banknoty na zielone płótno. Rzekł coś, nie odwracając oczu. Gracze zarechotali przeciągle. Uciekło się wzrokiem. Zachodzące Słońce grzało mocno, pewnie dlatego twarz tak gorąca.
— A związawszy Izaaka, syna swego, włożył go na ołtarz, na stos drew. I wyciągnął rękę, i porwał miecz, aby ofiarował syna swego
— I po co jeszcze tu siedzieć, wystawiać się na pośmiewisko? Akurat złapie się agienta liedniaków! Niech panna Jelena prowadzi swoje śledztwa, skoro tak lubi się w nie bawić. A jeśli się tym w ogóle przejmować, to po prawdzie należałoby jej rzecz całą jakoś wyperswadować: przyjmując, że ów agient tajemniczy istnieje, a pan Fogiel słusznie opowiedział jego intencje
— to kiedy liedniak raczej dopisze sobie nowy cel do listy: zostawiony w spokoju, czy z amatorskimi detektywami na karku? Jakby się nie miało na głowie zagadek prawdziwie ważnych
— przed któremi nie można uciec, nie można się skryć, nie przepadną po wysiadnięciu z pociągu jak puste wspomnienie. ROSJA POD LODEM, WSZYSTKIE ŚRODKI
— TAK. UWAGA: MŁODZI I OTTIEPIELNIKI PRZECIW ZIMIE! BROŃ LUTE! Czyżby nie tylko frakcje peterburskie, ale także polscy bojownicy dawali wiarę tym rojeniom? Ba, ów list brzmiał zgoła jak rozkaz dla ojca
— rozkaz dla Historji
— zrób to i to i to; zakręćno lutymi, coby Lód ściął Historję, jak sobie zamyśliliśmy. ODWILŻ DO DNIEPRU! Wykreślali mu linje na mapie! Jakby w jego mocy było wybrać taki czy inny bieg dziejów, to znaczy
— spływ Lodu. Uroili to sobie bezpodstawnie czy też ojciec dał im takie słowo? Czy powiedział, że po to właśnie do lutych idzie? Bardzo to doń podobne. Gorzej! Oparło się rozpalone czoło o zaciśniętą dłoń. Gorzej, jest gorzej, bo że PPS wie, to jeszcze nic
— ale jeśli wie Ministerjum Zimy? jeśli wiedzą Rosjanie, ichni ottiepielnicy i liedniacy? ci z gatunku Piełkowych, z rodzaju Ziejcowowych, nastajaszczije fanatyki polityczne? Toż dawno już ojca by ubili! Gdyby mogli. Może jest jakaś przeszkoda. Czy ojciec w ogóle jeszcze żyje? Podeszło przed oczy wspomnienie rozmowy z komisarzem nadzwyczajnym Preissem W. W. Czy Filip Filipowicz Gierosławski żyje! Czy żyje! I jego zachowanie. I jak wypytywał: Kiedy ostatni raz słyszeliście od ojca? Nie wiedział, czy wierzyć, czy nie. Dostał polecenie, musiał wykonać. W co go wtajemniczyli? Ile się domyślał? Do jakiej frakcji sam należał, czyim był człowiekiem? Rappacki, Minister Zimy, jest ponoć ottiepielnik zażarty (nie postawiliby innego na czele Zimy), ale to nic nie znaczy: może być ottiepielnik w sprawach politycznych, za to nie wierzący zupełnie w historyczne projekcje Bierdiajewa. A jeśli owe wspomnienia warszawskie odpowiadają prawdzie (jeśli nie pochodzą z przeszłości sprzecznej), to prawdą jest i to, że ludzie Preissa posłali zaraz z Miodowej na ulicę czynownika swojego w charakterze Anioła Stróża. Bali się, że to przecieknie
— wiedzieli, że przecieknie. Z urzędu carskiego
— jak mogło nie przecieknąć? Skoro nawet piłsudczycy tak się właśnie dowiedzieli, wedle słów samego listonoszasuchotnika. Wot, kolejna zagadka: czyżby piłsudczycy nie wiedzieli wcześniej? Zapomnieli o ojcu, czy jak? Listonosz mówił także, iż od lat nie mieli z ojcem kontaktu. Akurat! Sama treść listu temu przeczy. Niemniej coś się musiało wydarzyć, że Zima wysyła wtem do delegatury warszawskiej pilny rozkaz wraz z biletem na pierwszą klasę Transsibu. Coś się musiało
— co takiego? Nikola Tesla?
— Mówi Pan: ponieważeś uczynił tę rzecz, a nie sfolgowałeś synowi twemu jednorodzonemu dla mnie, błogosławić ci będę i rozmnożę nasienie twoje jako gwiazdy niebieskie i jako piasek, który jest na brzegu morskim: posiądzie nasienie twoje brony nieprzyjaciół swoich i błogosławione będą w nasieniu twoim wszystkie narody ziemie, żeś był posłuszny głosu mego. …Taka jest historja rozkazu Boga dla Abrahama. Żeby związał i zabił syna swego. Znacie państwo tradycję żydowską
— nie znacie
— owóż inne są rozumienia związania Izaaka, aqedat Yitzhak, i wiele różnych rzeczy mówi tu Bóg Abrahamowi i ludziom, którzy czytają tę historję z myślą czystą. Jeśli czytają! Jeśli myślą! …Są talmudyści, co bynajmniej nie widzą tu rozkazu
— lecz prośbę. Bóg poprosił Abrahama; Abraham mógł się prośbie nie przychylić, ale się przychylił, a ponieważ właśnie przychylił się do Bożego nierozkazu, dlatego Bóg go nagrodził. …I są talmudyści, co wcale nie nazywają tego próbą. Zali mógł Bóg nie znać jej wyniku? mógł nie wiedzieć, co Abraham zrobi? Bóg wie. Kto więc tu kogo próbował? …Są też tacy, co uważają to za wyróżnienie uczynione przez Boga wobec Abrahama. Znak dla przyszłych pokoleń i lekcję na wieczność: oto masz już nóż przyłożony do gardła, leżysz związany na kamieniu i własny twój ojciec ścina cię w tej sekundzie
— nie desperuj jednak, zaufaj Bogu, zaufaj do końca, zostaniesz ocalony
— On wyratować cię może z każdej opresji.
— Oczywista, tak naprawdę, to znaczy jeśli rzecz taka zdarzyła się rzeczywiście w historji narodu żydowskiego
— rzekł spokojnie doktor Konieszyn
— szło w niej o tę jedną zmianę zwyczaju Żydów: żeby zaprzestali ofiar z ludzi, zarzynając miast nich zwierzęta.
— O czym panowie mówią!
— żachnęła się panna Jelena. Wzburzona, wyjęła chusteczkę i otarła czoło. Jej blada cera zdawała się odrobinę mniej bladą.
— Talmudyści siacy, talmudyści owacy, jedna jest tu potworność, której nie da się omówić naokoło wzniosłemi słowy, choćby tysiąc Żydów przez ty siąc lat siedziało nad świętemi księgami. Próba
— a pewnie, że próba: próba prawości Abrahama. I Abraham jej nie sprostał! Abraham zawiódł! Czy jest czyn bardziej sprzeczny z wszelką moralnością tego świata niż mord rodzica na własnem dziecku? Nie znajdziecie takiego; Bóg wiedział, co rozkazać w próbie. I co robi Abraham? Bez mrugnięcia idzie zamordować syna! To ma być wzór? Czego, ja się pytam! Na co nam taka przypowieść?!
— Zauważ panna, jak tu wszyscy są wspaniale posłuszni
— rzekło się, gładząc wąsa.
— Izaak Abrahamowi, Abraham Bogu. Który też przecież jest ojcem Abrahama. To jest opowieść o ślepej wierności. Wciąż z rękoma skrzyżowanemi na piersi i okiem błądzącem, zakolebał się Filimon Romanowicz na fotelu jak w transie modlitewnym.
— Sprzeczny z moralnością, mówi panienka. A jaka była moralność Abrahama? Słowo Boże. Czy widzi panna te rozdroża? Niech mnie panna teraz słucha! Oddam pannie kierownictwo tego pociągu, w rączce panienki przestawnia torów na drodze naszej. Oto jedziemy: …Na lewo: Bóg zakazał zabijać, ponieważ zabijanie jest złe. Na prawo: zabijanie jest złe, ponieważ Bóg zakazał zabijać. I jak panna obróci wajchę? …Na lewo: znaczy, zło i dobro nie od Boga zależy
— Bóg jest im poddany i my jesteśmy im poddani. Bóg, wszechwiedzący, wie, że zabijanie jest złe, dlatego dał takie przykazanie: pilnuje, żebyśmy zła nie czynili. Wówczas istotnie On sam także nie może przykazania łamać ani zmieniać. Tylko że jeśli nie od Boga, to od kogo, od czego pochodzi Dekalog, skąd taki akurat podział na zło i dobro? I czemu nie mógłby być inny? A? Powie mi to panna? Bez owej wiedzy, bez twardego fundamentu zagubimy się zaraz w tej krainie, zapadniemy jak w bagno, zdani na własne siły, bo kto kiedy sam siebie z bagna wyciągnął? To jest droga w otchłań, jeśli panna tam pojedzie, w Kraj Biezprizornych, i nie ma zeń powrotu. …Na prawo: a jak na te ziemie wjedziemy, musimy być gotowi, że w każdej chwili Bóg może rzec: zabijanie jest dobre, złe jest
— o!
— jeżdżenie pociągami i palenie papierosów
— i od tej chwili takie właśnie będzie dobro i zło, ponieważ to Bóg jest jedyną i najwyższą racją moralności i nie ma sankcji ponad Bogiem. To ziemia samodzierżcy dusz, to Kraj Cara.
— Więc, więc
— zająknęła się panna Jelena
— więc pan mówi, że jak On ustalił Dziesięć Przykazań, to już może sam sobie w każdej chwili przeczyć? Bo cokolwiek rozkaże, to i tak będzie to dobre, bo to Bóg rozkazuje. Tak? Tak? Wychyliwszy się z fotela, ujęło się delikatnie pannę pod łokieć.
— Nie ma żadnej sprzeczności. Pan biblista naprostuje, jeśli w błąd wejdę
— prawda, Filimon Romanowicz?
— ale wedle mojej wiedzy, proszę posłuchać, panno Jeleno, sprzeczności być tu nie może. Bóg komunikuje się z ludźmi za pomocą zdań rozkazujących. „Nie zabijaj”. „Zabij”. „Nie cudzołóż”. „Idźcie i rozmnażajcie się”. Zdania rozkazujące nigdy nie popadają ze sobą w sprzeczność, podobnie jak zdania pytające. Sprzeczne mogą być co najwyżej zdania oznajmujące o zdaniach rozkazujących: „Powiedział, żeby zabijać”, „Nie powiedział, żeby zabijać”. Ale same rozkazy mogą tylko zostać wykonane lub nie
— nie mogą sobie przeczyć. Rozkazuje nie zabijać. Jesteś posłuszna albo nie jesteś. Rozkazuje zabijać. Jesteś posłuszna albo nie jesteś. Rozkazy następują po sobie, nie ma sprzeczności. Ten, wobec którego rozkazów winnaś posłuch bezwarunkowy, nie ma obowiązku tłómaczyć się ze swych intencyj. Samodzierżca zawsze jest w prawie, niezależnie od tego, jak się ma jego rozkaz do rozkazów uprzednich. Sądzi panna, że dlaczego Mikołaj Aleksandrowicz tak się broni przed spisaniem dla Rosji jakiejkolwiek konstytucji?
— Więc, więc
— dla pana to jest w porządku? pan nie znajduje tej historji okrutną i deprawującą? nie widzi ohydy? Ejże, nie ucieknie mi pan teraz!
— Chciało się cofnąć rękę, ale złapała ją w czas i teraz ona trzymała w uścisku. Odwróciła się zupełnie od Ziejcowa, od doktora Konieszyna, w jedno uderzenie serca, w jedno skrzyżowanie spojrzeń uczyniła rozmowę osobistą: nie mówiła do nikogo innego, nikt inny nie słyszał, nawet jeśli słyszał.
— Co pan by zrobił na miejscu Abrahama? Posłuchałby pan rozkazu? Dlaczego zażenowanie nie mąci myśli? Dlaczego wstyd nie plącze języka i nie miesza słów? Czemu głos spokojny i wzrok pewny, naprzeciw jej wzroku?
— czemu twarz nie zdradza, wobec jej twarzy? Ćmiecz krąży w żyłach, skrzy w mózgu, spływa pod skórą.
— Co ja bym zrobił. Panna się nie obrazi
— ni cholery mnie nie obchodzi panny pytanie. Na miejscu Abrahama! On ne peut ętre au four et au moulin. Bo moje miejsce jest inne, ja patrzę oczyma Izaaka. Dla niego nie ma znaczenia wszystko to, co my tu tak mądrze a bezdusznie rozważamy: czy prosił, czy rozkazywał, czy próba, czy Bóg miał prawo, czy Sobie nie przeczył… A co mnie to! Ja leżę na ołtarzu. Nic nie wiem. Wiem, że ojciec mnie tu zwiódł kłamstwem, związał i chce zabić, zabije. …I wyobraź sobie panna, wyobraź sobie, że
— chcę żyć! nie chcę zginąć na tym kamieniu! Uwalniam się z więzów. Uciekam. Ojciec goni mnie z mieczem. Dopadnie, to ubije. Jest stary, mam szansę. Ale, to mi powiedz panna, ale czy mam prawo się bronić? Czy uczynię źle, stając przeciw ojcu, który chce mnie złożyć w ofierze? Na czym polegałaby tu wina Izaaka? …I czy byłaby dla niego jakaś w tym różnica, gdyby poznał ponad wszelką wątpliwość, że Abraham czyni to wszystko z Bożego rozkazu?
— Pan mnie pyta
— dobrze słyszę
— pyta mnie pan, c z y j e s t m o r a l n i e d o z w o l o n a s a m o o b r o n a p r z e d B o g i e m?
— Bóg nie może uczynić nic złego!
— zakrzyknął ktoś zza Ziejcowa. Uniosło się wzrok. Oparty o ścianę, w obłoku tytuniowego dymu stał tam Ünal Tayyib Fessar, ciemnopurpurowe słońce odbijało się na jego czaszce nagiej, jeszcze trochę pochylił się ku stolikowi, ku rozmówcom zgromadzym wokół stolika, i pokazał się cały w oblewie karminowych refleksów, jakby spływał krwią od samego szczytu głowy.
— Stajesz przeciwko Bogu, stajesz po stronie Szatana!
— BógCar
— mruknął doktor symetryczny
— On, tak, On istotnie „nie może” uczynić nic złego. Cokolwiek czyni, dobrze czyni, bo On to czyni. Się wyrwało się pannie Muklanowiczównie. Wzrok jednak się nie uwolnił, pozostał przy Turku. Na grubych wargach pana Fessara migotał
— to jest, to go nie ma
— przedwidok drwiny, sugestja jadowitej ironji. Już się widziało podobny obraz ciemnoskórego oblicza, już było się świadkiem nieskrytego na nim samozadowolenia: noc, wirujące płatki śniegu, ciężka laska w ręku, ulica jekaterynburska, krew na lodzie. Jest coś takiego w satysfakcji zła, co sprawia, że nie potrafimy jej zatrzymać dla siebie, nawet gdy rozsądek podpowiada inaczej, gdy grozi to wielce przykremi dla nas konsekwencjami
— musimy dać jakiś znak, przemycić aluzję albo przynajmniej właśnie uśmieszek krzywy: to ja! to przeze mnie! moje! ja, ja, ja! Podczas gdy dobroczyńcom wystarczy cudza radość, świadomość samego uczynku, wspomnienie rozjaśnionej twarzy obdarowanego; dobro jest samowystarczalne. A teraz Turek nawet nie bardzo się krył ze swoją ironją. Gdy obejrzał się nań doktor Konieszyn, kupiec puścił do niego oko.
— Pan tak mówi
— się żachnęło się
— zgoda, pan w to wierzy
— ale co by pan naprawdę zrobił?
— Bóg jest Bóg.
— Nie broniłbyś się, gdyby przyszedł cię zabić? Na co Ünal Fessar wyprostował się i oderwał od ściany, a wyjąwszy cygaro zmiędzy zębów, począł się śmiać. Ale jak się śmiał: nie chichotał, nie rechotał, nie śmiał się po prostu
— ryczał śmiechem, trząsł się i zanosił jakimś wilczem wyciem, które głuszyło i głosy hazardzistów, i dźwięki pianina z sąsiedniego wagonu, i sam hałas pędzącego pociągu. Doktor Konieszyn aż powstał i odstąpił od stolika, przyglądając się napadowi wesołości Turka z klinicznem zainteresowaniem. Musiała się właśnie skończyć partja na zielonem suknie, bo podeszli też zaciekawieni karciarze; naraz powstał tłok i zamieszanie, gdy tamci pytali o powód wesołości. Wykorzystało się chwilę, by przepchnąć się ku drzwiom. Doktor spoglądał w milczeniu.
— Zdarzyło się i tak
— mamrotał tymczasem rozkolebany do rytmu pociągu Filimon Romanowicz
— zdarzyło się Jakubowi nad brodem Jabok siłować z Bogiem, i jak Go chwycił w uścisk zapaśniczy, przez noc całą, póki Słońce nie wstało nad ziemią, jak Go chwycił!
— aż Bóg uległ, i poddawszy się, błogosławił Jakubowi, zwycięzcy Swemu; i tak się więc zdarzyło, tak się zdarzyło, tak, tak. Ktoś przecisnął się z tyłu, naparł na plecy, szept spłynął prosto do ucha.
— …pana widzieć jeszcze dzisiaj. Jeśli mimo wszystko jest pan człowiekiem honoru. Się obejrzało się. Dusin.
— Czegóż pan znowu chce?
— Księżna pani
— Po drugiej stronie uwiesiła się ramienia panna Muklanowiczówna. Się szarpnęło się z irytacją. Z trudem łapała oddech, szukając słów.
— Tyle, co słyszałam, panie Benedykcie, a to przecie nie musi być cała prawda, ale on sam prawie przyznał, że daje wiarę temu Bierdiajewowi
—
— Niechże panna tylko spojrzy na niego. Ziejcow na powrót wyjął starą fotografję i, głęboko już pogrążony w majaku alkoholowym, kiwał się nad nią, zgarbiony w pałąk, prawie przyciskając nos do spękanej powierzchni ciemnego zdjęcia.
— Piękna, piękna była.
— Ot, rewolucjonista nawrócony, prawdziwy człowiek rosyjskiej ideji
— syn bez matki.
— A zresztą gdyby nawet, panno Jeleno, na miłość boską, toż on ottiepielnik do grobowej deski, zasłoniłby Teslę własną piersią. Idziemy.
— Ale! Właśnie na odwrót
— bo jak mu powiedzieli, że pana ojciec rozmawia z lutymi, to teraz może mieć tysiąc motywów, żeby dybać na pańskie życie.
— O czym też panna! Fogiel mówił o liedniakach
— tak czy nie? Idziemy! Nic z tego, w drugie ramię wczepił się szponiastemi palcami tajny radca.
— Wasz ojciec
— co ona mówi?
— wasz ojciec
— z lutymi?
— Puszczajcie!
— Wasz ojciec gada z lutymi?!
— Cicho! Niestety, Ünal Fessar przestał się już śmiać i nie zagłuszył radcy Dusina. Nie usłyszeli go może wszyscy, ale doktor Konieszyn
— na pewno. Podskoczył jak dźgnięty ostrogą, obracając się na obcasie, już czujnie pochylony, oczy wielkie (symetryczne), ręce wpółuniesione (symetrycznie), krzyk w ustach. Lecz błyskawicznie też się zreflektował; cofnął się, zgasił wzrok, zmilczał.
— Co znaczy: gada z lutymi?
— Młodszy z braci utracjuszy marszczył czo ło, aż mu jasna czupryna najechała niemal nad brwi same.
— To lute m ó w i ą?
— Znowu ludzi nabieracie, wstydzilibyście się!
— obruszył się Aleksiej Czuszyn.
— Tak się właśnie zastanawiałem, co to będzie dzisiaj
— rzekł kapitan Priwieżeński, przeciągając słowa na niskiej nucie.
— Już chciałem się zakładać, ale nasz samozwaniec przeszedł samego siebie. Syn powiernika lutych! Chapeau bas. I znowu wszyscy patrzyli. A tym razem nie było dokąd uciec, nie było żadnej drogi otwartej; otoczyli, zamknęli, postawili pod ścianą. Panna Jelena ściskała za ramię.
— Przepraszam, przepraszam, przepraszam, nie chciałam, przepraszam.
— Może hrabia opowie nam tę historję?
— ciągnął kapitan z cierpką drwiną.
— No przecież, że opowie! Taki wzór polskiego honoru, dumy i prawości
— nie to, co my, jak pan to powiedział? „Podróbki, przymilne, dwulicowe, karki miękkie”. Czy się uśmiechało się? To możliwe. Czy zrobiłoby się coś energicznego, zdecydowanego, gdyby nie Jelena u jednego ramienia i Dusin u drugiego
— coś: skoczyłoby się przez fotel i stolik, cisnęło w Priwieżeńskiego popielniczką, złapało za Arcymistrza
— czy zrobiłoby się? To możliwe. A co takiego by się powiedziało? Ust przecie nie zakleili. Co by się powiedziało
— niech się powie! Otóż nie powiedziało się nic.
— Pan hrabia nie zaszczyci nas wyjaśnieniem?
— Kapitan Priwieżeński zapiął mundur, zsunął z palca sygnet oficerski.
— Nie, pan hrabia będzie milczał z wyniosłym uśmiechem, aż kolejny nieszczęśnik nabierze się na jego aluzje i niedomówienia, i na owo spojrzenie dumne, widzicie państwo, w tym jednym mówił prawdę, nie masz na całym świecie dumniejszej nad Polaków nacji. Pół kroku w przód i ręka szybsza od oka: z prawej, w lewy policzek, z lewej, w prawy policzek, z prawej, w szczękę, aż głowa odskoczyła wstecz. Kapitan Priwieżeński wytarł dłoń w chusteczkę.
— Tak. Dobrze. Milczeć na kłamstwa jawne
— to jak samemu kłamać. Ale… Tak. Wybaczy panna, panowie. Odwrócił się i odszedł. Patrzyli chciwie. Niby zniesmaczeni, niby współczujący, niby zmieszani, a każdy wpija się wzrokiem ukradkowym w twarz ofiary, szuka jej oczu, na byle cień grymasu poniżenia otwierając z przejęcia usta, gotów połknąć ten ból, to poniżenie i ten wstyd, ten wstyd, najsmaczniejszy. To jest odruch ciała: współczucie
— wspólne czucie bólu, ale także wspólne czucie przyjemności bijącego. Ünal Fessar rzucił cygaro między grafinczik i szklanki, wcisnął się przed Czuszyna, odepchnął tajnego radcę, nadal wstrząśniętego.
— I co tak stoicie, pachołki smutne? Zróbcie przejście! Rozpychał się bez pardonu, ciągnąc za połę i kołnierz. Drugą ręką podał chusteczkę.
— Wytrzej się pan, rozkwasił panu nos, koszula, szkoda koszuli.
— Przycisnęło się chusteczkę do nozdrzy. Nie czuło się upływu krwi, nie czuło się bólu po uderzeniach ani od skóry rozciętej. Tylko nogi trochę drżały i pociąg trząsł się jakby bardziej niż zwykle. Za przejściem międzywagonowem przystanęło się, opierając się barkiem o zamknięte drzwi przedziału. Teraz dopiero, gdy chciało się przełknąć ślinę
— ciężka, lepka, zimna
— zrozumiało się, że to nie ślina cieknie po podniebieniu i klei przełyk. Odjęło się chusteczkę od twarzy, spojrzało się na plamy czerwone. Myśli podążały przed się z lunatycznym spokojem. A gdyby tak spalić tę krew w płomieniu ćmieczki… Zamrugało się. Purpura słoneczna wlewała się oknami do korytarza, wszystko tonęło w ciepłych promieniach zachodu, pan Fessar, jego mahoniowa łysina, wzorzyste chodniki Luksu, ciemne boazerje. Odkaszlnęło się.
— Dziękuję.
— Dziwne to jest nad wyraz
— sapnął Turek.
— Sam już nie wiem, w co wierzyć. Niech pan mi powie, nikt nas nie słyszy, tylko my dwaj
— może pan mówić? dobrze się pan czuje?
— niech pan powie: macie wy tę technologję czy nie? Uniosło się głowę.
— To pan wyrzucił z pociągu Piełkę.
— Co? Kogo? Co? Co? Wyciągnęło się doń rękę z zakrwawioną chusteczką; odepchnął gniewnie. Pociąg szarpnął, Turek skoczył naprzód. Się zaparło się barkiem o ścianę, wbiło się łokieć w żebra Fessara. Mignął przed oczyma zaciśnięty kułak. Dwa ciała zatłukły się o drzwi przedziału i boczną ścianę korytarza, o rzeźbione okucia, metalowe ramy, szkło i drewno i zimnazo. On sapał i syczał przez zaciśnięte zęby
— czy słowa jakieś po turecku, przekleństwa, groźby, imiona świętych? Pociąg pędził, tuktuktukTUK. Uwolniwszy poły marynarki, pchnęło się Turka w pierś. Poleciał w tył, chciał się złapać klamki okna, nie złapał, rąbnął o futrynę i padł jak ścięty, złożony ni to do przysiadu, ni do klęczek, z ramionami zawiniętemi za siebie, głową spuszczoną bezwładnie, pogięty w dziwaczny precel członków w wąskim korytarzu Transsibu. Jasny karmin rozlewał się po gładkiej czaszce jak oblewa lukrowa
— czerwona ciecz pod czerwonem światłem. Podniosło się chusteczkę.
— …czekać, panie Benedykcie, to moja wina, ja
— Panna Jelena stanęła w przejściu zdyszana, z dłonią rozpędzoną w geście zakłopotania
— gest zgasł, dłoń opadła na usta panny, dławiąc okrzyk. Jelena popatrzyła na nieruchome ciało Ünala Fessara
— a wyraz jej chorobliwie bladego oblicza nader poważny, oczy niemrugające, wdech, wydech, wdech
— uniosła głowę, obejrzała się za siebie i przycisnęła ucho do drzwi najbliższego przedziału. Ze ściągniętych w kok czarnych loków wyjęła cienką spinkę. Odsunąwszy stópką w skórzanym trzewiku przegradzającą korytarz nogę Turka, przyklękła przed temi drzwiami i w pięć uderzeń serca otworzyła spinką luksowy zamek.
— No już! Łap go pan! Proszono na kolację, już idą! Pan za ręce. Razdwa! Do środka. Co powiedziawszy, ujęła trupa pod kolana.
O ukrytych talentach panny Muklanowiczówny i innych sprawach niejawnych
W pięć uderzeń serca otworzyła spinką luksowy zamek.
— No już! Łap go pan! Proszono na kolację, już idą! Pan za ręce. Razdwa! Do środka. Co powiedziawszy, ujęła trupa pod kolana. Schowało się chusteczkę do kieszeni i złapało się go pod pachy. Panna ciągnęła, ale bardzo był ciężki, i nieporęczny, i składał się
— korpus, kończyny, głowa
— jak połamana lalka, i ciągle czymś zaczepiał o futrynę, o chodnik, o sprzęty wewnątrz przedziału. Prawie się spodziewało usłyszeć głuchy stukot, niczym od drewnianego manekina. Na koniec pchnęło się go z całej siły na podłogę obok łóżka; złożył się wpół. Panna Muklanowiczówna podciągnęła spódnicę, odsłaniając łydki w białych pończoszkach, by z powrotem przeskoczyć nad ciałem. Pchnęła z impetem drzwi, zamykając je w ostatniej chyba chwili
— zaraz potem usłyszało się głosy i kroki i ktoś nawet zatłukł się o ściankę przedziału, przechodząc mimo. Jelena nie prezentowała już chorobliwej bladości. Przyciśnięta plecami do drzwi, oddychała bardzo szybko, biust unosił się w astmatycznym rytmie: każdy płytki oddech jeszcze bardziej spłycał oddech kolejny. Musiała odczekać minutę, by wykrztusić słowo.
— Plama.
— Co?
— Krew! Dotknęło się zlepionych krzepnącą już krwią wąsów.
— Na chodniku w korytarzu!
— syknęła Jelena.
— Ale mogła to być i moja, prawda? Tak sobie pomyślą. Wyjęło się chusteczkę i przycisnęło się ją do nosa.
— Dobrze.
— Odetchnęła panna Muklanowiczówna.
— Czyj to przedział? Zazezowało się znad chusteczki. Na sekretarzyku stała walizkowa maszy na do pisania z wkręconym papierem, obok leżał stos grubych książek. Na posłaniu
— męska pyjama o orjentalnym wzorze. Ze stojącego pod oknem kuferka wystawały szczotka do ubrań i drewniane prawidło.
— A jak zechce w drodze na kolację wstąpić po coś do siebie? Kląsnęła języczkiem.
— To stryczek. Podeszła do okna.
— Pomoże mi pan. Szarpnęło się klamkę. Panna Muklanowiczówna pociągnęła ramę do samego dołu. Wiatr uderzył z szumem i świstem; kartka w maszynie załopotała jak chorągiewka, trfffrr, koc odwinął się z poduszek, a drzwi szafy garderobianej trzasnęły o ścianę. Spojrzało się na Turka i usiadło się z westchnieniem na posłaniu.
— Nie damy rady. Za ciężki. To jest półtora metra od podłogi. Ktoś zobaczy.
— Kto niby? Co zobaczy? Panie Benedykcie!
— A co się namęczyliśmy, żeby tylko go tu przesunąć! Wyobraża to sobie panna: nogami czy głową, wystaje taki półtrup na Azję i majta rączkami na wietrze. A jak wejdziemy tu w zakręt, to wystarczy komu zerknąć przez szybę.
— Pan to jesteś! Oda do radości, jak Boga kocham.
— Zresztą zdążył zaświnić dywan.
— Siedź pan dalej ze zwieszonemi rękoma, rozgnije tu i kwiatki na nim wyrosną.
— Ha, ha, ha.
— Ależ proszę bardzo!
— Otrzepała dłonie, obrażona.
— Ja się nie narzucam. Pan Benedykt może kontynuować wedle własnego zamysłu, przepraszam, że przeszkodziłam.
— Ruszyła do wyjścia.
— No tak, rzeczywiście, pora kolacji. Do widzenia. Nie wstając, złapało się ją w stanie. Straciła równowagę, gdy wagon się zakołysał; ścisnęło się pannę jeszcze mocniej, znowu przytem upuszczając chustkę.
— Na co pan sobie pozwala!
— My, mordercy, znani jesteśmy ze swobody obyczajów. Są tam czyste kartki?
— Kilka.
— Trzeba jakoś wytrzeć tę krew. Ile się da. I żeby w dywan nie wsiąkała. Imaginuj sobie panna: wraca człowiek do własnego compartiment, a tu na podłodze, ni z tego, ni z owego, wielka plama krwi.
— A trup
— w szafie? Wszyscy widzieli, że Turek wyszedł z panem.
— Proszę mi je podać. Wyciągnęła plik kartek przyciskanych do blatu przez francuski dykcjonarz. Spojrzało się. Połowę pierwszej strony zajmował hydrograficzny opis okolic Tiumieni (wiele potoków i rzeczek, długie drogi wodne) w suchej francuszczyźnie, spisany z wielką liczbą błędów, wyiksowanych całych słów i liter wybijanych na literach; potem biegły wiersze i wiersze ciągów jednoliterowych: aaaaaaaaaa, bbbbbbbbbb, cccccccccc et cetera.
— Ale czystemi, zostaw pan te. Bo pozna, że ktoś wziął. Zmiąwszy w ręku kartkę, się pochyliło się nad głową Fessara.
— I co, bardziej się tym wzruszy niż kałużą juchy przed łóżkiem? Panna Jelena spoglądała z góry, wskazując palcem.
— Tu. I tu. I tu. Tu, tu, tu. Tutaj! Tu też.
— Zaczynam rozumieć biednego Makbeta
— stęknęło się.
— Pośpieszy się pan Benedykt, on w końcu wróci z tej kolacji.
— Uch. Usmaruję się jak rzeźnik.
— No przecież kapitan rozbił panu nos, ma pan alibi.
— Pochyliła się.
— Nie widzę, gdzie ta rana? Obróć go pan.
— Momencik. Starło się krew ze skóry czaszki i z dywanu pod nią; i tak pozostała plama, ale jaskrawy wzór przynajmniej częściowo ją maskował. Złapawszy pod brodę, przycisnęło się głowę Turka lewą skronią do podłogi. Krew płynęła z rozcięcia nad prawą brwią. Wyciągnęło się rękę po następną kartkę.
— Jak już go okradamy
— dywagowała panna Muklanowiczówna
— to może ma tu na podorędziu ręcznik, też się przecież wyrzuci, nie będzie śladu.
— Jasne, zedrzeć od razu dywan z podłogi. Trup jęknął i otworzył usta. Się poderwało się na równe nogi. Panna Jelena z wrażenia aż przysiadła na sekretarzyku, zrzucając zeń książki i papiery.
— Pan go nie sprawdził?!
— Nie zdążyłem. Panna od razu
— Nie zdążył!
— Zresztą sama panna widziała. Trup jak żywy. To znaczy, jak martwy. To znaczy… Bardzo przekonujący nieboszczyk, to chciałem powiedzieć.
— Puls! Albo chociaż oddech! Cokolwiek!
— Nie obudził się, jakżeśmy go tu targali.
— Pan lepiej da na mszę w podzięce, zamiast się skarżyć.
— Ja się nie skarżę. Ja tylko… Przede wszystkiem, to był przypadek. To panna zrobiła z tego morderstwo!
— Co ja słyszę…?
— Tak! Panna ma obsesję! Morderstwa, śledztwa, kryminały! Więc jak ciało we krwi, to na pewno trup. A jak trup, to na pewno morderstwo. Głupi wypadek, ale zjawia się panna Jelena i pół minuty i pozbywamy się zwłok, wspólnicy zbrodni. O tym właśnie mówiłem, gdy panna mnie wyśmiewała! Tak się zostaje w Lecie mordercą, nie popełniwszy morderstwa żadnego. Zresztą
— nie inaczej zostałem tym przeklętym hrabią. I Bóg wie, kim jeszcze.
— No, jakbyśmy go wyrzucili przez okno z pędzącego pociągu, morderstwo by było bez dwóch zdań.
— Panna by wyrzuciła.
— Przecież sama ani bym uniosła.
— Ale chciała panna!
— Pomóc chciałam! Niewdzięcznik! Serce z lodu! To ja się poświęcam w przestępstwie, a ten
—
— A prosił kto pannę? Nie! Czego w ogóle panna ode mnie chce?! Sama przyszła i dobijała się do drzwi! Kto to widział! Gdzie pannę tak wychowano! A teraz też
— narzucać się
— z trupem
—
— Byś pan stał nad nim i ręce załamywał: a może martwy i nie martwy, a może powieszą i nie powieszą, a może zadyndam w trzech czwartych, tfu, chłop z jajami zerowartościowemi!
— I jeszcze język rynsztokowy, tak, tak, a proszę sobie pofolgować, proszę!
— Uu, swołocz…! Ünal Fessar usiadł, pomacał się po głowie, zamrugał, poczem podniósł wzrok na wykrzykujących nad nim po polsku niezrozumiałe obelgi.
— Excusezmoi, mademoiselle, mais je ne comprends pas… Panna Muklanowiczówna przypadła doń z troską.
— A tak się zamartwialiśmy!
— Dotknęła delikatnie rozciętej skóry.
— Kość nie pęknięta, to najważniejsze.
— Podała kupcowi rękę.
— Wstanie pan? Ujęło się Turka za drugie ramię.
— Ostrożnie. Z urazami głowy nigdy nic nie wiadomo.
— Również przeszło się na francuski.
— Słyszał pan właśnie, jaka różnica zdań powstała: czy należało w ogóle pana ruszać, lekarze zazwyczaj mówią, żeby nie, no ale pociąg i tak trzęsie, trzeba by posłać po doktora Konieszyna, jak pan się czuje, mamy posłać po niego? Pan Fessar spoczął na posłaniu; oparłszy się o wezgłownik i przycisnąwszy do rany podaną przez Jelenę jej chusteczkę batystową, rozejrzał się nieco przytomniej.
— Zaraz. Panie Gierosaski. Panna
— Jelena Muklanowiczówna.
— A tak, pamiętam. Zaraz. Przesunął palcem po czole, popatrzył na zebraną na opuszku czerwień. Po raz trzeci podniosło się upuszczoną chusteczkę. Pan Fessar zerknął; rozpoznał swoją własność i uniósł wzrok. Twarz mu się wykrzywiła.
— To tak!
— warknął.
— O to wam chodzi! Panna Jelena już miała przysiąść obok Turka; powstrzymała się. Stanęła przed oknem, wiatr targał jej bluzką, szarpał koronkami.
— O co nam chodzi?
— Szanowny pan Fessar
— rzekło się powoli, sprawdzając, czy krwotok z nosa ustał na dobre
— bardzo się był zdenerwował, gdy wysunąłem przypuszczenie, iż to on ponosi odpowiedzialność za, mhm, tajemnicze zniknięcie z pociągu Miefodija Karpowicza Piełki.
— Piełki!
— parsknął Turek.
— Co za Piełka, do kroćset!
— Szanowny pan Fessar
— rzekło się, cisnąwszy mu zakrwawioną chusteczkę
— z nieznanych mi powodów ubzrdał był sobie, że posiadam albo też jestem w spółce posiadającej sekret, mhm, hodowli zimnaza poza ziemią Kraju Lutych.
— Nieznanych powodów!
— zakrzyknął Turek i złapał się za głowę w widocznym bólu; po chwili kontynuował już szeptem:
— Bardzo jasno dawał pan to do zrozumienia. Przy kartach. Potem. A ci ludzie w Jekaterynburgu. A książę. Warjata pan ze mnie robisz.
— Szanowny pan Fessar
— rzekło się, sięgając pod marynarkę i kamizelkę
— za wszelką cenę chciał pozyskać tę technologję. A przynajmniej włączyć się do przedsięwzięcia. Próbował się wkupić, wydobyć ze mnie szczegóły. Co mu się oczywiście nie udawało, bo żadnych szczegółów nie ma; zmyślił sobie wszystko.
— A Ojciec Mróz?
— Turek podniósł machinalnie drugą chusteczkę i przez moment przyglądał się obu w dziwnej konsternacji, jedna w prawej, druga w lewej dłoni, obie białoczerwone. Zacisnął szczęki.
— I panna wierzy temu łajdakowi. Widzi panna, jak łże. W żywe oczy.
— Szanowny pan Fessar
— rzekło się, z prawicą pod kamizelką rozpiętą
— spróbował więc z koleji dobrać się do mojego wspólnika, to znaczy, człowieka, którego uważał za mojego wspólnika. Musiał widzieć w Jekaterynburgu Piełkę. Nie wiem, co tam się działo; odbiegłem. Może miał okazję zamienić z nim parę słów. Potem, po odjeździe Ekspresu, od razu poszedł do Piełki do kupiejnego. Wywołał go z przedziału. Gdzie można tam w nocy porozmawiać na osobności? Wyszli na podest za wagonami kupiejnemi. Pan Fessar chciał od Piełki wyciągnąć to samo, co ode mnie
— ale nie dość, że Piełka nie miał, rzecz jasna, o niczym pojęcia, to jeszcze, tak, niespodzianka, jak też Piełka zareagował na te propozycje
— on, marcynowiec. Pan nie wiedział? Nie wiedział. Pobiliście się? Szamotanina jakaś? Pociąg szarpnął? Widzi pan przecie, jak to się może nieszczęśliwie ułożyć.
— Ałłach jest wielki!
— I co
— i wypadł, wyrzucił go pan, wypadł, może wcześniej już jakiś eksces śmiertelny, ale wypadł, nie ma ciała. Cóż za cudowne miejsce na morderstwo: pociąg przemierzający dwa kontynenty
— kto znajdzie zwłoki? kto odtworzy warunki zbrodni? miejsce, czas? kto zbierze potem świadków? Nie ma po temu bladej szansy. A jeszcze dał pan obsłudze taki bakszysz
— dopiero na Sądzie Ostatecznym się przyznają, że w ogóle pana widzieli; stać pana.
— Abbas yolcuyum!
— Nie mogło tak być? Mogło.
— Ale nie było!
— Bądźmy poważni, panie Fessar! Jak pan stwierdzisz, co się zdarzyło
— w odróżnieniu od tego, co mogło się zdarzyć? Kiedy mówimy o przeszłości, zawsze mówimy o tym, co m o g ł o się zdarzyć; tylko i wyłącznie o tym. Wszystkie zdania w czasie przeszłym są zdaniami przypuszczającemi.
— Nie wiem, co się z panem dzieje, młody człowieku, ale doradzałbym sanatorja alpejskie. Panna wybaczy. Jeszcze jedno spojrzenie przeciągłe
— w pogardzie? w odrazie? w gniewie?
— i dźwignąwszy się z wysiłkiem, Ünal Fessar postąpił ku drzwiom. Się usunęło się z drogi, obracając się w niewygodnej pozycji, coby ani przez moment nie mieć go za plecami. Zataczając się, z jedną dłonią przy skroni, wyszedł na korytarz. Tu na moment przystanął. Zdezorjentowany, spoglądał to w jedną, to w drugą stronę
— dokąd iść? dokąd szedł, zanim stracił świadomość? gdzie jego przedział?
— tam. Odmaszerował ciężkiemi krokami. Panna Jelena czekała z rękoma założonemi na piersiach, postukując obcasem o kant mebla.
— A mieliśmy wspólnie prowadzić śledztwo.
— Przepraszam. Olśniło mnie nagle.
— Olśniło.
— Olśniło, oćmiło, objawiła się… możliwość.
— Cierpi pan na dolegliwości żołądkowe? Ciocia ma krople miętowe, poratuje.
— Co? Nie.
— Wyszarpnęło się dłoń spod kamizelki, zapięło guziki.
— Wynośmy się stąd, nie ma co kusić losu. Zamknęło się okno. Panna pozbierała zakrwawione i pomięte kartki, położyła książki z powrotem przy maszynie. Z progu jeszcze się rozglądnęła po przedziale, sięgając już we włosy po spinkę. Zamarła.
— O matko. Ma pan dobry wzrok, panie Benedykcie?
— Mhm, dzisiaj
— sokoli.
— Musiałam ją tu gdzieś zgubić.
— Da panna spokój, w tym dywanie w życiu jej nie znajdziemy. Jelena przygryzła wargę. Wysunęła spinkę z włosów po lewej. Wyszedłszy na korytarz, rozglądnęła się szybko. Pusto. Podwinęła spódnicę, uklękła i
— tszk, tszk, tsztuk
— na powrót obróciła zatrzask zamka. Pomogło się jej wstać. Otrzepała ciemny materjał. W przejściu pojawił się prawadnik. Puściło się pannę przodem. Wsunąwszy spinkę we włosy, obejrzała się przez ramię.
— Panie Benedykcie?
— Niech się panna nie martwi, nie ma śladu.
— Rąbek mógł się umoczyć…
— Nie.
— Prawadnik cofnął się, uchyliło się drzwi. Panna przeglądnęła się w wąskiem lustrze w przejściu w następnym wagonie. Skrupulatnie zawinęła czarny lok za ucho. Pośliniwszy opuszek, przejechała paluszkiem po brwi.
— Panie Benedykcie?
— Tak?
— To w końcu on zabił tego Piełkę czy nie? Westchnąwszy, wyjęło się interferograf, ściągnęło się czerwony zamsz. Się obróciło się ku oknu i spojrzało się w okular tuleji pod czerwone słońce: ten sam łańcuszek identycznych koralików światła.
— Zabił, nie zabił, jeszczio wsjo rawno.
O prawdzie i o tym, co prawdziwsze od prawdy
— Koniaczku?
— Może jednak wpierw pójdziemy coś przekąsić.
— Może jednak nie. Koniaczku?
— A i z Ziejcowem za kołnierz pan nie lał.
— Jestem trzeźwy jak pięć laplasjanów. Koniaczku?
— Poproszę. Nalało się po kieliszku, rozcieńczając na kawarnianą modłę: pół na pół fine a l’eau i woda zwykła; poczem odstawiło się butelkę do barku. Przycupnięta na skraju posłania panna Jelena ledwo przytknęła szkło do warg. Bardzo była spięta: z łokciami przy ciele, nachylona lekko do przodu
— ale głowę trzymała prosto. Posmakowała koniaku i zmarszczyła nosek. Zdjętą marynarkę odwiesiło się na oparcie krzesła. Kieszeń wypychały zakrwawione papiery. Szarpnęło się lwi ogon rączki okiennej i cisnęło się kartki na wiatr. Rozpierzchły się na tle zachodzącego Słońca jak stado spłoszonych ptaków. Zamknęło się okno, rytmiczny hałas pociągu spadł z uszu. Panna Muklanowiczówna wolną ręką przyciskała do narzuty inne kartki: te zapisane szyfrem piłsudczykowskim. Pozbierało się je czem prędzej, ostatnią wyrywając pannie.
— A jednak
— zamruczała
— a jednak… jest pan jakiś odmieniony. Schowało się zapiski do szuflady.
— Puchnę?
— Co? Podeszło się do zwierciadła. Na obitych policzkach się nie dopatrzyło się sińców, najwyżej lekkiego otarcia skóry pod okiem. Natomiast nos istotnie opuchł, podobnie jak górna warga, rozcięta w dwóch miejscach; krył ją nieco wąs. Jutro będzie gorzej.
— Przyglądałam się panu z Ziejcowem. Najpierw myślałam, że to jest arogancja
—
— Arogancja?
— się zdumiało się, łypiąc do lustra.
— Nikt panu nie mówił, że czasami zachowuje się pan arogancko?
— Nie jestem arogancki!
— Nie wiem.
— Wzruszyła ramionami.
— Mówię panu, co ludzie widzą. Dotknęło się wargi. Bolała.
— Rozumiem, że taki Priwieżeński może mieć uraz i u każdego urodzonego Polaka dopatrywać się zadzierania nosa…
— A to dziwne.
— Przesunęła się ku środkowi posłania, by zajrzeć w zwierciadło.
— Pana odbicie
— Się odwróciło się.
— Może jednak spocznie panna na krześle, nie przystoi pannie na łóżku mężczyzny…
— Zamknął pan drzwi?
— Tem bardziej.
— Bien. Nikt nie widzi, nikt nie słyszy.
— Jeśli ciocia szanowna nie siedzi tam z uchem przy ścianie.
— Ciocia nie siedzi. Zresztą podczas jazdy nic pan nie podsłuchasz. Się uśmiechnęło się krzywo (odtąd, póki opuchlizna nie zejdzie, zawsze będzie się uśmiechać się krzywo i szyderczo).
— Próbowała panna? Jak należało się spodziewać, Jelena zarumieniła się i opuściła wzrok. Ponownie z wielką ostrożnością przysunęła kieliszek do ust. Różowy języczek pojawił się i zniknął między wargami. Nie piła
— próbowała alkohol jak truciznę, kropla na smak, kropla, czy nie zabije.
— Przez moment… wydawało mi się, że ratuję panu życie, panie Benedykcie, tam, w salonce.
— Co?
— Już pan zapomniał, że to na pana dybią?
— Fogiel pewnie by tak wolał.
— Mhm?
— Żebym w to wierzył. Ale
— w salonce? życie?
— Jak zrobiło się to zamieszanie. Siedziałam prawie naprzeciwko, widziałam go, jak się tam czaił, przy drzwiach do wieczornego, kwadrans, dłużej, palił papierosa, cofnął się, wrócił, i potem od razu skoczył do pana z tyłu, zza pleców.
— Dusin.
— No, tak, o panu radcy mówię.
— Języczek, koniak, wargi.
— Od razu pomyślałam: nóż pod żebro. Pan nie robi takiej miny! Przyznaję, czytuję romanse przygodowe, nie wolno? Tak wyglądało
— no to pobiegłam, widział mnie, i pomyślałam…
— Romanse
— się uśmiechnęło się. Panna Jelena zrobiła urażoną minę.
— Z panem tak zawsze. Usiadło się na krześle. Panna opuściła kieliszek, spojrzała czujnie.
— Romanse
— rzekło się, już bez uśmiechu.
— Nie wierzę, panno Jeleno. Patrzyła tylko.
— Od lektury romansów zrobił się z panny tak wprawny klawisznik? Kim panna jest? Spuściła wzrok, zmieszana.
— Nie zadaje się takich pytań.
— A na czym innem spędzamy godziny i dni w podróży? Podróż
— taki czas
— wymienia się anegdoty, opowiada się sobie nawzajem historje życia
— cóż innego?
— Ja pana nie pytam
— powiedziała cicho.
— A ilu jest tych Benedyktów Gierosławskich? Dopiero co usłyszałam nową wersję, o jakichś planach hodowli zimnaza
— to zimnazo się hoduje?
— może pan Fessar mówił prawdę, a pan kłamał, nie wiem. No to kim pan naprawdę jest? Hrabią? Matematykiem? Oszustem? Awanturnikiem jakimś? Agientem Zimy? Synem lutowczy ka? Zimnazowym przemysłowcem? Marcynowcemrenegatem może? Tylko proszę nie mówić, że wszystkimi naraz! Albo że w jednej dziesiątej!
— Nerwowo obróciła kieliszek.
— Takich pytań się nie zadaje
— powtórzyła szeptem. Ujęło się jej lewą dłoń; chciała cofnąć rękę, już spięła mięśnie
— ale powstrzymała się świadomym wysiłkiem. Spojrzała, zmieszana. Zimne palce, sama skóra na kostkach drobniutkich, niebieskie żyłki pod tą skórą, a jak się naciśnie, to przemieszczają się pod nią wszystkie owe niewidzialne składniki organizmu, między kośćmi i między żyłami, i czuje się je wyraźnie, każdy z osobna i całą ich maszynową kompozycję; czuje się już, czym jest człowiek: materją gruzłowatą. Dostrzega się bowiem jakąś nieprzyzwoitość w samym istnieniu ciała
— nawet nie tyle w jego obnażeniu, co w ujawnieniu, iż ciało się posiada, w przyznaniu się do cielesności. Gdyby to nie bolało, gdyby się od tego nie umierało, gdyby było to możliwem
— czy otwieralibyśmy się przed najbliższymi również tak: rozcinając skórę, rozwierając zapraszająco żebra, rozpinając mięśnie, rozsznurowując tętnice, wystawiając na światło dzienne i wzrok kochanka wstydliwe zmarszczki i krągłości wątroby i jelit, nierówności kręgów, prostackie krzywizny miednicy, by na koniec nieśmiało odsłonić bijące, nagie serce? Byłaby to najwyższa i najtrudniejsza forma szczerości ciała.
— I jeśli nawet panu opowiem
— szepnęła panna Jelena, zamykając dłoń w piąstkę
— cokolwiek panu opowiem
—
— Panna też mi nie wierzy.
— Cokolwiek pan mi opowie
—
— Szczerość za szczerość.
— Ale przecież sam pan mówił: podróż to czas magiczny; ile nas znają, tym jesteśmy.
— Tak mówiłem?
— Bo nijak nikt nie sprawdzi, co z tego jest prawdą, a co nie.
— Nie sprawdzi. Ale jeśli nie prawda, jeśli kłamstwo
— szczerość tym głębsza.
— Co pan opowiada!
— Panno Jeleno. Nasze kłamstwa więcej o nas zdradzają niż prawda najprawdziwsza. Kiedy mówisz o sobie prawdę
— prawda to jest to, co ci się rzeczywiście przydarzyło: twój wycinek historji świata. I przecież nie masz, nie miałaś nad nim żadnej kontroli, nie wybrałaś miejsca swych narodzin, nie wybrałaś sobie rodziców, nie miałaś wpływu na to, jak cię wychowają, nie wybrałaś swojego życia; sytuacje, w jakich cię stawiało, nie były twojej kreacji, ludzie, z którymi musiałaś się zadawać, nie byli tworami twego umysłu i nie dawałaś przyzwolenia na szczęścia i nieszczęścia, jakie stały się twoim udziałem. Większość tego, co nam się przydarza, jest dziełem przypadku. Kłamstwo natomiast w całości pochodzi od ciebie, nad kłamstwem posiadasz kon trolę zupełną, zrodziło się z ciebie, tobą się karmi i tylko ciebie opowiada. W czym więc odkrywasz się bardziej: w prawdzie czy w fałszu? Panno Jeleno. Podniosła wzrok.
— Mam kłamać…? Puściło się jej rękę. Wyprostowała się; zamknęła na kieliszku obie dłonie, a palce splotła w koszyczek. Nie oddaliła się wcale
— a jakby już spoglądała z drugiego końca długiego korytarza. Mrużyła oczy w czerwonym blasku, pozostające w tyle za pędzącym Ekspresem Transsyberyjskim Słońce zalewało jej stronę przedziału od dywanu po płaskorzeźby podsufitowe, na których pulchne twarzyczki nimf wyglądały zza złotych bluszczy i powojów; a w gorącem świetle zachodu wszystko to lśniło, migotało i gorzało ciemnopurpurowemi ogniami
— nad hardo uniesioną głową panny Muklanowiczówny.
— Niech panna mówi prawdę. TuktuktukTUK, tuktuktukTUK, tuktuktukTUK. Czy to refleks słoneczny, czy też znów w oku Jeleny iskrzy ów chochlik dziecinnej przekory?
— Kiedy miałam lat dwanaście albo trzynaście
— zaczęła
— ciocia Urszula zabrała mnie na Ordynacką do cyrku. Wcześniej nieczęsto wychodziłam na miasto. Nigdy nie byłam w cyrku. Pamiętam, z jaką ekscytacją szykowałam się do tej wyprawy, to była wyprawa; od tygodnia nic innego nie zaprzątało mi myśli i snów. A ta sukienka, a te buciki, a taka okrywka, a inny kapelusik
— i co zobaczymy, jakie zwierzęta, jakich klaunów, jakie cuda; siostrzenica stróża przyniosła mi plakat, na którym szczuplutka akrobatka w kraciastym trykocie szybuje w powietrzu przez kręgi płomieni, a od dołu, spod ognia, sięgają ku niej lwy, ich rozwarte paszcze, wielkie zębiska i pazury. …Pojechałyśmy na Okólnik zamkniętą dorożką, pamiętam ponurą słotę jesienną, było to jeszcze przed lutymi. Weszłyśmy najpierw od Ordynackiej do cukierni, pozwolono mi na ciastko; i pamiętam też jego cytrynowy smak, szczypiący język słodki kwas, dobrze zapamiętuję smaki i zapachy, zdaje mi się, jakby pozostawiały już na zawsze w ciele
— na języku, w głowie
— jakieś cząsteczkinosicielki wrażeń, a dźwięki, a obrazy, a dotyk, one nie mają żadnych odcisków materjalnych, które mogłyby zasadzić w człowieku, czy tak jest w istocie, jak pan myśli, panie Benedykcie? …Potem w westybulu ciocia spotkała znajomych, pułkownika dragonów z damą, pułkownik miał stałe miejsce w loży na parterze rotundy, niedaleko areny, zaprosił nas, mnie częstował cukierkami, chciał kupić sachara; i z pułkownika zapamiętałam wąsiska wielkie, o, takie knoty skręcone w pomadzie. Siedzieliśmy w aksamicie. Inne damy, ich suknie, pióra, kapelusze, koafiury, szelest wachlarzy, zapach perfum
— ach, panie Benedykcie, zapach tych perfum nadal jest we mnie. Myślałam wtedy, że dech mi odbierze, od nadmiernego podniecenia potrafi tak człowieka zatchnąć, jakby ktoś włożył ci rękę w pierś i cisnął rozłożoną wpłask dłonią na kość, tutaj, tu
—
— Na mostek.
— Tak. Oddech zaczyna się, zanim skończył się poprzedni, powietrze wypycha powietrze, płuca się zapadają, nigdy pan tak nie czuł? Biedna ciocia musiała się naprawdę o mnie wystraszyć. Zapalono wielki kandelabr gazowy pod kopułą. Zobaczyłam ten długi fryz nad galerją, fantastyczne sceny polowań. Kolje, kolczyki i pierścionki dam lśniły jak gwiazdy. Pan się będzie dziwić małej dziewczynce? To wszystko było zbyt piękne, nazbyt podobne bajce. Bajki nie kłamią. Panie Benedykcie, tu może mieć pan rację, bajki nie kłamią, zwłaszcza wtedy, gdy nie mówią prawdy. …Znacznie później dowiedziałam się, że w lożach parterowych
— kto tam zasiada? Głównie panie swobodnej konduity i utrzymanki oficerów. …Do pierwszego antraktu zobaczyliśmy połykacza ognia, foki tresowane, łamacza podków i magika, co wyjmował z cylindra króliki, gołębie oraz węże, jeden wąż uciekł, klaunom w to graj, wyciągały go sobie zza kołnierzy, z uszu, z portek. Po antrakcie zapowiedziano gdańską trupę akrobatów, od razu pomyślałam o tej dziewczynie z plakatu, i rzeczywiście: wychodzi z nimi panienka w podobnym trykocie, krzykacz przedstawia: Niesamowita Felitka Kauczuk! Oczywista, nom de scčne takie efektowne
— ale zaraz oklaski, gdy wygina się jak z gumy, jakby kości nie miała, w tył głową do pięt, i nogi zawijając sobie wokół szyji, a gimnastycy przerzucają ją sobie jeszcze niczym piłkę, i wrzucają na rusztowanie wysokie, gdzie czyni akrobacje śmiertelne do werbla szybkiego, a mnie serce do gardła podchodzi i ściskam ciocię za rękę, a potem jeszcze rzeczywiście skacze pannica przez obręcze płomieni i z trampoliny wybija się w salta przez ogień; tylko lwów nie było. Na koniec cała trupa kłania się wokół areny, od naszej strony także, wychylam się z loży. I ciocia mówi: Znam ją! To córka Boćwiałkiewiczów z Wroniej! Koń węglarza ją stratował i władzę w nogach jej odjęło, nieszczęsne dziecko, kaleka boża na całe życie. No ale widzimy, że nie, że
— Niesamowita Felitka Kauczuk! Antrakt drugi wydzwonili, pan pułkownik ofiaruje się rozwikłać tajemnicę (dama szepcze mu coś do ucha). Posłał chłopca na zaplecze, bilecik z banknotem. Co sobie pomyślała Felitka? Czy zawsze przyjmowała takie zaproszenia oficerów? Zjawia się jeszcze nieprzebrana, w pelerynie na ramiona narzuconej. Od razu poznaje ciocię; całusy, obściski, śmiechy. Usiadła z nami na antrakt. Więc co się z nią przez te lata działo? Nie była wiele młodsza ode mnie, gdy wpadła na ulicy pod kopyta szkapy węglarza; stratowana, straciła władzę w nogach, chodziła o kulach, jeśli w ogóle chodziła, bo mówiła, że rodzice woleli ją trzymać w domu
— tyle, co podwórka widziała z okna albo ulicy z podwórka, gdy w lecie ojciec ją wynosili na dwór. I niedługo potem dawał przedstawienie na ich ulicy linoskoczek
— rozciągnął sznur między dachami, chadzał po nim wte i wewte, trzy piętra nad brukiem, zaraz też na sznur weszła córka linoskoczka, przemaszerowała w powietrzu nad zagapioną Felitką. Opowiada panna Kauczuk: patrzę i wiem, że jeśli będę chodzić, to będę chodzić w powie trzu. Od razu, tam na bruku pod liną rozciągniętą, wymyśliła sobie przyszłość i założyła się o nią. Wkrótce potem wróciło jej czucie w stopie
— rozumie pan, opowiadała to ze śmiechem, jak żart, ale to nie był żart
— wróciło jej czucie w palcach u nogi i tak została KobietąGumą. …Czy pan Benedykt słyszy, co ja mówię? Nie chodzi o to, że zobaczyłam w cyrku na Okólniku, jak się fantazje w życie zmieniają, życie w fantazje. Ale że Felitka, ale że jakaś Boćwiałkiewiczówna z Wroniej
— napisała siebie jak bajkę, siebie wymyśliła, skłamała się i obróciła w prawdę, i oto stała przed nami, żywe kłamstwo, baśń samoopowiedziana, dziecko własnych snów. Więc nie jest się tym, kim się jest
— jest się tym, kim się siebie wymyśli! Czy pan Benedykt pojmuje? Im cyrk bardziej egzotyczny, im bardziej kolorowe wystroje i większy zachwyt w oczach dziecka
— tem bliższa granica między niemożliwością i marzeniem, na wyciągnięcie ręki, na dotyk. Oderwałam cekin z jej trykotu, zabrałam, ukradłam, dotąd przechowuję w skarbczyku. …I ja się panu przyznaję: od zawsze czytałam powieści przygodowe, co to ich bohaterowie przeżywają fantastyczne awantury, podróżują przez dzikie krainy, walczą z pozbawionymi honoru okrutnikami i własną brawurą i sprytem wydostają się z najsroższych opresyj. I taką się sobie opowiedziałam, taki zakład przyjęłam, takie kłamstwo czynię prawdą. …Sądzi pan, że jaki jest z urodzenia kolor mych włosów? Ale bohaterki romansów dramatycznych, nie te zalęknione przedmioty afektu awanturników
— lecz femmes d’esprit, heroiny nieulękłe, i kobietyszpiegi, i kobietyzbójce, i femmes fatales, one występują pod czarnym włosem i brwią kruczą. Więc henna, henna magiczna. Pan się uśmiecha szyderczo
— że kokieterja kobieca, że wszystko dla urody i przypodobania się mężczyźnie? A właśnie nie! Jak pan o sobie myśli? Jaki obraz Benedykta Gierosławskiego nosi w głowie? Kim pan jest dla samego siebie? Otóż to! Tylko tak bowiem można zacząć się przepisywać, kłamać siebie, to znaczy uprawdziwiać kłamstwo: jeden dzień, drugi, trzeci, dziesiąty, miesiąc, i jeszcze, i jeszcze, ale regularnie, konsekwentnie, bez przerwy, za każdem spojrzeniem w lustro, w każdej witrynie ulicznej, w każdem przypadkowem odbiciu pochwyconem kątem oka
— aż pewnego dnia inna myśl już ci w głowie nie postanie, bo to będzie pierwszy obraz i pierwsze skojarzenie i najgłębsza prawda o tobie, gdy spojrzysz i zobaczysz tam cygańskiej urody brunetkę i zobaczysz siebie
— to będziesz ty
— kobietaszpieg, tajemnicza kusicielka, akrobatka życia. Która otwiera spinką każdy zamek i rozwikłuje każdą zbrodnię tajemniczą. TuktuktukTUK, tuktuktukTUK, tuktuktukTUK. Słońce bije sponad krawędzi widnokręgu prosto w źrenice panny Jeleny, panna zaciągnęła zasłonę po swojej stronie, ale nie pomogło; unosi dłoń do czoła, broni się przed zalewem czerwieni. Nie sposób więc rzec
— jestli uśmiech i kpina w oczach panny Muklanowiczówny? czy te cienie różowe na jej licach to rumieńce żywe, czy ciepłe pocałunki Słońca? I wszystko, co mówiła
— prawda to czy fałsz? Nie daje znaku żadnego. Drugą ręką podniosła ostrożnie kieliszek. Błysnął krwawo rubin na czarnej aksamitce, zalśnił skromny pierścionek. Przechyliła szkło. Języczek, koniak, wargi.
— Co się tyczy romansów czytywanych w młodości.
— Odchrząknęło się.
— Panna Jelena doceni tę prawdę. Co się tyczy romansów. Historje pierwszych miłości, tak.
— Odchrząknęło się ponownie.
— Miała na imię Anna, Anna Magdalena, tak ją poznałem, jakbym jej nie poznał, to znaczy przez zasiedzenie, trudno przypuścić urok od pierwszego wejrzenia, gdy się tego spotkania nie kojarzy w ogóle, rozmyło się ono gdzieś w dziesiątku innych, w kim więc, w czym się wówczas zakochujemy, nie w konkretnym obrazie konkretnej osoby, lecz w jakiejś tęczowej impresji, bukiecie wrażeń przemieszanych, jak zapach bukietu tuzina różnych kwiatów nie jest przecie w sumie zapachem żadnego kwiatu istniejącego
— w kim się zakochujemy? A ona tak przemykała na granicy postrzeżeń, raz widziana, raz niewidziana, raz słyszana tylko zza ściany, gdy ćwiczyła na pianinie
— ach, już mówię: dawałem jej bratu korepetycje. …Brat był tępy niewyobrażenie, powiadam pannie, słusznie zarobione ruble, po każdej lekcji czułem, że sam mniej i mniej pojmuję własne tłómaczenia, gapił się na najprostszą arytmetykę i cielęca błogość nieporuszonego żadną myślą rozumu rozlewała się mu na krągłem obliczu, a próbując wczuć się w jego obstrukcje umysłowe, samemu zapadałem w jakąś przedziwną impotencję intelektu, bagno głupoty, miewałem takie przebłyski, to znaczy przeciwieństwo przebłysków, zaćmienia, gdy naprawdę udawało mi się spojrzeć na świat jego oczyma i traciły wówczas sens równania i grafy własną moją ręką dopiero co skreślone, nie wyobrażam sobie straszniejszego uczucia, otóż to były chwile, kiedy frustracja mnie ponosiła, potrafiłem nań wrzeszczeć, ciskać linjałami i kajetami, tłuc pięścią w stół, on oczywiście tylko spoglądał temi ślepiami jak krowa napasiona, więc ja już prawie włosy sobie rwałem
— i wtedy Anna Magdalena zachodziła do pokoju i pytała, czy Jędruś robi postępy. „Tak, proszę panienki, stara się bardzo”. Matko Boska Częstochowska, chroń mnie od uczniów tępych! …Owóż tak przebiegło miesięcy kilka i nie pomnę, ile razy zamieniłem z panną Anną słowa kurtuazyjne i grzeczne uwagi o jej młodszym bracie; aż dnia pewnego widzę, że kreślę mu kąty tangensowe, a myślę już tylko tak: pora by zakrzyknąć i hałas uczynić, coby Anna Magdalena odwiedzić nas raczyła. Bo i po prawdzie dawno już darowałbym sobie tę mordęgę, gdyby nie nadzieja ujrzenia jej twarzy, nadzieja na słowo, dotyk lekki, spojrzenie. Zważ panna: teraz ja tak o tym opowiadam, ale wtedy nie nazywałem uczuć po imieniu; uczuć żywych nigdy nie nazywamy albo też nazywamy błędnie, dopiero ich śmierć daje tę łatwość, łatwość w klasyfikacji przedmiotów mar twych, żeby nie rzec: opisie wnętrzności trupa. Ale wtedy
— myśl płocha. Dzień, tydzień, miesiąc. Rozmawiamy, a bratdebil ani słowa pojmie, z wywalonym jęzorem rzeźbiący w kajecie kolejne abominacje algebry. Więc śmiałość między nami coraz większa, a z czasem także coś jakby podniecenie gry, ekwilibrystyki słownej: powiedzieć rzecz tak, by nikt poza Anną jej nie zrozumiał, i nikt poza mną, gdy mówi ona; bo że brat, łeb kamienny, wyzwania wielkiego tu nie stanowił, to pewna, ale przecie rodzice ich, i dziadek nie głuchy bynajmniej, i gosposia, i wreszcie wścibska kuzynka kątem u nich pomieszkująca od czasu, gdy lute siadły na jej kamienicy, też przecie świadomi byli dłuższych i dłuższych konwersacyj naszych. Aż nadto
— bo znowuż miesiąc mija i dzień jest taki: do wyjścia się szykuję, a tu u progu zatrzymuje mnie szanowny rodziciel Anny Magdaleny i Jędrzeja i na czaj do siebie prosi. Gdzie rozmowa oczień sieriozna. A czy przyzwoity młodzieniec, a z jakiej rodziny, a jakże uposażony, a gdzie żyjący, a prospekta na przyszłość jakie, a serce co mówi
— co mówi serce!
— Boże mój, dopierom pojął, co oczywistem było dla wszystkich poza mną, i raka spiekłem pięknego. Więc czy się zakochałem? Czy żenić się myślałem? Panna mi powie
— co to za zapach
— żaden kwiat, a bukiet splątany
— kobieta, tysiąc odbić kobiety, kalejdoskop uczuć. …Więc już afekt jawny i wymiany liścików francuskich i upominki drobne i dłuższe tęte ŕ tęte za drzwiami przymkniętemi, i brat głupi mordę śmiejący: Pan narzeczony! A co za drzwiami, to już panny gorszyć nie będę, bo nie to w historji onej ważne, a co ważne
— słuchaj panna. Miała Anna Magdalena sekretarzyk gdański na kluczyk zamykany, kluczyk w medaljonie na szyji noszony, w sekretarzyku zaś
— sekrety swoje, to znaczy listy wszystkie, pamiętnik, skarby jakieś dziewczęce i co tam zachować w tajemnicy przed światem pragnęła; wiem, bom nieraz zastał ją przy piśmie, które prędko chowała, albo właśnie chcąc przekazać mi coś potajemnie, spod klucza od razu wyjmowała. I dzień jest taki
— a właściwie wieczór już, lampy gazowe świecą jasno
— że zachodzę do panny Anny, a ona woła mi ze schodów służby, że zaraz, że już, chwilka, więc zdejmuję palto, gosposia prowadzi, zostaję sam w pokoju, za oknem ciemno, wzrok zawraca ku światłu, minuta, sam, dwie minuty, sam, chodzę, oglądam bibeloty, i oko pada na sekretarzyk
— który jest niedomknięty. Niedomknięty, spod piórnika i laki wystaje rożek złożonego papieru, piórnik też uchylony, na papierze kleks inkaustu świeży. I co się dzieje? Nogi prowadzą do mebla, ręka sięga, palce ujmują kartkę, wyciągają, rozkładają, czyta się. Poznałem charakter pisma Anny Magdaleny, i poznałem jej słowa. „Kochany mój!”
— zawsze tak zaczynała. A więc list do mnie! Pisała, nie dokończyła. Uśmiechałem się w duchu. Nie przyznam się, udam, że nie czytałem. Tymczasem oczywiście czyta się dalej. „Kochany mój, drugi dzień mija, a już moje ciało tęskni do twojego ciała”
— pamiętam, tak, ale daruję pannie, panna wie, jaki to był list. Wie panna: lettres d’amour nie są listami, to znaczy nie służą przekazaniu informacji od nadawcy do adresata; służą wywoływaniu w nieobecności obiektu miłości tych samych uczuć, jakie powoduje jego obecność. Kiedy piszemy: to samo uniesienie, już rumieniec oblewa piszącego, już serce bije szybciej, i gdy potem wspominamy, co napisaliśmy, i gdy wyobrażamy sobie ukochaną, która to czyta
— i kiedy sami czytamy: identyczna euforja i poczucie bliskości, i myśl o tamtym, który to pisał, gdy pisał. Więc ze mną było nie inaczej; kilka chwil i już krew pulsuje pod czaszką, ciepła błogość obejmuje ciało, jakieś odbierające energję rozczulenie, nawet nie wobec Anny Magdaleny, ale wobec samego siebie, to są małe lusterka Narcyza: listy miłosne. Verte, druga strona. Jakbym gazrurką przez ciemię dostał. Jeszcze zdań parę i cóż pisze Anna
— pisze o jego włosach jasnych, o wspólnych przejażdżkach konnych, wspomina rozkosze grzeszne, które nigdy nie były naszym udziałem… Powinienem był wcześniej się domyślić, ale ogłupił mnie ten urok samouwielbienia z listu miłosnego płynący, wierzyłem, w co chciałem wierzyć. Czytam resztę. Kto, kto to jest, jakie jego imię? Nie dokończyła, brak szczegółów. Jest może koperta z adresem? Nie ma. Co robić? Słyszę kroki Anny Magdaleny, stoję z jej listem w dłoni jak morderca przyłapany z nożem okrwawionym. Co robić, zaatakować ją oskarżeniem, schować dowód i uciec, co robić. Mgnienie myśli
— odkłada się list na miejsce, się cofa się do okna. Wpada Anna Magdalena, rozradowana, jak to dobrze, że jesteś!
— a ja uśmiecham się, uśmiecham się, uśmiecham; poznałem słodki smak zdrady.
— Słodki?
— A tak, tak, słodki, słodkomdlący, ciepła zgnilizna i truchło przez słońce nagrzane też taką woń oddają, nie chcemy, ale wciągamy powietrze, smakujemy, zaraz zemdli, ale jeszcze trochę, jeszcze raz
— nie można się powstrzymać. Jest to na swój obrzydliwy sposób przyjemne. W czym znajduje pociechę człowiek zdradzony? W tym, że został zdradzony. Bycie zdradzonym bardzo szybko okazuje się formą szlachectwa ducha, pewnego rodzaju wywyższeniem, czy panna Jelena mnie rozumie, nie, chyba nie. To też jest rzecz, której nie da się opowiedzieć drugiemu człowiekowi. Czy można sobie w y o b r a z i ć, co by się czuło, gdyby zostało się zdradzonym
— i przez kogo? A czy można wskazać człowieka na ulicy i w y o b r a z i ć sobie, co by się czuło, gdyby się go kochało?
— Wydaje mi się
—
— Niech panna Jelena jeszcze za mną podąży. Więc było tak, że nie dałem nic po sobie poznać Annie Magdalenie. Żegnam się, wychodzę. Niby coś mówię, niby coś robię, ale przecie jedna tylko myśl w głowie: kto to jest, kto, z kim, kogo ona, kto ją, kto? Upić się