— nie była to moja metoda; żołądek zresztą zbyt słaby mam na alkohol. Cóż zatem? Siadam przy biurku, spisuję na kartce: blondyn lub jasny szatyn; jeździ konno; nosi wąsy; spotykali się wtedy i wtedy; tam i tam; znają się odtąd


— et cetera, co tylko zapamiętałem z listu. Tak, słusznie się panna domyśla: zacząłem śledzić Annę Magdalenę. Kto ich odwiedzał w domu i do kogo ona wychodziła, i kogo spotykała na ulicy, w sklepie, i nawet z kim się widywała w kościele. Podejrzani byli wszyscy mężczyźni pasujący do opisu. Ale żeby tylko! Z czasem podejrzenie jęło się rozrastać, jak mróz na wodzie, zagarniać w siebie kolejne obszary. Bo


— zobacz panna tę logikę


— skoro może zdradzać z jednym, to czemu nie z drugim? Z drugim, z trzecim, z czwartym, z kimbądź. Podejrzani byli już wszyscy. Jeśli Anna Magdalena wymieniała w bramie z sąsiadem jeno formalne grzeczności, to pewnie właśnie dlatego, by nie zdradzić się przed jeszcze innym amatorem jej wdzięków; jeśli nie odpowiadała na ukłon nieznajomego na Alejach, to nie dlatego, że był on jej nieznajomym, ale że pamiętała, by pozory zachować; jeśli kto z jej otoczenia serdeczność mi okazywał, to nie z serdeczności, ale przez złośliwość i sprzymierzenie z przeniewierną. Niech panna Jelena za mną podąży! Tydzień i tydzień i miesiąc już prawie zdrady cudownej. Ojciec jej! Jeśli ojciec błogosławieństwo dał, to dlaczego?


— zapytuje się zdradzony. I jak to możliwe, że takiemu nygusowi bez grosza przy duszy i z imieniem nie najczystszem córkę swą jedyną bez targów długich odstąpił


— że z głosu serca?


— ba! Spisek wszystko i teatr kurewski, pardon pour le mot. Musiał tatulo dobrze znać prawdziwą naturę pięknej Anny. Widzi więc panna


— nie ma komu wierzyć. Sprzysięgli się, usidlili biednego tutora. Czyż nie mówiłem, że jest w czym znaleźć pociechę i satysfakcję? …I Bóg wie, jak długo by to trwało i jak głęboko pogrążyłbym się w czarnych przyjemnościach zdrady, żeby nie Jędruś przeklętnik, Jędruśzbawienie, który wszędzie się gapi, tylko nie tam, gdzie trzeba, i wszystko go interesuje, tylko nie to, co powinno, i w końcu raz i drugi wypatrzył mnie kryjącego się w cieniach i między przechodniami i zapewne wskazał też siostrze. Z początku Anna Magdalena również nic nie mówiła i grać usiłowała przede mną z twarzą czystą


— ale już coś przeczuwałem; pokazało się potem, że przyuważyła mnie sama, raz pod oknem jakimś, raz w bramie, gdym nie zdążył zejść z widoku, kiedy wizytowała krewnych na Powiślu. Nie mogło to trwać bez końca. Bo nie wyobrażaj sobie panna, że ja tak snułem się tylko za Anną i notowałem punkty zazdrości. To eskalowało. Żebym ja ją przyłapał in flagranti, żebym na własne oczy zobaczył…! Ale ponieważ pozostawałem zdany na potworniejsze i potworniejsze domysły, trzeba było sięgać po środki coraz radykalniejsze. Nająłem doliniarza, żeby czyścił kieszenie mężczyzn, z którymi się widywała


— czy jakiś liścik, czy chusteczka perfumowana, byle ślad najmniejszy. Był też goniec, z którego często korzystali, urwis taki, o, pyrtek dziesięcioletni może, smyrgał ze sprawunkami dla całej kamienicy. Przydybałem go któregoś wieczora śnieżnego na osobności, głowę sobie obwinąwszy szalikiem dla niepoznania, i nuże go wypytywać, kiedy, do kogo, z czym, a listy jakie, a panna co mówiła, a plotki czy słyszał. On nic. To ja z krzykiem. On nic, ucieka. To ja już go tarmoszę i grzmocę o mur i pięścią grożę i, tak, stłukłem malca w zapamiętaniu, aż padł bez przytomności. I co jeszcze


— …Nie mogło trwać bez końca. Wchodzę, ona na sofie, dłonie splecione na chustce, podnosi oczy, płakała; ale już wargi zaciśnięte. Widzę, że się to łamie w niej, że rośnie wewnątrz w milczeniu, że właśnie dlatego nic Anna nie mówi, iżby nie wybuchnąć od razu spoza masek i póz, bo dłużej nie wytrzyma gry pozorów, była jakaś ostatnia kropla, której nie znam, Jędruśkretyn może, może sama się domyśliła, że się domyśliłem. Ale


— te jej oczy od szlochu czerwone! Ale rączki załamane! Teraz ofiara, teraz pokrzywdzona


— ooo, niedoczekanie! I dalejże: przyznaj się, przyznaj się panna


— ja zaczynam, mój krzyk, mój ból


— kim on jest, kiedy mię w sercu ci zastąpił, czy kiedykolwiek w nim mieszkałem, nie masz ty serca, dziwka chciwa! Jakbym ją opluł, mało tam spazmów nie dostała. Przybiegł brat, zatrzasnąłem drzwi, dobijał się z zewnątrz. Anna Magdalena blada jak śnieg. „Czego ty ode mnie chcesz? Co ja ci złego zrobiłam? Co za szaleństwo! Boże!” I nowe łzy. Tu już mnie Furja na moment dotknęła ognistą ręką, nie pamiętam, com nawrzeszczał; aż dech mi zaparło i drżałem cały jak w febrze, złapałem się mebla, upadłbym. Anna u moich stóp, ściska za kolana. „Nieprawda”, jęczy, „wszystko nieprawda, źli ludzie okłamali, nie wierz”. Toż sił na to brakuje


— źli ludzie! okłamali! Zachrypłem, więc już tylko szeptem, bardzo cicho: „Miałem ten list w ręce, twoją dłonią skreślony”. „Jaki list?” Pokazuję na sekretarzyk. Ona tylko patrzy i kręci głową. Szepczę jej całe zdania, co w pamięci się zapisało, jej wyznania gorące, nieprzyzwoitości, jakie kochankowi przypominała. A, widzę, że pojęła


— wzdryga się, spuszcza oczy; więc ja od nowa, szept zimny jak ostrze lancetu, znam twoje grzechy, ladacznico. Już mi nie spojrzy w twarz, rumieniec czerwony aż na szyję jej spłynął, i też jeno szept pozostał


— szepcze tak słabo, muszę się pochylić. „Nie mam, nie mam żadnego kochanka, nikogo poza tobą, nigdy nie miałam”. „List, list twój szczery!” „Tak, listy piszę, od lat, ile to już listów, wszystkie zamknięte pod kluczem, do niego”. „Do kogo?” „Odkąd czytam romanse francuskie, mój kochanek, którego nigdy nie miałam, z romansów, z książek, od lat, z nim każdą myśl, każdy grzech, bo jemu wszystko napisać mogę, który nie istnieje, nie istnieje, nie istnieje!” I co, panno Jeleno, co powiedzieć, co począć? Z czytania romansów wszystko! Chyba próbowałem przepraszać, rzuciłem się na kolana


— odepchnęła, nie patrząc nawet, odwrócona, kryjąca twarz, przegoniła, łkając. W drzwiach jeszcze brat jej mało się na mnie z pięściami nie rzucił: „Durny ty, durny!”. Uciekłem. Mijaliśmy się potem raz i raz na ulicy, ja i Anna Magdalena, wyszła za zarządcę Tattersalu Wodzińskiej… ale nigdy już nie spojrzeliśmy sobie w oczy. TuktuktukTUK, tuktuktukTUK, tuktuktukTUK. Języczek, koniak, wargi.


— A nie myślał pan, że ona mogła jednak zostawić ten list z zamysłem, coby pan go znalazł i przeczytał?


— Dla obudzenia zazdrości?


— W głowie jej nie postało, że uwierzyłby pan w jej zdradę.


— Więc po co? Jelena przechyliła główkę, ściągnęła wargi.


— Są rzeczy, których nie powie się w oczy, lecz wyzna w liście; i są rzeczy, których nie sposób także wyznać w liście


— ale można dać je do zrozumienia. Inaczej. Bo dama nie powie wprost: chcę tego i tego. Dama musi zawsze móc zaprzeczyć i wycofać się z twarzą. Mówi pan, że co ona z tym kochankiem swoim urojonym



— Dajmy już temu pokój. Panna Jelena Muklanowiczówna zaśmiała się dyskretnie, kryjąc usta dłonią. Słońce spadło już tak nisko i tak zakręciły względem Słońca tory, że bardzo niewiele światła zachodu wlewało się do atdielienja i cienie głębokie, miękkie, pofałdowane jak gruby aksamit umościły się wokół panny, zawijając całą jej sylwetkę w suty materjał nocy, aż się panna zapadła weń do reszty i tylko właśnie w ruchu, tylko sięgając poza cień


— kieliszek do ust, do ust dłoń pusta


— wyłaniała się na moment Jelena bladą plamą, zarysem kształtu zapamiętanego. Co to więc był za śmiech, można się było domyślać jeno po dźwięku cichym, głuszonym przez ciągły stukot pociągu; nie odczyta się wyrazu twarzy panny, nie pozna znaczenia śmiechu z jej oczu. Szyderstwo? litość? kpina? sympatja? I czy ona także nie zadaje sobie teraz tego nieuchronnego pytania: prawda czy fałsz? A może już wydaje się jej, że poznała odpowiedź


— i dlatego się śmieje.


— Panna się ubawiła? Wesoła historyjka?


— Proszę się przyznać


— nie, pan się nie przyzna. Brzmi prawdziwie, jakby rzeczywiście się zdarzyła


— ale nie panu, nie leży na panu dobrze. Usłyszał ją pan gdzieś? Ktoś panu opowiedział? I powtarza pan teraz, przykrojoną na siebie.


— Nie leży dobrze? Jeśli nawet. Dlaczego to ją uważa panna za fałszywą? Może fałsz jest po drugiej stronie.


— Że niby poznałam tu nie Benedykta Gierosławskiego


— ale kogo? kłamstwo o Benedykcie Gierosławskim?


— Panna mnie poznała!


— parsknęło się. Wstało się, przekręciło się cyngiel elektryczny, zapłonęły w przedziale żarówki w kloszach kolorowych. Jelena zamrugała, dobrze już znanym gestem osłoniła oczy. Noc za oknem stężała w czarny monolit, gładką bryłę węglowego lodu.


— Panna mnie poznała


— czy to znaczy, że ja również pannę poznałem?


— Ależ proszę się uspokoić, nie miałam na myśli



— Czego? Że zazwyczaj p o z n a j e panna ludzi w dwa dni?


— Przepraszam. To było głupie.


— Odjęła dłoń od oczu.


— A znowuż z trzeciej strony patrząc: czy zdrada z kochankiem nieistniejącym mniej boli? czy mniej jest zdradą?


— Taka panna pewna, że nie może być owa historja prawdziwą!


— Bardzo się pan uniósł.


— Spojrzała, nadal mrugając.


— A zatem


— zatem jest prawdziwa? Usiadło się z powrotem, założyło się nogę na nogę, naciągnęło się kant nogawki.


— Tego nie powiedziałem. Panny kolej. W zamyśleniu dotknęła paznokciem dołeczka pod dolną wargą.


— Wszyscy mężczyźni to potwory.


— Pardon…?


— Wszyscy mężczyźni to potwory. Pan Benedykt stwierdzi, czy kłamię. Zawsze byłam chorowita, szczególnie od ósmego roku życia, następne pięćsześć lat


— to był czas najcięższy, sama już nie wiem, ile razy doktorzy wróżyli mi rychłe zgaśnięcie, oczywiście mnie nic nie mówiąc, uśmiechali się tylko, głaskali po główce i zapewniali, że wszystko będzie dobrze; ale ja zawsze zdołałam albo podsłuchać, albo wyciągnąć od służby, albo z min i nastrojów cioci wyrozumować


— źle się działo. Najgorzej, że nie była to nigdy jedna choroba śmiertelna, lecz tuziny pomniejszych infekcyj i przeciągłych niedomagań, następujących po sobie, nakładających się i wzajem siebie prowokujących: choroba była stanem permanentnym, nie konkretna choroba, ale chorowanie, diathesis jakaś wewnętrzna, bo zanim się z jednej maligny udało wyjść, już dwie inne słabości w organiźmie zagnieździć się zdążały, i tak bez końca. Można rzec, iż chorobą moją główną była właśnie owa nadzwyczajna podatność na boleźń wszelką, czyli ułomność jakaś wrodzona ciała, lecz jak to ocenić, skoro chorowałam, odkąd pamiętam


— może o wszystkim przesądziła ta pierwsza, niewinna dolegliwość, kamyczek, który poruszył lawinę? Tak czy owak, rzadko podnosiłam się z łóżka. …Teraz niech pan Benedykt spróbuje wejść w świat dziecka latami obłożnie chorego. Siłą rzeczy granica między prawdą a fikcją jest tu daleko przesunięta. Do dziecka docierają sygnały ze świata


— odpryski, echa, ślady pozostawiane na ludziach przez świat, jak ślady pozostawiane przez mordercę na rekwizytach zbrodni


— ale nie doświadcza ono świata bezpośrednio. Co więc robi? Buduje świat w wyobrażeniu. Nie miasto, ale wyobrażenie miasta. Nie zabawa na śniegu, ale wyobrażenie zabawy. Nie przyjaciel, ale wyobrażenie przyjaciela. Nie romans, ale wyobrażenie romansu. Nie życie, ale wyobrażenie życia. Powstaje myśl, że rekonstrukcja jest możliwa, że przecież wszystkie te ślady muszą do siebie pasować: istnieje morderca; była zbrodnia. Doświadczenie nie jest już konieczne: ono zawsze będzie przypadkowe, fragmentaryczne. Natomiast wyobrażenie jest ko m p l e t n e. I wydaje mi się, że pan Benedykt jako matematyk


— nie mylę się?


— pan Benedykt zna to uczucie, nie jest mu obca owa pierwotna skłonność umysłu. …Są ponoć takie kategorje obłędu, urazy duszy, które zostawiają ludzi całkowicie oderwanymi od doświadczenia, odciętymi od wrażeń zmysłowych. Powiada się: żyją we własnym świecie. W klinice profesora Zylberga widzia łam katatoników. Świat namacalny nie jest im do niczego potrzebny, wyobrażenie zwyciężyło. Pewnie w końcu okazało się p r aw d z i w s z e . Czy to miał pan na myśli? Jeśli zgubimy miarę prawdy


— co decyduje? Cokolwiek. …Była to gorączka, bardzo męcząca, taka, od której bolą mięśnie i po potach nocnych zasypia się dopiero o chłodnym poranku, w ciele już lekkiem i rozmiękłem; to są owe rzadkie przyjemności długiej choroby, których pan pewnie nie miał nigdy okazji poznać, nigdy w nich zasmakować. Ale dla mnie


— rozkosz. Towarzyszy wszakże temu dziwna przejrzystość zmysłów; po takiej nocy widzisz rzeczy wyraźniej, z wielką ostrością, widzisz, słyszysz, czujesz, bo także dotyk, także zapachy, wszystko dociera z większą siłą


— tem silniej, im słabszy jest człowiek, im bardziej wymęczyła go gorączka. Oczywiście najsłabszy jest wówczas umysł.


— Porankiem, po nocy nieprzespanej.


— Tak.


— Panna słuchała Ziejcowa od początku?


— Ale proszę mi nie przerywać! Więc przychodzi świt, głowa się oczyszcza, unoszą się zasłony


— i oto puch pod palcami bardziej jest puchowy, światło w oczach bardziej jasne, prawie razi, powietrze świeże, nawet jeśli nieświeże, i ludzie nowi, nawet gdy ci sami. Wchodzi doktor. Doktor ma dobrze ponad pięćdziesiąt lat, brodę gęstą, brzucho baloniaste, paluchy jak serdelki, cuchnie tytuniem fajkowym i amoniakiem; ściskając mi nadgarstek (a skóra u doktora słoniowa, chropowata), mamrocze coś pod nosem, dźwięki dziwne i charkotliwe. Więc już patrzę oczyma szeroko otwartemi, podejrzliwie, a jemu


— widzę


— z nosa wyrastają wiechcie siwych włosów, z uszu krzaczki czarne, pod brodą niczym igielnik jeża porusza się jakiś dziwny narząd, a jak doktor łypnie przez szkła binoklów, to dreszcz po mnie przechodzi od tego wilgotnego spojrzenia ślepiów ogromnych, i już z przeczucia pewność powstaje w umyśle czystym, przejrzystym: przecież to nie jest istota mojego rodzaju, to coś innego


— potwór jakiś, zwierzę, nie człowiek. Wydobywa się z jego gęby niski bulgot: „Jaak się czujeemyy?”. W strachu ledwo szepczę odpowiedź. Że dobrze. …Myśli pan, przecież w końcu wyspałam się i mi przeszło? Ale w tym rzecz cała, że lepiej byłoby, gdyby nie przechodziło! Bo kto przynosił mi na co dzień ślady życia pozachorobowego, z kogo czytałam rzeczywistość leżącą na zewnątrz mojej sypialni, kto dawał mi poszlaki dla wyobrażenia świata? Ciocia Urszula. Mama. Julka i stara Guścowa. A czasami pani Feschik, która przychodziła czytać mi bajki, bo to była jej największa przyjemność w życiu: czytanie bajek chorym dzieciom. Widzi pan? Kobiety. Doktor natomiast zachodził, gdy coś się w moim stanie zmieniało, gdy się pogarszało, więc po nocy ciężkiej właśnie. I wtedy widziałam, co widziałam; co widzieć musiałam. Ile potrwało, zanim wyobrażenie ustaliło się na dobre? Reguła była nieodparta. Jestem ja, ja i inne kobiety; i są oni, jak doktor, te stwory dziwne, nieludzkie. …We wspomnieniu nie ma różnicy między światem i wyobrażeniem świata. Jeśli sobie wyobrazisz, że jesz szarańczę


— słyszał pan, że są ludy, które się nią żywią?


— ale wyobrazisz porządnie, aż po wrażenia zmysłowe, to po jakimś czasie nie odróżnisz pamięci smaku szarańczy od pamięci smaku chleba: smakują inaczej, ale równie prawdziwie. No więc ja bardzo dobrze pamiętam, że żyłam w świecie, gdzie mężczyźni byli samcami innego gatunku istot. Co się stało z drugą połową rodzaju ludzkiego? Mężczyźni zapewne wybili ich, by zająć ich miejsce. Była to mistyfikacja na historyczną skalę. Kryli się z tym przed nami, kamuflowali, udawali, odgrywali role, jednak niedoskonale, nieumiejętnie, niechlujnie, ponieważ wszystko robią topornie i niechlujnie, taka ich nieludzka, mężczyznowata natura. Niewiele trzeba, by ich przejrzeć. Na przykład, jak się zachowują we własnem gronie, gdy sądzą, że nie ma nas w pobliżu. Od razu głos im się zmienia, grubieje, słowa tracą na znaczeniu, mężczyźni przechodzą na swój język, jakiś zwierzęcy djalekt bełkotliwych charknięć, warknięć, pomruków, rechotu; z języka ludzkiego znaleźli użytek jeno dla wulgaryzmów. Wywodzą się od padlinożerców, jedzą jak padlinożercy, widziałam szczury, jak się wgryzają w mięso czerwone, wpychają żarcie do pysków, aż się cali purpurowi z wysiłku robią i ślepia im na wierzch wychodzą, wylewa się pot tłusty na skórę, ale szczęki pracują niezmordowanie, byle szybciej, byle więcej, i te dźwięki, jakie się wówczas z nich wydostają, to sapanie, i smród ich mężczyznowatych wydzielin cielesnych…! Albo owo drapieżnicze umiłowanie krwi i walki


— żeby nie wiem, jak się pilnowali, starczy im pokazać jakąś masakrę, a choćby bójkę uliczną, niech jeden drugiemu nos rozbije: już im się oczy świecą, już nozdrza drgają


— a, zwietrzyli!


— i ruszają z mięśniami napiętemi. Wieczorami, po zmroku i późno w noc, odbywają w swoich jaskiniach rytuały mężczyznowate, kultywują tam prawdziwe obyczaje bólu, potu i przemocy; czasami wracają do domów, do nas, nie zatarłszy wszystkich śladów. W sekrecie oddają cześć bogom nieczłowieczym o ohydnych wizerunkach. Tak przecież wszystko urządzili, żebyśmy nie miały dostępu do miejsc ich spotkań. Całe pomieszczenia, budynki pozostają dla nas zakazane, tylko mężczyźni mają tam wstęp; dzielnice, a może i miasta, może są na Ziemi


— wymazane z map przez kartografówmężczyzn


— takie miasta niedlakobiet, metropolje podziemne, gdzie oni żyją w swoim stanie naturalnym, to znaczy wolni od teatru człowieczej kultury, nadzy, porośnięci twardą szczeciną nie tylko na policzkach i brodzie, lecz na ciele całem, żyją w błocie, w ciemnościach i ciemnym blasku od czerwonego ognia, w dymie gorącym, okładający się pięściami i gryzący na oślep w stadach tysiącznych, tarzający się w moczu i krwi ofiar, a kto więcej ran odniesie i bardziej się oszpeci, ten bożkiem hordy jest czyniony i wywyższa się go ponad innych mężczyzn, ażeby podziwiali obraz boga, w rechocie, w krzykach wulgarnych, w splunięciach i pierdnięciach, wolni. A jak upolują samotną kobietę, odbywa się zaraz walka dzika o przywilej konsumpcji. A jak muszą między kobiety wrócić na dłużej, tęsknią i boleją nad wygnaniem i jęczą przez sen i mszczą się na nas jak mogą, że w takiej niewoli, ukryciu i zgnębieniu mężczyznowatej natury żyć im przyszło, i tylko wtedy mały błysk radości i wyraz satysfakcji na ich bryłowatych obliczach, gdy przykrość, gdy ból udało się im zadać kobiecie. Wszyscy mężczyźni to potwory. …Jak wyjść z tego świata? Nie można, nie do końca, pamięć zawsze pozostanie. Rzecz jasna, da się ją z czasem przesłonić inną pamięcią. Stało się jednak tak, że zanim zdążyłam się z mężczyznami oswoić… Mówił pan o pierwszej miłości; to nie była miłość. Nie wiem, co to było


— rytuał polowania może. Podchodził mnie w majątku przyjaciół ojca na Saskich Łużycach, ich kuzyn, młodzieniec ze szkół na lato przybyły, a ja akurat na tyle dobrze się czułam, by wyjechać wówczas na wieś, żadnej choroby ciężkiej, cud prawdziwy, lute zaś nigdy w tamte okolice nie dotarły, więc i lato jak Pan Bóg przykazał, długie wieczory, ciepło, grają świerszcze, woń zieleni


— on podchodził mnie przy świetle Księżyca. Nie było tak, że żyłam nadal w owym wyobrażeniu, nie gniłam już przecie w pościeli miesiącami; ale nie było też tak, że zupełnie zapomniałam, mówię panu, że nie zapomniałam, nigdy nie zapomnę. Więc on



— Nie wypowie panna jego imienia?


— Artur. Artur. Typ ziemianina, dobrze zbudowany, nogi mocne od konnej jazdy, spalony przez słońce, włosy także, jak zboże przejrzałe, nigdy ich nie czesał, lwia grzywa


— mój Boże, czy pan Benedykt słyszy, jak ja go opisuję? Od samego początku więcej w nim widziałam zwierzęcia. Czy potrafi pan docenić piękno rumaka szlachetnej krwi? Jak się porusza, stęp, kłus, galop, cwał, jak mięśnie płyną pod skórą, która lśni od ciepłego potu, i jest w tym wielka harmonja, rytm jak w muzyce, jest wielka moc w ciele doskonałem, doskonale nastrojonem. Artur chyba poznał to w moich oczach. Nauczycielka rysunku mówiła mi, że mam talent. Proszę się kiedyś przyjrzeć sposobowi, w jaki ludzie patrzą. Malarze, rzeźbiarze, tancerze i mieszkańcy Południa oglądają od razu całą sylwetkę człowieka, nawet przy powitaniu, przy pierwszem spotkaniu, nie pozostaną przy twarzy, muszą się przypatrzeć ciału. Artur poznał moje spojrzenie. Nie pamiętam, jakie uprzejmości wyrzekł, gdy nas sobie przedstawiano. Ale pamiętam, jak się uśmiechnął: pokazał zęby, odsłonił kły. Zaczęło się polowanie: mężczyzna poluje na człowieka, to znaczy na kobietę. …W chłodnych cieniach dworku i pod błękitnem niebem żniw, na powietrzu drżącem od południc i żaru nasłonecznionej ziemi. Z każdym dniem wszystko coraz bardziej pasowało do wyobrażenia, a może to ja na powrót się w nie zapadałam, wciągając za sobą Artura jakimś sposobem mesmerycznym, próżne pytania, i tak opowiem tylko to, co pamiętam. Więc z każdym dniem. Od początku nie mówiliśmy wiele, ale Artur bardzo szybko zupełnie porzucił iluzję ludzkiego języka, pozostając przy wyrazach djalektu mężczyznowatego; nie rozmawialiśmy więc w ogóle, nie ma języka między naszemi gatunka mi. Ziemia była gorąca


— nie nosiłam butów, chodziłam boso, po raz pierwszy w życiu nagiemi stopami po nagiej glebie. Zwabiał mnie dzbankiem zimnej limoniady, jabłkiem soczystem. Nigdy nie podchodził, nie podawał. Stanął z wyciągniętą ręką, musiałam się zbliżyć, wziąć. Wtedy pochylał się, szukając oczyma moich oczu. Chodziło o to, żebym z czasem zaczęła jeść mu z ręki, dosłownie, to jest bez użycia dłoni, ustami wprost z ręki, językiem ze skóry. Nie tropił mnie, nie podążał za mną, jak podążałby za zwierzyną zwykłą; a jednak nawet na samotnym spacerze zawsze czułam jego obecność, jego spojrzenie czujne, i rzeczywiście, nie raz, nie dwa mignął mi gdzieś w oddali, sylwetka na tle horyzontu albo cień między drzewami, że nabrałam nawyku oglądania się przez ramię, przystawania i nasłuchiwania


— jak sarna w lesie. Przy stole nie patrzył na mnie


— patrzył na tych, na których ja patrzyłam, z którymi rozmawiałam. Wchodził i wychodził z pomieszczenia przede mną. Potem… Wracaliśmy czerwonym wieczorem znad rzeki, gospodarze, córki ekonoma, ktoś od sąsiadów, powolny spacer polną drogą; szłam boso i skaleczyłam się na kamyku ostrym, rozciął skórę jeszcze nie zgrubiałą między palcami, podskakiwałam na jednej nodze, i chłop jakiś podpity, przechodzący mimo, uczynił nieprzyzwoitą uwagę, zostałam w tyle, kulejąc, ale oto okazało się, że został też Artur, Artur capnął tego chłopa za ucho i tak począł je kręcić, szarpać i cisnąć, aż ściągnął pijanicę na kolana i w końcu twarz w pył drogi mu włożył i mało tego ucha nie oderwał, chłop został tam na ziemi z krwią na gębie. Pojmuje pan? Stałam, patrzyłam, milczałam. Artur oczywiście ani się obejrzał. Pokuśtykałam za nim. Czułam, że polowanie zbliża się do końca, to była kwestja dni. Nie będzie ostrzeżenia. Niczego nie powie, nie zapyta, nie będzie prosił, nie on, długie muskuły pod spaloną na brąz skórą, mężczyznowata melodja ruchu, grzywa jasnych włosów, białe kły. Co robić? Nie mogłam spać. Nie przyszedł w nocy. Po świcie także nie zasnęłam. Nie przyszedł w dzień. Nie mogłam jeść. Przy stole wodziłam za Arturem wzrokiem, inni już zwrócili uwagę, stawało się to aż nazbyt oczywistem. Ktoś coś powiedział. Artur obrócił się i, uśmiechnięty, nachylił się ku mnie, na otwartej dłoni miał ćwiartkę soczystej gruszki, słodki syrop płynął mu po palcach, po nagiej skórze owłosionego przedramienia. Oblizałam wargi. Wyjęłam nóż z szarlotki i wbiłam mu go w pierś. …Odesłali mnie do kliniki profesora Zylberga. Tam mnie leczono z „załamania nerwowego” i tam, gdy zachorowałam, zachorowałam na tuberkulozę. TuktuktukTUK, tuktuktukTUK, tuktuktukTUK. Bardzo się panna Jelena zaprehensjowała, opowiadając; już nie mogło być wątpliwości: rumieńce niezdrowe, oddech szybszy, nerwowe ruchy palców na kieliszku. Ale nadal nie wiedziało się, czego były to oznaki: prawdy czy fałszu. Czy takie wzburzenie uczuciowe spowodowało u niej wyznanie mężczyźnie prawd szczerych


— czy też tak denerwowała się, szczerze kłamiąc? Pod elek tryczną lampą każdy cień gwałtownej emocji wyświetlał się na gładkiej twarzy wyraźnie jak pejzaż bitewny w fotoplastikonie.


— Skoro pozwala sobie panna na tak, mhm, ordynarną bezpośredniość, niech i mnie będzie wolno, nie obrazi się panna.


— Dopiło się koniak i odstawiło się energicznie kieliszek, szkło mało nie prysło pod dłonią. Pojedynek trwał, podniesiono stawki.


— Że się nareszcie przedstawię w należyty sposób: Benedykt Gierosławski, nałogowy hazardzista.


— Ach!


— Tak, tak, widziała mnie panna grającego, i co sobie pomyślała: silny, bo przełamał wstyd? Ha! Słaby, bo nie przełamał nałogu!


— A pan tylko tak wszystko liczy?


— Co? Zakręciła palcem w powietrzu.


— Silny, słaby, silny.


— Panno Jeleno, doprawdy, czy ja tak liczę, jakie to ma znaczenie, silniejszy i tak przemoże słabszego, choćbym ich po francusku nazywał pięknemi słówkami i rozliczał w miarach perfumeryjnych. A hazardzista, a nałóg we mnie


— on j e s t silniejszy. …Historja więc będzie taka. Lat siedemnaście, rok pierwszy na Uniwersytecie Cesarskim, karty. Był taki student prawa, Fryderyk Welc, bo musi panna wiedzieć, że ten akurat początek pamiętam doskonale, i że w ogóle był tu początek, jasny i konkretny


— na ile cokolwiek istnieje w przeszłości


— wyraźna granica między czasem hazardu i czasem sprzed hazardu, ani bowiem w domu, ani w rodzinie i pośród krewnych, przyjaciół rodziny, ani w szkole wcześniej, nie dane mi było posmakować tego owocu pokuszenia, nie było takich tradycyj u Gierosławskich, nie odziedziczyłem też złej krwi po kądzieli, dopiero na Cesarskim, owego dnia, gdyśmy się cofnęli spod zatrzaśniętych drzwi dicksteinówki, bo w nocy siadł na niej luty i przemroził wszystkie aule, odwołano zajęcia, rozchodziliśmy się, grupka tu, grupka tam


— a Fryderyk Welc zapraszał na pokera. Teraz panna sobie pomyśli: no i cóż, niezobowiązujące słowo nieznajomego, musiałbym się wprosić. Otóż są osoby, dla których nie ma na świecie nieznajomych. …Fredek był człowiek z ludzkością w objęciach. Panna zna takie charaktery? Zanim cię spotka, już jest twoim przyjacielem, serdeczność wylewa się z niego jak z kadzi dziurawej, wystarczy się zbliżyć, odsłonić, to łatwe. Wita cię zawsze z rozpostartemi ramionami, wołając głośno z daleka, im więcej ludzi naokoło, tem głośniej, z uśmiechem szerokim, a śmieje się z głębi brzucha, z trzewi; tacy ludzie zazwyczaj słusznej są postury, a w każdym razie tuszy niemałej, o twarzy okrągłej, ciastowatej, grubych wargach, łapskach długich. Fredek chwytu nie miał atletycznego, ale poza tym


— jak mówię. Nie skończył dwudziestu lat, a już było w nim widać ukochanego wuja i rubasznego dziadka. Często mylimy się co do natury osób tego pokroju, często mó wimy: dusza towarzystwa. Nie od razu też zrozumiałem, co w Fredku było tu prawdziwe, co udawane. Śmiał się zbyt głośno. Zbyt szeroko otwierał ramiona. Zbyt energicznie potrząsał dłonią. Widzi panna, ja potrafię rozpoznać wstyd we wszystkich jego postaciach, także tej. …Zagarnął mnie, jak zagarniał wielu


— tych milczących, trzymających się na uboczu, studentów nie znanych przez innych studentów. Karmił nami swoją serdeczność, karmił swój wstyd. Kim by był, gdyby nie mógł być jowialnym przyjacielem każdej zagubionej duszy na Uniwersytecie? Kolejną zagubioną duszą. Serdecznie więc


— na karty. Nasampierw gra była okolicznością towarzyską: idzie się na wódkę, idzie się na uchę, idzie się na karty


— znaczy to samo: spotkać się, siąść na kilka godzin pod wspólnym pretekstem, w oficynie zadymionej, w piwnicy ciemnej, na strychu jakimś, przez który luft zimny ciągnie i gdzie sople na okiennicach rosną jak strąki fasoli, siąść, pogadać. Po to się studjuje; wiedzę można zdobyć na tysiąc sposobów, ale podobnych znajomych, którzy towarzyszyć ci mają na ścieżkach karjery przez całe życie i którzy wzajem sobie karjery ustawią, oni tobie, ty im, przez samą żakowską komitywę, podobnych znajomych


— tylko tak. I nikt mnie nie namawiał, żeby panna nie miała wątpliwości, nie zostałem w c i ą g n i ę t y . Grali, więc się przyglądałem. Grali, więc kombinowałem, jak sam bym zagrał na miejscu tego czy tamtego. Grali, więc w końcu i ja zagrałem. …Hazard szedł między studentami, a większość z nich takie same chudopachołki jak ja. Sumy były niewielkie i graliśmy nie bardzo serjo. Kłopot w tym, panno Jeleno, w tym kłopot, że ja wygrywałem. Ale! Nawet i nie to przesądziło. Nie można wygrywać bez końca, wiedziałem to, wreszcie sparzyłbym się, cofnął. Ponieważ jednak wygrywałem, i wszyscy widzieli, że wygrywam


— na dodatek wiedzieli, że studjuję matematykę, i fetysz z tego uczynili, trochę żartem, trochę poważnie


— naturalną rzeczy koleją trafiłem do gier o stawki wyższe, między kartowników zatwardziałych, Fryderyk wprowadził. I kiedy z nimi wygrywałem, wygrywałem już ciężkie pieniądze. I co robiłem z temi pieniędzmi? Niech panna uważa, bo tu się dopiero nałóg zaczyna. Żebym ja je przepijał! Żebym na diewuszki przepuszczał! Już to by mnie wyrzutami sumienia należycie wstrząsnęło i zagasiło pragnienie. Miast tego dolewałem oliwy do ognia. Pierwsza wielka pula, pamiętam, sto szesnaście rubli


— co zrobiłem? Posłałem matkę do słynnego doktora, kupiłem jej leki. Dzieciom z kamienicy cukierki i zabawki podarowałem. Widzi panna, od czego się zaczął nałóg? Uzależniłem się od ich radości, nawet nie od wdzięczności, ale od radości w ich oczach, od tej ciepłej satysfakcji na sercu, gdy z taką łatwością dobro bezinteresowne czynimy. …Panna się uśmiecha ironicznie. Co za prostacka wymówka! Ale ja wcale nie twierdzę, że dlatego grałem; kiedy gram, nie ma innych motywów poza grą. Jedynie opowiadam moją drogę. Od zapchlonych nor studenckich, przez zaplecza kawiarń i salony prywatne, do stolika Miłego Księcia. Fredek wi dział, ile wygrywam, i któregoś wieczora zaprowadził mnie do księcia karciarzy warszawskich


— czy naprawdę wysokourodzonego, to możliwe, z powierzchowności, maniery i mowy sądząc, mógł być hrabią tak samo jak ja. Spotkasz na ulicy i pomyślisz: ładnie się zestarzał. Gentleman siwy, z nosem rzymskim, zaśpiewem wileńskim, uśmiechem miłym. Wstępne: dwieście rubli. Ale Fredek nie mógł wiedzieć, że ja z tych wygranych zachowywałem jeno tyle, coby mieć z czym siąść do rozdania następnego wieczora. Teraz więc przyszło mi się zapożyczyć. I, tak, tak, i oczywiście pierwszej nocy u Miłego Księcia przegrałem wszystko, do ostatniej kopiejki na kredyt postawionej. …Co nakazuje rozsądek? Trzeba dług oddać, nie ma skąd, a dotąd przecież się wygrywało


— najprościej więc odegrać się. Panna powie, że to wcale nie rozsądne. W ogóle hazardować się jest nierozsądnem i większość poczynań ludzkich niewiele z rozumem ma wspólnego


— trudno mi sobie przypomnieć jedną rozsądną rzecz, jaką zrobiłem, wsiadłszy do tego pociągu


— ale skoro już grałem, dlaczego ten akurat wieczór karciany miałby być błędem? Oczywiście, przegrałem wtedy znowu i zapadłem się w dług dwakroć głębszy, ale nie w tym sprawa. Wziąłem pieniądze odłożone na matki medykamenta; przegrałem. Zastawiłem rzeczy ojca; przegrałem. Wziąłem, co na czesne i czynsz; przegrałem. Zastawiłem zegarek złoty i co lepsze ubrania; przegrałem. Teraz proszę mnie spytać, dlaczego. …Owóż nie ma „dlaczego”. To jest oszustwo wszystkich podobnych opowieści: spoglądamy wstecz


— w pamięć


— i łączymy zachodzące po sobie wydarzenia: to zrobiłem z takich przyczyn, a to z takich, i nawet jeśli wówczas nie wiedziałem, to teraz wiem. Kłamstwo! Kiedy siadam do gry, nie ma niczego poza grą. Żadnych przyczyn zewnętrznych, te wszystkie rzewne bajki o radości obdarowywanych


— to był etap na drodze, ale nie motyw dla gry. Tak samo jak nie żyje panna dla granitowych aniołków na grobowcu


— to ornament pośmiertny, to poza życiem. A życie


— cóż, się urodziło się, żyje się, umrze się. Jakiż, u licha, powód można tu podać? Pojmuje panna? Ja nie gram. Ja nigdy nie gram. G r a s i ę. …Przychodzę znowu do Miłego Księcia, wieczór sobotni, wielu gości, wyższe sfery, czasami organizował rauty przed dłuższemi nocami pokerowemi, a także kiedy wprowadzał znaczne osobistości z warszawskiej socjety, panowie wyfraczeni, panie w operowych tualetach, lokaj mnie ani na korytarz nie wpuścił, mówiłem pannie, że co lepsze ciuchy zastawiłem już u Żydów. Ale jak się odegram, skoro nie mogę grać o takie stawki? Jak się odegram, skoro nie mam już co postawić? Wchodzi Fredek z pannicą przystojną u ramienia, dostrzegł mnie, zafrasował się, serdeczne współczucie rozmazało mu gębę, brachu, c’est tragique, czekaj tu tylko, zaraz zaradzimy. Jeszcze puścił oko, poklepał łapą szuflowatą po plecach i nurkuje w salony. Czekam kwadrans, czekam drugi, a ich głosy i muzyka tuż za ścianą, lokaj miłosierny przyniósł mi chleba z pasztetem, zjadłem szybko ze wzrokiem przylepionym do parkietu. Naraz słyszę kroki


— Fredek przyprowadził Księcia. Książę strapiony, w czym mogę pomóc, miły przyjacielu, ramieniem otacza, po pugilares sięga. Wziąć od niego czerwońca? Ale to żadna pomoc, to jest właśnie kolejny kamień u szyji, przecież ja nie chciałem się zadłużać, nie przyszedłem żebrać. A on wpycha mi dieńgi w karman. Wtedym pojął. Oczu nie podnoszę, głowy nie obracam, pytam tylko grzecznie, jak dług swój uregulować mogę, czy w tym pomoc się dla mnie jaka znajdzie. Miły Książę wzdycha ciężko. Weksel jest weksel, dług musi zostać spłacony, na Sądzie Ostatecznym też rachować nam będą „winien” i „ma”, pan Benedykt najlepiej zna zimną niewzruszoność arytmetyki. Oczywiście, z czyjej kieszeni pieniądz wychodzi, to znaczenia wielkiego nie ma, rubel rublowi brat, byle trafił do tej, co trzeba, coby wyrównały się salda. Czy pan Benedykt zna może kogoś z upodobaniem do hazardu i paroma setkami do przepuszczenia w miłem towarzystwie? To ja pytam, ile procent. Mówi: siedem. Mówię: piętnaście. Stanęło na dziesięciu. Fredek poklepał mnie po plecach. …Wyszedłem od Księcia z gniewem i nienawiścią w sercu. Szybko zagasły. Trzeba rozumieć naturę wstydu, fałszywa serdeczność Fryderyka Welca była jak najbardziej szczera


— nie dlatego przyjaźń swą gromko ogłaszał, żeby człowieka w sieć Miłego Księcia wciągnąć, ale na odwrót: Miły Książę upatrzył był go sobie wykorzystać, bo Fredek z tą swoją gwałtem biorącą ludzi serdecznością był jak lep na dusze samotne. Widzi panna zależność? Wiedza o mechanice ludzkich serc może być równie śmiercionośną co znajomość chemji cyjanków i arszeników. …Ze mnie natomiast był żaden naganiacz i kusiciel, lata by mi zabrało wykupienie weksli z tych dziesięciu procent cudzego nieszczęścia. Com się nieco wydobył z długu u Miłego Księcia, tom zaraz na powrót w jeszcze większy debet wpadał. Otóż


— grało się. Raz się wygrywało, dwa razy się przegrywało, grało się dalej, byle gdzie stolik, karty i paru chętnych, czy na kopiejek pięć czy rubli pięćdziesiąt, byle stawka i los w dłoniach spoconych ujęty


— grało się. Czy nie chciałem przerwać nałogu, uwolnić się? Ależ chciałem! Dopóki nie zaczynało się grać. …Musiałem wymyśleć sposób, zaprojektować pułapkę na samego siebie, inaczej Miły Książę prędzej czy później pożarłby mnie wraz z duszą i butami. Cała rzecz w tym, żeby w ogóle nie siadać do gry. Żeby grę uniemożliwić, uczynić niegrą. Jak odebrać hazardowi znaczenie, jak przekreślić każdą stawkę? Proszę podążyć za mną z szeroko otwartemi oczyma, to jest zdradziecka ścieżka, trzeba pilnie baczyć na znaki i zakręty. Jak obrócić grę w niegrę? A już pannie mówiłem, odjęcie motywów dla gry nic nie da: ona nie ma motywów. Gra się dla gry, gra się, bo się gra. A ta zasada


— widziałem to z czasem coraz wyraźniej


— nie ogranicza się jeno do nałogów hazardowych, nie ogranicza się do tego, co zwykło się nałogami nazywać; chyba że wszyscy wyłącznie z nałogów się składamy. Hazard wszelako czyni to wyraźniejszem, pcha przed oczy, nie możesz już skłamać sobie, że to ty rzucasz na stół ostatniego rubla, skoro wiesz, że nie powinieneś, skoro zaplanowałeś sobie wstać i odejść, skoro nie chcesz rzucić


— a rzucasz. Po tak dotkliwych doświadczeniach bardzo trudno trwać w fałszu. …Więc pozostaje unieważnić samą ideję gry. Odjąć hazard z hazardu. Logika pokazuje dwie metody, jak to zrobić: albo zastępując w grze każdą możliwość pewnością


— wtedy gra nie będzie już grą, tak samo jak wschody i zachody Słońca nie są przypadkiem, o który można się zakładać; albo sprowadzając do zera wszelkie stawki w grze


— wtedy gra nie będzie już grą, tak samo jak muzyka pozbawiona dźwięków nie jest muzyką, lecz ciszą. Pierwszy sposób byłby może dobry dla jasnowidzów. Drugi też zdawał mi się niepraktycznym. Przecież zawsze gra się o coś. Nawet gdy nie chodzi o pieniądze, gdy pieniądze nie mają znaczenia


— to gramy o satysfakcję ze zwycięstwa, o poniżenie przeciwnika, o lepsze samopoczucie, o szacunek ludzi, o reputację, o dobre zdanie o sobie samym. Zresztą pieniądze zazwyczaj służą właśnie za materjalną miarę owych dóbr niematerjalnych. …Więc jak to unieważnić, jak przekreślić? Niech panna idzie za mną i nie odwraca wzroku! A może już panna widzi?


— Samobójstwo?


— Ależ nie! Gdzieżby! Samobójstwo, no panno Jeleno, przecie samobójstwo to nic innego jak kolejna gra, kolejne rozdanie ślepe


— nie powie mi panna, że wie z pewnością zupełną, co czeka ją po śmierci, czy czeka ją cokolwiek


— może panna wierzyć, może mieć nadzieję, jak się ma nadzieję na asa pik


— ale nic więcej


— uciec od gier w grę, co za rozwiązanie, doprawdy


— i jeszcze taka stawka, najwyższa


— toż gdyby było to możliwe, byłbym samobójcą nałogowym!


— Jak zatem?


— Kogo nie skusisz dobrem materjalnem? Nie bogacza: temu zawsze będzie mało, nie ma bogaczy doskonałych, takich, od których większym bogaczem stać się nie można; po tej stronie skala otwarta jest na nieskończoność. Ma granicę z drugiej strony: ten, kto żyje w absolutnej biedzie, wolny jest nie tylko od strachu nędzy


— bo już sięgnął tu ekstremum


— ale i od potrzeby wzbogacenia: b o ż y j e w a b s o l u t n e j b i e d z i e. Czy panna Jelena


— …Otóż to. Otóż to. To jedyne możliwe wyzwolenie. I nie w skali bogactw materjalnych


— lecz tych ważniejszych: satysfakcji, szacunku, zadowolenia, czci, wszelkich bogactw ducha. Wtedy choćbyś siadł do gry: czy karta wyższa, czy karta niższa, czy stawka na stole symboliczna ledwie, czy stos złota i wyrok hańby, bez różnicy


— wszystko to jak obracanie literami nieznanego alfabetu, jak gwiazdozbiory na niebie, kształt chmury nad lasem: puste i całkowicie ci obojętne. Gra wyprana z gry. Nie gra się


— wykonuje się jeno pozbawione znaczenia i treści ruchy rękoma, zamienia przedmioty na przedmioty, przekłada papiery z miejsca na miejsce. …Ale, okazuje się, nie ma nic trudniejszego, niż dotrzeć na sam dół. Pływała panna kiedy w głębinie? Woda wypiera ciało, unosi wzwyż. Trzeba wielkiego wysiłku, wielkiej siły woli, nieustannej pracy i żelaznej konsekwencji, by sięgnąć dna. Należy wyrwać z siebie po koleji wszystko, co ciągnie ku górze, wszelkie nadzieje, aspiracje jasne, wszystko, co nas we własnych naszych oczach wywyższa, każdy najmniejszy zarodek szacunku do samego siebie, każdy zalążek wartości, które mogłyby się kiedyś okazać na tyle dla nas cennemi, że znowu byłoby o co grać


— wszystko to wyrwać! Panna Jelena przypatrywała się z trwożliwą uwagą, wychylona do przodu, z wargami wpółrozwartemi, wargi spierzchły się jej w oddechu suchym, zapomniała je zwilżać, zapomniała przełykać ślinę.


— Mówił pan, że nie


— a to jest samobójstwo!


— Przeciwnie: wolność właśnie, wolność od nałogu.


— Nie wierzę panu, panie Benedykcie, to jakieś monstrualne łgarstwo, w życiu nie słyszałam nic potworniejszego! Wzruszyło się ramionami.


— Zresztą to jest sama w sobie niemożliwość oczywista, nie da się podobnego stanu osiągnąć, niby jak pan to zrobił? Jak się panu udało?


— Nie udało mi się.


— Proszę?


— Ta historja nie ma puenty, nie zakończyła się jeszcze, przeżywam ją. Próbuję się wyrwać i próbuję. Raz w dół, raz w górę


— pokazało się ręką


— szamoczę się tuż nad dnem, jak ćma nad płomieniem, zawsze cal od ostatecznego upodlenia, podnosząc się znowu w nałóg świeży, gdy krew gorąca wraca do żył, ruble w pugilares, i świerzbią nerwy, podniecenie ożywia wstyd, i potem znowu z bólem łamiąc sobie duszę i wyszarpując z niej nadzieję po nadzieji, by jednak zatrzymać się w ostatniej chwili. Widziała panna podczas tej podróży na własne oczy niejeden taki cykl zapaści zbawczej i odrodzenia dla grzechu. Co wyrwane, zaraz odrasta


— a najszybciej duma, najszybciej ta wątroba duszy wstydem krwawiąca. I tak się telepię między ćmiatłem i światłem, Czarny Prometeusz. TuktuktukTUK, tuktuktukTUK, tuktuktukTUK.


— Nie wierzę panu, nie wierzę. Się zaśmiało się chrapliwie; od długiej perory zaschło w gardle.


— To jednak miłe, spotkać od czasu do czasu tak niewinną duszyczkę. Panna Jelena poderwała głowę jak spoliczkowana.


— Teraz będzie mnie pan obrażał! Się śmiało się.


— Któż inny bierze słowo o niewinności za obelgę


— jeśli nie prawdziwie niewinny?


— Tak? Tak? Tak?


— Panna Muklanowiczówna prawie się zatchnęła. Odstawiwszy kieliszek, przez chwilę łapała oddech; sięgnęła do rękawa, a nie znalazłszy chusteczki, przycisnęła do skroni koronkowy mankiet niczym okład chłodzący.


— Tak


— szepnęła i wtem, w mgnieniu oka, jakby z panny filtr jaki psychiczny podniesiono, jakby odwrócił się od niej reflektor niebieski, stała się inną osobą, podmieniono Jelenę Muklanowiczównę na Jelenę Muklanowiczównę, ten sam strój schludny, ta sama cera blada i brew węglowa, a kto inny zamieszkuje wewnątrz: ktoś starszy, ktoś o usposobieniu zimnem, statecznem, ktoś przyzwyczajony do swobody zdrowego, silnego ciała. Panna Jelena opuściła rękę, opadła ona luźno na posłanie. Założyła nogę na nogę, lewą dłonią wygładziła spódnicę wąską; w trakcie tego ruchu zerknęła bez uśmiechu spod rzęs, spod powiek ciężkich.


— Dolej mi pan jeszcze


— powiedziała spokojnie, głosem niższym, chrapliwym. Wstało się, otworzyło się barek, nalało się do obu kieliszków, nie rozcieńczając już. Panna Jelena podniosła swój lewą ręką, nie uroniwszy ni kropli; energicznym ruchem obróciła szkło dnem do góry i przełknęła koniak jednym haustem.


— Jeszcze. Nalało się ponownie. Wypiła równie szybko.


— Siadaj pan. Spojrzała na swoje odbicie w czarnej szybie okiennej. Dotknęła policzka, uniosła lekko brew w klinicznym zdumieniu. Nie odwracając głowy, wyciągnęła prawe ramię wzwyż i ku drzwiom, z kiścią dłoni luźno zwieszoną; w inną stronę patrzyła, w inną wskazywała


— był to gest diwy operowej, primadonny rozpiętej w pozie między figurami scenicznemi.


— Zagaś. Przekręciło się cyngiel. Zapadł mrok. Po omacku sięgnęło się krzesła. Za oknem przesuwały się na linji horyzontu smugi ciemnych kolorów nieba


— ciemnych, jednak jaśniejszych od gruboziarnistej szarości, która przykryła przestrzenie Azji od wschodu do zachodu, od zachodu do wschodu. Żadnych świateł, żadnych ogni, refleksów odległych; może wypłynie nad równiny Księżyc złoty, gwiezdny lampjon Orjentu. Usiadło się po omacku. Wewnątrz przedziału pozostały tylko nieruchome cienie, między nimi, na wyciągnięcie ręki


— cień Jeleny. Błysnął rubin; zatem ten cień opowiada jej szyję, ten


— głowę, w tych cieniach


— oczy panny Jeleny. A tu


— usta. Oddychała głęboko.


— Urodziłam się w rodzinie garbarzy na Powiślu. Rodzice mnie odumarli, gdy miałam dziesięć lat, jak lute weszły w Warszawę. Ta Zima wrześniowa zabrała mi także wszystkie rodzeństwo, siostry i brata, wujostwo i powinowatych. Przed moimi narodzinami ojciec był majster u Gerlacha na Tamce; odstrzelili mu nogę na Placu Grzybowskim. Wrócił do garbarki i trzeba było się wynieść z czynszówki na Starym Mieście. Tydzień po tym, jak przyszłam na świat, w maju tysiąc dziewięćset piątego, robotnicy fabryczni i rzeźnicy poszli z nożami i toporami na domy publiczne, dziwki i sutenerzy musieli uciekać, żeby ratować życie, precz z Warszawy, niektórych ścigano aż do lasów. U wuja ukryła się dziewczyna raniona w głowę; wykurowała się i potem już u nas została, sprzątała u państwa na Wilanowie, nosiła pranie, Marjolka Belcikówna. Po pierwszej zimie Zimy to ona się mną zaopiekowała; ona mnie odtąd chowała. …Był jeden rok, kilka miesięcy długich, gdy zostałyśmy bez dachu nad głową. Myślałyśmy iść na prowincję, byle spod mrozu warszawskiego. Czy zauważył pan, o ile mniej bezdomnych widać na ulicach Warszawy za czasów lutych? Żebrałyśmy, między innemi. Zostały mi na ciele ślady po tamtych nocach w bramach na lodzie przemęczonych. Marjolkę wzięli na służbę państwo doktorostwo, sypiałam wtedy w kuchni, było ciepło. W końcu nas wyrzucili: pani doktorowej zginęły złote kolczyki i na kogo podejrzenie padło? Miałam już czternaście lat. Był grudzień, tydzień do Bożego Narodzenia, Lód wisiał na drzewach i między dachami, na Zamku Królewskim siadł czarny antychryst, wrony spadały z nieba umarznięte w kość. Marjolka pociągnęła mnie prosto na Mariensztat, do nowego niebotyka, wielki neon na parterze z frontu, ale weszłyśmy od tyłu, stróż ją poznał. Czekamy, póki nie zjawia się właściciel


— był to Grisza Buncwaj, a weszłyśmy do „Tropicalu”, tylko że ja jeszcze nic nie rozumiałam i dopiero jak Marjolka wcisnęła mu coś w garść i szepnęła do ucha, a on się zaśmiał głośno i uścisnął ją poufale… Tak, wkupiła się temi kolczykami do swojego starego opiekuna, on teraz miał lokal nocny dla panów lepiej urodzonych i nie cebule od doliniarzy, ale brylantowy majdan opylał frajerom dzianym, glansowany szopenfeldziarz. Tak zaczęłam pracować w „Tropicalu”. …Marjolka zawsze mnie chroniła. Zaraz postawiła się Buncwajowi: żadna dla mnie robota z klijentami, na zapleczu tylko


— reperowałam kostjumy dziewczynom, sprzątałam po zamknięciu, czasami pomagałam w kuchni. Buncwaj bynajmniej nie prowadził tam domu publicznego, lokal był tipestopes, kryształy, witraże, pióra i tancerki w cekinach, szampanskoje i kawior astrachański. Ale oczywiście do samotnego gentlemana zaraz dosiadała się dama towarzyska, każda jedna przez Griszę wybrana; a nad lokalem, na piętrze, i drugim, i trzecim, miał Grisza kilka apartamentów przemyślnie podzielonych z osobnymi wejściami, coby pary nie musiały na mróz wychodzić. O czem też dowiedziałam się nie od razu i nie wprost. …A jak? Podpatrywałam. Podpatrywałam i podsłuchiwałam, tym się zajmowałam, nawet kiedy zajmowałam się czym innem; a gdy chwila była wolna od roboty, to tem bardziej: oko do szpary, do drzwi uchylonych, do lufcika, tak zza kotary, przez szkło ciemnione i nawet dziurkę od klucza


— podglądałam życie prawdziwe. Między ludźmi Buncwaja były różne typki szemrane, także i Jasio Brzóz, doliniarz i klawisznik, który uczył nas dla zabawy otwierania zamków i sztuczek pajęczarskich. Zresztą nikt nie zauważa chudej dziewczyny w stroju służby, jesteśmy anonimowe jak żandarmy w mundurach. Tam ludzie żyją; a my tutaj wchłaniamy to życie, na nas się odciska, w nas pozostaje. Oni przeżywają miłosne dramaty na dansingach, awantury i skandale pod światłem elektrycznem na oczach hrabiów i książąt; my o tym śnimy. W kogo więc zapada głębiej? …Pan Buncwaj przyuważył mnie razu pewnego w kompromitującej sytuacji, zza palmy podpatrującą jaśnie państwo w uścisku miłosnym u tylnych schodów „Tropicalu”. Złapał za włosy, zaciągnął do gabinetu, jeszcze Marjolkę wołając. Zbije, myślę sobie. Ale nie. Kazał mi zdjąć fartuszek, rozpuścić włosy, na palcach stanąć i obrócić się wkółko na dywanie przed biurkiem; i wykonał taki gest, taki ruch dłonią z cygarniczką w stronę Marjolki, jakby prezentował jej dowód, poddawał się w jakimś zakładzie albo wyrzucał z siebie długo wstrzymywany niesmak. Marjolka zrozumiała, ja nie; nie polecili mi wyjść, ale cała ich rozmowa była jak ów gest, półsłówka i niedopowiedzenia, targowali się o coś, Marjolka nigdy mi nie wyjaśniła


— to znaczy kłamała, nigdy nie wyjaśniła prawdziwie. …W rezultacie tych targów Grisza zaczął mnie posyłać na lekcje francuskiego, lekcje pisma i mowy poprawnej, tańca i gry na pianinie; do tego ostatniego nie miałam talentu. Spieszę rozwiać pańskie podejrzenia: zamiar nie był wcale tak oczywistym, nie zależało Buncwajowi na kolejnej panience do sprzedania na utrzymankę jakiegoś finansisty czy ordynata. Powiedzmy, przyjmuje interesantów. Panowie siadają w fotelach w jego gabinecie, służąca przynosi poczęstunek, wyciągają papiery, zapalają papierosy, stukają w liczydła. A tu wpada do Griszy Buncwaja bratanica młodziutka w sukience domowej, dziewczę roztrzepane, ach, wuju, w paluszek się skaleczyłam, oj, naprawdę, no już, już, dobrze, panowie wybaczą, wychowanica moja, ależ oczywiście, cóż za urocze dziecko, czy więc będą mi panowie mieli za złe, ależ proszę, ce que femme veut, Dieu le veut


— bo wszystko z uśmiechem, z chichotem, puszczając oczko do grubych ryb i kręcąc loki na paluszku zdrowym. Albo inaczej: idzie Buncwaj z wizytą na salony, on, morda kwadratowa, akcent knajacki, blizna na czole, kogo z sobą zabierze, panią lekkiego obyczaju z opatrzoną buźką i imieniem wytartem? Zabierze podlotka wątłego, który z uroczą nieśmiałością opowie starym damom po polsku i francusku o nieszczęściach swojej rodziny, opowie choroby straszliwe i dobroć pana Buncwaja, który może jest gburowaty po wierzchu, ale serce


— serce jego złote! Miałam kilkanaście różnych historyj nagotowanych. Damy rozczulały się wielce. Grisza burczał coś pod nosem, on akurat autentycznie tam onieśmielony. …Niewiele mi było trzeba, by to zrozumieć z natury własnej, co zresztą niemałą jest rzeczą, własną naturę pojąć, znaleźć słowo na samą siebie, a ja znalazłam takie: kłamczucha. Nie, że dobrze kłamałam


— chociaż dobrze kła małam


— ale że lubiłam kłamać. Pan mówił o nałogu hazardowym. To też jest nałóg i też jest hazard: wyda się czy się nie wyda. Grisza był bardzo ze mnie zadowolony i długo się nie orjentował w zagrożeniu; nawet gdyby je postrzegł, było już za późno. Ile ludzi przez całe swe życie we wszystkim płynie w przeciętności, ich praca jest jedynie pracą, to znaczy sposobem zarabiania na utrzymanie, ani ją wybrali wedle własnego upodobania, ani wedle własnych umiejętności, ani wedle zadowolenia, jakie im daje, jeno dlatego, że lepiej im płaci od innych, albo wręcz że ona jedna w ogóle jest im opłacalną, bo także poza pracą


— co? że nadzwyczaj udatnie naśladują głos koguta? że wychleją więcej piwa niż każdy inny pijanica w cyrkule? Być w czymś rzeczywiście dobrą


— to jest uczucie wyjątkowe, bo dostępne tak niewielu, wyjątkowe, bo czyni cię wyjątkową i określa na życie całe. Byłaś nikim


— teraz jesteś kimś; tym mianowicie, czego dotyczy twój dar. A ja kłamię. …Zaczęło się od tego, że kłamałam więcej, niż było trzeba. Wpierw ustalaliśmy dokładnie detale moich historyj; potem, widząc, jak sobie radzę, Buncwaj zaniechał kontroli ścisłej. Ja pilnowałam się na tyle, na ile koniecznem było utrzymanie spójności łgarstw. Ale zawsze można do kłamstwa coś dodać, zawsze można je uszczegółowić. I nie było przecież tak, że musiałam się trzymać wciąż jednej historji. W tym też leżała niezwykłość sytuacji Griszy Buncwaja, że działał on na granicy kilku zazwyczaj nieprzecinających się światów, miałam więc styczność z ludźmi, którzy nie mogli nigdy mieć styczności z sobą wzajem


— jakież lepsze pole do popisu dla kłamcy? I w tym również się pilnowałam, aby mych kłamstw nie czynić przesadnemi, aby znać miarę prawdy, to znaczy tego, co brzmi jak prawda, bo po tym dorośli zawsze poznają kłamstwa dzieci: że dzieci przesadzają. A kłamstwa należy budować z drobnych okruchów rzeczywistości, dodawanych cierpliwie jeden po drugim; a jeszcze lepiej, jeśli budujesz je nie ty, lecz okłamywany, to znaczy jeśli okłamuje on sam siebie


— kiedy pozwalasz mu d o m y ś l i ć s i ę historji, jaką mu przygotowałaś. Będzie wówczas bronił takiego kłamstwa do ostatka. …Robi się to tak. Spotykasz nieznajomego. Chcesz mu wmówić, że jesteś kim innym, niż jesteś. Nie wmawiasz: podrzucasz okruchy. Wskazówki ukryte w twoim zachowaniu, w mowie, w kadencji zdania, w tym, jak trzymasz głowę, w spojrzeniu, a może w unikaniu spojrzenia, jak się poruszasz, jak odnosisz do innych osób; jeśli można, w ubiorze; jeśli można, w zachowaniu wspólników. Słowa muszą być na samym końcu, słowa mają zaledwie potwierdzić wiedzę już skądinąd oczywistą. Zresztą najpierw powinnaś zaprzeczać, niech się zaciekawi i samemu dopytuje.


— Panna opowiada sztukę uwodzenia.


— Kłamstwo i kłamstwo, jak by nie patrzeć. Jestem w tym dobra


— przychodzi mi to tak łatwo, prawie bez udziału myśli, tak naturalnie… Ot i zagadka, panie Benedykcie: kłamstwo z natury. Kłamstwo z głębi duszy! Ktobądź, gdziebądź, kiedybądź


— a ja już sugeruję mu tajemnice, opuszczam wzrok, albo właśnie z ogniem prosto w oczy spoglądam, załamuję głos, wchodzi Grisza ze znajomkiem, ja w pąsach cała, albo łzy z trudem powstrzymująca, albo w drżeniu nerwowem, albo nagle milcząca, albo teatralnie radosna, albo śmiertelnie blada z przerażenia. Dlaczego? Plan jakiś? Czy Buncwaj mi kazał? Może to klijent jego? Nie. Kłamię, bo chcę, bo lubię, bo potrafię. Dlaczego kasiarze wielcy wracają do fachu, ryzykując śmierć za kratami, chociaż spokojnie mogliby przeżyć rentierską starość? Bo w tym jednym są wyjątkowi, w tym najlepsi: w pruciu kas. …Więc dokładnie tak potoczyła się sprawa ze sztabskapitanem Dmitrijem Siewastianowiczem Ałłą. Zachodził on do „Tropicalu” nie nazbyt często, z kompanami oficerami zazwyczaj, nawet go zresztą nie znałam z nazwiska, jeszcze jeden przystojny Rosjanin w mundurze. Ale czy się minęliśmy kiedy w holu, czy w wejściu rękawiczkę upuszczoną mi podniósł, czy ogień podał


— nie pomnę czasu i miejsca


— był moment, było spotkanie i był odruch z mojej strony: kłamstwo. Nic jeszcze nie powiedziałam, skłamałam bez słowa. Ałła uwierzył. …Wiedziałam, bo wodził potem za mną wzrokiem, szukał oczu. Gdy szłam raz ulicą z panem Buncwajem, ukłonił się i zatrzymał, by w rozmowę wejść z Griszą, a patrzył na mnie


— nie odezwałam się przez cały czas, spojrzenie w ziemi, palce zaciśnięte na rękawie płaszcza Griszy. Czy kapitan zauważył? Na pewno. Potem kelner przychodzi i mówi, że Rosjanin mundurowy szuka mnie z opisu: czy taka tu pracuje, czy kochanica właściciela może. Co mówić, pyta. Ależ mów prawdę! Dmitrij sam sobie opowiadał resztę. …Nie wiem, czy czekał na mnie, czy było to przypadkowe


— wychodzę rankiem z niebotyka, a kapitan wysiada właśnie z dorożki. Dokąd panna zmierza, podwieziemy, ależ proszę, proszę. I jedziemy. Ja spłoszona. Bąkam słówka francuskie niezgrabne. Kapitan przejęty. Czy ten okropny Buncwaj pannę więzi? Czy ma na pannę jakieś kwity? Co na to panny rodzice? Czy można pannie pomóc? Zaprzeczam, oczywiście. Pan Buncwaj złote serce. Proszę mnie zostawić w spokoju! I wyskakuję z tej dorożki. Biedny Dmitrij był już święcie przekonany, że oto Bóg postawił na jego drodze dziewczę niewinne, od starego lubieżnika cierpiące. Honorowa to konieczność


— i jaka satysfakcja szlachetnej duszy!


— ratować bezbronną ode złego. Co mi Dmitrij zawinił? Dlaczego to robiłam? Ale słusznie pan mówił: nie ma „dlaczego”, nie ma dla gry żadnych motywów poza grą. …Tak to sobie igrałam kłamstwem i prawdą. Ilu było podobnych Dmitrijów Siewastianowiczów? Aniołowie wiedzą, jeśli rachowali; ja nie. Nie przejmowałam się, gdy jedni znikali z horyzontu; zawsze pojawiają się nowi. Ałła zresztą również przepadł gdzieś na długie tygodnie, może rozkaz jakiś wysłał go poza Warszawę. Przedtem jeszcze słał liściki ogniste, zaklęcia i przysięgi na papierze garnizonowym. Na żaden list nie odpowiedziałam. Aż schodzę ja pewnego wieczora z pokojów


— miałam bowiem już swoje pokoje na piętrze, razem z Marjolką


— i widzę, że starszy kelner znaki paniczne mi daje. Co się dzieje? Pędź panna do pana szefa, powiada, awantura o pannę okropna. Na zapleczu, pod drzwiami gabinetu Buncwaja personel stoi, podsłuchuje. Przeganiam. Słucham sama. Krzyki po rosyjsku, moje imię, głos Griszy i drugi, którego nie poznałam, ale coś mnie tknęło, wchodzę. Buncwaj za tym swoim biurkiem fortecznem, cały czerwony na twarzy, wbity w fotel jak pod niewidzialnym głazem cetnarowym; a przez biurko pochyla się sztabskapitan Ałła, wymachując rewolwerem i waląc pięścią w blat. Zbieraj się panna, woła na mój widok, koniec rządów tego szczura, herszt to jest całej szajki zbójeckiej, wyjdziesz dziś stąd panna wolną! Grisza tylko na mnie patrzy, ale tak patrzy, że oczy mu mało nie pękną od wysiłku, nadmuchany jak ropucha, łapie powietrze przez zęby, zacisnął szczęki, żeby zatrzymać erupcję furji, znałam ja furje Buncwajowe, ongi odkrywszy zdrajcę, złapał za palmę reprezentacyjną wraz z donicą i tak długo tłukł rośliną przeniewiercę, aż pozostał mu w ręku jeno łysy badyl, a na łbie otłuczonego


— kupa ziemi i skorup glinianych; innym znowu razem chciał Grisza kogoś wyrzucić przez okno, nieszczęśnik nie doleciał, przebiwszy się w połowie, spadł na resztki potłuczonej szyby i kiszki sobie poharatał brzydko bardzo; a jeszcze innym razem gonił Grisza pyskatego kuchcika dwie przecznice z tłuczkiem w ręku, póki się nie zatchnął


— a teraz siedzi tylko i patrzy, patrzy, patrzy, ja zaś czuję, że nogi się pode mną uginają, i nie przez Nagant w ręku sztabskapitana, ale od owego wzroku milczącego Griszy Buncwaja właśnie. …Więc Ałła krzyczy, Buncwaj milczy, obaj do mnie, i oto, panie Benedykcie, oto była chwila, żeby wybrać pomiędzy prawdą i kłamstwem: prawdą


— dla sutenera, złodzieja i łotra niewątpliwego; kłamstwem


— dla szlachetnego oficera, co bez pytania pośpieszył ratować smutną nieznajomą. Co powiedzieć? Do kogo się zwrócić? Którą historję wybrać? A nie dano mi przecie czasu na zastanowienie, żebym mogła zważyć szanse, racje i konsekwencje, dobro i zło, nie, zostałam zaskoczona, musiałam reagować bez namysłu


— bez namysłu, to znaczy z odruchu, z natury swojej, bo dać nam czas, odpowie za nas rozum i logika, ale wziąć z nagła, bez uprzedzenia


— odpowie serce. Załamałam ręce, padłam do stóp Dmitrija. Zabije nas oboje, łkam, nie daruje wam, uchodźcie! Kapitan odciąga kurek, Buncwaj łapie za popiersie Napoleona, huk, łomot, wrzask, Dmitrij Siewastianowicz osuwa się na dywan perski z czaszką zgruchotaną. Podnoszę głowę. Grisza Buncwaj wbity w fotel za biurkiem, jeszcze bardziej czerwony na gębie, ściska pierś, przez palce spływa mu krew. Ty, ryczy, ty, żmija na moim łonie, tak mi się odwdzięczasz, kochanka swojego nasyłasz, żeby mnie zrujnował, żeby ubił na miejscu, w domu moim, tu mnie zabił! Chcę się na klęczkach zaprzysiąc, ale on dalej swoje, piana na ustach, nie da mi dojść do głosu, nie słucha. Ty! Ty, przeklętnica! Spisek uknuliście wraz przeciwko mnie, nasłał szwagraochrannika, tajna policja wlazła mi do lokalu


— sięga drżącą ręką, potrząsa jakimiś bumagami rzuconemi na biurko


— szantaż, wrzeszczy, szantażem wyzuć z dorobku życia chcieli, o, niedoczekanie, psy wściekłe, rękę karmiącą kąsające, odstrzelić takie bez litości


— i za Nagant łapie. Że ten rewolwer Dmitrijowy spadł na biurko! Że nie spadł na podłogę! Szczęście, nieszczęście, szczęście, raz mi się śni tak, raz owak, bo czy miałabym w sobie dość


— czego? zawziętości? przerażenia? spokoju?


— żeby podnieść, wycelować, wypalić, nie byłoby na mnie, byłoby na martwego sztabskapitana, wszystko by się ułożyło, zapewne, chyba, prawdopodobnie, może; ale spadł na biurko! Spadł na biurko i zanim Buncwaj zdążył go ująć w dłoń rozdygotaną, byłam już na korytarzu i wołałam Marjolkę Belcikównę, uchodziłyśmy z pustemi rękoma, tak, jak w nas los uderzył, peleryny narzucone na suknie i biegiem na mróz, w pierwsze sanie i uciekać z Warszawy


— był ranek piętnastego, wtorek tydzień temu, gdy uciekłam z Warszawy. TuktuktukTUK, tuktuktukTUK, tuktuktukTUK. Prawda czy fałsz? Noc zalała atdielienje, przelewa się od ściany do ściany, do taktu kół stalowych, w rytmie słów i oddechu głośnego panny Muklanowiczówny. Panna oddycha, jakby ciężar wielki piersi jej przygniatał. Nie widzi się jej twarzy, nawet się już na nią nie patrzy; więcej opowiedziałby dotyk palców ręki skroś przedziału wyciągniętej


— ale tego oczywiście się nie zrobi. Się prostuje się na krześle. Panna porusza się na posłaniu, szeleści materjał spódnicy. Prawda czy fałsz? Na płaskiem, szerokiem niebie Azji przesuwają się smugi licznych odcieni mroku


— a może to ziemia


— a może dziedzina jeszcze innego żywiołu; smugi ciemności ciemniejszej od ciemności, i linje ciemniejsze od tamtych, i chmury największej ciemności nad ciemnościami.


— Nie jestem hazardzistą


— powiedziało się


— żaden nałóg gry mną nie rządzi. Przegrywałem, żeby kłamstwo przeprowadzić. Niechże się przedstawię: Benedykt Gierosławski, łotr. Oto jest historja. …Prawda, karty nie były mi obce, trudno, żebym nie posmakował drobnego hazardu między studentami, wtedy też palić zacząłem tytuń i poznałem pragnienie alkoholowe. Ale hazardzistą nie byłem nigdy. Musiałem natomiast zdobyć reputację hazardzisty. Przegrywałem pieniądze, żeby zdobyć pieniądze. Bieda, panno Jeleno, bieda jest jedynym prawdziwym nałogiem, jaki mnie dotknął. Być może gdybym nie miał w pamięci dzieciństwa dostatniego… Tem bardziej nie do zniesienia było życie takie. Nędza przeżera człowieka jak choroba śmiertelna, wyniszcza to, co w nim najlepsze, przysposabia do niskich radości, niskich ambicyj, przygniata do ziemi. Mówię: nałóg


— bo w tym jej doń podobieństwo, że z czasem coraz trudniej się z niej wyrwać, brud przyciąga brud, niedostatek przyciąga niedostatek, choroba chorobę, marność marność


— w królestwie materji i w królestwie ducha. P r z y z w y c z a j a m y s i ę. Głupiec, kto wierzy romantykom i kapłanom: bieda nie uszlachetnia, nie prostuje ścieżek do życia wiecznego. Przeciwnie: zatruwa nas zawiścią, zazdrością, goryczą wobec świata i ludzi, że już nie potrafimy dostrzec w nich niczego dobrego, że budzimy się i kładziemy spać z grymasem na twarzy, z zaciśniętemi ustami, i takie są nasze sny, i takie marzenia, i nawet miłość taka, to znaczy nędzna. Kiedym wsiadł tu do Luksu… Inne Słońce świeci nad głowami bogaczy, inne powietrze ich żywi, inna pneuma napędza ich dusze. …Od zesłania ojca matka stopniowo podupadała na zdrowiu. Jakby wyciekająca z niej chęć życia istotnie pociągała za sobą odpływ sił witalnych z organizmu, pozostawiając pustkę. Jak w ciemnych kątach zapuszczonego domu zbiera się kurz, robactwo, lęgną się myszy


— tak matkę wypełniały choroba po chorobie. I chciałbym móc rzec, że co zrobiłem, zrobiłem dla pieniędzy na jej leczenie, ale to nieprawda; był to zaledwie jeszcze jeden z objawów nędzy. Gdy tylko panna Julja wspomniała sumę


— dziesięć tysięcy rubli


— wiedziałem, co odpowiem. Tak. Tak, jestem gotów. …Rzecz cała była możliwą wyłącznie dlatego, że znaliśmy się od dzieciństwa, nasze familje się znały, jej rodzice znali moich, znali mnie, być może już nas wówczas w żartach swatano; byliśmy spokrewnieni, ale odlegle, Kościół dałby permisję, nie takie koligacje znajdzie się w naszych drzewach gienealogicznych. Rodzina Julji była bogata, lecz poznała się już dobrze na charakterze panny i trzymała ją krótko, nie dopuszczając do fortuny, cała gotowizna pójść miała na wiano i do ręki jej małżonka, gdy się Julja za mąż wyda. Była więc Julja uwięziona pod groźbą nędzy; jam już był nędzy niewolnikiem. Zeszliśmy się jak dwa magnesy obrócone przeciwko sobie w polu jednej siły. …Jak było z panną Julją ustalone, zacząłem się hazardować coraz intensywniej, wchodząc w towarzystwo graczy bardzo już poważnych, sumy wysokie w pokerze i zimusze stawiających, aż trafiłem do stolika Miłego Księcia, a tam świadkiem bywałem partyj, w których obracano tysiącami rubli. Jednocześnie wizytowałem pannę Julję wobec jej rodziny, umawiając się na schadzki i obiady, raz nawet z matką, gdy się z łoża podniosła, na odświętną wieczerzę się do nich udałem. Panna Julja bardzo mi była przychylną, nie czyniąc tajemnicy z wzajemnego afektu, że szybko poczęto mówić o zaręczynach i wypytany zostałem po wielekroć o moje intencje


— jak najuczciwsze, zapewniłem


— ale czy utrzymanie żonie zapewnić pan Benedykt zdoła


— cóż, serce nie sługa, a czy winić mnie można za ojca, co poszedł w ślady powstańców i zapłacił majątkiem, nie można


— ale panna posag spory ma zapewniony. Otóż padały już sumy konkretne. Tak więc doszło do zaręczyn i wszyscy w mieście usłyszeli, że Benedykt Gierosławski żeni się z dwudziestoma pięcioma tysiącami rubli; Żydzi stali się nagle znacznie bardziej hojni i otworzyły się przede mną kredyty nowe. …Z których łacno skorzystałem. Grałem już wówczas wyłącznie u Miłego Księcia, wynajmował on u Kalki na Marszałkowskiej pokoje, w których wieczorami i długo w noc grali najtwardsi hazardziści socjety warszawskiej, legendy krążyły o fortunach tam przepuszczonych i zdobytych, o graczach i ich szaleństwach, ponoć jeden pułkownik z Cytadeli, wyszedłszy od Kalki, palnął sobie od razu w łeb, jako że przegrał fundusze zdefraudowane ze skarbu carskiego, inny nieszczęśnik, dyrektor Chrześcijańskiej Spółki Spożywczej z Chrzanowa, doznał tam przy stoliku udaru nerwowego i odtąd cierpi paraliż prawej strony ciała (przez co zmuszony jest trzymać karty w dłoni lewej i kiepsko mu idzie tasowanie i rozdawanie), a dla odmiany jakiś wygrany, imienia którego plotka nie pomni, tak na umie zasłabł po odzyskaniu folwarku i rzeźni dochodowej, że otworzywszy na rozcież okno, począł garściami ciskać trioszki i czerwońce na Marszałkowską, ludzie nogi sobie łamali na lodzie, żeby dopaść owego deszczu pieniędzy; krążyła też legenda o innym Rosjaninie z garnizonu, bodaj majorze, który po wyczerpaniu zastawu i kredytu, oferował się dać satysfakcję dłużnikowi wedle zasad loterji rewolwerowej, to jest zakręciwszy bębenkiem z jednym nabojem włożonym i palnąwszy sobie ślepo w skroń, stąd zwą ową zabawę „rosyjską ruletą”. Widzi więc panna, że przy tym stoliku nie żartowano. Chodziłem tam trzycztery razy w tygodniu, a już zawsze w soboty, zostając do niedzielnego świtu, bywało, że i do południa. Szło o to, żeby przegrać, ile można. …Przegrać, ale nie do byle kogo. Wiadomo: trzeba mi było przegrywać konsekwentnie i od dłuższego już czasu, aby nie podnieść post factum żadnych podejrzeń. Ale na koniec przyjść musiała jedna wielka przegrana, oczywisty i konieczny ciąg dalszy długiego łańcucha strat liczonych po kilkadziesiąt, kilkaset rubli. Był ranek zimowy, służba odsunęła zasłony, za oknami budziła się biała Warszawa, gasły wysokie latarnie, nad stolikiem wisiał dym siwy jak widmo uciekającej z ciała duszy, lokaj przyniósł kawę, Miły Książę rozdał, spojrzałem w karty, ale one akurat były najmniej ważne, postawiłem tysiąc, potem drugi, potem przebiłem na cztery, tak minęliśmy w licytacji dwadzieścia tysięcy, ja i Fryderyk Welc, jego poręczył Książę, ja postawiłem mój posag, podpisaliśmy weksle, i na koniec Fredek odkrył parkę króli i wygrał wszystko. Podziękowałem, pożegnałem się, zabrałem palto i wyszedłem na mróz. Patrzyli za mną z okna, może się spodziewali, że też będę sobie chciał w łeb strzelić


— nie miałem broni


— może, że pójdę pod lutego; widziała panna tych samobójców, zimownicy odkuwają ich potem młotami. Z trudem powstrzymywałem się, żeby nie wybuchnąć śmiechem do zimnego Słońca. …Liczyliśmy, że nie zabierze to więcej niż miesiąc. Wszystko poszło zgodnie z planem. Przegrałem przy najsłynniejszym stoliku miasta, wieść rozniosła się błyskawicznie, do wieczora wszyscy zainteresowani wiedzieli, że Benedykt Gierosławski przepultał w pokera u Miłego Księcia cały posag narzeczonej. Skandal napędzał sam siebie. Familja Julji oczywiście wymusiła zerwanie zaręczyn


— ale to tylko odkryło nowe zarzewia wstydu, bo teraz niedoszły jej mąż najpewniej trafi do więzienia, wystawiwszy weksle bez pokrycia. To już będzie hańba publiczna, w którą wciągnięta zostanie bezpośrednio rodzina Julji. Panna zaczęła błagać ojca, coby oszczędził jej takiego piętna; toż musiałaby wynieść się z Warszawy. Na koniec


— po trzech tygodniach, jak to sobie obliczyliśmy


— fater Julji spłacił moich wierzycieli, pozbawiając równocześnie córkę całego wiana. Mnie zaś otłukł laską na środku Alej Ujazdowskich. Chodziłem w aureoli wstydu jak męczennicy Boży chodzą w nimbie świętości; tylko on przecież pozostał mi na sprzedaż: mój wstyd. W następną niedzielę po mszy mieliśmy się z Fredkiem podzielić sumą: dziesięć tysięcy dla mnie, dziesięć dla Julji, pięć dla Fryderyka. …Nie przyszli. Nie zjawił się ani Fredek, ani Julja, próżno wypatrywałem ich w nawie umówionej i sterczałem potem na śniegu jak głupi, aż wydzwoniono sumę. I mimo to jeszcze nie chciałem uwierzyć. Pierwsza myśl: do Julji. Ale właśnie objawiła mi się ostatnia perfidja jej planu: teraz przecie nijak się do Julji nie dostanę, sam bardzo dokładnie odciąłem sobie wszelki do panny dostęp, nawet listy przechwycą, spod okna przegonią, teść niedoszły znowu obije. Druga myśl: do Fredka. Na wykładach się nie pojawiał, u znajomych nie bywał. Zaszedłem do jego matki, nic nie wiedziała. Co począć? Filuję w cieniu bramy na Marszałkowskiej, okna nad „Sokołem” u Kalki rozświetlone, idą tam gry na setki i tysiące rubli


— bo co zrobi Fryderyk Welc z fortuną nagłą?


— on jest hazardzista, on nałogowiec nastajaszczij, nie będzie mógł się powstrzymać, zresztą i plan był taki, żeby się pokazał tu i ówdzie z pularesem grubym, wszak niby dostał dwadzieścia pięć tysięcy


— ale jeśli dostał je naprawdę? Palę papierosy, odmrażam nogi, wypatruję oczy. Fryderyk może wejść od ulicy, może od tyłu, może boczną klatką, może z widzami do „Sokoła”, a może już tam od wczoraj siedzi i gra. I tak, w końcu widzę cień jego profilu na szybie


— wstał, przeciąga się; zatem przerwa między rozdaniami. Pędzę przez ulicę, po schodach, na górę, służący Miłego Księcia poznaje mnie, czy ma polecenie nie wpuszczać, nie wiem, nie czekam, wpycham się do środka, jest Fredek


— przerażony moim wtargnięciem. Zanim Miły Książę zdążył się wmieszać, pociągnąłem Welca do pokoju obok, zamknąłem drzwi. „Gdzie moja dola?”. On się zapiera: nie ja, nie mnie, oszalałeś, po coś przyszedł, wszystko się wyda. „Gdzie moja dola?!”. On zagniewany: ja zrobiłem, jak umówione, zachowałem sobie pięć tysięcy, reszta u Julji, przecież się z tobą rozliczyła. I z uśmieszkiem domyślnym obejmuje kordjalnie: och, czyżby panna Julja oszukała swego narzeczonego? Tegom już nie strzymał, tej trjumfującej bezczelności, wyrywam się, odsuwam się od Fredka, ale on zwietrzył ofiarę, atakuje serdecznością lepką, napada jowialnością jadowitą, będzie pocieszał! Trzeba całej siły, całej wściekłości w sprężynę napiętej, żeby go odrzucić, pchnąć cielsko masywne. A jak już się pchnęło, impet niesie Fryderyka na okno uchylone, niski parapet podcina go pod środkiem ciężkości, jeszcze się chłop próbuje łapać firanek, firanki zostają mu w rękach, spada z wysokości na bruk lodowy w kokonie tych białych firanek, umiera pod firankami.


— I co, i nie dostali pana za morderstwo?


— Panna też uszła katu. O ile prawdę mówiła.


— Ale jak się ta historja kończy? Kto oszukał: Fryderyk czy Julja?


— Nie znaleziono przy nim więcej jak te parę tysięcy.


— Więc ona. I co dalej?


— Dalej?


— Na pewno było coś dalej.


— No, chciałem odzyskać swoją część. Pomyślałem, że przynajmniej taka korzyść z Fredkowego nieszczęścia: Julja uwierzy, że jestem zdolny do wszystkiego, wystraszy się, odda, co moje. Ale nie mogłem nawet z nią porozmawiać. Po długim przekonywaniu udało mi się namówić kucharkę, żeby przemyciła liścik do panienki. Julja nie odpowiedziała. …Do sądu jej przecież nie pozwę, wiedziała o tym. Muszę milczeć, bo sam bym siebie oskarżył. Czy nie tak kalkulowała? Ale! Nie doceniła mojego ze wstydem obycia. Poszedłem do nich w niedzielę, w porze obiadowej. Nie zrobią sceny przy gościach. Ojciec wybiegł do przedpokoju


— trzeba mi było tylko chwili, żeby usłyszał moje słowa, żeby zrozumiał, co mówię.


— Ach! Zniszczył ją pan przed jej rodziną!


— Tem bardziej będą chcieli zachować rzecz w tajemnicy, hańba stukrotna. Ale ona, ale Julja, o, ona posmakuje wstydu, za który mi nie zapłaciła


— tak myślałem


— przez resztę życia będzie musiała cierpieć wstyd za te dwadzieścia tysięcy.


— Zemsta!


— Tak.


— W końcu jednak pogodził się pan z Julją.


— Dlaczego panna tak sądzi?


— To jakaś stacja, dojeżdżamy do stacji. Ekspres starał się nadrobić opóźnienie, Nazywajewskaja została w tyle już parę godzin temu, według Putiewaditiela następny dłuższy postój zaplanowany był w Omsku; pewnie to Omsk. Światła powoli się zbliżały, narastała w nocy zimna łuna i szarzała ciemność płynna we wnętrzu przedziału. Panna Muklanowiczówna wyłaniała się z niej jak kształt zanurzony w klarującej się wodzie: zarys sylwetki


— kibić, głowa


— ręka wsparta na ramie okiennej


— palce szczupłe przyciśnięte do szyby


— pierścionek


— biel bluzki, czerń aksamitki


— wargi rozchylone


— oczy szeroko otwarte. Patrzyła wyzywająco. Pociąg hamował, zakołysała się, wyprostowana, nie odrywając spojrzenia. Prawda czy fałsz, teraz panny pora rzucić kartę na stół. Uniosła podbródek.


— Pan mi się tak przygląda i myśli: przechwala się smarkula kłamstwami ponuremi. …A to ta smarkula niewinna jest kłamstwem, od początku na zimno obmyślonem.


— Panno Jeleno, doprawdy


— Zacisnęła wargi.


— Nie ma panny Jeleny. Wysiadłyśmy na Pradze pod Terespolskim, już zmarznięte, przerażone; Marjolka, policzywszy pieniądze, stwierdziła, że ledwo nam starczy na najtańszy bilet, coby wyjechać z Warszawy, a potem trzeba będzie szukać noclegu u obcych ludzi. Żadna z nas nie ma krewnych poza miastem; ja nie mam krewnych w ogóle. Nie było mowy, żeby ukrywać się w Warszawie: ludzie Buncwaja zaraz nas wypatrzą, ferajna spowiada mu się ze wszystkiego. Kupiłyśmy w bufecie trzeciej klasy mleka grzanego, siedzimy w kącie, myślimy. Musiałam opowiedzieć jej wszystko, ponad godzinę mi zajęło, wtedy jedyny raz przyszło mi do głowy, że Marjolka może naprawdę odwrócić się ode mnie, zostawić i odejść, w końcu gdyby padła Buncwajowi do nóg, gdyby się jakoś od nowa wkupiła w jego łaski, ba, gdyby mnie za włosy doń zaciągnęła i rzuciła na ofiarę, byłaby bezpieczną; wcale więc nie musiała uciekać. Mogła się odwrócić, to był moment po temu. …Zoczył nas Jasio Brzóz. Co robi na dworcu? Jasio należy do jednej z szajek czyszczących nocami na bocznicach Drogi Terespolskiej całe wagony towarowe, z pierwszej klasy rżnących płatami pluszowe obicia, rwących tam z przedziałów sprzęty i wykładziny. Zaraz przypadł do nas, pod ramię chwycił, co wy tu jeszcze robicie, poszło słowo za wami


— wiemy, toż właśnie chcemy zniknąć Griszy z oczu


— ale tam! Grisza pod łapą konowała, o Bożym świecie nie wie! Słowo zaś do salcesonów poszło, policjanty gonią wszystkich, ochrana pono list na was obie wydała, do wieczora filować za wami będą na każdym dworcu! Zbladły my na wapień. Co Buncwaj był wykrzykiwał? Że sztabskapitan Ałła miał szwagra w ochranie? No to krewa, szwagier nie odpuści śmierci Dmitrija, a jak Grisza wróci do przytomności, to tem bardziej mnie pogrąży, przecie uciekłam; a na pewno już dokładnie o mnie swemu szwagrowi Dmitrij naopowiadał. Nie dość zbiec z Warszawy


— należałoby raczej uchodzić z Królestwa. A na jakich papierach? Nasze zostały w „Tropicalu”, zresztą i tak byłyby tylko zawadą. Sprokurowanie nowych zajmie kilka dni, i niby kto miałby to zrobić, każden fachura w mieście jest kumpel kumpla Griszy Buncwaja, i niby za jakie dieńgi, i niby gdzie miałybyśmy na bumagi czekać? Jasio też w konflikcie lojalności, drapie się w gardlę, oczkiem łypie, idźcie już stąd lepiej, nie widziałem was, no jak babcię drypcię, nie siedźcie w trzeciej klasie, tu nasampierw zajrzą. …Przeszłyśmy do bufetu pierwszej, na szczęście odzienie nas nie zdradzało. Przeczekać do nocy, myślimy, wskoczyć do jakiegoś pociągu. Ale wiemy, że to się nie ma szans powieść, teraz to trzeba by cudu; idziemy na dno w brzuchu wieloryba. I wtedy cud: dwie paniusie siedzące przy stoliku za nami sprzeczają się o jakieś dokumenta podróżne, że jedna z nich, ta starsza, musiała się była specjalnie wracać po nie do domu, ale zaraz pojawia się reszta ich familji i sprzeczka się urywa, bo znowu zamieszanie z bagażami, łzy, całusy, pochlipujące dziatki


— i tak od jednego podsłuchanego słowa do drugiego, dowiadujemy się co następuje: niejaka Jelena Muklanowiczówna udaje się w towarzystwie swej ciotki na Syberję, do sanatorjum Lodu, zamrozić gniazdo gruźlicze w lewem płucu, zaraz wsiądzie do pociągu do Moskwy, skąd już podróż prosto na drugi koniec świata Ekspresem Transsyberyjskim; panna Jelena i ciotka mają miejsca w pierwszej klasie, z dawna wykupione, a oto i bilety, o mały włos zapomniane. …Czyż trzeba nam było opowiadać cały plan na głos? Spojrzałyśmy tylko po sobie, Marjolka ani mrugnęła. O żadnym wyborze, żadnej decyzji nie mogło być mowy


— zostałyśmy olśnione przez oczywistość. Kupiłyśmy za resztę pieniędzy dwie miejscówki w pierwszej klasie do najbliższej stacji


— żeby w ogóle wsiąść do ichniego wagonu. Trzeba było tylko przyuważyć, w którym dokładnie przedziale one jechać będą


— ale z tak hałaśliwą rodziną dookoła nie mogły się przed nami ukryć. …Jak tylko pociąg ruszył, pukamy do ich compartimentu. Otwiera ciotka. Marjolka schowała w szalu kamień z torowiska podniesiony. Ciocia dostaje w czółko. Wpadamy do środka, zapieram drzwi plecami. Panienka piszczy, ale piszczy i gwiżdże i świszczy także parowóz, zresztą Marjolka zaraz zatyka jej gębę, widział pan: Belcikówna chłopskiej bez mała jest postury, silna w ręcach żeńszczina. Szamotały się tam chwilę, Marjolka owinęła jej szal wkoło szyji, złapałam za drugi koniec, zadusiłyśmy ją w try miga. Potem ciocię; dychała przecie jeszcze. Pojmuje pan, czas był najważniejszy, czas, zanim zjawi się konduktor. Przeszukujemy bagaże, ubrania, torebki, gdzie bilety, gdzie bumażki


— są. Schować ciała


— pod siedzenia, i kocami przykryć; znaczy, ja się położyłam i przykryłam, że niby gorączkująca, nazbyt słaba, by siedzieć; pled objął wszystko. Puka konduktor. Marjolka mu szeptem tłómaczy okoliczność, pokazuje papiery, panna Jelena śmiertelnie chora, w drodze do kliniki cudownej Lodu sybirskiego, czy bylibyście tak grzeczni dopilnować, aby nikt w podróży nam już nie przeszkadzał, Pan Bóg wam to wynagrodzi, dobry człowieku


— i rubelek w garść wciska. Zamknęłyśmy więc przedział. Z trupów zdarłyśmy ubrania. Pomierzyłyśmy szybko. Inne rozmiary, w Moskwie trzeba będzie szybko je sprzedać i kupić stosowną wyprawkę dla szlachetnie urodzonej panny i jej towarzyszki. Podzieliłyśmy od razu wszystkie kosztowności. Znalazłam też wtedy kajecik w skórę oprawny, pamiętnik panny Jeleny. Co ona tam wypisywała!


— śmiać się z tego czy płakać


— głupie fantazje chorowitej dziewczyny, co nie zna świata. A jednak czytałam czerwona od wypieków, jak romans egzotyczny: zjadłam jej duszę razem z temi fantazjami. Jaśnie państwo! Panowie eleganccy, panie brylantowe! Tyle się na nich napatrzyłam, tyle razy przeżyłam ich życie we śnie, w marzeniu, silniej, głębiej, dłużej od nich


— teraz będę damą wyższą od damy, panną niewinną bielszą od lilij białych, Jeleną Muklanowiczówną prawdziwszą od Jeleny Muklanowiczówny. …Czekałyśmy nocy czarnej i takiego pustkowia, dziczy za torowiskiem, żeby nikt nie widział, jak wypychamy ciała z okna przedziału


— można to zrobić, panie Benedykcie, dwie kobiety sobie poradzą, naprawdę


— i żeby nikt tych ciał nie znalazł. Wyrzuciłyśmy je w las, pociąg jechał przez ciemną puszczę, stoczyły się pewnie od razu z nasypu w zarośla, dobrały się do nich zwierzęta. Nawet jak kto znajdzie ogryzione, zgniłe truchła, nikt nie rozpozna nagich kobiet bez twarzy, zresztą jeśli i skojarzy zaginione, to właśnie nas


— a nie Jelenę Muklanowiczównę i jej ciotkę, one podróżują po Syberji. …Bałyśmy się tylko, czy nie czeka na nie kto w Moskwie; ale nie. Wszystko poszło gładko. Jednak pierwsza noc w Transsibie wiele nerwów nas kosztowała. Widział mnie pan, bynajmniej nie od pudru byłam tak bladą, naprawdę myślałam, że to nas właśnie szukają. Marjolka zdecydowała przesiedzieć w przedziale, ile się da, symulując dolegliwości kobiece, żeby się nie zdradzić brakiem manier i wymową niepiękną, nie zna zresztą języków. A ja mam alibi, jestem chora, zżera mnie gruźlica, wszystko mi wolno, dziewczę płoche w cieniu przedwczesnej śmierci, czyż nie może się bawić w zbrodnie i detektywy, czyż nie może łgać ponure historje dla zainteresowania mężczyzny, historje o mordach, oszustwach i awanturniczej przeszłości? Ha! Pociąg stał na omskim dworcu, w półmrokach między latarniami za oknem przesuwały się ludzkie postaci, niosły się przez noc głosy samotne, niekiedy zaklekotał dzwon stacyjny; poza tym panowała cisza, nie stukały koła, nie huczały maszyny, nie gwizdała lokomotywa. Kto miał wysiąść, wysiadł; kto miał wsiąść, wsiadł; pozostali podróżni w Luksie spali głęboko. Raz ktoś przeszedł korytarzem. Ani na moment nie odwróciło się wzroku od twarzy panny


— trzeba ją jakoś nazywać


— panny Jeleny. Skończyła opowieść i uśmiechnęła się lekko. Prawda czy fałsz? Zimne światło elektryczne, zmieszane pół na pół z zimnym cieniem, spływało z bladych lic, po szyji białej, wsiąkało w koronki i riuszki, ściekało równoległemi strużkami po załamaniach gładkiego materjału, zlewając się w płytkie residuum na podołku, gdzie panna skromnie złożyła dłonie szczupłe. Pomyślało się o znakach cienia wokół Tesli, o własnem odbiciu w lustrze. Obraz panny Jeleny był natomiast wolny od najmniejszego przekłamania, zgadzały się linje blasku i ciemności, zgadzał ruch i brak ruchu, wszystko było schludne, regularne, oczywiste. Pociąg odpoczywał na dworcu, toteż ustało rytmiczne kołysanie, siedziała spokojna, wyprostowana, spoglądając oczyma niemrugającemi, z głową ćwierćodwróconą, podbródkiem podniesionym, nawet nie jak do fotografji, ale jak do obrazu, do portretu mistrzowi pędzla pozująca. Sięgnęło się po koniak. Akurat mogło się teraz nalać pełne kieliszki. Panna nie skorzystała. Wychyliło się jeden; potem, z uśmiechem (krzywym), także jej. Nie odezwała się, czekała. Im dłużej milczenie trwało, tem większa pula gromadziła się na stole. Rozpięło się kołnierzyk. Może po prostu wstać i wyjść


— nie, przecież to nie jej przedział


— wyprosić ją


— ale jak, nic nie przychodzi do głowy, żadne słowo, żaden gest


— zwyciężyła obracając podbródek o kilkanaście stopni, kombinacja smukłych palców na szybie i skórzanego bucika na dywanie paraliżowała interlokutora. Nie zna się zasad gry, a jednak się gra. Odkaszlnęło się.


— Sen mara, Bóg wiara, panno Jeleno.


— Szeptem już, cicho bardzo w tej ciszy nocnej, szeptem chrapliwym.


— Wszystko, co tu opowiadamy, opowiadamy z własnej pamięci, czyli tak czy owak z prawdą tyle to ma wspólnego, co Mit z Historją. Ja nie będę udawał, że… No dobrze, Ziejcow zaczął, to jest zaraźliwe, pewnie rzeczywiście nie powinienem był mieszać ćmieczy z alkoholem. Ach, nie przyznałem się pannie…! Proszę tak nie patrzeć, nie jestem pijany. Chciałem


— …Sen mara, Bóg wiara, czy nie zdaje się pannie, że całe panny dzieciństwo to jeden wielki sen


— czy nie pamięta go panna, jak się pamięta sny: urywkami, posklejane nie po koleji, scena po scenie bez związku logicznego, w jednej jestem ptakiem, w następnej rybą, w następnej człowiekiem, potem znowu ptakiem, a najdziwniejsze


— najdziwniejsze jest to, że wcale się temu nie dziwię, że jakoś to wszystko przepływa bez zgrzytów, łączy się ze sobą, nakłada, bez logiki, niemniej


— jedno z drugiego w y n i k a , jak kwiat wynika z nasienia, jak kurczę wynika z jajka, jak człowiek dorosły wynika z dziecka; tak się te sceny rozwijają podług reguł tajemnych, z miękką oczywistością, w uspokajającej ciszy, pod ciepłem światłem


— sen


— dzieciństwo. I tak spróbuję je pannie opowiedzieć. …Oto jest scena, której nie mogłem być świadkiem, lecz we śnie widzimy także zdarzenia, przy których nie byliśmy obecni i w których nie śnimy własnej obecności: dwór cudzoziemski, obce stroje panów poważnych, na stole księga i krzyż, na który panowie się zaprzysięgają, a między nimi mój ojciec. I kiedy ojciec mówi, wszyscy słuchają z wielką uwagą i potakują mu i klaszczą i wiwatują i na koniec ojciec wznosi ręce, a wtedy tak wielka emocja udziela się wszystkim


— również mnie, którego tam nie ma


— że wspomnienie się urywa i następuje po nim zupełnie inne


— …W którem pływam w rzece pod lasem, a na łące, w plamie słońca jak w strugach żółtego wodospadu, siedzi matka z moją siostrą Emilką, Emilka jest jeszcze prawie niemowlę, ale my, ja i brat, jakimś cudem niemal dorośli, ochlapujemy się wodą, krzyczymy, Emilka, baraszkująca w trawie, rozchichotana, chwyta tłustemi rączkami łaskoczące ją w buzię promienie, a matka w wielkim słomkowym kapeluszu pochyla się nad nią; obie zaś rozpadają się w tym słońcospadzie na smugi i drobiny światła, rozkolorowane, roztęczone


— tyle widzę, jasne rozpryski szczęścia. Coś do nich wołam, pokazuję kogoś stojącego na drugim brzegu, sylwetkę niewyraźną, cień sylwetki czarny; wtedy brat z wyciem indjańskiem ściąga mnie pod wodę. Emilka ginie mi z oczu. Nie ma w tym żadnego sensu, nie ma żadnej prawdy, a jednak we śnie, w dzieciństwie, we śnie o dzieciństwie bardzo silne jest wrażenie, iż to był ostatni raz, gdy siostrę widziałem żywą. …Straszny najazd nocny, z końmi grzmiącemi po gościńcu, latarniami czerwonemi błyskającemi w ciemności, łomotaniem w drzwi, buciorami podkutemi bijącemi po podłogach dworu, krzykami gniewnemi i krzykami przerażenia


— budzę się, już mokry od potu, nasłuchuję w drżeniu. Kogo szukają, kogo przeklinają, o kogo ta wściekłość i wrzaski? Filip Gierosławski, gdzie Filip Gierosławski, gadać, gdzie on! Dobrze wiemy, że wiecie! Dlaczego krzyczą po rosyjsku


— to jeszcze nie Warszawa. Ale okazuje się, że zajechali do naszego dworu w Wilkówce, a przeszukują dom warszawski: wyglądam na ulicę, nad dachami dymy fabryk i łuna przedświtu. Szukają ojca, zawsze i wszędzie szukają ojca, tam i tu. Powóz policji carskiej stoi przed bramą, sałdat wąsaty, poklepujący konia po szyji, unosi głowę i spogląda prosto na mnie, dojrzał twarz dziecka w oknie, wyciąga rękę


— chciał pozdrowić? przywołać? pogrozić palcem? Odskakuję, wystraszony, przewracając się boleśnie. Szukają ojca, zawsze szukają ojca! …A teraz jesteśmy na odpuście, w tłumie ludzi, w gwarze i muzyce, między zwierzętami i dziećmi chłopskiemi ubłoconemi, boso biegającemi


— ja zaś w ubranku niedzielnem podążam u boku fatra, z dłonią zamkniętą w jego dłoni, tak mały, że muszę zadzierać głowę, żeby zobaczyć, czy tato właśnie uśmiecha się, czy też mina marsowa ściąga jego oblicze; częściej to drugie. Idziemy od straganu do straganu, wszyscy się ojcu kłaniają, przystaje, by pogawędzić z tym i owym, z wójtem, z księdzem proboszczem, ksiądz dobrodziej głaszcze mnie po główce. Zastanawiam się, skąd ci wszyscy ludzie ojca znają, skoro nigdy go nie ma, tak rzadko go widujemy, czyżby częściej do obcych zachodził? Bardzo długo myślę, jak go o to zapytać, w końcu oczywiście nie mówię ani słowa. Ojciec nachyla się troskliwie


— czy chciałbym lizaka cukrowego? Kiwam głową. Targuje się z chłopem. Ktoś odwrócony do nas plecami wykłóca się obok gromko, klnąc przytem okropnie; ojciec karci go głośno. Tamten, gospodarz z papierosem na wardze, spogląda na mnie z wysokości z nienawiścią, nie pamiętam czystszej nienawiści na twarzy człowieka. Kryję się za ojca. Ojciec kłuje gospodarza palcem w pierś, pohamujcie język niewyparzony przy dzieciach i kobietach, zgorszenie w dzień Pański czynicie. Im bardziej go karcił, tem bardziej gospodarz mnie nienawidził. Rozpłakałem się. Ojciec wściekł się i zaciągnął mnie z powrotem do matki, tarmosząc za ucho. Lizaka nie kupił. …Sekret kościelny, pod krzyżem Chrystusowym wyszeptany


— w kościele, bo tu nikt nas nie podsłucha, a ty jesteś już duży chłopczyk, musisz zrozumieć pewne rzeczy. To matka mi szepcze, gdy klęczymy sami w pustej ławce po majówce. Sekret! Słucham przejęty. Matka uśmiecha się, żeby odegnać strachy dziecięce. Pewnego dnia zrozumiesz wszystko, mówi, będziesz dumny z ojca. Ale nie żyjemy na dobrym świecie, to nie jest dobry świat, ludzie ukrzyżywali Boga, Pana Naszego, ludzie wiele zła sobie wzajem czynią, gnębią jedni drugich, a najbardziej tych, co mają śmiałość za zgnębionymi właśnie się ująć


— jak twój ojciec. Ojciec niczego się nie boi, szepczę. Tak, ojciec niczego się nie boi. Są ludzie, którzy go za to nienawidzą, mówi. Przypominam sobie gospodarza na odpuście


— nienawidzą, nienawidzą. Matka nachyla się ku mnie. Gdyby cię pytali, gdyby ktokolwiek obcy cię pytał


— nic nie powiesz, prawda?


— bo nie widziałeś, nie widzieliśmy ojca od miesięcy, odkąd się do miasta przenieśliśmy, nie widzieliśmy go. Zrozumiałem, że mam kłamać. Matka niczego mi nie sugerowała; sam się uroczyście przeżegnałem i, przyciskając dłoń do serca, przysiągłem odtąd fałszywe świadectwo dawać. Zaśmiała się cicho i pocałowała mnie w czoło. …Sen we śnie we śnie, panno Jeleno, i nie ma sposobu ich odróżnić. Wieczorami, gdy już leżeliśmy w łóżkach, brat lubił opowiadać mi przerażające i ekscytujące historje, które, jak twierdził, naprawdę przydarzyły się ojcu: jak na konwoje carskie napadał, ujętych przez Rosjan Polaków uwalniając, jak z więzienia uciekał, jak z pociągów złoto kradł (na dobrą sprawę je przeznaczając, oczywiście!), jak z innymi bohaterami w tajemnych ich kryjówkach wielkie powstanie szykował, broń i proch gromadząc, jak do królów w Europie i na świecie posłował, dla sprawy Polski prawem słowem ich zjednując. Brat zmyślał, a może podsłuchał z rozmów dorosłych, a może usłyszał już zmyślone przez dzieci; tak czy owak, ja potem o tym śniłem. A może zdarzyło się naprawdę, a śniłem o brata opowieściach? Widziałem ojca w nocnym pościgu konnym


— widziałem w bitwie leśnej


— widziałem na ulicznej barykadzie


— widziałem w oracjach pod złotemi godłami


— widziałem z karabinem w rękach


— widziałem w mundurze dziwnym, fantastycznym, z kolorami białoczerwonemi. Musiałem kłamać, nikt by mi nie uwierzył, wyśmialiby mnie, tak. …A jednak on przychodził, przychodził naprawdę, nocą, gdy nikt nie widział, zakradał się przez okno, albo przez piwnicę, albo z dachu, albo pukając cicho na umówiony sposób w tylne drzwi, a matka mu otwierała, nie paląc światła, w czarny szal otulona. Prowadziła go zaraz bez słowa w głąb domu, znikali w ciemności. Czy ja to widziałem? Czy mogłem widzieć? Czy śniłem, że widziałem? A żołnierze i żandarmi też nie ustawali w niespodziewanych najściach, czasami tylko jeden, dwóch, czasami uprzejmie, czasami z hałasem i groźbami. Raz zaszedł nas na ulicy grubasek w za dużym meloniku, i nawet cukierkami częstował: a gdybyście, dzieci, ochotę miały podzielić się jakąś tajemnicą… tatusiowi grozi niebezpieczeństwo, jeśli go na czas nie znajdziemy… nie chcecie przykrości robić mamusi, prawda? Rozdawał karty wizytowe, małym i dużym, komu popadło, wciskał łakocie do kieszeni. O nim też śniłem. Przez pewien czas bałem się wszystkich panów w melonikach


— znajdą i zabiorą tatę. …A jednak on przychodził, czy to była jedna noc, czy kilka różnych nocy, widać zbiegałem z piętra, podpatrywałem, ukryty w cieniu, skoro pamiętam: jego krok szybki, cichy, i uścisk, w jakim aż unosił matkę w powietrze, myślałem, że wycisnąć z niej chce życie, czepiała się jego ubrania, kładła mu palec na wargach; raz znalazła u niego za paskiem rewolwer z długą lufą, wyrwał jej go natychmiast. Widziałem też, jak odchodził, słyszałem w ciszy przedświtu ich szepty pośpieszne, adresy wymieniane, nazwiska, dni, godziny. Słuchałem pilnie: to były sekrety, których miałem dochować; a przecież wpierw należało je poznać, żeby móc ich nie zdradzić, w kłamstwo obwinąć


— prawda? …Innej nocy, a może właśnie tej samej, wpadli bez pukania, wyważając drzwi, rozbiegając się po domu, musiałem zmykać po schodach i do łóżka, zanim mnie przyuważyli. Jeszcze innej nocy… to nie mogło być na parterze, bo spaliśmy, ja z bratem i Emilka, na piętrze, i to nie mogło być na piętrze, bo po cóż by tu wchodził ojciec, po co tędy uciekał?… tej nocy przyszedł chyba prosto z jakiegoś balu, we fraku, z brodą przystrzyżoną i pod muchą białą. Czy to ma sens? Co, na Boga, robiłby na balu, ukrywając się przed policją? Kiedy wpadli z krzykiem


— Filip Gierosławski, gdzie Filip Gierosławski!


— przebiegł korytarzem do pokoju Emilki. Po co? Matka biegła w jedną stronę, służąca w drugą, z tylnych schodów wyskoczył żandarm gruby z latarnią w ręku. Drzwi się otwierały i zamykały, matka zawróciła z półpiętra, żandarm wrzasnął okropnie głośno, bam, bam, bam, palnęły strzały, na co z dołu podniosło się jeszcze więcej wrzasków i ojciec ukazał się na progu pokoiku Emilki z rewolwerem w dłoni. Na balowym stroju lśniło kilka czerwonych plamek. Zobaczył mamę, zobaczył mnie


— a więc tam byłem! a więc patrzyłem własnemi oczyma!


— i odepchnął mnie gniewnie. „Zabierz go!”. Matka pociągnęła mnie do sypialni. Ojciec uciekł. W pokoju Emilki znaleźli żandarma i Emilkę, zastrzelonych. …Panno Jeleno? Czy to ma w ogóle sens? To się kupy nie trzyma! Sen, sen, koszmar. Co ja pannie… Zresztą, gdybym faktycznie był pijany… O! Przepraszam. Odgwizdano odjazd, lokomotywa zaświszczała, zasapała i szarpnęła skład. Ekspres wytaczał się z omskiej stacji. Na szybie rozlewały się na przemian plamy blasku i czerni, w miarę jak wagon mijał kolejne lampy; interwały stawały się coraz krótsze, aż na koniec na dobre zwyciężyła czerń, gdy wagon zostawił za sobą lampę ostatnią. TuuktuuktuukTUUK, tuktuktukTUK, nie było ratunku, azjatycka noc


— kłąb atramentowej cieczy rozpełzający się w powietrzu


— wypełniła wnętrze atdielienja, opadła na dywan, zakleiła czarną krepą obicia i boazerje, rozpostarła się na posłaniu, owinęła węglowym woalem dookoła panny Jeleny, która (to było nieludzkie) przez cały ten czas, słuchając, ani drgnęła; teraz drgnęła, gdy wytrącił ją z pozy ruch pociągu. Czy wykonała jakiś gest, czy tylko wygładziła spódnicę


— nie ujrzało się, ciemność zatopiła cały przedział wraz z panną Muklanowiczówną, ciemność nad ciemnościami, najciemniejsza.


— Panno Jeleno, panna mi nie wierzy, prawda?


— Sięgnęło się po omacku po prawie pustą butelkę koniaku. Zadźwięczało w mroku szkło.


— To nie alkohol, nie jestem pijany, to ta ćmiecz. Czy panna mnie słyszy?


— Pociąg przyśpieszał, podniosło się głos.


— Ja bardzo pannę proszę! Wygrała panna, poddaję się. Padłbym do panny nóżek, ale… Ale. Sen wiara, Bóg mara, ja tego nie potrafię wytłómaczyć, przecież ani przez moment mi nie postało, że ojciec chciał Emilkę zabić, że to nie był jeno makabryczny wypadek, śmierć niezawiniona, więc nie da się tego objaśnić, widzi panna, próbuję, ale co ja mogę, co ja mogę, bełkocę bez sensu, to są właśnie rzeczy, których nie sposób opowiedzieć drugiemu człowiekowi. Że dlaczego to zrobiłem


— a może nie zrobiłem


— ile miałem wtedy lat, sześć, siedem, mój Boże, jak sobie próbuję teraz wyobrazić: cyzelujący ten list w nocy przy świeczce, w straszliwej trwodze, że ktoś wejdzie i przyłapie, ale nikt nie przyłapał; dziecinną cyrylicą adresujący starannie kopertę, z językiem wysuniętym, z palcami bosych stóp podwiniętemi kurczowo w przejęciu; chuchający na papier, rozcierający kleksy, sprawdzający każde zdanie i słowo po tysiąkroć. „Gdzie jest Filip Gierosławski”. Na odwrocie narysowałem nawet mapkę. Złapali go w następną niedzielę. …Ale oczywiście mogli złapać przypadkiem, mogli bez mojej pomocy, byli już przecież coraz bliżej, jaka jest szansa, że list w ogóle dotarł gdzie trzeba, że dobrze zapamiętałem adres z karty wizytowej Pana w Meloniku, jaka szansa, że ktokolwiek uwierzył w anonimowy donos niewprawnemi kulfonami podany, no niech panna sama powie. Zresztą ile lat minęło


— ojciec nie napisał do mnie ani razu. Ja do niego też nie pisałem. Nie wiem, czy zdradził coś matce, nigdy się nie przyznała, a wszak jeśli powiedzieli mu w śledztwie, jeśli pokazali ten anonim… czy mógł się domyślić? Jak panna sądzi? Panno Jeleno? Panno Jeleno. Panno Jeleno! Prawda czy fałsz?



Spis treści

I WARSZAWA..

ROZDZIA Ł PIERWSZY O synu tysiącrublowym..

O tym, czego nie można wypowiedzieć.

O prawach logiki i prawach polityki

O palcu pana Tadeusza Korzyńskiego.

O ciemności oślepiającej i innych niejasnościach.

O złudzeniach szronu.

II TRANSSYBERJA..

ROZDZIA Ł DRUGI O miazmatach luksusu.

O węgierskim hrabim, rosyjskiej władzy, angielskich papierosach i amerykańskim cieniu.

O potędze wstydu.

O piórach i rewolwerach.

ROZDZIA Ł TRZECI O , trójwartościowej i bezwartościowej, a także o logice kobiecej

O tym, czego nie można pomyśleć.

O bohaterach hazardu i prędkości Lodu.

O maszynie, która pożera logikę, i innych wynalazkach doktora Tesli

O kilku kluczowych różnicach między niebem Europy i niebem Azji

O mrozie jekaterynburskim..

ROZDZIA Ł CZWARTY O czterdziestu siedmiu półmordercach i dwojgu jeśli-śledczych.

O arsenale Lata.

O niektórych sposobach komunikacji Boga z człowiekiem..

O ukrytych talentach panny Muklanowiczówny i innych sprawach niejawnych.

O prawdzie i o tym, co prawdziwsze od prawdy.

Загрузка...