ROZDZIAŁ V

Rozstali się i każde poszło w swoją stronę.

Belinda skradała się po schodach na pierwsze piętro najciszej jak mogła. Stąpała na palcach tuląc Lovisę, która całkiem rozbudzona patrzyła na nią szeroko otwartymi oczyma.

Natychmiast jednak gdy tylko znalazły się na pierwszym piętrze, drzwi pokoju Herbena Abrahamsena otworzyły się cicho i ukazał się on sam w szlafroku i z siatką na głowie. Ta siatka rozśmieszyła Belindę, chociaż często widywała taką samą u ojca. Mężczyźni używają ich po to, by w nocy przytrzymywała włosy. W ręce Herbert miał białą szlafmycę.

Otworzył usta, żeby nakrzyczeć na Belindę, ale zanim zdążył cokolwiek powiedzieć, uchyliły się jeszcze jedne drzwi i przez szparę wyjrzała pani Tilda, jak to ona, na wpół ukryta, tak że widać było tylko jedno oko.

– Czy ci ludzie z Grastensholm nie mają poczucia przyzwoitości? – zapytała ze złością. – Żeby do tej pory trzymać małe dziecko poza domem!

– Lovisa spała przez cały czas. – Belinda próbowała bronić siebie i swoich gospodarzy z Grastensholm.

– Tak, właśnie widzę. Czy będzie nas teraz wszystkich trzymać na nogach przez całą noc?

To jedyna sprawa, która ją martwi, pomyślała Belinda.

Teraz nareszcie odezwał się Herbert:

– Nie życzę sobie, żebyś się spotykała z tymi ludźmi, Belindo! Oni mają na ciebie zły wpływ. To nie są przyzwoici chrześcijanie, co ja mówię, to po prostu poganie! I prawie wszystko w tej parafii należy do nich!

Herberta to właśnie martwiło najbardziej. Belinda dygnęła na dobranoc i bez słowa zniknęła w dziecinnym pokoju. Kiedy zamykała drzwi, zdążyła jeszcze zobaczyć, że Herbert wciąż stoi tam, gdzie stał, gotów pójść za nią, ale pani Tilda spoglądała ostrzegawczo znad swojej klamki i chrząkała wymownie. Nie pozostawało mu zatem nic innego, jak wrócić do siebie. Belinda nie słyszała, żeby pani Tilda zamknęła swoje drzwi, zanim ona uśpiła Lovisę i zanim sama się położyła.

Niech jej będą dzięki przynajmniej za to, pomyślała. Mimo wszystko było więc coś, za co mogła dziękować i pani Tildzie.

Kiedy Viljar się nareszcie położył tego wieczoru, najpierw długo leżał, pogrążony w myślach. Nie zgasił nawet nocnej lampki. Mnóstwo różnych myśli kłębiło mu się w głowie.

Nagle spojrzał w stronę drzwi i drgnął gwałtownie.

Przy drzwiach nie było nikogo, zjawa stała przy oparciu jego łóżka.

Wciągnął głęboko powietrze i powiedział cicho:

– Jeśli ty jesteś Martą… to możesz być spokojna! Zatroszczę się, żebyś spoczęła w poświęconej ziemi.

Zjawa była, oczywiście, jedynie cieniem, ale wydawało mu się, że po jej trupio bladej twarzy przemknął uśmiech. Długo się nad tym nie zastanawiał, zgasił światło i odwrócił się do ściany.

W trzy dni później Belinda ponownie została zaproszona do Grastensholm, tym razem na wycieczkę do lasu i tym razem także mogła ze sobą zabrać małą Lovisę. Obie będą otoczone troskliwą opieką.

Herbert Abrahamsen krzywił się zirytowany.

– Czy rodzony ojciec nie mógłby pojechać z własnym dzieckiem? A może to tylko dla wybranych?

– Nie, oczywiście, że nie – odparła spokojnie Vinga, bo to ona osobiście przyszła z zaproszeniem. Uczyniła to zresztą z dwóch powodów. Po pierwsze, chciała znowu zobaczyć swoje ukochane Elistrand, a po drugie, miała ochotę przyjrzeć się tym ludziom, którzy tak paskudnie traktują Belindę. – Jeśli pan ma ochotę nam towarzyszyć, to bardzo prosimy. Ale to będzie dość męcząca wyprawa.

– Staram się utrzymywać jak najlepszą kondycję – odparł Herbert cierpko. – O ile zrozumiałem, wybierają się państwo w góry, do lasu?

Jego ponure spojrzenie uświadomiło Vindze, że Abrahamsen zastanawia się, co też Belinda i Viljar będą tam robić. Rozzłościło ją to i postanowiła powiedzieć mu prawdę.

– Szczerze mówiąc, to pojedziemy razem nad rzekę. Osuszyliśmy w odpowiednim miejscu dno i mamy zamiar wydobyć doczesne szczątki nieboszczki Marty, które od blisko dwustu lat leżą w nie poświęconej ziemi. Trzeba panu wiedzieć, panie Abrahamsen, że biedaczka Marta nie zaznała spokoju, jej pokutująca dusza błąka się po świecie, ukazuje się ludziom.

Wysoka, na ciemno ubrana postać wysunęła się zza jednej z kolumn w hallu. Oczy pani Tildy o mało nie wyszły z orbit.

– I chcecie państwo tam zabrać córeczkę Herberta?

– Ależ skąd – odparła Vinga ze swobodą. – Mała Lovisa zostanie w Lipowej Alei, u Solveig, mojej synowej, która jest osobą godną zaufania i lubi dzieci. Ale jeśli pani sama chciałaby zająć się małą…

Postać w ciemny m ubraniu, z rękami nobliwie splecionymi na brzuchu, wyraźnie tego nie słuchała.

– Pokazuje się ludziom? Tak pani powiedziała, pani Lind, prawda? Gdzie się ukazuje?

– Och, tu i tam, różnie – odparła Vinga wymijająco. Nie mogła przecież powiedzieć, że w sypialni Viljara, w Grastensholm.

– A kim to była ta cała Marta? – syknęła ciemna postać. – Kobietą lekkich obyczajów, która popadła w tarapaty i targnęła się na własne życie, jak słyszałam. Podwójny grzech w oczach Pana.

– To nie całkiem tak – zaprotestowała Vinga. – Bardzo dobrze znamy jej historię. To była porządna dziewczyna, którą zbałamucił człowiek bez sumienia, a potem rzucił.

– Winna jest zawsze kobieta! – ucięła pani Tilda. – Trzeba nie uwodzić mężczyzn. Ja nigdy nikogo nie uwodziłam.

– O, w to mogę uwierzyć – odparła Vinga złośliwie. – Ale ten nędznik, bo my wiemy, że to był nędznik, sam wepchnął Martę do wody, kiedy się okazało, że oczekuje dziecka.

– Hm! – prychnęła pani Tilda. – A co Belinda ma z tym wspólnego?

– Belinda była z nami wtedy, kiedy postanowiliśmy odnaleźć ziemskie szczątki Marty i pochować je po bożemu. Zadecydowaliśmy o tym we czworo: mój mąż, nasz wnuk, Belinda i ja. Jest więc oczywiste i zresztą sprawiedliwe…

– Belinda zostanie w domu – rzekł nagle Herbert i aż zsiniał, z takim uporem zaciskał zęby. – Ona ma obowiązki, których nie może zaniedbywać.

Vinga zwróciła się wolno w jego stronę.

– Nie wiedziałam, że siostra Signe pracuje tu jako służąca!

Herbert się zmieszał.

– To oczywiście nieprawda! Ale jesteśmy za nią odpowiedzialni, Pan Bóg jej przecież szczególnie nie pobłogosławił, jeśli chodzi o przymioty ducha i…

Teraz Vinga przybrała ostrzejszy ton.

– Bardzo niewielu ludzi posiada tak piękne przymioty ducha jak Belinda. No to co, panie Abrahamsen? Jedzie pan z nami czy nie?

Vinga miała wrażenie, że widzi i słyszy, co się dziele w dwóch mózgach. Herbert myślał: Muszę pilnować, żeby nie doszło do czegoś pomiędzy Belindą i tym niebezpiecznym wariatem, Viljarem z Ludzi Lodu. Tilda natomiast się zastanawiała: Czy Herbert nie jest zanadto zajęty tą głupią dziewuchą? Może niech ona lepiej jedzie, a on niech zostanie w domu?

Jak zwykle wygrała matka. Za pretekst posłużyła jej jakaś przewidywana wizyta adwokata ze stolicy. Tym sposobem grzeczny chłopiec mamusi został w domu.

Powiedzieć, że Vinga odetchnęła z ulgą, to mało. A Belinda po prostu skakała z radości i głośno krzyczała: hurra!

Najpierw odwieźli małą Lovisę do Lipowej Alei, zabrali stamtąd Eskila, a potem już nie zatrzymując się nigdzie pojechali przez las nad rzekę. Pani Tilda nie miała nic przeciwko temu, żeby Belinda jednak zabrała małą, droga babcia bowiem uważała, że dziecko w domu to okropny kłopot, że płacze i wciąż trzeba się nim zajmować. To zresztą była nieprawda, bo Belinda dawała sobie z małą znakomicie radę jako piastunka i Lovisa wcale nie była kapryśnym dzieckiem. Zdarzało się, oczywiście, że się czasem budziła w nocy i płakała, ale Belinda natychmiast do niej biegła. A jeśli zaczynała płakać w dzień, to Belinda jak najszybciej zabierała ją na spacer, żeby pani Tilda niczego nie słyszała.

Belinda czuła się w Elistrand bardzo źle, zwłaszcza teraz, kiedy doświadczyła naturalnej życzliwości i przyjaźni w Grastensholm. Właśnie to, że traktowali ją jak człowieka, co przedtem wydawało jej się nieprawdopodobne, sprawiało, że szczęście ją niekiedy wprost dławiło, ale tym gorzej znosiła zaciętą złośliwość swoich gospodarzy z Elistrand.

Był jasny jesienny dzień, niebo wznosiło się wysoko nad ziemią, a głosy niosły się daleko w czystym powietrzu. Było chłodno, ale nie do tego stopnia, żeby ludzie marzli. Leśne poszycie więdło już i brązowiało, cisza też panowała jesienna, przerywana od czasu do czasu stukaniem dzięcioła. W pobliżu małego tartaku należącego do Lipowej Alei musieli zejść z wozu. Wkrótce potem minęli stary młyn, od dawna nieczynny, właściwie w ruinie.

Belinda zeszła na brzeg rzeki.

– Och! – zawołała zdumiona. – Dno jest prawie suche!

Rzeka nie płynęła już szerokim nurtem, jedynie to tu, to tam sączyły się cienkie strumyczki i spływały ze wzniesień niewielkimi wodospadami. Bliżej brzegu, w licznych jamach i zagłębieniach pełnych wody, pluskały się stłoczone i pewnie zdezorientowane ryby. Belinda była rada, że nie ma tu małych chłopców ze wsi, bo dopiero by ich nałowili. Dorośli natomiast nie mieli na to czasu.

Heike wyszedł im na spotkanie i przywitał Belindę bardzo serdecznie, co sprawiło jej ogromną radość. Heike powiedział też, że większość mężczyzn jest w górze, pilnują prowizorycznej tamy. Nie mieli wiele czasu, trzeba było rozpoczynać poszukiwania, bo tama mogła utrzymać tylko określoną masę wody. Przygotowali wprawdzie niewielki odpływ na wypadek, gdyby groziła jakaś katastrofa, ale nie mieli zamiaru z niego korzystać, jeśli to nie będzie naprawdę konieczne. Gdyby jednak trzeba było skierować tam wodę, zostaną zalane ogromne połacie lasu i okoliczne pola.

Nad rzeką kręciło się wielu mężczyzn. Belinda domyślała się, że są to zagrodnicy i dzierżawcy z Grastensholm. Sprawiali wrażenie bardzo zajętych i skupionych na tym, co robią. To była bardzo poważna praca. Wszyscy w okolicy wiedzieli, co to jest Głębia Marty, wszyscy też znali historię nieszczęsnej dziewczyny z dawnych czasów. A ostatnio dowiedzieli się, że biedaczka nie ma spokoju na tamtym świecie i jej duch błąka się po okolicy, co zresztą nikogo nie dziwiło.

Nagle nad rzeką ukazał się Viljar z Ludzi Lodu i serce Belindy zabiło tak mocno, że nie tylko to poczuła, ale też usłyszała. Witał się z pozoru obojętnie, ale dobrze widziała, że szuka jej wzrokiem, i aż zadrżała z radości.

Wszyscy poszli w górę rzeki. Belinda zobaczyła, że nad wysokim brzegiem wznoszą się strome skały, w których nurt wyżłobił głębokie koryto.

Vinga z Heikem i kilku starszych mężczyzn stało na dole, u ujścia tego koryta. Belinda spojrzała w górę i przestraszyła się. Rzeka tam zakręcała i jej nurt ginął pośród skał i kamieni, nie widziało się z dołu, skąd woda wypływa. Zresztą koryto było wąskie, pełne skalnych progów i uskoków. Pomiędzy nimi Belinda dostrzegała wąską smugę błękitu. To było niebo.

– Uff – powiedziała do Viljara. – Mamy wejść aż tam?

– Ty nie – odparł. – Ty zostaniesz tutaj.

– Nic podobnego! – zawołała urażona. – Nie przyszłam tu, żeby się przyglądać! Powinniśmy sobie pomagać!

Spojrzał na nią z uśmiechem.

– Masz zamiar wspinać się na skały w tych szerokich spódnicach?

– Zaraz to załatwię – odparła i szybko upięła spódnice tak, żeby jej nie krępowały ruchów.

– O mój Boże! – westchnął Viljar odwracając wzrok, ale uznał, że skoro tak chce, to może z nim iść na górę.

Większość mężczyzn dość sceptycznie odnosiła się do tak ryzykownego zadania, jakim było sforsowanie wysokiej i niemal pionowej ściany rzecznego koryta. Eskil zrezygnował na samym początku, a za jego przykładem inni. Tylko jeden młody chłopak, najwyżej szesnastoletni, był na tyle odważny, że zdecydował się spróbować.

– Nie powinna się wspinać zbyt wiele osób za jednym razem! – zawołał Eskil z dołu. – Wejście jest wąskie, a ściana śliska. Ty zostań na dole, Belindo.

– Nie – odparła. – Jestem zbyt mało rozgarnięta, by pojmować, co mi grozi.

Zebrani wybuchnęli śmiechem. Ta mała potrafi żartować sama z siebie!

– Ja będę ją ubezpieczał – obiecał Viljar. – Chodź, Per. Ruszamy!

Per miał iść ostatni, za Belindą, żeby ją podtrzymać, gdyby jej się osunęła noga. Zaczęli wchodzić krok za krokiem, stawiając ostrożnie stopy na wypolerowanych przez wodę kamieniach.

Belinda była tak zdenerwowana, że co chwila musiała wciągać głęboko powietrze, żeby się trochę rozluźnić. Tak rozpaczliwie brakowało miejsc, w których można by o coś zaczepić stopy czy dłonie, wszystko było tak strasznie gładkie. Chwytała kamienie i palce jej się ześlizgiwały, buty raz po raz osuwały się gwałtownie, gdy już się zdawało, że znalazła dla nich oparcie. Mimo wszystko jednak radziła sobie znacznie lepiej niż Per. On bowiem nieustannie spoglądał w górę, zafascynowany obszytymi koronką długimi majtkami Belindy, które wciąż miał tuż nad swoją głową. Raz zjechał prawie na sam dół, potłukł się boleśnie i musiał zaczynać wspinaczkę od początku. Viljar spojrzał za nim i zawołał:

– Następnym razem patrz, gdzie idziesz! – a potem mruknął przez zęby: – Dziewczyn nie powinno się zabierać na takie wyprawy. – Zdawał sobie bowiem znakomicie sprawę z dylematów Pera.

Kiedy znaleźli się już na górze, pochylił się do Belindy, podał jej rękę i pomógł się przedostać przez zbyt dla niej wysoką skalną krawędź.

Mogli teraz odpocząć i zaczekać na Pera.

Wszędzie dokoła nich, w korycie rzeki, wąskimi potoczkami ciurkała woda. Główny nurt został zatrzymany tamą, usypaną na tyle daleko, by można było bezpiecznie odsłonić oba stopnie wodospadu: ten, pod którym znajdowała się Głębia Marty i gdzie mieli szukać jej szczątków, oraz ten niższy, po którego stromym zboczu właśnie się wspięli.

– Chętnie zdjęłabym buty – powiedziała Belinda.

– Nie rób tego, bo nie wiadomo, czy je potem odnajdziemy w powrotnej drodze – ostrzegł Viljar.

Belinda rozglądała się po okolicy.

– Znaleźliśmy się w jakimś obcym świecie – rzekła przejęta. – Gdzieś daleko, daleko od ludzi.

– Masz rację – potwierdził Viljar.

Dziewczyna wybuchnęła śmiechem:

– Chciałabym zobaczyć tu pana Abrahamsena! On nawet w domu nieustannie się poci.

Viljar spojrzał na nią spod oka. Być może rozumiał, z jakiej przyczyny ten Abrahamsen się tak poci.

– Czy on… ci się naprzykrza? – zapytał.

– Nie, pani Tilda zawsze czai się za jakimś rogiem i pilnuje.

Myśl o Belindzie w Elistrand sprawiała Viljarowi przykrość.

– To dobrze, że ona pilnuje – powiedział z ulgą. – Trzymaj się od niego tak daleko, jak tylko możesz.

Per już się do nich zbliżał. Pomogli mu przedostać się przez najtrudniejszy odcinek i pozwolili chwilę odetchnąć.

– Ależ tu zimno – jęknął.

– Owszem, zimno. – Viljar otulił się kurtką.

Belinda też się skuliła. Na otaczających ich ciemnych skałach prawie nic nie rosło. Panował wilgotny chłód i nieprzyjemny mrok, kamienie, na których siedzieli, były mokre, wszystko wokół pozbawione życia i ponure, jakby znaleźli się w krainie umarłych.

– Gdzie znajduje się Głębia Marty? – zapytała Belinda. – Czy jesteśmy już blisko tego miejsca, gdzie kiedyś Villemo zawisła na brzózce?

– Nie, nie, to było jeszcze wyżej, pod tamtym stopniem wodospadu – wyjaśnił Per. – Musimy obejść tamto zakole rzeki i pójść jeszcze kawałek dalej. I to dość wysoko – zakończył wyraźnie mniej odważny.

Viljar potwierdził skinieniem głowy.

– Jeśli wszyscy są gotowi, to możemy ruszać.

Kiedy już okrążyli zakole, które nurt rzeki wyżłobił pomiędzy skałami, zatrzymali się zdumieni. Znajdowali się przed ogromną wyrwą w litej ścianie, przez którą wiekami przewalały się masy wody i kamieni. A nad ową jamą wznosił się niedostępny z żadnej strony potężny ustęp skalny, z którego rzeka staczała swoje wody w dół potężnym wodospadem od czasu, kiedy siły natury zaczynały rzeźbić norweską ziemię.

– Głębia Marty musi znajdować się gdzieś tam na górze, pod uskokiem – powiedział Per pobladłymi wargami.

– Czy przed nami ktoś już tu kiedyś był? – zapytała Belinda.

– Nikt, nigdy! – odparł Viljar. – Nikt nawet nie przypuszczał, że coś takiego jest możliwe.

– I pod uskokiem też nie?

– Nie. Z góry nie można się tam dostać w żaden sposób. Jedyna droga to ta, którą idziemy. Ale i tu, zdaje się, dalsze przejście jest zamknięte.

Per westchnął.

– Ani jakiegoś drzewka, ani krzaczka, żeby się przytrzymać. Może uda się znaleźć choćby wgłębienia w skale, żeby oprzeć stopę…

– Musimy sobie poradzić! – oświadczył Viljar. – W każdym razie ja będę próbował. Choć nie twierdzę, że bardzo mnie to cieszy.

– Chcesz tam wejść? – dziwił się Per. – Nie dasz rady. Naprawdę nie ma żadnej możliwości…

– Ale ja muszę – odpowiedział Viljar stanowczo. – Obiecałem…

Nie dokończył, komu mianowicie obiecał.

Belinda ukucnęła przy krawędzi ogromnej jamy wypełnionej wodą i przyglądała się pływającym w niej rybom.

– Viljar – powiedziała po chwili jakby z namysłem. – Mnie się zdaje, że na dnie, tam pod wodą, coś leży. To wygląda chyba jak…

Nie dokończyła zdania. Obaj mężczyźni podbiegli do niej i wpatrywali się tam, gdzie pokazywała.

– Patrzcie! To takie szarobiałe, widzicie?

– O Jezu! – jęknął Per.

– Znakomicie, Belindo! Dziękuję ci! – ucieszył się Viljar. – Nie musimy już wspinać się wyżej.

Pospiesznie zdjął buty i koszulę. Per przygotowywał linę, którą ze sobą przynieśli.

– Nic dziwnego, że jej nigdy nie znaleźli – westchnął.

Belinda nie chciała patrzeć, ale nie mogła oderwać wzroku od wypłukanych przez wodę szczątków biednej Marty. Najpierw dostrzegła czaszkę, a potem rozrzucone dokoła kości nóg i rąk. Czuła, że coś ją ściska za gardło. Od dwustu lat zwłoki nieszczęsnej topielicy leżały w tym kotle i wiry wodne obracały je na wszystkie strony. Jak to dobrze, że Viljar je stąd nareszcie wydobędzie, i jak to miło z jego strony, że pozwolił, by Belinda mu towarzyszyła.

– Za nic na świecie nie wyrzekłabym się tej wyprawy – powiedziała wzruszona.

Viljar spojrzał na nią z uwagą.

– Rozumiem, co masz na myśli – powiedział i powoli zsunął się do wody.

– Bardzo zimno? – zapytała.

– Okropnie! Staram się nie dzwonić zębami, ale przychodzi mi to z trudem.

Belinda uśmiechnęła się. Viljar zaczerpnął ogromny haust powietrza i dał nurka w głąb. Wziął ze sobą worek przyniesiony z dołu. Worek przywiązany był do liny, której koniec trzymał Per. Sylwetka Viljara w wodzie wyglądała niesamowicie.

Szczerze mówiąc nie bardzo wierzyli, że w ogóle cokolwiek znajdą. Tyle czasu już minęło. I nigdy by też nie przypuszczali, że Marta znajduje się w takim miejscu. Mieli jedynie nadzieję, że ciało wczepiło się w coś gdzieś pod urwistym brzegiem i być może uda im się odnaleźć szkielet na jakiejś skalnej półce w pobliżu progu wodospadu. Żadne nawet nie marzyło, że przyjdzie im to tak łatwo.

Viljar kilkakrotnie schodził na dno. Ryby były spłoszone i raz po raz któraś wyskakiwała ponad wodę. Jedna spadła na skałę i Belinda musiała zsunąć ją z powrotem.

W końcu Viljarowi udało się zebrać do worka wszystko, co leżało na dnie, i wyszedł na brzeg, przemoczony i zmęczony.

– Teraz musimy jak najszybciej zejść na dół – powiedział. – Nie możemy ryzykować, że tama nie wytrzyma i woda runie na nas.

Okazało się jednak, że po pionowej ścianie trudniej jest zejść niż wejść. Przez cały czas musieli być bardzo ostrożni i pomagać sobie nawzajem. Belinda nie przejmowała się tym, że jej spódnica unosi się w górę, była teraz jedną z nich. Oni zresztą też nie mieli jej nic do zarzucenia. Raz Viljar musiał ją podtrzymać i mocno objął w talii. Uścisk jego silnej, a teraz mokrej ręki sprawił dziewczynie ogromną przyjemność. Ale jego twarzy zobaczyć nie mogła. Przez cały czas fruwające spódnice przesłaniały wszelki widok. Viljar obciągnął je w dół i uśmiechnął się do Belindy po koleżeńsku, a zarazem z czułością.

Belinda była uszczęśliwiona. Och, cóż za dzień! Niemal tak samo piękny jak dzień ślubu Signe! A może nawet jeszcze piękniejszy, bo wtedy Belinda była zaledwie widzem. Poza tym zdążyła już zrewidować swoje poglądy na temat szczęścia Signe. Podczas wesela Belinda uważała, że Herbert Abrahamsen jest najwspanialszym narzeczonym na świecie, bo wszyscy się nim tak strasznie zachwycali. Teraz jednak nie była już tego taka pewna. Niezwykli ludzie z Grastensholm nauczyli ją myśleć samodzielnie…

Dzisiaj szczęścia Belindy nie zakłócało nic, nawet to, że bardzo boleśnie skaleczyła nogę o wystający kamień.

Viljar obejrzał ranę, ciągnącą się od kolana aż do cholewki buta, i powiedział, że nic nie można zrobić, dopóki nie zejdą na dół, ponieważ przede wszystkim muszą się bardzo spieszyć. Ale wziął ją za rękę i przez resztę drogi pomagał iść. Wkrótce znaleźli się przy tartaku, gdzie wszyscy pozostali czekali na nich.

– Już z powrotem? – zdziwił się Heike. – Co, do Głębi Marty nie można się dostać?

Per obrócił się ostrożnie, pokazując worek, a Viljar zapewnił ojca i dziadka, że wszystko w porządku. Zgromadzeni przywitali jego słowa brawami i zaczęli głośno wołać do mężczyzn czuwających na górze przy tamie. Heike wyprawił tam konnego posłańca z poleceniem, by spuszczano wodę, a potem przyjrzał się uważnie zawartości worka.

– Dużo tego nie zostało – powiedział. – Ale to są szczątki ludzkie, ponad wszelką wątpliwość. Znakomicie się spisaliście, wszyscy troje – pochwalił. – Vinga i ja natychmiast pojedziemy do proboszcza i w najbliższych dniach urządzimy pogrzeb. Myślę, że Marta ma jeszcze w parafii jakichś krewnych. Viljar, ty jak najprędzej pędź do domu, osusz się i przebierz! Per i Belinda także!

Nie mieli wiele czasu, by sobie podziękować za współpracę ani umówić na następne spotkanie. Mała Lovisa została przywieziona z Lipowej Alei i jeden z zagrodników odwiózł ją i Belindę do Elistrand. Po drodze chłop nie przestawał mówić a duchach i upiorach. Opowiadał tak makabryczne historie, że chyba tylko on sam mógł w nie wierzyć.

Dopiero późnym wieczorem Belinda mogła opatrzyć swoją skaleczoną nogę. Kiedy Herbert i jego mamusia zobaczyli, co się stało, nie było końca złośliwym insynuacjom. Belinda jednak zdążyła się już nauczyć, że kiedy wszelkiego rodzaju oskarżenia sypią jej się na głowę niczym grad, najlepiej jest myśleć o czym innym. W ostatnim czasie zrobiła się na prawdę odporna na ich gadanie, aż się sama sobie dziwiła. Nie wiedziała bowiem jeszcze, że wiara i zaufanie, jakie inni człowiekowi okazują, są najlepszym źródłem pewności siebie i wewnętrznej siły. Ani że najłatwiej cudza złość może nas zniszczyć, jeśli, jak Belinda, sami nie mamy poczucia własnej wartości i uważamy się za gorszych od innych. Skoro człowiek przez całe życie słyszy o sobie, że jest głupi i niezdarny, to taki i będzie. A kiedy potem przyjdzie ktoś i powie, że jest co najmniej tak samo mądry jak inni, to ów biedak będzie musiał stoczyć ciężką walkę z samym sobą, zanim odważy się uwierzyć w te piękne słowa. I jeśli walkę wygra, to jakby się obudził do nowego życia. Belinda właśnie walczyła.

Dopóki znajdowała się w Elistrand, była „głupią Belindą”, która nie miała żadnych praw i wciąż przepraszała, że żyje. W towarzystwie Ludzi Lodu czuła się wolna. Oni z szacunkiem słuchali tego, co mówi, a dla Belindy było to niczym ciepły wiosenny deszcz dla wysuszonej ziemi.

Zdawała sobie sprawę z tego, że pani Tilda i jej syn ją poniżają, ale nie miała dość siły, by im się przeciwstawić, stawała się jak dawniej w rodzinnym domu pokorna, zalękniona i nieszczęśliwa. I nic nie było w stanie tego zmienić. Jeszcze nie.

Pogrzeb Marty był bardzo uroczysty. W słoneczny jesienny dzień, pełen złotych barw, na cmentarzu w Grastensholm spotkała się niemal cała parafia. Kościół udekorowano sośniną i czerwonozłocistymi liśćmi. Pastor bardzo pięknie mówił o młodej kobiecie, która straciła życie w takich tragicznych okolicznościach. Potem wszyscy obecni zebrali się nad grobem wokół małej trumienki.

Viljar z Ludzi Lodu rozglądał się za Belindą, ale nigdzie jej nie było. Przyszedł natomiast Herbert Abrahamsen wraz z mamusią, oboje ubrani na czarno. Viljar przysunął się da nich i zapytał cicho:

– A gdzie jest Belinda?

Herbert spojrzał na niego wyniośle i oświadczył z godnością:

– Nie wydaje mi się, żeby Belinda miała tu coś do roboty!

W lodowatych oczach Viljara pokazały się skry.

– To Belinda odnalazła ziemskie szczątki Marty! Jeśli ktokolwiek powinien tu dzisiaj być, to przede wszystkim ona!

Pani Tilda spoglądała na niego chłodno.

– To nie wypada, żeby młoda dziewczyna okazywała szacunek kobiecie, która była ladacznicą.

– Ale państwo oboje okazujecie Marcie szacunek?

– Nic podobnego!

– Aha, więc przyszliście tu wyłącznie z ciekawości! – zawołał Viljar i odszedł, nie czekając na odpowiedź.

Uroczystość dobiegła końca. Potomkowie rodzeństwa Marty przyszli do Viljara podziękować za to, co on, Per i Belinda uczynili. Rodzina zawsze bardzo cierpiała z tego powodu, że Marta nie spoczęła w poświęconej ziemi. Viljar bąkał coś pod nosem zmieszany, uśmiechał się do nich, ale w głębi duszy wrzał z wściekłości na Ahrahamsenów. Biedna Belinda, jak musi jej być przykro! I to była jego wina, bo nie zatroszczył się na czas, żeby mogła przyjść.

Patrzył na wyniosłe, ciemne sylwetki Herberta i pani Tildy, kiedy wychodzili z cmentarza.

Przeklęci „zabijacze radości”, myślał z goryczą.

Ale Abrahamsenowie byli dużo bardziej niebezpieczni, niż przypuszczał. Nie miał bowiem pojęcia o tym, że Herbert stał się bardzo czujny, kiedy zauważył zainteresowanie Ludzi Lodu dla Belindy. Herbert nie należał do takich, którzy mogą, w ich przekonaniu, ponieść stratę na honorze. Nie ścierpiałby czegoś takiego. Jak większość ludzi bez charakteru był mściwy, pamiętliwy i nie wahał się zadać ciosu poniżej pasa. Czyżby ten szalony Viljar z Ludzi Lodu okazywał Belindzie szczególne zainteresowanie? A co ona na to? Jakkolwiek było, Herbert nie mógł dopuścić, żeby rywal go ubiegł.

Herbert Abrahamsen miał chytry plan.

I nic sobie nie robił z tego, że jest to plan podstępny.

Загрузка...