4

Dwa krótkie, stłumione dźwięki. Druga.

Aparatura zapisująca pracuje bezszmerowo. Tylko taśma wpełzając do bębna wydaje cichy, świszczący syk, jakby gdzieś pod pokładem uchodził gaz z przekłutego przewodu.

Nic nie ma pod pokładem.

Wstałem. Ostatni przed snem rzut oka na farmę.

Ekran wygląda jak obraz, sielski nocny pejzaż. Na wybiegu nie widać nikogo. W głębi, za głównymi zabudowaniami, niska wieża laboratorium chemicznego. Pod nią, na utwardzonej płycie, narzędzia. Małe kombajny ogrodnicze, agregat, koparka. Kilka mechanicznych łopat.

Oto obraz sił żywotnych, tkwiących w człowieku.

Człowieku?

Pojutrze wejdę przez tę bramę, przypominającą wjazd do amerykańskich fortów z czasów wojen indiańskich. Zatrzymam się przy ciężkim, szerokim stole i nie siadając spytam, co słychać. Nie będę unikał ich wzroku. Przyjmę obojętnie wszystko, co zdołam wyczytać w ich spojrzeniach. Czego nie mówią nigdy.

Nie, to już jutro.

Zdają się nie zauważyć, że zjawiam się uzbrojony po zęby. Tak powinno być. Przyjmują bez słowa, kiedy daję do zrozumienia, że powodzi mi się gorzej niż im. Nikt nigdy nie powiedział, że przecież nie musiałem tu zostawać. I nie powie.

Na zasadzie milczącego porozumienia uczestniczą w grze, utrzymując się w wyznaczonej im roli. Chociaż nie. Nie wiem co to jest, ale z pewnością nie porozumienie.

Nie będzie ich. Znajdą mnóstwo pracy poza farmą. Ciekawe, czy ustalili kolejność raz na zawsze, czy co miesiąc losują ofiarę.

Jeśli padnie na Ybę, będzie się do mnie uśmiechać. Nysa powie, że powinienem bardziej dbać o siebie. A ja będę liczył sekundy pozostałe do startu. Wreszcie, już w rakiecie, zadam sobie pytanie, czy udało mi się utrzymać twarz na wodzy. Czy nie wyczytali z niej, co czuję.

Wiedzieli, oczywiście, po co zostałem. Przyjrzeć się, z sąsiedniego globu, z najbliższego satelity, jak sobie będą poczynać. Zadecydować o ich losie.

Nie wiedzieli, że to kamuflaż. Iluzja. Nie mogli wiedzieć. Tylko dzięki temu znosiłem te wizyty w ich osadzie.

Najwyższy czas iść spać. Jutro zasiądę znowu przed przystawką pióra świetlnego. Nie, to już dziś. Dzień szybko minie. Następny?

Oby minął równie szybko. Jak najszybciej.


— Co z tą wizją? — spytał Reuss.

Nikt nie odpowiedział. Oderwałem wzrok od ekranów i poszukałem spojrzeniem drugiego Reussa. Siedział przy ścianie. Na dźwięk głosu tamtego odwrócił głowę.

Obok niego bielała w półmroku kabiny twarz Muspartha. Przybrał identyczną pozycję co Reuss. W przeciwległym kącie widniała ta sama twarz. Trzeci Musparth był niewidoczny. Siedział za pulpitem łączności. Rozlokowali się w kabinie tak, żeby być jak najdalej od siebie. Nie dziwię się.

Mogue. I drugi Mogue. Yba położyła się na pianowym materacu. Podłożyła ramiona pod głowę i patrzyła w górny ekran. Ale nie interesowało jej, co się tam dzieje. Tak samo obojętnie zdawała się przyjmować obecność swojej kopii. Czy może na odwrót.

Tylko Nysa była samotna. To znaczy jedna. Patrzyłem na nią z przyjemnością. Przynajmniej na nią. Miała drobną twarz dziewczynki, która nie umie usiedzieć na miejscu. Odrobinę skośne oczy. Krótko przycięte włosy, czarne jak galaktyczna pustka. Wyglądała na dwadzieścia lat. W bazie była od niedawna. Jako geofizyk miała jednak za sobą poważne prace w obszarze asteroidów.

Zwróciłem się ponownie w stronę ekranu. Rzeczywiście, z wizją coraz gorzej. To przez te chmury. Ale nie sądzę, by było czego żałować. Cokolwiek tam się działo, nie należało do rzeczy, które można zobaczyć i umrzeć. Nawet jeśli uwzględnić te mściwą satysfakcję, do której żaden z obecnych tu za nic by się nie przyznał. Poza mną.

Glob płonął. W każdym razie ocean. Dziesięć minut temu Idiom wszedł na stacjonarną orbitę Trzeciej. Od dziesięciu minut nasłuch zewnętrzny przynosił odgłosy niepodobne do niczego, do wybuchów nawet. Ciągły grzmot, jak przy przelocie rakiety, w której jeden po drugim eksplodują zbiorniki paliwa. Bulgotanie, jakby pękających bąbli wrzącej lawy. Od czasu do czasu niski gwizd, przypominający wycie.

Jedno było pewne. Tam nie ma już czego szukać. Ani ludzi, ani czegokolwiek innego. Przynajmniej tak wtedy myślałem.

To co przeżywa teraz planeta, spełni się bez naszego udziału. Mażemy wracać. Zrobić dwa okrążenia, sprawdzić korytarz i trajektorię, po czym wziąć kurs na bazę. Paliwa starczy na dziesięć lotów. Automaty w ciągu kilku godzin skonstruują brakujące hibernatory.

Przylecimy, siądziemy na poziomie zerowym, wyrzucimy prowadnice windy. Otworzy się klapa włazu. Na ląd zejdą najpierw oni. Reuss, Reuss, Musparth, Musparth, Musparth…

I co dalej?

Sennison i Guskin nie byliby może od tego. Czułem to. Ale i oni musieli sobie zdawać sprawę z sytuacji. Dlatego ciągle jeszcze tkwimy tu, nad tym rozsypującym się globem. Jakby nas naprawdę interesowało, co się z nim stanie.

Spojrzałem na Sena. Ani na chwilę nie odrywał wzroku od ekranu. Jego twarz wyrażała najwyższe skupienie. Była ściągnięta i surowa jak zmarznięty owoc.

Co on takiego powiedział, kiedy po raz pierwszy, spojrzawszy w ekran, uprzytomniliśmy sobie z Gusem, na czym polegała ta ich „robota”?

Już wiem. „Nie chciałem tego…”

Powinien dodać: przepraszam. Ja przeprosiłbym na jego miejscu. Poleciałbym na najbliższą planetę, narwał kwiatów i wrócił ze stosownym przemówieniem.

„Nie chciał tego”. Proszę. Chciał tylko wydostać z oceanu ludzi. W białych rękawiczkach. Żeby przypadkiem nie zmącić wody. Nie spłoszyć ryb. Zwłaszcza tych kopiujących ludzi i wysyłających ich, żeby zabijali nie swoich wrogów. Nie chciał.

Koń by się uśmiał.

Być może, trzymał spust dłużej niż trzeba. Ale jakie to ma znaczenie wobec tych w kabinie? Wobec tego, że są właśnie tutaj a nie w przezroczystych kokonach pod wodą?

Przyszło mu to na myśl niedługo po naszym odjeździe. Że wszyscy członkowie załogi Animy mają na sobie przeciwpromienne skafandry. Włożyli je, kiedy ląd eksplodował pod dyszami ich statku. I kiedy zdecydowali się wodować w niewielkiej odległości od brzegu.

Obgadali to z Reussem. Zaraz potem wysłali automaty. Pochłonęła je kurzawa po serii wybuchów, lub powędrowały w stronę gór, uniesione przez ruchome zbocza. Dwa zdążyły nawet otworzyć ogień. Bez sensu i na oślep. Żaden z celów, jakie wchodziły w rachubę nie był przewidziany w ich programach.

Wtedy Sen uruchomił miotacz antymaterii. Dał krótką serie. Króciutką. Bez poprawki. Celował w ocean, w punkt leżący na przedłużeniu linii łączącej statek z miejscem, gdzie ukazał się pierwszy Reuss.

Skutek był natychmiastowy. I przeszedł wszelkie oczekiwania.

W ułamku sekundy ocean spiętrzył się, jego powierzchnia rozdęła się w balon o nieprawdopodobnie elastycznej powłoce. Zdążyli jeszcze dostrzec wielkie płaskie konstrukcje, miotane podmorskimi wstrząsami, po czym przestrzeń przeszył błysk tak potężny, że na dobre dwie minuty, jak to potem ocenili, stracili zdolność widzenia.

Kiedy rozmazane linie na ekranach ułożyły się w jako tako logiczny obraz, zobaczyli ludzi. Nie szli. Nie płynęli nawet. Unosili się nad zbałwanioną powierzchnią oceanu jak na poduszce powietrznej. Morze rozstępowało się przed nimi, pustki nie miały jednak kształtu trójkątów, nie wykazywały żadnej regularności. Linie wody łamały się, morze wpadało przez nie, ustępowało spiętrzane niewidzialnymi ścianami, które po chwili pękały znowu. Wyglądało, jakby ocean w popłochu pozbywał się „gości”, których pobratymcy przynosili zagładę. Jego mieszkańcy jednak nie panowali już nad sytuacją.

I nie zapanowali. Wysłane ponownie automaty bez przeszkód tym razem dotarły do plaży. Widać ci z lądu też byli oszołomieni rozpętanym przez Sena piekłem. Lub doszli do wniosku, że pozostaje im tylko spokojnie patrzeć co się dzieje i czekać.

Tak czy inaczej automaty wróciły z ludźmi. To znaczy, takimi jak Reuss. Zaraz potem błysk w oceanie powtórzył się. Powstała ściana dymu i ruszyła ku brzegowi. Nie było mowy aby polot z Gusem i ze mną zdążył wrócić, zanim dym przesłoni całą nadmorską kotlinę. Sen zdecydował się startować.

Chmura, jaka ogarniała pasma górskie, ta chmura, która omal nie przykuła nas na zawsze do skalnej platformy nad przepaścią, nie była, jak sądziliśmy wtedy, zwiastunem jednej jeszcze, podobnej do poprzednich eksplozji, na zboczach wydm. Nie. Ona obwieszczała ostatni akt rozgrywki między dwiema rasami zamieszkującymi Trzecią planetą Gwiazdy Feriego. Akt nie mający nic wspólnego z naturalnym układem sił. Żadna ze stron nie zwyciężyła dlatego, że była lepsza. Istoty, które rozwinęły się w środowisku oceanicznym, podporządkowały je sobie, i którym to środowisko z biegiem łat przestało wystarczać, musiały zginąć, ponieważ na ich globie stanął człowiek.

To nie było niczyje zwycięstwo. A już na pewno nie nasze. Żeby się o tym przekonać, wystarczy spojrzeć na twarze „uratowanych”. Nie mówiąc o Senie i Guskinie.

Podniosłem się z fotela i podszedłem do pulpitu sterowniczego. Stanąłem za plecami Sena i odczytałem wskazania czujników.

Temperatura oceanu przekroczyła sto osiemdziesiąt stopni. Całego oceanu. Niektóre jego warstwy, zwłaszcza w części przybrzeżnej, płonęły. Co do lądu…

Był tak samo zasnuty dymem jak morze. Chwilowo nie mieliśmy nad nim sond, które mogły przekazać dokładniejsze dane.

Poza mną coś się poruszyło. Drgnąłem i odwróciłem się gwałtownie, robiąc instynktowny unik. Spokój. Ktoś po prostu poprawił się w fotelu.

Szaleństwo. Jeśli to dłużej potrwa, powystrzelamy się nawzajem.

— Jak będzie z kolacją? — zmartwił się nagle Guskin. Jakby był kucharką w willi pod miastem, do której zjechała chmara niezapowiedzianych gości.

— Wszyscy wiedzą, gdzie jest podajnik… — mruknął Sen.

Na szczęście nie możemy urządzić „wspólnego stołu”. Z tej prostej przyczyny, że go nie ma.

W nieustającym grzmocie wybuchów odezwał się przytłumiony głos kobiety.

— Co… co będzie?

Yba. Ta spod ściany.

W kabinie zapanowała raptownie cisza. Sen wyłączył nasłuch. Chwilę sprawdzał jeszcze współrzędne orbity, następnie zablokował automaty, złączył tor pilotażu w kalkulatorze i odwrócił się z fotelem. Omiótł wzrokiem kabinę, oświetloną jedynie pastelowymi lampkami czujników i mleczną poświatą padającą z ekranów, po czym utkwił spojrzenie w moich stopach. Cofnąłem się, odszedłem kilka kroków i usiadłem, sprawdziwszy uprzednio, czy nie mam kogoś za plecami.

Guskin mógł teraz oderwać wzrok od ekranów. Orbita była \vysoka. Nic nam nie grozi. Możemy zdać się śmiało na sygnalizację akustyczną. Dotychczas, w przeraźliwym łoskocie dobiegającym z powierzchni globu nie było to możliwe.

Nic nam nie grozi. To prawda. Nic z zewnątrz w każdym razie. Z wyjątkiem ładunku, jaki niesiemy na pokładzie.

— Już późno — odezwał się ten sam głos. Ale nie z tego miejsca. Wyszedł z takich samych ust. Ale nie z tych samych.

One się nie lubią — pomyślałem. Nie sprawiło mi to przykrości.

— Późno — przytaknął Musparth. — Myślę…

— Rozmawiamy? — przerwał Reuss. „Nasz” Reuss. — Czy idziemy spać?

Jego głos zabrzmiał ostro. No tak. Był szefem na Animie. Mieliśmy na pokładzie trzech szefów. Za dużo szczęścia na raz.

— Jak chcecie — powiedział Guskin. Poczciwy Gus. On zawsze umie się dostosować.

— Co do mnie — odezwałem się dość nieoczekiwanie dla samego siebie — nie sądzę, aby nam to zabrało dużo czasu. Jeśli uważacie, że jest coś do załatwienia, załatwcie to od razu.

— A ty nie uważasz? — zapytał Sennison.

Wzruszyłem ramionami.

— Może — burknąłem. — Ale nie w takim tłoku.

— Chcesz powiedzieć, że powinniśmy was zostawić samych. We trójkę. Tak?

Były to pierwsze słowa, jakie usłyszałem w życiu od Piotra. Piotra Mogue.

— Nie — zareplikował drugi Mogue. — On nie chciał. On to powiedział…

— Chwileczkę — wtrąciła się Nysa. Miała wysoki, matowy głos, przywodzący na myśl dźwięk drewnianego instrumentu. Bardzo miły głos.

— Myślicie o tym, co z nami zrobić, prawda? — spytała. — Wydaje wam się, że nie potrafimy być… obiektywni?

— Ciebie akurat to nie dotyczy — mruknął Sen.

Właśnie. On już wiedział.

— Dlaczego? — spytała natychmiast. — Bo jestem jedna?

Dobrze — pomyślałem — że nie ja musiałem to powiedzieć.

Chwilę panowała cisza. Czujniki pulsowały łagodnie, ich nikłe światło wyłuskiwało z mroku zarysy twarzy. Kabina przypominała teraz boczną salkę w klubie, w czasie przyjęcia z okazji zmiany ekipy. Taką, do której chronią się przed zgiełkiem „Techniczni” i im podobni.

Ale to nie było przyjęcie. Pomimo, że zespół miał się zmienić.

— Kto przyleciał z Ziemi? — spytałem.

Kilka głów poruszyło się niespokojnie.

— Nie w ten sposób, Gil — powiedział bez przekonania Sennison. — Tak nie można…

— Nie? — podchwyciłem. — Więc jak u diabła mamy to zrobić? — Dlaczego ty — zwróciłem się do pierwszego Reussa — nie odpowiedziałeś Senowi na jego pytanie? A może już zapomniałeś? Czy ty, na miejscu któregoś z nas zrozumiałbyś, jak człowiek, przez kilkanaście miesięcy więziony przez obcą rasę na dnie oceanu, może się nie ucieszyć na widok ekipy ratunkowej? Czego od nas oczekujecie? — wyprostowałem się i rozejrzałem po majaczących w ciemności twarzach, po czym znowu wróciłem do Reussa.

— No i co? Byłeś na jego grobie?

— Nie zdążyłem… — mruknął po chwili.

— To wszystko? Przyjąłbyś taką odpowiedź?

Cisza. Z kąta kabiny dobiegło czyjeś ciężkie westchnienie.

— Zgoda — odezwał się po jakimś czasie Mogue, ten siedzący bliżej mnie. — Reprezentujecie tu bazę. Nawet — rozłożył ręce — Ziemię. Decydujcie. My się po prostu dostosujemy.

— Nie o to chodzi — pospieszył zatrzeć wrażenie Sennison. — Zadecydujemy wszyscy. Mniejsza z tym zresztą — zastrzegł się, jakby w końcu pochwycił fałsz brzmiący w tym co powiedział — Gil ma rację w jednym — ciągnął — musimy wiedzieć. Wiedzieć — powtórzył z naciskiem. — Wszyscy. Obojętnie, co będzie potem. Ten cel możemy osiągnąć tylko wspólnie. Myślę, że nie ma potrzeby wałkować dłużej tej sprawy…

— Jeżeli tak — podchwyciłem — to powtarzam pytanie. Kto przyleciał z Ziemi?

Tym razem nikt nie zaprotestował.

— Na przykład ja — mruknął Musparth. Drugi, czy trzeci, w każdym razie jeden z tych, którzy dotychczas milczeli.

— Ja także — powiedział ktoś z prawej strony.

— I ja.

— Każdy z nas — rozległ się poważny głos Mogue'a. Nie rozumiecie? Naprawdę nie rozumiecie? Czy wygodniej wam nie rozumieć?

Szkoda, że nie spotkałem tego chłopca w innych okolicznościach. Kto wie, może wolałbym rozmawiać z nim, niż z automatami?

— To na nic, Gil — rzekł pojednawczym tonem Reuss. — Sam powiedziałeś, że tkwiliśmy tam kilkanaście miesięcy. Jak myślisz, o czym gawędziliśmy? Zwłaszcza, kiedy każdy z nas miał już po kilka… wydań?

Wstał i podszedł do mnie. Pochylił się, jakby chciał nabrać pewności, że to naprawdę moja twarz, na którą właśnie patrzy, po czym wyprostował się i zrobił kilka kroków, wychodząc na środek kabiny.

— Każdy z nas jest sobą. To jedna jedyna prawda, do jakiej udało nam się dojść. Przeszliśmy w rozmowach naszą przeszłość, od rodziców do zgubionych scyzoryków. Przepytywaliśmy się z najdrobniejszych epizodów całego życia. Ciągle w nadziei, że złapiemy kogoś na nieścisłości, błędzie, który pozwoli temu pierwszemu zachować dumę niepowtarzalności, ludzkiej osobowości. Że zdemaskujemy nasze sobowtóry jako wrogie, sztuczne twory, zewnętrznie tylko podobne do nas samych, osłaniające tym podobieństwem zamiary ich twórców. Kilkanaście miesięcy, mówicie. Zdajecie sobie sprawę ile to jest kilkanaście miesięcy? Tam? Myślicie, że gdyby było coś do wykrycia, w każdym razie coś takiego, co można wykryć rozmawiając, to czekalibyśmy z tym na was?

— On ma racje — powiedział Guskin.

Bywają różne racje. Staliśmy wobec klasycznego rzekłbym, przykładu, potwierdzającego tę prawdę.

— Ma racje — wycedziłem przez zęby. — Pod warunkiem, że mu wierzymy. Nie wiem jak wy, ale mnie uczono szacunku dla faktów. Myślałem nawet, że to nieodzowna cecha, zwłaszcza tych biednych ludzi, którzy łatają do gwiazd…

— Dlaczego nam nie wierzysz? — spytała Yba. Licho wie, która.

Żachnąłem się.

— Odwróćmy to — warknąłem. — Dlaczego miałbym wierzyć?

— Tak nie można, Gil… — zaczął swoje Sennison. Przerwał mu odrobinę tylko podniesiony głos Piotra Mogue:

— Skończmy z tą zabawą w chowanego. Co chcesz wiedzieć?

Przyjrzałem mu się. Odpowiadała mi jego szeroka, jasna twarz, jego niemal biała czupryna. Odpowiadał mi jego sposób stawiania sprawy. Pomyślałem, że nie byłoby źle, gdyby okazał się…

Zostawmy to. Ostatecznie, jest ich dwóch. Do wyboru.

— Interesują mnie różnice powiedziałem. Słyszeliśmy już, że jesteście tacy sami. Ci sami — poprawiłem się z naciskiem. — Zgoda. A teraz pomyślcie o różnicach. Wiem, że ich nie ma. Ale pomyślcie…

Dłuższą chwilę nikt się nie odzywał. Pierwszy zdecydował się Reuss.

— Na przykład on — wskazał swojego sobowtóra — wychodził już na ląd. Od niego dowiedzieliśmy się, o co naprawdę chodzi. Ja stanąłem na brzegu dopiero wczoraj. Od pewnego momentu zaczynamy samodzielne życie. Gromadzimy wrażenia każdy na własny rachunek. Ale to nie stanowi o…

— Stop — powiedziałem. — Wystarczy. Od pewnego momentu żyjecie na własny koszt. Ale człowiek nie jest konsumentem wrażeń. Te wrażenia go kształtują. Pomyślmy teraz o przyszłości. W tej chwili jesteście ci sami. A za rok? Za dziesięć lat? Kto z was może powiedzieć, jakim będzie? A jeśli okoliczności ułożą się tak, że jeden z was, na przykład was trzech Musparthów, popełni przestępstwo? Stchórzy? Zresztą, nie sięgajmy tak daleko. Cokolwiek zrobi jeden z was, będzie to zawsze coś, co zrobił M u s p a r t h, pomimo, że naprawdę staniecie się już różnymi osobowościami. Ale nie różnymi ludźmi. Tymi nie będziecie nigdy. A rodziny? Znajomi? Wasze dotychczasowe prace? Który z was zabierze je drugiemu? Nie odpowiadacie? Oczywiście. Nic prostszego. Zabrać was stąd, wysadzić w bazie i adieu! On — wskazałem głową Sennisona — tylko o tym marzy. Ale to nie was spytają tam w bazie, co dalej, tylko nas właśnie. Przede wszystkim ciebie, Sen. A spytają o coś jeszcze. Komu właściwie wyświadczyliśmy przysługę, przywożąc ich z powrotem. Jemu? — wskazałem pierwszego Muspartha — czy jemu? — przeniosłem wzrok na drugiego. — A jest jeszcze trzeci. Czy też może uszczęśliwiliśmy w ten sposób całą ludzkość? Wszystkich możliwych „Technicznych”…? Wypełniając naszą misję, jak przystało ludziom, którzy niosą do gwiazd ideały swojej rasy. No więc jak?

Nikt nie odpowiedział. Odczekałem chwilę, zaczerpnąłem powietrza i dodałem:

— Żałuję, że nie ma czasu aby skonstruować i zaprogramować jakiś uczciwy, pojemny kalkulator. Żeby nas wyręczył w gadaniu. I zadecydował. To jedyny sposób, jaki znam, aby nie palnąć głupstwa. A wydaje mi się, że jesteście na najlepszej drodze.

Guskin poruszył się w fotelu. Uniósł dłoń, wyprostował palce i utkwił wzrok w ich koniuszkach.

— Coś w tym jest… — mruknął.

Może myślał tylko o tym kalkulatorze. Kto wie?

Milczenie przeciągało się. A nie usłyszeli jeszcze najważniejszego. Nie lubię tego. Może któryś się w końcu zdecyduje?

Cisza.

Pastele czujników jakby przybladły. Na tarczach ekranów trwa bezsensowny taniec linii i plam, które dawno już przestały informować, co dzieje się na powierzchni globu. Łączność równała się zeru. To znaczy taka łączność, z której coś wynika.

Nie ma na co czekać.

— Powiedz resztę, Sen — zaatakowałem. — Ostatecznie ty pierwszy rozmawiałeś z Reussem. Dogadaliście się wtedy, pomimo że Reuss nie odpowiedział…

— Nie trzeba. Ja… — Reuss zawahał się — my wiemy już wszystko. Nie mów, Sen. To możesz dla nas zrobić…

Na twarzy Sennisona odmalowała się ulga. Nie ulegało wątpliwości, że chętnie to dla nich zrobi. Czyli, że w końcu i tak wszystko spadnie na mnie.

— Nie wiem o czym mówicie? — Nysa uniosła się na łokciach i utkwiła wzrok w twarzy Reussa. Ten powoli odwrócił głowę.

— Wszystko jest jasne… — zaczął Mogue.

— Nie — przerwałem. — Nic nie jest jasne. Dałbym dużo, żeby nie mówić — spojrzałem na Reussa. — Ale muszę. Raz trzeba z tym skończyć.

— Masz rację — odezwał się głos Muspartha — skończmy z tym. Skończmy z tym zaraz. Żebyśmy zdążyli wrócić, zanim…

— Nigdzie nie wrócimy — powiedział Mogue tak cicho, że ledwo usłyszałem. — Nie ma już naszej Ziemi…

Musiałem zaczerpnąć powietrza.

— Nigdzie nie wrócicie — oświadczyłem twardo — bo nie macie dokąd. Mówię do tych — dodałem z naciskiem —. dla których nie byłby to powrót. I tylko do tych. Ty rozumiesz już — zwróciłem się do Reussa — ale ich nie było, kiedy rozmawiałeś z Senem.

Wyszedłem na środek i podniosłem głos. Nie bardzo. Nie więcej niż trzeba, aby ludzie wiedzieli, że ten kto mówi, wie co chce powiedzieć. I nie życzy sobie by mu przerywano.

— Możecie nie brać tego do siebie — ciągnąłem. — Nie potrafię przecież wskazać palcem kogo dotyczy, co powiem. Pomińmy wszystko, co mówiłem dotychczas. O odpowiedzialności, jaką każdym waszym postępkiem obciążycie innych. O waszych rodzinach, pracy, co tam jeszcze. Załóżmy, że dałoby się to jakoś załatwić. Jednego nie załatwimy na pewno. Braku zaufania. Co zrobicie z ludzką nieufnością, podejrzliwością z jaką spotkacie się na każdym kroku? Nieufnością najstaranniej maskowaną, którą jednak będziecie wyczuwać zanim jeszcze ktoś otworzy usta? A przecież nie ta nieufność jest najważniejsza. Powiedzmy to sobie wreszcie. Nie wiecie, nie możecie wiedzieć, czego oczekiwać od siebie. Kiedy i gdzie przestanie decydować wasza ludzka natura, wiedza, którą zdobyliście na Ziemi i nawyki wykształcone w służbie, a górę weźmie ten obcy instynkt, ten drobiażdżek przydany waszej podświadomości przez obcych. I cóż to jest za drobiażdżek? Żądza mordu. Wiem, że to brzmi brzydko. Niektóre prawdy mają to do siebie. Agresywność. Wobec istot, które nam, ludziom, nie zrobiły nic złego. Jest bardzo wiele istot w kosmosie, które nie wyrządziły nam nic złego. Biorąc pod uwagę naszą historię, my na Ziemi też staliśmy się anielsko łagodni. I dobrze nam z tym. W każdym razie dość dobrze, aby tego bronić. Aby, gdy zajdzie potrzeba, zapłacić jakąś cenę. Dla pilotów to chleb powszedni. Równie dobrze to my mogliśmy tu przylecieć. Gdyby role się odmieniły, co zrobilibyście wtedy? Ja nie zgadzam się na wasz powrót na Ziemię. Reuss zrozumiał już dawno. To znaczy ten Reuss, którego ujrzeliśmy wczoraj rano na brzegu oceanu. Który na nasz widok przystanął, po czym od niechcenia skierował w naszą stronę broń. Ci z oceanu dobrze nam się przysłużyli. Nie tylko dlatego, że trzymali ludzi, naukowców przybyłych z innego układu, w podwodnych terrariach. I że ich powielali jak zwykłe sprzęty. Także dlatego, że skierowali was przeciw rasie istot technologicznych, bliższych ludziom niż oni sami. Wszystko wskazuje, że z mieszkańcami lądu doszlibyśmy do porozumienia. Gdyby nie wy. Wyrobiliście tu naszej cywilizacji niezłą opinię. Teraz i tak to nie ma znaczenia. Glob ginie. Jego biosfera. Proces jest nieodwracalny. Szansę kontaktu, bo każdy kontakt jest szansą dla wszystkich ras, niezależnie od stopnia ich rozwoju, diabli wzięli. Mniejsza z tym. Chodzi o was. Chęć, niech będzie: przymus zabijania, był w was silniejszy nad wszystko. Tak silny, że woleliście zabijać, niż przyjść się z nami przywitać. Ja bym nawet zaryzykował. Zaprosiłbym, ilu was tu jest, do własnego domu. Załóżmy, że mam dom. Powiedziałbym sobie: wszystko jedno. Ale wy? Każdego dnia rano będziecie się pocić ze strachu, żeby nie przyszło coś, co wystawi was na próbę. Co wieczór będziecie przechodzić w myślach miniony dzień, minutę po minucie, badając, czy wasze reakcje były naturalne. Ja bym zaryzykował. Gdybym miał dom. Ale nie na waszym miejscu. Zaryzykowałbym jako Gilly, jeden z miliardów ludzi kierujących się umysłem i uczuciem. Nie mogę i nie chcę ryzykować jako pilot, którego przysłano tu z określoną misją. I określoną odpowiedzialnością. Nie mogę zawieść zaufania Ziemi. To nie patos tylko fakty. I — raz jeszcze powtarzam — gdybym był jednym z was, nie zaryzykowałbym nigdy.

Urwałem. Zaświtała mi pewna myśl.

— Poczekajcie powiedziałem. Znalazłem sposób, żeby wam pomóc. Uczciwie mówiąc bardziej sobie, niż wam. Wiem już, jak wyłonić spośród was tych, którzy naprawdę przybyli z Ziemi. Będę tylko — spojrzałem na Sennisona — będę was musiał przeprosić na jakiś czas. Powiedzmy, na cztery godziny. Wezmę rakietę zwiadowcza i komplet sond. I jeszcze coś, ale o tym jak wrócę…

Szedłem już w stronę korytarza. U wyjścia zatrzymał mnie głos Sena.

— Chcesz lecieć na dół? Wiesz czym to pachnie?

— Tak — odparłem. — Ale nie martw się o mnie. Wrócę.

— Naprawdę znasz sposób?

— Naprawdę.

— W takim razie poczekaj. Uważam, że powinniśmy coś postanowić, zanim będziemy wiedzieć. Potem… może być trudniej. Nie chodzi mi tylko o nas — zastrzegł się.

Wróciłem powoli na środek kabiny. Miał rację. Nie pomyślałem o tym.

— No wiec? — spytałem. — Szkoda czasu. Ja powiedziałem swoje. Guskin?

Chwilę zwlekał z odpowiedzią. Wreszcie uniósł się w fotelu, przetarł dłonią czoło i zwiesił głowę.

— Zgadzam się z tobą — powiedział cicho. — Może niektóre przesłanki twojego rozumowania… ale to nieistotne. Tak, zgadzam się. Masz rację. Niech wrócą ci, którzy wrócą naprawdę.

Oczywiście, że miałem rację. Nie sądziłem tylko, że on zechce ją zaakceptować. Nie było mu łatwo. Ale komu tu w końcu łatwo.

— Co proponujecie? — rzucił Sennison. Zabrzmiało to, jakby ulegał woli większości. Nie mogłem się po nim spodziewać czegoś mniej wygodnego. Dla niego.

Guskin spojrzał na mnie. Od dobrej chwili rozmawialiśmy tylko we dwójkę. Tamci milczeli, jakby się zmówili.

— Czwarta planeta układu pozostanie w ekosferze dłużej nawet niż Ziemia. Proponuję założyć tam kolonię. Bez łączności… na razie.

— Nie jest zamieszkała? — spytał Mogue. Jego głos brzmiał chłodno. Takim tonem pyta się w sklepie o świeże bułki.

— Nie — odpowiedział szybko Guskin. — Aby sięgnąć po nowe środowiska, mieszkańcy Trzeciej musieli się najpierw uporać z własnymi. Zintegrować je. Oczywiście, prędzej czy później zasiedliliby cały układ. Czwarta ma doskonałą atmosferę — dodał tonem kupca, zachwalającego towar.

— Co do mnie, zgadzam się — powiedział jeden z Piotrów.

— Tak — rzucił Reuss. Drugi skinął głową.

Nikt nie protestował. Do dziś nie wiem i nie chcę wiedzieć w jakim stopniu podyktowała im tę uległość nadzieja.

W gruncie rzeczy każdy z nich wierzył, że przed nim właśnie otwiera się szansa powrotu. Prawdziwego.

Bez słowa opuściłem kabinę. Jakiś czas zabawiłem w ładowniach. Przygotowałem zestaw sond, potrzebny dla realizacji mojego planu i przeszedłem do śluzy.


Poszło łatwiej niż mogłem przypuszczać. Tak łatwo, że właściwie nie ma o czym mówić.

Zszedłem na półtora tysiąca metrów nad najwyższymi szczytami. Wysłałem pod chmury sondę. Przeleciałem nie więcej niż dwieście kilometrów, kiedy jej obiektywy przekazały na ekran obraz lądu wolnego od dymu. Wtedy spuściłem ze smyczy wszystkie aparaty zwiadowcze, jakie zabrałem z Idiomu. Było ich dziewięć. Nie miałem czasu na zabawę w podchody.

Ogień idący od oceanu wdzierał się w głąb lądu. Jak okiem sięgnąć góry stały w płomieniach. Gdzieniegdzie wypalone już płaty roślinności snuły żółtawe pasemka dymu. Temperatura stale rosła.

Pomyślałem, że mieszkańcy planety, całej planety, mieli zaległości w fizyce atomowej. A raczej chemii. Nie znali energii termojądrowej. W każdym razie nie umieli trzymać jej w ryzach. Niezależnie od tego, albo w samym oceanie, albo też materiale, z jakiego zamieszkujące go istoty budowały swoje liściaste konstrukcje, musiało znajdować się trochę niestabilnych atomów, neutralizowanych tylko strukturą środowiska. Porcyjka antyprotonów, jaką posłał im Sennison, zmieniła tę strukturę. Wtedy diabli wzięli całą równowagę molekularną. Nie sposób wytłumaczyć sobie inaczej rozmiarów kataklizmu.

Minęło zaledwie kilka minut. Sondy leciały nisko, bardzo nisko, prześlizgując się przez przełęcze i nurkując w doliny. Zaraz w pierwszym masywie górskim, za którąś z rzędu granią, dwie z nich wypatrzyły długi szereg kulistych tworów posuwających się korytem parującej rzeki.

Spodziewałem się tego. Nie mieli wyboru. Tylko w głębi lądu mogli szukać ocalenia przed postępującą od mórz pożogą. W każdym razie zyskać na czasie.

Wezwałem do tej doliny wszystkie sondy i poczekałem aż zrobią swoje. Kule zachowały spokój. Nie przerwały marszu. Jakby nie zauważyły unoszących się nad nimi aparatów.

Zaraz potem opuściłem atmosferę. Poszedłem ostro w górę i w połowie drugiego okrążenia dobiłem do włazu macierzystego statku.

Po opuszczeniu śluzy udałem się od razu do pomieszczenia hibernatorów i jakiś czas pracowałem przy stojącym tam kalkulatorze. Wpisałem w jego zespoły dane zebrane przez sondy. Z komory ładunkowej przytaskałem projektor holowizyjny i połączyłem jego przystawkę programową z kalkulatorem. Następnie zawołałem Sena i powiedziałem mu o co chodzi. Wysłuchał cierpliwie.

— Co chcesz z nimi zrobić? — spytał tylko.

Pomyślałem chwilę.

— Zostaną tutaj — rozejrzałem się po ścianach niskiego, kiszkowatego pomieszczenia. — Hibernatory nie będą nam na razie potrzebne. — A ludzie nie powinni się już z nimi stykać. Nie wiadomo jak się zachowają…

— Myślisz…? — Sen spojrzał na mnie badawczo.

— Nie myślę — odparłem. — Nie wiem.

Postał chwilę, wreszcie skinął głową, jakby chciał powiedzieć „zgoda” i ruszył w stronę drzwi.

— Powiem Gusowi — mruknął.

— Powiedz. I przyślij mi tu pierwszego. Ale przedtem przełącz diagnostykę na hibernatory. Muszę mieć pewność…

Minęły trzy minuty. W drzwiach ukazał się Reuss.

— Wejdź — powiedziałem.

Uśmiechnął się. Zmierzył mnie spojrzeniem, po czym nie rozglądając się podszedł do mnie i stanął plecami do kalkulatora.

— Siadaj — powiedziałem.

„Zaraz przestaniesz się uśmiechać” — przeszło mi przez myśl.

— Włóż opaskę — wskazałem mu przewieszone przez poręcz fotela zaciski przekaźników aparatury diagnostycznej.

Posłuchał bez słowa.

Sprawdziłem ustawienie torów w kalkulatorze i podszedłem do projektora. Stanąłem tak, żeby mieć przed oczami tablicę z ekranem i okienkami wskaźników.

— Patrz przed siebie — rzuciłem. — I nie ruszaj się. Przynajmniej staraj się nie ruszać.

Skinął głową. Ten ruch pociągnął za sobą lekkie zafalowanie danych liniowych na ekranie. Kable, łączące człowieka z aparaturą przesunęły się na oparcie fotela.

Wdusiłem klawisz.

W ułamku sekundy ściany pomieszczenia przestały istnieć. Przed nami otworzyła się górska dolina przecięta rzeką. Wzdłuż brzegu toczyły się białawe, lekko przypłaszczone kule.

Nie spuszczałem wzroku z tablicy. Nic.

Obraz przybliżył się. Wielka, żywa piguła, albo tak jak żywa, urosła, wydawało się, że wystarczy wyciągnąć rękę aby dotknąć jej elastycznej powłoki.

Linie zafalowały. Nie. Po prostu poruszył głową. Strzałka w okienku jednego z czujników popełzła kilka milimetrów w górę. Jakby pomyślał, na przykład, o trudnym problemie matematycznym.

Odczekałem chwilę, po czym raz jeszcze sprawdziłem tory w kalkulatorze. Tak, żeby coś robić. Wiedziałem, że aparatura jest w porządku.

Czyżbym się poszkapił? Mój pomysł, cała ta wyprawa? Wszystko na nic? Może popełniłem jakiś błąd w rozumowaniu?

Nie było błędu.

— To są „lądowcy”, prawda? — odezwał się Reuss.

Stawał się rozmowny.

— Nie — warknąłem. — Pigułki nasenne. Dla wrażliwych.

Skwitował to uśmiechem.

Raz jeszcze rzuciłem okiem na aparaturę i wyłączyłem projektor. Znaleźliśmy się ponownie w niskim pomieszczeniu hibernatorów, bezpośrednio za nawigatornią. Odszedłem kilka kroków i przyjrzałem się siedzącemu w fotelu człowiekowi. Coś mnie tknęło.

— Ty jesteś Reuss… który? Wyszedłeś z oceanu wcześniej niż inni, tak?

Potrząsnął głową.

— Nie — powiedział spokojnie. — To nie ze mną rozmawialiście wczoraj. Mnie zabrały automaty, razem z dziewczętami i resztą.

Nie wiem dlaczego wydawało mi się oczywiste, że przyślą najpierw „naszego” Reussa. Widać ten siedział bliżej. Albo Sen pomylił się po prostu.

Tylko, że to niczego jeszcze nie wyjaśniało.

— W każdym razie wychodziłeś już z oceanu — powiedziałem. — Jeden z was był na lądzie, walczył, to znaczy zabijał, po czym wrócił i opowiedział pozostałym po co się ich kopiuje. Jeżeli nie jesteś tym, którego spotkaliśmy przedwczoraj, to tak czy owak przysłużyłeś się już mieszkańcom morza.

Wysłuchał spokojnie, po czym ponownie potrząsnął głową.

— Mylisz się — rzekł. — Ten pierwszy… — zawahał się — Reuss także się myli. To nie ja wróciłem z lądu i opowiedziałem o co tam chodzi. Tego o kim myślicie, nie ma już wśród nas…

Pomyślałem o prostokątnym nasypie w pobliżu miejsca lądowania Idiomu. No cóż, zobaczymy.

— To wszystko — powiedziałem sucho. — Wracaj do Sennisona. Poczekaj — dodałem, kiedy rozłączył już przewody i podniósł się z fotela — weź to.

Wyrwałem z bloczka mały arkusik folii i podpisałem się.

— Schowaj do kieszeni — mruknąłem, wręczając mu kartkę.

Przyglądał się chwilę arkusikowi, po czym wzruszył ramionami i umieścił go w kieszeni na piersi.

Przy drzwiach przystanął i odwrócił się.

— Zdałem? — spytał.

— Nie wiem — odparłem zgodnie z prawdą. Pomyślałem, że egzamin bywa także kwestia szczęścia. Albo sprytu.

Nie można oszukać aparatury. To znaczy, nie może oszukać jej człowiek.

Weszła Nysa.

Uspokoił mnie widok jej twarzy. Jej zgrabnej sylwetki w błękitnym kombinezonie. Umiały to nosić jak kreacje na wiosenne party.

Wskazałem jej fotel i pomogłem podpiąć końcówki kabli. Umocowałem na jej czole opaskę z przekaźnikami. Musiałem odgarnąć kosmyk jej włosów. Były miękkie, odrobinę szorstkie w dotyku, puszyste.

Uruchomiłem projektor.

W kalkulatorze obudziło się cichutkie granie. Strzałki wskaźników skoczyły. Linia przebiegająca przez ekran utworzyła poprzeczne pasy.

Nysa zerwała się z miejsca. Wyszarpnięte przewody zwisły, stukając głucho o oparcie. Ręce dziewczyny wykonywały krótkie, kurczowe ruchy jakby czegoś szukając. Ona sama postąpiła do przodu. Nie pozostało w niej nic ludzkiego. Przypominała skradające się zwierzę.

Czego jeszcze trzeba?

Ogarnął mnie chłód. Zatrzymałem projektor. Nie myślałem o niczym. Chciałem powiedzieć żeby usiadła i uzmysłowiłem sobie, że zaciskam do bólu szczęki.

Spojrzałem na nią. Stała w niezmienionej pozycji, wychylona do przodu. Oddychała ciężko, gwałtownie. Jej ramiona opadły powoli, jak na zwolnionym filmie. Spojrzała na mnie.

Musiałem odwrócić głowę. Uczułem taki wstręt, że jeszcze moment a nie zapanowałbym nad sobą. Nie było w tym nic wyrozumowanego. Czysto fizyczne obrzydzenie, jakby na widok czegoś niewyobrażalnie ohydnego.

Wziąłem się w garść. Odczekałem minutę, może dwie. Doprowadziłem do porządku wyrwane złącza przewodów.

— Idź do ostatniego hibernatora — wskazałem Nysie przeciwległy kąt pomieszczenia — i poczekaj tam. To nie potrwa długo. Pół godziny, może krócej.

Starałem się nie patrzyć na nią. Byłem jej wdzięczny, że nie odezwała się słowem.

W drzwiach ukazał się Reuss. Ten bez skrawka folii w kieszeni kombinezonu.

Usiadł i uśmiechnął się. Tak samo jak pierwszy.

Uśmiech nie zszedł mu z twarzy, kiedy umocowawszy kable odszedłem od fotela i stanąłem za pulpitem aparatury. Przyszło mi na myśl, że nie muszę tego robić. Przecież wiem.

Gdyby nie to, co zyskało mi przydomek „cybernetyczny”, posłałbym go od razu w przeciwległy kąt kabiny, do Nysy. Sennison nie wahałby się na moim miejscu. Guskin? Nie wiem. Tak jak ja to widziałem, obydwaj tkwili myślami w czasach poprzedzających epokę informatyki. Kiedy grupy uczonych, samotnych ze swoimi problemami, stawiały pierwsze kroki na drodze wiodącej do zapewnienia świadomości człowieka należnej jej rangi. Aby ludzkość przestała tracić czas na głupstwa i zajęła się wreszcie rozsądnym wypełnianiem własnych perspektyw, przez nią samą ukształtowanych. A kiedy wszystko, co nie ważne przy tej drodze można już zwalić na zwykłe narzędzia, na technikę informatyczną, stale znajdują się jacyś Sennisonowie, wątpiący czy w tej sytuacji pozostają dostatecznie ludzcy. To znaczy nie zdecydowani, ulegający wpływom przypadkowych wydarzeń czy słów, błądzący bocznymi ścieżkami.

Co do mnie, każdym nerwem czułem się przypisany współczesności. Potrzebowałem jednego: wiedzieć, czego chcę. Cała reszta, to kwestia wyboru narzędzi. Najskuteczniejszych dostarcza informatyka. Automatów, jeśli idzie o przedmioty. Stymulatorów, gdy w grę wchodzi podmiot. Człowiek. Trudno o coś mniej niejasnego. I jeśli są w moim otoczeniu ludzie, których trzeba przekonywać, ludzie stale od nowa złaknieni dyskusji i polemik, niech załatwiają to między sobą, Ja w tym czasie będę rozmawiał z aparaturą. Nikt jak ona nie pomoże mi osiągnąć celu. Nikt jak ona, nie wypełni mojej samotności.

Wiem, że siedzący teraz w fotelu Reuss jest kopią. Nie ma dwóch prawdziwych Reussów. Ale to przekonanie jest skutkiem spekulacji. Być może nie przemyślałem czegoś do końca. Pozostawiłem lukę. Dysponuję jednak narzędziem, stworzonym w końcu przez ludzi samych, które da mi pewność. Niezbędną, jak to powiedziałem przed chwilą Gusowi. Da mi coś jedynie ważnego: to, czego chcę. Bez krzyżówek, rozwidleń i serpentyn drogi prowadzącej do celu.

Utkwiłem wzrok w uśmiechniętej twarzy biochemika i zamknąłem obieg prądu. Białe kule oddalały się. Nie cofałem filmu po pierwszych „seansach”. A mieszkańcy piramid wyciągali pełną moc z pojazdów, jeśli to były pojazdy, aby w głębi lądu szukać szansy ocalenia.

Uśmiech znikł z twarzy Reussa. Pozostał jego ślad, w wyrazie przymrużonych oczu. W bruzdach, wokół zaciśniętych ust.

Światła w pulpicie ożyły. Liczby w okienkach rozmazały się, w nieuchwytnym dla oka biegu cyfr.

Reuss wstał. Powoli. Nienaturalnie powoli. Leniwym ruchem zdjął z czoła opaskę. Nie przeszkadzałem mu. Aparatura powiedziała już wszystko. Nie spuszczając wzroku z toczących się doliną kuł przeszedł za oparcie fotela i zacisnął dłonie na jego krawędzi. Cofnął się pół kroku. Jeszcze. Jego ciało zawisło w powietrzu, między ścianą a fotelem. Palce wpiły się w oparcie tak, że przestałem je widzieć. Nie oddychał. Nie wykonał jednego szybkiego ruchu. Sekunda, dwie, — i skoczy.

Zatrzymałem projektor. Nie patrząc w jego stronę uporządkowałem kable. Skasowałem zapis w kalkulatorze. Nie spieszyłem się.

Wyprostował się. Twarz mu ściemniała. Z oczu pozostały poziome szparki.

— Tak… — wycharczał.

Tylko nie to — przebiegło mi przez myśl. — Niech tylko nic nie mówi. Dość mam kłopotów z własną twarzą. I przełykiem.

Wskazałem mu fotel hibernatora. Z postawionym oparciem. Jeden z tych, jakie dla nich przygotowałem.

Patrzył mi w oczy. Długo. Nieskończenie długo. Przetrzymałem to. Robiłem swoje.

Wreszcie zwiesił głowę. Nie odezwał się już słowem.

W moim rozumowaniu nie było błędu. „Nasz” Reuss przestał być nasz. A tamten, pierwszy, naprawdę zdał egzamin.

Reuss dołączył do Nysy. Za nim poszli inni. Yba i Mogue. Musparth. Jeszcze jeden Musparth. I jeszcze jeden Mogue.

Przy tym ostatnim przeżyłem ciężkie chwile. Z nową falą wstrętu przyszła także nienawiść. Chyba dlatego, że był człowiekiem, z którym mogłem rozmawiać.

Gdyby był człowiekiem, właśnie.

Jest ich teraz siedmioro. Tych, którzy mieli zostać. Na razie w pomieszczeniu hibernatorów. A potem na czwartej planecie Feriego.

Nie mówili nic. Zrozumieli, kiedy przeszło oszołomienie. Nazwijmy to oszołomieniem.

Powiedziałem, że będę nocować tutaj, w hibernatorach. Pomieszczenie jest klimatyzowane. Ma wbudowany podajnik syntetyzatora żywnościowego.

Także i to przyjęli w milczeniu.

Wyszedłem i zamknąłem za sobą drzwi. Zabezpieczyłem je odpowiednio. Postawiłem przy nich automat. Bez miotacza. Ale z zapasem gazu obezwładniającego.

W nawigatorni zrobiło się luźno. W moim fotelu siedziała Yba. Obok niej, odwrócony plecami do wejścia stał Musparth. Guskin pokazywał mu coś w rozrządzie łączności. Sen rozmawiał z Reussem. Kiedy wszedłem, umilkli i utkwili wzrok w mojej twarzy.

Troje.

A myśleliśmy, że uratowaliśmy wszystkich.

Fotel, w którym tkwiła Yba, wykonał pół obrotu.

— Gdzie oni są? — spytała.

— Pokażcie kartki z moim podpisem — rzuciłem zamiast odpowiedzi.

— Nie myślisz chyba… — obruszył się Guskin.

— Nie — przerwałem. — Nie myślę. Pokażcie kartki.

Trudno powiedzieć, żeby się spieszyli. Zrobili jednak, co kazałem.

— Żadne z was — powiedziałem stanowczym tonem — nie może odtąd zetknąć się z kimkolwiek z tamtych. Nawet po to, żeby sobie powiedzieć „do widzenia”. Inaczej będę musiał zacząć zabawę od nowa. A to nie poszłoby gładko… teraz, kiedy już wiedzą.

— Naprawdę chcecie ich zostawić? — spytała po chwili Yba.

Poszedłem do niszy i przyniosłem sobie fotel. Usiadłem.

— To mamy już za sobą — powiedziałem.

— A Nysa? — Yba nie dała za wygraną. — Przecież ona jest… jedna. Dlaczego nie mielibyśmy jej potraktować jak prawdziwej Nysy?

Coś we mnie drgnęło.

— Nie — burknąłem.

— Nie — powtórzył jak echo Guskin.

Nastała cisza.

Chce wam się spać? — spytał po chwili Sennison.

— Spać? — Reuss spojrzał na Sena jakby mu chciał nałożyć kompres.

— Nie jestem śpiący — powiedział szorstko Guskin. Wzruszyłem ramionami.

— Na miejsca — rzucił Sen.

Wreszcie.

— Uwaga — mówił dalej Sen, wymawiając dobitnie każde słowo z osobna. — Za dwie minuty schodzę z orbity. Reuss, sprawdź korytarz. Gil do namiaru.

Ze wzrokiem utkwionym w ekranie czołowym manewrował już przy klawiaturze pulpitu.

— Lecimy na… Czwartą? — spytała Yba.

— Tak — uciął.


Dziewiąta.

Cofnąłem kilka klatek zapisu.

Powoli zmierzam do końca. Wszystko zostało już powiedziane. Poza jednym. To dotyczy już tylko mnie.

Zgasiłem ekran i podszedłem do iluminatora. Mijając pulpit kalkulatora musnąłem przelotnym spojrzeniem zieloną lampkę. Depesza z Ziemi. Czeka od rana. Nie szkodzi. Nie mają mi nic do powiedzenia. Ani ja im.

Kiedy skończę pisać, zastanowię się, co z tym zrobić. Mogę przekazać zapis bazie na Proksimie. Od razu albo za sto lat. Wiem nawet, jak zaprogramować automat łączności. Wprowadzić bezpośrednią stymulację z pól mózgowych.

Kiedy umrze ten mózg…

No dobrze. Mogę jeszcze ofiarować taśmy tym z farmy i polecić, żeby przepisali całość na folii. Dla potomności. Księga Genesis zesłana z nieba. Dosłownie. I jak dosłownie.

Czwarta świeci jak Ziemia. Taką ją pamiętani, tak wyglądała z iluminatorów stacji orbitalnej, kiedy odlatywałem na Proksimę. Kiedy to było?

Pamiętam? Ja?

Przeszedłem na drugą stronę kabiny i rozjaśniłem ekran.

Na farmie panował ruch. Widać pracowali dziś dłużej niż zwykle. Nic dziwnego. Wiosna. Pracowita pora dla… rolników.

Uwagę moją zwróciła wieża wieńcząca budynek laboratorium chemicznego. Wydała mi się jakby wyższa.

Wytężyłem wzrok. Nie. W ten sposób do niczego nie dojdę.

Nonsens. Nawet jeśli podnieśli wieżę, co mnie to może obchodzić. Rozbudowali widać któreś z urządzeń i zrobiło się ciasno.

Na wszelki wypadek zapisałem kształt wieży w przystawce kalkulatora. Skoro tu już jestem…

Jutro obejrzę wszystko na miejscu. Dałbym dużo, żeby to jutro było już poza mną.

Wrócę przed wieczorem. Pewnie nie siądę przed pulpitem pióra świetlnego. Nie umiałem się zabrać do niczego po powrocie stamtąd.

Mniejsza z tym. W gruncie rzeczy zyskam jeden dzień. Bo co będę robił, kiedy skończę pisać?

Teraz pójdę obejrzeć automaty rejestrujące. Wrócę i zapiszę jeszcze kilka zwojów taśmy. Nie skończę dzisiaj. To dobrze.

Odwróciłem się i bez pośpiechu poszedłem w kierunku śluzy.

Загрузка...