— Więcej tlenu! — rzucił Reuss. Wskaźnik przeciążenia cofał się nieznośnie powoli. Jego strzałka drgała nieznacznie.
Rakieta stała pionowo. Wyrzucona z łożyska rzeka runęła na równinę, ale woda parowała szybciej, niż postępował jej przybór. Pod nami wysokie drzewa kładły się pokotem, gwiaździście, jakby robiąc miejsce. Zryta ogniem odrzutu polana zbliżała się. Usłyszałem zgrzyt kratownic. Wstrząs.
Tam, w skałach, na sąsiedniej planecie, Sennison siadł bez porównania czyściej. Ale tam było trudniej. Tu wylądowałoby dziecko.
Tak to już jest z nami.
Czwarta miała morza. I oceany. Góry, nie mniejsze niż na sąsiednim globie. Piękne, nadmorskie równiny, porosłe bujną zielenią.
Sennison siadł w głębi lądu. Od najbliższego jeziorka dzieliły to miejsce dziesiątki kilometrów. Skapitulował wreszcie przed rzeką.
Dobre i to.
Odczekaliśmy dwadzieścia minut, po czym ponownie odezwały się dysze startowe. Ciężko, niezdarnie, kreśląc dziobem krzywe kółeczka, Idiom przewędrował w pionie na drugą stronę rzeki, gdzie usiadł ponownie, równie brzydko jak za pierwszym razem.
Sen wyrzucił prowadnice windy i wezwał automaty. Wydał im polecenia, po czym zwrócił się do Reussa:
— Zostaniemy tutaj najwyżej kilka dni. Przez ten czas nie możecie opuszczać statku. Nawet na chwilę. Gil ma rację twierdząc, że trudno byłoby zaczynać od początku…
— Dobrze — powiedział Reuss.
— Zostawcie im tylko… zostawcie im… — wykrztusiła Yba.
— Nie bój się — rzucił szorstko Guskin. — Dostaną wszystko, czego im trzeba.
— Mogli trafić gorzej — mruknąłem, wyglądając przez iluminator.
Po przeciwnej stronie rzeki, w miejscu naszego pierwszego lądowania, automaty zabierały się już do roboty. Odciągały dnie drzew, zwalone odrzutem, niwelowały teren. Polana rosła w oczach. Za tydzień, dwa, wypalona trawa odrośnie i będzie to naprawdę piękne miejsce.
Płytkie ale szerokie koryto, woda pobłyskująca w słońcu srebrnymi blaszkami, krótki trawiasty stok i otwarta ku rzece podkowa, okolona wysokim lasem. Ni to szpilkowce, ni liściaste, rosły te drzewa ciasno jedno przy drugim, splatając się w górze konarami, przypominającymi zastygłe w wyrzucie węże. Na niskie, suche poszycie z rzadka padały promienie stojącego jeszcze nisko nad horyzontem słońca.
Las sięgał do granic widnokręgu. A raczej do miejsca, gdzie cieniutka warstwa fioletu pozwalała się domyślać gór.
Po naszej stronie rzeki drzewa rosły rzedniejącymi kępami i przypominały raczej krzewy. Za to trawa była tu bujniejsza. Gdzieniegdzie widniały skupiska ciemnoczerwonych kwiatów. Ich kielichy wznosiły się wysoko, tworząc zamknięte, wydłużone kule. Przywodziły na myśl nie rozwinięte tulipany.
Sam bym tu chętnie został.
Tak wtedy pomyślałem.
Dalej drzewa znikały zupełnie. Teren zaczynał się wznosić, przechodząc w pofalowaną wyżynę. Jak okiem sięgnąć, niskie, płaskie wzniesienia, porosłe trawą. Widnokręgu nie zamykały z tej strony żadne góry. Prawdziwy raj dla kogoś, kto lubi otwartą przestrzeń. I jazdę konno. Nie miałem nic przeciw takiemu krajobrazowi. Wszystkie niemal globy, jakie patrolowaliśmy do tej pory, były nieznośnie skaliste.
— Posiedźcie tu chwilę — mruknął Sennison, podnosząc się z fotela. — Pójdę wybrać miejsce pod składowisko.
Automaty podzieliły się na dwie grupy. Jedna w dalszym ciągu równała teren, przystępując do budowy umocnień pod ogrodzenie. Druga utworzyła coś w rodzaju węża, którym popłynęły materiały i zapasy, pobierane z ładowni Idiomu.
— Gus zostanie — powiedziałem, wstając. — Myślę, że czas wyprowadzić tamtych… Niech też pogadają z automatami. Ostatecznie, to będzie przecież ich ziemia…
Nie miałem najmniejszej ochoty otwierać drzwi do pomieszczenia hibernatorów. Ale prędzej czy później i tak tego nie uniknę. Gus i Sen przypomną sobie w porę, że to ja umieściłem tam kopie. Lepiej załatwić się z tym od razu.
Zaprowadzę ich na polanę i pochodzę chwilę. Sam. Bez tego, żeby mi w każdej chwili ziemia mogła uciec spod nóg, albo żeby za mną coś eksplodowało. Bez ludzi, prawdziwych i powielonych. Bez pośpiechu.
Włożyłem skafander. Po krótkim namyśle zostawiłem kask, gdzie leżał, za fotelem. Nie będzie potrzebny.
Przeszedłem przez otwarte na oścież obie klapy śluzy i rozejrzałem się. Postałem chwilę nie robiąc nic, następnie wróciłem, otworzyłem drzwi i nie wchodząc do środka powiedziałem, żeby wychodzili.
Cofnąłem się i stanąłem twarzą w stronę śluzy, zagradzając sobą dostęp do nawigatorni. Na wypadek, gdyby komuś przyszło na myśl zabłądzić.
Pierwszy ukazał się Musparth. Mniejsza, który. Milcząc, wskazałem mu kierunek. Zmierzył mnie spojrzeniem, po czym odwrócił się, czekając na pozostałych. Przepuścił Nysę i Ybę, mruknął coś do Reussa, który skinął w odpowiedzi głową i ruszył do śluzy. Mogue i drugi Musparth minęli mnie, jakbym był powietrzem. Ostatni był znowu Mogue.
Zamknąłem drzwi i trzymając się kilka kroków z tyłu, poszedłem za nimi. Zatrzymałem się w wejściu do komory śluzy. Oparłem się ramieniem o krawędź plastykowej klapy i czekałem.
Platforma windy jest przeznaczona dla trzech osób. Nie mieli powodów do pośpiechu. Ani ja.
Jako pierwsze przekroczyły właz kobiety i Reuss. Trwało kilka minut, zanim platforma wróciła. Weszli na nią Musparth, Mogue i Musparth. W progu otwartego na oścież włazu została jedna sylwetka. Mogue.
Czekałem. W śluzie panował półmrok. Na tle owalnego wycinka słonecznego błękitu jego plecy przypominały muzealną tarczę strzelecką. Próbowałem patrzeć w prześwit między tą tarczą a wycięciem włazu, ale wzrok uparcie wracał do nieruchomej sylwetki, lekko pochylonej, tak aby nic nie przeszkadzało mu chłonąć rozpościerającego się pod statkiem krajobrazu. Platforma od dobrej chwili tkwiła już pod zewnętrzną klapą. Nie zauważył tego. Z dołu dobiegły przytłumione głosy. Nie drgnął nawet, kiedy oderwałem się wreszcie od drzwi, przeszedłem komorę śluzy i stanąłem tuż za nim.
Czekałbym kilka godzin, byle nie mówić.
Nagle wyprostował się. Jego głowa pogrążyła się w mroku, na tle ściany. Odwrócił się i zrobił ruch w moją stronę, jakby chciał podejść bliżej. To było niemożliwe. Nasze twarze znalazły się na wprost siebie. Nie dalej niż o szerokość dłoni. Jego oczy pozostały niewidoczne. Przynajmniej tyle.
— Szczerze, Gil. Dobrze? — poczułem na wargach jego oddech. Odruchowo uciekłem z głową.
— O co chodzi?
Starałem się panować nad głosem. Starałem się, żeby brzmiał jak zawsze.
— Wrócicie kiedyś? Wy albo inna załoga?
— Nie.
Miało być szczerze. Nie widziałem przyczyn, dla których powinienem mu tego odmówić. Przeciwnie.
Odczekał chwilę, jakby chciał się upewnić, czy dobrze usłyszał. Po tym „nie” każde następne słowo byłoby uderzeniem w twarz. Co najmniej dla jednego z nas. Ale najpewniej dla obu.
Nie czułem już jego oddechu. Nie usłyszałem jednego westchnienia, mruknięcia, nic. Jakby przestał żyć.
W końcu odwrócił głowę. Jego wzrok padł na platformę windy. Przeniósł ciężar ciała do przodu i przekroczył właz.
Stanąłem bokiem do niego. Tak było wygodniej.
Nie czekali na nas. Rozeszli się. Reuss poszedł w stronę rzeki i zatrzymał się. Nisko pochylony patrzał w wodę jak chłopiec wypatrujący kolorowych kamyczków. Musparth towarzyszył drugiemu Piotrowi. Stali sto metrów dalej i rozmawiali wskazując sobie kolejne punkty w rejonie przyszłych zabudowań.
W pierwszej chwili nie zauważyłem Nysy. Dopiero kiedy platforma zsunęła się całkiem nisko ujrzałem jej przykucniętą sylwetkę, do połowy ukrytą w trawie. Podpierając się lewą ręką, prawą usiłowała zerwać garść roślin, szarpiąc ich sztywne, proste łodyżki.
Każde na swój sposób zawierało znajomość z nową
Ziemią.
Mogue, ten, z którym czekałem w śluzie, nie odezwał się już słowem. Zanim jeszcze platforma dotknęła gruntu, zeskoczył i ruszył prosto przed siebie, kierując się w stronę rzeki. Poszedłem za nim. Przebywszy kilkadziesiąt metrów stanąłem i odprowadziłem go wzrokiem. Dotarł do rzeki i zatrzymał się. Nie zwracając uwagi na wpatrzonego w wodę Reussa uniósł głowę i przyjrzał się polance. Jakby chciał dociec, co nasze automaty robią tam naprawdę.
Odwróciłem się plecami do rzeki. Chwilę stałem, wodząc wzrokiem od jednej znajomej twarzy do drugiej. Żadne z nich nie patrzyło w moją stronę. Sprawiali wrażenie pochłoniętych bez reszty własnymi sprawami. Było lepiej, niż przypuszczałem.
— Tu będzie wasza baza — rzuciłem w przestrzeń, wskazując ręką za siebie. — Możecie przejść przez rzekę. Jest płytka. Potem, jeśli zechcecie, automaty zbudują most.
— Mniejsza, co zechcemy — mruknął jeden z Musparthów. — Chodźcie, idziemy.
— Sen! — zawołałem, przykładając dc ust zwinięte w trąbkę dłonie — masz gości!
Stał na środku polany i wykładał coś automatom. Usłyszał mój głos i spojrzał w stronę, z której dochodził. Na widok kopii zrobił minę jakby w połowie najciekawszego filmu zepsuło się nagle światło. Nie mogłem stąd widzieć jego twarzy, ale nie potrzebowałem tego, by wiedzieć jak wygląda.
Stojąc bez ruchu przyglądał się, jak przekraczali rzekę. Żaden z nich nie odwrócił się nawet, by pożegnać spojrzeniem statek. Kiedy byli już blisko, odwrócił się i ruszył w najbardziej oddaloną część polany. Szli posłusznie za nim. Sen dotarł do lasu i zatrzymał się. Skinął ręką na znak, że mają podejść bliżej i zaczął im coś tłumaczyć. Z jego ruchów wywnioskowałem, że kreśli w powietrzu mapę przyszłych zabudowań.
Z historycznego punktu widzenia moment był interesujący. Na powierzchni planety stanęły istoty, które dadzą początek nowej kosmicznej rasie. Sztuczne. Może nie w takim znaczeniu tego słowa, jakie zwykło mu się przypisywać. Ale nie o słowa chodzi.
Nie chodzi też o historię. To nie moja sprawa. Po naszym powrocie nikt nie zająknie się, rzecz prosta, o kopiach, o tym jaką rolę odegrały w zagładzie jednej z planet Feriego i że pozostały w tym układzie. Szefostwo wyda cichy komunikat zakazujący lotów w ten rejon. Reszta pójdzie do archiwów. Czy na tym wszystko się skończy? Nie byłbym człowiekiem, gdybym w to wierzył. Prędzej czy później, raczej później, niechby nawet bardzo późno, licząc kategoriami pokoleń, człowiek stanie na tym globie. Jeśli nie zajdzie nic innego, przywabią go tutaj fale, emitowane przez środki łączności. Bo przecież kopie stworzą normalna cywilizacje. Choćby nie chciały. Na to są w dostatecznym stopniu ludzkie.
Jak przywitają człowieka potomkowie Reussa i innych? Nysy?
Myśl o Nysie przerwała tok moich myśli. Jeśli takie bajdurzenie, kiedy stoi się po kolana w mokrej trawie i patrzy na cichą, zieloną przestrzeń, oświetloną słońcem, można nazwać myśleniem.
Odwróciłem się ponownie do rzeki i ruszyłem przed siebie.
Kwiaty, podobne z wysokości włazu do tulipanów, z bliska musiały się mniej podobać. W każdym razie ludziom. Ich kielichy były zdrewniałe, twarde, jakby wykute z kamienia. Łodyżki, nie mniej sztywne, pokrywała jakaś bezwonna, oleista miazga.
Tylko drzewa były prawdziwe. Podobnie jak u tych krzewów, na Trzeciej, nie miały liści, tylko delikatne, zamknięte pędy, tworzące nierzadko regularne kuleczki. Wydawały nikły, ckliwy zapach, do którego można by się przyzwyczaić.
Na upartego człowiek przyzwyczai się do wszystkiego. Któż ma na ten temat więcej do powiedzenia, niż piloci. Tylko że piloci nie mówią.
Dochodziłem do pierwszych wzniesień. Nie zmniejszając tempa pokonałem łagodne zbocze i zatrzymałem się.
Krajobraz wyglądał kubek w kubek tak samo, jak z kabiny Idiomu. Ciągnące się w nieskończoność niskie wzgórza porosłe trawą. W dali widnieją mikroskopijne z tej odległości kępy drzew. Wyglądało, że las, a raczej puszcza, wytyczyła sobie granicę wzdłuż brzegu rzeki.
Odwróciłem się. Ogołocona odrzutem statku i wyrównana przez automaty polana jaśniała jak wąska szczerba w zielonej ścianie. Na jej tle Idiom. Opasłe cygaro, które powoli traciło swą białą niegdyś barwę. Po powrocie powędruje do stoczni.
Nie będzie to tryumfalny powrót. Zadanie wykonaliśmy. Ale to ostatecznie normalna sprawa. Przywieziemy trójkę ocalonych. Jednak dwoje ludzi zginęło. Przepadł statek, klasy Idiomu. Anima.
„Dość” — powiedziałem na głos. „Dość, bo się popłaczesz”.
Nie rozpłakałem się. Ale przeszła mi ochota na spacery.
Wracałem inną drogą. Przeciąłem skosem równinę, 'docierając do rzeki jakieś półtora kilometra powyżej miejsca postoju statku.
Przeszedłem przez wodę, skacząc i balansując na śliskich kamieniach i zagłębiłem się w las. Prędko pożałowałem wyboru. Poszycie było niskie ale szczelne. Gałązki, twarde i sprężyste jak druty, oplatały mi stopy, zaczepiały o zamki skafandra, wszystko bez najmniejszego szelestu czy szmeru. Mogłem posuwać się naprzód tylko kosztem znacznego wysiłku. Po kilku metrach zawróciłem i zacząłem iść najkrótszą drogą w stronę polany. Pokonanie tych kilkuset metrów zajęło mi pół godziny.
Wreszcie poprzez konary i pnie drzew zaczęła prześwitywać rzeka. Zrobiłem jeszcze kilka kroków i stanąłem na skraju ogołoconej podkowy.
Uderzyły mnie panujące na niej cisza i bezruch. Polana była jak wymieciona. Po ludziach, to znaczy po Senie i kopiach, oraz po automatach nie pozostało śladu.
Zrobiłem pół kroku do przodu i spojrzałem w prawo, tam gdzie powinien stać statek. Tkwił na swoim miejscu. Co mnie zastanowiło, to grupka ludzi, skupiona dobre pięćset metrów za jego kratownicami. Stali nieruchomo. Twarze wszystkich były zwrócone w moją stronę.
Pochwyciłem jakiś ruch na pancerzu rakiety, tuż pod jej dziobem. Powoli, jakby umyślnie zwlekając, odmykały się klapy miotaczy.
Przez myśl przebiegło mi dużo rzeczy naraz. Uświadomiłem sobie, że chcą poszerzyć teren pod zabudowę. Doszli widać do wniosku, że polana w jej obecnych granicach jest za ciasna. Ale Sen nie będzie już ruszać Idiomu. Postanowił załatwić się z tym inaczej.
Pomyślałem, że to mój błąd. Nie wolno podchodzić do statku, stojącego w pozycji pogotowia na obcym globie tak, jak ja to zrobiłem. Bez opowiedzenia się. Widzieli, że odchodziłem w przeciwną stronę.
Pomyślałem wreszcie, że w żadnym wypadku nie mogę pozostać tu, gdzie stoję. To znaczy — pozostać żywy.
O niczym więcej nie zdążyłem pomyśleć. Uniosłem stopę, żeby wykonać zwrot i w tym momencie oślepiło mnie słońce. Słońce, które znalazło się pod moimi powiekami i wewnątrz mojej czaszki.
Druga. Dosyć.
Za sześć godzin przejdę do śluzy. Włożę skafander i sprawdzę napęd rakiety. Jednego z tych zwiadowczych stateczków, w których człowiek ma akurat tyle miejsca, żeby oddychać.
Zmierzam do końca.
Co będę robił potem?
Mogę zacząć eksperymentować. Szukać nowych kombinacji układów automatycznej łączności. Albo sterowania. Na przykład, w organizmach żywych.
Nie. Mniejsza, co będę robił. Czymkolwiek się zajmę, niczego to nie zmieni. Kwestia przydatności. I potrzeb. Procesów przystosowawczych.
O jakich procesach tego typu mogę myśleć ja, samotny mieszkaniec jałowego globu, pozostawiony tu na czas jednego jedynego życia?
Nawet nie „pozostawiony”. Sam tego chciałem.
Cisza.
W ciszy, samotność to tylko sprawa czasu.
Za sześć godzin znajdę się w towarzystwie podobnych sobie istot. Spędzę tam pół dnia. Zrzucę kask, skafander, przejdę się po trawie. Wystawię twarz do słońca.
Samotność to także wszystko, czego nie da się powiedzieć. Nie tylko kopiom.
Czy coś w ogóle mam im do powiedzenia?
No dobrze. Zajmijmy się tym co do nas należy.
Wstałem i podszedłem do ekranu. Wcisnąłem kontakt. Omiotłem spojrzeniem zabudowania. Czy mi się zdaje, czy rzeczywiście tych punktów świetlnych jest dzisiaj mniej niż zwykle? Raz, dwa… pięć. Mało. Ale nie pamiętam, ile ich było.
Wieża laboratorium tonie w mroku.
Odszedłem od ekranu i rozjaśniłem okienka na tablicy kalkulatora. Nie zdawało mi się. Wieża podniosła się o pół metra.
Ich sprawa. Są u siebie. Mogą robić co chcą. Poza tym, co usiłują zrobić tak, żebym ja o tym nie wiedział. Poza wygaszaniem świateł.
Jeśli tak dalej pójdzie, okaże się prawdą wszystko co wmawiałem sobie i innym, postanawiając pozostać tutaj.
Znowu wezbrała we mnie wrogość. I wstręt.
Co takiego powiedział Guskin, wtedy, w kabinie Idiomu? Pamiętam, stał przy iluminatorze i obserwował kopie, zajęte wykańczaniem ogrodzenia. Napomknąłem zdaje się coś o uczuciach jakie we mnie budzą.
Już wiem.
„Ciekawe byłoby dojść, czy ci z oceanu wszczepili im jakiś wysublimowany instynkt agresywności, czy tylko drogą stymulacji rozwinęli coś, co i tak w każdym z nas siedzi…”
Powiedział to półgłosem, nie patrząc w moją stronę. Myślał o kopiach… czy o mnie?
O mnie? To znaczy o kim?
Nonsens. Błędne koło.
Trzeba przespać te sześć godzin. Rano przekonam się o wszystkim na własne oczy.
Wyłączyłem aparaturę i ruszyłem w stronę łazienki.
Koła. Nieskończona ilość barwnych, wirujących kół. Maleją z odległością, tworzą jakby stożek, którego szczyt niknie w perspektywie.
W połowie tej drogi linie kół łamią się, mieszają, tworzą zarysy twarzy. To jest twarz kobiety. Niemłodej. Powinienem ją znać. Z pewnością nieraz ją widziałem.
Ogarnia mnie spokój. Twarz jest coraz bliżej.
— Gil — czyjś szept dociera z perspektywy dalszej jeszcze, niż głębia wirującego stożka.
— Gil…
Ale to nie jest głos kobiety.
Otwieram oczy.
Miałem już do czynienia z takim dymem. Ze ścianą dymu. Chodziło wtedy… mniejsza z tym. O coś w każdym razie chodziło.
Tylko że tamten dym był czarny. Teraz wiem na pewno. Ten przypomina raczej mgłę. Taką białą taflę, leżącą rankiem na rzece.
Rzeka?
Wytężyłem wzrok. We mgle coś zamajaczyło. Twarz Reussa.
Na moment przymknąłem powieki. Teraz dopiero zdałem sobie sprawę, że moją głowę oblewa nieznośny żar. Jakby skóra pozostała chłodna, tylko kości czaszki rozpaliły się do czerwoności.
Chciałem dotknąć głowy, przekonać się jak to jest naprawdę, ale ramię mi opadło.
— Leż spokojnie, Gil… — powiedział Reuss.
„Leż spokojnie…” Gdzie ja to słyszałem? Zaraz. Głos Guskina. Tak, Gus. Kiedy mu zależało, żeby ten do kogo mówił, naprawdę leżał spokojnie. To nie było w bazie. Nie w czasie lotu.
Wiem.
Chociaż wolałbym nie wiedzieć. Mówił właśnie do niego. Do Reussa. Pamiętam nawet w jakich okolicznościach.
Zdobyłem się na wysiłek. Podniosłem rękę i powędrowałem palcami do głowy. Była szorstka. I chłodna.
Ale nie skóra. Bandaże.
Wiem już także, że nie potrafię zidentyfikować tej twarzy, której zarysy ciągle jeszcze widnieją w obramowaniu blednących szybko kół. I że to nie jest w porządku. Czułem, że powinienem wiedzieć, o kogo chodzi.
Usłyszałem ciche buczenie. Tak szumią lampy pod prądem. Skąd tu takie lampy?
Ucichło. Wtedy przypomniałem sobie wszystko.
— Tak, to bandaże — powiedział głos Reussa. — Miałeś wypadek. Musiałem operować.
Jedno, co mnie teraz naprawdę interesowało, to ten głos. Kto do mnie mówi. Operował. Jasne, Reuss jest biochemikiem. Jego kopia także.
Otworzyłem usta, ale nie mogłem wydobyć głosu. Odchrząknąłem z trudem.
— Lecimy już? — zadałem pytanie, jak sądziłem szatańsko sprytne.
— Nie — powiedział szybko. — Czekaliśmy, aż przyjdziesz do siebie.
Podkurczyłem kolana i odepchnąłem się stopami. Moje plecy powędrowały odrobinę wyżej.
— Poczekaj — powiedział Reuss — pomogę ci.
Usiadłem. Mgła pierzchła. Z całą ostrością zarysowało się przed moimi oczami wnętrze kabiny Idiomu. Reuss, siedzący na podłodze, obok rozłożonego podnóżka. I jeszcze coś.
Moje ciało oplatały wiązki przewodów. Wypływały spod karku. Czułem je na ramionach, klatce piersiowej, na żołądku. Musiałem zobaczyć, żeby je poczuć.
Spływały z fotela i rozchodziły się. Część znikała w niszy mieszczącej aparaturę diagnostyczną, część natomiast…
— Nie przejmuj się — powiedział szybko Reuss. — Wszystko ci wytłumaczę. Tylko nie od razu.
— A kiedy? — spytałem. Byłem już przytomny. Jak rzadko kiedy. Opanowało mnie jakieś dziwne podniecenie. Jakbym nie mógł dojść, o czym powinienem myśleć. To znaczy dokonać wyboru z niezliczonej ilości wątków, jakie zakiełkowały w mojej podświadomości.
Chwilę nie odpowiadał. Namyślał się. Wreszcie skinął głową.
— Dobrze — mruknął.
Chciałem mu pogratulować, że znalazł powód do zadowolenia, ale coś mnie powstrzymało. Pomyślałem, że musi mieć swoje racje. Dziwne. Niczyje racje nie przeszkadzały mi jak dotychczas. Kwestia stylu. Jeśli komuś brak poczucia humoru, to już wyłącznie jego sprawa. Coś w tym widać jest, że choroba zmienia człowieka.
Mam gorączkę. Kiedy jako chłopiec, rozbiłem się razem z porwanym ukradkiem żyrochodem, przez kilka dni po operacji nachodziło mnie w półśnie takie właśnie poczucie zagubienia, w bezwymiarowej przestrzeni, w głębi której narastało coś niewymownie groźnego, czego żadną miarą nie umiałbym określić ani opisać. Jeżeli teraz, po latach, spotyka mnie to samo, to znaczy, że dogodziłem sobie jeszcze lepiej niż wtedy. A pamiętam, że lekarze nie byli tak bardzo pewni swego.
Rozbiłem się? Ja się rozbiłem?
Jak żyję nie przyszło mi na myśl, żeby zakradać się do żyrochodu. Nigdy nie byłem operowany. Przynajmniej do chwili, kiedy zajął się mną ten tutaj.
A co najważniejsze, jestem przytomny. Nie ma mowy o żadnym półśnie czy innych przywidzeniach.
Uciekające raptownie pobocze. Drzewo. Przeskakuje nad jakimś krzakiem, ogrodzenie, szarpię stery… uderzenie. Czuję je jeszcze w tej chwili. Ból, przenikający kręgosłup, żebra, ból, zmuszający do ruchu, którego nie można wykonać. I cisza, z której wyłaniają się twarze… ile ich jest?
Co oni ze mną zrobili?
Mam gorączkę. Nie oszalałem. Istnieje logiczne wytłumaczenie. Mam gorączkę.
Uchodzę za szczęśliwca. Przeszedłem kurs pilotaku, a nawet pierwszy staż w bazie bez najmniejszego wypadku. Nigdy nie byłem draśnięty. Uchodzę za szczęśliwca, tak. Nazywają mnie „Cybernetyczny Gil…”
Mówią także inaczej. Muszę się zdobyć na wysiłek. Trudno mi to przychodzi. Prawda, mam gorączkę.
Nie pamiętam. Czy nie ma jakiegoś związku między tym a tamtą twarzą, ujrzaną po raz pierwszy w perspektywie wirującego stożka?
Cybernetyczny Gil. Tak, teraz przypominam sobie. Nie mogę pojąć, czego jeszcze szukam. Co pragnę pochwycić. Nic innego nie ma. Żadnych zapomnianych słów. Żadnych twarzy.
— Wyszedłeś ze statku i udałeś się w stronę wzgórz — słyszę głos Reussa. Zamknąłem oczy. Zacisnąłem mocno powieki.
— Kiedy to było? — wykrztusiłem.
Zmarszczył czoło. Chwilę przyglądał mi się bacznie, nagle zasępiony.
— Nie przerywaj poprosił wreszcie. — Opowiem po kolei…
Chciałem wzruszyć ramionami ale nie pozwoliły na to oplatające mnie kable.
— Kiedy? — rzuciłem. — Mój głos brzmiał już lepiej.
— Dwa tygodnie temu. Dokładnie szesnaście dni…
Wstrzymałem oddech.
— Nie denerwuj się. Potrzebny ci spokój…
Znowu. Słowo daję, dość tego.
— Pamiętam jak było, kiedy poszedłem na wzgórza — powiedziałem. — Pamiętam, którędy wracałem. I kiedy. Pamiętam, że Sen posłał mi na powitanie bukiecik fiołków. Interesuje mnie, co dalej. A przede wszystkim, co robiliście z tym? — wskazałem drugą wiązkę przewodów a raczej miejsce, w którym znikały z pola widzenia. Tym miejscem była przystawka stymulatora. Uruchomili aparaturę. Wpływali na natężenie pól wokół mojego systemu nerwowego. Nie tylko. Także na funkcjonowanie centrów mózgowych. o stymulacji wiedziałem więcej, niż ktokolwiek tutaj. Byłem cybernetykiem. Uznającym automatyczną korekturę. Więcej niż uznającym.
W tej chwili nie potrafiłem jednak odszukać w sobie dawnego szacunku dla możliwości aparatury. I to nie dlatego, że byłem z nią połączony. Czułem, że znalazłbym niemało argumentów, przemawiających przeciw stanowisku, jakie dotąd zajmowałem w tej sprawie. Dziwne.
Może wreszcie przestanę się dziwić.
— Pamiętasz więcej niż ci się zdaje — mruknął Reuss. — Nigdy tyle nie pamiętałeś. Niemniej, pozwól, że powiem swoje. I nie przerywaj.
Wyprostował się, odetchnął głęboko i rozpiął bluzę na piersi. Był w lekkim, przewiewnym kombinezonie, jakich używaliśmy w bazie w czasie wolnym od zajęć.
— Automaty celownicze mają, jak wiesz, wbudowaną blokadę bezpieczeństwa. Na wypadek, kiedy na linii ognia znajdzie się człowiek. Twoim nieszczęściem było, że stałeś za drzewami. W pewnej chwili musiałeś się jednak wychylić. Minimalnie ale automat coś zauważył. Gdyby nie to… — urwał.
Słuchałem spokojnie.
— Sygnału przesłanego miotaczem nie dało się już cofnąć. To są tysięczne części sekundy. Niemniej automat zdążył zmienić kąt wyrzutni. Wiązka poszła górą. Widzieliśmy to. Myśleliśmy nawet w pierwszej chwili, że nic ci się nie stało. Upadłeś, ale mogłeś to zrobić umyślnie. Albo od podmuchu. Zaraz potem przygniotło cię wyrwane z korzeniami drzewo…
Drzewo. Przylecieć do obcego układu, wylądować na cichej, zielonej planecie i pozwolić się przywalić przez padające drzewo. Nie mogłem liczyć na nic mniej pociesznego.
— Kombinezon ocalił cię przed zmiażdżeniem. Tylko… — zająknął się. Czekałem.
— Byłeś bez hełmu… — wykrztusił. Twoja głowa…
Aha. Dostałem w głowę. To dużo tłumaczy.
— Operowałeś? — spytałem.
Przytaknął.
— Co to była za operacja?
Podniósł się. Obszedł dokoła fotel, w którym leżałem i pochylił się. Ale nie patrzył mi w oczy.
— Weź się w garść, Gil — powiedział tonem jakim mówi się do dziecka. — Twój stan… krótko mówiąc, mogłem tylko jedno. Próbować przeszczepu. Udało się. Będziesz zupełnie zdrowy. Już jesteś zdrowy — dodał szybko. — Musisz tylko nabrać sił…
Zesztywniałem. Moja rozpalona głowa stała się zimna jak lód. Po plecach przewędrowały mi zimne mrówki.
— Mózg? — wychrypiałem.
— Tak. Ale nie masz się czym przejmować. To się robi chemicznie, wiesz przecież. Macie tu wspaniałą aparaturę…
— Nie przejmuję się — powiedziałem. Ton mojego głosu musiał go zastanowić. Spojrzał na mnie inaczej niż do tej pory.
— Posłuchaj, Gil — przemówił — zastanawialiśmy się, czy ci powiedzieć. I kiedy. Uzgodniliśmy, że musisz poznać prawdę. I to od razu. Przez pewien okres będziesz miał do czynienia, jakby to nazwać… z natręctwami myślowymi. Będą się pojawiać obrazy, niezrozumiałe dla ciebie. Ludzie. To może człowieka doprowadzić do różnych rzeczy. Jeżeli nie wie o co chodzi. Teraz poradzisz sobie bez trudu. Tym bardziej, że w grę wchodzi niedługi stosunkowo okres…
— Obca pamięć? — spytałem. Sam się zdziwiłem, jak zimno to zabrzmiało.
— Coś w tym rodzaju. Nie jesteś specjalistą ale słyszałeś pewnie, co kiedyś o tym myślano. Niektóre przesądy, jakieś najzupełniej irracjonalne obawy przetrwały w ludziach do dziś. Wiesz jak to jest…
Wiedziałem.
W każdym razie od kilku minut. Ale to nie była wiedza tylko „przesądy”. Jestem przesądny. A przynajmniej będę, jeśli nie przyjmę tego, co ma mi do powiedzenia z obojętnością człowieka czytającego reklamy pasty do zębów.
— Przeszczepienie mózgu — ciągnął — miało być równoznaczne z przeszczepieniem osobowości. Oczywiście zanim zaczęto eksperymentować. Nonsens. Osobowość to coś więcej niż jeden organ, nawet taki jak mózg. Dużą rolę odgrywają na przykład neurony. A one są rozlokowane w całym niemal organizmie. Mniejsza z tym. Jesteś w stu procentach sobą, Gilem. Sam do tego dojdziesz… po pewnym czasie. Ale musiałeś wiedzieć. Te niejasne obrazy… myśli, strzępy wspomnień, obce twojej przeszłości, wszystko to może poważnie opóźnić rekonwalescencję. A nawet doprowadzić do psychozy. Dlatego nie mogliśmy milczeć.
Są w porządku. Zwłaszcza on, Reuss. Powinienem to zrozumieć.
— A moja pamięć? — spytałem. — Skąd się wzięła?
— Jak to skąd? — spytał. Powinien iść na scenę. Zdziwienie w jego głosie było niemal autentyczne.
— Odpowiadaj — warknąłem.
— Jest twoją i tylko twoją pamięcią. Każdy człowiek pamięta swoją przeszłość — rzekł z przekonaniem. — Na wszelki wypadek, ale naprawdę z czystego asekuranctwa, zaprogramowaliśmy automat… to znaczy, powiedzieliśmy co o tobie wiemy. Głównie Guskin i Sen. Ja zaproponowałem użycie datora. Dostał sprzężenie z kalkulatorem, gdzie była zapisana wiedza o tobie i drugie, z polami mózgowymi. Kiedy spałeś…
— Dosyć — powiedziałem. — Dosyć.
Zamilkł.
Teraz już nigdy nie dojdę, jak jest naprawdę. Kiedy spałem wtłoczyli mi do łba wszystko co chcieli. Co było trzeba, abym uwierzył, że naprawdę jestem Gilly, którego nazywali „Cybernetycznym Gilem…” Chyba teraz przestaną tak mówić. „Techniczny” nie pozwoli. Będzie mnie traktował jak dziecko. Właściwie, jak dwoje dzieci…
Uniosłem się na łokciach. Mógłbym użyć słowa „zerwałem”, gdyby nie mój stan i te idiotyczne kable.
— Reuss — rzuciłem.
Spojrzał na mnie i odwrócił szybko twarz. Jakby się skulił.
— Popatrz na mnie, Reuss — powiedziałem ostro.
Posłuchał.
— Skąd wzięliście dawcę?
— Mózgu? — spytał po chwili. Twarz miał białą jak płótno.
— Nie. Sztucznej szczęki.
Westchnął. Ponownie spuścił wzrok.
— Sytuacja zaczął półgłosem wymagała szybkiego działania. Gdybyśmy zastanawiali się dziesięć minut dłużej…
— Do diabła z sytuacją! Skąd wziąłeś dawcę?!
— To nie ja… — wybąkał. — Mówiliśmy…
— Reuss!
— To tylko… kopia. Zrozum, Gil. Zastanów się — mówił coraz szybciej — wyobraź sobie, że chodzi o kogoś innego, nie o ciebie. Że masz do wyboru, człowiek — albo ten… sztuczny twór, w dodatku skażony. Co byś zrobił? Szczerze, Gil?
— Zamknij się — syknąłem. — Głowa opadła mi na oparcie. Przed moimi oczami ponownie zawirował stożek barwnych, malejących kół.
Minęło dobre dziesięć minut, zanim zdołałem cokolwiek pomyśleć. I powiedzieć.
— Który?
Nie było go już przy mnie. Stał pod ścianą, odwrócony twarzą do iluminatora. Jego głos dotarł jakby z przestrzeni, otaczającej miejsce postoju rakiety.
— Mogue. On nie ma odpowiednika… wiesz.
— Nie miał — szepnąłem.
Wybrali Piotra. Wybrali go, bo nie było prawdziwego człowieka, obarczonego jego pamięcią. Reuss jest specjalistą. Wie, że nie otrzymałem osobowości tamtego. Co nie przeszkadza, że wolał nie mieć obok siebie dwóch ludzi o tych samych mózgach. Dwóch, którzy na przykład wrócą na Ziemię i staną przed swoimi matkami.
— Podejdź tutaj — powiedziałem. Był już spokojny. Aż za spokojny.
Stanął nade mną. Przez chwilę patrzyłem mu w oczy. Z pewnością zrobiłby wiele, żeby mi pomóc. A następnie opuścić tę kabinę.
— Wyłącz to — powiedziałem, wskazując końcówki kabli.
— Nie mogę — potrząsnął głową. — Jakiś czas jeszcze…
— Jeśli natychmiast nie wyłączysz — ponownie uniosłem się na łokciach — zabiję cię. Mam wszczepiony instynkt agresywności…
Cofnął się pół kroku. Ale nie zrobił nic.
Podkurczyłem kolana i poderwałem się. Kable uderzyły o poręcza. Chwile balansowałem, usiłując przenieść nogi na podłogę, ale nie dałem rady. Opadłem jak worek.
— Dobrze już, dobrze — mruknął.
Przyglądałem się jego krótkim, nerwowym ruchom, kiedy rozłączał kable. Był zły. Uważał zapewne, że zrobił swoje. Reszta to nie jego zmartwienie.
Będąc na jego miejscu myślałbym dokładnie tak samo. W każdym razie do dzisiaj.
Zaświergotała winda. Dźwięk ucichł. W korytarzu rozległy się kroki. Nie patrzyłem w stronę wejścia ale wiedziałem, że to Sennison. Za nim wszedł Gus. Yba i Musparth odpoczywali pewnie w pomieszczeniu hibernatorów. Miałem nadzieje, że nie pozwolili im wyjść ze statku. Chociaż, co mnie to właściwie obchodzi? Teraz?
— Jak się masz, Gil? — powiedział wesołym tonem Guskin. — Wyspałeś się wreszcie?
Tak. Niejedno jeszcze miałem przed sobą.
— Kiedy się zbudził? — spytał Sen.
Miało to zabrzmieć jak pytanie dowódcy o zdrowie jednego z jego ludzi. Licho wie, o co naprawdę chciał spytać. Nie bardzo panował nad głosem.
— Dość dawno — rzekł Reuss. — Powiedziałem mu.
Zaległo milczenie.
Stanęła mi przed oczami twarz Piotra. Szeroka, o szeroko rozstawionych oczach, jasna twarz. Bardziej pilota niż uczonego. Jego niemal białe włosy.
Gdyby nawet ta twarzą zatarła się w mojej pamięci, mam pod ręką drugą. Niedaleko. Na sąsiedniej łączce.
Mogue. Więc to jego dzieciństwo będę wspominał jako własne. Jego bliskich, dom w którym się wychował, jego przyjaciół. W każdym razie wspominałbym, gdyby się tak nie pospieszyli z aparaturą. W obecnym stanie rzeczy zostaną mi tylko „niejasne strzępy”. „Natręctwa”. O czym jeszcze mówił ten… rzeźnik?
Ogarnęła mnie zimna wściekłość.
— Podejdźcie, nie bójcie się — rzuciłem w stronę drzwi, od których trudno było oderwać się Senowi i Guskinowi. — Nie musicie się bać — powtórzyłem. — Jeszcze jestem słaby.
Reuss posłał im przepraszające spojrzenie. Jakby czuł się za mnie odpowiedzialny. Tylko tego mi brakowało.
— Na przykład Reuss — wycedziłem. — Spójrzcie na niego. Siedzi tutaj jakby nigdy nic z miną zakochanej niańki i cały czas tłumaczy, jak mi jest dobrze na świecie. A w gruncie rzeczy w czym jest lepszy od tych z oceanu? Nie wiecie? Ja też nie. Mogę wam za to powiedzieć, w czym jest od nich gorszy. Oni powielali ludzi. Nie mordowali. Gdzie on jest?
Milczeli dłuższą chwilę. Wreszcie Gus postąpił parę kroków i stanął tak, że mogłem go widzieć.
— Kto?
— Nie udawaj wariata, Gus. Mogue. Coście z nim zrobili?
— To co zawsze w takich wypadkach — powiedział od drzwi Sennison.
— Kopczyk na polanie? Kogo tam poślesz tym razem, Sen? Mnie? Czy tego z farmy? Obydwaj jesteśmy w równym stopniu osieroceni. On stracił syjamskiego brata a ja ciało. Bo to moje ciało leży tam, na rozkosznej polance. Może zresztą wrzuciliście go do rzeki. Czy tu są ryby? Reuss — odwróciłem głowę — ty jesteś spec, jeśli chodzi o hydrologię. Nawet oceanografię. Powiedz, czy tu są ryby?
— Zostaw, Gil — powiedział cicho Guskin. Postał chwilę nade mną, po czym skinął głową i usiadł w nogach fotela. — Wcale nie twierdzę, że jest ci dobrze na świecie. I możesz pójść na jego grób. Z punktu widzenia medycyny nie powinienem pewnie tego mówić, ale ja bym poszedł. Gdybym był tobą. Poszedł i pomyślał. Masz do wyboru. Albo złożyć tam mnie, Guskina, albo Mogue. Ale nie tego Mogue, którego pamiętasz z bazy. Który przyleciał z Ziemi. Nie chcę, żebyś mi odpowiadał. Nie rób tego. Proszę. Idź tam i pomyśl. Potem porozmawiamy. Jeśli, oczywiście, będziesz miał ochotę.
Zastanowiłem się.
— Dobrze, Gus — powiedziałem. — Nie histeryzujmy. Co do tego masz rację. A teraz ty wyświadcz mi przysługę. Wyobraź sobie, że jesteś mną. Że to o czym mówisz, dotyczy ciebie. I stoisz tam, nad tym grobem. Stoisz i nie wiesz nic. Nie wiesz kim jesteś. Me wiesz nawet, czy jesteś… człowiekiem. No, Gus?
Cisza.
— Prosiłem się o przysługę. Masz tylko odpowiedzieć.
Westchnął. Pokręcił powoli głową. Ale cały czas patrzył mi prosto w oczy.
— Moja odpowiedź brzmi: nie wiem. Nie umiem się postawić w takiej sytuacji. Sądzę, że nikt tego nie potrafi, zanim jego samego to nie spotka. Wiem, że chodziło ci o coś więcej. Ale na nic innego mnie nie stać. Mogę tylko powiedzieć, że bardzo chciałbym ci pomóc. Sam wiem, że to niemożliwe. I nie myśl, że mnie było łatwo. Nam wszystkim. Jeśli tak myślisz… to…
— Nie, Gus — przerwałem. — Nie musisz kończyć. To są pierwsze ludzkie słowa, jakie usłyszałem po przebudzeniu. Żadne bajdy dla grzecznych dzieci. Dziękuję ci. Ale nie mów nic więcej. Nie psujmy tego.
— Jest jeszcze coś, co braliśmy pod uwagę — odezwał się Sennison. Wyszedł na środek kabiny i utkwił wzrok w kombinezonie Reussa. — Twój stosunek do kopii. Nie, żeby to przeważyło, ale myśleliśmy przede wszystkim o tobie. Co powiesz, kiedy się dowiesz. I przypomnieliśmy sobie… Gil, przecież ty sam udowodniłeś, że oni nie są ludźmi. Sam głosowałeś za tym, żeby ich tu zostawić. Budzili w tobie niechęć… ślepy by zauważył. Krótko mówiąc, nie sądziliśmy, że będziesz miał skrupuły…
— Możesz coś dla mnie zrobić, Sen — spytałem słodko.
— Słucham.
— Wyjdź stąd.
Ja nie będę miał skrupułów! Oczywiście. Nic prostszego, jak zwalić to na mnie. Że niby przemawiałem za pozostawieniem kopii poza Ziemią. W końcu, niech diabli porwią kopie. Ale ja? Co będzie ze mną? „Myśleliśmy tylko o tobie”. Dobre sobie. I kto to mówi!
— Idźcie wszyscy — powiedziałem, odwracając się plecami do kabiny. — Chcę teraz spać.
— Może wolałbyś, żebyśmy cię przenieśli do tamtych? W hibernatorze byłoby ci wygodniej. I miałbyś spokój.
— Zostanę tutaj — burknąłem. — Dobranoc.
Wtedy pierwszy raz przyszło mi na myśl, że naprawdę zostanę tutaj. I że to jest jedyne, co mogę zrobić.
Wieczorem opuściłem jednak nawigatornię. Zrobiło się ciasno. Wrócili Yba i Musparth, Reuss usadowił się na moim zwykłym miejscu, a Sen zasnął przed pulpitem sterowniczym, odwrócony tyłem do pozostałych. Gus miał dyżur. Pełnił go na dole, za rzeką w sąsiedztwie budowy.
Nie skorzystałem z pomieszczenia hibernatorów. Zająłem nisze, mieszczącą aparaturę diagnostyczna. Było tam akurat tyle miejsca, żeby wsunąć fotel, należało tylko trochę podnieść oparcie.
W nawigatorni panowała cisza. Ludzie milczeli. Może naprawdę spali? Nic mnie to nie obchodziło.
Co do mnie, nie zmrużyłem oka. Myślałem. W takich sytuacjach mawia się, że w kimś „dojrzewa postanowienie”. W moim wypadku, byłby to fałsz. Jeśli nawet coś jeszcze roztrząsałem, w gruncie rzeczy byłem zdecydowany. Zresztą, całe to myślenie miało dość mglisty przebieg.
Postanowiłem przede wszystkim, że nie narażę się więcej na żadne zachwalane przez Reussa „natręctwa” i „strzępy wspomnień”. Koniec z przeszłością. Myśleć o tym co robię, co czuję, co będę robił i co będę czuł. i tylko o tym. Znałem się na tyle, że mogłem mieć do siebie zaufanie. Jeśli się lepiej zastanowić, nie ma czego żałować. Z dość licznego rodzeństwa ja jeden wyfrunąłem poza układ słoneczny. Nie odczują zbyt dotkliwie braku średniego brata. I średniego syna. Co do przyjaciół… cóż. Nie darmo nosiłem przydomek „cybernetyczny”. Trudno darzyć przyjaźnią automaty. Ludzi, z którymi byłem zżyty, mogłem zliczyć na palcach jednej ręki. Nawet gdyby mi ucięto więcej niż połowę tych palców.
O czym to przed chwilą myślałem… O przeszłości. O tym, że nie będę sięgał pamięcią wstecz, poza ten dzień, tutaj, w którym stojącego na skraju polany dosięgło mnie słońce. Powiedziałem sobie, że mogę polegać na własnym słowie. Mogę mieć zaufanie…
Zapomniałem o jednym. O drobnostce. Także związanej z zaufaniem, jeśli chwilę pomyśleć.
Zabrzmiały mi w uszach moje własne słowa. „Woleliście strzelać do istot, które nie zrobiły wam nic złego, niż przyjść się z nami przywitać. Z ekipą ratunkową. Ja sprzeciwiam się waszemu powrotowi na Ziemię”.
Mówiłem wtedy dużo więcej. Sen i Gus przyznali mi rację. Mniejsza z tym. Miałem rację. I ona nie wygasła. Kopie zostają tutaj.
Ale wszystko co wtedy powiedziałem, odnosi się teraz do mnie. Mój mózg jest taki sam jak ich. Nie' taki. Ten sam. Mózg, stworzony przez obcą rasę dla jej nieludzkich celów. Nawet jeśli jest wierną kopią mózgu człowieka, dokonano na nim drobnego zabiegu. Dzięki temu okaleczeniu ten mózg kazał Piotrowi zabijać.
Podniosłem się z fotelu. Poczułem, że oblewa mnie zimny pot. Rozdrażnienie, z jakim przyjąłem słowa Sennisona. A przedtem Reussa. To, że nie potrafiłem z nimi rozmawiać. Ani spokojnie pomyśleć.
Kim jestem? Czego mogę się spodziewać po sobie? Co jeszcze zrobię?
Bezwiednie wyprostowałem nogi i stanąłem. Spojrzałem w stronę tonącej w mroku kabiny.
Ogarnął mnie lęk. Niemożliwe, żeby o tym nie pomyśleli. Jeżeli nie śpią, to nie dlatego, że rozpamiętują co zrobili. Boją się mnie. Czuwają. Czuwa przynajmniej jeden z nich.
Wysoko podnosząc nogi, na palcach, podszedłem do krawędzi niszy. Oparłem się o ścianę i znieruchomiałem.
Nagle zaświtał mi pomysł. Popełniłem błąd, nie godząc się na przeniesienie do kabiny hibernatorów. Tam jest coś, czym powinienem się zająć. Teraz. Zaraz.
Wodziłem spojrzeniem od jednej nieruchomej sylwetki do drugiej. Które z nich śpi naprawdę? Która z tych niemych, czarnych postaci czuwa? Może zauważyła już, że wstałem z fotela i skradając się jak zwierzę przyszedłem tutaj? Może jestem obserwowany spod półprzymkniętych powiek? Sen? Reuss? Musparth? Yba?
Przebiegł mnie dreszcz. Zagryzłem wargi. Wyciągnąłem przed siebie ramię i pomachałem sztywno wyprostowaną dłonią.
Nikt się nie poruszył. Cisza.
Schyliłem się. Do głowy napłynęła mi fala rozpalonego ołowiu. Tak nie dam rady.
Przykucnąłem a następnie usiadłem na pianowej podłodze. Manewrując palcami jednej ręki zrzuciłem miękkie, treningowe pantofle. Wyprostowałem się. Poczułem mdłości. W skroniach mi załomotało, jakby jakieś wielkie ptaszysko waliło o nie skrzydłami.
Cisza.
Jeden krok. Drugi. Muszę nałożyć drogi, żeby przejść możliwie najdalej od foteli. Idę. W dalszym ciągu trwają w bezruchu. Oddychają równo, spokojnie, jakby spali naprawdę. Może i śpią. Ostatecznie, ktoś czuwa. Guskin.
Pomyślałem, że Gus może być tutaj, za ściana. Albo w pomieszczeniu hibernatorów. Powiedzieli mi specjalnie, że jest poza statkiem, aby uśpić moją czujność. Aby przekonać się co zrobię.
Ja mówiłem o zaufaniu do samego siebie. Ja! To znaczy, kto?
Idę. Drzwi do korytarza są coraz bliżej. Mógłbym już dotknąć ich powierzchni. Są otwarte. Zapraszają. W porównaniu z półmrokiem, panującym w kabinie, korytarz jest pogrążony w najgłębszej ciemności. Ale nie muszę widzieć, żeby dojść tam, gdzie chce. Na każdym z naszych statków trafiłbym wszędzie z zawiązanymi oczami. Po tylu latach.
Te drzwi są zamknięte. Ostrożnie. Zamek jest zwyczajny, magnetyczny. Trzeba dotknąć listwy. I przytrzymać drugą ręką. Otwierają się szybko. Można to usłyszeć.
Teraz trzeba je zamknąć. Do ostatniego momentu przytrzymuję palcami listwę, żeby nie stuknęły. Cisza. Jestem w komorze hibernatorów. Robię na oślep kilka kroków i dostrzegam przed sobą fotel. Moje ruchy stają się płynne. Nakładam opaskę. Sprawdzam kable, przesuwając je w zaciśniętej dłoni. Nie siadam. Z fotela nie mógłbym uruchomić aparatury. Teraz projektor. Stoi, jak go zostawiłem, po ostatnim „seansie”. Nikt go nie ruszał. Bo i po co?
Już. Jedno, krótkie uderzenie w klawisz. Poczułem je pod czaszką, ale nie zwróciłem na to uwagi.
Nie ma już kabiny. Ani ciemności. Jest dzień. Świeci słońce. Korytem rzeki suną lekko spłaszczone kule. Jedna z nich przybliża się, rośnie…
Nie. Nie czuję nic.
Stoję i patrzę. Wtedy, pod białą piramidą, przywitały nas takie same kule.
Przywitały, właśnie. Sygnalizowały.
Do pewnego momentu. Kiedy się przekonali, że mają do czynienia z ludźmi.
A teraz ich glob płonie. Jeszcze płonie, pomimo że jego powierzchnia dawno już straciła cechy biosfery. Obszaru, na którym może rozwijać się życie.. Jakiekolwiek życie.
Poczułem przypływ złości. Oprzytomniałem.
Złoszczę się…
Nonsens. Ta złość świadczy najlepiej, że niepotrzebnie tutaj przychodziłem. Kule nie budzą we mnie żądzy mordu. Raczej żal. Jeżeli coś mnie irytuje, to ludzie. Ci, którzy z nimi walczyli. Przez których nas. potraktowano jak agresorów.
Postałem jeszcze chwilę i wyłączyłem aparaturę. Zapaliłem światło. Nie musiałem się już maskować.
A więc to zostało mi oszczędzone. Nie otrzymałem dodatkowego prezentu od kopii, której zabrałem mózg. Dostałem tylko substancję. Surowiec. Bez obcej zawartości. Z pomocą stymulatora wypełniłem tę substancję własną treścią. Ludzką. Osobistą.
Zaraz. A jeśli to dlatego, że sam przedtem przygotowałem programy? Że sam zainscenizowałem przedstawienie z diagnostyką, kalkulatorem i holowizyjnym filmem, przywiezionym z Trzeciej? Że wiedziałem wszystko, zanim poddałem się eksperymentowi?
Ta myśl spadła na mnie jak bryła lodu.
W korytarzu zabrzmiały czyjeś kroki. Zbliżały się. Ucichły. Dobrze pamiętałem. Drzwi nie otwierają się bezszelestnie.
— Zobaczyłem światło… — zaczął Guskin i urwał.
Odwróciłem się do niego.
— Co tutaj robisz? — spytał zmienionym głosem.
Wzruszyłem ramionami.
— Oglądam filmy. Nie wolno?
Milczał długo. Jego wzrok zatrzymał się na moim czole, z którego nie zdążyłem zdjąć opaski, prześliznął się niżej, na złącza kabli i przekaźniki, powędrował w stronę kalkulatora…
— Gil… — głos uwiązł mu w krtani.
— Bez czułości — powiedziałem ponuro. — Robi mi się od tego niedobrze.
Nie słuchał. Podszedł szybko i zrobił ruch, jakby chciał mnie objąć. Zatrzymał się. Ramiona mu opadły.
— Gil, człowieku… — wykrztusił.
To było więcej, niż mogłem znieść. Gwałtownym ruchem zdarłem opaskę i wyszarpnąłem przewody. Odsunąłem go i ruszyłem w stronę wyjścia.
— Poczekaj — usłyszałem jego szept. Stanąłem, nie odwracając się.
— Coś jeszcze? — rzuciłem.
Odwrócił się. Jego głos zabrzmiał o ton wyżej.
— Dwa słowa. Nie powiem nikomu, że cię tu zastałem. I co tu robiłeś. Czy ci na tym zależy, czy nie — dodał szybko.
Skinąłem głową.
— Coś jeszcze? — spytałem łagodniejszym tonem.
— Tak. Dlaczego nam nie wierzysz? Zresztą, pal sześć innych. Zapamiętaj co powiem. Jestem pilotem. Na twoim miejscu żądałbym od ciebie szczerości. Ja jestem szczery.
— Tak — powiedziałem. — Wierzę ci. Ale ty też nic nie wiesz. Nic — powtórzyłem do siebie, już w korytarzu.