Gwiazdy, podobnie jak wszystkie inne pionierskie przedsięwzięcia człowieka, były typową fanaberią, ambicją tak samo szaloną i nierealistyczną, jak pierwsza wyprawa na wielkie oceany samej Ziemi, pierwsze wzbicie się w powietrze albo pierwszy lot w kosmos. Od kilku lat egzystowała, przynosząc spore zyski, Stacja Sol; w kosmosie powstawały zalążki kopalń, zakładów produkcyjnych, instalacji energetycznych zaczynające się już spłacać. Ziemia przyjęła to za rzecz naturalną równie szybko jak dotychczas, gdy chodziło o wszystkie przełomowe osiągnięcia nauki i techniki, z których czerpała korzyści. Misje ze stacji badały Układ, realizując program niezrozumiały dla mas i nie napotykały zdecydowanego sprzeciwu, ponieważ nie zakłócało to komfortu Ziemi.
I tak, właściwie bez rozgłosu, wyruszyła do dwóch najbliższych gwiazd pierwsza bezzałogowa sonda z zadaniem zebrania danych i powrotu — co samo w sobie było operacją bardzo skomplikowaną. Start ze stacji spotkał się z pewnym zainteresowaniem opinii publicznej, ale lata oczekiwania na wyniki to . stanowczo za długo, masowe środki przekazu przestały więc zajmować się sondą, gdy tylko opuściła granice Układu Słonecznego. O wiele większe zainteresowanie wzbudził jej powrót. Przyczyniła się do tego po części nostalgia pamiętających jej start przed dziesięcioma laty, a po części ciekawość młodzieży, która nie bardzo orientowała się, o co w tym wszystkim chodzi. Zebranie i dostarczenie danych w ilości zapewniającej specjalistom zajęcie na wiele lat, stanowiło o sukcesie misji… ale laikom nie można było wyjaśnić w sposób prosty i przejrzysty pełnego znaczenia obserwacji poczynionych przez sondę. W odczuciu szerokich kręgów społeczeństwa misja była fiaskiem; opinia publiczna, oceniając jej wyniki, szukała zysków, skarbów, bogactw, dramatycznych odkryć.
A sonda dotarła do gwiazdy, w której sąsiedztwie istniały warunki pozwalające na egzystencję Ziemian, odkryła pas kosmicznego śmiecia, składający się z okruchów materii, planetoid, nieregularnych odłamów skalnych mniejszych wymiarami od planety, z interesującymi tendencjami do formacji systemowej i planetę-towarzysza z własną świtą skalnych brył i księżyców… planetę spustoszoną, nagą i posępną. Nie był to żaden Eden, żadna druga Ziemia, nie było to nic lepszego od tego, co istniało w rodzimym Układzie Słonecznym; dalekiej trzeba było drogi, żeby to stwierdzić. Prasa usiłowała wyjaśniać problemy, których sama nie była w stanie pojąć, szukała gorączkowo czegoś, czym można by przyciągnąć czytelników i szybko straciła zainteresowanie całą sprawą. Podnoszono jeszcze kwestię kosztów; uciekano się też do mglistych i beznadziejnych porównań z Kolumbem, po czym masmedia przerzuciły się szybko na kryzys polityczny w akwenie Morza Śródziemnego, o wiele bardziej zrozumiały i daleko krwawszy.
Personel naukowy Stacji Sol odetchnął z ulgą i nie nadając sprawie rozgłosu zainwestował część swego budżetu w skromną ekspedycję załogową, która miała oficjalnie wyruszyć na czymś przypominającym trochę podróżującą miniaturę samej Stacji Sol i pozostać przez jakiś czas na orbicie tego nowo odkrytego świata, żeby prowadzić obserwacje.
A nieoficjalnie, żeby dalej rozbudowywać swoją jednostkę na podobieństwo Stacji Sol, żeby przetestować techniki wytwarzania stosowane przy budowie drugiego co do wielkości satelity Ziemi… W odmiennych warunkach Korporacja Sol wyasygnowała na ten cel pokaźną kwotę, kierując się po trosze ciekawością, a po trosze zrozumieniem znaczenia stacji kosmicznych i przewidywaniem zysków, jakie może przynieść ich rozwój. Taki był początek.
Te same okoliczności, które sprawiły kiedyś, że Stacja Sol stała się przedsięwzięciem praktycznym, przyczyniły się teraz do przetrwania pierwszej stacji gwiezdnej. Potrzebowała ona jedynie minimum zaopatrzenia w biomateriały z Ziemi; były to w większości artykuły luksusowe ułatwiające życie coraz większej liczbie stacjonujących tam techników, naukowców i ich rodzin. Jednocześnie eksploatowano miejscowe złoża bogactw naturalnych; w miarę zaspokajania własnych potrzeb stacji zaczęto wysyłać na Ziemię nadwyżki wydobywanych rud; i tak powstało pierwsze ogniwo łańcucha. Ta pionierska kolonia dowiodła, że planeta ziemiopodobna nie jest koniecznym warunkiem egzystencji, że nie trzeba wcale średniej wielkości gwiazdy typu Słońca, wystarczy po prostu wiatr słoneczny, obecność zwykłego „gruzu” składającego się z rud metali, skał i lodu. Po zbudowaniu jednej stacji moduł podstawowy można było przerzucić do następnej gwiazdy, nieważne jakiego typu. Bazy naukowe, produkcja: przyczółki, dzięki którym można było sięgnąć do następnej, obiecującej gwiazdy; i następnej i tak dalej. Ziemska eksploracja kosmosu odbywała się począwszy od wąskiego sektora, niczym złożonego wachlarza, który rozszerzał się systematycznie.
Korporacja Sol rozrosła się, wypełniając nowe zadania, do których nie została pierwotnie powołana i zarządzała nie tylko Stacją Sol, ale i innymi, stała się tym, czym nazywały ją już od jakiegoś czasu załogi stacji gwiezdnych: Kompanią Ziemską. Sprawowała władzę i nad stacjami, którymi kierowała na wielkie odległości liczone w latach świetlnych, i na Ziemi, gdzie sprowadzanie coraz większych ilości rud, artykułów medycznych i posiadanie kilku patentów przynosiło jej ogromne zyski. Powolny, bo system był dopiero w fazie rozruchu, ale stały dopływ towarów i nowych, kosmicznych technologii zapewniał Kompanii dochód, a w konsekwencji panowanie na Ziemi. Kompania w coraz większej liczbie wysyłała statki handlowe: teraz nie musiała już robić nic innego. Załogi obsadzające te statki przywykały podczas długich lotów do izolowanego i jedynego w swoim rodzaju trybu życia, nie żądając niczego poza udoskonalaniem sprzętu, który zaczynały traktować jako swój własny; stacja, z kolei, pomagała stacji, przesyłając jedna drugiej ziemskie towary, każda o krok dalej, do swojego najbliższego sąsiada i cała wymiana kończyła się z powrotem na Stacji Sol, gdzie przeważającą część kredytu przeznaczano na drogie biomateriały i takie dobra, które produkowała tylko Ziemia.
Były to wielkie, dobre dni dla tych, którzy sprzedawali owe bogactwa: fortuny rodziły się i upadały; tak samo rządy; korporacje stawały się coraz potężniejsze, a Kompania Ziemska, w swych wielu postaciach, gromadziła ogromny majątek i kierowała sprawami narodów. Był to wiek niepokoju. Nowo uprzemysłowione populacje i zamieszanie w każdym kraju wchodzącym na ten długi, długi szlak w pogoni za pracą, bogactwem, osobistymi marzeniami o wolności, odwieczny pęd za Ziemią Obiecaną, drogi życiowe powielane na nowym i rozleglejszym oceanie, w obcych środowiskach.
Stacja Sol stała się odskocznią, już nie egzotyczną, ale bezpieczną i znaną. Kompania Ziemska kwitła spijając bogactwo stacji gwiezdnych i znowu sytuacja uznana została za naturalną przez tych, którzy z niej korzystali.
A stacje gwiezdne pielęgnowały sentyment do tego tętniącego życiem barwnego świata, który powołał je do istnienia, sentyment do Matki Ziemi w nowym i zabarwionym emocją znaczeniu tego określenia, tej która przysyłała cenne towary, żeby im żyło się lepiej; luksusowe dobra, które w pustynnym wszechświecie przypominały im, że istnieje przynajmniej jedna kolebka życia. Statki Kompanii Ziemskiej gwarantowały im przeżycie, romantyczny wątek do ich egzystencji wprowadzały zaś sondy Kompanii Ziemskiej, lekkie, szybkie jednostki zwiadowcze, które pomagały stawiać kolejne kroki bardziej selektywnie. Był to wiek Wielkiego Kręgu; tak nazywano trasę, jaką przemierzały frachtowce Kompanii Ziemskiej w swej nieustającej podróży od Matki Ziemi do Matki Ziemi.
Gwiazda za gwiazdą, gniazda za gwiazdą… w sumie było ich dziewięć — aż po Pell, która, jak się okazało, posiadała nadający się do zamieszkania świat, gdzie wreszcie natknięto się na życie.
Odkrycie to zburzyło wszystkie porozumienia i na zawsze zakłóciło równowagę Wielkiego Kręgu.
Gwiazda Pella i Świat Pella ochrzczone zostały tak od nazwiska kapitana statku, który je odkrył; planeta okazała się zamieszkana.
Upłynęło wiele czasu, nim wieść dotarła Wielkim Kręgiem na Ziemię; szybciej dowiedziały się o odkryciu pobliskie stacje gwiezdne i nie tylko naukowcy ruszyli tłumnie ku Światu Pella. Lokalne kompanie, świadome ekonomicznych konsekwencji odkrycia, rzuciły się jedna przez drugą na gwiazdę, byle tylko nie zostać w tyle; za nimi przybyły całe społeczności; dwie stacje orbitujące wokół pobliskich, mniej interesujących gwiazd stanęły w obliczu groźby wyludnienia, a nawet całkowitego porzucenia, co w końcu się stało. W gorączce rozwoju i wrzenia wywołanego budową stacji przy Pell ambitni ludzie zerkali już ku dwóm dalszym gwiazdom, leżącym za Pell, na zimno kalkulując i patrząc w przyszłość, bo oto Pell mogła stać się źródłem dóbr podobnych do ziemskich, artykułów luksusowych — potencjalnym zakłóceniem w kierunkach wymiany handlowej i zaopatrzenia.
Na Ziemi zaś, kiedy powracające frachtowce przywiozły wieść podjęto gorączkowe starania o… zignorowanie Pell. Obce życie. Kompania doznała wstrząsu; organizowano pospiesznie dyskusje na temat moralności i linii postępowania nie bacząc na fakt, że informacje dotarły z ponad dwudziestoletnim opóźnieniem jak gdyby można teraz było wpłynąć na decyzje, które tam, na Pograniczu dawno już zapadły. Sytuacja była nie do opanowania. Inne życie. Waliły się w gruzy hołubione przez człowieka wyobrażenia o realiach kosmosu. Rodziły się kwestie natury filozoficznej i religijnej, pojawiały się problemy, wobec których łatwiej było popełnić samobójstwo niż stawić im czoła. Rozkwitały nowe kulty. Ale, jak donosiły inne przybywające statki, tubylcy ze Świata Pella nie byli nadzwyczaj inteligentni ani wojowniczy, nic nie budowali i przypominali raczej niższe naczelne: porośnięci byli brązowym futrem, chodzili nago i mieli duże, wiecznie zdziwione oczy.
Ufff, odetchnął z ulgą mieszkaniec Ziemi. Antropocentryczny, geocentryczny wszechświat, w który zawsze wierzyła Ziemia, zatrząsł się w posadach, ale szybko odzyskał równowagę. Separatyści, którzy przeciwstawiali się Kompanii, w obliczu nowego zagrożenia oraz nagłego i wyraźnego załamania w wymianie towarowej, zdobywali wpływy i nowych zwolenników.
Kompania pogrążała się w chaosie. Instrukcje wędrowały długo, a tymczasem Pell, wyzwolona spod kontroli Kompanii, rosła w siłę. Przy dalszych gwiazdach nagle wyrosły nowe, nie usankcjonowane przez Kompanię Ziemską stacje, stacje, które przyjęły nazwy Mariner i Viking; one, z kolei, założyły Stację Russella i Esperance. Z czasem dotarły na miejsce instrukcje Kompanii nakazujące wyludnionym teraz bliższym stacjom podjęcie takich to a takich działań, celem ustabilizowania handlu; czysty nonsens.
Rozwinął się już nowy model wymiany towarowej. Niezbędnymi biomateriałami dysponowała Pell. Większość stacji gwiezdnych miała tam bliżej; a kompanie ze stacji gwiezdnych, które do niedawna widziały w Ziemi ukochaną Matkę, dostrzegły teraz nowe możliwości i wykorzystały je. Powstały kolejne stacje. Wielki Krąg został przerwany. Niektóre statki Kompanii Ziemskiej zrejterowały, by handlować z Nowym Pograniczem i nikt nie był w stanie ich zatrzymać. Handel istniał nadal, choć uległ modyfikacjom. Wartość towarów ziemskich spadała i w konsekwencji utrzymanie na dotychczasowym poziomie dobrobytu zawdzięczanego koloniom kosztowało Ziemię coraz więcej.
Nadszedł kolejny szok. Przedsiębiorczy kupiec odkrył nowy świat, Cyteen. Powstawały dalsze stacje — Fargone, Paradise, Wyatt — i Wielki Krąg rozszerzał się coraz bardziej.
Kompania Ziemska podjęła nową decyzję; program zwrotu kosztów, podatek od dóbr, który wyrównałby ostatnio poniesione straty. Prawili stacjom kazania o Społeczności Ludzkiej, o Długu Moralnym i długu wdzięczności.
Niektóre stacje i kupcy zapłacili podatek. Inne odmówiły, zwłaszcza te leżące za Pell i Cyteen. Kompania, utrzymywały, nie wniosła żadnego wkładu w ich powstanie i nie ma prąwa wysuwać pod ich adresem żadnych roszczeń. Ustanowiono system dokumentów tożsamości i wiz oraz powołano organa kontrolne, co wywołało niezadowolenie wśród kupców, którzy uważali, że statki są ich własnością.
Co więcej, ściągnięto z powrotem sondy; Kompania dawała tym samym do zrozumienia, że oficjalnie kładzie kres dalszemu nie kontrolowanemu rozwojowi Pogranicza. Sondy były uzbrojonymi, szybkimi statkami zwiadowczymi zapuszczającymi się śmiało w nieznane; ale teraz wykorzystywano je do innych zadań, do odwiedzania zbuntowanych stacji i nakłaniania ich do posłuszeństwa. Najsmutniejsze w tym wszystkim było to, że załogi sond, bohaterowie Pogranicza, występowały teraz w roli sił porządkowych Kompanii.
Kupcy żądni odwetu, frachtowce nie budowane z myślą o prowadzeniu działań wojennych, niezdolne do zwrotów pod ostrym kątem. Ale chociaż większość kupców deklarowała swą niechętną zgodę na płacenie podatku, zdarzały się jednak potyczki między występującymi w nowej roli sondami a zbuntowanymi kupcami. Buntownicy wycofali się w końcu do najdalszych kolonii, najmniej narażonych na środki przymusu stosowane przez Kompanię.
Tak rozpoczęła się wojna, której nikt nie nazywał wojną; uzbrojone sondy Kompanii przeciwko zbuntowanym kupcom, którzy obsługiwali najdalsze gwiazdy; sytuacja taka była możliwa dzięki istnieniu Stacji Cyteen i nawet Pell nie była im potrzebna.
I tak wytyczona została granica. Wielki Krąg wznowił działalność bez gwiazd położonych za Fargone, ale nie przynosił już takich zysków jak dawniej. Handel przez granicę odbywał się na dziwnych zasadach, bo płacący podatek kupcy mogli poruszać się bez żadnych ograniczeń, a rebelianci nie, pieczęcie zaś można fałszować i tak też czyniono. Wojna toczyła się ospale — od czasu do czasu parę salw oddanych do jakiegoś buntownika, który nawinął się pod celownik. Statki Kompanii nie były w stanie wskrzesić stacji położonych pomiędzy Pell a Ziemią; nie były one już zdolne do życia. Ich mieszkańcy emigrowali na Pell, na Stację Russella, na Marinera, Vikinga i jeszcze dalej.
Statki, tak samo jak stacje, budowano już na Pograniczu. Stworzono tam zaplecze technologiczne i przybywało kupców. I wtedy przyszedł s k o k — teoria, która powstała na Nowym Pograniczu, na Cyteen, i została szybko wprowadzona w życie przez budowniczych statków z Marinera po stronie kontrolowanej przez Kompanię.
I to był trzeci wielki cios wymierzony Ziemi. Stary, ograniczony szybkością światła sposób myślenia stracił aktualność. Frachtowce skokowe poruszały się teraz skrótami poprzez międzyprzestrzeń, a czas podróży z gwiazdy do gwiazdy, liczony dotąd w latach, skurczył się do miesięcy, a nawet dni. Udoskonalono technologie. Handel stał się nowym rodzajem gry i zmianie uległa strategia w ciągnącej się od dawna wojnie… stacje mogły nawiązać ściślejsze więzi.
I oto nagle, dzięki wprowadzeniu skoków, powstała organizacja rebeliantów z najdalszego Pogranicza. Jej zalążkiem stała się koalicja Fargone z jej kopalniami, wkrótce bunt rozszerzył się na Cyteen, przyłączyły się Paradise i Wyatt, a po nich inne gwiazdy i obsługujący je kupcy. Krążyły pogłoski o trwającym od lat, nie zgłaszanym, ogromnym wzroście populacji osiąganym za pomocą technologii proponowanych niegdyś po drugiej stronie granicy, na terytorium Kompanii, kiedy istniało wielkie zapotrzebowanie na ludzi, na ludzkie istnienia, które zapełniłyby bezmierną, czarną nicość, które pracowałyby i budowały. Robiła to teraz Cyteen. Organizacja, Unia, jak jej członkowie nazywali ją, rozmnażała się i rosła w postępie geometrycznym, wykorzystując działające już wcześniej laboratoria — fabryki ludzi. Unia stawała się coraz potężniejsza. W ciągu dwóch dziesięcioleci rozrosła się niebywale pod względem zajmowanego terytorium i gęstości zaludnienia, proponowała jednoznaczną, nieskomplikowaną ideologię rozwoju i kolonizacji, prostą drogę do czegoś, co było luźną rebelią. Uciszała bezwzględnie tych, którzy mieli inne zapatrywania, mobilizowała się, organizowała, coraz silniej wypierając Kompanię.
W końcu rozwścieczona opinia publiczna zażądała wyjaśnienia pogarszającej się sytuacji. Kompania Ziemska, rezydująca z powrotem na Stacji Sol, przeznaczając wpływy podatkowe na budowę potężnej floty złożonej wyłącznie ze statków skokowych, fortec bojowych, Europy, Ameryki i całego ich śmiercionośnego rodzeństwa.
Unia też nie pozostawała w tyle; konstruowała wyspecjalizowane statki wojenne, unowocześniała je w miarę powstawania nowych technologii. Zbuntowani kapitanowie, którzy długie lata walczyli po stronie Unii z powodów osobistych, zostali pod byle pretekstem zdjęci ze stanowisk; ich statki oddano w ręce dowódców wyznających właściwą ideologię, wykazujących się większą bezwzględnością.
Sukcesy przychodziły Kompanii coraz trudniej. Wielka flota ustępująca przeciwnikowi pod względem liczebności i mająca do pokrycia ogromne terytorium, nie położyła końca wojnie ani w rok, ani w pięć lat. A Ziemia była coraz bardziej znużona tym, co przerodziło się w niechlubny, irytujący konflikt. „Wstrzymać wszystkie gwiazdoloty”, podnosił się krzyk korporacji finansujących. „Ściągnąć z powrotem nasze statki i niech te sukinsyny zdechną z głodu.”
Jeśli ktoś przymierał głodem, to raczej flota Kompanii niż Unia, ale Ziemia zdawała się nie rozumieć, że nie chodzi tu już o słabe, buntujące się kolonie, ale o formującą się, dobrze odżywianą, dobrze uzbrojoną potęgę. Te same krótkowzroczne posunięcia, przeciąganie liny pomiędzy separatystami a Kompanią, które w przeszłości doprowadziły do wyalienowania się kolonii, wszystko to odradzało się teraz w nasilonej postaci, a tymczasem handel zamierał; Ziemianie przegrali wojnę nie na Pograniczu, ale w gabinetach senatu i w salach posiedzeń na Ziemi i na Stacji Sol, przymierzając się do wydobywania bogactw naturalnych w rodzimym Układzie Słonecznym, co było opłacalne, i rezygnując ze wszystkich misji badawczych w jakimkolwiek kierunku.
Nie liczyło się, że mieli teraz skok i że gwiazdy były blisko. Ich umysły zaprzątały wciąż stare problemy, ich własne problemy i ich własne kierunki polityki. Widząc odpływ najlepszych umysłów, Ziemia zakazała dalszej emigracji. Sama pogrążała się w ekonomicznym chaosie i na drenażu ziemskich zasobów naturalnych najczęściej skupiało się niezadowolenie opinii publicznej. Nigdy więcej wojny, powiedziano sobie na Ziemi; nagle wszystkim zaczęło zależeć na pokoju. Flota Kompanii, pozbawiona funduszów, tocząca wojnę na szerokim froncie, zdobywała zaopatrzenie gdzie i jak się dało.
Pod koniec z dumnej niegdyś pięćdziesiątki została nędzną garstką piętnastu statków, tułających się razem po stacjach, które jeszcze chciały je przyjmować. Ową garstkę nazywano Flotą Maziana, zgodnie z tradycją Pogranicza, gdzie statków było z początku tak mało, że wrogowie znali się nawzajem z nazwiska i reputacji… tradycje zatarły się, ale niektóre nazwiska pozostały popularne. Znany był Unii, ku jej wielkiemu ubolewaniu, Conrad Mazian z Europy, tak samo Tom Edger z Australii, Mika Kreshov z Atlantyku i Signy Mallory z Norwegii oraz pozostali kapitanowie Kompanii, nawet ci z rajderów. Nadal służyli Ziemi i Kompanii, ciesząc się coraz mniejszą sympatią i jednej, i drugiej. Nikt z obecnego pokolenia nie urodził się na Ziemi; ze znikomej liczby nowo zwerbowanych rekrutów nawet jedna osoba nie pochodziła z Ziemi ani ze stacji leżących na jej terytorium, bo stacje te obsesyjnie strzegły swej neutralności w toczącej się wojnie. Źródłem wyszkolonych załóg i żołnierzy byli dla Floty Maziana kupcy, większość nie z własnej woli.
Pogranicze zaczynało się niegdyś od gwiazd najbliższych Ziemi; teraz liczyło się od Pell, bo w miarę jak zamierał handel z Ziemią i kiedy skończyła się na zawsze przedskokowa forma handlu, najstarsze stacje zamykano. O Tylnych Gwiazdach niemal zapomniano, nikt ich już nie odwiedzał.
Istniały teraz światy za Pell, za Cyteen i wszystkie one należały do Unii; były to prawdziwe światy odległych gwiazd, do których dotarcie umożliwił skok. To tam Unia wciąż podtrzymywała pracę fabryk ludzi, aby powiększać populacje, zasilać je robotnikami i żołnierzami. Unia dążyła do opanowania całego Pogranicza, aby kierować przyszłością człowieka zgodnie z obraną przez siebie drogą. Unia panowała już nad Pograniczem, nad całym Pograniczem z wyjątkiem owego maleńkiego łuku stacji, który bezinteresownie trzymała dla Ziemi i Kompanii Flota Maziana, bo do tego została kiedyś powołana, bo dowództwu nie przychodziło nawet do głowy, że Flota mogłaby robić cokolwiek innego. A za plecami mieli tylko Pell… i pachnące naftaliną stacje Tylnych Gwiazd. Jeszcze dalej, odizolowana, leżała Ziemia uwikłana w wewnętrzne spory i prowadząca skomplikowaną, krótkowzroczną politykę.
Między Sol a Pograniczem nie istniała już żadna licząca się wymiana towarowa. W szaleństwie, którym była ta wojna, wolni kupcy kursowali po stronie Unii i między gwiazdami Kompanii, przecinając do woli linie frontów, chociaż Unia zwalczała ten proceder wyrafinowanymi metodami, dążąc do odcięcia Kompanii od źródeł zaopatrzenia.
Unia rozrastała się, a flota Kompanii trwała już tylko na posterunku, nie mając za sobą żadnych światów oprócz Pell, która ją żywiła, i Ziemi, która ją ignorowała… Po stronie Unii nie budowano już stacji na dawną skalę. Zastąpiły je małe punkty przesiadkowe do nowych światów, a sondy zaś nie ustawały w poszukiwaniu dalszych gwiazd. Żyły tam teraz pokolenia, które nigdy nie widziały Ziemi ludzie, dla których nazwy Europa i Atlantyk kojarzyły się z metalowymi tworami budzącymi grozę, pokolenia, których chlebem powszednim były gwiazdy, nieskończoność, nieograniczony wzrost i wieczny czas. Ziemia ich nie rozumiała.
Ale nie rozumiały ich też stacje, które trwały przy Kompanii, ani wolni kupcy prowadzący handel na tych dziwnych bezdrożach.
Konwój zmaterializował się nagle w polu widzenia; najpierw Norwegia, za nim dziesięć frachtowców — i jeszcze cztery rajdery, które po chwili wysłała Norwegia. Formacja eskortująca rozproszyła się szeroko na podejściu do Gwiazdy Pella.
Był to azyl, jedyne bezpieczne miejsce, do którego nie dotarła jeszcze wojna, ale oto nadciągała pierwsza fala. Światy Dalekiego Pogranicza zdobywały przewagę i sytuacja zmieniała się po obu stronach granicy.
Na mostku ECS 5, czyli nosiciela skokowego Norwegia, trwała gorączkowa krzątanina; cztery pomocnicze mostki dowodzenia kierowały ruchami rajderów — tworzyły one długą nawę ze stanowiskami łączności, skanowania i nadzoru. Drugą taką nawę stanowił mostek samego nosiciela. Norwegia była w nieustannym kontakcie z dziesięcioma frachtowcami. W obie strony płynęły zwięzłe meldunki dotyczące wyłącznie manewrów formacji. Norwegia była zbyt zajęta walką, by zajmować się ludzkim nieszczęściem.
Żadnych niespodzianek. Stacja przy Świecie Pella odebrała sygnał i przywitała ich bez entuzjazmu. Westchnienie ulgi rozeszło się po nosicielu od stanowiska do stanowiska; było to westchnienie prywatne, nie przeniesione pokładową siecią łączności. Signy Mallory, kapitan Norwegii, rozluźniła napięte bezwiednie mięśnie i wydała komputerowi bojowemu rozkaz przejścia w stan spoczynku.
Dowodziła tym zbiorowiskiem, była trzecim pod względem starszeństwa kapitanem z piętnastki Floty Maziana. Miała czterdzieści dziewięć lat. Pograniczna Rebelia była o wiele starsza; w swojej karierze Mallory zajmowała już stanowiska pilota frachtowca, kapitana rajdera, przeszła wszystkie szczeble, zawsze w służbie Kompanii Ziemskiej. Twarz miała wciąż młodą. Włosy srebrzystosiwe. Kuracje odmładzające, które tę siwiznę wywołały, utrzymywały resztę jej ciała w wieku mniej więcej trzydziestu sześciu lat biologicznych; ale kiedy pomyślała, z czym przybywa i co zwiastuje, poczuła się naraz, jakby miała sporo ponad czterdzieści dziewięć lat.
Odchyliła się na oparcie swojego fotela, skąd widziała skręcające ku górze wąskie korytarzyki mostka, nacisnęła kilka klawiszy na swej podręcznej konsoli, żeby sprawdzić, czy wszystko przebiega prawidłowo i wlepiła wzrok w tętniące życiem stanowiska i w ekrany ukazujące to, co rejestrowała aparatura wizyjna i co przekazywały skanery. Bezpiecznie. Żyła jeszcze dlatego, że nigdy nie dowierzała zbytnio takim ocenom sytuacji.
I dlatego, że potrafiła się przystosować. Wszyscy oni to potrafili, wszyscy, którzy brali udział w tej wojnie. Norwegia była taka jak jej załoga, posztukowana z ocalałych wraków: Brazylii, Italii, Osy i z pechowej Miriam B; przekrój wieku złomu, z którego ją złożono, sięgał daleko wstecz, aż do wojny frachtowców. Zbierali, co się dało, odrzucali jak najmniej… jak teraz, ze statków z uchodźcami, które eskortowali i ubezpieczali. Dziesiątki lat wcześniej było w tej wojnie miejsce na rycerskość, na wspaniałomyślne gesty, na oszczędzanie wroga i rozdzielanie się zgodnie z warunkami zawieszenia broni. Ale te czasy minęły bezpowrotnie. Spośród cywilów nie opowiadających się po niczyjej stronie wysegregowała tych, którzy byli jej przydatni, garstkę, która mogła się przystosować. Pell będzie protestowała. Nic im to nie da. Na nic nie zdadzą się protesty w tej czy innej sprawie. W wojnie nastąpił kolejny zwrot i skończyły się bezbolesne wybory.
Poruszali się wolno, w żółwim tempie, bo tylko na to było stać frachtowce w realnej przestrzeni; przebytą dotąd odległość nie obarczona obowiązkami Norwegia albo rajdery mogły pokonać depcząc światłu po piętach. Wyszli niebezpiecznie blisko masy Gwiazdy Pella, poza płaszczyzną układu, ryzykując wypadek przy skoku i kolizje. To była jedyna droga, jaką te frachtowce mogły pokonać szybko… i aby zyskać na czasie, rzucano na szalę życie.
— Mamy instrukcje podchodzenia z Pell — poinformował ją komunikator.
— Graff — zwróciła się do swojego zastępcy — przejmij dowodzenie. — I przełączając się na inny kanał rzuciła do mikrofonu: — Di, postaw wszystkich żołnierzy w stan gotowości; wszyscy pod bronią i z pełnym ekwipunkiem. — Przełączyła się z powrotem na kanał komunikatora: — Poradźcie Pell, żeby lepiej ewakuowała którąś sekcję i odizolowała ją. Powiadomcie konwój, że jeśli podczas podchodzenia ktokolwiek wyłamie się z szyku, rozwalimy go. Zróbcie to w takiej formie, żeby uwierzyli.
— Zrozumiano — powiedział dyżurny komunikatora; i po stosownej pauzie dodał: — Na linii dowódca stacji we własnej osobie.
Dowódca stacji protestował. Była na to przygotowana.
— Pan to musi zrobić — przerwała mu — Angelo Konstantinie z Konstantinów Pellijskich! Opróżnijcie tę sekcję albo sami to zrobimy. Zabierajcie się z miejsca do roboty, wynoście wszystko co cenne albo niebezpieczne, żeby mi zostały gołe ściany; i poblokujcie wszystkie drzwi, a włazy wejściowe zaspawajcie na głucho. Nawet się nie domyślacie, co wam wieziemy. A jeśli każecie nam czekać, ładunek może mi powyzdychać; na Hansfordzie wysiadają systemy podtrzymania życia. Rób pan, co mówię, panie Konstantin, albo wysyłam żołnierzy. A jak nie spisze się pan jak trzeba, panie Konstantin, będzie pan miał na karku uchodźców rozłażących się jak robactwo po całej tej pańskiej stacji, bez żadnych dokumentów i cholernie zdesperowanych. Proszę mi wybaczyć szczerość. Mam tu ludzi umierających we własnych odchodach. Mamy na tych statkach siedem tysięcy przerażonych cywilów, wszystko co pozostało z Marinera i Gwiazdy Russella. Nie mają ani wyboru, ani czasu. Nie powie mi pan nie, sir.
Zapadło milczenie; odległość i pauza dłuższa, niżby to usprawiedliwiała odległość.
— Ogłosiliśmy ewakuację sekcji doku żółtego i pomarańczowego, kapitanie Mallory. Służby medyczne będą w pogotowiu, oddajemy wam do dyspozycji wszystko, co możemy. Ekipy awaryjne są już w drodze. Wykonujemy zalecenia dotyczące odizolowania tych rejonów. Wprowadzone zostaną natychmiast w życie plany postępowania na wypadek zagrożenia. Sądzimy, że będziecie mieć na uwadze i naszych obywateli. Ta stacja nie dopuści do militarnej interwencji w nasze wewnętrzne metody zapewniania ładu i bezpieczeństwa ani do pogwałcenia naszej neutralności, ale docenimy pomoc pod naszym dowództwem. Over.
Signy uspokajała się powoli. Otarła pot z twarzy i odetchnęła głębiej.
— Pomocy udzielimy, sir. Spodziewany czas dokowania… za cztery godziny. Chyba zdołam opóźnić konwój do tego czasu. Tyle mogę wam dać na przygotowania. Czy dotarły już do was wieści o Marinerze? Wysadzony, sir. Sabotaż. Over.
— Cztery godziny nam wystarczą. Uznajemy znaczenie środków, których podjęcia się domagacie i traktujemy je zupełnie serio. Jesteśmy wstrząśnięci wiadomością o zagładzie Marinera. Prosimy o szczegółową notatkę. Ponadto donosimy, że mamy tu aktualnie delegację Kompanii. Jest bardzo zaniepokojona zaistniałą sytuacją…
Signy wyszeptała przekleństwo do komunikatom.
— …i żądają, abyśmy kazali wam zwrócić się o pomoc do innej stacji. Moi ludzie usiłują im wyjaśnić sytuację, jaka panuje na statkach i zagrożenie dla życia tych, którzy przebywają na ich pokładach, ale oni wywierają na nas presję. Uważają, że zagrożona jest neutralność Pell. Uwzględnijcie to z łaski swojej podchodząc i przyjmijcie do wiadomości, że agenci Kompanii zażądali kontaktu z panią osobiście. Over.
Powtórzyła przekleństwo i odetchnęła głęboko. Flota w miarę możności unikała takich spotkań; rzadko do nich dochodziło w ostatniej dekadzie.
— Powiedzcie im, że jestem zajęta. Nie dopuszczajcie ich do doków i do strefy, którą nam wyznaczyliście. Czy potrzebują fotografii konających z głodu kolonistów, żeby wczuć się w ich położenie? Niedobrze, panie Konstantin. Trzymajcie ich z dala od nas. Over.
— Są uzbrojeni w pełnomocnictwa rządowe. Reprezentują Radę Bezpieczeństwa. To tego rodzaju delegacja Kompanii. Mają tu coś do załatwienia i żądają transportu w głąb Pogranicza. Over.
Na usta już cisnęło się jej kolejne przekleństwo, ale ugryzła się w język.
— Dziękuję, panie Konstantin. Wyślę panu zalecenia dotyczące procedur postępowania z uchodźcami; zostały szczegółowo opracowane. Może je pan, zignorować, ale nie radzę tego czynić. Nie możemy panu nawet gwarantować, że ci, których wysadzimy na Pell, nie mają przy sobie broni. Nie możemy wejść między nich, żeby to sprawdzić. Uzbrojeni żołnierze nie mają tam prawa wstępu, rozumie pan? To właśnie wam wieziemy. Radzę panu trzymać facetów z Kompanii z dala od naszego rejonu dokowania, dopóki nie będziemy mieli zakładników do załatwiania spornych spraw. Zrozumiano? Koniec transmisji.
— Zrozumieliśmy. Dziękuję, kapitanie. Koniec transmisji.
Opadła na poduszki fotela i wzrokiem wlepionym w ekrany rzuciła do komunikatora polecenie wysłania instrukcji dla dowództwa stacji.
Ludzie Kompanii. Uchodźcy ze zniszczonych stacji. Z uszkodzonego Hansforda napływały wciąż nowe informacje; podziwiała opanowanie jego załogi. Ściśle określone procedury. Oni tam umierali. Załoga słuchała rozkazów i znajdowała się pod bronią. Nie chcieli opuścić statku, odrzucali propozycję wzięcia Hansforda na hol rajdem. To był ich statek. Trwali na nim i robili na odległość co w ich mocy dla tych, którzy znajdowali się na jego pokładzie. Nie słyszeli słów podziękowania od pasażerów, którzy roznosili statek na strzępy — a raczej czynili to, dopóki nie zepsuło się powietrze i nie zaczęły wysiadać systemy.
Cztery godziny.
Norwegia. Russell zniszczony, Mariner także. Nowina błyskawicznie obiegła korytarze stacji budząc oszołomienie i oburzenie mieszkańców i firm, które wszystko straciły. Ochotnicy i miejscowi robotnicy pomagali w ewakuacji; załogi doków za pomocą sprzętu wyładunkowego usuwały rzeczy osobiste z rejonu wydzielonego na strefę kwarantanny, starając się nie pomieszać ich i uchronić przed rozszabrowaniem. Komunikator zachłystywał się komunikatami.
— Mieszkańcy żółtego od numeru jeden do sto dziewiętnaście proszeni są o wydelegowanie swego przedstawiciela do komisji awaryjnego zakwaterowania. W punkcie opatrunkowym znajduje się zabłąkane dziecko, May Terner. Krewni proszeni są o niezwłoczne zgłoszenie się w punkcie… Ostatnie oszacowania przeprowadzone przez centralę stacji ujawniły wolne kwatery w dzielnicy gościnnej, tysiąc jednostek. Wszyscy przyjezdni są stamtąd usuwani na rzecz stałych mieszkańców stacji; priorytet zasiedlania ustalony zostanie drogą losowania. Liczba lokali pozyskanych dzięki zagęszczeniu jednostek zamieszkanych: dziewięćdziesiąt dwa. Pomieszczenia nadające się do tymczasowego adaptowania na cele mieszkalne: dwa tysiące, wliczając w to miejsca zgromadzeń publicznych i pewne rotacje zasiedlenia wynikające z podziału doby stacji na dzień główny i dzień przestępny. Rada stacji zwraca się z prośbą do wszystkich osób, które mają możność zamieszkania z krewnymi lub ze znajomymi, o skorzystanie z tej możliwości i o jak najszybsze zgłoszenie swojej decyzji do komputera; dobrowolne zgłoszenie lokalu do wynajęcia będzie rekompensowane jego mieszkańcowi po stawkach równoważnych per capita wydatkom poniesionym na lokal zastępczy. Brak nam jeszcze pięciuset jednostek mieszkalnych i jeżeli ten deficyt nie zostanie zlikwidowany przez ochotnicze odnajmowanie całych lokali lub dobrowolne zgłaszanie przez poszczególne osoby gotowości do przyjęcia sublokatorów, zmuszeni będziemy do kwaterowania ludzi w barakach na terenie stacji lub tymczasowego przesiedlania ich na Podspodzie. Trzeba natychmiast podjąć decyzję w sprawie przeznaczenia na cele mieszkalne sekcji niebieskiej, w której w ciągu najbliższych stu osiemdziesięciu dni powinno się zwolnić pięćset jednostek… Dziękuję… Oddział służby bezpieczeństwa proszony jest o zameldowanie się w ósmym żółtym.
To był koszmar. Damon Konstantin wpatrywał się w potok wydruków i co chwila odbywał nerwowy spacer po wyłożonej matą podłodze dyspozytorni sektora niebieskiego, górującej nad dokami, gdzie technicy usiłowali się uporać z logistyką ewakuacji. Pozostały jeszcze dwie godziny. Z szeregu okien widział chaos panujący we wszystkich dokach, gdzie pod nadzorem policji składowano w stosach rzeczy osobiste ewakuowanych. Przeniesiono wszystkich mieszkańców i wszystkie instalacje z poziomów od dziewiątego do piątego sektorów żółtego i pomarańczowego: warsztaty dokowe, domy, cztery tysiące ludzi stłoczono gdzie się da. Fala ta rozlała się po niebieskim i wokół obrzeży zielonego i białego, sektorów wielkich rezydencji głównych. Wszędzie przelewał się zdezorientowany i wściekły tłum. Rozumieli potrzebę: przenosili się — każdy na stacji był zobowiązany do takich zmian miejsca zamieszkania na czas remontu, podczas reorganizacji… ale nigdy bez uprzedzenia, nigdy na taką skalę i nigdy bez znajomości nowego przydziału. Nie trzymano się planów, cztery tysiące ludzi wściekało się. Kupcy z dwóch sfatygowanych frachtowców cumujących akurat w doku zostali brutalnie wyrzuceni z kwatery noclegowej; służba bezpieczeństwa nie chciała ich widzieć ani w dokach, ani w pobliżu stacji. Tam na dole, w tym kłębowisku, była jego żona szczupła kobieta w bladozielonym ubraniu. Kontakty z kupcami… to była praca Eleny, a on siedział teraz w jej biurze i niepokoił się o nią. Obserwował nerwowo zachowanie rozjuszonych kupców i rozważał możliwość wysłania tam na dół policji na pomoc Elenie; ale Elena zdawała się im nie ustępować, krzyk za krzyk, wszystko tłumiła wykładzina dźwiękoszczelna ogólny gwar głosów i hałas maszyn zaledwie przesączały się tu na górę do dyspozytorni. Nagle zaczęli wzruszać ramionami i podawać sobie ręce, jak gdyby nie było wcale kłótni. Pewne sprawy zapewne załatwiono albo odłożono na później i Elena oddaliła się, a kupcy pomaszerowali przez wysiedlony tłum kręcąc głowami i nie okazując specjalnego zadowolenia. Elena zniknęła pod pochyłymi oknami… poszła do windy, żeby wjechać tu, na górę, pomyślał Damon. Tam, w sekcji zielonej, jego własne biuro parało się załatwianiem protestu rozjuszonego mieszkańca; a w centrali stacji gryzła z nerwów paznokcie delegacja Kompanii wysuwając własne żądania pod adresem jego ojca.
— Grupa medyczna proszona jest o zameldowanie się w sekcji żółtej osiem — rozległ się jedwabisty głos z komunikatora. Ktoś był w potrzebie, ktoś z ewakuowanych sekcji.
W dyspozytorni otworzyły się drzwi windy. Weszła Elena z twarzą wciąż jeszcze zarumienioną od sprzeczki.
— Centrala zupełnie oszalała — powiedziała. — Tych kupców wyrzucono z domu noclegowego i kazano im zamieszkać na ich statkach; a teraz do statków nie dopuszcza ich policja. Chcą się wynieść ze stacji. Nie chcą, żeby zarekwirowano im statki w razie jakiejś nagłej ewakuacji. Zauważ, że w tej chwili byliby już daleko od Pell. Mallory jest znana z tego, że rekrutuje kupców grożąc użyciem broni.
— Co im powiedziałaś?
— Żeby się nie załamywali i pocieszyli tym, że podpisywane będą zapewne jakieś kontrakty na zaopatrzenie dla tej masy ludzkiej; ale oni nie dostaną się na żaden statek, który blokuje dok lub który podpadł naszej policji. A więc mają teraz szlaban, przynajmniej na jakiś czas.
Elena bała się. To było wyraźnie widoczne pod kruchą maską zaaferowania. Wszyscy tutaj odczuwali strach. Objął ją ramieniem, a ona przytuliła się do niego bez słowa. Kupiec Elena Quen z frachtowca Estelle, który odleciał na Russella i Marinera. Zrezygnowała z tego kursu dla niego, żeby rozważyć zostanie tutaj na stałe. Teraz musiała użerać się ze zdenerwowanymi kupcami, którzy prawdopodobnie mieli rację i w jej mniemaniu rozumowali logicznie, mając wojsko na karku. Patrzyła na to, co się dzieje, z zimną desperacją, oczyma mieszkańca stacji. Jeśli na stacji źle się działo, sytuacja taka rozciągała się na każdy sektor i sekcję, rodząc pewną odmianę fatalizmu: jeśli ktoś znajdował się w bezpiecznej strefie, pozostawał tam; jeśli ktoś wykonywał zawód, dzięki któremu mógł być użyteczny, służył pomocą; a jeśli to czyjś rejon znalazł się w tarapatach, ten ktoś trwał twardo na posterunku — było to jedyne możliwe do przyjęcia bohaterstwo. Stacja nie mogła strzelać, nie mogła uciekać, mogła tylko przyjmować razy i leczyć odniesione rany, jeśli był na to czas. Kupcy kierowali się inną filozofią i w obliczu niebezpieczeństwa mieli inne odruchy.
— No, już dobrze — powiedział naprężając ramię. Czuł, jak Elen odpowiada na jego uścisk. — Wysadzą tylko cywilów, którzy pozostaną tutaj, dopóki nie minie kryzys, a potem wrócą do siebie. Jeśli tego nie zrobią… no cóż, przeżyliśmy już przecież wielki exodus, kiedy zamknięto ostatnią z Tylnych Gwiazd. Dobudowaliśmy wtedy parę sekcji. Zrobimy to znowu. Poprostu powiększymy kubaturę.
Elena nic nie odpowiedziała. Poprzez komunikator i z ust do ust rozchodziły się straszne pogłoski o rozmiarach zniszczeń na Marinerze, a Estelle nie było wśród nadciągających frachtowców. Wiedzieli już na pewno. Kiedy nadeszły pierwsze wiadomości o zbliżającym się konwoju, miała jeszcze nadzieję; i bała się, bo meldowano o uszkodzeniach na tych wlokących się w żółwim tempie, jak to frachtowce, statkach, w wielu krótkich skokach koniecznych ze względu na ograniczony zasięg, zatłoczonych po brzegi pasażerami, do których przewozu nie były nigdy przystosowane. W ten sposób mnożyły się dni spędzane w realnej przestrzeni, a zważywszy odległość, jaką mieli do przebycia, na pokładach musiało szaleć istne piekło. Krążyły pogłoski, że mają za mało leków, aby przetrzymać skok, że niektóre statki wchodziły weń bez ich podawania. Starał się to sobie wyobrazić — wczuć się w niepokój Elen. Brak Estelle wśród statków tworzących konwój był wiadomością i dobrą, i złą. Prawdopodobnie kupcy węsząc pismo nosem, zeszli z deklarowanego kursu i pospiesznie poszukali bezpiecznego miejsca… ale i tak jest powód do zdenerwowania, bo wojna wisi na włosku. Przestała istnieć stacja… została wysadzona. Russell ewakuuje personel. Granica bezpieczeństwa znalazła się nagle o wiele za blisko i stało się to o wiele za szybko.
— Być może — musiał jej o tym powiedzieć, chociaż wolałby zachować tę wiadomość na następny dzień — być może przeniosą nas do niebieskiego i kto wie, czy nie do wspólnych kwater. Mają do tych sekcji przekwaterować personel administracyjny. Na pewno znajdziemy się wśród nich.
Wzruszyła ramionami.
— Trudno. Czy to już postanowione?
— Nie, ale będzie.
Po raz drugi wzruszyła ramionami; tracili dom, a ona wzruszała ramionami patrząc przez okno na doki w dole, na tłumy i na statki kupców.
— Wojna tutaj nie dotrze — pocieszał ją usiłując sam w to uwierzyć, bo Pell była jego domem, a tego nie zrozumie żaden kupiec. Konstantinowie budowali ją od samego początku. Kompania przeboleje każdą stratę, ale nie odda Pell. I w chwilę później, w przypływie odwagi, a może szczerości, dodał:
— Muszę dostać się do doków objętych kwarantanną.
N orwegia wysforowała się na czoło konwoju. Na jej ekranach wizyjnych panoszył się lśniący, obracający się wokół swej piasty szkaradny torus Pell. Rajdery rozsypały się w tyralierę, aby osłaniać frachtowce podczas krytycznej operacji dokowania. Kupieckie załogi obsadzające ocalałe z pogromu statki przezornie utrzymywały szyk torowy nie sprawiając Signy kłopotów. Blady sierp Świata Pella — Podspodzia w rzeczowej nomenklaturze Pell — wisiał za stacją spowity kurzawą szalejących na jego powierzchni burz. Dostroili się do sygnału Stacji Pell, któremu towarzyszyły migocące światełka wytyczające rejon ich dokowania. Stożek, w który mieli trafić czujnikiem dziobowym, jarzył się na niebiesko światłami naprowadzającymi, SEKCJA POMARAŃCZOWA, głosiły na ekranie wizyjnym zniekształcone litery obok gmatwaniny łopatek energetycznych i płyt baterii słonecznych. Signy włączyła skanowanie i ujrzała wszystko tam, gdzie powinno być na obrazie docierającym z Pell. Nieprzerwany gwar dochodzący z kanałów centrali Pell i statku dawał zajęcie przy komunikatorze tuzinowi techników.
Weszli w ostatnią fazę podchodzenia, wytracając łagodnie sztuczne ciążenie, w miarę jak obracający się wewnętrzny cylinder Norwegii zawieszony w osi ramy zwalniał i blokował się w położeniu dokowania — wszystkie pokłady załogowe zgrane z górą i dołem stacji. Jeszcze kilka manewrów reorientujących, odczuwalnych w postaci serii zmieniających się skokowo przeciążeń i przed dziobem zamajaczył stożek. Weszli precyzyjnie do doku natrafiając bezbłędnie na chwytak, ostatni zryw ciążenia świadczył o napotkaniu na opór czołowy — otwarli włazy dla załogi doku Pell; stanowili teraz stabilną i integralną część Pell, obracając się wraz z nią.
— Meldują, że po stronie doku wszystko gra — powiedział Graff. — Policja kapitanatu stacji obstawiła cały teren.
— Komunikat — odezwał się komunikator. — Dowódca Stacji Pell do Norwegii: żądamy współpracy wojskowej ze służbami powołanymi zgodnie z waszymi instrukcjami do przeprowadzenia odprawy wjazdowej. Wszystkie procedury są takie, jakich żądaliście, ukłony od dowódcy stacji, kapitanie.
— Odpowiedź: Hansford wchodzi natychmiast z krytycznym stanem systemów podtrzymywania życia i warunkami stwarzającymi groźbę wybuchu paniki. Trzymajcie się z dala od nas. Koniec. Graff, przejmij dowodzenie. Di, wyślij mi żołnierzy na tamten dok, ale migiem.
Wydawszy polecenia wstała i przeszła wąskimi, łukowatymi korytarzykami mostka do małego pomieszczenia, które służyło jej za gabinet, a często też za sypialnię. Wyjęła kurtkę z szafki, założyła ją i wsunęła do kieszeni pistolet. Nie był to mundur. Chyba nikt w całej Flocie nie posiadał kompletnego uniformu. Od tak dawna szwankowało zaopatrzenie. Tylko kapitańskie koło na kołnierzu odróżniało ją od kupca. Żołnierze byli nie lepiej umundurowani, ale uzbrojeni: o to dbano za wszelką cenę. Zjechała windą do dolnego korytarza i potrącana przez uzbrojonych po zęby żołnierzy Di Janza zbiegających w pośpiechu do doku, wydostała się rękawem zejściowym na zewnątrz, w chłodne szerokie przestrzenie.
Cały dok należał do nich; ogromna, zakrzywiająca się ku górze perspektywa. W miarę jak krzywizna obrzeża stacji uciekała w lewo w kierunku stopniowego horyzontu, sufit przesłaniał kolejne łuki sekcji; zatrzymała wzrok na śluzie sekcji otwierającej się po prawej stronie. Nie było tu nikogo i niczego oprócz załogi doku i ich suwnic, a także funkcjonariuszy służby bezpieczeństwa stacji i personelu stanowisk odprawy, ale te dwie ostatnie grupy znajdowały się w sporej odległości od miejsca postoju Norwegii. Nie dostrzegała miejscowych robotników, nie tutaj, nie w tej sytuacji. Po rozległym doku walały się śmieci papiery, części garderoby — świadczące o pośpiesznej ewakuacji. Warsztaty i biura dokowe świeciły pustkami; tak samo opustoszały i zaśmiecony był korytarz główny biegnący środkiem doku. W metalowych dźwigarach podtrzymujących sufit odbijał się echem głęboki bas Di Janza wydającego rozkazy żołnierzom otaczającym kordonem rejon, do którego wchodził Hansford.
Dokerzy Pell przybliżyli się. Signy obserwowała wszystko zagryzając nerwowo dolną wargę. Zerknęła w bok na podchodzącego do niej cywila. Był to młodzieniec o śniadej twarzy, z notesem w ręku, ubrany w elegancki niebieski kombinezon, prawdopodobnie urzędnik. Nadajnik w uchu informował ją na bieżąco o sytuacji na Hansfordzie; był to nieprzerwany potok złych wiadomości.
— Kim pan jest? — spytała.
— Nazywam się Damon Konstantin, kapitanie, jestem z Biura Radcy Prawnego.
Poświęciła mu jeszcze jedno spojrzenie. Jakiś Konstantin. To możliwe. Przed wypadkiem żony Angelo miał z nią dwóch chłopców.
— Radca Prawny — prychnęła.
— Jestem do usług, jeśli będzie pani czegoś potrzebowała… albo jeśli oni będą w potrzebie. Mam kontakt z centralą za pośrednictwem komunikatora.
Rozległ się huk. Hansford źle wszedł w dok i zsuwając się z metalicznym zgrzytem po stożku naprowadzającym, uderzył ze wstrząsem o chwytaki.
— Przycumować go i odsunąć się! — wrzasnął Di do dokerów; ten nie potrzebował komunikatora.
Graff kierował przebiegiem operacji z mostka dowodzenia Norwegii. Załoga Hansforda miała pozostać zamknięta na swym mostku i kierować wyładunkiem zdalnie. „Każ im wychodzić”, usłyszała w słuchawce rozkaz Graffa. „Wszelkie wrogie gesty pod adresem żołnierzy zostaną przywitane ogniem.”
Cumowanie dobiegło końca. Podjechał trap. — Odsunąć się! — zawył Di.
Dokerzy odskoczyli poza kordon żołnierzy; ci skierowali lufy na statek. Klapa śluzy powietrznej opadła, waląc z hukiem o rękaw zejściowy.
W chłód doku wytoczył się zaduch. Otworzyły się włazy wewnętrzne i żywa fala runęła przed siebie, tratując się nawzajem i przewracając. Ludzie wylewali się ze statku jak szaleni, z piskiem i wrzaskiem. Ostudziła ich dopiero salwa oddana ponad głowami. Zatrzymali się zdezorientowani.
— Spokój! — rozdarł się Di. — Siadać gdzie kto stoi i ręce na głowę. Niektórzy, ci najsłabsi, już siedzieli. Inni posłuchali i usiedli. Kilkoro było zbyt oszołomionych, by zrozumieć o co chodzi, ale i oni przystanęli. Fala znieruchomiała. Damon Konstantin stojący u boku Signy zaklął cicho i potrząsnął głową. Co tu mówić o prawie; pot wystąpił mu na czoło. Jego stacja stała w obliczu żywiołu… awaria systemów, śmierć Hansforda zwielokrotniona dziesięć tysięcy razy. Przy życiu pozostało stu, może stu pięćdziesięciu szczęśliwców kulących się teraz w doku przy suwnicy bramowej. Smród ze statku roprzestrzeniał się po dokach. Pracowały pompy tłoczące pod ciśnieniem świeże powietrze poprzez systemy Hansforda. Na statku było tysiąc osób.
— Będziemy musieli tam wejść — mruknęła Signy i na samą myśl o tym zrobiło jej się niedobrze.
Di zabierał uchodźców pojedynczo i przeprowadzał ich pod lufami karabinów do odgrodzonego kotarą miejsca, gdzie będą rozbierani do naga, przeszukani, wyszorowani i skierowani do rejestracji lub do punktu sanitarnego. Ta grupa nie miała żadnych bagaży ani dokumentów.
— Potrzebuję oddziału porządkowego w ubraniach do pracy w skażonym środowisku — powiedziała Signy do młodego Konstantina. — I noszy. Przygotujcie nam też miejsce na zwałkę śmieci. Będziemy wynosić trupy; to wszystko, co możemy zrobić. W miarę możliwości ustalcie ich tożsamość — odciski palców, fotografie, cokolwiek. Każdy trup, który wydostanie się stamtąd nie zidentyfikowany, może w przyszłości zaważyć na waszym bezpieczeństwie.
Konstantin wyglądał kiepsko. Miał dosyć. Niektórzy z jej żołnierzy też. Usiłowała zignorować protesty własnego żołądka.
Jeszcze kilku ocalałych dowlokło się do otwartego luku. Byli bardzo osłabieni, prawie niezdolni do zejścia po trapie. Garstka, żałosna garstka.
Do doku wchodziła Lila; zaczynała podchodzenie z paniką wśród załogi na pokładzie, głucha na instrukcje i groźby rajderów. Signy usłyszała meldujący o tym głos Graffa i włączyła mikrofon.
— Zatrzymać ich. Jeśli trzeba, odciąć im brzechwę. Mamy tu pełne ręce roboty. Przyślijcie mi skafander.
Wśród rozkładających się trupów znaleziono jeszcze siedemdziesięcioro ośmioro żywych. Reszta była sztywna i nie stwarzała już żadnego zagrożenia. Signy przeszła przez komorę odkażającą, zdjęła skafander i usiadła na gołej podłodze doku walcząc z podchodzącym do gardła żołądkiem. Cywilny robotnik pomocniczy wybrał zły moment na poczęstowanie jej kanapką. Odepchnęła jego rękę i napiła się miejscowej kawy ziołowej; wnętrzności Hansforda zostały oczyszczone, mogła wreszcie odetchnąć pełną piersią. Cały dok cuchnął teraz antyseptyczną mgiełką.
Stosy ciał w korytarzach statku, krew, trupy. Gdy otworzono ogień, zadziałały systemy awaryjnego zamykania luków. Niektóre ciała zostały przecięte na pół. Ci z żyjących, których stratowano w panice, mieli połamane kości. Uryna. Wymiociny. Krew. Jatka. Mieli obieg zamknięty, musieli tym oddychać. Ocalałym z Hansforda nie pozostało pod koniec nic prócz tlenu awaryjnego i to stało się prawdopodobnie przyczyną mordu. Większość z tych, co przeżyli, zabarykadowała się w pomieszczeniach, gdzie zachowało się powietrze mniej zanieczyszczone niż w źle wentylowanych ładowniach, w których stłoczono przeważającą część uchodźców.
— Komunikat od dowódcy stacji — powiedział jej do ucha komunikator. — Żąda niezwłocznego stawienia się kapitana w biurach zarządu stacji.
— Nie — odpowiedziała krótko.
Wynoszono trupy z Hansforda; ten widok przypominał trochę odprawianą taśmowo posługę religijną, trochę zadumy nad zmarłymi przed wyrzuceniem ich w kosmos. Pochwyceni przez studnię grawitacyjną Podspodzia podryfują w końcu w jego kierunku. Zastanowiła się przez moment, czy ciała płoną spadając poprzez atmosferę. Prawdopodobnie, pomyślała. Nie miała zbyt wiele do czynienia ze światami. Nie była pewna, czy ktokolwiek starał się to wyjaśnić.
Ludzie z Lili schodzili w lepszym stanie. Napierali i popychali się z początku, ale dali spokój, gdy ujrzeli przed sobą uzbrojonych żołnierzy. Konstantin pomógł rozładować sytuację, przemawiając przez przenośny megafon do przerażonych cywilów kategoriami mieszkańca stacji i rzucając im w twarze logiką mieszkańca tejże; mówił o groźbie zniszczenia kruchej równowagi, takie tam trucie o karności i zagrożeniu, którego musieli wysłuchiwać przez całe swe życie w zamknięciu.
Signy podźwignęła się podczas tej oracji na nogi i wciąż trzymając w ręku kubek z kawą patrzyła, jak procedury, które nakreśliła, zaczynają gładko funkcjonować, ci z dokumentami na jedną stronę, ci bez dokumentów na drugą, celem sfotografowania i identyfikacji na podstawie ustnego oświadczenia. Przystojny chłopak z Biura Radcy Prawnego dowiódł, że posiada i inne zalety — liczono się z jego zdaniem, jeśli chodziło o podejrzane dokumenty lub o uspokojenie zdezorientowanego personelu stacji.
— Gryf podchodzi do doku — poinformował ją głos Graffa. — Stacja mówi nam, że w związku z ofiarami na Hansfordzie chce z powrotem przejąć pięćset jednostek zarekwirowanych kwater.
— Nie ma mowy — powiedziała stanowczo. — Moje słowa uznania dla dowództwa stacji, ale nie ma mowy. Jaka sytuacja na Gryfie?
— Panika. Ostrzegliśmy ich.
— Gdzie się jeszcze rozklejają?
— Wszędzie panuje napięcie. Uważaj. Mogą coś wykręcić, każdy z nich. Maureen zgłaszała jeden zgon, zawał i jednego chorego. Kieruję ją jako następny. Dowódca stacji pyta, czy będziesz mogła być obecna za godzinę na naradzie. Podsłuchałem, że chłopcy z Kompanii żądają dopuszczenia ich do tego rejonu.
— Nie wpuszczać ich.
Dopiła kawę i przeszła wzdłuż lin na przód doku Gryfa, cała operacja przeniosła się tutaj, bo przy Hansfordzie nie było już czego pilnować. Odprawiani uchodźcy zachowywali się spokojnie. Zaaferowani byli lokalizowaniem przydzielonych im kwater i rozkoszowali się bezpiecznym środowiskiem stacji. Obok stała odziana w skafandry brygada gotowa do odholowania Hansforda; w tym doku mieli tylko cztery stanowiska cumownicze. Signy oceniła na oko miejsce, które przydzieliła im stacja pięć poziomów dwóch sekcji i dwa doki. Ciasno, ale wystarczy na jakiś czas. Baraki mogłyby częściowo rozwiązać problem… chwilowo. Niedługo będzie jeszcze ciaśniej. O luksusach nie ma mowy.
Nie byli jedynymi przybywającymi tu uchodźcami; byli tylko pierwsi. Ale nie puszczała pary z ust.
Spokój przerwała Dina; podczas rewizji przyłapano człowieka z bronią, potulnego baranka, który zmienił się w bestię, kiedy go aresztowano: dwóch zabitych na miejscu, a potem spazmujący, histeryzujący pasażerowie. Signy przyglądała się incydentowi zwyczajnie zmęczona. Potrząsnęła w końcu głową i kazała pozbyć się ciał wraz z innymi; Konstantin zbliżył się do niej zły i z pretensjami. „Prawo wojenne”, warknęła kończąc dyskusję i oddaliła się.
Sita, Peria, Mała Niedźwiedzica, Winifreda. Weszły z rozdzierającą powolnością, wyładowały uchodźców i ich dobytek i odprawa posuwała się krok za krokiem dalej.
Signy opuściła dok, wróciła na pokład Norwegii i wzięła kąpiel. Szorowała całe ciało trzy razy, zanim zaczęła czuć, że spłukała z siebie cały ten smród i widoki, jakich była świadkiem.
Stacja weszła w dzień przestępny; skargi i żądania ucichły przynajmniej na kilka godzin.
A jeśli nawet jakieś się zdarzały, przestępnodniowe dowództwo Norwegii oddalało je wszystkie.
Na noc miała rozrywkę, swego rodzaju towarzystwo, pożegnanie. Był jeszcze jednym ocalonym z Russella i Marinera… nie nadawał się do przewożenia na innych statkach. Rozerwaliby go na strzępy. Wiedział o tym i godził się z tym. Załóg też nie był pewien i rozumiał swoją sytuację.
— Tutaj wysiadasz — oznajmiła patrząc na leżącego obok niej mężczyznę. Jego nazwisko nie miało znaczenia. Pomieszało się jej w pamięci z innymi i czasami myliła się zwracając się do niego, kiedy już zasypiała. Nie zareagował. Zamrugał tylko oczyma, co było znakiem, że przyjął wyrok do wiadomości. Ta twarz, może jej niewinność — było to coś, co ją intrygowało. Zawsze intrygowały ją kontrasty. I piękno. — Masz szczęście powiedziała. Zareagował tak samo, jak reagował na większość rzeczy. Po prostu patrzył, obojętny i piękny; na Russellu grzebali w jego umyśle. Czasami rodziła się w niej podłość, potrzeba zadawania ran… niepełnego morderstwa, wymazywania w ten sposób większych. Stosowania małej przemocy, zapomnienia o horrorze rozgrywającym się na zewnątrz. Sypiała czasami z Graffem i z Di, z każdym, kto jej się spodobał. Nigdy nie pokazywała się z innej strony tym, których ceniła, przyjaciołom, załodze. Tylko czasami zdarzały się podróże takie jak ta, kiedy popadała w ponury nastrój. Powszechna choroba wśród dysponującej władzą absolutną kadry oficerskiej Floty, w zamkniętych światach statków, bez możliwości wyładowania się. — Co ty na to? — spytała; nie miał zdania i może dzięki temu ocalał.
Norwegia pozostała. Była ostatnim statkiem przycumowanym w rejonie kwarantanny; jej żołnierze pełnili służbę w doku. Stała tam w powodzi świateł nad powoli poruszającymi się linami, w towarzystwie karabinów.
Za wiele wrażeń, stanowczo za wiele. Damon Konstantin wziął kubek kawy od jednego z robotników pomocniczych przechodzącego obok biurka i oparłszy się ręką o blat wyjrzał na doki przecierając szczypiące oczy. Kawa zalatywała środkami dezynfekcyjnymi, śmierdziało tu nimi wszystko, nawet skóra była nimi przesiąknięta. Żołnierze trwali na posterunkach strzegąc tego małego wycinka doku. Kogoś zasztyletowano w baraku A. Nikt nie potrafił wyjaśnić, skąd wzięło się narzędzie zbrodni. Domyślano się, że nóż pochodził z kuchni którejś z opuszczonych jadłodajni dokowych; ktoś nie zdający sobie sprawy z powagi sytuacji beztrosko pozostawił sztućce na wierzchu. Konstantin czuł się skonany. Nie miał żadnych poszlak; policja stacji nie potrafiła znaleźć zabójcy w szeregach uchodźców wychodzących wciąż noga za nogą, nieprzerwanym szeregiem, z doków do punktu kwaterunkowego.
Poczuł, że ktoś dotyka jego ramienia. Odwrócił głowę na obolałej szyi i mrugając powiekami spojrzał na swego brata. Emilio siedział na wolnym fotelu obok, nie zdejmując ręki z jego ramienia. Starszy brat. Emilio wchodził w skład Sztabu Centralnego dnia przestępnego. Teraz jest dzień przestępny, uświadomił sobie otumaniony ze zmęczenia Damon. Światy czuwania-snu, w których obaj rzadko spotykali się na służbie, pomieszały się.
— Idź do domu — powiedział łagodnie Emilio. — Jeśli któryś z nas musi tutaj być, to teraz na mnie kolej. Obiecałem Elen, że przyślę cię do domu. Była zdenerwowana.
— Tak, tak — zgodził się, ale nie mógł się ruszyć z miejsca; brakło mu woli i energii.
Ręka Emilia zesztywniała i zsunęła się z jego ramienia.
— Oglądałem wszystko na monitorach — dodał Emilio. Wiem, co tutaj mamy.
Damon zacisnął usta czując nagły przypływ nudności i patrzył wprost przed siebie, nie na uchodźców, w przyszłość, na rozkład wszystkiego co stabilne i pewne w ich życiu. Pell. Ich Pell, jego i Eleny, jego i Emilia. Flota sama dała sobie prawo ingerencji i nie mogli zrobić nic, żeby temu zapobiec, bo uchodźcy napływali zbyt szybko, a oni nie mieli gotowych alternatyw.
— Widziałem, jak strzelano do ludzi — powiedział. — Nie zrobiłem nic, żeby temu zapobiec. Nie mogłem. Nie mogłem walczyć z wojskiem. Różnica zdań… mogłaby doprowadzić do rozruchów. Objęłaby nas wszystkich. — Ale oni strzelali do ludzi tylko za to, że ci wyłamywali się z szeregu.
— Damon, idź już stąd. Teraz to moje zmartwienie. Coś wymyślimy.
— Nie mamy żadnego wyjścia. Pozostają tylko agenci ~Kompanii; a ich nie ma sensu w to mieszać.
— Poradzimy sobie — powiedział Emilio. — Istnieją pewne granice. Nawet Flota to rozumie. Nie mogą przetrwać narażając Pell. Cokolwiek jeszcze zrobią, nie wystawią nas na niebezpieczeństwo.
— Zrobią to — rzekł Damon skupiając wzrok na szeregach przeciągających przez doki, a potem zerkając na brata, na twarz, która była jego własnym odbiciem starszym o pięć lat. My tego chyba nigdy nie przetrawimy.
— No, a przecież kiedy zamknęli Tylne Gwiazdy, poradziliśmy sobie.
— Dwie stacje… dotarło do nas sześć tysięcy ludzi z… pięćdziesięciu, sześciedziesięciu tysięcy?
— Przypuszczam, że reszta wpadła w ręce Unii — mruknął Emilio. — Albo zginęła wraz z Marinerem; nie da się określić liczby ofiar. A może część wydostała się na innych frachtowcach i poleciała gdzieś indziej. — Opadł na oparcie fotela i twarz mu sposępniała. — Ojciec chyba śpi. Mam nadzieję, że matka też. Idąc tutaj wstąpiłem do ich apartamentu. Ojciec twierdzi, że twoja zgoda na przyjście tutaj była szaleństwem; powiedziałem, że ja też oszalałem i że potrafię prawdopodobnie uporządkować to, z czym ty sobie nie poradziłeś. Nic nie odpowiedział. Ale był zaniepokojony. No, wracaj do Eleny. Pracowała po drugiej stronie tego bałaganu, załatwiając dokumenty uciekającym kupcom. Zadawała prywatne pytania. Damom uważam, że powinieneś pójść do domu.
— Estelle. — Nagle zrozumiał. — Rozpytuje o nią.
— Poszła do domu. Była zmęczona albo zdenerwowana; nie wiem. Powiedziała jedynie, że chce, byś wrócił do domu, jak tylko będziesz mógł.
— Coś się szykuje.
Podźwignął się z fotela, zgarnął papiery, uświadomił sobie, co robi, podsunął je do Emilia i mijając posterunek wartowniczy wyszedł w pośpiechu w chaos panujący w doku po drugiej stronie przejścia oddzielającego resztę stacji od strefy kwarantanny. Miejscowa siła robocza, porośnięte futrem płochliwe istoty wyglądające jeszcze bardziej obco w maskach do oddychania, które nosiły przebywając poza swymi tunelami konserwacyjnymi, czmychały mu spod nóg; w szalonym pośpiechu przenosiły ekwipunek, towary i dobytek… popiskiwały i pokrzykiwały na siebie w obłędnym kontrapunkcie z rozkazami wydawanymi przez nadzorujących je ludzi.
Wjechał windą na zielony i ruszył korytarzem w kierunku swojej kwatery. Nawet ten korytarz zawalony był dobytkiem wykwaterowanych, popakowanym w pudła, a między nimi drzemał na swym posterunku strażnik z ochrony. Wszyscy pracowali już po godzinach, zwłaszcza służba bezpieczeństwa. Damon minął strażnika odwracając wzrok od tego jawnego aktu zaniedbywania obowiązków służbowych i podszedł do drzwi mieszkania.
Otworzył je wystukując szyfr na klawiaturze i z ulgą stwierdził, że światło jest zapalone, a z kuchni dochodzi znajomy klekot plastykowych naczyń.
— Elaine?
Wszedł do środka. Wpatrywała się w piecyk odwrócona do niego plecami. Nie obejrzała się. Przystanął przeczuwając nieszczęście.
Programator czasu wyłączył się. Wyjęła talerz z piecyka, postawiła na blacie, odwróciła się i spojrzała na niego siląc się na spokój. Czekał pragnąc jej, a po chwili podszedł i wziął ją w ramiona.
Westchnęła krótko.
— Nie żyją — powiedziała. W chwilę później znowu westchnęła i wyrzuciła z siebie: — Rozerwało ich razem z Marinerem. Estelle zginęła, a z nią wszyscy… Niemożliwe, żeby ktoś ocalał. Sita wszystko widziała; nie mogli wyjść z doku… wszyscy ci ludzie starali się dostać na pokład. Wybuchł pożar. I część stacji wyleciała w przestrzeń, to wszystko. Eksplodowała, zerwało jej osłonę dziobową.
Pięćdziesiąt sześć osób. Ojciec, matka, kuzyni, dalsi krewni. Estelle, Elaine. On, chociaż rozbity, miał swoich. Miał rodzinę. Jej bliscy nie żyli.
Nie powiedziała nic więcej, ani słowa skargi po takiej stracie, ani ulgi, że ją to ominęło, bo nie poleciała w ten kurs. Westchnęła jeszcze kilka razy, przytuliła się do niego i odwróciła, żeby włożyć drugi talerz do kuchenki mikrofalowej. Oczy miała suche.
Usiadła, zaczęła jeść, wykonywała wszystkie normalne ruchy, jak zwykle. Zmusił się do przełknięcia swojego posiłku czując wciąż w ustach smak środków dezynfekcyjnych, godząc się z faktem, że ten odór przylgnął do niego na dobre. Udało mu się wreszcie napotkać jej spojrzenie. Było tak samo puste jak spojrzenie uchodźców. Nie wiedział, co powiedzieć. Wstał, obszedł stół dookoła i objął ją od tyłu.
Nakryła jego dłonie swoimi.
— Nic mi nie jest.
— Dlaczego mnie nie wezwałaś?
Puściła jego ręce, wstała i dotknęła znużonym gestem jego ramienia. Spojrzała mu nagle prosto w oczy z tym samym ponurym znużeniem.
— Ocalało jedno z nas — powiedziała.
Zdezorientowany zamrugał powiekami i dopiero po chwili dotarło do niego, że chodzi jej o Quenów, ludzi z Estelle. Mieszkańcy stacji mieli dom, a kupcy nazwisko. Ona nazywała się Quen; znaczyło to coś, czego nie potrafił nadal zrozumieć, chociaż byli już ze sobą od kilku miesięcy. Zemsta była chlebem powszednim kupców; wiedział, że… wśród ludzi, którzy nazwisko traktują jak własność, tak samo traktuje się i reputację.
— Chcę mieć dziecko — powiedziała.
Gapił się na nią oniemiały, zaskoczony wyrazem jej oczu. Kochał ją. Od czterech miesięcy próbowała żyć na stacji. Po raz pierwszy, od kiedy byli razem, nie pożądał jej, nie potrafił, widząc wyraz jej oczu i świadom jej osobistych powodów do zemsty. Nic nie odpowiedział. Postanowili zgodnie, że nie będą mieli dzieci, dopóki Elaine nie upewni się do końca, że tu wytrzyma. To, co mu teraz proponowała, mogło oznaczać tę zgodę. Ale mogło też oznaczać coś innego. Nie pora była teraz, żeby o tym rozmawiać, nie teraz, przy otaczającym ich zewsząd szaleństwie. Przyciągnął ją po prostu do siebie, powiódł do sypialni i tulił przez długie, mroczne godziny. Niczego nie żądała, a on nie zadawał żadnych pytań.
— Nie — powiedział mężczyzna siedzący przy biurku w punkcie ewidencyjnym, tym razem nawet nie spoglądając na wydruk; a po chwili, kierowany zwykłym ludzkim odruchem, dodał: — Poczekaj. Poszukam jeszcze. Może przekręcili coś w pisowni.
Vasilly Kressich czekał nieprzytomny z niepokoju; desperacja emanowała z tej ostatniej, zagubionej grupki uchodźców, która ociągała się z odejściem od punktów ewidencyjnych rozmieszczonych na terenie doku. Rodziny i części rodzin, które poszukiwały krewnych, które czekały na wiadomości o swych bliskich. Na ławkach obok biurka siedziało ich dwadzieścioro siedmioro, łącznie z dziećmi; on je liczył. Przeczekali tak już przy tym biurku przejście z dnia głównego na dzień przestępny i kolejną zmianę dyżurnych, którzy stanowili dla nich jedyne ludzkie przedłużenie stacji, a z komputera nie wychodziło nic ponad to, co już wiedzieli.
Czekał. Dyżurny raz po raz naciskał klawisze terminala. I nic; ze spojrzenia, z jakim ten człowiek zwrócił się do niego, domyślił się, że wszystko na próżno. Nagle zrobiło mu się żal i dyżurnego, który musiał siedzieć tutaj otoczony przez zrozpaczonych ludzi i uzbrojonych strażników kręcących się na wszelki wypadek w pobliżu punktu, i stwarzać pozory, chociaż wiedział, że nie ma żadnej nadziei. Kressich znowu przysiadł obok rodziny, która zgubiła w zamieszaniu syna.
Typowy przypadek. Wsiadali na pokład w panice; strażnicy bardziej zaabsorbowani byli zapewnianiem miejsca na statku sobie niż utrzymywaniem porządku i ułatwianiem dostania się tam innym. Do doków wlał się cały tłum, na pokład wpychali się ludzie nie mający przepustek wydanych tym najważniejszym osobom z personelu stacji, które miały być ewakuowane w pierwszej kolejności. Przerażeni strażnicy otworzyli ogień, nie bacząc czy strzelają do wichrzycieli, czy do legalnych pasażerów. Stacja Russella zginęła pośród rozruchów. Tych, którzy znajdowali się w trakcie załadunku, wepchnięto wreszcie na pokład najbliższego statku i zamknięto hermetyczne drzwi, gdy tylko liczniki osiągnęły stan odpowiadający znamionowej ładowności. Jen i Romy powinni wejść na pokład przed nim. On został jeszcze, usiłując utrzymać porządek na przydzielonym mu odcinku. Większość statków zdążyła zamknąć luki na czas. To Hansjorda tłum otworzył na oścież, to na Hansfordzie zabrakło leków,. to tam ścisk panował taki, że systemy nie wytrzymały i wszystko zostało zdemolowane, a oszalała z przerażenia tłuszcza wznieciła rozruchy. Na Gryfie też nie było wesoło; dostał się na pokład przed główną falą, którą strażnicy musieli odciąć. Wierzył, że Jen i Romy’emu udało się wsiąść na Lilę. Znajdowali się na liście pasażerów Lili, a przynajmniej na tym wydruku, który w panującym zamieszaniu otrzymali wreszcie po lunchu.
Ale żadne z nich nie wysiadło na Pell; nie zeszli ze statku. Żadna z osób w stanie na tyle krytycznym, żeby zakwalifikować się do umieszczenia w szpitalu stacji nie odpowiadała ich rysopisom. Mallory też ich raczej nie zwerbowała: Jen nie posiadała umiejętności, jakich potrzebowałaby Mallory, a Romy… gdzieś w rejestrach był błąd. Wierzył liście pasażerów, musiał jej wierzyć, bo było ich zbyt wielu, aby komunikator statku mógł o każdym z osobna przekazywać bezpośrednie informacje. Podróż przebiegała w milczeniu. Jen i Romy nie wysiedli z Lili. Nigdy ich tam nie było.
— Źle zrobili wyrzucając ich w kosmos — jęknęła siedząca obok kobieta. — Nawet ich nie zidentyfikowali. Nie ma go. Nie ma. Musiał być na Hansfordzie.
Przy biurku stał kolejny mężczyzna, usiłujący coś wyjaśnić, upierający się, że wykaz cywilów zwerbowanych przez Mallory jest fałszywy; i dyżurny cierpliwie prowadził dalsze poszukiwania porównując rysopisy, ponownie bez skutku.
— On tam był! — krzyknął mężczyzna do operatora. — Był na liście, nie wysiadł, a był tam.
Mężczyzna płakał. Kressich siedział otępiały.
Na Gryfie odczytano listę pasażerów i poproszono o dokumenty tożsamości. Niewielu je miało. Wywoływani mogli odpowiadać na nazwiska, które wcale nie musiały być właściwe. Niektórzy odpowiadali za dwóch, żeby wyłudzić większe racje. Zaniepokoił się wtedy, opanował go głęboki, obezwładniający strach; ale przecież wiele osób znalazło się na niewłaściwych statkach. Był pewien, że znajdowali się na pokładzie.
O ile nie zaczęli się niepokoić i nie zeszli ze statku, żeby go szukać. O ile nie zrobili czegoś beznadziejnie straszliwie głupiego ze strachu, z miłości.
Łzy zaczęły płynąć mu po twarzy. To nie tacy jak Jen i Romy zdołali się dostać na Hansforda, nie tacy zdołali przedrzeć się przez ludzi uzbrojonych w pistolety, noże i kawałki rur. Nie rozpoznał ich wśród zmarłych z tego statku. Zostali raczej na Stacji Russella, gdzie obecnie rządziła Unia. On znalazł się tutaj, a drogi powrotu nie było.
Wstał w końcu, pogodzony z losem. Był pierwszym, który zrezygnował. Udał się do kwatery, którą mu przydzielono, do baraków dla pojedynczych osób, wśród których było wielu młodych i prawdopodobnie wielu podszywających się pod techników lub członków personelu. Znalazł wolną pryczę i odebrał od nadzorcy przydział, który rozdawano wszystkim. Wykąpał się po raz drugi… wrócił na swoje miejsce między rzędami śpiących, wyczerpanych ludzi i położył się.
Więźniów, którzy stali w hierarchii stacji wystarczająco wysoko, by być cennymi i przydatnymi, czekało wymazanie pamięci. Jen, pomyślał och, Jen, i ich syn, żeby tylko żył… wychowywany przez cień Jen, która myślała prawomyślnie i ze wszystkim się zgadzała, i której grozi teraz przystosowanie, bo jest jego żoną. Nie było nawet pewności, że pozwoliliby jej zatrzymać Romy’ego. Istniały przecież ochronki państwowe, które wychowywały żołnierzy i robotników dla potrzeb Unii.
Pomyślał o samobójstwie. Niektórzy woleli je od wsiadania na statki, które miały ich zabrać do jakiegoś nieznanego miejsca, na obcą stację. Takie rozwiązanie mu nie odpowiadało. Leżał nieruchomo w półmroku, wpatrzony w metalowy strop i nie poddawał się, jak dotąd się nie poddawał, w kwiecie wieku, samotny i całkowicie wypalony.
Nerwowa atmosfera zapanowała z nadejściem dnia głównego; pierwsza ospała przepychanka uchodźców do awaryjnych kuchni polowych ustawionych w doku, pierwsze nieśmiałe podejścia tych z dokumentami i tych bez do rozmów z przedstawicielami stacji w celu ustalenia prawa pobytu, pierwsze przebudzenia w realiach kwarantanny.
— Powinniśmy odwołać ostatnią zmianę — powiedział Graff przeglądając komunikaty, które nadeszły o świcie — dopóki jest jeszcze spokojnie.
— Moglibyśmy — powiedziała Signy — ale nie wolno nam ryzykować bezpieczeństwa Pell. Jeśli sami nie potrafią się z tym uporać, my będziemy musieli wkroczyć. Wywołaj radę stacji i powiedz im, że mogę się już z nimi spotkać. Pójdę do nich. To bezpieczniejsze niż ściąganie ich do doków.
— Poleć promem wzdłuż obrzeża — poradził Graff. Jego szeroka twarz ułożyła się z nawyku w wyraz zatroskania. — Ryzykujesz głową wychodząc na zewnątrz bez obstawy. Mniej się teraz kontrolują. Trzeba ich po tym wszystkim jakoś udobruchać.
Ta propozycja miała swoje dobre i złe strony. Rozważyła w myślach, jak takie asekuranctwo wypadłoby w oczach Pell i pokręciła głową. Wróciła do swojej kajuty i włożyła coś, co uchodziło za mundur, a przynajmniej miało ciemnoniebieski kolor. Zeszła ze statku w towarzystwie Di Janza i obstawy złożonej z sześciu uzbrojonych żołnierzy. Przemaszerowali przez dok do punktu kontrolnego rejonu kwarantanny, do drzwi korytarza obok ogromnych włazów międzysekcyjnych. Nikt nie próbował zbliżyć się do nich, chociaż niektórzy z mijanych ludzi sprawiali wrażenie, że mają taki zamiar. Rezygnowali jednak na widok żołnierzy pod bronią. Doszła nie zaczepiana do drzwi, przekroczyła je i wspięła się po pochylni do drugiego strzeżonego włazu. Tu też nikt nie zastąpił jej drogi i znalazła się w głównej części stacji.
Teraz pozostawało już tylko wsiąść do windy i pojechać o kilka poziomów wyżej, do sekcji administracyjnej, do górnego korytarza sektora niebieskiego. Była to raptowna zmiana otoczenia, wręcz przejście ze świata nagiej stali doków i ogołoconego rejonu kwarantanny do świata hallu kontrolowanego całkowicie przez służbę bezpieczeństwa stacji, do foyer o szklanych ścianach, wyłożonego tłumiącym dźwięki chodnikiem, gdzie dziwaczne drewniane rzeźby spoglądały na ich głupie miny gromadki olśnionych petentów. Sztuka. Signy gapiła się oszołomiona mrugając powiekami, zdezorientowana widokiem owych obiektów, które przypominały o luksusie i cywilizacji. Były to rzeczy zapomniane, przedmioty owiane legendą. Mieć tak czas i tworzyć coś, co nie ma żadnej innej funkcji poza istnieniem. Spędziła całe życie odizolowana od takich rzeczy, słysząc tylko, że gdzieś tam daleko cywilizacja istnieje i że w sekretnych sercach bogatych stacji zachowały się jej luksusowe wytwory.
Tylko, że z dziwacznych pękatych kul, spośród drewnianych arabesek nie patrzyły na nich twarze ludzkie, ale oblicza okrągłookie i niezwykłe: twarze tubylców z Podspodzia kunsztownie wyrzezane w drewnie. Ludzie użyliby do tego celu plastiku albo metalu. Te dzieła stworzyła kultura wyższa od ludzkiej: wyraźnie świadczyły o tym misternie tkane gobeliny, jasne, rozedrgane obcymi geometriami malowidła i freski pokrywające ściany, niezliczone arabeski, drewniane kule pełne twarzy o ogromnych oczach, twarzy, które powtarzały się na rzeźbionych meblach i nawet na drzwiach, wyzierały z guzowatych drobnych wypukłości, jak gdyby wszystkie te oczy miały przypominać ludziom, że Podspodzie jest zawsze z nimi.
Wszyscy byli pod wrażeniem. Di klął pod nosem, dopóki nie doszli do ostatnich drzwi. Oczekiwała ich tam grupka cywilów. Przepuścili przybyłych przodem i weszli za nimi do sali posiedzeń rady.
Tym razem patrzyły na nich ludzkie twarze: ludzie siedzieli w sześciu rzędach foteli wznoszących się schodkowo pod ścianami, oraz przy owalnym stole ustawionym pośrodku sali. Na pierwszy rzut oka ich twarze zadziwiająco przypominały oblicza z obcych rzeźb.
Siwowłosy mężczyzna siedzący u szczytu stołu wstał i wykonał gest zapraszający ich do sali, do której już weszli. Angelo Konstantin. Inni nie ruszyli się z miejsc.
Obok stołu rozstawiono sześć foteli nie stanowiących części stałego umeblowania; zajmowało je sześć osób, mężczyzn i kobiet, które, sądząc po ubiorze, nie należały do rady stacji, a nawet nie pochodziły z Pogranicza.
Ludzie Kompanii. Przez grzeczność dla rady Signy mogła odprawić żołnierzy do salki obok, zatrzeć nieco wrażenie, że przybyła tu rozmawiać z pozycji siły, dochodzić swoich racji pod groźbą użycia broni. Stała jednak niewzruszenie nie reagując na znaczące uśmiechy Konstantina.
— Powiem krótko — zagaiła. — Wasza strefa kwarantanny jest gotowa i funkcjonuje. Radzę dobrze jej pilnować. Ostrzegam was teraz, że inne frachtowce wykonały skok bez przyzwolenia i nie dołączyły do naszego konwoju. Jeśli macie trochę oleju w głowach, zastosujecie się do moich zaleceń i umieścicie na pokładzie każdego zbliżającego się kupca służbę bezpieczeństwa, zanim dopuścicie go w pobliże stacji. Mieliście tutaj próbkę tego, co wydarzyło się na Russellu. Wkrótce stąd odlatuję; to teraz wasze zmartwienie.
Po sali rozszedł się alarmistyczny pomruk. Wstał jeden z ludzi Kompanii.
— Przyjmuje pani bardzo arbitralną postawę, kapitanie Mallory. Czy takie tu panują zwyczaje?
— Zwyczaj panuje tu taki, sir, że ci, którzy znają sytuację, biorą się do roboty, a ci, którzy jej nie znają, słuchają i uczą się, albo przynajmniej nie przeszkadzają.
Pociągła twarz człowieka z Kompanii wyraźnie poczerwieniała.
— Wynika stąd, że zmuszeni jesteśmy znosić tego rodzaju zachowanie… chwilowo. Jest nam potrzebny transport do miejsca, które traktowane jest jako granica. Nasz wybór padł na Norwegię.
Żachnęła się, ale szybko nad sobą zapanowała.
— Nie, sir, nie jesteście do niczego zmuszeni, bo Norwegia nie zabiera cywilnych pasażerów i ja nikogo nie wezmę. Co do granicy, to przebiega ona zawsze tam, gdzie w danej chwili znajduje się Flota, a nikt oprócz statków wchodzących w jej skład nie wie, gdzie to jest. Żadne granice tu nie istnieją. Wynajmijcie sobie frachtowiec.
W sali zapadła martwa cisza.
— Nie chcę kapitanie, używać słowa sąd wojenny. Roześmiała się bezgłośnie.
— Jeżeli wy, ludzie Kompanii, chcecie odbyć wycieczkę po polu bitwy, to korci mnie, żeby was na nią zabrać. Być może wyszłoby to wam na dobre. Być może moglibyście otworzyć oczy Matce Ziemi; być może moglibyśmy dostać jeszcze kilka statków.
— Nie ma pani prawa wysuwać żądań i my nie przyjmujemy ich do wiadomości. Nie jesteśmy tu po to, by oglądać tylko to, co chce się nam pokazać. Obejrzymy sobie wszystko, kapitanie, czy to się pani podoba, czy nie.
Podparła się pod boki i zmierzyła ich wzrokiem. — Pana nazwisko, sir.
— Segust Ayres z Rady Bezpieczeństwa, Drugi Sekretarz. — Drugi Sekretarz. No dobrze, zobaczymy, do jakiego to kosmosu przybyliśmy. Żadnego bagażu oprócz ubrania na zmianę. Zrozumiano? Żadnych dupereli. Lecicie tam, gdzie udaje się Norwegia. Nie respektuję niczyich rozkazów poza wydawanymi przez Maziana.
— Kapitanie — zauważył Ayres — pani współpraca jest wysoce pożądana.
— Zadowolicie się tym, co uznam za stosowne wam pokazać, i ani kroku dalej.
Zapadła cisza. Po chwili z rzędów foteli dochodzić zaczął coraz głośniejszy pomruk. Twarz mężczyzny nazwiskiem Ayres jeszcze bardziej poczerwieniała, jego precyzyjna, dobitna wymowa, która instynktownie ją drażniła, powoli przestawała robić na niej wrażenie.
— Jest pani przedłużeniem Kompanii, kapitanie, i od niej otrzymała pani patent oficerski. Czyżby pani o tym zapomniała? — Jestem Trzecim Kapitanem we Flocie, panie Drugi Sekretarzu, przy czym jest to, w odróżnieniu od pańskiego tytułu, stopień wojskowy. No ale jeśli zamierza pan zabrać się z nami, radzę być gotowym w ciągu godziny.
— Nie, kapitanie — oznajmił stanowczo Ayres. — Skorzystamy z pani sugestii i zaokrętujemy się na frachtowiec. Przywiózł nas tutaj z Sol. Polecą tam, gdzie poprosimy.
— W granicach rozsądku, nie wątpię. — No i dobrze. Ten problem miała z głowy. Wyobrażała już sobie konsternację Maziana na widok takich gości. Spojrzała na stojącego za Ayresem Angelo Konstantina. — Zrobiłam już tutaj, co do mnie należało. Odlatuję. Wszelkie komunikaty będę przekazywała.
— Kapitanie. — Angelo Konstantin wyszedł zza stołu i zbliżył się do niej wyciągając rękę w niezwyczajnym geście kurtuazji, tym dziwniejszym, jeśli zważyć niedźwiedzią przysługę, jaką im wyrządziła podrzucając stacji uchodźców. Mocno uścisnęła oferowaną dłoń i napotkała jego zaniepokojony wzrok. Nie byli sobie obcy; spotkali się przed laty. Angelo Konstantin, Pogranicznik od sześciu pokoleń; podobny do młodego mężczyzny, który przyszedł pomóc w doku, ale tamten to już siódme pokolenie. Konstantinowie budowali Pell; byli naukowcami i górnikami, budowniczymi i dzierżawcami. Pomimo wszystkich różnic, jakie ich dzieliły, czuła więź z tym człowiekiem i jemu podobnymi. Człowiek tego pokroju, najlepszy z nich, dowodził Flotą.
— Powodzenia — powiedziała i odwróciła się dając znak Di i żołnierzom, żeby poszli za nią.
Wracała tą samą drogą, którą tu przyszła, przez organizującą się strefę Q, z powrotem do znajomych wnętrzy Norwegii, do przyjaciół, gdzie prawo było takim, jakim ona je ustanowiła i gdzie nic nie działo się bez jej wiedzy. Trzeba było rozpracować kilka ostatnich szczegółów, załatwić parę spraw, obdarzyć stację kilkoma pożegnalnymi prezentami; do tego wykorzysta owoce pracy jej własnej służby bezpieczeństwa — meldunki, zalecenia, no i pewnego człowieka oraz to, co było o nim w ocalałych raportach.
Potem postawiła Norwegię w stan gotowości, zawyła syrena i całe wojsko, którego zadaniem była ochrona Pell, wycofało się na statek i zostawiło stację samą sobie.
Przystąpiła do realizacji sekwencji kursów, które miała w głowie i które znał Graff, jej drugi oficer. To nie była jedyna akcja ewakuacyjna w toku; Stacja Pan-Paris znajdowała się pod kierownictwem Kreshova; Sung z Pacyfiku zarządzał Esperance. W tej chwili kolejne konwoje zbliżały się już ku Pell, a ona miała tylko przygotować grunt.
Nadciągał kryzys. Umierały inne stacje znajdujące się poza ich zasięgiem, którym nie można było w niczym pomóc. Ewakuowali, co mogli, zmuszając Unię, aby solidnie się napracowała nad zgarnianiem łupów. Ale w jej prywatnej ocenie sami byli skazani i obecny manewr był tym, z którego nie powróci większość z nich. Stanowili niedobitki Floty stające do walki z ogromną potęgą o niewyczerpalnych zasobach ludzkich, dysponującą sprawnym zaopatrzeniem, wszystkim, czego brak było im.
Po tak długich zmaganiach… jej pokolenie było ostatnim pokoleniem Floty, resztką dawnej potęgi Kompanii. Patrzyła, jak ginie; walczyła, aby utrzymać tych dwoje razem, Ziemię i Unię, przeszłość i przyszłość ludzkości. Wciąż jeszcze walczyła, tym co miała, choć nadzieja już zgasła. Czasami myślała nawet o dezercji z Floty, co uczyniło już kilka statków, i przejściu na stronę Unii. Ironią losu było, że Unia stała się w tej wojnie stroną prokosmiczną, a Kompania, która doprowadziła do jej powstania, stanęła po przeciwnej stronie barykady; ironią było to, że oni, którzy najbardziej wierzyli w Pogranicze, kończyli teraz walcząc przeciwko temu, czym się ono stawało, umierali za Kompanię, którą przestali już dawno cokolwiek obchodzić. Była rozgoryczona; dawno już przestała wyrażać się z umiarkowaniem we wszelkich dyskusjach o polityce Kompanii.
Kiedyś, wiele lat temu, inaczej patrzyła na te sprawy; dała się porwać marzeniu o starych statkach zwiadowczych, których potęga zachwycała ją jako osobę postronną; marzeniu, co przed laty przybrało kształt emblematu kapitana Kompanii. Ale już dawno temu zdała sobie sprawę, że nie będzie tutaj zwycięzców.
Być może, myślała, Angelo Konstantin wiedział to również. Być może odgadł jej myśli, odpowiedział na nie tym pożegnalnym gestem — ofiarował pomoc w obliczu nacisku ze strony Kompanii. Przez chwilę tak się wydawało. Może wiedziało o tym wielu mieszkańców stacji… ale po nich nie można się było aż tyle spodziewać.
Miała do przeprowadzenia trzy fortele, co zajmie trochę czasu; niewielką operację, a potem skok na spotkanie z Mazianem, na pewną randkę. Jeśli z wstępnej operacji ocaleje wystarczająca liczba ich statków. Jeśli Unia zareaguje tak, jak się tego spodziewają. To było czyste szaleństwo.
Flota decydowała się na nie osamotniona, bez wsparcia ze strony kupców czy mieszkańców stacji; już od lat działała w izolacji.
Angelo Konstantin spojrzał przenikliwie znad biurka zawalonego zgłoszeniami i meldunkami wymagającymi niezwłocznego załatwienia.
— Unia? — spytał z przerażeniem.
— Więzień wojenny — bąknął agent służby bezpieczeństwa przestępujący przed biurkiem z nogi na nogę. — Ewakuowany wraz z innymi z Russella. Przekazany naszym służbom w tajemnicy przed innymi. Wzięty na pokład z kapsuły ratowniczej jakiegoś mniejszego statku. Jest operatorem komputera bojowego, siedział w więzieniu na Russellu. Przywiozła go Norwegia… nie wpuścili go między uchodźców. Zatłukliby go. Mallory dostarczyła jego akta z dopiskiem: „Teraz to wasz kłopot.” Jej własne słowa, sir.
Angelo otworzył akta, popatrzył na młodą twarz na fotografii, przejrzał kilka stron stenogramu przesłuchania, legitymację Unii i karteczkę z notatnika z podpisem „Mallory” i dopiskiem: „Młody i przerażony.”
Joshua Halbraight Talley. Operator komputera bojowego. Mała sonda floty Unii.
Miał na głowie pięćset pojedynczych osób i grup ludzi, którzy sądzili, że zezwoli im się na powrót do dotychczasowych miejsc zamieszkania; ostrzeżenia o napływie dalszych ewakuowanych w tajnych instrukcjach pozostawionych przez Mallory; zajmą prawdopodobnie co najmniej większą część sekcji pomarańczowej i żółtej i co pociągnie za sobą konieczność przeniesienia kolejnych biur; a do tego sześciu agentów Kompanii obstających przy żądaniu zabrania na Pogranicze, bo chcieli przyjrzeć się wojnie z bliska i ani jednego kupca, który zgodziłby się wziąć ich na pokład na podstawie pełnomocnictwa Kompanii. Po co mu jeszcze kłopoty z niższych poziomów.
Twarz tego chłopca nie dawała mu spokoju. Wrócił do niej, przekartkował ponownie zeznania i przeglądając je przypomniał sobie o czekającym wciąż szefie służby bezpieczeństwa.
— No i co z nim zrobiliście?
— Trzymamy go w areszcie. Pozostałe biura nie mogą dojść do porozumienia, co z nim począć.
Pell nigdy nie miała więźnia wojennego. Wojna nigdy tu nie dotarła. Angelo zamyślił się; ale nic sensownego nie przychodziło mu do głowy.
— Czy Biuro Radcy Prawnego wysuwało jakieś sugestie? — Poradzili mi, żebym tu się zgłosił po decyzję.
— Nie mamy warunków do utrzymania aresztu tego rodzaju. — Zgadza się, sir — przyznał szef służby bezpieczeństwa. Tam na dole był szpital. Nastawiony głównie na przeszkalanie, przeprowadzanie zabiegów przystosowywania… ale rzadko do nich dochodziło.
— Nie można go tam trzymać.
— Te celki nie są przystosowane do dłuższego przebywania, sir. Może zdołamy znaleźć coś odpowiedniejszego.
— Na razie mamy mnóstwo ludzi bez kwater. Jak im to wyjaśnimy?
— Możemy coś urządzić w samym areszcie. Usunąć ściankę działową; przynajmniej pomieszczenie będzie większe.
— Wstrzymajcie się. — Angelo przejechał dłonią po swych przerzedzonych włosach. — Zastanowię się nad tym jak tylko uporam się ze sprawami nie cierpiącymi zwłoki. Traktujcie go najlepiej jak możecie. Poproście niższe biura, żeby ruszyły trochę wyobraźnią i przekażcie mi ich zalecenia.
— Tak jest, sir. — Szef służby bezpieczeństwa wyszedł. Angelo odłożył sprawę na później. Teraz mieli poważniejsze kłopoty. Potrzebowali środków do wykarmienia dodatkowych gęb, musieli wygospodarować nowe kwatery i poradzić sobie z tym, co nadchodziło. Dysponowali towarami, których nagle nie było dokąd wywieźć; można je było spożytkować na Pell lub w bazie na Podspodziu i poza bazą, w kopalniach. Potrzebowali jednak innych zapasów i środków. Musieli się martwić o bilans ekonomiczny, o załamujące się rynki, o wartość każdej niepewnej waluty, dopóki mieli do czynienia z kupcami. Z ekonomii gwiezdnej Pell musiała przejść na samowyżywienie, samowystarczalność i być może stawić czoło innym zmianom.
Nie martwił go jeden zidentyfikowany więzień Unii, którego mieli w garści. W strefie kwarantanny znalazło się prawdopodobnie wielu Uniowców i sympatyków Unii, ludzi, dla których jakakolwiek zmiana będzie zmianą na lepsze. Niewielu uchodźców miało dokumenty, a i wśród tych, którzy je mieli, wykrywano takich, których wygląd i odciski palców nie zgadzały się z papierami, jakie przedstawiali.
— Potrzebne nam są podstawy do współdziałania z mieszkańcami strefy kwarantanny — powiedział na posiedzeniu rady tego popołudnia. — Będziemy musieli ustanowić jakieś władze po tamtej stronie linii, kogoś, kogo sami wybiorą, przeprowadzić jakiś rodzaj wyborów; i będziemy musieli radzić sobie ze skutkami ich decyzji.
Zgodzili się z nim w tej sprawie tak samo, jak i we wszystkich innych. Radców z ewakuowanych pomarańczowego i żółtego, z zielonego i białego, mających największy wpływ z mieszkańców stacji, interesowały tylko sprawy ich własnych wyborców. Sektor czerwony, nietknięty, stykający się z drugiej strony z żółtym, był zaniepokojony; pozostali zazdrościli mu. Skarg i protestów i plotek o plotkach było całe morze. Notował je wszystkie. Odbyła się debata. Doszli w końcu do nieuchronnego wniosku, że trzeba zmniejszyć obciążenie samej stacji.
— Nie autoryzujemy tutaj żadnych dalszych inwestycji budowlanych — wtrącił człowiek nazwiskiem Ayres podnosząc się z fotela.
Angelo patrzył na niego ośmielony niedawnym występem_ Signy Mallory, która wygarnęła, co myśli o Kompanii, i zrobiła to dobrze.
— Ja — powiedział Angelo — mam środki i będę inwestował.
Nastąpiło głosowanie. Przebiegało w jedyny rozsądny sposób, podczas gdy obserwatorzy z ramienia Kompanii siedzieli w bezsilnej złości, sprzeciwiający się temu, co zostało przegłosowane, ale ich weto ignorowano.
Ludzie Kompanii wcześnie opuścili posiedzenie. Służba bezpieczeństwa zameldowała później, że próbowali w dokach wynająć frachtowiec przepłacając złotem.
Nie licząc zwyczajnych, rozkładowych kursów do kopalni w obrębie systemu, w podróż nie wybierał się ani jeden frachtowiec, za żadną cenę. Usłyszawszy to Angelo nie zdziwił się zbytnio. Wiał zimny wiatr i Pell go czuła; czuł go każdy obdarzony instynktami zrodzonymi na Pograniczu.
W końcu wysłannicy Kompanii dali chyba za wygraną, a przynajmniej dwoje z nich, bo dwójka ta wynajęła statek wracający na Sol, ten sam, który ich tu przywiózł, mały i sfatygowany frachtowiec skokowy, pierwszy od prawie dekady statek kupiecki z oznaczeniem KZ dokujący przy Pell, wyruszający w drogę powrotną z ładunkiem osobliwości i artykułów delikatesowych z Podspodzia zakupionych tu za towary przywiezione z Ziemi, za które płacono wysokie ceny z uwagi na ich rzadkość. Czworo pozostałych przedstawicieli Kompanii podwyższyło swoje oferty i zaokrętowało się na frachtowiec na niegwarantowany rejs według marszruty własnej statku, z zamiarem odwiedzenia Vikinga i innych miejsc, które w tych niepewnych czasach pozostawały jeszcze bezpieczne. Zaakceptowali bez zastrzeżeń warunki kapitana kupieckiego statku nie różniące się w niczym od stawianych przez Mallory, i słono zapłacili za ten przywilej.
Gdy wylądował prom, na Podspodziu szalała burza, co nie było` niczym niezwykłym na świecie obfitującym w chmury, gdzie całą zimę północny kontynent spowijały zrodzone nad morzem opary, rzadko na tyle zimne, by przynieść mróz, nie dość ciepłe, by człowiek czuł się tu dobrze — przez całe posępne miesiące nie docierał tu promień słońca ani gwiazd. Wyładunek pasażerów na lądowisku odbywał się w zimnym, zacinającym deszczu. Procesja zmordowanych i złych ludzi z promu pokonywała z mozołem wzgórze, aby znaleźć schronienie w rozmaitych magazynach pośród stosów mat i zatęchłych worów z broszem i fiklami.
— Zwalać to tutaj na kupę! — krzyknął nadzorca widząc tłoczących się ludzi; zgiełk panował okropny; przekleństwa, łomot deszczu w nadmuchane kopuły, nieustające dudnienie pracujących kompresorów.
Zmachani przybysze ze stacji dali w końcu za wygraną i zaczęli robić, co im kazano. Byli to robotnicy budowlani i kilku techników, w większości młodzi, bez żadnego praktycznie bagażu, niejeden przestraszony swym pierwszym zetknięciem z kaprysami pogody. Urodzili się na stacji, przygniatały ich więc dodatkowe kilogramy nakładane przez grawitację Podspodzia, na grzmot pioruna i błyskawice przecinające ryczące niebiosa reagowali mrużeniem oczu i chowaniem głów w ramiona. Nici ze spania, dopóki nie zdołają wygospodarować sobie jakiegoś kąta; nie ma mowy o odpoczynku dla nikogo, tubylca czy człowieka, kto pracuje przy przenoszeniu artykułów żywnościowych przez wzgórze i ładowaniu ich na prom, ani dla brygad usiłujących uporać się z masami wody grożącymi zalaniem kopuł.
Jon Lukas przyglądał się temu przez chwilę z ponurą miną, a potem wrócił do kopuły głównej, gdzie mieściło się centrum operacyjne. Czekał ponad pół godziny, przechadzając się tam i z powrotem, zasłuchany w szum ulewy, w końcu naciągnął znowu skafander i nasunął maskę, zdecydowany pójść do promu. „Do widzenia, sir”, pożegnał go operator komunikatora wstając zza biurka. Kilka innych osób znajdujących się w pomieszczeniu przerwało pracę. Ściskał ręce wciąż nachmurzony, a potem wyszedł przez prowizoryczny luk i pokonawszy kilka drewnianych stopni stanął na ścieżce w potokach zimnego deszczu. Jasnożółty plastik nie krył wcale nadwagi pięćdziesięciolatka. Zawsze zdawał sobie sprawę ze swej tuszy i nienawidził jej, nienawidził brnąc po kostki w błocie i drżąc z zimna przenikającego nawet przez materiał skafandra i bieliznę. Ubrania przeciwdeszczowe i niezbędne aparaty do oddychania upodabniały wszystkich ludzi z bazy do żółtych potworów o rozmaitych przez ulewę konturach. Dołowcy przemykali obok niego nadzy i chyba sprawiało im to przyjemność. Brązowe futro pokrywające ich wrzecionowate kończyny i gibkie sylwetki było ciemne od wilgoci i przylegało do ciała; okrągłoocy z ustami ułożonymi wiecznie w zdziwione „O” obserwowali go i trajkotali między sobą w swoim języku; paplania w deszczu i nieustający bas pioruna. Szedł do lądowiska najkrótszą drogą; celowo nie wybrał szlaku wiodącego między kopułami magazynów i baraków ku przeciwległemu bokowi tego trójkąta. Tutaj nie było żadnego ruchu. Nie spotka tu nikogo. Z nikim nie będzie się musiał żegnać. Spojrzał na stojące w wodzie pola; w strugach deszczu majaczyły szarozielone krzaki i wstęgowate drzewa porastające wzgórza wokół bazy. Rzeka przybrała i wylała na przeciwległym brzegu, gdzie pomimo wszystkich wysiłków zmierzających do ich osuszenia, zaczynały tworzyć się bagna… znów wybuchnie epidemia wśród tubylczych robotników, jeżeli jacyś Dołowcy wymigali się od szczepienia. Baza na Podspodziu to nie był raj. Opuszczał ją bez żalu, zostawiając nowy personel i Dołowców samym sobie. Takie myśli rodziły gorycz.
— Sir.
Wśród plusku rozpryskiwanego błota gonił go drogą ostatni, pożegnalny kłopot. Bennett Jacint. Jon wykonał półobrót górną połową ciała, ale szedł dalej zmuszając mężczyznę do truchtania za sobą w śliskiej brei i deszczu.
— Przerwało groblę przy młynie — wysapał Jacint poprzez zawory i wentyle maski do oddychania. — Potrzebuję tam paru brygad ludzi z ciężkim sprzętem i workami piasku.
— To już nie moje zmartwienie — powiedział Jon. — Sam się tym zajmij. Od czego tu jesteś? Zapędź tam tych rozbałamuconych Dołowców. Zbierz z nich dodatkową brygadę albo czekaj na nowego nadzorcę, dobrze mówię? Możesz to wszystko wyjaśnić mojemu siostrzeńcowi.
— Gdzie oni są? — spytał Jacint.
Urodzony obstrukcjonista Bennett Jacint, zawsze z gotowymi obiekcjami, gdy szło o jakiekolwiek zmiany na lepsze. Niejeden protest zgłosił Jacint za jego plecami. Raz doprowadził do całkowitego wstrzymania pewnej inwestycji budowlanej i droga do szybów pozostała błotnistym traktem. Jon uśmiechnął się i wskazał za siebie na stojące w polu kopuły magazynów.
— Nie ma czasu.
— Twoje zmartwienie.
Bennett Jacint rzucił mu w twarz przekleństwo i chciał zacząć od początku, ale nagle zmienił zamiar i machnąwszy ręką puścił się pędem z powrotem w stronę młyna. Jon roześmiał się. Zamokną zapasy w młynie. No i dobrze. Niech Konstantin nad tym pogłówkuje.
Dotarł na szczyt wzgórza i zaczął schodzić zboczem do promu, który połyskując srebrzyście majaczył obco na stratowanej polance. Luk towarowy był opuszczony. Krzątali się przy nim w pocie czoła Dołowcy, a wśród nich kilku ludzi w żółtych skafandrach. Ścieżka, którą szedł, zbiegała się z błotnistym szlakiem rozdeptanym przez Dołowców. Zszedł na trawiaste pobocze, zaklął, gdy jakiś Dołowiec uginający się pod ciężarem ładunku zatoczył się na niego, i miał przynajmniej tę satysfakcję, że schodzili mu z drogi. Wkroczył w obręb kręgu lądowiska, pozdrowił lekkim skinieniem głowy nadzorcę człowieka i wspiął się po rampie załadowczej do mrocznego stalowego wnętrza. Tam, dygocząc z zimna, ściągnął z siebie skafander przeciwdeszczowy, ale został w masce. Kazał szefowi bandy Dołowców uprzątnąć błoto z podłogi, a sam ruszył przez ładownię do windy. Wjechał na górę i czystym, stalowym korytarzem dotarł do małej kabiny pasażerskiej z wyściełanymi siedzeniami.
Zastał tam Dołowców, dwóch robotników udających się na swą zmianę na stacji. Na jego widok speszyli się i przysunęli do siebie. Zamknął hermetyczne drzwi kajuty i włączył nawietrznik. Teraz mógł już zdjąć maskę, za to tamci musieli nałożyć swoje. Usiadł naprzeciw nich w pozbawionej okien kajucie i zapatrzył się przed siebie traktując ich jak powietrze. Śmierdziało mokrym Dołowcem. Żył z tym odorem trzy lata, żyła nim cała Pell, każdy kto miał czułe powonienię, ale najgorsza ze wszystkiego była baza na Podspodziu: ten pył z mielonych ziaren, te destylatornie i pakowalnie, ściany, błoto, gnój i dym z młynów, te wylewające się latryny, pokryte pianą doły kloaczne, leśna pleśń, która potrafiła zniszczyć maskę do oddychania i zabić człowieka zaskoczonego bez zapasowej — a do tego kierowanie pracą półgłupich Dołowców z ich religijnymi tabu i wiecznymi wymówkami. Był dumny ze swych osiągnięć, ze zwiększenia produkcji, podniesienia wydajności na przekór tym, którzy nie kiwnąwszy palcem w bucie twierdzili, że Dołowcy do Dołowcy i nie są w stanie zrozumieć, czym jest dyscyplina pracy. A oni rozumieli, i to jak, wręcz ustanawiali rekordy w produkcji.
Nikt mu za to nie podziękował. Stacja stanęła w obliczu kryzysu i projekt zagospodarowania Podspodzia, pałętający się od dekady po marginesach kolejnych sesji rady planowania, ruszył nagle z miejsca. Dzięki niemu zakłady produkcyjne otrzymają nowe urządzenia obsługiwane przez robotników, którym zaopatrzenie i dach nad głową zapewnił on, wykorzystując fundusze Spółki Lukasa i sprzęt Spółki Lukasa.
Przysłano tylko na dół dwoje Konstantinów do nadzorowania prac na tym etapie i nie usłyszał nawet dziękujemy, panie Lukas, czy dobra robota, Jon, dziękujemy ci, że zostawiłeś biura swojej spółki i odłożyłeś na bok własne sprawy, dziękujemy ci, że uporałeś się z robotą w trzy lata. Nadzorcami na Podspodziu mianowani zostali Emilio Konstantin i Miliko Dee; prosimy uporządkować swoje sprawy i najbliższym promem przylecieć na górę. Jego siostrzeniec Emilio. Młody Emilio miał kierować pracami budowlanymi. Konstantinowie pojawiali się zawsze w ostatniej fazie, zawsze wtedy, gdy dochodziło już do odcinania kuponów. Mieli demokrację w radzie, ale w urzędach stacji panowała dynastia. Zawsze Konstantinowie. Lukasowie przybyli na Pell tak samo wcześnie, tak samo zaangażowali się w jej budowę, na Gwiazdach Tylnych kierowali poważną spółką; ale Konstantinowie intrygowali i nie przepuścili okazji, żeby nie umocnić swojej pozycji. Teraz znowu — jego sprzęt, jego wkład pracy, a kiedy budowa dochodzi do etapu, który może wzbudzić zainteresowanie opinii publicznej, na pierwszy plan wysuwa się Konstantin. Emilio: syn jego siostry Alicji i Angela. Ludźmi można manipulować, jeśli wszędzie i zawsze słyszą tylko nazwisko Konstantin; Angelo był niezrównanym mistrzem tej taktyki.
Wypadałoby spotkać siostrzeńca i jego żonę, skoro już tu przybyli, zostać z nimi kilka dni, żeby wprowadzić ich w nowe obowiązki lub przynajmniej powiadomić o swym natychmiastowym odlocie promem, którym przybyli. Im też wypadałoby przyjść od razu do kopuł na oficjalne przywitanie, podkreślając w ten sposób jego autorytet w bazie — ale nie przyszli. Nie usłyszał nawet zdawkowego „cześć, wuju” przez komunikator, kiedy wylądowali. Nie był teraz w nastroju do świadczenia pustych uprzejmości, do stania na deszczu, ściskania rąk i wymiany grzecznościowych formułek z siostrzeńcem, z którym rzadko kiedy rozmawiał. Był przeciwny małżeństwu swej siostry; odradzał jej ten związek; i rzeczywiście, nie przybliżył się dzięki niemu do rodziny Konstantinów: przy nastawieniu Alicji małżeństwo okazało się raczej dezercją. Od tamtego czasu nie rozmawiali ze sobą, chyba że oficjalnie; a przez kilka ostatnich lat nawet i oficjalnie… jej obecność przygnębiała go. A chłopcy byli podobni do Angela, wypisz wymaluj Angelo, kiedy był młodszy; unikał ich podejrzewając, że mają nadzieję przejąć po nim Spółkę Lukasa… no, przynajmniej część jej udziałów, jako jego najbliżsi krewni. Perswadował Alicji, że to właśnie ta nadzieja kierowała Angelem, kiedy zwrócił na nią uwagę. Spółka Lukasa była wciąż najsilniejszą niezależną organizacją gospodarczą na Pell. Ale uniknął tej pułapki, zaskoczył ich przedstawiając swego spadkobiercę, kandydata nie po ich myśli, ale mimo wszystko człowieka z krwi i kości. Pracował przez te lata na Podspodziu kalkulując sobie z początku, że można będzie rozszerzyć na nie wpływy Spółki Lukasa poprzez prowadzenie prac budowlanych. Angelo zorientował się, co się święci i pokierował radą tak, żeby do tego nie dopuścić. Względy ekologiczne. Teraz czas na ostatnie posunięcie.
Odebrał list z poleceniem powrotu, zareagował na nie tak samo niespodziewanie, jak niespodziewanie je otrzymał, wyjeżdżał bez bagażu i fanfar, niczym jakiś złoczyńca wygnany w niełasce z domu. Może to i dziecinada, ale może zwróci uwagę rady… a jeśli całe zapasy zgromadzone w młynie zamokną w pierwszym dniu rządów Konstantina na Podspodziu, to tym lepiej. Niech na stacji odczują braki; niech Angelo wyjaśnia to radzie. Dojdzie do debaty, na której on będzie obecny i w której zabierze głos i… ach, nie mógł się doczekać tej chwili.
Zasłużył sobie na coś więcej.
Silniki wreszcie ożyły zwiastując rychły start. Wstał, znalazł w szafce butelkę i szklankę. Załoga promu pytała, czy nie życzy sobie czegoś, odpowiedział, że nic mu nie trzeba. Usiadł, zapiął pasy; prom zaczął się wznosić. Nalał sobie nie rozcieńczonego drinka przygotowując się psychicznie do lotu, którego zawsze nie znosił; sączył bursztynowy płyn drgający w szklance pod wpływem siły, z jaką napinał mięśnie ramienia i wibracji statku. Dołowcy siedzący naprzeciwko obejmowali się kurczowo i pojękiwali.
Więzień siedział nieruchomo przy stole w towarzystwie trzech innych mężczyzn i gapił się bezmyślnie na nadinspektora straży. Jego wzrok zdawał się błądzić gdzieś daleko. Damon odłożył znowu teczkę z aktami na stół i popatrzył badawczo na aresztanta, który robił, co mógł, żeby tylko na niego nie spojrzeć. Damon źle się czuł w roli prowadzącego przesłuchanie… to nie był kryminalista, z jakimi miał do czynienia jako pracownik biura Radcy Prawnego — jego twarz, twarz anioła z obrazka, była aż za doskonała, z blond włosami i oczyma przeszywającymi na wskroś. Piękny, to było najtrafniejsze określenie. Bez skazy. I to całkowicie niewinne spojrzenie. Nie złodziej, nie awanturnik; ale ten człowiek zabijałby… jeśli taki człowiek byłby zdolny do zabijania… z pobudek politycznych. Z obowiązku, bo on był Unią, a oni nie. Nienawiść nie wchodziła tu w grę. Niesamowicie było decydować o życiu lub śmierci takiego człowieka. To z kolei stwarzało możliwość dokonania wyboru j e m u, wyboru odwrotnego — nie z nienawiści, ale z obowiązku, bo on nie był Unią, a ten człowiek nią był.
Znajdujemy się w stanie wojny, pomyślał z przygnębieniem Damon. On tu przybył, a z nim przyszła wojna.
Twarz anioła.
— Nie sprawia ci kłopotu? — zwrócił się Damon do inspektora.
— Nie.
— Słyszałem, że dobry z niego gracz.
Obaj mrugnęli do siebie porozumiewawczo. W pomieszczeniach aresztu, jak na większości posterunków podczas dnia przestępnego, uprawiano nielegalne gry hazardowe. Damon uśmiechnął się widząc, że więzień przesuwa nieznacznie bladoniebieskie oczy i spogląda w jego stronę… ale spoważniał znowu, kiedy tamten nie zareagował.
— Nazywam się Damon Konstantin, panie Talley. Jestem z biura Radcy Prawnego stacji. Nie sprawił nam pan kłopotu i doceniamy to. Nie jesteśmy panu nieprzyjaźni; flotę Unii gościmy w naszych dokach równie chętnie, jak statki Kompanii… z zasady; ale z tego co słyszymy, nie traktujecie już stacji jako miejsc neutralnych, a w związku z tym zmianie ulec musi również nasze nastawienie. Po prostu nie możemy ryzykować uwalniając pana. Repatriacja… nie. Wydano nam inne instrukcje. Mamy na względzie nasze własne bezpieczeństwo. Pan to rozumie.
Żadnej reakcji.
— Pański obrońca twierdzi, że źle się pan czuje w tej ciasnej celi, nie nadającej się na miejsce długotrwałego odosobnienia. Że w strefie Q poruszają się swobodnie ludzie stanowiący dla tej stacji o wiele większe zagrożenie; że istnieje ogromna różnica pomiędzy sabotażystą a umundurowanym operatorem komputera bojowego, który miał pecha i został przechwycony przez przeciwnika. Ale mówiąc to wszystko nie zaleca jednak wypuszczenia pana poza strefę Q. Mamy pewną propozycję. Sfabrykujemy panu kartę identyfikacyjną, która pana ochroni, a jednocześnie pozwoli nam śledzić tam pańskie kroki. Nie podoba mi się ten pomysł, ale jest on chyba możliwy do wprowadzenia w życie.
— Co to jest strefa Q? — spytał Talley cichym, czujnym głosem, zwracając się do inspektora i swego obrońcy, starszego Jacoby’ego siedzącego u szczytu stołu. — O czym wy mówicie?
— To strefa kwarantanny. Odizolowana część stacji, którą wydzieliliśmy dla naszych uchodźców.
Oczy Talleya przesuwały się niespokojnie od jednego do drugiego.
— Nie. Nie. Nie chcę znaleźć się między nimi. Nigdy o to nie prosiłem. Nigdy.
Damon zmarszczył się z niezadowoleniem.
— Panie Talley, do stacji zbliża się następny konwój, kolejna grupa uchodźców. Jesteśmy w trakcie przygotowań do wmieszania pana w nią, ze sfałszowanymi dokumentami. Chcemy się pana stąd pozbyć. To nadal będzie rodzaj odosobnienia, ale o większej powierzchni, z miejscem do spacerowania, gdzie się panu podoba, do życia… takiego, jakim ono wygląda w strefie Q. Ta strefa zajmuje sporą część stacji. Można się po niej poruszać bez ograniczeń. Nie ma tam żadnych cel. Pan Jacoby ma rację: nie jest pan bardziej niebezpieczny od niejednego, który tam się znajduje. Powiedziałbym, że nawet mniej, bo przynajmniej wiemy, kim pan jest.
Talley posłał kolejne spojrzenie swemu obrońcy i potrząsnął błagalnie głową.
— Czy zdecydowanie odrzuca pan tę propozycję? — nalegał Damon zirytowany. Wszystkie rozwiązania i przygotowania wzięły w łeb. — Q nie jest więzieniem, czy to do pana dociera?
— Moja twarz… moja twarz jest tam znana. Mallory powiedziała…
Zamilkł. Patrząc na niego Damon dostrzegał gorączkowy niepokój. Twarz Talleya zraszał pot.
— Co powiedziała Mallory?
— Że jeśli będę sprawiał kłopoty… to przeniesie mnie na jakiś inny statek. Wydaje mi się, że wiem, o co wam chodzi: spodziewacie się, że jeśli są wśród nich ludzie Unii, to kiedy umieścicie mnie w waszej kwarantannie, skontaktują się ze mną. Mam rację? Ale ja nie pożyłbym tak długo. Są tam ludzie, którzy znają mnie z widzenia. Urzędnicy ze stacji. Policja. Tacy dostali miejsce na tych statkach, prawda? A oni mnie znają. Jeśli to zrobicie, będę martwy, nim minie godzina. Słyszałem, jak było na tych statkach.
— Mallory ci powiedziała?
— Mallory mi powiedziała.
— Z drugiej strony są tam i tacy — powiedział cierpko Damon — którym brutalnie udaremniono dostanie się na pokład któregoś ze statków Maziana, mieszkańcy stacji, którzy przysięgliby, że uczciwy człowiek nie mógł się stamtąd na nich wydostać. Ale jeśli się nie mylę, pan miał przyjemną podróż, nieprawdaż? Dobre wyżywienie i żadnych kłopotów z powietrzem? To stary antagonizm między kosmonautą a mieszkańcem stacji: pal sześć tych ze stacji; niech się duszą, byle mieć czyściutko na pokładzie. Ale pan podpadał pod inną kategorię. Pana potraktowano ze specjalnymi względami.
— To wcale nie było takie przyjemne, panie Konstantin.
— Ani o to nie prosiłeś, prawda?
— Nie — padła chrapliwa odpowiedź.
Damon pożałował nagle swego gadulstwa; przed chwilą powtórzył nie sprawdzoną plotkę szkalującą Flotę. Wstydził się roli, w jakiej go obsadzono. W jakiej znalazła się Pell. Wojna i więzień wojenny. Nie chciał brać w tym udziału.
— Odrzuca pan zatem naszą propozycję — powiedział. Ma pan do tego prawo. Nikt nie będzie pana zmuszał. Nie chcemy narażać pańskiego życia, a doszłoby do tego, jeśli sprawy wyglądają tak, jak je pan przedstawia. Co więc pan zamierza? Przypuszczam, że dalej grać w karzełki ze strażnikami. To bardzo mały areszt. Czy dali panu taśmy i odtwarzacz? Dostał je pan?
— Chciałbym… — Słowa wydostawały się z jego krtani z trudem, jakby miał za chwilę zwymiotować. — Chcę prosić o Przystosowanie.
Jacoby spuścił wzrok i potrząsnął głową. Damon siedział nieruchomo.
— Gdybym był przystosowany, mógłbym stąd wyjść — ciągnął więzień. — Robić coś wreszcie. To moja prośba. Więzień zawsze ma prawo o to poprosić, prawda?
— Wasza strona stosuje takie praktyki wobec więźniów odparł Damon. — My nie.
— Ale ja proszę. Zamknęliście mnie jak kryminalistę. Czy miałbym do tego prawo, gdybym kogoś zabił? Gdybym coś ukradł albo…
— Sądzę, że jeśli nadal pan nalega, to należy pana posłać na badania psychiatryczne.
— A czy nie przeprowadzają takich badań w ramach przygotowań do Przystosowania?
Damon spojrzał na Jacoby’ego.
— Jest coraz bardziej załamany — odezwał się Jacoby. Molestuje mnie raz po raz, żeby przedłożyć jego prośbę stacji, a ja tego nie robię.
— Nigdy nie orzekaliśmy zabiegu Przystosowania w stosunku do człowieka, któremu nie zostało udowodnione popełnienie przestępstwa.
— A czy kiedykolwiek — spytał więzień — mieliście tutaj człowieka, któremu tego nie udowodniono?
— Unia stosuje takie metody — wtrącił cicho nadzorca bez zmrużenia oka. — Te cele są małe, panie Konstantin.
— Nikt przy zdrowych zmysłach nie prosi o takie coś — powiedział Konstantin.
— A ja proszę — nalegał Talley. — Błagam was. Ja chcę stąd wyjść.
— To rozwiązałoby problem — mruknął Jacoby. — Chcę wiedzieć, dlaczego tak mu na tym zależy. — Bo chcę wyjść!
Damon zamarł. Talley łapał oddech opierając się o stół i dochodził pomału do siebie, chociaż bliski był płaczu. Przystosowanie nie było karą, nigdy go za taką nie uważano. Miało dwie zalety — zmieniało zachowanie u popędliwych i trochę zacierało pamięć u tych, którzy popadli w tarapaty. Tutaj chodziło o to drugie, domyślał się napotykając przygaszone oczy Talleya. Zrobiło mu się nagle żal tego człowieka; był przecież normalny, wyglądał na bardzo, bardzo normalnego. Na stacji panował kryzys. Spadały na nich, jedno za drugim, wydarzenia, w których jednostka mogła się zagubić, zostać zepchnięta na boczny tor. Cele w areszcie były pilnie potrzebne dla prawdziwych kryminalistów, spoza strefy Q, których mieli pod dostatkiem. Zdarzały się gorsze rzeczy niż Przystosowanie. Jedną z nich było zamknięcie na całe życie w pomieszczeniu bez okien o wymiarach dwa i pół na trzy metry.
— Wyciągnijcie z komputera formularze deklaracji — powiedział do inspektora, a ten wydał stosowne instrukcje przez komunikator. Jacoby wyraźnie się denerwował przekładając papiery i nie patrząc na nikogo. — Zamierzam — zwrócił się Damon do Talleya nie mogąc się oprzeć wrażeniu, że to tylko jakiś zły sen — zamierzam złożyć te formularze na pana ręce. Będzie pan mógł przestudiować wszystkie załączone do nich objaśnienia. Jeśli jutro nadal będzie pan obstawał przy swoim, podpisze je pan i zwróci nam. W takim wypadku chciałbym również otrzymać od pana pokwitowanie i wniosek o przeprowadzenie zabiegu napisane własnymi słowami, z zaznaczeniem, że jest to pańska inicjatywa i pański wybór, że nie cierpi pan na klaustrofobię ani na żadną inną chorobę. .
— Jestem operatorem komputera bojowego — wtrącił pogardliwie Talley. Nie było to najważniejsze stanowisko na statku. — …ani też nie działa pod przymusem. Czy nie ma pan krewnych, rodziny, kogoś, kto chciałby odwieść pana od tej decyzji, kiedy się o niej dowie?
W oczach Talleya pojawił się ledwo zauważalny błysk.
— Ma pan kogoś? — spytał Damon w nadziei, że znalazł jakiś punkt zaczepienia, jakiś powód do odmowy. — Kogo?
— Nie żyją — mruknął Talley.
— Jeśli pańska prośba jest reakcją na tę…
— Od dawna — uciął Talley.
Nic więcej nie powiedział.
Twarz anioła. Człowieczeństwo bez skazy. Fabryki ludzi? przyszło mu nagle do głowy. Produkowani taśmowo żołnierze Unii zawsze budzili w nim wstręt. Obudziło się w nim stare uprzedzenie.
— Nie przeczytałem w całości pańskich akt — przyznał. Studiowano je na innych szczeblach, a mnie powiadomiono tylko o najważniejszych ustaleniach. Czy ma pan rodzinę, panie Talley?
— Mam — wyszeptał Talley ledwo dosłyszalnie, ale wyzywającym tonem i zawstydził się brzmienia swego głosu.
— Miejsce urodzenia?
— Cyteen. — Ten sam cichy, matowy głos. — Wszystko to już wam mówiłem. Miałem rodziców. Ja się urodziłem, panie Konstantin. Czy to naprawdę ma coś do rzeczy?
— Przepraszam. Bardzo przepraszam. Chciałbym, aby zrozumiał pan jedno: klamka jeszcze nie zapadła. Może pan zmienić zdanie w każdej chwili, aż do momentu rozpoczęcia zabiegu. Wystarczy tylko powiedzieć: stop, nie chcę tego. Ale kiedy już zaczniemy, nie będzie odwrotu. Czy pan rozumie… nie będzie pan już w stanie się cofnąć. Czy widział pan ludzi przystosowanych?
— Wracają do zdrowia.
— Wracają do zdrowia. Będę czuwał nad tym przypadkiem, panie Talley… poruczniku Talley… na ile to będzie możliwe. Pan dopilnuje — zwrócił się do inspektora — aby na każdym etapie procesu każdy wysłany przez niego komunikat dotarł do mnie w trybie natychmiastowym, czy to będzie dzień, czy noc. Dopilnuje pan też, aby zrozumiał to również personel z dyżurnymi włącznie. Nie sądzę, aby nadużył zaufania. — Spojrzał na Jacoby’ego. — Czy jest pan usatysfakcjonowany potraktowaniem pańskiego klienta?
— Ma prawo robić to, co robi. Ja nie jestem tym zachwycony. Ale będę asystował przy zabiegu. Przyznaję, że to rozwiązuje wiele kwestii… że to być może najlepsze wyjście.
Przyszedł wydruk z komputera. Damon wręczył dokumenty do przejrzenia Jacoby’emu. Jacoby zaznaczył miejsce przeznaczone na złożenie podpisu i oddał papiery Talleyowi. Talley przycisnął je do piersi jak coś drogocennego.
— Panie Talley — powiedział Damon wstając i pomimo niechęci, jaką odczuwał do więźnia, wyciągając pod wpływem impulsu rękę. Młody operator komputera bojowego również podniósł się z miejsca i uścisnął dłoń Damona, a wyraz wdzięczności w jego zawilgotniałych nagle oczach anulował wszystkie pewniki. — Czy to możliwe — spytał Damon — czy istnieje taka możliwość, że dysponuje pan informacjami, które chce pan wymazać ze swojej pamięci? Że dlatego pan to robi? Ostrzegam pana, że najprawdopodobniej informacje takie zostaną ujawnione podczas zabiegu. A nas one nie interesują, rozumie pan? Nie interesują nas żadne tajemnice wojskowe.
Strzelał. Bardzo wątpił, aby było to prawdopodobne. To nie był wyższy rangą oficer, to nie był nikt jemu podobny, kto znałby szyfry komputera, kody dostępu, tego rodzaju tajne informacje, których nie wolno ujawnić nieprzyjacielowi. Nie stwierdzono czegoś podobnego w odniesieniu do tego człowieka… niczego, co by miało znaczenie, ani tutaj, ani na Russellu.
— Nie — powiedział Talley — ja nic nie wiem.
Damon zawahał się. Wciąż dręczyło go sumienie, miał ciągle nadzieję, że obrońca Talleya, jeśli nie ktoś inny, zaprotestuje, zadziała w sprawie Talleya energiczniej, wykorzystując wszelkie kruczki prawne. Ale to oznaczałoby dla niego więzienie; pozostawiłoby go… bez nadziei. Osadzali w areszcie wyjętych spod prawa ze strefy Q, ludzi o wiele bardziej niebezpiecznych; ludzi, którzy mogli go znać, jeśli wierzyć słowom Talleya. Przystosowanie zapewniłoby mu bezpieczeństwo, pozwoliło wydostać się stąd; dałoby mu szansę na podjęcie pracy, na wolność, na życie. Wśród ludzi normalnych nie znalazłby się taki, który dążyłby do zemsty na kimś, kto poddany został wymazaniu pamięci. I zabieg ten był humanitarny. Zawsze za taki go uważano.
— Talley… czy chcesz wnieść skargę przeciw Mallory lub załodze Norwegii?
— Nie.
— Jest tu obecny twój obrońca. Jeśli chcesz złożyć taką skargę, zostanie zaprotokołowana.
— Nie, nie chcę.
A więc i ten trik nie zadziałał. Nie będzie zwłoki ze względu na prowadzone śledztwo. Damon skinął głową i wyszedł z pomieszczenia z poczuciem skalania. W tym, co robił, było coś z morderstwa, coś z pomocy w samobójstwie.
Tego też mieli pod dostatkiem w strefie Q.
Kressich wzdrygnął się i przymrużył oczy słysząc, jak coś wali się z łomotem w głębi korytarza, za hermetycznie zamkniętymi drzwiami. Usiłował nie okazywać strachu. Coś się paliło; dym docierał do nich kanałami wentylacyjnymi. To spotęgowało jeszcze przerażenie jego i pół setki ludzi stłoczonych w tej części korytarza. Tam, w dokach, nadal trwała wymiana ognia między policją a buntownikami. Natężenie walk słabło. Jego grupka składała się z niedobitków własnej policji Russella, garstki przedstawicieli elity stacji i zbieraniny młodych i starych… bronili korytarza przed bandami.
— Palimy się — mruknął ktoś niemal histerycznie.
— Stare szmaty czy coś w tym rodzaju — burknął Kressich.
Zamknij się, durniu, pomyślał. Brakowało im tylko paniki. W razie poważniejszego pożaru centrala stacji pozbyłaby się zagrożonego rejonu wysadzając go w powietrze… to oznaczałoby śmierć dla nich wszystkich. Nie przedstawiali sobą żadnej wartości dla Pell. Niektórzy z nich jeszcze niedawno strzelali tam, na zewnątrz do oddziałów policji Pell z broni zabranej zabitym policjantom. Wszystko zaczęło się na wieść o zbliżaniu się kolejnego konwoju, dalszych statków, na myśl o perspektywie upchnięcia następnej partii zdesperowanych uchodźców w tej ciasnocie, którą dysponowali; wszystko zaczęło się od pogłoski, że na to się właśnie zanosi… i od żądania przyspieszenia kontroli dokumentów; potem doszło do napadów na baraki, bandy odbierały dokumenty tym, którzy je posiadali.
Spalić wszystkie dowody tożsamości, podniósł się krzyk w strefie kwarantanny; ludzie rozumowali, że jeśli nikt nie będzie się mógł wylegitymować, to wszyscy zostaną przyjęci. Tych, którzy nie chcieli się pozbyć swoich dokumentów, bito i zabierano je siłą; przy okazji ograbiano ich też z wszystkiego, co przedstawiało jakąś wartość. Plądrowano baraki. Pozbawione przywódców bandy tworzyły się samorzutnie spośród młodych ogarniętych paniką chuliganów, którzy przybyli tu nielegalnie nie pokładach Gryfa i Hansforda.
Od jakiegoś czasu z doków nie docierały żadne odgłosy walk. Wentylatory przestały działać; zaczęło się psuć powietrze. Tych, którzy przeszli przez najgorsze podczas podróży ogarniała powoli panika; wielu płakało.
Potem lampy pojaśniały i przewodami wentylacyjnymi napłynął powiew chłodnego powietrza. Drzwi otworzyły się z cichym poszumem. Kressich podniósł się z podłogi i stanął oko w oko z policją stacji i lufami gotowych do strzału karabinów. Niektórzy członkowie jego grupy uzbrojeni byli w noże, kawałki rur, mebli, w co kto mógł. On nie miał nic… podniósł w górę drżące ręce.
— Nie — wykrztusił błagalnie. Nikt się nie poruszył, ani policjanci, ani jego ludzie. — Proszę. My nie braliśmy w tym udziału. My tylko broniliśmy przed nimi tej sekcji. Nikt… nikt z tu obecnych nie był w to zamieszany. Wszyscy byli ofiarami.
Dowódca oddziału policji o twarzy szarej ze zmęczenia, usmarowanej sadzą i krwią, wskazał trzymanym w dłoniach karabinem na ścianę.
— Macie się tam ustawić — wyjaśnił Kressich swoim towarzyszom niedoli, którzy poza byłymi policjantami nie zrozumieli, o co chodzi. — Rzućcie wszelką broń, jaką macie.
Stanęli posłusznie w szeregu tam gdzie im kazano, nawet starcy, chorzy i dwoje małych dzieci.
Kressich stwierdził, że drży na całym ciele, kiedy go obszukiwano, a potem pozostawiono opartego o ścianę korytarza. Policjanci szeptali tajemniczo między sobą. Jeden z nich chwycił go za ramię i odwrócił twarzą do siebie. Oficer z notatnikiem przechodził przed szeregiem zatrzymanych, żądając od każdego okazania dokumentów.
— Ukradli mi — powiedział Kressich. — Tak się właśnie zaczęło. Bandy zabierały wszystkim papiery i paliły je.
— Wiemy — powiedział oficer. Ty tu jesteś przywódcą? Jak się nazywasz i skąd pochodzisz?
— Vassily Kressich z Russella.
— Czy ktoś z tu obecnych go zna?
Kilku go znało.
— Był radcą na Stacji Russella — odezwał się młody mężczyzna. — Służyłem tam w służbie bezpieczeństwa.
— Nazwisko.
Młodzieniec podał je. Nino Coledy. Kressich starał się go sobie przypomnieć i nie mógł. Każdemu zadawano kolejno te same pytania mające na celu ustalenie tożsamości. Wzajemne potwierdzanie danych osobowych było tak samo mało wiarygodne jak oświadczenia tych, którzy je podawali. W korytarzu zjawił się człowiek z aparatem i sfotografował wszystkich stojących pod ścianą. Stali tam w chaosie trzasków i rozmów płynących z komunikatora.
— Możecie iść — powiedział dowódca oddziału policji i zaczęli wychodzić; ale kiedy Kressich go mijał, oficer schwycił go za ramię. — Vassily Kressich. Przekażę twoje nazwisko do sztabu.
Kressich nie był pewien czy to dobrze, czy źle; wszystko było nadzieją. Wszystko było lepsze od tego, co się działo tutaj, w strefie Q; stacja najwyraźniej pogubiła się i nie wiedziała, co z nimi począć ani jak się ich pozbyć.
Wszedł na dok wstrząśnięty widokiem zniszczeń, jakich tu dokonano, trupów leżących jeszcze we własnej krwi, nadal dymiących stosów łatwopalnych materiałów, zwalonych na kupy i przygotowanych do podpalenia pozostałości umeblowania i rzeczy osobistych personelu doków. Wszędzie kręcili się funkcjonariusze policji uzbrojeni nie w lekką broń, a w karabiny. Został w dokach trzymając się blisko policji, bo w obawie przed bandami terrorystów bał się wracać do korytarzy. Niemożliwe, żeby policja ujęła wszystkich. Za dużo ich było.
W końcu stacja zawiesiła stan wyjątkowy na czas posiłku i zaspokojenia pragnienia w pobliżu granicy sekcji, bo podczas zamieszek odcięto dopływ wody, a kuchnie zdemolowano w poszukiwaniu jakiejkolwiek broni. Zniszczono też komuniakator; nie było możliwości zameldowania o rozmiarach szkód, a prawdopodobieństwo, że brygady remontowe zechcą wejść do tego rejonu, było nikłe.
Siedział w zdemolowanym doku i jadł, co im dano, w towarzystwie innych grupek uchodźców, nie mających niczego więcej niż on. Ludzie spoglądali po sobie z przestrachem.
— Nie wydostaniemy się stąd — słyszał raz po raz. — Teraz już nas stąd nie wypuszczą.
Dochodziły jego uszu i pomruki innego rodzaju, rozpoznawał mężczyzn, o których wiedział, że byli członkami band buntowników. Słyszał już takie słowa w swoim baraku przed wybuchem buntu, ale wtedy nikt o tym nie zameldował. Nikt się nie odważył. Tamtych było zbyt wielu.
Byli wśród nich Uniowcy. Nabierał pewności, że to oni są prowodyrami. Tacy właśnie mieli największy powód, aby obawiać się ścisłej kontroli dokumentów. Wojna dotarła do Pell. Była już wśród nich, a oni, jak to mieszkańcy stacji, byli neutralni, bezbronni i przemykali się ostrożnie między tymi, którzy chcieli mordować… tylko że teraz nie chodziło już o starcie mieszkańców stacji ze statkami wojennymi, metalowej skorupy z metalową skorupą; niebezpieczeństwo było z nimi ramię w ramię, może to ten młody człowiek z obfitą kanapką, może ta młoda kobieta, która siedzi i ma nienawiść w oczach.
Przybył konwój bez eskorty żołnierzy. Załogi doków prowadziły wyładunek pod ochroną małej armii policji. Uchodźców przyjmowano i odprawiano najlepiej, jak to było możliwe, biorąc pod uwagę, że większość kwater została zdemolowana, a korytarze stały się niebezpieczną dżunglą. Nowo przybyli stali z bagażami w ręku i rozglądali się wokół siebie z przerażeniem w oczach. Do rana ich ograbią, pomyślał Kressich, albo i gorzej. Słyszał, jak otaczający go ludzie po prostu płaczą cicho z rozpaczy.
Nad ranem przybyła jeszcze jedna kilkusetosobowa grupa; a teraz wybuchła panika, bo wszyscy byli głodni i spragnieni, a żywność szła ze stacji głównej bardzo długo.
Obok niego przysiadł jakiś mężczyzna. Nino Coledy.
— Jest nas dwunastu — powiedział. — Moglibyśmy zaprowadzić tu jaki taki porządek; rozmawiałem z paroma ludźmi, którzy brali udział w zamieszkach. Nie ujawniamy ich nazwisk w zamian za współpracę. Mamy krzepę w ramionach… moglibyśmy zająć się tym bałaganem, przeprowadzić ludzi z powrotem do kwater. Mielibyśmy wtedy więcej jedzenia i wody tutaj. — Jacy my?
Na twarzy Coledy’ego malował się zapał.
— Pan był radcą. Pan staje na czele; pan przemawia. My pana ubezpieczamy. Karmimy tych ludzi. Urządzamy się tutaj. Stacja tego potrzebuje. Możemy na tym skorzystać.
Kressich zastanowił się nad propozycją. Równie dobrze mogliby ich za to zastrzelić. Był na to za stary. Potrzebny im był figurant. Banda policjantów potrzebowała cieszącej się poważaniem marionetki. Bał się też im odmówić.
— Pan tylko przemawia do tego tłumu — nalegał Coledy. — Dobrze — zgodził się, a potem głosem bardziej stanowczym, niż Coledy mógłby się spodziewać po starym, zmęczonym człowieku, dorzucił: — Ty zaczynaj zbierać swoich ludzi, a ja porozmawiam z policją.
Podszedł zdecydowanym krokiem do stanowisk policji.
— Przeprowadziliśmy wybory — powiedział. — Jestem Vassily Kressich, radca z czerwonego dwa, Stacja Russella. Wśród uchodźców jest kilku policjantów z naszej stacji. Jesteśmy gotowi wejść do korytarzy i zaprowadzić tam porządek… bez stosowania przemocy. W odróżnieniu od was znamy twarze. Jeśli porozumiecie się ze swoimi władzami zwierzchnimi i uzyskacie na to zgodę, możemy pomóc.
Nie bardzo wiedzieli jak zareagować. Wahali się nawet z zawiadomieniem przełożonych. W końcu zdecydował się na to kapitan policji. Kressich stał przy nim zdenerwowany.
Kapitan skinął wreszcie głową.
— Jeśli sytuacja wymknie się spod kontroli — powiedział będziemy strzelać bez ostrzeżenia do każdego. Ale nie zamierzamy tolerować żadnych zabójstw z waszej strony, radco Kressich; to nie jest licencja bez ograniczeń.
— Cierpliwości, sir — powiedział Kressich i oddalił się śmiertelnie zmęczony i przerażony.
Coledy czekał już na niego z kilkoma innymi przy wejściu do korytarza. Po chwili w ich kierunku zmierzali już następni, o jeszcze mniej pociągającej powierzchowności. Wzbudzali w nim lęk, a jednocześnie wolał mieć ich po swojej stronie. Nie obchodziło go w tej chwili nic z wyjątkiem przeżycia i znalezienia się na wozie, a nie pod nim. Patrzył, jak chodzą, bezceremonialnie popychając spokojnych ludzi i przyjmując w swe szeregi takich jak oni typów spod ciemnej gwiazdy. Wiedział już, co zrobił i przerażało go to. Nie odzywał się, bo zostałby wplątany w kolejny wybuch zamieszek, stałby się ich częścią, gdyby do tego doszło. Już by się o to postarali.
Pomagał korzystając ze swej pozycji i wieku oraz z faktu, że jego twarz była niektórym znana; wykrzykiwał rozkazy i ani się nie obejrzał, jak ludzie zaczęli zwracać się do niego z szacunkiem per „radco Kressich”. Wysłuchiwał ich żalów, obaw i pretensji, dopóki Coledy nie otoczył go strażą dla ochrony jego cennej osoby.
Nie minęła godzina, a w dokach panował już ład i porządek. „Zalegalizowane” bandy sprawowały kontrolę nad sytuacją, a porządni ludzie schodzili mu z drogi, gdziekolwiek się ruszył.
Jon Lukas zasiadł w fotelu radcy, zajmowanym w zastępstwie przez ostatnie trzy lata przez jego syna Vittorio. Był wściekły. Ledwie wrócił, a już stał się stroną w rodzinnym kryzysie. Zabrano mu trzy pokoje z jego pięciopokojowego apartamentu, dosłownie odcięto je przesuwając ścianę działową z przeznaczeniem na kwaterę dla dwóch kuzynów Jacoby’ego i ich partnerów w przemiennodniowej rotacji. Jeden z nich miał dzieci, które waliły w ścianę i płakały. Meble robotnicy upchnęli w reszcie, którą mu pozostawiono… Ostatnio zamieszkiwał tam syn Vittorio ze swą aktualną sympatią. Takie zgotowano mu przywitanie. Z Vittoriem szybko doszli do porozumienia: kobieta odeszła, a Vittorio został uznając posiadanie mieszkania i konta na wydatki reprezentacyjne ważniejszym i daleko lepszym wyjściem niż przeniesienie do bazy na Podspodziu, która aktywnie poszukiwała młodych ochotników. Praca fizyczna, i to na deszczowej powierzchni Podspodzia, nie leżała w naturze Vittoria. Jako figurant był tu na górze użyteczny. Głosował, jak mu kazano, kierował zgodnie z wytycznymi, a przynajmniej uchronił Spółkę Lukasa przed pogrążeniem się w chaosie, mając na tyle zdrowego rozsądku, żeby mniej ważne problemy rozwiązywać samemu, a w wypadku większych prosić o radę. Jak korzystał z konta reprezentacyjnego, to zupełnie inna sprawa. Jon, po przystosowaniu się do rozkładu doby na stacji, spędzał czas na dole, w biurach spółki, przeglądając księgi, rozmawiając z personelem i sprawdzając wydatki z konta reprezentacyjnego.
Teraz w grę wchodziła jakaś alarmująca sprawa, coś nieprzyjemnego i nie cierpiącego zwłoki; przybył tak jak inni radcy, wezwany komunikatem o zwołaniu nadzwyczajnego posiedzenia. Serce jeszcze mu waliło z wysiłku. Włączył aparat i mikrofon przy swoim stanowisku i wsłuchał się w ciche trajkotanie komunikatora, na którym w tej chwili skupiało się zainteresowanie rady; informacjom towarzyszyły sylwety statków przekazywane przez skanery i wyświetlane na zawieszonych w górze ekranach. Znowu kłopoty. Słyszał już o tym po drodze z biur dokowych. Coś się zbliżało.
— Ilu ich macie? — pytał Angelo nie otrzymując odpowiedzi z tamtej strony.
— Co to? — spytał Jon siedzącej obok kobiety, delegatki sektora zielonego, Anny Morevy.
— Nadciągają kolejni uchodźcy i nie odzywają się. Nosiciel Pacyfik. Stacja Esperance, tyle tylko wiemy. Nie reagują na nasze sygnały. Ale tam jest Sung. Czegóż innego można by się spodziewać?
Wciąż napływali dalsi radcy, rzędy foteli szybko się zapełnia. Jon wsunął w ucho osobisty audioaparat i nacisnął klawisz rejestratora starając się zorientować w sytuacji. Konwój wykryty przez skanery wyszedł ze skoku o wiele za blisko z punktu widzenia bezpieczeństwa, ponad płaszczyzną systemu. Głos sekretarza rady streszczał szeptem aktualne informacje ilustrowane obrazami przekazywanymi na ekran jego stanowiska. Dodatkowe informacje nie wnosiły niczego nowego do tego, co oglądali przed sobą na żywo.
Goniec przecisnął się do tylnego rzędu, pochylił się nad Jonem i wręczył mu karteczkę pokrytą ręcznym pismem.
Witamy z powrotem wśród nas, przeczytał zmieszany. Przydzielono ci miejsce numer dziesięć zwolnione przez Emilio Konstantina. Twoje świeże doświadczenia z Podspodaia mogą okazać się cenne. A. Konstantan.
Serce znowu zabiło mu szybciej, tym razem z innego powodu. Wstał powoli z fotela, wyjął z ucha wtyczkę i powyłączał kanały łączności, po czym odprowadzany wzrokiem przez pozostałych Radców, przeszedł wolno przejściem między rzędami kierując się w stronę wolnego miejsca w centrum sali posiedzeń, przy stole między trybunami, gdzie zasiadali najbardziej wpływowi. Zbliżył się do oferowanego mu fotela, zagłębił w miękka wyprawioną skórę i rzeźbione drewno, był teraz jednym z Dziesiątki Pell; i czyniąc to poczuł niepohamowany przypływ tryumfu — nareszcie, po tylu dekadach, sprawiedliwości stało się zadość. Wielcy Konstantinowie odsuwali go, nie bacząc na jego starania, na wpływy, na zasługi, przez całe życie nie dopuszczali go do Dziesiątki i mimo wszystko teraz w niej zasiadł.
Nie zawdzięczał tego żadnej zmianie w nastawieniu do niego Angela, był absolutnie pewien. To musiało zostać przegłosowane. Zwyciężył w jakimś ogólnym głosowaniu przeprowadzonym w łonie rady, to była logiczna konsekwencja jego długiej, trudnej służby na Podspodziu. Jego dokonania znalazły uznanie w oczach większości radców.
Napotkał wzrok Angela siedzącego o kilka miejsc dalej, Angela wsuwającego wkładkę audioaparatu do ucha i patrzącego nań beznamiętnie, bez prawdziwego zaproszenia, bez zadowolenia, bez sympatii w oczach. Angelo zaakceptował jego wyróżnienie, bo musiał, to oczywiste. Jon uśmiechnął się z przymusem, samymi tylko wargami, jak gdyby miała to być oferta pomocy. Angelo odwzajemnił mu się takim samym uśmiechem.
— Puśćcie to jeszcze raz od początku — powiedział Angelo zwracając się do kogoś poprzez komunikator. — Nie zaprzestawajcie nadawania. Starajcie się skontaktować mnie bezpośrednio z Sungiem.
Zgromadzenie milczało; wciąż napływały meldunki o wolno zbliżających się frachtowcach, słychać było gwar głosów z centrali; Pacyfik nabierał szybkości — jego obraz rzutowany przez komputer na ekran skaningowy coraz bardziej się rozmywał.
— Zgłasza się Sung — rozległ się głos. — Pozdrowienia dla Stacji Pell. Zajmijcie się szczegółami we własnym zakresie.
— Ilu nam wieziecie? — spytał Angelo. — Ilu jest na tych statkach, kapitanie Sung?
— Dziewięć tysięcy.
Przez salę przetoczył się pomruk przerażenia.
— Cisza! — Angelo podniósł głos; gwar zagłuszał komunikator. — Zrozumieliśmy, dziewięć tysięcy. To obciąży nasze środki w sposób zagrażający bezpieczeństwu. Żądamy stawienia się pana tutaj, na posiedzenie rady, kapitanie Sung. Przyjęliśmy niedawno uchodźców z Russella na nie eskortowanych statkach kupieckich; byliśmy zmuszeni ich przyjąć. Względy humanitarne nie pozwalają w takich wypadkach na odmowę. Żądamy, aby powiadomił pan dowództwo Floty o tej niebezpiecznej sytuacji. Potrzebujemy wsparcia wojskowego, rozumie pan, sir? Żądamy pańskiego przybycia na pilne konsultacje z naszą radą. Nie odmawiamy współpracy, ale zbliżamy się do momentu, w którym trzeba będzie podjąć bardzo trudną decyzję. Apelujemy do Floty o pomoc. Powtarzam: czy pan przybędzie, sir?
Po tamtej stronie zapanowała chwila milczenia. Radcy poprawili się w fotelach, bo zaczęły błyskać alarmy zbliżeniowe, a ekrany usiłujące nadążyć za nadlatującym z coraz większą szybkością nosicielem migotały jak szalone i mętniały.
— Ostatni regularny konwój — padła odpowiedź — nadciąga ze Stacji Pan-Paris eskortowany przez Atlantyk pod dowództwem Kreshova. Powodzenia, Stacjo Pell.
Kontakt został nagle przerwany. Ekrany skaningowe rozbłyskiwały raz po raz; ogromny nosiciel wciąż nabierał szybkości, co było zabronione w tak bliskim sąsiedztwie stacji.
Jon nigdy nie widział Angela bardziej rozwścieczonego. Gwar w sali posiedzeń był ogłuszający; w końcu mikrofon przywrócił względną ciszę. Pacyfik śmignął do ich zenitu, powodując zerwanie synchronizacji na śledzących go ekranach. Kiedy obraz powrócił, ujrzeli go, jak odlatuje samowolnie obranym kursem, pozostawiając im swoje stadko — frachtowce wlokące się nieubłaganie w kierunku doków. Gdzieś rozległo się przytłumione wołanie o skierowanie służby bezpieczeństwa do strefy Q.
— Postawić na nogi siły rezerwowe — rozkazał Angelo jednemu z szefów sekcji poprzez komunikator. — Ściągnąć personel nie pełniący aktualnie służby… nie obchodzi mnie, ile razy już ich wzywano. Utrzymywać tam porządek. Jeśli nie da się inaczej, strzelać. Centrala, załogi operacyjne do promów. Zagnać tych kupców do właściwych doków. Jeśli będzie trzeba, zagrodzić im drogę kordonem holowników bliskiego zasięgu.
I po chwili, kiedy ucichły syreny alarmowe ostrzegające przed kolizją i pozostał tylko jednostajny ton sygnału zwiastującego zbliżające się wolno do stacji frachtowce, dorzucił rozglądając się wokół:
— Musimy rozszerzyć strefę Q. Z przykrością oznajmiam, że będziemy zmuszeni, i to niezwłocznie, zająć te dwa poziomy sekcji czerwonej i przyłączyć je do strefy Q przesuwając ściany działowe. — Z foteli dobiegł bolesny pomruk, a ekrany zamigotały zgłoszonym natychmiast protestem delegatów sekcji czerwonej. To była formalność. Na ekranie nie zgłosił się nikt z poparciem dla protestu, co pozwoliłoby poddać go pod głosowanie. — W żadnym wypadku — ciągnął Angelo nie spoglądając nawet na ekran — nie wolno nam wykwaterowywać dalszych stałych mieszkańców stacji ani wyłączyć z systemu transportowego ciągów komunikacyjnych biegnących przez te górne poziomy. Nie wolno. Jeśli nie możemy liczyć na pomoc Floty… Będziemy musieli podjąć inne działania i rozpocząć przesiedlanie ludności na szeroko zakrojoną skalę. Jonie Lukas, przepraszamy za spóźnione powiadomienie, ale szkoda, że nie wziąłeś udziału we wczorajszym posiedzeniu. Chodzi o zgłoszoną przez ciebie propozycję. Nasze lokalne służby budowlane nie mogą zatrudniać robotników stwarzających zagrożenie dla bezpieczeństwa stacji. Występowałeś swojego czasu z dość szczegółowo opracowanym projektem rozbudowy bazy na Podspodziu. Jaki jest stan zaawansowania na dzień dzisiejszy?
Jon przymrużył oczy. Obudziły się w nim i podejrzliwość i nadzieja. Zabolał docinek, którym nawet w tej sytuacji nie omieszkał poczęstować go Angelo. Podniósł się z fotela, czego nie musiał robić, ale chciał widzieć na twarzach zebranych reakcję na to, co powie.
— Gdyby powiadomiono mnie o sytuacji, nie szczędziłbym wysiłków; dowiedziawszy się, przybyłem w największym pośpiechu. Co do propozycji, jej realizacja jest całkiem możliwa: pomieszczenia dla tej liczby ludzi można zorganizować na Podspodziu w krótkim czasie bez żadnego problemu… nie licząc reakcji tych, którzy będą tam przesiedlani. Co do warunków… cóż, po trzech latach pobytu tam mogę to stwierdzić… są prymitywne. Brygady robocze złożone z Dołowców budują hermetyczne, w granicach rozsądku, ziemianki; kompresorów wystarczy; na szkielety wykorzystujemy najłatwiej dostępne materiały. Tam, na dole, najwydatniejsza jest zawsze miejscowa siła robocza, czyli Dołowcy; odpada niewygoda wynikająca ze stosowania aparatów do oddychania; ale ludzie, w wystarczająco dużej liczbie, mogą ich zastąpić, przy pracach w terenie, produkcji, pracach porządkowych, wkopywaniu własnych kopuł mieszkalnych. Do nadzoru i pilnowania pracujących wystarczy personel z Pell. Ograniczenie swobody poruszania się nie stanowi problemu; do zesłania tam na dół nadawaliby się zwłaszcza ci, którzy przysparzają wam tutaj najwięcej problemów, zabiera się im aparaty do oddychania i nigdzie nie odejdą ani nie narozrabiają.
— Panie Lukas. — Z miejsca podniósł się Anton Eizel, starszy mężczyzna, przyjaciel Angela i niepoprawny dobroczyńca ludzkości. — Panie Lukas, chyba źle zrozumiałem pańskie intencje. To są wolni obywatele. My tu nie radzimy nad utworzeniem kolonii karnych. To są uchodźcy. Nie będziemy przekształcać Podspodzia w obóz pracy.
— Przejdź się pan po strefie Q! — krzyknął ktoś z trybun. Zobacz, jak zdemolowali oddane im sekcje! Mieliśmy tam domy, piękne domy. Wandalizm i zdziczenie. Oni roznoszą tam wszystko w drobny mak. Zaatakowali naszą służbę bezpieczeństwa rurami i kuchennymi nożami, a kto zaręczy, że po stłumieniu tych burd odebraliśmy im co do sztuki całą broń palną, jaką zrabowali?
— Tam dochodzi do morderstw — krzyknął ktoś inny. Grasują bandy rzezimieszków.
— Nieprawda — rozległ się trzeci głos nie znany radzie. Wszystkie oczy zwróciły się na szczupłego mężczyznę, który zajął miejsce zwolnione przez Jona Lukasa. Tamten wstał. Zachowywał się nerwowo, twarz miał bladożółtą.
— Nazywam się Vassily Kressich. Zostałem tu zaproszony ze strefy Q. Byłem radcą na Stacji Russella. Reprezentuję strefę Q. Wszystko, o czym tu była mowa, miało miejsce, gdy wybuchła panika, ale teraz w strefie Q panuje porządek, a chuligani osadzeni zostali w waszym areszcie.
Jon zaczerpnął powietrza w płuca.
— Witamy radcę Kressicha. Ale dla dobra samej strefy Q trzeba ją rozgęścić. Część ludzi należy przenieść stamtąd gdzie indziej. Stacja przez dziesięć lat czekała na rozwój Podspodzia i teraz mamy ludzką siłę roboczą umożliwiającą rozpoczęcie realizacji tego zamierzenia na wielką skalę. Ci, którzy podejmą tam pracę, staną się częścią systemu. Będą budowali dla siebie. Czy dżentelmen ze strefy Q nie zgadza się ze mną?
— Żądamy wyjaśnienia sprawy z naszymi dokumentami. Nie zgadzamy się na przesiedlanie gdziekolwiek bez ważnych dowodów tożsamości. Zrobiono tak z nami raz i proszę spojrzeć, co z tego wynikło. Dalsze przemieszczanie ludzi bez legalnych dokumentów może tylko pogorszyć nasze położenie i przyczynić się do odebrania nam resztek nadziei na ustalenie tożsamości. Ludzie, których reprezentuję, nie dopuszczą, aby znowu do tego doszło.
— Czy to groźba, panie Kressich? — spytał Angelo.
Mężczyzna wyglądał tak, jakby miał za chwilę upaść.
— Nie — zaprzeczył szybko. — Nie, sir. Ja tylko… ja tylko wyrażam opinię ludzi, których reprezentuję. Ich desperację. Oni muszą mieć zalegalizowane dokumenty. Wszystko inne, każde inne rozwiązanie, będzie sprowadzało się do tego, o czym wspominał mój szanowny przedmówca, do utworzenia obozu pracy, z którego istnienia korzyści czerpać będzie Pell. Czy o to właśnie wam chodzi?
— Panie Kressich, panie Kressich — podniósł głos Angelo. — Proszę wszystkich o zajęcie miejsc i zachowanie spokoju. Zostanie pan wysłuchany w następnej kolejności, panie Kressich. Jonie Lukas, czy chcesz jeszcze coś dodać?
— Będę dysponował precyzyjnymi danymi, gdy tylko uzyskam dostęp do komputera centralnego. Chciałbym zapoznać się z aktualnymi kodami. Tak, wszystkie środki techniczne istniejące na Podspodziu można rozwinąć. Zachowałem szczegółowe plany. W ciągu kilku dni przedstawię kosztorysy i harmonogramy prac.
Angelo skinął głową i spojrzał na niego spod ściągniętych brwi. To nie mógł być dla niego przyjemny moment.
— Walczymy o przetrwanie — powiedział Angelo. — Nie ma co ukrywać, że znaleźliśmy się w sytuacji, która wymaga od nas poważnego zatroszczenia się o systemy podtrzymania życia. Przemieścić trzeba część zapasów magazynowych. Nie możemy też dopuścić, aby zachwianiu uległa proporcja między liczbą stałych mieszkańców stacji a liczbą uchodźców. Musimy liczyć się z możliwością ponownego wybuchu niepokojów. Przykro mi,panie Kressich, ale to są realia, w jakich przyszło nam żyć nie z naszej, i nie wątpię, że także nie z waszej winy. Nie możemy ryzykować bezpieczeństwa stacji ani bazy na Podspodziu, gdyż w przeciwnym razie znajdziemy się wszyscy na frachtowcach kierujących się ku Ziemi, nadzy i bosi. To jest trzecia możliwość.
— Nie — rozszedł się po sali pomruk.
Jon usiadł i milcząco wpatrywał się w Angela, rozważając obecną kruchą równowagę Pell i ewentualne szanse. Miał ochotę wstać i powiedzieć: już przegraliście, wygarnąć radzie bez ogródek, jak sprawy stoją. Nie uczynił tego. Siedział dalej z zaciśniętymi ustami. To była tylko kwestia czasu. Pokój… pokój stwarzał pewną szansę. Ale trudno marzyć o pokoju w obliczu sytuacji, jaka się kształtowała wskutek gwałtownego napływu uchodźców z sąsiednich stacji. Całe Pogranicze płynęło teraz, niczym dział wodny, w dwóch kierunkach — ku nim i w stronę Unii; a przy stylu sprawowania władzy, jaki reprezentował Angelo, nie byli w stanie zapanować nad tym żywiołem.
Rok za rokiem rządów Konstantina, zgodnie z teorią socjologiczną Konstantina, to wychwalane „praworządne społeczeństwo”, które gardziło służbami bezpieczeństwa i odgórną kontrolą, ociągało się teraz z zastosowaniem prawa pięści w strefie Q w nadziei, że słowne apele przywołają ten motłoch do porządku. Tę kwestię też mógłby poruszyć. Siedział nieruchomo.
Poczuł w ustach niesmak na myśl, że bałagan, jaki wprowadziły na stacji rządy Konstantina, może przenieść się również na Podspodzie. Nie przewidywał pomyślnej realizacji planów, o których udostępnienie go proszono. Pracami kierować będą Emilio Konstantin i jego żona, dwoje dzieciaków, które dopuszczą, aby Dołowcy traktowali harmonogramy według własnego widzimisię i pielęgnowali te swoje zabobony i pozwolą tej dziczy pracować leniwie, z ociąganiem, co przecież leży w ich naturze, a to zaś skończy się uszkodzeniem sprzętu i opóźnieniem prac budowlanych. A strach już pomyśleć, jak poradzi sobie ta para z elementem ze strefy Q.
Siedział nieruchomo, oceniając ich szanse, a wnioski nie były optymistyczne.
— Stacja nie przetrwa — powiedział tego wieczora do Vittoria, do swego syna Vittoria i do Dayina Jacoby’ego, jedynego krewnego, którego tolerował. Popijał cierpkie wino Dołowców rozpierając się w fotelu w swoim mieszkaniu zagraconym kosztownymi meblami przeniesionymi tu z pokoi, które mu odebrano. — Pell rozpada się nam pod stopami. Stracimy ją przez mało zdecydowaną politykę Angela i kto wie, czy na dodatek nie poderżną nam w zamieszaniu gardeł. Na to się zanosi, rozumiecie? Czy mamy więc siedzieć z założonymi rękami i biernie czekać, aż do tego dojdzie?
Vittorio pobladł raptownie, jak to było w jego zwyczaju, kiedy rozmowa schodziła na poważne tory. Dayin był inny. Siedział ponury i zamyślony.
— Musi istnieć jakiś kontakt. — Jon zdecydował się mówić bez ogródek.
Dayin skinął głową.
— W dzisiejszych czasach dwie furtki mogą stać się zwykłą koniecznością. I jestem pewien, że takie furtki istnieją na całej tej stacji… trzeba tylko mieć do nich odpowiednie klucze.
— Na ile kompromisowe są według ciebie te furtki? I gdzie ich szukać? Twój kuzyn prowadził sprawy niektórych naszych gości. Masz jakieś pomysły?
— Czarny rynek środków odmładzających i innych leków. Kwitnie tutaj w najlepsze, nie wiedziałeś o tym? Sam Konstantin jest jego klientem; działał i u ciebie, na Podspodziu.
— Jest legalny.
— Oczywiście, że jest legalny; to konieczność: Ale jak trafia tu towar? Wiadomo, że pochodzi z terytoriów kontrolowanych przez Unię; mamy go dzięki kupcom; szmugiel. Ktoś, gdzieś jest częścią tego łańcucha… kupcy… może nawet wtyczki na samej stacji.
— Jak więc znajdziemy kogoś, kto umożliwi nam nawiązanie kontaktu z drugą stroną tego łańcucha?
— Mogę się rozejrzeć.
— Znam kogoś takiego — odezwał się Vittorio wprawiając ich obu w osłupienie. Oblizał wargi i przełknął z trudem ślinę. — Roseen.
— Ta twoja dziwka?
— Ona zna rynek. Działa na nim oficer służby bezpieczeństwa… wysoko postawiony. Kartotekę ma czystą jak łza, ale rynek go kupił. Chcecie coś wyładować czy załadować, chcecie, żeby przymknąć na coś oko on to załatwi.
Jon patrzył na swojego syna, na ten owoc rocznego kontraktu, owoc jego starań o zapewnienie sobie następny. Mimo wszystko nie było nic dziwnego w tym, że Vittorio wiedział o takich sprawach.
— Świetnie — powiedział oschle. — Opowiedz mi, co wiesz. Może natrafimy na jakiś trop. Dayin, powinniśmy przyjrzeć się bliżej stanowi naszych interesów na Vikingu.
— Nie mówisz chyba poważnie.
— Jak najpoważniej. Wydzierżawiłem Hansforda. Jego załoga przebywa nadal w szpitalu. Wnętrze to ruina, ale może lecieć. Potrzebują na gwałt pieniędzy. A ty możesz zwerbować załogę… poprzez kontakty Vittoria. Nie musisz ich we wszystko wtajemniczać, wystarczy że powiesz tyle, aby obudzić w nich motywację.
— Viking stanie się prawdopodobnie następnym ogniskiem niepokojów. Co ja mówię, na pewno.
— Ryzykowne, prawda? W obecnej sytuacji wiele frachtowców ma wypadki. Niektóre znikają. Słyszałem o tym od Konstantina; ale ja polecę… to będzie akt wiary w przyszłość Vikinga. Potwierdzenie, wotum zaufania. — Popił wina i skrzywił się. — Pospiesz się lepiej, zanim dotrze do nas jakaś fala uchodźców z Vikinga. Nawiążesz tam kontakt z łańcuchem i pójdziesz tym tropem tak daleko, jak się da. Jakie szanse ma teraz Pell, jeśli nie zwiąże się z Unią? Kompania jest bezsilna. Flota tylko potęguje nasze kłopoty. Nie możemy trwać tak wiecznie. Konstantin ze swoją polityką doczeka się tu rozruchów, zanim wszystko będzie gotowe, a więc najwyższy już czas na zmianę warty. Dasz to do zrozumienia Unii. Rozumiesz w czym rzecz — oni zyskują sprzymierzeńca; my zyskujemy… tyle, ile da się wyciągnąć z tego przymierza. Tę drugą furtkę, przez którą będzie można przeskoczyć, gdyby doszło do najgorszego. Jeśli Pell będzie się trzymała, siedzimy tutaj cicho, bezpieczni; jeśli nie, wychodzimy na tym lepiej od innych, dobrze mówię?
— A ja jestem tym, który nadstawia karku — mruknął Dayin.
— A więc wolałbyś być tutaj, kiedy w końcu pękną bariery i zamieszki ogarną całą sytuację? Nie lepiej zaryzykować w imię pewnych korzyści osobistych i zaskarbić sobie wdzięczność strony przeciwnej… napełnić kieszenie? Na pewno zgodzisz się ze mną, że to najbardziej zachęcająca perspektywa; i jestem pewien, że zasłużysz sobie na nią.
— Chyba zostanę optymistą — burknął Dayin.
— Nie zanosi się na to — ciągnął Jon — aby coś się tu zmieniło na lepsze. Jeśli już, to na gorsze. Wszystko jest grą. Czy nie mam racji?
Dayin pokiwał powoli głową.
— Zajmę się skompletowaniem załogi.
— Spodziewałem się, że wyrazisz zgodą.
— Jesteś zbyt ufny, Jon.
— Tylko w stosunku do tej gałęzi rodziny. Nigdy nie ufam Konstantinom. Angelo nie powinien ściągać mnie tu z Podspodzia. Prawdopodobnie wcale tego nie chciał. Ale rada głosowała inaczej; i być może wyjdzie im to na dobre. Być może.
Podsunęli mu krzesło. Zawsze byli uprzejmi, zawsze zwracali się do niego „panie Talley” zamiast tytułować go jego stopniem wojskowym — typowe u cywilów; a może dawali w ten sposób do zrozumienia, że Uniowcy są traktowani jako buntownicy i nie mają prawa do używania stopni wojskowych, Być może nienawidzili go, ale odnosili się do niego z uprzejmością i taktem i pod tym względem nie mógł im nic zarzucić. Ale to go przerażało, bo podejrzewał, że owa kurtuazja nie jest szczera.
Dali mu jeszcze jakieś formularze do wypełnienia. Naprzeciw niego, przy stole, usiadł lekarz i usiłował wyjaśnić mu szczegółowo przebieg zabiegu.
— Nie chcę tego słuchać — powiedział. — Chcę tylko podpisywać co trzeba. Tyle dni. Czy to nie wystarczy?
— Wyniki pańskich badań nie dają nam rzetelnego obrazu. Kłamał pan podczas wywiadu i udzielał fałszywych odpowiedzi. Przyrządy wykazały, że mówił pan nieprawdę. Być może było to zdenerwowanie. Spytałem, czy działa pan pod przymusem i kiedy odpowiedział pan, że nie, przyrządy zasygnalizowały, że to kłamstwo.
— Poproszę o pióro.
— Czy ktoś pana do tego zmusza? Pańskie odpowiedzi są rejestrowane.
— Nikt mnie nie zmusza.
— To również kłamstwo, panie Talley.
— Nie. — Pomimo wysiłków nie potrafił opanować drżenia głosu.
— Zazwyczaj mamy do czynienia z kryminalistami, którzy również mają tendencje do rozmijania się z prawdą. — Lekarz trzymał pióro w górze, poza zasięgiem ręki Talleya. — Czasami zdarzają się samooskarżenia, ale bardzo rzadko. To forma samobójstwa. Ma pan do tego prawo z punktu widzenia medycyny, w ramach pewnych ograniczeń prawnych i pod warunkiem, że został pan szczegółowo poinstruowany i zrozumiał wszystkie konsekwencje swej decyzji. Zakładając, że zabieg przebiegałby zgodnie z harmonogramem, zacząłby pan funkcjonować ponownie za jakiś miesiąc. Niezależność prawną uzyskałby pan po upływie sześciu miesięcy. Co do odzyskania pełni sił… rozumie pan, że istnieje niebezpieczeństwo trwałego upośledzenia pańskich zdolności do funkcjonowania w społeczeństwie; trzeba też się liczyć z możliwością wystąpienia innych psychicznych bądź fizycznych odchyleń od normy…
Pochwycił pióro i złożył podpisy pod dokumentami. Lekarz wziął je i przejrzał. Potem wyciągnął z kieszeni jakąś karteczkę, wygnieciony, złożony kilkakrotnie kawałek papieru, i popchnął ją po stole w jego kierunku.
Rozprostował kartkę i przeczytał tekst opatrzony kilkoma podpisami. Twoje konto w komputerze stacji opiewa na 5O kredytów. Na drobne wydatki. Pod spodem widniały podpisy sześciu strażników z aresztu — mężczyzn i kobiet, z którymi grywał w karty. Złożyli się na niego ze swoich pieniędzy. Oczy zaszły mu łzami.
— Czy chce pan odwołać swoją decyzję? — spytał lekarz.
Potrząsnął głową i złożył kartkę.
— Czy mogę to zatrzymać?
— Zostanie oddana w depozyt wraz z innymi pańskimi rzeczami osobistymi. Po zwolnieniu dostanie pan wszystko z powrotem.
— Wtedy nie będę wiedział o co chodzi, prawda?
— Nie od razu — przyznał lekarz. — To trochę potrwa. Oddał karteczkę lekarzowi.
— Dam panu środek uspokajający — powiedział lekarz i zawołał pielęgniarza, który podszedł ze szklanką błękitnego płynu. Wziął od niego szklankę, wypił lek, ale nie poczuł żadnej reakcji.
Lekarz podsunął mu czystą kartkę papieru i położył obok pióro.
— Proszę opisać swoje wrażenia z Pell, dobrze?
Skinął głową. W ciągu trwających wiele dni badań spotykał się z dziwniejszymi poleceniami. Opisał przesłuchiwanie przez strażników i swoje odczucia co do sposobu w jaki go traktowano. Wyrazy zaczęły wybiegać poza kartkę. Nie pisał już na papierze. Wyjechał poza jego krawędź na blat stołu i nie wiedział jak wrócić. Litery zachodziły jedna na drugą i plątały się w supły.
Lekarz wyciągnął rękę i wyjął mu pióro z palców i tym samym ograbił go z życiowego celu.
Damon przejrzał meldunek na biurku. Nie przywykł jeszcze do procedury prawa wojennego obowiązującego w strefie Q. Raport był suchy i zwięzły i znalazł się na jego biurku wraz z trzema kasetami filmowymi i stosem formularzy skazujących pięciu mężczyzn na przystosowanie.
Oglądał film z zaciśniętymi szczękami. Przez wielki ekran ścienny przewijały się sceny z zamieszek. Drgnął rozpoznawszy mordercę. Nie było wątpliwości co do popełnionej zbrodni ani co do identyfikacji. Natłok spraw zalewających biuro Radcy Prawnego nie pozwalał na zastanawianie się i ceregiele. Mieli do czynienia z sytuacją, która mogła zagrozić istnieniu całej stacji, doprowadzić do tego, co wydarzyło się na pokładzie Hansforda. Kiedy w niebezpieczeństwie znalazły się już systemy podtrzymania życia, kiedy ludzie oszaleli już tak, że zaczynali wznosić stosy w doku stacji albo rzucali się kuchennymi nożami na policję stacji…
Wyciągnął odpowiednie akta i wystukał na klawiaturze rozkaz wydruku zatwierdzenia wyroku. Nie było to sprawiedliwe, bo tylko tę piątkę spośród wielu tak samo winnych udało się policji wywlec poza granice wyznaczające strefę Q. Ale tych pięciu już nikogo nie zabije, nie zagrozi kruchej stabilności stacji dającej schronienie tysiącom ludzi. Całkowite przystosowanie, napisał. Oznaczało to przebudowę osobowości. Ewentualne pomyłki, jeśli jakąś popełnił, wyjdą podczas zabiegu. Zadawane w jego trakcie pytania wykażą niewinność oskarżonych, jeśli którykolwiek z nich jest niewinny. Czuł się splugawiony tym, co robi i przerażony. Prawo wojenne działało zbyt gwałtownie. Jego ojciec zadręczał się przez całą noc, podejmując podobną decyzję po wyroku wydanym przez radę.
Kopia poszła do biura obrońcy publicznego. Przeprowadzą ze skazanymi osobiste rozmowy i jeśli uzyskają pełnomocnictwa, złożą apelacje. Ta procedura w obecnych okolicznościach została również skrócona. Można ją było wszcząć dopiero po przedstawieniu dowodu popełnienia omyłki; a takie dowody można było znaleźć tylko w strefie Q, a więc były praktycznie nieosiągalne. Mogło dojść do ferowania niesprawiedliwych wyroków. Opierali się na zeznaniach atakowanych policjantów i na filmach, które nie mówiły nic o tym, co działo się wcześniej. Na jego biurku znajdowało się pięćset meldunków o grabieżach i ciężkich przestępstwach, a przecież przed powstaniem strefy Q trafiały do niego dwie, góra trzy takie skargi na rok. Komputer bombardowany był żądaniami udostępniania danych. Kilka dni trwały już prace nad sprawdzaniem dowodów tożsamości i dokumentów ze strefy Q. Wszystkie były w strzępach. Skradzione dokumenty niszczono w strefie Q w takim stopniu, że potwierdzenie ich autentyczności było prawie niemożliwe. Większość przyznających się do dokumentów prawdopodobnie kłamała, a najgłośniej krzyczeli ci o nieczystych sumieniach. Oświadczenia pod przysięgą są bezwartościowe tam, gdzie w grę wchodzi zagrożenie. Ludzie, chcąc zapewnić sobie bezpieczeństwo, będą przysięgali na wszystko. Nawet ci, którzy przybyli tu w jakim takim porządku, mieli przy sobie dokumenty bez żadnego potwierdzenia. Służba bezpieczeństwa konfiskowała rozmaite przepustki i legitymacje, aby nie dopuścić do ich kradzieży, i przekazywała je do stanowiska, które dysponowało środkami do jednoznacznego ustalenia tożsamości posiadacza oraz komórki stacji wydającej dany dokument. Ale w porównaniu z tempem napływu uchodźców wszystko trwało zbyt długo i stacja główna nie mogła nadążyć z kontrolą. To było szaleństwo. Angażując wszystkie środki starali się wyeliminować formalności i przyspieszyć procedurę, co jeszcze pogarszało sytuację.
Tom, wystukał na klawiaturze Damon. Była to prywatna notatka dla Toma Ushanta z biura obrońcy. Jeśli wyda ci się, że coś jest nie tak w którejkolwiek z tych spraw, daj mi o tym znać z pominięciem obowiązującej procedury. Orzekamy zbyt wiele wyroków skazujących w zbyt krótkim czasie; mogą zdarzyć się pomyłki. Nie chciałbym, aby któraś wyszła na jaw dopiero po rozpoczęciu zabiegu.
Nie spodziewał się odpowiedzi, a jednak nadeszła.
Damon, jeśli chcesz, aby coś spędziło ci sen z oczu, zajrzyj do akt Talleya. Russell zastosował Przystosowanie.
— Chcesz przez to powiedzieć, że on jest już po zabiegu? — Po zabiegu nie, ale sądzę, że podczas przesłuchań stosowali podejrzane metody.
— Dobrze, zajrzę do tych akt.
Przerwał połączenie, wyszukał numer kodowy i wywołał akta na ekran komputera. Strona po stronie przewijały się przed nim dane z ich własnych przesłuchań, większość nie. wnosząca do sprawy nic nowego: nazwa i numer statku, pełnione obowiązki… operator komputera bojowego mógł znać widniejący przed nim pulpit sterowniczy i cel, do którego strzelał, ale niewiele więcej. Potem wspomnienia z domu… śmierć rodziny podczas nalotu Floty na kopalnie systemu Cyteen; brat poległy w służbie Unii — wystarczający powód, aby żywić urazę, jeśli ktoś się uparł. Wychowany przez siostrę matki w kolonii Cyteen, na jakiejś plantacji… Potem szkoła rządowa, studia techniczne. Twierdzi, że nie interesuje się polityką i nie uskarża na swoje obecne położenie. Dalszą część akt stanowił aktualny stenogram, rozwlekłe, chaotyczne strzępy informacji… które przechodziły w żenująco osobiste wynurzenia, intymne szczegóły wychodzące na wierzch podczas zabiegu Przystosowania, który badając i sortując obnaża bezlitośnie duszę człowieka. Strach przed odtrąceniem, ten najgłębszy; strach przed obarczaniem swą osobą krewnych, przed zasłużeniem na odtrącenie: dręczyło go trudne do rozwikłania poczucie winy za utratę rodziny, paraliżowała obawa, że może się to powtórzyć, jeśli zwiąże się bliżej z kimkolwiek. Kochał ciotkę. Opiekowała się mną, nawiązał do tego w pewnym miejscu. Przytulała mnie czasami. Przytulała… kochała mnie. Nie chciał odchodzić z domu. Ale miał zobowiązania wobec Unii; korzystał z pomocy państwa i wzięli go, kiedy osiągnął wiek poborowy. Potem były studia państwowe, dyplom ukończenia uczelni, szkolenie wojskowe i żadnych przepustek do domu. Przez jakiś czas dostawał listy od ciotki; wuj nigdy do niego nie napisał. Sądził, że ciotka już nie żyje, bo listy nie przychodziły od kilku lat. Napisałaby, był pewien. Kochała mnie. Ale gdzieś głębiej kryła się obawa, że jednak nie kochała go; że chodziło jej tylko o pieniądze, jakie dostawała od państwa na jego wychowanie; i było tam jeszcze poczucie winy, że nie pojechał do domu; że na to rozstanie też sobie zasłużył. Pisał do wuja, ale nie otrzymał żadnej odpowiedzi. Zabolało go to, chociaż nigdy za sobą nie przepadali. Uprzedzenia, sympatie… kolejna rana, zerwana przyjaźń; niedojrzały romans; i tu też przestały przychodzić listy; ta rana też dołączyła do dawnych. Późniejsze przywiązanie do kolegi z wojska… przerwane w nieprzyjemnych okolicznościach. Ten człowiek rozpaczliwie pragnął akceptacji. Przytul mnie, powtarzał w swym patetycznym i tajonym poczuciu samotności. I nie koniec na tym.
Znalazł coś. Strach przed ciemnością. Bliżej nieokreślony, powracający koszmar: białe miejsce. Przesłuchanie. Narkotyki. Wbrew wszelkim zakazom Kompanii, wszelkim prawom człowieka Russell użył narkotyków — pragnęli wyciągnąć od niego coś, czego Talley po prostu nie wiedział. Pojmali go w strefie Marinera — na Marinerze — przewieźli w panicznym pośpiechu na Russella. Chcieli wydobyć z niego informacje na tej zagrożonej. stacji; zastosowali w śledztwie metody Przystosowania. Przysłaniając usta dłonią i czując, jak żołądek podchodzi mu do gardła, Damon przeglądał fragmentaryczną rolkę akt. Czuł naiwne zawstydzenie swoim odkryciem. Nie kwestionował meldunków Russella, nie zapoznał się z nimi bliżej; miał na głowie co innego i personel odpowiedzialny za zajęcie się tą sprawą; nie chciał — musiał to teraz przyznać — mieć z tą sprawą do czynienia więcej, niż to było absolutnie konieczne. Talley nigdy nie zażądał widzenia się z nim. Oszukiwał go. Trzymał się, rozkojarzony już po pierwszym zabiegu, żeby skłonić podstępem Pell do uczynienia tego, co mogło położyć kres jego psychicznemu piekłu. Talley patrzył mu prosto w oczy i przygotowywał własne samobójstwo.
Stenogram przewijał się przez ekran dalej — od przesłuchań do chaotycznej ewakuacji między tłumami mieszkańców stacji z jednej strony a grożącymi mu żołnierzami z drugiej.
I co było dalej, co wydarzyło się podczas tej długiej podróży w charakterze więźnia na jednym ze statków Maziana… Norwegia… i Mallory.
Wyłączył ekran i siedział tak, wpatrzony w stos papierów, nie podpisanych wyroków skazujących. Po chwili zabrał się znowu do pracy. Podpisywał formularze nie czując palców.
Na pokłady statków ewakuacyjnych przy Gwieździe Russella wsiadali mężczyźni i kobiety, ludzie, którzy podobnie jak Talley, zanim się to wszystko zaczęło, mogli być zupełnie normalni. To co wysiadało z tych statków, co przebywało teraz w strefie Q… powstało z ludzi nie różniących się w niczym od nich samych.
Podpisywał po prostu wyroki na ludzi, którzy, tak jak Talley, już odeszli. Na ludzi podobnych jemu, pomyślał, którzy przekroczyli pewne granice obowiązujące w cywilizowanym świecie w miejscu, gdzie cywilizacja przestała cokolwiek znaczyć.
Flota Maziana — nawet oni, nawet tacy jak Mallory — też na pewno zaczynała inaczej.
— Nie zamierzam niczego kwestionować — powiedział mu Tom przy lunchu, podczas którego więcej pili, niż jedli.
Po posiłku udał się do małego ośrodka przystosowania w czerwonym i przeszedł do oddziału zabiegowego. Zobaczył Josha Talleya. Talley go nie widział, chociaż być może i tak nie miałoby to większego znaczenia. O tej porze Talley odpoczywał po posiłku. Taca stała jeszcze na jego stoliku i widać było, że apetyt mu dopisuje. Siedział na łóżku z dziwnie wygładzoną twarzą; znikły z niej wszystkie zmarszczki napięcia.
Angelo spojrzał na adiutanta, wziął od niego meldunek o wyjściu statku z doku i unosząc w górę brwi przebiegł wzrokiem manifest.
— Dlaczego akurat Hansford?
Adiutant przestąpił zmieszany z nogi na nogę.
— Sir?
— Dwa tuziny statków stoją bezczynnie, a zezwolenie na start dostaje Hansford? Nie wyposażony? I z jaką załogą?
— Przypuszczam, że załoga została zamustrowana z listy zaciągowej, sir.
Angelo kartkował meldunek.
— Spółka Lukasa. Kurs na Vikinga, statek bez ładunku z załogą zwerbowaną w dokach i z Dayinem Jacobym jako pasażerem? Połączcie mnie z Jonem Lukasem.
— Sir — wybąkał adiutant — statek wyszedł już z doku.
— Widzę przecież która godzina. Dajcie mi Jona Lukasa.
— Tak jest, sir.
Adiutant wyszedł. Po kilku chwilach ekran na biurku pojaśniał i pojawiła się na nim twarz Jona Lukasa. Angelo wciągnął powietrze w płuca i zmuszając się do zachowania spokoju umieścił meldunek w polu widzenia kamery.
— Poznajesz?
— Masz jakieś obiekcje?
— Co to wszystko znaczy?
— Zainwestowaliśmy trochę na Vikingu. Prowadzimy tam pewne interesy. Mamy dopuścić do tego, aby pogrążyły się w panice i bałaganie? Trzeba ich trochę uspokoić.
— Na Hansfordzie?
— Traciła nam się okazja wynajęcia statku po stawce niższej niż standardowa. Trzeba myśleć ekonomicznie, Angelo.
— I to wszystko?
— Nie bardzo wiem, o co ci chodzi.
— Polecieli z prawie pustymi ładowniami. Co to za towar chcecie zabrać z Vikinga?
— Wieziemy tyle, ile mógł zabrać Hansford w jego obecnym stanie. Tam go wyremontują; nie są tak zawaleni robotą jak my. Jeśli chcesz wiedzieć, to generalny remont był jednym z głównych warunków umowy najmu. Ładunek, jaki przewozi, pokryje koszta robocizny; w drogę powrotną zabierzemy pełny ładunek najbardziej potrzebnych nam towarów. Sądzę, że nie będziesz narzekał. Dayin jest na pokładzie; ma wszystkiego dopilnować i zająć się przeprowadzeniem pewnej transakcji w naszym biurze na Vikingu.
— Mam nadzieję, że ten pełny ładunek to nie personel Spółki Lukasa… albo inni? Nie zamierzasz chyba robić interesu na wywożeniu ludzi z Vikinga. Nie zamierzasz ewakuować stamtąd tego swojego biura.
— Ach, a więc o to ci chodzi.
— Muszę się interesować, kiedy statki wyruszają stąd w trasę bez ładunku, który by to usprawiedliwiał, z zamiarem przetransportowania tu ludzi, z którymi sobie nie poradzimy, jeśli wpadną w panikę. Mówię ci, Jon, nie możemy ryzykować prowadząc jakieś luźne rozmowy albo pozwalając jakiejś jednej spółce ewakuować swoich faworyzowanych pracowników i wszczynać panikę na innej stacji. Słyszysz, co mówię?
— Omawiałem tę sprawę z Dayinem. Zapewniam cię, że nasza misja ma charakter czysto zaopatrzeniowy. Wymiana handlowa nie może ustać, bo inaczej się zadusimy. A pierwszy Viking. Stacje, na których polegali, upadły. Niech no tylko na Vikingu wystąpią jakieś braki w zaopatrzeniu, a możemy mieć ich na głowie bez żadnego zaproszenia. Wieziemy im artykuły spożywcze i chemikalia; nic, co uszczupliłoby zapasy Pell… a ze wszystkich nadających się do użytku ładowni statku tylko dwie są całkowicie zapełnione. Czy prowadzisz takie śledztwo w stosunku do każdego startującego statku? Jeśli chcesz, mogę ci udostępnić do wglądu księgi spółki. Czuję się dotknięty. Jakiekolwiek są nasze prywatne stosunki, Angelo, sądzę, że Dayin zasłużył sobie na pochwałę wyrażając zgodę na udanie się tam w obecnej sytuacji. Nie trzeba fanfar, wcale ich nie chcemy, ale spodziewamy się czegoś innego niż bezpodstawnych zarzutów. Chcesz obejrzeć księgi, Angelo?
— Nie, dziękuję, Jon. I przepraszam. Dayin i kapitan twojego statku zdają sobie chyba sprawę z niebezpieczeństwa. Wypytuję cię tak, bo sprawdzany ma być każdy statek wybierający się w drogę. Nie czynię tego z pobudek osobistych.
— Pytaj, o co chcesz, Angelo, jeśli stosuje się to do wszystkich. Dziękuję.
— To wszystko, Jon.
Jon rozłączył się. Angelo też przerwał połączenie; siedział przez chwilę wpatrując się w meldunek. Przekartkował go jeszcze raz i w końcu, postawiony przed faktem dokonanym, złożył swój podpis zezwalający na start. Wrzucił dokument na tacę Rejestratora; wszystkie biura pracowały po godzinach. Pracował każdy. Wykorzystywali zbyt wiele osobogodzin i zbyt dużo czasu komputera na zajmowanie się strefą Q.
— Sir. — To był sekretarz Mills. — Pański syn, sir.
Nacisnął klawisz przyjęcia połączenia i podniósł zdziwiony głowę, gdy zamiast tego otworzyły się drzwi i do gabinetu wszedł Damon.
— Sam przyniosłem aktualne meldunki — zaczął od progu. Usiadł i oparł się o biurko obiema rękami. Z oczu Damona wyzierało całe jego zmęczenie. — Dziś rano wysłałem pięciu ludzi na przystosowanie.
— Pięciu ludzi to nie tragedia — powiedział znużonym głosem Angelo. — Mam przygotowany program losujący dla komputera; wybierze tych, co zostają na stacji i tych, którzy będą musieli odejść. Mam na Podspodziu kolejną nawałnicę, która znowu zalała młyn i znaleziono tam właśnie ofiary z ostatniego potopu. Mam statki rwące się do odlotu po zażegnaniu paniki. Jeden już się wymknął, dwa startują jutro. Jeśli pogłoska, jakoby Mazian wybrał sobie na schronienie Pell, jest prawdą, to co z pozostałymi stacjami? A co będzie, jeśli wpadną w panikę i skierują się tutaj na tych statkach? A skąd możemy wiedzieć, czy już nie ma tam kogoś, kto sprzedaje bilety na przejazd przerażonym ludziom? Nasze systemy podtrzymania życia nie wytrzymają większego obciążenia. Wskazał luźnym gestem na stos dokumentów. — Zamierzamy uzbroić wszystkie frachtowce, jakie mamy, stosując pewien dosyć silny przymus finansowy. — Żeby strzelać do statków z uchodźcami?
— Jeśli będą się tu pchały statki, których nie będziemy w stanie przyjąć… tak. Chciałbym dzisiaj porozmawiać z Eleną; prowadziłaby rozmowy wstępne z kupcami. Nie stać mnie dzisiaj na okazywanie współczucia piątce buntowników. Wybacz.
Głos miał zachrypnięty. Damon wyciągnął rękę, ujął go za przegub, uścisnął i puścił.
— Emilio nie potrzebuje tam na dole pomocy?
— Nic o tym nie wspomina. W młynie jatki. Wszędzie błoto.
— Czy wszyscy, których znaleźli, nie żyją?
Angelo skinął głową.
— To miało miejsce zeszłej nocy. Bennett Jacint i Ty Brown; wczoraj po południu Wes Kyle… tyle trwało przeszukiwanie brzegów i szuwarów. Emilio i Miliko twierdzą, że morale jest dobre. Dołowcy budują groble. Większość z nich pragnie handlować z ludźmi; nakazałem, aby wpuścić ich więcej do bazy, a niektórym z przeszkolonych wydałem zezwolenia na pracę tu, na górze, w dziale konserwacyjnym: ich system podtrzymania życia jest w dobrym stanie, no i dzięki temu zwolni się pewna liczba techników, których możemy awansować. Wysyłam promem na dół każdego człowieka, który chce się tam udać na ochotnika i dotyczy to nawet wykwalifikowanych dokerów; potrafią obsługiwać sprzęt budowlany. A jak nie, mogą się nauczyć. To nowy wiek, trudniejszy. — Zacisnął wargi i wciągnął w płuca głęboki oddech. — Czy myśleliście z Eleną o Ziemi?
— Słucham?
— Ty, twój brat, Elena i Miliko myślicie o niej, prawda?
— Nie — zaprzeczył Damon. — Wziąć nogi za pas i zmykać? Myślisz, że na to się zanosi?
— Zastanów się nad sytuacją, Damon. Nie otrzymaliśmy pomocy z Ziemi; przysłali nam tylko obserwatorów. Nie, im nie chodzi o przysłanie nam posiłków czy nowych statków, a o zminimalizowanie strat, jakich się spodziewają. Coraz bardziej się pogrążamy. Mazian nie może trzymać się wiecznie. Stocznie na Marinerze miały kluczowe znaczenie. Teraz kolej na Vikinga; i na wszystko, po co jeszcze wyciągnie łapy Unia. Unia odcina Flotę od źródeł zaopatrzenia; Ziemia już to zrobiła. Nie pozostało nam już nic jak tylko uciekać.
— A Tylne Gwiazdy? Wiesz, mówią, że ponownie otwarto jedną z tamtych stacji…
— Mrzonki. Nie mielibyśmy żadnych szans. Jeśli zabraknie Floty, Unia obierze je sobie za cel tak samo szybko jak nas. I z egoizmu, z czystego egoizmu wolałbym nie widzieć tutaj swoich dzieci.
Damon był bardzo blady. — Nie. Stanowczo nie.
— Nie bądź taki szlachetny. Bardziej chodzi mi o twoje bezpieczeństwo niż o twoją pomoc. Nadciągają trudne lata dla Konstantinów. Jeśli nas pojmą, grozi nam wymazanie umysłów. Martwisz się o swoich kryminalistów; zajmij się lepiej sobą i Eleną. To rozwiązanie Unii: kukły w biurach, wypełnianie świata populacjami z probówki — zaorzą i zabudują Podspodzie. Boże miej w opiece Dołowców. Nawiązałbym z nimi współpracę, i ty też, żeby tylko uchronić Pell przed najgorszym; ale oni nie będą do tego tacy skorzy. A nie chcę ujrzeć cię w ich łapach. Mają nas na muszce. Przeżyłem w tych warunkach całe życie. Na pewno nie żądam zbyt wiele, kiedy pragnę ocalić mych synów.
— Co na to Emilio?
— Wciąż jeszcze nad tym dyskutujemy.
— Odmówił. Tak, ja też odmawiam.
— Matka chce z tobą porozmawiać.
— Ją też wysyłasz?
Angelo zasępił się.
— Wiesz przecież, że to niemożliwe.
— Tak, wiem. Nigdzie się nie ruszam i wątpię, żeby Emilio się na to zdecydował. Błogosławieństwo na drogę, jeślibym się mylił, ale ja zostaję.
— A więc ty nic nie wiesz — warknął Angelo. — Porozmawiamy jeszcze o tym.
— Nie — powiedział Damon. — Gdybyśmy wyjechali, wybuchłaby tu panika. Dobrze o tym wiesz. Wiesz, jak by to wyglądało, a poza tym ja tego nie zrobię.
Damon miał rację; wiedział, że ją ma.
— Nie — powtórzył Damon, położył rękę na dłoni ojca, wstał i wyszedł.
Angelo siedział patrząc na ścianę i na portrety stojące na półce, na galerię trójwymiarowych postaci… Alicja przed wypadkiem; młoda Alicja i on; szereg Damonów i Emiliów od niemowlęctwa do wieku męskiego, do ślubów i nadziei na wnuki. Patrzył na wszystkie zgromadzone tam postacie, na ich wizerunki z różnych lat, i nie przewidywał już wielu szczęśliwych dni.
Z jednej strony był zły na swych chłopców; z drugiej… był z nich dumny. To on ich tak wychował.
Emilio, pisał do galerii zdjęć i do syna przebywającego na Podspodziu, twój brat przesyła ci pozdrowienia. Przyślij mi tylu przeszkolonych Dołowców, ilu będziesz mógł. Ja wysyłam ci tysiąc ochotników ze stacji; kontynuuj budowę nowej bazy, żeby mieli gdzie zmagazynować sprzęt. Zwróć się o pomoc do Dołowców, wymieniaj się z nimi na miejscowe produkty żywnościowe. Uściski.
I do służby bezpieczeństwa: Wytypować osoby nie sprawiające kłopotów. Zamierzamy przenieść je na Podspodzie jako ochotników.
Zdawał sobie sprawę, do czego to prowadzi; najgorsi pozostaną na stacji, w sąsiedztwie serca i mózgu Pell. Można było przenieść na dół tych najagresywniejszych i trzymać ich tam pod strażą; niektórzy domagali się tego. Ale przez wzgląd na kruche porozumienia z tubylcami, przez szacunek dla techników, którzy zgodzili się iść tam na dół i żyć w błocie, w prymitywnych warunkach… nie można było przekształcić bazy w kolonię karną. To było życie. To było ciało Pell i nie chciał go gwałcić, nie chciał burzyć wszystkich marzeń mieszkańców stacji o przyszłości.
Przez kilka godzin rozmyślał w ponurym nastroju nad zaaranżowaniem wypadku, który doprowadziłby do dekompresji całej strefy Q. To był niedorzeczny pomysł, rozwiązanie szaleńca: pozbyć się niepożądanych uśmiercając wraz z nimi tysiące niewinnych, przyjmować jeden po drugim statki z uchodźcami i aranżować wypadek za wypadkiem, uwolnić Pell od tego brzemienia, zachować stację taką, jaką była dotąd. Damon nie mógł zasnąć, wyrzucając sobie podpisanie wyroków na pięciu ludzi. On zaczynał rozmyślać o ludobójstwie.
Między innymi dlatego pragnął wyprawić synów z Pell. Czasami miał wrażenie, że mógłby naprawdę być zdolny do zastosowania środków, jakich domagali się niektórzy, że chroni go tylko brak zdecydowania, że ryzykuje wszystkim co dobre i zdrowe w imię osłaniania rozbestwionego motłochu, dla którego, jak donosiły codzienne raporty ze strefy Q, gwałt i morderstwo stanowiły chleb powszedni.
Potem zdał sobie sprawę, do czego to prowadzi i jakie zgotowaliby sobie życie czyniąc z Pell państwo policyjne i odrzucił te myśli z całym przekonaniem, jakie kiedykolwiek miała Pell.
— Sir — wyrwał go z zadumy głos, którego ostrość świadczyła, że to transmisja z centrali. — Sir, coś się zbliża do stacji. — Przełączcie tutaj — powiedział i przełknął głośno ślinę, kiedy na jego ekranie pojawiła się mapka sytuacyjna. Było ich dziewięć. — Co to za jedni?
— Nosiciel Atlantyk — zameldował głos z centrali. — Sir, on konwojuje osiem frachtowców. Proszą o zezwolenie na dokowanie. Uprzedzają o zapalnej sytuacji na pokładach.
— Odmówić zezwolenia — powiedział Angelo. — Nie zezwalać, dopóki nie podadzą dokładnych danych. — Nie mogą wieźć zbyt wielu, skąd by ich wzięli; to chyba nie taka partia, jaką przyprowadziła tu Mallory. Poczuł ukłucie w bijącym szybko sercu. — Dajcie mi Kreshova z Atlantyku. Połączcie mnie z nim.
Tamta strona nie chciała nawiązać kontaktu. Statek wojenny robi, co sobie zamierzy. Nie mogli temu w żaden sposób zapobiec.
Konwój zbliżał się ze swoim ładunkiem w złowieszczym milczeniu i Damon wyciągnął rękę do przycisku alarmowego, aby postawić w stan pogotowia służbę bezpieczeństwa.
Burza zamierała, ale ciągle lało. Tam-utsa-pitam przycupnąwszy z rękoma splecionymi wokół kolan, obserwowała przychodzących i odchodzących ludzi. Jej bose stopy grzęzły w mule, woda ściekała leniwymi kroplami z futra. Wiele z tego, co robili ludzie, nie miało żadnego sensu; wiele z tego, co robili ludzie, nie miało żadnego praktycznego zastosowania, chyba że dla bogów, a może byli szaleni; ale mogiły… tę smutną rzecz hisa rozumiała. Łzy, ronione pod maskami, hisa rozumiała. Patrzyła tak, kołysząc się lekko na boki, dopóki nie odszedł ostatni człowiek i w tym miejscu, w którym ludzie składali swoich umarłych, pozostało tylko błoto i deszcz.
I odczekawszy jeszcze trochę, podniosła się na równe nogi i podeszła do miejsca cylindrów i grobów, brnąc z kląskaniem przez rozdeptane błocko. Przysypali ziemią Bennetta Jacinta i dwóch innych. Deszcz uczynił z tego miejsca jedno wielkie bajoro, ale ona patrzyła; nie wiedziała nic o symbolach, jakie stawiali ludzie, żeby dawać sobie znaki, ale znała jeden.
Niosła ze sobą długi kij, który zrobił Stary. Szła w deszczu naga nie licząc koralików i skórek nanizanych na sznurek przerzucony przez ramię. Zatrzymała się nad grobem, ujęła kij w obie dłonie i wbiła go głęboko w rozmiękłą mazię; oblicze ducha przechyliła tak, aby patrzyło jak najbardziej w górę, a na jego występach zawiesiła koraliki i skórki układając je starannie pomimo zacinającego deszczu.
Usłyszała blisko siebie kroki kogoś brnącego przez kałuże i poświst ludzkiego oddechu. Odwróciła się na pięcie i odskoczyła w bok przerażona, że człowiek oszukał jej uszy; spojrzała z napięciem w twarz osłoniętą maską do oddychania.
— Co tu robisz? — zapytał mężczyzna.
Wyprostowała się i otarła o uda umazane błotem dłonie. Nagość krępowała ją, bo denerwowała ludzi. Nie odpowiedziała człowiekowi. Popatrzył na kij duszy, na złożone na mogile dary… na nią. W jego twarzy dostrzegła mniej złości, niż było jej w jego głosie.
— Bennett? — spytał ją mężczyzna.
Wciąż nieufna, wybąkała, że tak. Na dźwięk tego imienia łzy napłynęły jej do oczu, ale spłukał je deszcz. Złość… ją też czuła, złość, że zginął Bennett, a nie inni.
— Jestem Emilio Konstantin — powiedział mężczyzna. Wyprostowała się od razu, rozluźniając sprężone do ciosu i ucieczki mięśnie. — Dziękuję ci w imieniu Bennetta Jacinta; on byłby ci wdzięczny.
— Człowiek-Konstantin. — Zapomniała o wszystkich swoich zwyczajach i dotknęła go, tego bardzo wysokiego z rodzaju wysokich. — Kochać człowieka-Bennetta, wszyscy kochać człowieka-Bennetta. Dobry człowiek. Nazywać go przyjaciel. Wszyscy Dołowcy smutni. — Położył rękę na jej ramieniu, ten wysoki człowiek-Konstantin, a ona odwróciła się, otoczyła go ramieniem i położyła głowę na jego piersi obejmując go z namaszczeniem poprzez mokre, okropne w dotyku, żółte ubranie. Dobry Bennett złościł Lukasa. Dobry przyjaciel dla Dołowców. Jaka szkoda, że odszedł. Taka, taka szkoda, człowiek-Konstantin.
— Słyszałem — powiedział. — Słyszałem, jak tu było.
— Człowiek-Konstantin dobry przyjaciel. — Uniosła twarz w odpowiedzi na jego dotknięcie i spojrzała nieustraszenie w dziwaczną maskę, która nadawała mu przeraźliwy wygląd. Kochać dobrych ludzi. Dołowcy ciężko pracować, bardzo ciężko pracować, ciężko dla Konstantin. Dawać ci dary. Nie odchodź już.
Naprawdę nie chciała, żeby odszedł. Przekonali się na własnej skórze, jacy są Lukasowie. W całym obozie mówiono, że powinni dobrze pracować dla Konstantinów, którzy zawsze byli najlepszymi ludźmi i dawali więcej darów niż hisa.
— Jak się nazywasz? — spytał klepiąc ją po policzku. — Jak na ciebie wołamy?
Uśmiechnęła się nagle, ośmielona jego dobrocią i poklepała po swym lśniącym, mokrym teraz futrze, które było jej dumą.
— Ludzie nazywają mnie Satyna — powiedziała i roześmiała się, bo prawdziwe imię było jej własnością, rzeczą hisa, ale Bennett nadał jej to, żeby miała się czym szczycić, dał jej to imię i kawałek jasnej, czerwonej tkaniny, którą nosiła, aż zostały z niej same strzępy; trzymała je jeszcze jak największy skarb pośród swych darów ducha.
— Wrócisz ze mną? — spytał mając na myśli obóz ludzi. Chciałbym z tobą porozmawiać.
Miała na to ochotę, bo to oznaczało łaskę. Ale zaraz pomyślała ze smutkiem o obowiązku, cofnęła się i splotła ramiona przygnębiona stratą swej miłości.
— Posiedzę — powiedziała.
— Z Bennettem.
— Pomagać jego duchowi patrzeć w niebo — powiedziała wskazując na kij duszy. Wyjaśniała rzecz, której hisa nie wyjaśnia. — Patrzeć na jego dom.
— Przyjdź jutro — ustąpił. — Muszę porozmawiać z hisa.
Odchyliła w tył głowę i spojrzała na niego wstrząśnięta. Niewielu ludzi nazywało ich tym, czym byli. Dziwnie było to słyszeć.
— Przyprowadzić innych?
— Wszystkich starszych, jeśli zechcą przyjść. Potrzebujemy hisa na Nadwyżu, dobrych rąk, dobrej pracy. Potrzebna nam pomoc Podspodzia, potrzeba nam tu miejsca dla wielu ludzi.
Wyciągnęła ręce w kierunku wzgórz i otwartej równiny, której końca nie było widać.
— Tam jest miejsce.
— Ale starsi będą musieli wyrazić zgodę.
Roześmiała się.
— Mówisz rzeczy duchy. Ja, Satyna, daję to człowiekowi-Konstantinowi. Wszystko jest nasze. Ja daję, ty bierzesz. Cała wymiana, dużo dobrych rzeczy; wszyscy zadowoleni.
— Przyjdź jutro — powiedział i odszedł, wysoka, obca postać w zacinającym deszczu.
Satyna-Tam-utsa-pitan przykucnęła. Nie zważając na deszcz smagający jej pochylone plecy i ściekający po całym ciele, zapatrzyła się w mogiłę, w której ulewa wybijała szybko wypełniające się wodą wgłębienia.
Czekała. Po jakimś czasie przyszli inni, mniej przywykli do ludzi. Takim był Dalut-hos-me nie podzielający jej optymizmu w odniesieniu do nich; ale nawet on kochał Bennetta.
Ludzie byli różni. Tyle nauczyła się hisa.
Oparła się o Daluta-hos-me, Słońce-Przedzierające-się-przez-Chmury, w wieczornym mroku ich długiego czuwania i sprawiła mu tym gestem przyjemność. Tej pory zimowej zaczął składać dary przed jej matą żywiąc nadzieję na wiosnę.
— Na Nadwyżu chcą hisa — powiedziała. — Chcę zobaczyć Nadwyże. Chcę tego.
Pragnęła tego od chwili, gdy usłyszała, jak Bennett o nim opowiada. Stamtąd przybywał Konstantin (i Lukasowie, ale odpędzała od siebie tę myśl). Wyobrażała je sobie jako miejsce jasne, pełne darów i dobrych rzeczy, jak wszystkie te statki, które stamtąd zlatywały na dół przywożąc im dobra i dobre towary. Bennett opowiadał im o wielkim metalowym miejscu wyciągającym ramiona do słońca, aby spijać jego moc, gdzie przybywały i skąd odlatywały niczym olbrzymy statki ogromniejsze, niż mogli to sobie wyobrazić.
Do tego miejsca i z niego płynęły wszystkie rzeczy; a teraz odszedł Bennett wyznaczając Okres w jej życiu pod Słońcem. Ta podróż, której pragnęła, aby zaznaczyć ów Okres, była rodzajem pielgrzymki, takim jak wędrówka do posągów równiny, jak noc snu w cieniu tych posągów.
Dawali też posągi ludziom z Nadwyża, aby trzymały tam straż. To usprawiedliwiało nazywanie tego pielgrzymką. I Okres dotyczył Bennetta, który przyszedł z tej podróży.
— Czemu mi to mówisz — spytał Dalut-hos-me.
— Tam przyjdzie moja wiosna, na Nadwyżu.
Przytulił ją mocniej. Czuła bijące od niego ciepło. Otoczyło ją jego ramię.
— Pójdę z tobą — powiedział.
To było okrutne, ale pragnęła tej pierwszej podróży; a on też pragnął — jej; pragnienia przybrały na sile, gdy minęła szara zima i zaczęli wyglądać wiosny, ciepłych wiatrów i rozerwania powłoki chmur. A Bennett, zimny pod ziemią, będzie śmiał się swoim dziwacznym, ludzkim śmiechem i życzył im szczęścia.
Tak zawsze wędrowali hisa, wiosnami i porą zakładania gniazd.
Obiad znowu przebiegał w sztywnej atmosferze. Oboje wrócili do domu późno, otępiali po ciężkim dniu — dalsi uchodźcy, coraz większy chaos. Damon skończył i wreszcie uniósł głowę zdając sobie sprawę, że milczy pogrążony we własnym światku. Ujrzał Elenę zatopioną w swoim… ostatnio zdarzało się im to coraz częściej. Zaniepokoiła go ta myśl; sięgnął przez stół i położył rękę na jej dłoniach spoczywających obok talerza. Odwróciła jedną i ich ręce złączyły się w uścisku. Wyglądała na tak samo zmęczoną jak on. Pracowała też długie godziny — nie od dzisiaj. To była pewnego rodzaju ucieczka… nie myśleć. Nigdy nie wspomniała o Estelle. W ogóle bardzo mało się odzywała. Może, pomyślał, jest tak zapracowana, że ma niewiele do powiedzenia.
— Widziałem dzisiaj Talleya — powiedział ochryple pragnąc wypełnić tę ciszę, wyrwać Elenę z otępienia chociaż tym niewesołym tematem. — Wygląda na… spokojnego. Nie widać po nim, aby cierpiał. Ani śladu przygnębienia.
Zcisnęła dłoń.
— A więc słusznie postąpiłeś w jego sprawie, prawda?
— Nie wiem. Nie sądzę, aby istniał sposób przekonania się o tym.
— Sam tego chciał.
— Sam tego chciał — powtórzył za nią jak echo.
— Zrobiłeś, co mogłeś, aby być w porządku. Wyczerpałeś wszystkie możliwości.
— Kocham cię.
Uśmiechnęła się. Jej usta drżały, ale nie potrafiły długo udźwignąć uśmiechu.
— Eleno?
Cofnęła rękę.
— Myślisz, że utrzymamy Pell?
— Obawiasz się, że nie?
— Obawiam się, że ty w to nie wierzysz.
— Co ci przychodzi do głowy?
— Są sprawy, o których ze mną nie rozmawiasz.
— Nie mów do mnie zagadkami. Nie jestem w tym dobry. Nigdy nie byłem.
— Chcę mieć dziecko. Dla mnie okres próbny już się skończył, a odnoszę wrażenie, że dla ciebie jeszcze nie.
Twarz spłynęła mu rumieńcem. Przez pół uderzenia serca zastanawiał się, czy nie skłamać.
— Jeszcze nie. Nie sądzę, aby była to odpowiednia chwila na tę rozmowę. Jeszcze za wcześnie.
Zacisnęła mocno usta, zagniewana.
— Nie wiem, o co ci chodzi — powiedział. — Nie wiem. Jeśli Elena Quen pragnie dziecka; to w porządku. Ma do tego prawo. W porządku. Wszystko jest w porządku. Tylko ja bym wolał znać powód.
— Nie wiem, o czym mówisz.
— Dużo rozmyślałaś. Obserwowałem cię. Ale nie podzieliłaś się ze mną swymi myślami. Czego ty chcesz? Co ja mam zrobić? Pomóc ci zajść w ciążę i pozwolić odejść? Pomógłbym ci, gdybym wiedział jak. Co ja mam powiedzieć?
— Nie chcę walczyć. Nie chcę walki. Mówię ci, czego pragnę.
— Ale dlaczego?
Wzruszyła ramionami.
— Mam już dość czekania. — Zmarszczyła czoło. Po raz pierwszy od wielu dni poczuł kontakt z jej oczyma. Z Eleną. Z czymś delikatnym. — Gryziesz się — powiedziała. — Widzę to.
— Czasami wiem, że nie słyszę wszystkiego, co mówisz.
— Na statku… to moja sprawa, czy chcę mieć dziecko, czy nie. Rodzina żyjąca na statku jest sobie bliższa w wielu sprawach i bardziej oddalona w innych. Ale ty ze swoją rodziną… rozumiem to. Doceniam to.
— To także twój dom. I twoja rodzina.
Zdobyła się na najmniej uchwytny z uśmiechów, być może miała to być propozycja.
— A więc co ty na to?
Biura planowania stacji ostrzegały, jeśli to nie skutkowało, radziły, a potem już błagały. Utworzenie strefy Q nie było jedynym powodem. Tocząca się wojna coraz bardziej się zbliżała. Pierwszymi, którzy powinni się podporządkować nowym zarządzeniom, byli Konstantinowie.
Skinął tylko głową.
— A więc zakończyliśmy okres wyczekiwania.
Jakby uniósł się cień. Duch Estelle czmychnął z tego małego mieszkania, które wynajęli w niebieskim pięć, mniejszego, nie mieszczącego wszystkich mebli, jakie mieli, gdzie nic nie było na swoim miejscu. Od razu stało się domem: przedpokój z talerzami upchniętymi w szafkach na ubrania i pokój gościnny z wyplatanymi przez Dołowców koszami piętrzącymi się w rogach pokoju gościnnego służącego im w nocy za sypialnię i wypchanymi tym, co powinno się znaleźć w szafkach z przedpokoju.
Leżeli w łóżku, które spełniało w dzień rolę kanapy. A ona mówiła tuląc się w jego ramionach, mówiła po raz pierwszy od kilku tygodni do późna w nocy; był to potok wspomnień, którymi nie dzieliła się z nim nigdy, odkąd byli razem.
Usiłowała podsumować sobie, co straciła wraz z Estelle, z jej statkiem, wciąż ją tak nazywała. Braci, krewnych. Istny kupiec, mówili o kimś takim mieszkańcy stacji; ale on nie widział jakoś Eleny wśród innych, typowych kupców schodzących hałaśliwą gromadą ze statku, aby pohulać w dokach i przespać się z byle kim. Nigdy nie mógł wyobrazić jej sobie w takiej roli.
— To prawda — powiedziała, a on czuł jej oddech na swoim ramieniu. — Tak właśnie wygląda nasze życie. A co ty sobie wyobrażałeś? Że współżyjemy w ramach załogi? Na tym statku byli sami moi kuzyni.
— Ty byłaś inna — nie ustępował. Przypomniał sobie chwilę, kiedy ujrzał ją po raz pierwszy w swoim biurze. Chodziło o kłopoty, w jakie wdali się jej kuzyni… zawsze byli spokojniejsi od innych. Rozmowa, ponowne spotkanie; i jeszcze jedno; druga podróż… i znowu Pell. Nigdy nie włóczyła się z kuzynami po barach, nie pracowała na kupieckiego kaca; przychodziła do niego, swój wolny czas na stacji spędzała z nim. Nie wsiadła już na pokład. Kupcy rzadko zawierali związki małżeńskie. Elena to uczyniła.
— Nie — powiedziała. — To ty byłeś inny.
— I zabrałabyś ze sobą czyjeś dziecko? — Ta myśl nie dawała mu spokoju. O pewne rzeczy nigdy Eleny nie pytał, bo sądził, że zna odpowiedź. A i Elena nigdy w ten sposób z nim nie rozmawiała. Zaczął, poniewczasie, rewidować wszystko, co dotąd uznawał za wiadome; żeby cierpieć i żeby zwalczać to cierpienie. Była Eleną; tą wartością, w którą ciągle wierzył, której ufał.
— A gdzie mieliśmy je oddawać? — spytała robiąc wielkie oczy. — Kochaliśmy je, nie wierzysz? Należały do całego statku. Tylko że już ich nie ma. — Nagle potrafiła o tym mówić. Poczuł, że napięcie opada. Dobiegło go westchnienie. — Wszystkie zginęły.
— Nazywałaś Elta Quena swoim ojcem, a Tię James swoją matką. Czy tak to właśnie wyglądało?
— On był moim ojcem. Ona o tym wiedziała. — I po chwili: — Porzuciła stację, żeby pójść za nim. Niewielu się na to zdobędzie.
Nigdy go o to nie prosiła. Ta myśl nigdy mu wyraźnie nie przyszła do głowy. Prosić Konstantina, żeby opuścił Pell… spytał w duchu sam siebie, czyby to zrobił i poczuł głęboki niepokój. Zrobiłbym to, pomyślał niepewnie. Może bym tak zrobił.
— Trudno by było — przyznał głośno. — Tobie też było trudno.
Poczuł, jak jej głowa ociera się potakująco o jego ramię.
— Żałujesz, Eleno?
Potrząsnęła lekko głową.
— Trochę późno na rozmowę o takich sprawach — powiedział. — Chciałbym. Chciałbym, żebyśmy poznali się na tyle, aby ze sobą rozmawiać. Tak wielu rzeczy o sobie nie wiemy.
— Dręczy cię to?
Przytulił ją do siebie, pocałował poprzez gąszcz włosów i odgarnął je na bok. Chciał już powiedzieć nie, ale rozmyślił się i pominął pytanie milczeniem.
— Obejrzałaś sobie Pell. A czy wiesz, że moja noga nigdy nie postała na statku większym od promu? Że nigdy nie opuszczałem tej stacji? Nie mam pojęcia, jak patrzeć na niektóre sprawy, a nawet jak formułować pytania. Rozumiesz mnie?
— Ja też nie wiem, jak cię pytać o niektóre rzeczy.
— A o co byś chciała spytać?
— Właśnie spytałam.
— Nie wiem, czy odpowiedzieć tak, czy nie. Eleno, nie wiem, czy potrafiłbym opuścić Pell. Kocham cię, ale nie wiem, czy byłoby mnie na to stać… po tak krótkim czasie. I to właśnie mnie dręczy. Zastanawiam się, czy tkwi we mnie coś, co nigdy nie dopuszczało do mnie takiej myśli… co sprowadzało moje plany na przyszłość do rozważań, jak uczynić cię szczęśliwą na Pell…
— Łatwiej mnie zostać tu jakiś czas… niż Konstantinowi wyrwać swe korzenie x Pell; wyczekiwanie jest łatwe, cały czas to robimy. Tylko ja nie przewidziałam straty Estelle. A ty nie przewidywałeś tego, co się tu teraz wyprawia. Odpowiedziałeś mi.
— Jak to, odpowiedziałem?
— Zwierzając mi się ze swojej rozterki.
To go zastanowiło. C a ł y c z a s t o r o b i m y . Przestraszył się. Ale ona mówiła dalej, leżąc u jego boku, mówiła nie tylko o faktach, ale i o głębokich uczuciach; o tym, czym jest dla kupca dzieciństwo; o tym, jak w wieku dwunastu lat po raz pierwszy postawiła nogę na stacji i bała się nieokrzesanych jej mieszkańców, którzy zakładali, że każdy kupiec to łatwa zdobycz. O tym, jak przed laty zginął na 1Vlarinerze kuzyn zasztyletowany w bójce z mieszkańcem stacji, nie rozumiejąc do końca, że zabija go zazdrość tamtego człowieka.
Rzecz niewiarygodna… wraz ze stratą Estelle ucierpiała duma Eleny; duma… ta myśl uderzyła go tak, że leżał przez jakiś czas wpatrzony w sufit i rozmyślał.
Gasło, przepadało nazwisko… własność taka sama jak statek. Ktoś przyczynił się do zatarcia i to tak anonimowo, że nie znała wroga, od którego mogłaby je odzyskać. Przypomniała mu się Mallory, nieugięta arogancja elitarnej kasty, uprzywilejowanej arystokracji. Hermetycznie zamknięte światy rządzące się własnymi prawami, gdzie nikt nie posiadał nic własnego i każdy był właścicielem: statku i wszystkich, którzy do tego statku należeli. Kupcy, którzy kpili w żywe oczy z komendanta doku, wycofywali się, choć niechętnie, na rozkaz Mallory lub Quena. Czuła żal po stracie Estelle. Musiało tak być. Ale było jej też wstyd… że zabrakło jej tam, kiedy to się zdarzyło. Że Pell „uziemiła” ją w biurach doku, gdzie mogła wykorzystywać reputację, jaką cieszyli się Quenowie; ale teraz nie miała już żadnego oparcia, nic oprócz tej reputacji, na którą sobie nie zapracowała. Martwe nazwisko. Martwy statek. Być może wyczuwała współczucie u innych kupców. To byłoby najprzykrzejsze ze wszystkiego.
Prosiła go tylko o jedno, a on wykręcił się sianem nie podejmując żadnej dyskusji. Nie rozumiał.
— Pierwsze dziecko — wymruczał odwracając głowę na poduszce, aby na nią spojrzeć — będzie nosić nazwisko Quen. Słyszysz, Eleno? Na Pell jest dosyć Konstantinów. Ojciec może się zżymać, ale zrozumie. Matka też. Uważam, że takie postawienie sprawy ma duże znaczenie.
Rozpłakała się. Nigdy dotąd nie płakała w jego obecności, nie hamując nawet łez. Otoczyła go ramionami i pozostała tak aż do rana.
W polu widzenia, połyskując w świetle złej gwiazdy, unosił się Viking. Kopalnictwo, przemysł przetwórczy metali i bogactw mineralnych — z tego utrzymywała się stacja. Segust Ayres przyglądał się obrazom na ekranach ze swojego punktu obserwacyjnego na mostku frachtowca.
I co tu się nie zgadzało. Mostek wrzał alarmującymi uwagami przekazywanymi szeptem od stanowiska do stanowiska; napięcie na twarzach i pełne niepokoju spojrzenia. Ayres zerknął na swych trzech towarzyszy. Oni też to zauważyli i stali z niepewnymi minami, starając się nie przeszkadzać w realizacji rutynowych procedur, które kazały oficerom nadzoru przebiegać szybko od jednego stanowiska do drugiego.
Wraz z nimi podchodził jakiś inny statek. Ayres znał się na rzeczy wystarczająco dobrze, aby odpowiednio zinterpretować zaistniałą sytuację. Tamten nie wyłączał ciągu, dopóki nie stał się widoczny na ekranach, a statkom nie wolno było zbliżać się do siebie na taki dystans, nie w tej odległości od stacji; był duży, wielobrzechwowy.
— Wszedł w nasz pas — zauważył delegat March.
Statek wciąż się do nich przybliżał. Kapitan wstał ze swego miejsca i podszedł do nich.
— Zaczynają się kłopoty — powiedział. — Mamy eskortę. Nie rozpoznaję statku, który idzie naszym kursem, ale to statek wojenny, Szczerze mówiąc nie wydaje mi się, abyśmy znajdowali się nadal w strefie kontrolowanej przez Kompanię.
— Zamierza pan uwolnić się spod tej opieki i uciekać? spytał Ayres.
— Nie. Może pan wydać taki rozkaz, ale ani nam w głowie go wykonać. Nie rozumie pan w czym rzecz. To otwarty kosmos. Statki natykają się czasami na różne niespodzianki. Coś się tu dzieje. Wdepnęliśmy. Wysyłam bez przerwy sygnał „Nie strzelać. Przybywamy w celach pokojowych.” I przy odrobinie szczęścia dadzą nam spokój.
— Sądzi pan, że jest tu Unia?
— Są tylko oni i my, sir.
— A nasza sytuacja?
— Bardzo nieprzyjemna, sir. Ale zdawał pan sobie sprawę z ryzyka. Nie mogę gwarantować, że pańscy ludzie nie zostaną zatrzymani. Nie mogę, sir, przykro mi.
Marsh chciał zaprotestować, ale Ayres uniósł rękę.
— Nie. Proponuję przejść na drinka do kabiny głównej i po prostu zaczekać. Omówimy to.
Broń palna denerwowała Ayresa. Pędzony pod lufami karabinów przez wyrostków dokiem takim samym jak Pell, wtłoczony z nimi do windy, z tymi podobnymi do siebie jak krople wody rewolucjonistami, czuł, że braknie mu powietrza i niepokoił się o swych towarzyszy trzymanych nadal pod strażą niedaleko miejsca cumowania ich statku. Wszyscy żołnierze, jakich widział przechodząc przez dok, byli jak spod tej samej sztancy; umundurowani w zielone kombinezony, morze zieleni zalewające doki, przytłaczali swą liczbą garstkę cywilów. Wszędzie karabiny. A dalej, wzdłuż uciekającej ku górze krzywizny doku, pustka, wyludnione przestrzenie. Mało tu było ludzi. Zagęszczenie daleko mniejsze niż na Pell, pomimo że wokół całej stacji Viking dokowały frachtowce. Prawdopodobnie i one wpadły w pułapkę; być może kupcy spotykali się z cieplejszym przyjęciem — żołnierze, którzy weszli na pokład ich statku zachowywali się z chłodną uprzejmością — ale było więcej niż pewne, że statek już stąd nie odleci.
Nie puszczą stąd ani statku, który ich tu przywiózł, ani innych znajdujących się tu jednostek.
Winda zatrzymała się na którymś z wyższych poziomów. — Wysiadać — warknął młody kapitan i lufą karabinu dał mu znak, że ma wyjść do holu.
Oficer miał najwyżej osiemnaście lat. Wszyscy, zarówno mężczyźni jak i kobiety, byli krótko ostrzyżeni i wyglądali na rówieśników. Wysypali się z windy i ustawili sprawnie przed nim i za nim; jak na jednego mężczyznę jego wieku i kondycji fizycznej, strażników było aż nadto. Korytarz, którym szli, prowadzący do zaopatrzonych w okna biur, też był obstawiony wartownikami; stali nieruchomo pod ścianami trzymając karabiny na precyzyjnie ustalonej wysokości. Wszyscy mieli po osiemnaście lat albo coś koło tego, wszyscy byli krótko przystrzyżeni, wszyscy… przystojni. To właśnie przyciągało uwagę. Emanowała z nich jakaś nienaturalna świeżość, jak gdyby piękno umarło, jak gdyby nie istniało już rozróżnienie między brzydkim a ładnym. W tym towarzystwie blizna, jakiegokolwiek rodzaju deformacja uchodziłaby za wynaturzenie. Nie było wśród nich miejsca na pospolitość. Wszyscy mężczyźni i wszystkie kobiety byli zbudowani proporcjonalnie z niewielkim marginesem tolerancji, wszyscy byli do siebie podobni, chociaż różnili się karnacją skóry i rysami twarzy. Jak manekiny. Przypomnieli mu się pokiereszowani żołnierze z Norwegii i jej siwowłosa kapitan, ich zdezelowany sprzęt, ich sposób zachowania się, w którym trudno było się dopatrzyć jakiejś dyscypliny. Brud. Blizny. Wiek. Ci tutaj byli pod każdym względem bez zarzutu. Nieskazitelni.
Idąc między tymi manekinami czuł wewnętrzne drżenie, jakiś ucisk w żołądku. Minęli biura i weszli do sali, gdzie za stołem siedzieli starsi mężczyźni i kobiety. Odetchnął na widok siwych włosów, niedostatków w urodzie i nadwagi, odetchnął z wielką ulgą.
— Pan Ayres — przedstawił go manekin z karabinem w ręku. — Delegat Kompanii.
Manekin przybliżył się do stołu, żeby położyć skonfiskowane mu dokumenty przed siedzącą pośrodku tęgą siwowłosą kobietą. Przejrzała je przechylając głowę i marszcząc lekko brwi.
— Pan Ayres… Ines Andilin — przedstawiła się. — Przykra niespodzianka, prawda? Ale zdarza się. Pewnie wygłosi pan teraz w imieniu Kompanii reprymendę za zajęcie pańskiego statku? Proszę się nie krępować.
— Nie, obywatelko Andilin. W istocie, była to niespodzianka, ale nie wykluczająca porozumienia. Przybyłem tu, aby zobaczyć, co się da i dużo sobie obejrzałem.
— I co pan takiego widział, obywatelu Ayres?
— Obywatelko Andilin. — Postąpił kilka kroków w przód i zatrzymał się na widok zaniepokojonych twarzy i wędrujących w górę luf. — Jestem drugim sekretarzem Rady Bezpieczeństwa Ziemi. Moi towarzysze reprezentują najwyższe władze Kompanii Ziemskiej. Nasza inspekcja wykazała bałagan i militaryzm w łonie Floty Kompanii przekraczający granice odpowiedzialności Kompanii. Jesteśmy przestraszeni tym, co zastaliśmy. Odcinamy się od Maziana; nie chcemy przytrzymywać siłą żadnych terytoriów, których obywatele pragną podporządkować się innej władzy; pragniemy uniknąć uciążliwego konfliktu i niepotrzebnego ryzyka. Wiecie dobrze, że zawładnęliście tym terytorium. Granica jest zbyt cienka; nie możemy narzucać mieszkańcom Pogranicza tego, czego sobie nie życzą; a właściwie co by nam to dało? Nie uważamy spotkania na tej stacji za katastrofę. Prawdę mówiąc szukaliśmy was.
W radzie nastąpiło poruszenie; na twarzach zebranych pojawiło się zmieszanie.
— Jesteśmy przygotowani — powiedział Ayres podnosząc głos — na formalne zrzeczenie się wszelkich naszych roszczeń do spornych terytoriów. Szczerze mówiąc nie interesuje nas dalsza ekspansja poza obecne granice. Oddział Kompanii zajmujący się do tej pory eksploracją gwiazd zostaje rozwiązany w wyniku głosowania przeprowadzonego w łonie zarządu Kompanii; chodzi nam teraz jedynie o dopilnowanie sprawnego zlikwidowania naszych tutaj interesów, naszego wycofania się i ustanowienia trwałej granicy, która zapewni obu stronom rozsądne obszary wpływów.
Głowy pochyliły się. Rada wymieniała półgłosem uwagi na temat wygłoszonego przed chwilą oświadczenia. Ożywienie wykazywały nawet manekiny rozstawione pod ścianami sali.
— Reprezentujemy władze lokalne — powiedziała w końcu Andilin. — Ma pan sposobność przekazać swoje propozycje wyżej. Czy potrafi pan utrzymać w ryzach Maziana i zagwarantować nam bezpieczeństwo?
Ayres wstrzymał oddech.
— Flotę Maziana? Sądząc po jej kapitanach, nie.
— Przybywa pan tu z Pell.
— Tak.
— I twierdzi, że ma doświadczenie z kapitanami Maziana, o ile dobrze zrozumiałam?
Przez moment miał pustkę w głowie; rzadko popełniał podobne gafy. Nie był też przyzwyczajony do odległości, przy których informacje o takich ruchach nieprzyjaciela nabierają znaczenia. Ale od razu uświadomił sobie, że kupcy wiedzą i będą mogli powiedzieć tyle samo co on. Zatajanie podobnych informacji nie tylko mijało się z celem; było niebezpieczne.
— Spotkałem się — przyznał — z kapitanem Norwegii, niejaką Mallory.
Głowa Andilin przechyliła się uroczyście na bok.
— Signy Mallory. To rzadki przywilej.
— Nie dla mnie. Kompania nie bierze na siebie odpowiedzialności za poczynania Norwegii.
— Bałagan, nieudolność; odżegnanie się od odpowiedzialności… a przecież Pell ma dobrą reputację, jeśli chodzi o porządek. Jestem zaskoczona pańskim raportem. Co się tam stało? — Nie służę w waszym wywiadzie.
— A jednak odcina się pan od Maziana i Floty. To radykalny krok.
— Ale leży mi na sercu bezpieczeństwo Pell. To nasze terytorium.
— A więc nie jest pan gotów do zrzeczenia się roszczeń do wszystkich spornych terytoriów.
— Za terytoria sporne uważamy oczywiście te zaczynające się od Fargone.
— Ach, a jaka jest wasza cena, obywatelu Ayres?
— Formalne przeprowadzenie przekazania władzy, pewne porozumienia zakładające zabezpieczenie naszych interesów.
Twarz Andilin odprężyła się w uśmiechu.
— Chcecie zawrzeć z nami traktat. Odcinacie się od swoich sił zbrojnych i chcecie z nami pertraktować.
— To rozsądne rozwiązanie kryzysu w naszych stosunkach dwustronnych. Od nadejścia ostatniego wiarygodnego raportu z Pogranicza minęło dziesięć lat. O wiele dłużej flota pozostaje poza naszą kontrolą, nie stosuje się do poleceń, wikła w wojnę zaprzepaszczającą korzyści, jakie mogłaby przynosić pokojowa wymiana handlowa między naszymi obozami. To właśnie nas tu sprowadza.
W sali zaległa martwa cisza.
W końcu Andilin skinęła głową wydymając policzki.
— Panie Ayres, powinniśmy zawinąć pana w watę i dostarczyć ostrożnie, jak najostrożniej, na Cyteen. Żywiąc przy tym wielką nadzieję, że wreszcie ktoś na Ziemi zmądrzał. Ostatnie pytanie, nieco inaczej sformułowane. Czy Mallory była na Pell sama?
— Nie mogę na to odpowiedzieć.
— A zatem nie odcięliście się jeszcze całkiem od Floty. — Porozmawiamy o tym podczas negocjacji.
Andilin zagryzła wargi.
— Nie musi się pan obawiać, że udziela krytycznych informacji. Kupcy nie będą niczego przed nami ukrywać. Jeżeli ma pan możliwość powstrzymania Mazianowców przed wykonywaniem ich najbliższych manewrów, to radzę spróbować. Byłaby to demonstracja powagi pańskiej propozycji… uczyniłby pan przynajmniej znaczący gest w kierunku wszczęcia negocjacji. — Nie mamy wpływu na poczynania Maziana.
— Wie pan, że przegracie — powiedziała Andilin. — Prawdę mówiąc przegraliście i staracie się teraz wręczyć nam coś, co już sami sobie wywalczyliśmy… i dać na to koncesję.
— Zwycięzcy czy pokonani, nie jesteśmy zainteresowani w podsycaniu wrogości. Wydaje się nam, że naszym pierwotnym celem było zadbanie o to, aby urzeczywistnić komercjalne wykorzystanie gwiazd; no i istniejecie. Jesteście dla nas atrakcyjnym partnerem handlowym; wymagałoby to oczywiście wypracowania stosunków handlowych innych od obowiązujących poprzednio. Oszczędziłoby to nam nieporozumień z Pograniczem, których nie chcemy. Możemy porozumieć się co do przebiegu linii podziału, lokalizacji strefy przejściowej, w której mógłby się odbywać na równych prawach swobodny ruch waszych i naszych statków. Nie interesuje nas, co robicie po swojej stronie; kierujcie rozwojem Pogranicza według własnego uznania. Podobnie my, czyniąc pierwszy krok na drodze do normalizacji naszych stosunków wzajemnych, przystąpimy do wycofywania pewnej liczby frachtowców skokowych z obszaru waszych wpływów. Jeśli będziemy w stanie powstrzymać w jakiś sposób zapędy Conrada Maziana, te statki też odwołamy. Jestem z wami bardzo szczery. Interesy, którym służymy, są sobie odległe, nie ma żadnej rozsądnej przyczyny, dla której mielibyśmy dalej żywić do siebie nienawiść. Jesteście pod każdym względem uznawani za legalnych gospodarzy kolonii zewnętrznych. Jestem negocjatorem i tymczasowym ambasadorem, jeśli negocjacje dadzą pomyślny wynik. Nie uważamy tego za klęskę, skoro macie za sobą poparcie większości kolonii; fakt, że sprawujecie władzę na tych obszarach, jest tego najlepszym dowodem. Przywozimy wam formalne uznanie waszej władzy w imieniu nowej administracji, która stanęła na czele Kompanii… sytuację tę naświetlę bliżej waszym władzom centralnym; jesteśmy jednocześnie gotowi do wszczęcia rozmów. Wszystkie operacje wojskowe, na których przebieg mamy wpływ, zostaną wstrzymane. Niestety… nie jesteśmy w stanie przerwać działań Floty od zaraz, a tylko odciąć ją od źródeł zaopatrzenia i cofnąć nasze poparcie.
— Jestem administratorem regionalnym, o szczebel niżej względem władz centralnych, ale nie sądzę, ambasadorze Ayres, aby nasz rząd miał jakieś zahamowania co do wszczęcia rozmów na te tematy. Tak przynajmniej to wygląda z punktu widzenia administratora regionalnego. Witam pana serdecznie.
— Wskazany jest pośpiech… szybkie działanie ocali wiele istnień ludzkich.
— Tak, pośpiech. Ci żołnierze odprowadzą pana do bezpiecznej kwatery. Pańscy towarzysze zamieszkają wraz z panem.
— Jesteśmy aresztowani?
— Wprost przeciwnie. Dopiero zajęliśmy tę stację i nie jest na niej jeszcze całkiem bezpiecznie. Nie chcemy narażać pana na jakiekolwiek niebezpieczeństwo. Opakowanie z waty, panie ambasadorze. Ma pan swobodę poruszania się, ale zawsze pod eskortą naszych służb bezpieczeństwa; i szczerze panu radzę, niech pan odpoczywa. Odleci pan, gdy tylko zwolni się jakiś statek. Nie ma nawet pewności, czy zdąży się pan przespać przed odlotem. Zgadza się pan, sir?
— Zgadzam się — powiedział i Andilin przywołała do siebie młodego oficera i coś mu szepnęła. Oficer wykonał gest, tym razem ręką; Ayres wychodził żegnany skinieniami głowy wszystkich zasiadających za stołem, czując, jak zimne dreszcze przechodzą mu po plecach.
Co jednak znaczy ocena sytuacji na miejscu, pomyślał. Nie podobało mu się to, co tu zobaczył — ci podobni do siebie strażnicy, ten zionący zewsząd chłód. Rada Bezpieczeństwa rezydująca na Ziemi nie widziała tego wszystkiego wydając rozkazy i opracowując plany. Brak sieci pośrednich między Ziemią a Pograniczem po zamknięciu baz przy Gwiazdach Tylnych czynił eskalację działań wojennych czymś nie do przyjęcia z punktu widzenia logistyki, ale Mazian nie starał się nawet zapobiec rozszerzeniu się ich na całe Pogranicze… lekceważył sytuację, podsycał wrogość do niebezpiecznego poziomu. Na samą myśl o zarysowującej się nagle perspektywie reaktywowania tych stacji przy Gwiazdach Tylnych przez siły Maziana w ramach akcji umacniania pozycji obronnych za Pell zrobiło mu się słabo.
Separatyści już za długo byli u steru. Teraz czas na bardziej gorzkie decyzje… na zbliżenie z tym tworem zwanym Unią; porozumienia, granice, bariery… hamowanie ekspansji przeciwnika.
Nieutrzymywanie tego frontu groziło katastrofą… możliwością reaktywowania tych bliskich Ziemi stacji przez samą Unię i założenia tam dogodnych baz wypadowych. Na Stacji Sol trwała budowa floty; to musi potrwać. Do czasu osiągnięcia przez nią gotowości bojowej Mazian będzie mięsem armatnim dla dział Unii. Następnym punktem oporu, Stacją Sol, dowodzić musi sama Sol, a nie krnąbrna formacja, jaką stała się Flota Kompanii, nie słuchająca rozkazów Kompanii, działająca samowolnie.
Najważniejszym zadaniem, jakie teraz przed nimi stało, było utrzymanie Pell, utrzymanie tego jedynego przyczółka.
Ayres udał się w asyście swojej eskorty kilka poziomów niżej, gdzie zajął apartament, który mu przydzielono, wyposażony we wszelkie wygody; komfort dodał mu pewności siebie. Usiadł i zmuszając się do sprawiania wrażenia spokojnego oczekiwał swych towarzyszy, których obiecano zakwaterować razem z nim… i których w końcu przyprowadzono całą grupą. Byli zaniepokojeni swoim położeniem. Ayres odprawił ich eskortę, zamknął drzwi i wskazał oczyma na ściany pokoju ostrzegając milcząco przed nieskrępowaną rozmową. Tamci, Ted Marsh, Karl Bela i Ramona Dias, zrozumieli i nic nie powiedzieli, a on miał cichą nadzieję, że nie zdradzili się już ze swymi zamiarami gdzie indziej.
Ktoś na Stacji Viking, załoga frachtowca, popadł w poważne tarapaty. Nie miał co do tego żadnych wątpliwości. Przypuszczalnie kupcy potrafili przenikać przez linie frontów, nie ryzykując niczym gorszym ponad zagnanie do portów innych niż sobie zamierzyli; albo czasami, jeśli zatrzymywał ich statek Maziana, byli narażeni na konfiskatę części przewożonego ładunku lub zabranie mężczyzny albo kobiety z załogi. Kupcy żyli z tym. A kupcy, którzy przywieźli ich na Vikinga, będą trzymani w areszcie dopóki to, co widzieli na Pell i tutaj, przestanie mieć wartość wojskową. Miał nadzieję, że nie chodziło o nic więcej. Nie mógł dla nich uczynić nic.
Nie spał dobrze tej nocy i zanim nastał poranek dnia głównego, zostali, jak ostrzegała Andilin, ściągnięci z łóżek i wsadzeni na statek udający się w głąb terytorium Unii. Obiecano im, że miejscem przeznaczenia jest Cyteen, centrum dowodzenia rebelią. Zaczynało się. Odwrotu nie było.
Był tu znowu. Josh Talley spojrzał na okno swojego pokoju i dostrzegł w nim twarz, którą ostatnio tak często tam widywał… pamiętał jak przez mgłę, bo tak ostatnio wyglądały wszystkie jego wspomnienia, że zna tego człowieka i że ten człowiek ma związek ze wszystkim, co się z nim ostatnio działo. Tym razem napotkał jego wzrok i czując większą niż dotychczas ciekawość wstał ze swej pryczy. Z trudnością powłócząc osłabionymi nogami podszedł do okna i przyjrzał się z bliska stojącemu za szybą młodemu mężczyźnie. Przyłożył dłoń do szyby z nadzieją, bo inni unikali z nim kontaktu i czuł się samotny w tym białym więzieniu, gdzie dotyk zawodził i nic nie smakowało, gdzie słowa docierały z oddali. Dryfował w tej bieli otumaniony i odizolowany od świata.
Wychodź, radzili mu lekarze, wychodź, kiedy tylko poczujesz na to ochotę. Tam na zewnątrz jest świat. Możesz wyjść, kiedy będziesz gotów.
Tu było bezpiecznie jak w łonie matki. Przybywało mu tu sił. Dawniej leżał tylko na pryczy i nie chciało mu się nawet ruszyć palcem; wydawało mu się, że kończyny ma jak z ołowiu i odczuwał wszechogarniające zmęczenie. Był teraz o wiele silniejszy; zdobył się nawet na to, by wstać z łóżka i przyjrzeć się temu obcemu. Wracała mu odwaga. Po raz pierwszy wiedział, że wraca do zdrowia i to jeszcze bardziej dodawało mu odwagi.
Człowiek za szybą poruszył się, wyciągnął rękę i przyłożył ją do szklanej tafli w miejscu, gdzie znajdowała się jego dłoń. Otępiałe zmysły ożyły spodziewając się dotyku, spodziewając się dotknięcia tamtej ręki. Za tą taflą plastyku istniał wszechświat, wszystko, czego można było tam dotknąć, było niewyczuwalne, odizolowane, odcięte. Zahipnotyzowało go to odkrycie. Wpatrywał się w ciemne oczy i pociągłą młodą twarz człowieka w brązowym ubraniu i zastanawiał się, czy tam, na zewnątrz łona, nie stoi czasem on sam, bo ich dłonie przylegały do siebie tak idealnie, stykając się a nie dotykając.
Ale on był ubrany na biało, a to nie było lustro.
Ta twarz też nie była jego twarzą. Przypomniał sobie niewyraźnie swoją twarz, ale jego pamięć przechowała twarz chłopca, jego dawny wizerunek: nie potrafił odszukać w niej obrazu mężczyzny. To nie rękę chłopca wyciągał; to nie ręka chłopca wyciągała się do niego niezależnie od jego woli. Wiele przeszedł i nie mógł się jeszcze w tym wszystkim zorientować. Nie chciał. Pamiętał strach.
Twarz za szybą uśmiechnęła się do niego nikłym, przyjaznym uśmiechem. On też się uśmiechnął wyciągając jednocześnie drugą rękę. żeby dotknąć twarzy tamtego, ale na przeszkodzie stanął mu zimny plastyk.
— Wyjdź — rozległ się głos zza ściany.
Przypomniał sobie, że wolno mu to zrobić. Zawahał się, ale obcy dalej go wołał. Widział, jak jego usta poruszają się dźwiękiem, który dochodził skądinąd.
Podszedł ostrożnie do drzwi, które, jak go zapewniano, otworzą się, kiedy tylko będzie chciał przez nie wyjść.
Otworzyły się przed nim. Raptem musi bez zabezpieczenia stawić czoło wszechświatowi. Ujrzał stojącego tam i patrzącego nań mężczyznę; jeśli go dotknie, natrafi na zimny plastyk; i gdyby ten człowiek zmarszczył brwi, nie byłoby gdzie się skryć.
— Joshu Talley — odezwał się młody mężczyzna — nazywam się Damon Konstantin. Przypominasz mnie sobie?
Konstantin. To było potężne nazwisko. Oznaczało Pell i władzę. Co jeszcze znaczyło, nie mógł sobie przypomnieć; pamiętał tylko, że kiedyś byli nieprzyjaciółmi, ale teraz już nimi nie są. Wszystko zostało wymazane, wszystko wybaczone. Josh Talley. Ten człowiek go znał. Czuł się osobiście zobligowany do pamiętania tego Damona i nie mógł go sobie przypomnieć. Był tym zakłopotany.
— Jak się czujesz? — spytał Damon.
Skomplikowane pytanie. Usiłował znaleźć na nie odpowiedź i nie potrafił; to wymagało pozbierania myśli, które rozpierzchały się we wszystkich kierunkach naraz.
— Potrzebujesz czegoś? — spytał Damon.
— Zjadłbym pudding — powiedział. — Z owocami. — Taki lubił najbardziej. Jadł go na każdy posiłek z wyjątkiem śniadania; dawali mu, o co poprosił.
— A książki? Nie chciałbyś jakichś książek?
Tego mu jeszcze nie proponowano.
— Tak — powiedział przypominając sobie w przebłysku pamięci, że kochał książki. — Dziękuję.
— Pamiętasz mnie? — spytał ponownie Damon.
Josh potrząsnął głową.
— Przykro mi — powiedział żałośnie. — Prawdopodobnie spotkaliśmy się, ale widzi pan, nie pamiętam wszystkiego dokładnie. Przypuszczam, że musieliśmy się spotkać po moim przybyciu tutaj.
— To naturalne, że zapomniałeś. Powiedziano mi, że bardzo dobrze sobie radzisz. Byłem tu już kilka razy, żeby się o ciebie dowiedzieć.
— Pamiętam.
— Pamiętasz? Kiedy wydobrzejesz, odwiedź mnie kiedyś w moim mieszkaniu. Zapraszam cię w imieniu swoim i żony. Zastanowił się nad propozycją i wszechświat rozszerzył się, urósł do dwóch wymiarów i pęczniał dalej, tak że nie był już pewien oparcia dla swoich stóp.
— Czy ją też znam?
— Nie. Ale ona wie. Rozmawialiśmy z nią o tobie. Mówi, że chce, abyś przyszedł.
— Jak się nazywa?
— Elena. Elena Quen.
Powtórzył to swoimi ustami, żeby nie zapomnieć. Kupieckie nazwisko. Nie myślał dotąd o statkach. Teraz o nich pomyślał. Przypomniał sobie mrok i gwiazdy. Utkwił nieruchomy wzrok w twarzy Damona, żeby tylko nie utracić z nią kontaktu, z tym punktem odniesienia rzeczywistości w przesuwającym się białym świecie. Gdyby mrugnął, mógłby znowu zostać sam. Mógłby ocknąć się w swym pokoju, w swoim łóżku i nie mieć się czego uchwycić. Skupił się z całej siły.
— Przyjdziesz jeszcze — powiedział — nawet gdybym zapomniał. Proszę cię, przyjdź i przypomnij mi.
— Nie zapomnisz — uspokoił go Damon. — Ale przyjdę, jeśli ty nie przyjdziesz.
Josh zaszlochał, co zdarzało mu się łatwo i często. Łzy popłynęły mu po twarzy; były jedynym odzwierciedleniem emocji, nie smutku czy radości, ale całkowitego odprężenia. Oczyszczenia.
— Nic ci nie jest? — spytał Damon.
— Jestem zmęczony — odparł, bo nogi osłabły mu od stania i wiedział, że powinien już wrócić do łóżka, zanim zakręci mu się w głowie. — Wejdziesz do mnie?
— Muszę tutaj zostać — powiedział Damon. — Ale przyślę ci książki.
Zdążył już zapomnieć o książkach. Pokiwał głową zadowolony i zakłopotany zarazem.
— Wracaj — powiedział Damon opuszczając go.
Josh odwrócił się i wszedł z powrotem do środka.
Drzwi zamknęły się za nim. Podszedł do łóżka, gdyż czuł się bardziej osłabiony, niż przypuszczał. Musi więcej chodzić. Dosyć wylegiwania się; gdyby chodził, prędzej przyszedłby do siebie.
Damon. Elena. Damon. Elena.
Tam na zewnątrz było miejsce, które stało się dla niego realne, do którego po raz pierwszy pragnął pójść… miejsce, do którego można się udać, kiedy go stąd wypuszczą.
Spojrzał na okno. Nikt nie stał za szybą. Przez jedną straszliwą chwilę pomyślał, że mu się to wszystko przywidziało, że była to cząstka świata snów, który kształtował się w tej bieli sam z siebie i że on to sobie wyobraził. Ale zapamiętał przecież imiona; szczegóły i treść niezależne od niego samego; to działo się na jawie albo on traci zmysły.
Przyszły książki, cztery kasety do odtwarzacza. Przyciskał je do piersi siedząc ze skrzyżowanymi nogami na łóżku i kołysał się uśmiechając sam do siebie i śmiejąc, bo to była prawda. Dotknął rzeczywistego świata zewnętrznego, a ten świat dotknął jego.
Rozejrzał się dokoła i zobaczył tylko pokój ze ścianami, których już nie potrzebował.