Księga II

1

BAZA GŁÓWNA NA PODSPODZIU: 9/2/52

Od rana niebo było czyste nie licząc kilku kłębiastych obłoczków, za to nad północnym horyzontem, za rzeką, formowała się ławica chmur. Były daleko; zwykle mijało półtora dnia, zanim chmury znad horyzontu nadciągnęły nad bazę Podspodzia, zamierzali więc wykorzystać to przejaśnienie na łatanie wyrw w groblach, które odcięły ich od bazy numer cztery i całego łańcucha obozów znajdujących się za nią. Mieli nadzieję, że to już ostatnia z zimowych burz. Pąki na drzewach nabrzmiewały coraz bardziej, aby rozerwać się lada dzień; kiełkowały ziarna zmyte przez powódź i stłoczone teraz jedno przy drugim przy kratach ze zbitych na krzyż żerdzi rozstawionych wśród pól; niedługo trzeba je będzie poprzerywać i przeflancować na stałe zagony. Pierwsza wyschnie baza główna, za nią bazy położone w dół rzeki. Woda w rzece trochę dzisiaj opadła, nadszedł więc meldunek z młyna.

Emilio dostrzegł w górze rzeki dostawczy ciągnik gąsienicowy pełznący błotnistym traktem, odwrócił się i ruszył kiepską, wydeptaną wieloma stopami dróżką ku wyżej położonym terenom i kopułom zagrzebanym we wzgórzach, kopułom, których zrobiło się tu już dwa razy więcej niż dawniej, nie licząc tych, które przeniesiono dalej. Kompresory dudniły nierytmicznie — nieprzerwany puls ludzkości na Podspodziu. Wtórowały im pompy czkające wodą, która przesiąknęła do kopuł pomimo wysiłku, jaki włożyli w uszczelnianie podłóg. Jeszcze więcej pomp pracowało przy groblach zabezpieczających młyn i dalej, na polach. Nie spoczną, dopóki nie wynurzą się spod wody wbite tam w ziemię pale.

Wiosna. Prawdopodobnie w powietrzu rozchodzą się teraz odurzające dla tubylców wonie. Ludzie, oddychając poprzez wentyle i zawory swych masek, niewiele z tego czują. Emilio z rozkoszą nadstawiał plecy na działanie ciepłych promieni słońca korzystając ile się da z tego pierwszego pogodnego dnia. Dołowcy krzątali się wokół, wypełniając powierzone im zadania nie tyle zręcznie co pilnie, wykonując całą gromadą dziesięć pospiesznych kursów, tam gdzie wystarczyłby jeden, ale pod większym obciążeniem. Zaśmiewali się przy tym upuszczając co lżejszy bagaż, żeby pofiglować pod jakimkolwiek pretekstem. Szczerze się dziwił, że z nadchodzącą wiosną tak sumiennie jeszcze przykładają się do pracy. Pierwszej bezchmurnej nocy nie dali zasnąć całemu obozowi swoim trajkotaniem, uszczęśliwionym wskazywaniem na rozgwieżdżone niebo i rozmowami o gwiazdach; z pierwszym bezchmurnym świtem wymachiwali rękoma do wschodzącego słońca, wrzeszczeli i wiwatowali na cześć wstającego dnia — ale i ludzie chodzili tego dnia w lepszych nastrojach, podnieceni pierwszą wyraźną oznaką zbliżającego się końca zimy. Teraz było już zdecydowanie cieplej. Samice zaczęły zachowywać się zalotnie, a samce traciły głowę; z dużym prawdopodobieństwem można było założyć, że to, co wyśpiewuje, świergocze, gaworzy i pogwizduje kusząco a namiętnie po zaroślach albo na pączkujących drzewach porastających wzgórza, to Dołowiec.

Nie było jeszcze tak upojnie jak wtedy, gdy drzewa na dobre obsypią się kwieciem. Nadejdzie wkrótce czas, kiedy hisa stracą całkiem zapał do pracy i wyruszą na włóczęgę, samice pierwsze i samotnie, za nimi ochoczo samce, do miejsc, gdzie nie przeszkodzą im ludzie. Spora część liczących sobie trzy sezony samic spędzi wiosnę zaokrąglając się i zaokrąglając — na tyle, na ile okrągła stać się może żylasta hisa — aby w zimie, ukrywszy się w tunelach wydrążonych w stokach wzgórz, wydać na świat małe kruszynki, same rączki i nóżki porośnięte różowym dziecięcym meszkiem, które już następnej wiosny baraszkować będą o własnych siłach, ale nie wiadomo, czy ludziom dane to będzie oglądać.

Minął rozbrykanych hisa i wspinając się kamienistą ścieżką dotarł do Dyspozytorni mieszczącej się w najwyżej na tym wzgórzu położonej kopule. Wychwycił uchem chrzęst kamieni za plecami i obejrzawszy się ujrzał Satynę kuśtykającą jego śladem; wymachiwała rękoma dla utrzymania równowagi, stąpając bosymi stopami po ostrych kamieniach, które pokrywały ścieżkę przeznaczoną dla ludzkich butów, a jej skrzacią twarzyczkę wykrzywiał grymas bólu. Uśmiechnął się widząc, jak usiłuje naśladować jego kroki. Przystanęła i uśmiechnęła się do niego, przystrojona niecodziennie w miękkie skórki, paciorki i czerwone strzępy syntetycznego materiału.

— Prom przylatywać, człowiek-Konstantin.

Faktycznie. Tego pogodnego dnia zapowiadano lądowanie. Wbrew zdrowemu rozsądkowi, wbrew faktom świadczącym o tym, że żyjące w synchronizmie z naturą pary stają się w porze wiosennej nieobliczalne, obiecał jej, że ona i jej towarzysz będą mogli przez jakiś czas popracować na stacji. Jeśli mógł istnieć Dołowiec, który słaniając się na nogach, dźwigałby zbyt ciężki dla siebie ładunek, była nim Satyna. Starała się desperacko wywrzeć na nim wrażenie… „Popatrz, człowiek-Konstantin, jak dobrze pracuję.”

— Spakowana do drogi — zauważył.

Pokazała na kilka małych toreb nie-wiadomo-czego, którymi obwiesiła całą swoją osobę, poklepała je i uśmiechnęła się promiennie.

— Ja spakowana. — I naraz jej twarz posmutniała. Wyciągnęła do niego ręce. — Przyjść pokochać ciebie, człowiek-Konstantin, ciebie i twoja przyjaciółka.

Żona. Hisa nigdy nie potrafiła pojąć, co to znaczy mąż i żona. — Wejdź — zaprosił ją wzruszony tym gestem.

Jej oczy pojaśniały z zadowolenia. Dołowców przeganiano nawet z sąsiedztwa kopuły Dyspozytorni. Wypadki zaproszenia któregoś z nich do środka zdarzały się bardzo rzadko. Zszedł przodem po drewnianych schodkach, wytarł zabłocone buty o słomiankę, przytrzymał jej drzwi i zaczekał z otwarciem wewnętrznego luku śluzy, aż założy na twarz maskę do oddychania, która dyndała jej na szyi.

Kilku pracujących wewnątrz ludzi podniosło wzrok, popatrzyło, niektórzy skrzywili się z niechęcią, i wróciło do swych zajęć. W kopule, poprzedzielanej na boksy niskimi wiklinowymi parawanami, miało swoje biura kilku techników; boks, który zajmował wraz z Miliko, znajdował się na samym końcu, gdzie jedyna prawdziwa w tej wielkiej kopule ściana wydzielała dla nich prywatną powierzchnię mieszkalną, klitkę o powierzchni kilku metrów kwadratowych z wyplataną matą na podłodze sypialnię i biuro zarazem. Otworzył drzwi obok szafek ubraniowych i Satyna weszła za nim rozglądając się wokół tak, jakby nie była w stanie wchłonąć nawet połowy z tego, co widziała. Nie przyzwyczajona do dachu nad głową, pomyślał wyobrażając sobie, jak wielką zmianą musi być dla Dołowca raptowne przeniesienie na stację. Nie ma wiatru, nie ma słońca, wszędzie tylko stal. Biedna Satyna.

— No proszę! — wykrzyknęła Miliko podnosząc wzrok znad wykresów rozpostartych na ich łóżku.

— Kochać ciebie — powiedziała Satyna i zbliżywszy się do niej bez cienia zażenowania, objęła Miliko i nie zważając na zasłaniającą jej twarz maskę przytuliła swój policzek do jej policzka.

— Odlatujesz — powiedziała Miliko.

— Odlatywać do twój dom — przytaknęła. — Zobaczyć dom Bennetta. — Zawahała się przez chwilę, zakłopotana założyła ręce do tyłu i przestępując z nogi na nogę spoglądała na to Damona, to na Miliko. — Kochać człowiek-Bennett. Zobaczyć jego dom. Nasycić oczy jego dom. Zrobić ciepło, ciepło nasze oczy.

Czasami to, co mówili Dołowcy, nie miało wielkiego sensu; czasami znów to, o co im chodziło, wybijało się z ich paplaniny z zadziwiającą jasnością. Emilio patrzył na Satynę z jakimś poczuciem winy, że pomimo tak długiego obcowania z Dołowcami żaden człowiek nie potrafi zrozumieć więcej niż kilka słów z tego, co trajkoczą. Bennett był w tym najlepszy.

Hisa uwielbiali dary. Przypomniała mu się leżąca na półce przy łóżku muszla, którą znalazł kiedyś na brzegu rzeki. Zdjął ją z półki i wręczył Satynie. Jej ciemne oczy zabłysły. Zarzuciła mu ręce na szyję.

— Kochać ciebie — oznajmiła uroczyście.

— Ja też cię kocham, Satyno — zapewnił ją i położywszy jej dłonie na ramionach odprowadził przez zewnętrzne biura do śluzy i wypuścił.

Otworzyła zewnętrzne drzwi i dopiero wtedy zdjęła maskę, uśmiechnęła się i pomachała mu ręką.

— Iść pracować — powiedziała.

Zapowiadano przylot promu. Robotnik człowiek nie pracowałby w dniu swego odlotu; ale Satyna wyszła z niekłamanym entuzjazmem, trzaskając z całej siły drzwiami, jak gdyby jeszcze teraz mogła ulec zmianie czyjaś decyzja.

A może przypisywanie jej jakichkolwiek ludzkich motywów było nie na miejscu? Może to była radość albo wdzięczność? Dołowcy nie rozumieli co to zapłata; dary, mówili.

Bennett Jacint rozumiał ich. Dołowcy opiekowali się jego grobem. Kładli na nim muszle, te najwspanialsze, skórki, ustawiali dziwne guzłowate rzeźby, które znaczyły dla nich coś ważnego.

Odwrócił się i poszedł z powrotem poprzez centrum dowodzenia do swojego mieszkania i Miliko. Ściągnął kurtkę i powiesił ją na kołku. Maska do oddychania, ten ornament, który wszyscy tutaj nosili od rana do wieczora, dalej dyndała mu u szyi.

— Przyszła prognoza pogody ze stacji — powiedziała Miliko. — Znowu nam się dostanie w jakiś dzień po dotarciu tu następnej ławicy chmur. Nad morzem formuje się silny front burzowy.

Zaklął; no i nacieszyli się wiosną. Zrobiła mu miejsce wśród map porozrzucanych po łóżku. Usiadł i spojrzał na szkody, które zaznaczyła czerwoną kredką — zalane obszary, które mogła im pokazać Pell, ciągnące się wzdłuż długich pasm małych kółeczek oznaczających założone przez nich obozy, wzdłuż nie wybrukowanych dróg biegnących ręcznie usypanymi groblami.

— Och, zanosi się, że będzie jeszcze gorzej — powiedziała Miliko pokazując mu mapę topograficzną. — Komputer przewiduje tym razem takie opady, że znowu zaleje nam strefy niebieskie. Aż pod próg bazy dwa. Ale droga biegnąca nasypem powinna na znacznym odcinku pozostać ponad linią wody.

Emilio spojrzał na nią spode łba i westchnął cicho.

— Miejmy nadzieję. — Droga była ważna; pola mogą stać pod wodą jeszcze kilka tygodni i nic im to nie zaszkodzi; najwyżej przesunie się harmonogramy prac. Miejscowe zboża lubiły wodę, zależały od niej w początkowych stadiach swoich cyklów naturalnych. Kraty chroniły młode rośliny przed spłynięciem w dół rzeki. Najbardziej cierpiały na tym maszyny ludzi i ludzkie nastroje. — Dołowcy mają na to dobry sposób — mruknął. — Przeczekują zimowe deszcze, wywędrowują, gdy zaczynają kwitnąć drzewa, kochają się, zakładają gniazda wysoko i czekają tam, aż wszystko się wyklaruje.

Miliko uśmiechnęła się nie przerywając nanoszenia znaków na mapę.

Westchnął nie zaszczycony jej spojrzeniem, wyciągnął plastikową płytę służącą mu za pulpit do pisania i przystąpił do wyznaczania zadań dla personelu, przetasowując priorytety w dostępie do sprzętu. A może, pomyślał, że przymilić się Dołowcom, zorganizować dla nich jakieś specjalne dary, żeby odwlekli trochę swoją sezonową dezercję. Bolał nad utratą Satyny i Niebieskozębego; ta para bardzo mu pomagała przekonując w bezpośredniej dyskusji swych pobratymców do tego, na czym bardzo zależało ich człowiekowi-Konstantinowi. Ale ten kij miał dwa końce; Satyna i Niebieskozęby chcieli lecieć; teraz oni chcieli coś od niego i był najwyższy czas, żeby ich puścić, zanim nadejdzie wiosna i stracą nad sobą wszelką samokontrolę.

Rozmieszczali starych wyjadaczy i nowicjuszy oraz ludzi przydzielonych tu z Q w każdej z nowych baz zakładanych wzdłuż drogi, starając się zachować przy tym takie proporcje, które nie narażą stałych załóg na wybuch buntu; usiłowali uczynić z ludzi z Q robotników wbrew ich przekonaniu, że są wykorzystywani; starali się działać bez przymusu — przenosili tylko tych, którzy wyrazili na to zgodę, a najoporniejsi zostawali w bazie głównej, w tej pojedynczej ogromnej kopule, wielokrotnie już powiększanej o dodatkowe pomieszczenia, aż stała się jakimś monstrum — jej nieregularna bryła rozciągała się na sąsiednie wzgórze… i mieli z nimi ciągłe kłopoty. Robotnicy-ludzie zajmowali kilka następnych kopuł, tych wybranych, tych najwygodniejszych — ci zawsze bronili się przed przeniesieniem do bardziej prymitywnych warunków, jakie panowały przy szybach albo w nowych obozach, sam na sam z lasem, powodziami, elementem z Q i z dziwnymi hisa, których nie rozumieli.

Łączność zawsze stanowiła problem. Utrzymywali ją poprzez komunikator; ale dalej, w terenie, wciąż dręczyła ich samotność.

Idealnym rozwiązaniem byłoby połączenie lotnicze; ale jeden powolny samolot, który zbudowali kilka lat temu, rozbił się przed dwoma laty na lądowisku… lekki samolot i burze szalejące na Podspodziu nie dały się pogodzić. Zbudować miejsce do lądowania dla promów… mieli już je w planie, przynajmniej dla bary numer trzy, ale wycinanie drzew trzeba było uzgadniać z Dołowcami, a była to sprawa drażliwa. Przy poziomie techniki, jaki udało im się osiągnąć na powierzchni planety, najpewniejszym środkiem transportu pozostawały wciąż łaziki gąsienicowe, cierpliwe i powolne jak tempo życia na Podspodziu, brnące z mozołem przez błoto i wodę ku zdumieniu i zachwytowi Dołowców. Nafta i zboże, drewno i zimowe warzywa, suszone ryby, eksperyment polegający na udomowieniu sięgających kolan pitsu, na które polowali Dołowcy… („Wy źli”, wypowiadali się w tej sprawie Dołowcy, „wy robić im ciepło w swoim obozie i wy wtedy je jeść, niedobra taka rzecz.” Ale Dołowcy z bazy numer jeden stali się pasterzami i nauczyli się wszyscy jeść domowe mięso. Tak kazał Lukas i był to jedyny projekt Lukasa, który się udał.) Ludzie mieszkający na Podspodziu byli nieźle wyposażeni i potrafili wyżywić zarówno siebie, jak i stację, nawet przy nękającym ją obecnie napływie uchodźców. Nie było to zadanie łatwe. Zakłady przetwórcze tam na górze, na stacji, i tutaj, na Podspodziu, pracowały non stop. Samowystarczalność w powielaniu każdego artykułu, który do tej pory importowali, w realizacji każdego zamówienia nie tylko dla siebie, ale i dla przeciążonej stacji, i w robieniu zapasów, czego tylko się da… to wszystko spadało na nich, na Podspodzie, na ich barki — nadmiar populacji, brzemię urodzonych i wychowanych na stacji ludzi, ich ziomków i uchodźców, którzy nigdy nie postawili stopy na powierzchni planety. Nie mogli już polegać na wymianie towarowej, która kiedyś splatała Vikinga i Marinera, Esperance i Pan-Paris, Russella i Voyagera w ich własny Wielki Krąg zaspokajający potrzeby tworzących go stacji. Żadna z tamtych stacji nie byłaby w stanie poradzić sobie sama; żadna nie posiadała żyjącego świata, który był do tego niezbędny — żyjącego świata i rąk, które by na nim pracowały. Przygotowywali się do uruchomienia kopalń, ale realizacje tych planów od dawna opóźniali, chcieli być gotowi do powielania materiałów, których w systemie Pell było już pod dostatkiem… tak na wszelki wypadek, gdyby sytuacja pogorszyła się bardziej niż się spodziewano; przemieszczano już pierwsze brygady robotników. W lecie, kiedy będzie się już można dogadać z Dołowcami, przystąpią do realizacji szeroko zakrojonych, nowych programów, z którymi ruszą pełną parą na jesieni, kiedy Dołowcy wykazują największą ochotę do pracy, kiedy zimne wiatry przypominają im znowu o zimie i zdają się wtedy harować bez spoczynku, pracując dla ludzi i znosząc naręcza miękkiego mchu do swoich tuneli wydrążonych w zalesionych wzgórzach.

Podspodzie stało u progu wielkich zmian. Liczba mieszkańców-ludzi wzrosła w czwórnasób. Nie był tym zachwycony; Miliko też nie. już mieli kłopoty z wolnymi terenami… wszechobecne mapy Miliko — miejsca, w których nigdy nie powinna stanąć noga człowieka, piękne miejsca, miejsca uznawane przez Dołowców za święte i miejsca mające żywotny związek z cyklami tak hisa, jak i dzikich zwierząt.

Przepchnąć zakaz przez radę jeszcze za ich pokolenia, nawet tego roku, zanim uformują się rozmaite grupy nacisku. Otoczyć ochroną rzeczy, które muszą przetrwać. Z naciskami już mieli do czynienia. Ta ziemia nosiła już wiele blizn… dym z młyna, kikuty drzew, ohydne kopuły, pola uprawne na brzegach rzeki i te ciągnące się wzdłuż błotnistych dróg. W przyszłości zamierzali stopniowo zwracać większą uwagę na estetykę i ochronę środowiska, zakładać ogrody, maskować drogi i kopuły… teraz szansa ta im umykała.

Byli razem z Miliko zdecydowani walczyć z przeciwnościami i za wszelką cenę nie dopuścić do dalszych zniszczeń. Kochali Podspodzie, jego dobre i złe strony, wariujące hisa i gwałtowność burz. Ludziom pozostawała zawsze stacja; czekały tam na nich antyseptyczne korytarze i wyściełane meble. Ale Miliko czuła się tutaj dobrze; nocami kochali się z przyjemnością przy akompaniamencie deszczu bębniącego w plastikową kopułę, dudniących w ciemności kompresorów i szalonego śpiewu nocnych stworzeń Podspodzia, tuż za ścianą. Z upodobaniem obserwowali zmieniające się z godziny na godzinę niebo, wsłuchiwali się w szelest wiatru w trawie i w koronach otaczających drzew, śmiali się z figli Dołowców i zarządzali całym tym światem czując, że są w stanie rozwiązać każdy problem oprócz kaprysów pogody.

Brakowało im domu, rodziny, doskwierał brak innej rozleglejszej przestrzeni, ale nie przyznawali się do tego… mówili nawet o budowie kopuły dla siebie, kiedy będą mieli trochę wolnego czasu, za parę lat, kiedy będzie tu można budować domy; ta nadzieja była bliższa spełnienia wcześniej, kiedy osada na Podspodziu była cicha i spokojna, przed przybyciem Mallory i innych, przed powstaniem Q.

Teraz zachodzili tylko w głowę, jak tu przetrwać na dotychczasowym poziomie. Przemieszczali ludność pod strażą, ze strachu przed tym, do czego tamci mogą być zdolni. Otwierali nowe bazy na najprymitywniejszym poziomie, niedostatecznie przygotowane. Starali się dbać jednocześnie i o ziemię, i o Dołowców, i udawali przed sobą, że na stacji wszystko jest w porządku.

Emilio skończył rozpisywanie zadań dla personelu, wyszedł i wręczył wszystko dyspozytorowi Ernstowi, który pełnił jednocześnie funkcje księgowego i operatora komputera — wszyscy tutaj pracowali na kilku etapach. Wszedł z powrotem do swojego biura/sypialni i zmierzył wzrokiem Miliko siedzącą jak zwykle z plikiem map na kolanach.

— Zjemy coś? — spytał.

Tego popołudnia zamierzał przejść się do młyna, a teraz miał chęć wypić w spokoju filiżankę kawy i skorzystać po raz pierwszy tego dnia z pieca mikrofalowego, stanowiącego jeszcze jedną luksusową pozycję w wyposażeniu tej kopuły, wyposażeniu, które zawdzięczał swojej pozycji… marzył, aby na chwilę usiąść i odpocząć.

— Zaraz kończę — mruknęła.

Rozległ się dzwonek… te trzy ostre impulsy zburzyły za jednym zamachem cały rozkład dnia. Prom przybywał wcześniej; spodziewał się go dopiero wieczorem. Pokręcił głową.

— Za wcześnie na lunch — powiedział.

Prom wylądował, zanim skończyli. Wszyscy w kopule Dyspozytorni doszli do tego samego wniosku i dyspozytor Ernst wydawał polecenia między kolejnymi kęsami kanapki. To był ciężki dzień dla wszystkich.

Emilio przełknął ostatni kęs, popił go ostatnim łykiem kawy i naciągnął kurtkę. Miliko już wkładała swoją.

— Przywieźli nam jeszcze paru typków z Q — oznajmił Ernst zza pulpitu dyspozytora; i w chwilę później, na tyle głośno, aby usłyszała go cała kopuła, dorzucił: — Dwustu. Upchnęli ich w tej zimnej ładowni jak suszone ryby. Prom, co my mamy z nimi robić?

Nadeszła odpowiedź — same trzaski, jakiś bełkot i zaledwie kilka zrozumiałych słów. Emilio potrząsnął z rozdrażnieniem głową i podszedłszy do Jima Ernsta pochylił się nad nim.

— Uprzedź kopułę Q, że będą się musieli trochę ścieśnić, zanim nie zorganizujemy jakichś dalszych transportów drogą. — Większość Q jest u siebie na lunchu — przypomniał mu Ernst.

Z zasady unikali nadawania komunikatów, gdy cała Q zbierała się w swojej kopule. Ci ludzie mieli irracjonalne skłonności do popadania w histerię.

— Rób, co mówię — ponaglił Ernsta i Ernst przekazał informację.

Emilio naciągnął a twarz maskę do oddychania i ruszył ku śluzie. Miliko podążała tuż za nim.

Przyleciał największy prom; wypluwał teraz ze swych czeluści zaledwie kilka pozycji z listy zaopatrzeniowej, którą przesłali na stację. Większość dóbr płynęła w przeciwnym kierunku w kopułach magazynowych czekały na załadunek kontenery z produktami Podspodzia; prom zabierze je na górę, żeby Pell miała co jeść.

Gdy zbliżali się do kręgu lądowiska znajdującego się tuż za wzgórzem, po rampie schodzili pierwsi pasażerowie — wymiętoszeni ludzie w skafandrach, najprawdopodobniej śmiertelnie przerażeni przeniesieniem, których upchnięto w ładowni towarowej w liczbie większej, niżby należało… w liczbie na pewno większej, niż była im potrzebna tu, na Podspodziu, wszystkich na raz. Wśród nich zobaczyli kilku lepiej się prezentujących ochotników — przegranych w komputerowej loterii; ci trzymali się z boku. Ale strażnicy z promu czekali z karabinami, żeby spędzić zesłańców w jedną grupę. Byli wśród nich ludzie starsi i przynajmniej z tuzin małych dzieci, były rodziny i części rodzin, sami tacy, którzy nie znosili dobrze kwarantanny na stacji. Przeniesieni ze względów humanitarnych. Tacy ludzie zajmowali tylko miejsce i obciążali kompresory, a biorąc pod uwagę przyczyny, dla których zostali zaklasyfikowani do tej grupy, nie można im było powierzać odpowiedzialnych prac, czyli zadań związanych z obsługą ważnych maszyn. Trzeba ich będzie skierować do takiej pracy fizycznej, której mogą podołać. A dzieci — całe szczęście, że nie było wśród nich za młodych do podjęcia pracy ani na tyle małych, żeby nie mogły zrozumieć konieczności noszenia masek do oddychania czy nauczenia się szybkiej wymiany cylindra filtracyjnego maski.

— Tylu słabeuszy — powiedziała Miliko. — Za kogo ma nas twój ojciec?

Wzruszył ramionami.

— Przypuszczam, że już lepiej będzie im tu niż w Q na Nadwyżu. Łatwiej. Mam nadzieję, że w transporcie przyszły te nowe kompresory i plastikowe ścianki działowe.

— Założę się, że nie — powiedziała z przekonaniem Miliko.

Zza wzgórza, od strony bazy i kopuł dochodziły jakieś wrzaski, wśród których dawało się rozróżnić skrzekliwe głosy Dołowców. Rzadko się to zdarzało; obejrzał się przez ramię, ale niczego nie zauważywszy, przestał się tym interesować. Schodzący z promu uchodźcy zatrzymali się słysząc te odgłosy. Eskorta ponaglała ich do ruszenia z miejsca.

Wrzaski i piski nie ustawały. To nie było normalne. Odwrócił się; Miliko też.

— Zostań tutaj — nakazał jej — i miej oko na wszystko.

Walcząc z zawrotami głowy ruszył biegiem ścieżką prowadzącą przez szczyt wzgórza. Ograniczona wydajność maski nie pozwalała na takie wyczyny. Pokonał wzniesienie i ujrzał kopuły. Przed ogromną kopułą Q rozgrywała się scena przypominająca walkę. Wianuszek Dołowców otaczał pierścieniem awanturujących się ludzi, a z kopuły Q wylewało się coraz więcej jej mieszkańców. Nabrał powietrza w płuca i puścił się zboczem w tamtym kierunku. Od grupki Dołowców zgromadzonej tam w dole oderwała się samotna figurka i co sił w nogach ruszyła mu na spotkanie — Niebieskozęby, towarzysz Satyny: poznał go po futrze, które jak na dorosłego osobnika miało niespotykanie czerwonobrązową barwę.

— Człowiek-Lukas… — wysapał Niebieskozęby zawracając i biegnąc z nim teraz noga w nogę. Wyrażał swój niepokój podskokami i wymachiwaniem rękoma. — Ludzie-Lukasy całkiem szaleni.

Nie trzeba tu było tłumacza. Wiedział już, co jest grane, kiedy zobaczył tam strażników — Bran Hale i ferajna, nadzorcy pól uprawnych; strażnicy mierzyli z karabinów do wrzeszczących, zbitych w gromadę ludzi z Q. Hale i jego podwładni wywlekli z tłumu jakiegoś młodzieńca, zdarli mu maskę z twarzy i chłopak zaczął się dusić; jeszcze trochę, a zupełnie przestanie oddychać. Trzymali mdlejącego chłopca między sobą pod lufą pistoletu jako zakładnika i mierzyli z karabinów do pozostałych, a ludzie z Q i otaczający ich Dołowcy wrzeszczeli wniebogłosy. — Stać! — krzyknął Emilio. — Rozejść się!

Nikt nie zwrócił na niego uwagi. Dopadł do nich słaniając się na nogach, z Niebieskozębym depczącym mu po piętach. Odepchnął jednego człowieka z karabinem, potem drugiego. Uświadomił sobie nagle, że nie ma pistoletu, że dysponuje tylko gołymi rękami i jest sam, a jedyni świadkowie to Q i Dołowcy.

Rozstąpili się. Wyrwał jeńca z rąk podtrzymujących go strażników i chłopak zwalił się na ziemię; ukląkł przy nim nie mogąc się oprzeć wrażeniu, że ktoś zaraz strzeli mu w plecy, podniósł leżącą nie opodal maskę, założył ją chłopcu na twarz i docisnął. Paru z Q chciało podejść bliżej, ale jeden z ludzi Hale’a wypalił im z karabinu pod nogi.

— Dosyć tego! — krzyknął Emilio. Wstał czując drżenie każdego mięśnia, popatrzył na kilkudziesięciu robotników Q zgromadzonych na zewnątrz, na pozostałych, którzy utknęli w korku, jaki utworzył się w wyjściu z kopuły, na dziesięciu uzbrojonych ludzi z gotowymi do strzału karabinami. Dygotał na całym ciele, a przez głowę przemykały mu myśli o buncie, o Miliko tuż za wzgórzem, o sytuacji oko w oko z przeciwnikiem, w jakiej sam się znalazł. — Cofnąć się! — wrzasnął na tych z Q. — Spokój! — I odwracając się na pięcie do Brana Hale’a, ponurego i butnego młodzieńca, rzucił: — Co się tu stało?

— Próbował zbiec — burknął Hale. — Podczas szamotaniny spadła mu maska. Usiłował zdobyć pistolet.

— To kłamstwo — zaczęli krzyczeć jeden przez drugiego ludzie z Q starając się zagłuszyć głos Hale’a.

— Mówię prawdę — obstawał przy swoim Hale. — Protestują przeciwko dokwaterowywaniu dalszych uchodźców do ich kopuły. Doszło do bójki i ten tutaj cwaniaczek usiłował dać nogę. Dorwaliśmy go.

Ludzie z Q zareagowali chórem oburzonych głosów. Stojąca na przedzie kobieta płakała.

Emilio rozejrzał się dookoła odczuwając trudności w oddychaniu. Leżący u jego stóp chłopiec wił się i zanosił kaszlem, ale dochodził chyba do siebie. Dołowcy zbili się w gromadkę; w ich ciemnych oczach malowała się uroczysta powaga.

— Niebieskozęby — zwrócił się do jednego z nich — co tu się stało?

Oczy Niebieskozębego przesunęły się znacząco na ludzi Brana Hale’a. To było wszystko, na co się zdobył.

— Moje oczy widzieć — rozległ się inny głos. Z grupki Dołowców wystąpiła Satyna dodając sobie odwagi kilkoma szturchańcami wyrażającymi tremę. Głos miała piskliwy, załamujący się. — Hale popchnąć swój przyjaciel, mocno popchnąć pistoletem. Źle pchać.

Rozległy się kpiące okrzyki w grupie Hale’a; ci z Q też podnieśli wrzawę. I on musiał podnieść głos do krzyku, żeby ich uciszyć. To nie było kłamstwo. Znał Dołowców i znał Hale’a. To nie było kłamstwo.

— To on zerwał mu maskę do oddychania?

— Zerwał — potaknęła Satyna i mocno zacisnęła usta. Z jej oczu wyzierał strach.

— W porządku. — Emilio wziął głęboki oddech i spojrzał prosto w butną twarz Hale’a. — Lepiej będzie, jeśli dokończymy tę rozmowę w moim biurze.

— Porozmawiajmy tutaj — warknął Hale. Miał za sobą swoją hałastrę. Wykorzystywał tę przewagę. Emilio wytrzymał jego spojrzenie; tyle tylko mógł zrobić nie mając broni ani żadnego wsparcia. — Oświadczenie Dołowca — powiedział Hale — nie jest żadnym dowodem. Nie oskarży mnie pan na podstawie zeznania jakiegoś dzikusa, nie, panie Konstantin.

Mógł się stąd oddalić, wrócić z powrotem na lądowisko. Dyspozytornia i etatowi robotnicy na pewno widzieli, co się święci. Może nawet wyglądali ze swych kopuł i udawali, że nic nie widzą. Tutaj wypadek może przydarzyć się każdemu, nawet Konstantinowi. Przez długi czas władza na Podspodziu należała do Jona Lukasa i jego wybranych ludzi. Mógł się stąd oddalić, może, gdyby Hale na to pozwolił, zdołałby dotrzeć do Dyspozytorni i wezwać stamtąd pomoc z promu; i do końca jego dni opowiadano by, jak to Emilio Konstantin radzi sobie w obliczu zagrożenia.

— Spakujecie się — powiedział cicho — i chcę was widzieć na tym promie, kiedy będzie odlatywał. Wszystkich.

— Słucha pan jakiejś suki Dołowca? — Hale stracił nagle całą zimną krew. Krzyczał. Mógł sobie na to pozwolić. Kilka luf zwróciło się w j e g o stronę.

— Wynoście się — powiedział Emilio. — To moje ostatnie słowo. Radzę wam wsiąść na ten prom. Wasza kariera tutaj jest skończona.

Dostrzegł napięcie na twarzy Hale’a, ruch oczu. Ktoś się poruszył. Jakiś karabin upadł z pluskiem w błoto. Wytrącił go strażnikowi jeden z ludzi z Q. Przez chwilę wyglądało to na bunt.

— Precz! — powtórzył Emilio. W jednej chwili zmieniły się proporcje sił. Na czele Q stali młodzi robotnicy i ich szef Wei. Hale zerknął w prawo, potem w lewo, ocenił sytuację i wykonał nieznaczny ruch głową w kierunku swoich ludzi. Wycofali się. Emilio stał patrząc, jak oddalają się nieśpiesznie w stronę wspólnych baraków. Nie wierzył jeszcze, że niebezpieczeństwo zostało zażegnane. Stojący obok Niebieskozęby wydał z siebie przeciągły syk, a Satyna prychnęła. Jego własne mięśnie drżały chęcią walki, do której nie doszło. Usłyszał szum powietrza. To oklapła kopuła, a z niej wysypała się reszta Q, całe trzy setki ludzi, zostawiając za sobą otwartą śluzę. Patrzył na nich; był teraz osamotniony wobec tej masy. — Przyjmiecie do swojej kopuły tych nowo przeniesionych i to bez szemrania i oporów. Przystąpimy do nowych wykopów; zajmiecie się tym wy i oni, i to jak najszybciej. Chcecie, żeby spali na zewnątrz? Nie wyjeżdżajcie mi z takimi nonsensami.

— Tak jest, sir — odpowiedział po chwili Wei.

Kobieta, która płakała, wysunęła się przed innych. Emilio cofnął się o krok, a ona pochyliła się, żeby pomóc poszkodowanemu chłopcu, który usiłował usiąść: chyba matka, domyślił się. Podbiegli do nich inni. Nastąpiło ogólne poruszenie.

Emilio chwycił chłopaka za ramię.

— Zabiorę cię do lekarza. Niech dwóch z was zaprowadzi go do Dyspozytorni.

Zawahali się. Wolno im się było poruszać tylko pod eskortą strażników. Uprzytomnił sobie nagle, że strażników już nie ma. Przed chwilą kazał wynieść się z tej planety całym siłom bezpieczeństwa.

— Wejdźcie do środka — polecił reszcie. — Niech kopuła się wystabilizuje; później porozmawiamy. — I korzystając z ich uwagi dodał: — Rozejrzyjcie się. Pełno tu miejsca, do cholery. Pomóżcie nam. Zgłaszajcie do mnie wszelkie skargi. Dopilnuję, żeby was do mnie dopuszczano. Wszyscy się tu tłoczymy. Nie tylko wy. Jeśli nie wierzycie, przyjdźcie zobaczyć moją kwaterę; oprowadzę wszędzie tych z was, którzy wyobrażają sobie nie wiadomo co. Żyjemy tak, a nie inaczej, bo jesteśmy w trakcie budowy. Pomóżcie nam budować, a warunki się tu poprawią i to dla wszystkich.

Patrzyły na niego przestraszone oczy… nie było w nich wiary. Przybyli tu na przeładowanych, umierających statkach; przeszli Q na stacji; żyli teraz tutaj, w błocie i ciasnych klitkach, poruszali się pod lufami karabinów. Westchnął. Przeszła mu cała złość na tych ludzi.

— No, dalej — podniósł nieco głos — rozejrzyjcie się. Wracajcie do swoich zajęć. Zróbcie miejsce dla tych ludzi.

Posłuchali. Dwaj młodzieńcy poprowadzili chłopaka w kierunku Dyspozytorni, reszta skryła się z powrotem w swojej kopule. Cherlawe drzwi zamykały się tym razem i otwierały regularnie, wpuszczając do środka grupę za grupą, dopóki wszyscy nie zniknęli w środku i grzebień oklapniętej kopuły nie zaczął prostować swych zmarszczek w rytm dudniących kompresorów.

Wokół trwało ciche trajkotanie, poszturchiwania. Dołowcy wciąż jeszcze tu byli. Wyciągnął rękę i dotknął Niebieskozębego. Dołowiec też dotknął jego ręki szorstką dłonią i podskoczył kilka razy w ostatnich podrygach podniecenia. Z drugiej strony stała Satyna obejmując się ramionami. Jej oczy były jeszcze ciemniejsze niż zwykle i szeroko otwarte.

Wszyscy otaczający go Dołowcy wyglądali na równie wstrząśniętych. Kłótnie między ludźmi, gwałt, były im obce. Dołowcy zaatakowaliby w chwilowym gniewie, ale tylko po to, by użądlić. Nigdy nie widział, żeby kłócili się w grupie, nigdy nie widział u nich broni… noże służyły im tylko za narzędzia i sprzęt do polowania. Zabijali tylko dzikie zwierzęta. Co teraz myślą, zastanawiał się; co sobie wyobrażają widząc ludzi mierzących do siebie z karabinów?

— My lecieć na Nadwyże — odezwała się Satyna.

— Tak — przytaknął. — Lecicie. Dobrze zrobiliście, Satyno i Niebieskozęby, wszyscy dobrze zrobiliście zawiadamiając mnie, co się tu dzieje.

Otaczający go Dołowcy zaczęli podskakiwać, wyrażając w ten sposób odprężenie, chociaż nie byli tego całkiem pewni. Uświadomił sobie teraz, że kazał Hale’owi i jego ludziom wynieść się tym samym promem… że złośliwość ludzka może doprowadzić do następnej nieprzyjemnej sytuacji.

— Porozmawiam z człowiekiem, który dowodzi statkiem uspokoił ich. — Będziecie lecieli w innej części promu niż Hale. Nic wam nie grozi. Obiecuję to wam.

— Dobrze-dobrze-dobrze — westchnęła Satyna i objęła go. Poklepał ją po ramieniu, odwrócił się i wpadł z kolei w objęcia Niebieskozębego. Pogładził Dołowca po szorstkiej sierści. Rozstawszy się z Dołowcami ruszył pod górę szlakiem wiodącym do lądowiska. Nagle przystanął na widok kilku sylwetek rysujących się na szczycie wzgórza.

Miliko i jeszcze dwoje. Wszyscy z karabinami. Poczuł nagłą ulgę na myśl, że mimo wszystko ma sprzymierzeńców. Pomachał im ręką na znak, że wszystko w porządku i pośpieszył ku nim. Miliko podbiegła do niego pierwsza i padła mu w ramiona. Dołączyli do nich dwaj towarzysze Miliko, strażnicy z promu.

— Wysyłam z wami na górę paru ludzi z personelu oznajmił im. — Zostali dyscyplinarnie zwolnieni ze służby i ja pokrywam koszta ich przelotu. Odbierzcie im broń. Wysyłam też na górę kilku Dołowców i byłoby najlepiej, gdyby te dwie grupy odbyły podróż odseparowane od siebie.

— Tak jest, sir. — Strażnicy nie stawiali żadnych pytań. — Możecie wracać — powiedział. — Poprowadźcie kolumnę tą drogą; wszystko już w porządku.

Oddalili się, aby wprowadzić w życie jego rozkazy. Miliko, trzymając pożyczony od kogoś karabin, stała u jego boku. Obejmowali się ramionami.

— To banda Hale’a — wyjaśnił jej. — Kazałem im pakować manatki.

— Zostaniemy bez strażników.

— To nie Q zaczęli. Zawiadomię o tym zajściu stację. — Poczuł skurcz żołądka; dawała o sobie znać spóźniona reakcja na niedawne wydarzenia. — Wydaje mi się, że zobaczyli cię na szczycie. Może to skłoniło ich do uległości.

— Na stację poszedł już meldunek ostrzegający o krytycznej sytuacji. Byłam pewna, że to Q. Prom połączył się z centralą stacji.

— Więc chodźmy lepiej do Dyspozytorni i odwołajmy alańn. — Pociągnął ją za sobą; schodzili stokiem w kierunku kopuły. Nogi miał jak z waty.

— Nie było mnie tam, na górze — odezwała się po chwili.

— Gdzie?

— No, na szczycie wzgórza. Kiedy tam dotarłam, byli z tobą tylko Dołowcy i Q.

Zaklął zdziwiony, że jednak jego bluff odniósł skutek.

— Dobrze, że pozbywamy się Brana Hale’a — powiedział.

Minęli przełęcz między wzgórzami, przeszli przez mostek przerzucony nad wężami odprowadzającymi wodę i zaczęli się wspinać stokiem do Dyspozytorni. Wewnątrz poszkodowanemu chłopcu udzielano pomocy medycznej, a dwóch nie kryjących zdenerwowania techników uzbrojonych w pistolety pilnowało ludzi z Q, którzy go tu przyprowadzili. Emilio machnął na nich, żeby dali spokój. Ostrożnie odłożyli broń; nie wyglądali na zachwyconych całą tą sytuacją.

Niezdecydowanie neutralni, pomyślał Emilio. Poszliby za tym, który wyszedłby zwycięsko z tej awantury przy Q, obojętnie czy byłby to Hale, czy ja. Nie mógł na nich liczyć. Nie czuł do nich o to urazy, był tylko zawiedziony.

— W porządku, sir? — spytał Jim Ernst.

Skinął głową i stał, patrząc, z Miliko u boku.

— Wywołaj stację — powiedział po chwili. — Zamelduj, że się uspokoiło.


Tulili się do siebie w ciemnym pomieszczeniu, jakie wynaleźli dla nich ludzie, w wielkim pustym brzuchu statku, w miejscu, gdzie strasznym echem odbijało się dudnienie pracującej maszynerii. Musieli korzystać z masek do oddychania, co pociągało za sobą wiele niewygód. Stosując się do zaleceń ludzi, przywiązali się do poręczy, co miało im zapewnić bezpieczeństwo, po czym Satyna objęła Niebieskozębego-Dalut-hos-me czując wstręt do tego miejsca, do przenikliwego chłodu i uwierających masek, a przede wszystkim bojąc się, bo powiedziano im, że dla bezpieczeństwa muszą się przywiązać. Nie myślała o statkach w kategoriach ścian i stropów, które ją przerażały. Wyobrażała sobie zawsze, że lot statkiem to rodzaj wyzwolenia będącego udziałem szybujących ptaków, coś wzniosłego i oszałamiającego, a nie gwałtowny ruch, który może sprawić, że potłuką się na śmierć. Dygotała wsparta plecami o poduszki, które dali im ludzie, dygotała, chociaż starała się opanować i czuła, że Niebieskozęby również drży.

— Możemy jeszcze wrócić — odezwał się, bo nie leciał z własnego wyboru.

Nie odpowiedziała, zacisnęła mocno zęby, żeby nie krzyknąć, że tak, że powinni tak zrobić, że powinni zawołać ludzi i powiedzieć im, że dwoje bardzo małych, bardzo nieszczęśliwych Dołowców rozmyśliło się.

Potem zawyły silniki. Wiedziała, co to znaczy — słyszała ten hałas często. Teraz go czuła, a przerażenie przenikało ją do szpiku kości.

— Zobaczymy wielkie Słońce — odezwała się teraz, kiedy nie było już odwrotu. — Zobaczymy dom Bennetta. Niebieskozęby przytulił ją mocniej do siebie.

— Bennett — powtórzył za nią imię, które uspokoiło ich oboje. — Bennett Jacint.

— Zobaczymy wizerunki ducha z Nadwyża — powiedziała.

— Zobaczymy Słońce.

Przytłoczył ich wielki ciężar, poczucie ruchu i jednocześnie miażdżenia. Uścisk Niebieskozębego sprawiał jej ból; trzymała się go nie mniej kurczowo. Przyszła jej do głowy myśl, że ta wielka siła, którą ludzie wytrzymują, może ich zgnieść i nikt nawet tego nie zauważy; może ludzie zapomnieli, że oni są tutaj, w tym nieprzeniknionym mroku brzucha statku. Ale nie, Dołowcy odlatywali przecież i przylatywali; hisa wytrzymywali tę wielką siłę, latali i widzieli wszystkie cuda, jakie zamieszkiwały na Nadwyżu, chodzili tam, skąd mogli patrzeć z góry na gwiazdy i spoglądali w oblicze wielkiego Słońca, sycili swe oczy dobrymi rzeczami.

Wszystko to czekało na nich. Była teraz wiosna i oboje czuli przypływ rui, i wybrała sobie Podróż; jaką odbędzie, dłuższą niż wszystkie podróże, i wysokie miejsce, wyższe od wszystkich miejsc, gdzie spędzi swoją pierwszą wiosnę.

Ciśnienie zmalało; nadal obejmowali się kurczowo, nadal odczuwali ruch. To był bardzo daleki lot, uprzedzono ich; nie wolno im się odwiązywać, dopóki nie przyjdzie człowiek i nie powie, że już można. Konstantin pouczył ich, co mają robić, a wtedy na pewno nic im się nie stanie. Czuła, że tak będzie, a wiara jej wzrastała w miarę, jak słabła przygniatająca ich siła i Satyna wiedziała, że żyją. Byli w drodze. L e c i e l i .

Tuliła do siebie muszlę, którą dał jej Konstantin, dar, który wyznaczał jej początek tego Okresu; owinęła się też czerwoną tkaniną, swym specjalnym skarbem, najlepszą rzeczą, zaszczytem, że sam Bennett nadał jej imię. Dzięki tym rzeczom czuła się bardziej bezpiecznie; tak samo dzięki Niebieskozębemu, do którego odczuwała coraz większy pociąg, prawdziwe uczucie, nie wiosenną gorączkę parzenia się. Nie był największy i daleko mu było do najprzystojniejszego, ale odznaczał się rozumem i otwartą głową.

Niezupełnie. Poszperał w jednej z toreb, które zabrał ze sobą, wydobył z niej krótką gałązkę ze świeżo pękniętymi pąkami… zsunął maskę, żeby ją powąchać, potem podsunął do powąchania jej. Zabierali ze sobą świat, rzeki i poczucie czegoś wielkiego.

Poczuła przypływ pożądania i pomimo panującego chłodu zaczęła się pocić. To nie było naturalne; będąc tak blisko niego nie miała przed sobą przestrzeni, nie miała gdzie uciekać, nie dręczył jej niepokój, który gnałby ją dalej i dalej w samotne tereny, gdzie stoją tylko wizerunki. Podróżowali w dziwny i obcy sposób, drogą, na którą tak samo spoglądało z góry wielkie Słońce, a więc nie musiała robić nic. Przyjęła pieszczoty Niebieskozębego nerwowo z początku, a potem z coraz większą uległością, bo tak powinno być. Zaloty, które ciągnęłyby się na powierzchni planety dopóty, dopóki nie zostałby ostatnim samcem wystarczająco zdecydowanym, aby pójść za nią wszędzie… okazały się zbędne. Był tym, który doszedł najdalej, był tutaj i tak właśnie powinno być.

Ruch statku uległ zmianie; przez chwilę drżeli ze strachu w swoich objęciach, ale przecież ludzie mówili, że tak będzie i słyszeli od swoich, że nastaje tu czas wielkich dziwów. Śmiali się łącząc i rozdzielając oszołomieni i zachwyceni. Zachwycali się kawałkiem kwitnącej gałązki unoszącej się obok nich w powietrzu i oddalającej się, gdy uderzali ją po kolei. Wyciągnęła ostrożnie rękę i śmiejąc się zerwała ją z powietrza, a potem puściła.

— Więc tu mieszka Słońce — domyślił się Niebieskozęby. Pomyślała, że to musi być prawda, wyobraziwszy sobie Słońce dryfujące majestatycznie poprzez światło swej mocy i ich samych płynących tą rzeką w kierunku Nadwyża, metalowego domu ludzi, który wyciąga do nich ramiona. Połączyli się i znowu połączyli w przypływie owej cudownej radości.

Po długim, długim czasie zaszła kolejna zmiana, wystąpiły niewielkie naprężenia w wiązaniach, bardzo słabe i wkrótce zaczęli odczuwać swój ciężar.

— Zniżamy się — pomyślała głośno Satyna. Ale pozostali spokojni pamiętając o tym, co im mówiono — że muszą czekać na człowieka, który przyjdzie im powiedzieć, że jest bezpiecznie.

I nastąpiła seria szarpnięć i strasznych zgrzytów, i znowu objęli się kurczowo ramionami, ale teraz wyczuwali pewnie ziemię pod nogami. Głośnik gdzieś w górze rozjazgotał się ludzkimi głosami wydającymi instrukcje i żaden z nich nie sprawiał wrażenia przestraszonego, były to normalne głosy ludzi, szybkie i nie zabarwione humorem.

— Zdaje mi się, że wszystko w porządku — powiedział Niebieskozęby.

— Nie możemy się stąd ruszać — przypomniała mu.

— Zapomną o nas.

— Nie zapomną — uspokoiła go, ale sama miała wątpliwości; tak ciemno tu było i niegościnnie, tylko te nikłe światełko nad ich głowami, tam gdzie siedzieli.

Rozległ się przeraźliwy metaliczny zgrzyt. Drzwi, przez które tu weszli, otworzyły się i nie zobaczyli przez nie teraz wzgórz i lasów, ale żebrowane, przypominające gardziel przejście, z którego wionęło na nich zimnym powietrzem.

Przyszedł nim ubrany na brązowo człowiek niosący jeden z megafonów. „Chodźcie”, powiedział do nich i z pośpiechem zaczęli się odwiązywać. Satyna wstała i stwierdziła, że nogi się jej trzęsą; oparła się o Niebieskozębego i on też się zatoczył.

Człowiek wręczył im dary, srebrne sznury do noszenia.

— To są wasze numery — wyjaśnił. — Trzeba je zawsze nosić. — Zapisał ich imiona i uczynił gest w kierunku przejścia. Chodźcie za mną. Zarejestrujemy was.

Przeszli za nim przez wzbudzające grozę przejście i znaleźli się w miejscu podobnym do brzucha statku, w którym przed chwilą byli, w miejscu metalowym i chłodnym, ale bardzo, bardzo wielkim. Satyna rozglądała się wkoło dygocząc.

— Jesteśmy w większym statku — zawyrokowała. — To też statek. — I zwracając się do człowieka, spytała: — Człowieku, czy jesteśmy na Nadwyżu?

— To stacja — przytaknął człowiek.

Cień zawodu zagościł w sercu Satyny. Spodziewała się wspaniałych widoków, ciepła Słońca. Zganiła się w duchu za tę niecierpliwość, wmawiając sobie, że to wszystko przed nimi, że będzie jeszcze pięknie.


PELL: SEKTOR NIEBIESKI PIAĆ: 2/9/52

W mieszkaniu panował porządek; drobiazgi poupychane były w koszach. Damon naciągnął kurtkę i poprawił kołnierz. Elena ubierała się jeszcze nie mogąc dojść do ładu ze swą talią, która zaokrągliła się chyba nieco. Przymierzała już drugi kombinezon. Z tego też nie była zadowolona. Podszedł do niej od tyłu, objął ją czule w talii i poszukał jej oczu w lustrze.

— Wyglądasz świetnie. Co z tego, że trochę widać?

Przyglądając się krytycznie ich odbiciom w lustrze położyła swoją dłoń na jego dłoni.

— To wygląda zupełnie tak, jakbym przybierała na wadze.

— Wyglądasz cudownie — zapewnił ją spodziewając się w zamian uśmiechu. Jej twarz w lustrze pozostała nadąsana. Obejmował ją jeszcze przez chwilę, bo wydawało mu się, że sprawia jej to przyjemność. — Dobrze już? — spytał. Pomyślał, że może przedobrzyła. Starała się przecież jak mogła, żeby dobrze wyglądać, otrzymała specjalne racje żywnościowe z intendentury… denerwuje się dzisiejszym wieczorem. Stąd te zabiegi. Stąd przejmowanie się nieistotnymi sprawami. — Czy to wizyta Talleya tak cię nastraja?

Przesunęła wolno palcami po jego palcach.

— Chyba nie. Ale nie bardzo wiem, o czym z nim rozmawiać. Nigdy nie miałam do czynienia z Uniowcem.

Opuścił ręce i kiedy się odwróciła, spojrzał jej w oczy. Te drobiazgowe przygotowania… ta chęć podobania się. To nie był entuzjazm. Tego się obawiał.

— Sama to sugerowałaś; pytałem przecież, czy jesteś pewna, że tego chcesz. Eleno, jeśli chociaż w najmniejszym stopniu czujesz się skrępowana tą sytuacją…

— Przez ponad trzy miesiące dręczyło cię przez niego sumienie. Nie zwracaj uwagi na moje dąsy. Jestem ciekawa, czy to takie dziwne?

Było w tym coś podejrzanego… te afektowane starania; aby mu dogodzić, ten bilans prowadzony przez Elenę: może to wdzięczność; albo sposób, w jaki stara się okazać mu swe przywiązanie. Przypomniał sobie te długie wieczory, Elena pogrążona w myślach po jednej stronie stołu, on po drugiej, ona przytłoczona tragedią Estelle, on — ludzkimi losami, którymi przyszło mu kierować. Pewnej nocy, kiedy wysłuchał już, co jej leżało na sercu, opowiedział o Talleyu. Takie gesty leżały w naturze Eleny: nie pamiętał, żeby zwierzał się jej z innych problemów. Wzięła sobie ten problem do serca i próbowała rozwiązać bez względu na trudności. Uniowiec. Nie miał możliwości sprawdzenia, co ona czuje w tych okolicznościach. Wydawało mu się, że wie.

— Nie patrz tak — mruknęła. — Powiedziałem przecież, że jestem ciekawa. Ale tu chodzi o sytuację towarzyską. O czym tu rozmawiać? Wspominać stare dzieje? Czy my się już gdzieś nie spotkaliśmy, panie Talley? Może strzelaliśmy do siebie? A może poruszymy tematy rodzinne… Jak tam pańscy krewni, panie Talley? Albo może porozmawiamy o szpitalu. Jak się panu podoba na Pell, panie Talley?

— Eleno…

— Przecież pytałeś.

— Chciałbym wiedzieć, co o tym myślisz.

— A wyznaj mi szczerze, co ty o tym myślisz?

— Niezręczna sytuacja — przyznał i oparł się o blat. — Ale, Eleno…

— Chcesz wiedzieć, co ja o tym myślę; jestem skrępowana, po prostu skrępowana. Przychodzi tutaj, a my mamy go zabawiać i prawdę mówiąc nie wiem, co będziemy z nim robili. Odwróciła się do lustra. — O tym właśnie myślę. Mam nadzieję, że będzie na luzie i spędzimy wszyscy miły wieczór.

Inaczej to widział… długie chwile milczenia.

— Muszę po niego pójść — powiedział. — Będzie na mnie czekał. — A potem, pod wpływem pewnego pomysłu, dodał: A dlaczego nie mielibyśmy przenieść się na górę, do dużej sali? Co będziemy tutaj siedzieć; tam żadne z nas nie będzie musiało grać roli gospodarza, co może wiele ułatwić.

Oczy jej pojaśniały.

— Przyprowadzisz go tam? Zajmę stolik. Nie ma sytuacji bez wyjścia.

— Wspaniale. — Pocałował ją w ucho, bo tylko ono było dostępne, dał jej lekkiego klapsa i wyszedł szybko, żeby się nie spóźnić.

Dyżurny zadzwonił po Talleya i ten szybko nadszedł korytarzem — nowy kombinezon, wszystko nowe. Damon przywitał go wyciągając rękę. Na twarzy Talleya pojawił się dziwny uśmiech, gdy ją ściskał, ale szybko z niej znikł.

— Już cię wypisali — powiedział Damon i zabrawszy z biurka dyżurnego mały plastikowy portfel wręczył go Talleyowi. Gdy będziesz się meldował wracając, to załatwi wszystko automatycznie. Masz tu dokumenty tożsamości, kartę kredytową i kwit z twoim numerem komputerowym. Zapamiętaj ten numer i zniszcz kwit.

Talley, wyraźnie poruszony, zajrzał do portfela.

— Jestem wypisany?

Najwyraźniej personel nie pofatygował się, żeby go o tym poinformować. Ręce mu drżały, smukłe palce trzęsły się wodząc po wydrukowanych na papierze słowach. Wpatrywał się w nie intensywnie, chłonąc ich znaczenie, dopóki Damon nie dotknął jego rękawa i nie odciągnął od biurka w głąb korytarza.

— Dobrze wyglądasz — powiedział. Tak też było. Ich postacie odbijały się jak zjawy w drzwiach transportowych — jedna ciemna, druga jasna, jego śniada, orla twarz i bladość Talleya. Pomyślał nagle o Elenie, czuł się trochę skrępowany obecnością Talleya, tą konfrontacją, w której przypominały mu się wszystkie błędy, jakie popełnił… patrzyły na niego niewinnie nie same oczy tego człowieka, ale coś z jego wnętrza… coś, co zawsze było niewinne.

Co ja mu powiem? rozbrzmiały mu echem drażliwe pytania Eleny. Mam go przepraszać? Przepraszam, że nie chciało mi się przeczytać twoich akt? Wydałem na ciebie wyrok… czas naglił? Wybacz mi… zwykle jesteśmy dokładniejsi?

Otworzył drzwi i gdy przez nie przechodzili, napotkał wzrok Talleya. W tych oczach nie było żadnego oskarżenia, żadnej urazy. Nie pamięta. Nie może pamiętać.

— Masz przepustkę — powiedział Damom gdy szli w kierunku windy — na wszystkie trasy, które nazywamy białymi. Widzisz tam, przy drzwiach, kolorowe kółka? Jest wśród nich i białe. Kluczem jest twoja karta; tak samo twój numer komputerowy. Jeśli zobaczysz białe kółko, możesz tamtędy przejść na podstawie karty lub numeru. Komputer cię przepuści. Nie próbuj wchodzić tam, gdzie nie ma białego kółka. Włączyłby się alarm i zaraz zjawiłaby się przy tobie służba bezpieczeństwa. Znasz takie systemy, prawda?

— Rozumiem.

— Przypominasz sobie swoją wiedzę na temat komputerów? Nie odzywał się przez kilka kroków.

— Komputer bojowy jest urządzeniem specjalizowanym, ale przypominam sobie trochę wiadomości teoretycznych.

— Dużo?

— Gdybym usiadł za klawiaturą… może bym sobie przypomniał.

— A mnie pamiętasz?

Doszli do windy. Damon wystukał na przyciskach wezwanie prywatne, ten przywilej dawała mu przepustka służby bezpieczeństwa; wolał uniknąć tłumu. Odwrócił się i napotkał zbyt otwarte spojrzenie Talleya. Dorośli zwykle uciekają wzrokiem, mrugają oczyma, spoglądają to tu, to tam, skupiają spojrzenie to na jednym, to na innym szczególe. W spojrzeniu Talleya brak było takiej aktywności, kojarzyło się ze spojrzeniem szaleńca, dziecka albo rzeźbionego bożka.

— Pamiętam, że już o to pytałeś — powiedział Talley. Jesteś jednym z Konstantinów. Jesteście właścicielami Pell, prawda?

— Właścicielami nie. Ale jesteśmy tu już od dawna.

— Ja nie, prawda?

W jego głosie pojawił się niepokój. Jak to jest, zastanawiał się Damon czując, że cierpnie mu skóra, jak to jest, kiedy się wie, że straciło się bezpowrotnie fragmenty swoich wspomnień? Jak można odnaleźć w czymkolwiek sens?

— Spotkaliśmy się, kiedy tu przybyłeś. Powinieneś wiedzieć… jestem tym, który wydał zgodę na Przystosowanie. Pracuję w biurze Radcy Prawnego. Podpisałem dokumenty skazujące cię na ten zabieg.

Nareszcie dostrzegł w jego oczach jakiś błysk. Podjechała winda; Damon wsunął rękę do wnętrza, żeby przytrzymać drzwi.

— Dałeś mi te dokumenty — powiedział Talley. Damon wszedł za nim do kabiny pozwalając zamknąć się drzwiom. Ruszyli do zielonego, którego kod wybrał. — Przychodziłeś mnie odwiedzać. To ty byłeś tam tak często… prawda?

Damon wzruszył ramionami.

— Nie chciałem tego, co się stało; nie uważałem tego za właściwe. Chyba mnie rozumiesz.

— Chcesz czegoś ode mnie? — W tonie głosu, jakim zadane zostało to pytanie, brzmiała wyraźna zgoda, a co najmniej przyzwolenie… na wszystko.

Damon spojrzał mu w oczy.

— Może przebaczenia — powiedział cynicznie.

— Nic prostszego.

— Naprawdę?

— Czy dlatego przychodziłeś? Dlatego przychodziłeś mnie odwiedzać? Dlaczego poprosiłeś mnie, żebym teraz z tobą poszedł?

— A jak myślisz?

Jego rozkojarzone spojrzenie zamgliło się nieco, zdawało wyostrzać.

— Nie mam pojęcia. To miło z twojej strony, że przychodziłeś.

— A myślałeś, że to mogło nie być miłe?

— Nie wiem, ile wspomnień mi pozostało. Wiem, że w mojej pamięci istnieją luki. Mogłem cię przedtem znać. Mogę pamiętać niektóre fakty innymi, niż były w rzeczywistości. Wszystko jedno. Nic mi nie zrobiłeś, prawda?

— Mogłem do tego nie dopuścić.

— Sam prosiłem o Przystosowanie… prawda? Zdaje mi się, że prosiłem.

— Tak, prosiłeś.

— A więc niektóre rzeczy dobrze pamiętam. Albo mi powiedzieli. Nie wiem. Mam iść z tobą dalej? A może tylko tego chciałeś się dowiedzieć?

— Wolałbyś nie iść dalej?

Zamrugał oczyma.

— Myślałem… kiedy nie czułem się jeszcze tak dobrze… myślałem, że może się znaliśmy. Wtedy zupełnie nic nie pamiętałem. Cieszyłem się, że przychodzisz. To był ktoś… zza ścian. I te książki… dziękuję ci za te książki. Sprawiły mi wiele radości.

— Spójrz na mnie.

Talley posłuchał; chwila skupienia, coś na kształt zrozumienia.

— Chcę, żebyś ze mną poszedł. Byłoby mi bardzo miło. Mówię szczerze.

— Tam, gdzie mówiłeś? Żeby poznać twoją żonę?

— Żeby poznać Elenę. I zobaczyć Pell. Z tej lepszej strony.

— Dobrze. — Wyraz oczu Talleya nie zmienił się.

Jest bierny, pomyślał Damon… to obrona, odwrót. W tym bezpośrednim spojrzeniu była ufność. A u człowieka z lukami w pamięci ufność była wszechogarniająca.

— Znam cię — powiedział Damon. — Czytałem protokół szpitalny. Wiem o tobie rzeczy, których nie wiem o własnym bracie. Sądzę, że powinienem cię o tym uprzedzić.

— Wszyscy go czytali.

— Jacy wszyscy?

— Wszyscy, których znam. Lekarze… wszyscy pracujący w ośrodku.

Zastanowił się. Obrzydzeniem napawała go myśl, że można kogoś poddać takiej wiwisekcji.

— Kopie zostaną wymazane.

— Tak jak ja. — Widmowy uśmiech wykrzywił wargi Talleya, smutny uśmiech.

— To nie była całkowita przebudowa — powiedział Damon. — Rozumiesz to?

— Wiem tyle, ile mi powiedzieli.

Kabina zwolniła i zatrzymała się na zielonym jeden. Drzwi otworzyły się na jeden z najruchliwszych korytarzy Pell. Zaczęli wsiadać dalsi pasażerowie; Damon wziął Talleya za rękę i przeciągnął przez tłoczących sil ludzi. Odwróciło się w ich stronę kilka głów z tłumu; ich uwagę zwrócił widok obcego o niezwykłym wyglądzie albo twarz Konstantina… zwykła ciekawość. Gwar trwał dalej. Z auli dobiegała muzyka, ciche melodyjne tony. W korytarzu krzątało się kilku robotników Dołowców pielęgnujących rosnące tu rośliny. Szli z Talleyem głównym nurtem przelewających się tędy tłumów, anonimowi wśród tej masy ludzkiej.

Korytarz przechodził w aulę. Panował tu mrok, jedyne światło spływało z ogromnych ekranów projekcyjnych stanowiących jednocześnie ściany sali: widoki gwiazd, sierpu Podspodzia, odfiltrowanego blasku Słońca, doków filmowanych przez kamery zewnętrzne. Muzyka była powolna, czar elektroniki, kurantów i od czasu do czasu drżenie basu, równoważone chwila po chwili do cichego tenoru rozmów toczonych przy stolikach, które zapełniały środek łukowatego holu. Ekrany sięgające od podłogi do wysokiego sufitu zmieniały się wraz z nieustannym wirowaniem samej Pell, a obrazy przełączały się synchronicznie z jednego na drugi. Podłoga, maleńkie figurki ludzi i same stoliki, wszystko to pogrążone było w mroku.

— Quen-Konstantin — powiedział do młodej kobiety za kontuarem przy wejściu.

Kelnerka od razu poprowadziła ich do zarezerwowanego stolika.

Ale Talley nie ruszył za nią. Damon obejrzał się i stwierdził, że tamten gapi się na ekrany z zachwytem.

— Josh — ponaglił go Damon i kiedy Talley nie zareagował, ujął go delikatnie za ramię. — Tędy.

Niektórych, trafiających do auli po raz pierwszy, zawodził zmysł równowagi. Mieli trudności z jej zachowaniem w powolnym wirowaniu obrazów, przy których stoliki wydawały się bardzo małe. Nie puszczał ręki Talleya, dopóki nie dotarli do stolika, pierwszego z brzegu, ze swobodnym widokiem na ekrany.

Kiedy podeszli, Elena wstała z miejsca.

— Josh Talley — Damon dokonał prezentacji. — Elena Quen, moja żona.

Elena zamrugała powiekami. Większość ludzi tak właśnie reagowała na widok Talleya. Powoli wyciągnęła rękę, a on uścisnął ją.

— Josh, tak? Elena.

Opadła z powrotem na krzesło, a oni zajęli swoje. Kelnerka stała z boku oczekując na zamówienie.

— Jeszcze raz to samo — powiedziała Elena.

Damon spojrzał na Talleya.

— Sam coś wybierzesz, czy zdasz się na mnie?

Talley wzruszył ramionami. Sprawiał wrażenie skrępowanego.

— I jeszcze dwa razy — powiedział Damon do kelnerki i ta zniknęła. Spojrzał na Elenę. — Tłoczno tu dzisiaj.

— Niewielu mieszkańców chodzi ostatnio do doków — odparła Elena. Miała rację; bezrobotni kupcy okupowali tam nieliczne bary, ciągłe problemy z utrzymaniem porządku.

— Podają tutaj obiady — powiedział Damon spoglądając na Talleya. — Może chociaż kanapkę?

— Już jadłem — odparł nieobecnym tonem, idealnym, by przerwać każdą konwersację.

— Czy dużo czasu spędzałeś na stacjach? — spytała Elena. Damon sięgnął pod stołem po jej rękę, ale Talley potrząsnął głową nie speszony.

— Byłem tylko na Russellu.

— Pell jest z nich najlepsza. — Prześlizgnęła się nad tą pułapką bez zmrużenia oka. Pierwszy strzał niecelny, pomyślał Damon zastanawiając się, czy Elena zrobiła to celowo. — Na żadnej nie ma nic takiego.

— Quen… to kupieckie nazwisko.

— To było kupieckie nazwisko. Zginęli na Marinerze.

Damon zacisnął dłoń w pięść na jej kolanach. Talley patrzył na nią poruszony.

— Przepraszam.

Elena potrząsnęła głową.

— To nie twoja wina, jestem pewna. Kupcy obrywają z obu stron. Pech i tyle.

— On nie może pamiętać — wtrącił Damon.

— Pamiętasz? — zapytała Elena.

Talley potrząsnął nieznacznie głową.

— A więc nie ma sprawy — powiedziała Elena. — Cieszę się, że mogłeś przyjść. Kosmos cię wypluł; teraz tylko mieszkaniec stacji zagra z tobą w kości?

Damon nie mógł otrząsnąć się z zakłopotania, ale Talley uśmiechnął się blado; to była jakaś mglista aluzja, którą chyba zrozumiał.

— Zdaje się, że tak.

— Szczęście w nieszczęściu — powiedziała Elena zerkając na Damona i zaciskając rękę. — Możesz grać w kości w dokach i wygrywać, ale ze starym Kosmosem nie tak łatwo. Nosi taki człowieka, a potem go za to doświadcza. Za ocalonych, Joshu Talley.

Gorzka ironia? A może próba pojednania? Typowy kupiecki humor, nieprzenikniony jak obcy język. Talleya chyba to odprężało. Damon wycofał swoją rękę i poprawił się na krześle.

— Czy rozmawiali już z tobą w sprawie pracy, Josh?

— Nie.

— Zostałeś wypisany. Jeśli nie możesz pracować, stacja będzie cię przez jakiś czas utrzymywać. Ale załatwię ci coś specjalnego, tak żebyś mógł wychodzić rano, pracować tak długo, jak będziesz się czuł na siłach i wracać do domu w południe, w dni główne. Odpowiadałoby ci to?

Talley nic nie odpowiedział, ale wyraź jego twarzy, oświetlonej do połowy przez obraz słońca — było teraz najbliżej i przesuwało się powoli — mówił, że tego pragnie, że mu na tym zależy.

Damon położył ręce na stole, zaaferowany teraz sposobem, w jaki ma mu oznajmić, co na razie dla niego załatwił.

— Może będziesz zawiedziony. Masz wyższe kwalifikacje. Chodzi o nieskomplikowany odzysk części maszyn… będziesz miał przynajmniej zajęcie, dopóki nie znajdziemy czegoś lepszego. Wyszukałem dla ciebie pokój w starym hospicjum centralnym dla kupców, łazienka, ale bez kuchni… zrobiło się niewiarygodnie ciasno. Prawo obowiązujące na stacji gwarantuje, że twój kredyt z racji zatrudnienia musi pokryć podstawowe koszta wyżywienia i czynszu za mieszkanie. Ponieważ nie masz kuchni, twoja karta będzie honorowana do pewnych granic w każdej restauracji. Powyżej tej granicy będziesz musiał płacić… ale komputer dysponuje zawsze wykazem prac dodatkowych dla ochotników i możesz taką podjąć, żeby sobie dorobić. Ewentualnie stacja zażąda od ciebie pracy na pełnym etacie za wyżywienie i czynsz, ale dopiero wtedy, gdy będziesz do takiej pracy zdolny. Odpowiada ci to?

— Jestem wolny?

— Tak, w rozsądnych granicach.

Przyniesiono drinki. Damon podniósł swoją pienistą mieszaninę soku z letnich owoców z alkoholem i obserwował z zainteresowaniem, jak Talley kosztuje jednego z przysmaków Pell i reaguje zadowoleniem. Pociągnął łyk ze swojej szklanki.

— Nie jesteś stacjonerem — zauważyła Elena po chwili milczenia.

Talley patrzył na ściany za nimi, na powolny balet gwiazd. ;,Ze statku niewiele widać”, powiedziała kiedyś Elena, usiłując mu to wyjaśnić. „W każdym razie nie to, co sobie wyobrażasz. Najważniejsze, że się tam jest; że to działa na ciebie; owo uczucie poruszania się przez coś, co w każdej chwili może cię zaskoczyć. Wrażenie, że jest się w tej skali pyłkiem i że brnie się przez tę pustkę samotnie, czego nie można powiedzieć o żadnej planecie i o niczym, co wokół tej planety wiruje. To właśnie to wrażenie i nie opuszczająca cię ani na chwilę świadomość, że stary frant Kosmos jest tuż za metalem, o który się opierasz. Wy, mieszkańcy stacji, lubujecie się w swoich iluzjach. A ludzie przykuci do powierzchni planety, niebieskoniebowcy, nawet nie wiedzą, jak wygląda rzeczywistość.”

Poczuł nagle przenikający go dreszcz, poczuł się odtrącony odnosząc wrażenie, że parę tworzą tu Elena i ten obcy po drugiej stronie stolika. Jego żona i ten człowiek o boskiej twarzy, Talley. To nie była zazdrość. To było uczucie paniki. Sączył wolno drinka. Obserwował Talleya, który patrzył na ekrany nie przyciągające uwagi nikogo z mieszkańców stacji. Jak człowiek przypominający sobie odruch oddychania.

Zapomnij o stacji, słyszał w głosie Eleny. Nigdy nie będziesz tu zadowolony. Jak gdyby ona i Talley rozmawiali ze sobą językiem, którego on nie rozumiał, chociaż używali znajomych słów. Jak gdyby straciwszy przez Unię statek swej kupieckiej rodziny współczuła Uniowcowi, który utracił swój i jak ona znalazł się na stacji. Damon sięgnął pod stołem i znalazłszy dłoń Eleny zamknął ją w swojej.

— Być może nie potrafię dać ci tego, czego pragnąłbyś najbardziej — zwrócił się do Talleya walcząc z urazą i zmuszając się do zachowania uprzejmości. — Pell nie będzie cię teraz trzymała w nieskończoność i jeśli zdołasz znaleźć jakiś kupiecki statek, który będzie skłonny cię zabrać, skoro twoje dokumenty są już w porządku… to w przyszłości możesz skorzystać z takiej ewentualności. Ale zapamiętaj moją radę: przygotuj się na długi pobyt tutaj. Sytuacja jeszcze się nie wyjaśniła i kupcy kursują tylko do kopalń i z powrotem.

— Długodystansowcy zapijają się w dokach na umór mruknęła Elena. — Prędzej niż chleb skończy się na Pell zapas trunków. No, na jakiś czas jeszcze wystarczy. Sytuacja poprawi się. Boże miej nas w swojej opiece, to co połknęliśmy, nie może przecież siedzieć w nas wiecznie.

— Eleno.

— Czy on też nie jest na Pell? — spytała. — Czy nie jesteśmy tu wszyscy? Jego życie jest związane z naszym.

— Nie zaszkodzę Pell — bąknął Talley.

Jego ręka poruszyła się na stole pod wpływem lekkiego tiku. Zadziałał jeden z kilku wszczepów, wywołując awersję. Damon nie puszczał pary z ust o blokadzie psychicznej, o której wiedział; ale dla kogoś wykształconego było to i tak oczywiste. Talley był inteligentny; być może w końcu domyśli się, co mu zrobiono.

— Ja… — Talley wykonał kolejny nieskoordynowany ruch ręką — ja nie znam tego miejsca. Potrzebuję pomocy. Czasami nawet nie wiem, jak się w to wplątałem. A wy wiecie? Czy ja wiedziałem?

Dziwaczne kojarzenie informacji. Damon spoglądał na niego niespokojnie, obawiając się przez chwilę, że Talley wpada w jakiś nietypowy rodzaj histerii; nie bardzo wiedziałby, jak się zachować wobec niego w publicznym miejscu, gdyby istotnie tak było.

— Dysponuję protokołami — odpowiedział na pytanie Talleya. — Zawarta jest w nich cała moja wiedza o tej sprawie.

— Czy jestem waszym wrogiem?

— Ja cię za takiego nie uważam.

— Pamiętam Cyteen.

— Masz skojarzenia, za którymi nie nadążam, Josh.

Usta mu drżały.

— Ja też za nimi nie nadążam.

— Powiedziałeś, że potrzebujesz pomocy. Dlaczego, Josh?

— Tutaj. Na stacji. Nie przestaniesz przychodzić do…

— Chodzi ci o odwiedziny? Nie będziesz już w szpitalu. Nagle uzmysłowił sobie sens swoich słów. Przecież Talley to wiedział. — Chodzi ci o to, że załatwię ci pracę i pozostawię samemu sobie? Nie. Skontaktuję się z tobą w przyszłym tygodniu, zaufaj mi.

— Chciałam zasugerować — wtrąciła łagodnie Elena — żebyś wydał Joshowi zezwolenie na dostęp do komputera, a wtedy będzie mógł telefonować bezpośrednio do naszego mieszkania. Kłopoty nie trzymają się godzin urzędowania i jedno albo drugie z nas będzie mogło zaradzić pewnym sytuacjom. Jesteśmy twoimi prawnymi opiekunami. Jeśli nie będziesz mógł złapać Damom, dzwoń do mojego biura.

Talley skinął głową. Przesuwające się ekrany nie ustawały w przyprawiającej o zawrót głowy wędrówce. Przez długi czas prawie się nie odzywali, wsłuchani w muzykę. Zamówili następną kolejkę.

— Byłoby nam miło — powiedziała w końcu Elena — gdybyś wpadł do nas na obiad pod koniec tygodnia… skosztujesz mojej kuchni. Pogramy w karty. Chyba grywasz w karty.

Oczy Talleya przesunęły się znacząco na Damona, jakby pytał go o pozwolenie.

— To dawno ustanowiony u nas zwyczaj karcianych nocy powiedział Damon. — Raz w miesiącu zmiany mojego brata i jego żony przecinały się z naszymi. W dzień przestępny… przeniesiono ich na Podspodzie ze względu na kryzys. Josh umie grać — zwrócił się do Eleny.

— Dobrze.

— Nienadzwyczajnie — powiedział Talley.

— Nie będziemy grali na pieniądze — uspokoiła go Elena.

— Przyjdę.

— Świetnie — powiedziała.

W chwilę później powieki Josha opadły do połowy oczu. Spory wysiłek i po chwili doszedł do siebie. Wychodziło z niego całe napięcie.

— Josh — powiedział Damon — czy zdołasz stąd wyjść?

— Nie jestem pewien — odparł z cierpieniem w głosie. Damon wstał, Elena uczyniła to samo; Talley odepchnął się bardzo ostrożnie od stołu i słaniając się na nogach ruszył niepewnie przed siebie ubezpieczany przez nich z obu stron. To chyba nie te dwa słabe drinki, pomyślał Damom raczej już ekrany i wyczerpanie. Talley odzyskał poczucie równowagi, gdy znaleźli się w korytarzu i zdawał się oddychać pełną piersią, sycąc się panującą tu jasnością i stabilnością. Trójka Dołowców przyglądała im się spoza masek okrągłymi oczyma.

Odprowadzili go we dwójkę do windy, zjechali z nim do czerwonego i odstawili z powrotem do biurka dyżurnego za szklanymi drzwiami. Mieli już dzień przestępny i strażnikiem na służbie był jeden z Mullerów.

— Dopilnuj, żeby doszedł do siebie — poprosił go Damon.

Minąwszy biurko strażnika Talley przystanął, obejrzał się na nich z dziwnym wyrazem oczu i patrzył tak, dopóki strażnik nie wrócił i nie poprowadził go korytarzem.

Damon objął Elenę ramieniem i ruszyli do domu.

— Dobrze, że go zaprosiłaś — powiedział.

— Jest jakiś zagubiony — odparła Elena — ale kto by nie był na jego miejscu? — Wyszła za nim przez drzwi na korytarz. Szli trzymając się za ręce. — Wojna przynosi straszne skutki — powiedziała. — Gdyby któryś z Quenów przeżył Marinera… byłoby z nimi tak samo, tylko jak w lustrze, prawda?… A więc Boże miej nas w opiece, miej w swej opiece jego. On równie dobrze mógłby być jednym z naszych.

Wypiła chyba więcej niż on… zawsze pod wpływem alkoholu wpadała w ponury nastrój. Pomyślał o dziecku; ale to nie była odpowiednia chwila na prawienie jej morałów. Uścisnął jej rękę, pogładził po włosach i skierowali się w stronę domu.

2

STACJA CYTEEN: REJON ZAMKNIĘTY: 8/9/52

Marsh jeszcze się nie pojawił; nie było ani bagaży, ani jego samego. Ayres urządził się już z pozostałymi; wybrał sobie pokój spośród czterech, które wychodziły na centralne patio i były od niego oddzielone rozsuwanymi ściankami działowymi. Rolę ścian spełniały tu wszędzie ruchome białe płyty, które można było przesuwać po srebrzystych prowadnicach. Meble skromne, funkcjonalne, niekomfortowe również osadzone na prowadnicach. To już czwarta taka przeprowadzka w ciągu ostatnich dziesięciu dni; z obecnej kwatery do ostatniego miejsca zamieszkania nie było zbyt daleko, na pierwszy rzut oka nie różniła się w niczym od tamtej, tak samo strzegły jej młode manekiny, wszechobecne i uzbrojone, zajmujące swe stanowiska w korytarzach… te same od kilku miesięcy, jakie tu przebywali, zanim zaczęły się przenosiny.

Nie wiedzieli właściwie gdzie się znajdują — czy na jakiejś stacji w pobliżu tej pierwszej, czy też na samej Cyteen. Na pytania udzielano im wykrętnych odpowiedzi. Względy bezpieczeństwa, tak uzasadniano przenosiny, cierpliwości. Ayres zacho wał spokój wobec towarzyszących mu delegatów, tak samo, jak czynił to wobec rozmaitych dygnitarzy i agentów, wojskowych i cywilnych — jeśli w Unii można się było w ogóle pokusić o takie rozróżnienie — którzy ich przesłuchiwali prowadząc rozmowy zarówno z całą grupą, jak i z każdym z osobna. Dopóty powtarzał przyczyny i warunki ich apelu o pokój, dopóki nie osiągnął automatyzmu w modulacji głosu, dopóki nie nauczył się na pamięć odpowiedzi swych towarzyszy na te same pytania; dopóki to przedstawienie nie stało się tym, czym w istocie było, przedstawieniem, celem samym w sobie, czymś co mogli ciągnąć w nieskończoność, aż do granic cierpliwości swych gospodarzy/przesłuchujących. Gdyby prowadzili negocjacje na Ziemi, dawno już by zrezygnowali, dali wyraz swojemu oburzeniu, zmienili taktykę; tutaj nie było takiej możliwości. Byli bezsilni; robili, co mogli. Jego towarzysze radzili sobie nieźle w tych stresujących okolicznościach… oprócz Marsha. Marsh stawał się coraz bardziej nerwowy, niespokojny, spięty.

No i oczywiście Marsha Uniowcy upatrzyli sobie na obiekt szczególnego zainteresowania. Gdy wzywano ich na rozmowę pojedynczo, Marsh był spośród nich najdłużej nieobecny; przy każdej z czterech ostatnich przeprowadzek Marsh zawsze docierał na nową kwaterę jako ostatni. Bela i Dias nie komentowali tego; tych dwoje nie rozmawiało ani nie spekulowało na żaden temat. Ayres nie robił żadnych uwag na ten temat sadowiąc się w jednym z siedmiu foteli stojących na patio ich apartamentu przed obowiązkowym odbiornikiem vid i skupiając na najnowszym, przygotowanym przez Uniowców specjalnie dla nich programie propagandowym; czy nadawano go w zamkniętej sieci kablowej, czy ze studia wideo stacji, miał do czynienia z ludźmi o mentalności niewiarygodnie odpornej na nudę — same historie sprzed lat, rozliczenia katalogujące rzekome okrucieństwa, jakich dopuściła się Kompania i Flota Kompanii.

Nie było to dla niego nic nowego. Zażądali udostępnienia stenogramów przesłuchań, jakie przeprowadzały z nimi władze lokalne, ale spotykali się z odmową. Środki, za pomocą których mogli prowadzić własne notatki, nawet przybory do pisania, wykradziono im z bagaży, a ich protesty oddalano i ignorowano. Tym ludziom nie znany był respekt dla konwencji dyplomatycznych… typowe, myślał Ayres, dla tej sytuacji, dla władz podpierających się uzbrojonymi po zęby szczeniakami o oczach szaleńców, recytującymi z pamięci regulaminy. Oni najbardziej go przerażali, ta szalonooka młodzież, ci młodzi ludzie nienaturalnie podobni jeden do drugiego. To byli fanatycy, wiedzieli tylko tyle, ile nakładziono im do głów. Nie rozmawiajcie z nimi, ostrzegał swoich towarzyszy. Róbcie, co każą, a w kwestiach spornych zwracajcie się do ich przełożonych.

Dawno już stracił wątek programu. Zerknął na Dias siedzącą z oczyma wlepionymi w ekran i na Belę grającego w grę logiczną prowizorycznymi pionkami. Spojrzał ukradkiem na zegarek, który na próżno usiłował zsynchronizować z czasem Uniowców, mierzonym tutaj inaczej niż na Ziemi czy Pell i inaczej, niż to zalecały normy ustanowione przez Kompanię. Marsha nie było już ponad godzinę. Minęła godzina, od kiedy tu przybyli.

Zagryzł usta, wysiłkiem woli skupił uwagę na przedstawianym na ekranie materiale, który nadawał się tylko do poduszki, a i to nie za bardzo: do tych oszczerstw zdążyli się już przyzwyczaić. Jeśli miały ich denerwować, nie spełniały swojego zadania.

W końcu za drzwiami rozległ się szmer. Otworzyły się i do środka wślizgnął się Ted Marsh z dwoma swoimi torbami; w korytarzu mignęli dwaj młodzi, uzbrojeni strażnicy. Drzwi zamknęły się. Marsh przeszedł przez patio ze spuszczonym wzrokiem, ale drzwi do wszystkich sypialni były zasunięte.

— Która moja? — spytał nie mając innego wyjścia, jak zatrzymać się i odezwać.

— Nie z tej strony i nie tędy — powiedział Ayres.

Marsh przemknął się na drugą stronę patio i postawił torby przy drzwiach sypialni. Rude włosy opadały mu w nieładzie, rzadkimi pasmami na uszy; kołnierz miał pomięty. Nie patrzył na nich. Wszystkie jego ruchy były niepewne i nerwowe.

— Gdzie byłeś? — spytał ostro Ayres, zanim tamten zdążył skryć się w swoim pokoju.

Marsh rzucił za siebie spłoszone spojrzenie.

— Małe nieporozumienie z moim przydziałem. Ich komputer umieścił mnie na jakiejś innej liście.

Pozostali podnieśli głowy i słuchali. Marsh patrzył na nich i pocił się.

Zarzucić mu kłamstwo? Okazać oburzenie? Wszystkie pomieszczenia były monitorowane; nie mieli co do tego złudzeń. Mógł nazwać Marsha kłamcą i dać wyraźnie do zrozumienia, że gra osiągnęła kolejny poziom. Mogli… wzdrygnął się instynktownie na tę myśl… mogli zabrać tego człowieka do łazienki i~ pod groźbą utopienia wydobyć z niego całą prawdę tak samo skutecznie, jak wcześniej mogła to uczynić Unia. Gdyby przesłuchujący tak zrobili, nerwy Marsha raczej na pewno by nie wytrzymały. Zysk stał pod znakiem zapytania na wszystkich frontach.

A może, do głosu doszło współczucie, a może Marsh zachował nakazane mu milczenie. A może Marsh chciałby im się zwierzyć, ale przestrzegał nakazu milczenia cierpiąc w imię lojalności. Wątpił w to. Nie ulegało wątpliwości, że Uniowcy zagięli na Marsha parol wyczuwając w nim człowieka jeśli nie słabego, to najsłabszego z nich czworga. Marsh uciekł ze wzrokiem, wniósł swoje torby do pokoju i zasunął za sobą drzwi.

Ayres powstrzymał się nawet od wymiany spojrzeń z pozostałymi. Nieprzerwana inwigilacja była prawdopodobnie prowadzona i na wizji. Odwrócił się do ekranu i dalej oglądał program.

Potrzebowali czasu, czasu zyskiwanego czy to w ten sposób czy też poprzez przeciąganie negocjacji. Ta świadomość pozwalała lepiej znosić stres. Codziennie dyskutowali z Unią, ze zmieniającą się wciąż procesją jej oficjalnych przedstawicieli. Unia zgadzała się w zasadzie na ich propozycje, zapewniała o swym zainteresowaniu, rozmawiała i dyskutowała, odsyłałam ich od jednego do drugiego komitetu, redagowała punkty protokołu. Protokołu, kiedy z bagaży skradziono im wszystkie materiały! Sprawa nie posuwała się naprzód po żadnej ze stron i bardzo chciałby wiedzieć, co przeszkadza Unii.

Działania wojskowe na pewno były prowadzone nadal; to mogło zaszkodzić w negocjacjach. Rezultaty spadną im na głowę w najmniej odpowiednim momencie i będą zmuszeni pójść na dalsze ustępstwa.

Oczywiście Pell. Pierwszym ustępstwem, o jakie ich poproszą, będzie najprawdopodobniej Pell; a do tego nie można dopuścić. Drugą pozycją na tej liście będzie bez wątpienia żądanie postawienia oficerów Kompanii przed rewolucyjnym trybunałem Unii. Zadanie prawdę mówiąc niewykonalne, ale w drodze kompromisu można sporządzić jakiś nie mający znaczenia dokument: może wyjęcie spod prawa. Nie zamierzał podpisywać wyroków śmierci na personel Floty, jeśli znajdzie się jakieś inne wyjście, ale zgłaszanie sprzeciwu wobec nakazu ścigania niektórych, sklasyfikowanych przez oficjalne czynniki Unii jako wrogowie stanu… może być do tego zmuszony. Unia i tak postąpi, jak będzie chciała. A to, co dzieje się tak daleko, nie będzie miało większego politycznego oddźwięku na Ziemi. To czego nie mogły przekazać do mieszkań media wizualne, nie przykuwało na długo uwagi opinii publicznej. Statystycznie rzecz biorąc większość elektoratu nie umiała czytać albo z zasady nie czytywała prasy drukowanej; nie ma obrazów, nie ma wiadomości; nie ma wiadomości, nie ma wydarzeń; nie ma solidaryzowania się ze strony szerokich mas społeczeństwa ani ciągłego zainteresowania środków masowego przekazu… zostawmy politykę Kompanii. Przede wszystkim nie mogli narażać na niebezpieczeństwo tej większości, jaką zdobyli w poprzednich kadencjach, przez pół wieku ostrożnych manewrów, dyskredytowania w oczach opinii publicznej przywódców Separatystów… dotychczasowych poświęceń. Poczynienie dalszych było nieuchronne.

Słuchał idiotycznych programów vid, wertował materiały propagandowe szukając jakichkolwiek wzmianek dotyczących ich sytuacji, wysłuchiwał meldunków o rzekomych dobrodziejstwach świadczonych przez Unię na rzecz swych obywateli, o jej zakrojonych na wielką skalę programach reform wewnętrznych. Chciałby się dowiedzieć czegoś innego — czegoś o zasięgu terytoriów Unii w kierunku przeciwnym do Ziemi, o liczbie bez znajdujących się w ich posiadaniu, o tym, co się działo na zdobytych stacjach, o tym, czy nadal aktywnie rozwijali dalej położone terytoria, czy też wojna skutecznie zaangażowała ich wszystkie zasoby… tego rodzaju informacje były nieosiągalne. Tam samo zresztą jak rzetelne dane dotyczące rozmiarów produkcji ludzi z probówki, stosunku ich liczebności do ogółu populacji albo sposobu traktowania tych osobników. Po tysiąckroć przeklinał krnąbrność Floty, a w szczególności Signy Mallory. Nie miał całkowitej pewności co do słuszności obranej linii postępowania, aby wykluczyć Flotę ze swych planów. Nie wiedział, co mogłoby się stać, gdyby Flota nie podporządkowała się. Znajdowali się teraz tam, gdzie musieli się znajdować, nawet jeśli był to układ białych pokoi, taki sam jak inne układy białych pokoi, które dotąd zamieszkiwali; robili, co do nich należało — bez pomocy Floty, która mogłaby im przysporzyć siły przetargowej w negocjacjach (niewielkiej) albo okazać się w nich straszliwie nieobliczalną stroną trzecią. Upór Pell też nie pomagał; Pell, która postanowiła przypodobać się Flocie. Świadomość posiadania przyczółka w postaci stacji mogła przewrócić w głowach takim jak Mallory.

Ciągle jednak powracało pytanie, czy Flota stawiająca swój interes ponad wszystko da sobie cokolwiek wyperswadować. Maziana i jemu podobnych nie można było w żadnym wypadku kontrolować przez okres potrzebny Ziemi do przygotowania obrony. Oni przecież, przypomniał sobie, nie urodzili się na Ziemi; sądząc z wrażenia, jakie na nim zrobili, niezbyt poważnie traktowali regulaminy. Podobnie jak personel naukowy, który w dawnych czasach na zakazy i wezwania emigracji ziemskiej do powrotu do domu zareagował przeniesieniem się w dalsze rejony Pogranicza. Na stronę Unii. Albo tacy Konstantinowie, którzy od tak dawna utrzymywali się przy władzy w swoim małym imperium, że zapomnieli o związkach z Ziemią.

I — przerażała go sama myśl o tym — nie spodziewał się różnicy, jaką tu zastał, nie spodziewał się takiej mentalności Unii, która zdawała się odchylać ku jakiemuś nieokreślonemu kątowi zachowania, ani zbieżnemu, ani zupełnie przeciwnemu do ich własnego. Unia usiłowała ich złamać… ta dziwaczna gra z Marshem, która na pewno świadczyła o podziałach i współzawodnictwie. Dlatego właśnie nie chciał angażować Marsha. Marsh, Bela i Dias nie dysponowali szczegółowymi informacjami; byli po prostu urzędnikami Kompanii i to, co wiedzieli, nie stwarzało specjalnego zagrożenia. Odesłał z powrotem na Ziemię dwójkę delegatów, którzy, podobnie jak on, wiedzieli za dużo; odesłał ich, żeby przekazali, iż na Flocie nie można polegać i że stacje upadają. Tyle już zrobił. On i towarzyszący mu tutaj ludzie prowadzili grę, którą im narzucono, zachowywali przez cały czas klasztorne milczenie, cierpieli nie komentując częstych zmian kwater i dezorganizacji, co prawdopodobnie miało wyprowadzić ich z równowagi — była to taktyka ukierunkowana na osłabienie ich pozycji w negocjacjach, miał nadzieję Ayres, a nie zapowiedź strasznej ewentualności aresztowania i wszczęcia śledztwa. Poddawali się wszystkiemu bez protestów z nadzieją, że są coraz bliżej sukcesu w rokowaniach.

A Marsh był cały czas wśród nich; zasiadał na ich naradach, spoglądał po nich, gdy byli sami, zastraszonym, roztargnionym wzrokiem, nie znajdując u nich moralnego wsparcia… bo pytania o przyczyny lub pocieszenie oznaczały złamanie zasady milczenia będącej ich murem obronnym. Dlaczego? napisał raz Ayres na plastikowym blacie obok ręki Marsha. Pisał palcem, bo ufał, że kreślonych tak liter nie wychwyci żadna kamera. I kiedy nie wywołano żadnej reakcji, dopisał jeszcze: Co? Marsh starł oba słowa, nie napisał nic i spojrzał w inną stronę. Jego usta drżały, jakby za chwilę miał wybuchnąć płaczem. Ayres więcej o nic go nie pytał.

Teraz wstał wreszcie, podszedł do drzwi pokoju Marsha i rozsunął je bez pukania.

Marsh, całkowicie ubrany. siedział na łóżku obejmując się ramionami i patrząc na ścianę, a może gdzieś poza nią.

Ayres podszedł i nachylił się do jego ucha.

— W paru słowach — powiedział najcichszym z szeptów, nie mając nawet pewności, że tamten usłyszy — co tu się według ciebie dzieje? Wypytywali cię? Odpowiedz mi.

Minęła chwila. Marsh wolno potrząsnął głową.

— Odpowiedz — powtórzył Ayres.

— Wciąż są jakieś opóźnienia — wyszeptał zająkując się Marsh. — Moje przydziały nigdy nie są w porządku. Zawsze coś się nie zgadza. Każą mi godzinami siedzieć i czekać. Tak to wygląda, proszę pana.

— Wierzę ci — powiedział Ayres.

Nie był o tym całkowicie przekonany, ale mimo wszystko powiedział, że wierzy i poklepał Marsha po ramieniu. Marsh nie wytrzymał i zaczął płakać. Łzy płynęły mu po twarzy, która usiłowała zachować normalny wyraz. Te cholerne kamery, których istnienie podejrzewali… wiecznie żyli’ pod wrażeniem, że są obserwowani przez kamery.

Ayres był wstrząśnięty. Nasunęło mu się podejrzenie, że oni sami, na równi z Unią, są dręczycielami Marsha. Wyszedł z pokoju Marsha ma patio. Czerwony ze złości zatrzymał się pośrodku i podniósł wzrok na skomplikowaną, kryształową oprawę oświetleniową, którą przede wszystkim podejrzewał o skrywanie aparatury monitorującej.

— Ja protestuję — rzucił ostrym tonem — przeciwko temu celowemu i nieuzasadnionemu prześladowaniu.

Potem odwrócił się, usiadł i dalej oglądał program prezentowany na ekranie. Jedyną reakcją jego towarzyszy było podniesienie głów. Znowu zapadła cisza.

W rozkładzie dnia przyniesionym następnego ranka przez uzbrojonego w karabin manekina nie było żadnego potwierdzenia tego incydentu.

Posiedzenie 0800, zawiadomił ich. Dzień rozpoczynał się wcześnie. Nie znaleźli żadnych innych informacji ani o temacie, ani z kim, ani gdzie, nie było nawet zwykłej wzmianki o spodziewanej porze lunchu. Marsh wyszedł ze swego pokoju z podkrążonymi oczyma, jakby wcale nie spał.

— Nie mamy wiele czasu na śniadanie — oznajmił Ayres; dostarczano je zwykle do ich kwater o 0730 i do tej godziny pozostało zaledwie kilka minut. Lampka przy drzwiach zamigotała po raz drugi. Otworzono je od zewnątrz i zamiast śniadania ujrzeli trójkę manekinów-strażników.

— Ayres — rzucił jeden z nich krótko, nie bawiąc się w kurtuazję. — Chodź z nami.

Zdusił odpowiedź, którą miał już na języku. Z nimi nie było sensu dyskutować; tak pouczał swoich ludzi. Wszedł do pokoju i naciągnął kurtkę prowadząc dalej tę samą grę, grę na zwłokę oraz na nerwach tych, którzy na niego czekali. Uznawszy, że ociąga się już wystarczająco długo, aby dopiąć swego, podszedł do drzwi i oddał się pod opiekę młodych strażników.

Marsh, nie mógł przestać o nim myśleć. O co chodziło w grze tamtych z Marshem?

Poprowadzili go korytarzem do windy; przesiadając się kilka razy i przechodząc przez sale bez oznakowań i nazw, dotarli w końcu do poziomu zajmowanego przez sale konferencyjne i biura, co rozwiało jego początkowe obawy. Weszli do znajomego pomieszczenia, a stamtąd do jednego z trzech pokoi przesłuchań, w których byli częstymi gośćmi. Tym razem wojsko. Klapkę kieszeni czarnego munduru siwowłosego mężczyzny zasiadającego za małym okrągłym stołem obciągało tyle żelastwa, że wystarczyłoby go do obdzielenia wyższymi stopniami kilku oficerów, z którymi rozmawiał ostatnio, wziętych razem. Zwariowany wzór insygniów. Nie wiadomo było dokładnie, co przedstawiają te pogmatwane symbole… z drugiej strony zabawne, że Unia rozwinęła tak skomplikowany system medali i odznaczeń, jakby cały ten złom miał wywierać wrażenie. Ale mimo wszystko świadczył o autorytecie i władzy, a to wcale nie było zabawne.

— Delegacie Ayres. — Siwowłosy mężczyzna, posiwiały od środka odmładzającego sądząc po energicznej, niemal pozbawionej zmarszczek twarzy, od leku będącego tutaj w powszechnym użyciu, a na Ziemi dostępnego tylko w postaci marnych substytutów, wstał i wyciągnął rękę. Ayres uścisnął ją z namaszczeniem. — Seb Azov — przedstawił się mężczyzna. Z Dyrektoriatu. Miło mi pana poznać.

Rząd centralny; dowiedział się już, że Dyrektoriat był teraz ciałem tworzonym przez trzysta dwanaście osób: czy pozostawało to w jakiejś proporcji z liczbą stacji i światów, nie był pewien. Zbierał się nie tylko na Cyteen, ale i gdzie indziej; jak zostawało się jego członkiem, nie wiedział. Ten człowiek był bez wątpienia wojskowym.

— Przykro mi — powiedział chłodno Ayres — że nasza znajomość zaczyna się od protestu, obywatelu Azov, ale nie będę rozmawiał, dopóki nie wyjaśnimy sobie pewnej sprawy.

Azov uniósł ironicznie brwi i usiadł.

— Cóż to za sprawa, sir?

— Prześladowania, których obiektem stał się jeden z członków mojej grupy.

— Prześladowania, sir?

Wiedział, że było to obliczone na wyprowadzenie go z równowagi, na wywołanie zdenerwowania lub złości. Nie dał się sprowokować.

— Delegat Marsh i wasz komputer zdają się mieć ustawiczne trudności z ustaleniem jego przydziału na kwaterę; zastanawiające, ponieważ zawsze jesteśmy kwaterowani razem. Wyżej oceniam wasze kompetencje techniczne. Nie potrafię znaleźć innego słowa, jak prześladowanie, by określić przetrzymywanie tego człowieka godzinami w oczekiwaniu na wyjaśnienie rzekomych nieprawidłowości. Twierdzę, że jest to prześladowanie mające na celu osłabienie naszego morale poprzez wyczerpanie. Wnoszę też skargę przeciwko innym metodom, takim jak niezdolność waszego personelu do zapewnienia nam warunków do rekreacji albo sali do ćwiczeń, takim jak niezmienne wymówki waszego personelu, że nie jest do tego czy owego upoważniony, takim jak wymijające odpowiedzi waszego personelu, kiedy pytamy o nazwę tej bazy. Zapewniano nas, że lecimy na Cyteen. Skąd mamy wiedzieć, czy rozmawiamy z osobami upoważnionymi, a nie z funkcjonariuszami niższego szczebla, nie mającymi ani kompetencji, ani pełnomocnictw do negocjowania ważkich spraw, z którymi przybyliśmy? Odbyliśmy daleką podróż, obywatelu, aby załagodzić trudną i niebezpieczną sytuację, a osoby, które tu spotykamy, nie przejawiają zbytniej ochoty do współpracy.

Nie była to improwizacja. Na wszelki wypadek przygotował sobie tę orację wcześniej, a ostentacyjny tupet był zamierzony. Azov był wyraźnie lekko zaskoczony tym atakiem. Z twarzy Ayresa nie znikał wyraz szczerego oburzenia; biorąc pod uwagę przerażenie, jakie odczuwał, była to najlepsza gra mimiczna w jego dotychczasowej karierze. Serce waliło mu pod żebrami jak młot i miał nadzieję, że jego twarz nie zmieniła zauważalnie barwy.

— Zajmiemy się tym — odezwał się po chwili Azov.

— Spodziewałem się — powiedział Ayres — bardziej zdecydowanej reakcji.

Azov milczał przez chwilę, wpatrując się w niego.

— Ma pan moje słowo — powiedział w końcu tonem, w którym drgała siła — będzie pan usatysfakcjonowany. Może pan spocznie, sir? Mamy do omówienia pewien problem. Proszę przyjąć moje osobiste wyrazy ubolewania w związku z niewygodami, jakich doświadczył delegat Marsh; zbadamy sprawę i zadbamy o to, aby podobne wypadki już się nie powtórzyły.

Pomyślał, czy nie wyjść, rozważył w myślach celowość zgłaszania dalszych pretensji, dokonał szybkiej oceny człowieka, z którym miał do czynienia i zajął oferowany mu fotel. Oczy Azova spoczęły na nim z, pomyślał sobie, pewną dozą respektu.

— Trzymam pana za słowo, sir — powiedział Ayres.

— Przykro mi w związku z tą sprawą; niewiele mogę w tej chwili na ten temat powiedzieć. Nastąpił niespodziewany zwrot w naszych negocjacjach; natknęliśmy się na coś, co można by nazwać… precedensem. — Nacisnął przycisk na konsoli stołu.

— Przyślijcie mi z łaski swojej pana Jacoby’ego.

Ayres spojrzał nieśpiesznie w kierunku drzwi, nie zdradzając wielkiego podniecenia, chociaż je odczuwał. Drzwi otworzyły się; do pokoju wszedł mężczyzna w cywilnym ubraniu… cywilnym, nie w mundurze lub munduropodobnym kombinezonie, które wyróżniały wszystkich, z którymi mieli dotąd do czynienia.

— Pan Segust Ayres, pan Dayin Jacoby ze Stacji Pell. Panowie chyba się znają.

Ayres wstał i z chłodną uprzejmością wyciągnął rękę do przybyłego; to wszystko coraz mniej mu się podobało.

— Być może już się gdzieś spotkaliśmy; proszę wybaczyć, ale nie przypominam sobie pana.

— Na posiedzeniu rady, panie Ayres.

Ręka mężczyzny uścisnęła obojętnie jego dłoń i wycofała się. Jacoby zastosował się do gestu, który zapraszał go do zajęcia trzeciego fotela przy okrągłym stole.

— Konferencja trójstronna — mruknął pod nosem Azov. W swoich wypowiedziach, panie Ayres, określa pan Pell i stacje leżące przed nią jako terytorium, które pragniecie zachować. Zdaje się to kłócić z życzeniami obywateli tej stacji… a pan podaje się przecież za człowieka wyznającego zasadę samostanowienia.

— Ten człowiek — powiedział Ayres nie patrząc na Jacoby’ego — nie jest na Pell żadną osobistością i nie ma prawa do zawierania jakichkolwiek porozumień. Sugeruję, aby skontaktował się pan z panem Angelo Konstantinem i zwrócił się z prośbą o udzielenie stosownych wyjaśnień do rady stacji. Prawdę mówiąc nie znam tej osoby, a co do wszelkich zapewnień, jakoby wchodziła ona w skład rady, to nie mogę potwierdzić ich prawdziwości.

Azov uśmiechnął się.

— Wpłynęła na nasze ręce pewna oferta ze strony Pell i myją akceptujemy. Stawia to pod znakiem zapytania trwające dyskusje nad pańskimi propozycjami, ponieważ bez Pell sprowadzałyby się one do roszczenia sobie przez waszą stronę praw do wyspy leżącej na terytorium Unii — do stacji, które, muszę to panu wyznać, w wyniku podobnych decyzji, już stanowią część terytorium Unii. Nie macie na Pograniczu żadnych terytoriów. Żadnych.

Ayres siedział bez ruchu, czując jak krew odpływa mu z kończyn.

— To nie są negocjacje prowadzone w dobrej wierze.

— Wasza Flota nie ma już ani jednej bazy, sir. Odcięliśmy ją całkowicie. Wzywamy was do zdobycia się na akt humanitaryzmu; powinniście poinformować ją o tym fakcie i o alternatywie, przed jaką stanęła. Ryzykowanie statkami i istnieniami ludzkimi w obronie terytorium, którego już nie ma, jest bezcelowe. Z radością przyjmiemy waszą współpracę, sir.

— To gwałt — wykrzyknął Ayres.

— Być może — zgodził się z nim Azov. — Ale może zdecyduje się pan wysłać ten komunikat, chociażby w imię położenia kresu dalszemu rozlewowi krwi.

— Pell się nie poddała. Liczcie się z tym, że prawdziwa sytuacja może się nie pokrywać z waszymi wyobrażeniami, obywatelu Azov, i jeśli pragniecie lepszych stosunków z nami, jeśli chcecie dobić targu, który może przynieść korzyści obu stronom, zastanówcie się, co odrzucacie.

— Ziemia jest jedynym światem.

Nic nie odpowiedział. Nie miał nic do powiedzenia. Nie chciał dyskutować na temat powabów Ziemi.

— Sprawa Pell — podjął Azov — jest prosta. Czy orientuje się pan, jak bezbronna jest stacja? A skoro wola jej mieszkańców nie koliduje z dążeniami czynników zewnętrznych, sprawa staje się bardzo prosta. Nie chodzi tu o zniszczenie; nie jest ono naszym celem. Ale Flota nie będzie mogła operować swobodnie nie mając bazy… a wy jej nie macie. Podpiszemy porozumienie w proponowanej przez was postaci, włączając w to ustęp dotyczący ustanowienia Pell wspólnym punktem stycznym… ale pozostającym w naszych rękach, nie w waszych. Właściwie co to za różnica… nie licząc spełnienia woli ludu… który, jak twierdzicie, tak kochacie.

Wyglądało to lepiej, niżby się można spodziewać; ale też miało tak wyglądać.

— Nie ma tu — powiedział — żadnych przedstawicieli obywateli Pell z wyjątkiem tego samozwańczego rzecznika. Chciałbym obejrzeć jego listy uwierzytelniające.

Azov wziął w dłonie leżącą przed nim dotąd, oprawną w skórę teczkę.

— To może pana zainteresować, sir. Dokument proponowany przez pana… podpisany przez rząd i Dyrektoriat Unii oraz przez radę, bez żadnych poprawek z naszej strony… wyjąwszy kontrolę nad stacją, która obecnie znajduje się w naszych rękach, i kilka mniej znaczących słów dotyczących statusu Pell: usunięto mianowicie słowa „pod Zarządem Kompanii” zarówno tutaj, jak i w dokumencie porozumienia. Trzy krótkie słowa. Cała reszta jest wasza, dokładnie w takim brzmieniu, jakie zaproponowaliście. Zakładam, że z uwagi na odległości, z jakimi mamy do czynienia, jest pan upoważniony do podpisywania porozumień w imieniu swego rządu i Kompanii.

Miał już na ustach odmowę. Zastanowił się jednak, tak jak miał w zwyczaju zastanawiać się nad wszystkim, co mówi.

— „Podlega ratyfikacji przez mój rząd.” Brak tych słów mógłby stać się powodem pewnych nieporozumień.

— Mam nadzieję, że po namyśle będzie pan nalegał na zatwierdzenie dokumentu. — Azov położył folder na stole i przesunął go w kierunku Ayresa. — Proszę to przestudiować w wolnej chwili. Z naszej strony wszystko jest zapięte na ostatni guzik. Są tu wszystkie klauzule, których żądaliście, szczerze mówiąc wszystkie klauzule, których uwzględnienia możecie żądać, ponieważ wasze terytoria nie istnieją.

— Szczerze w to wątpię.

— Ach. To pana prawo. Ale wątpliwości nie zmienią faktu, sir. Radzę panu, aby zadowolił się pan tym, co zyskał… porozumieniami, które przyniosą korzyść obu stronom i położą kres zadawnionemu konfliktowi. Panie Ayres, niech pan będzie rozsądny, czegoż jeszcze mógłby pan żądać? Żebyśmy zrzekli się tego, co obywatele Pell chcą nam podarować?

— Nieprawda.

— A jednak brak panu środków, aby to sprawdzić, co daje świadectwo ograniczoności waszych wpływów i stanu posiadania. Mówi pan, że rząd, który przysłał was z Ziemi, przeszedł głębokie przemiany, i musimy was traktować jako nową ekipę uznając wszystkie dawne urazy i żale za niebyłe. Czy ta nowa ekipa pragnie odpowiedzieć na podpisanie przez nas ich dokumentu dalszymi roszczeniami? Chciałbym panu przypomnieć, sir, iż wasze siły zbrojne znajdują się w stanie rozkładu… że nie macie żadnych środków do weryfikowania czegokolwiek, że byliście zmuszeni przybyć tu przesiadając się z frachtowca na frachtowiec, zdani na łaskę i niełaskę kupców. Ta nieprzejednana postawa nie przyniesie waszemu rządowi niczego dobrego.

— Czy to groźby?

— Podsumowanie realiów. Rząd bez statków, bez możliwości sprawowania kontroli nad własnymi siłami zbrojnymi i bez zaplecza nie może żądać podpisania proponowanego przez siebie dokumentu bez wprowadzenia poprawek. Wyrzuciliśmy kilka nie mających znaczenia klauzul i trzy słowa, pozostawiając rządy na Pell w zasadzie w rękach ciała, które obywatele Pell zechcą sami sobie wybrać; czyż z punktu widzenia interesów, które pan reprezentuje, zgłaszanie obiekcji w tej sprawie jest stosowne?

Ayres siedział przez chwilę nieruchomo.

— Muszę się skonsultować z pozostałymi członkami delegacji. Nie chciałbym, aby odbywało się to przy włączonym podsłuchu.

— Nie ma żadnego podsłuchu.

— W naszym przekonaniu jest wprost przeciwnie.

— I znowu nie macie środków, aby zweryfikować w taki czy inny sposób swoje podejrzenia. Musicie radzić sobie, jak umiecie.

Ayres wziął teczkę.

— Nie planujcie już dzisiaj żadnych spotkań ze mną ani z moim personelem. Będziemy się naradzać.

— Jak pan sobie życzy. — Azov wstał i wyciągnął rękę. Jacoby pozostał w fotelu i nie silił się na żadne uprzejmości. — Nie obiecuję złożenia mojego podpisu.

— Konferencja. Doskonale to rozumiem, sir. Proszę postąpić zgodnie ze swoim przekonaniem; ale radziłbym poważnie się zastanowić nad skutkami odrzucenia tego porozumienia. Obecnie uważamy Pell za swoją granicę. Pozostawiamy wam Gwiazdy Tylne, które, jeśli chcecie, możecie z powodzeniem rozwijać. W razie gdyby niniejsze porozumienie nie doszło do skutku, inaczej ustalimy swoje granice i staniemy się bezpośrednimi sąsiadami.

Serce waliło mu jak młotem. Rozmowa zbaczała na tematy, których nie chciał w ogóle poruszać.

— Co więcej — ciągnął Azov — na wypadek gdybyście chcieli ocalić życie załóg waszej Floty i odzyskać te statki, dołączyliśmy do tej teczki swój własny dokument. Jeśli zgodzicie się na próbę odwołania Floty i wydania jej rozkazu wycofania się na wasze terytorium, którego granice wytyczacie podpisując ten traktat, my ze swej strony anulujemy wszystkie zarzuty stawiane jej i wszystkim wrogom stanu, których nazwiska wymienicie. Pozwolimy im się wycofać pod naszą eskortą i towarzyszyć wam w drodze powrotnej do domu, chociaż zdajemy sobie sprawę, że jest to z naszej strony poważne ryzyko.

— Nie jesteśmy agresywni.

— Prędzej byśmy w to uwierzyli, gdybyście do tej pory nie odmawiali odwołania swoich statków, które obecnie atakują naszych obywateli.

— Powiedziałem wam wyraźnie, że nie mam żadnej władzy nad Flotą i nie jestem w stanie jej odwołać.

— Jesteśmy przekonani, że może pan zrobić użytek ze swych poważnych wpływów. Udostępnimy panu aparaturę do wysłania komunikatu… wstrzymanie przez Flotę ognia pociągnie za sobą zaprzestanie działań wojennych.

— Rozważymy to.

— Sir.

Ayres skłonił się, odwrócił i wyszedł z pokoju, natykając się od razu na wszechobecnych młodych strażników, którzy poprowadzili go dokądś poprzez biura.

— Drugie spotkanie zostało odwołane — poinformował ich. — Wracamy do mojej kwatery. Będą tam wszyscy moi towarzysze.

— Mamy swoje rozkazy — odezwał się idący z przodu; po raz pierwszy usłyszał głos strażnika.

Wszystko wyjaśniło się dopiero wtedy, gdy dotarli na miejsce spotkania wyznaczonego na godzinę 0800, gdzie zebrała się cała grupa. Stamtąd odprowadził ich z powrotem nowy oddział strażników, ale przedtem musieli długo czekać, aż wyjaśni się ich sytuacja. Tak było zawsze, bałagan miał ich doprowadzić do szału.

Dłoń zapotniała mu od trzymanej teczki, teczki z dokumentami podpisanymi przez rząd Unii. Pell stracona. Szansa odzyskania przynajmniej Floty i propozycja, która może doprowadzić do jej zniszczenia. Obawiał się poważnie, że rząd Unii w swych planach wybiega w przyszłość dalej, niż Ziemia to sobie wyobraża. Myślenie perspektywiczne. Unia urodziła się z nim. Ziemia dopiero się go uczyła. Czuł się przezroczysty i bezbronny. Wiemy, że utknęliście w martwym punkcie, wyobrażał sobie myśli przewijające się w głowie Azova. Wiemy, że chcecie zyskać na czasie i wiemy dlaczego; na razie nam też odpowiada to bałamutne porozumienie, które i my, i wy złamiemy przy najbliższej okazji.

Unia przełknęła wszystko z zamiarem przetrawienia… na razie.

Nie mogli wszcząć dyskusji, nie mogli podnosić niebezpiecznych kwestii w swoim gronie, bo prawdopodobnie byli inwigilowani. Podpisać dokument i zawieźć go do domu. Ważne było to, co miał w głowie. Poznali Pogranicze; otaczało ich w osobach żołnierzy o jednakowych twarzach i praktycznie tym samym umyśle; w niesubordynacji kapitana Norwegii, w arogancji Konstantinów, kupców, którzy ignorowali wojnę toczącą się wokół nich od pokoleń… w stosunkach, których Ziemia nigdy nie rozumiała, nie mogła zrozumieć, że rządzą tu inne prawa, obowiązuje inna logika.

Pokolenia, które dawno strząsnęły ze swych stóp pył Ziemi. Wracać do domu — podpisując ten bezsensowny papier, którego Mazian i tak nigdy nie uzna, tak samo zresztą jak Mallory nie przybiegnie w te pędy na zawołanie — wydostanie się stąd żywym też było ważne. Musi wytłumaczyć, co tu zobaczył. I dlatego zrobi co trzeba, podpisze kłamstwo i nadzieję.

3

PELL: BIURO KOMENDANTA STACJI,
SEKTOR NIEBIESKI JEDEN:
9/9/52; GODZ. 1100

Codzienna porcja nieszczęść rozciągała się nawet na obszary leżące poza stacją. Angelo Konstantin podpierając głowę ręką studiował leżący przed nim wydruk. Wywaliło uszczelkę w Kopalni Centaura na trzecim księżycu Pell IV… zginęło czternastu ludzi. Czternastu — nie mógł sobie tego darować — wyszkolonych, doświadczonych robotników. Po drugiej stronie granicy Q mieli ludzi taplających się we własnych odchodach, a musieli stracić takich jak ci. Braki w zaopatrzeniu, wysłużone części, eksploatowanie elementów, które dawno należało wymienić. Puściła uszczelka za ćwierć kredyta i czternastu ludzi poniosło śmierć w próżni. Stukał w klawisze, przeglądał rejestry poszukując wśród personelu technicznego Pell robotników, którzy mogliby zastąpić poległych; ich własne doki stały… zapchane były statkami cumującymi przy stanowiskach głównych i pomocniczych, ale przylotów ani odlotów niemal nie notowano… i ci ludzie bardziej przydadzą się tam, w kopalniach, gdzie ich doświadczenie może być spożytkowane z korzyścią dla wszystkich.

Nie wszyscy przenoszeni robotnicy posiadali kwalifikacje niezbędne do prac, które mieli wykonywać. Na Podspodziu zginął robotnik zmiażdżony przy próbie wyprowadzenia łazika gąsiennicowego z błota, w które wpakował go niedoświadczony kolega. Do kondolencji dla rodziny, które Emilio właśnie nadesłał, trzeba dołączyć wyrazy współczucia od siebie.

W Q stwierdzono dwa kolejne morderstwa, a w pobliżu doków znaleziono dryfujące w próżni ciało. Przypuszczalnie ofiarę wypchnięto w kosmos żywcem. Podejrzewano Q. Służba bezpieczeństwa starała się ustalić tożsamość trupa, ale ciało było poważnie okaleczone.

Był też przypadek innego rodzaju, proces, w którym stronami były dwie rodziny od dawna zamieszkujące stację, dzielące kwaterę w rotacji przemiennodniowej. Główni lokatorzy oskarżali współlokatorów o drobną kradzież i sprzeniewierzenie. Damon przesłał mu tę sprawę jako przykład narastającego problemu. Rada będzie musiała podjąć działania legislacyjne mające na celu wyraźne ustalenie odpowiedzialności w podobnych sytuacjach.

Doker nowo obsadzony na tym stanowisku walczył ze śmiercią w szpitalu skatowany przez załogę zmilitaryzowanego statku kupieckiego Janus. Zmilitaryzowane załogi domagały się przywilejów przysługujących kupcom i dostępu do barów, wbrew niektórym autorytetom spośród mieszkańców stacji, które usiłowały narzucić im wojskową dyscyplinę. Kości się zrosną, w gorszym stanie były natomiast stosunki pomiędzy oficerami ze stacji a załogami statków kupieckich. Następny oficer ze stacji, który wyruszy z patrolami, będzie musiał uważać, żeby nie poderżnięto mu gardła. Kupieckie rodziny nie były przyzwyczajone do obcych na pokładzie.

„Nie przydzielać do statków milicyjnych nikogo z personelu stacji bez zgody kapitana statku”, wysłał zalecenie do posterunku milicji. Statki milicyjne będą prowadziły patrole pod dowództwem własnych oficerów aż do rozwiązania trudności natury moralnej.

W konsekwencji pogorszą się warunki w niektórych dzielnicach. Ale i tak lepsze to niż bunt — statek kupiecki przeciwko władzom stacji, które starają się nim kierować. Elena go ostrzegała. Znalazł teraz okazję, żeby zastosować się do jej słów, sytuację zapalną, w której komendant stacji mógłby sprzeciwić się nieprzemyślanym dążeniom rady do roztoczenia ścisłego nadzoru nad uzbrojonymi frachtowcami.

Następna sprawa: drobne braki w zaopatrzeniu. Przybijał pieczątkę pod upoważnieniami tam, gdzie to było konieczne, czasem po fakcie, pochwalając pomysłowość lokalnych nadzorców, zwłaszcza tych z kopalni. Błogosławił spryt podwładnych, którzy nauczyli się wydębiać ukryte zapasy od innych sekcji.

Zachodziła konieczność przeprowadzenia naprawy w Q i służba bezpieczeństwa zwracała się z prośbą o wydanie uzbrojonym siłom zezwolenia na oczyszczenie i zamknięcie pomarańczowego trzy do czterdzieści ileś tam na czas trwania robót, co oznaczało wykwaterowanie mieszkańców baraków trzeszczących w szwach. Sprawa zakwalifikowana była do pilnych, ale nie stwarzających zagrożenia dla życia; wprowadzenie brygady roboczej bez zamknięcia tego rejonu zagrożenie takie stwarzało. Przystawił pieczątkę „zezwalam”. Lepiej odciąć instalację wodociągową w tym sektorze niż narażać ich na wybuch epidemii. — Kapitan statku kupieckiego Ilyko do pana, sir.

Westchnął i stuknął w klawisz na konsoli, zapraszając interesantkę do wejścia. Drzwi otworzyły się i stanęła w nich potężnie zbudowana, siwiejąca kobieta o twarzy pooranej latami, których środek odmładzający nie zdążył na czas powstrzymać. A może zbliża się już do kresu swych dni… leki nie odsuwają go w nieskończoność. Wskazał jej fotel; kapitan skorzystała z wdzięcznością. Przysłała prośbę o rozmowę przed godziną, kiedy statek podchodził do stacji. Była z Oka Łabędzia, holownika z Marinera. Znał ludzi stamtąd, ale jej sobie nie przypominał. Teraz, po zmilitaryzowaniu statku, była jedną z nich; wskazywał na to niebieski sznur na rękawie jej kurtki.

— Co to za wiadomość — spytał — i od kogo?

Stara kobieta poszperała w kieszeniach kurtki, wydobyła stamtąd kopertę i nachyliła się do przodu, żeby położyć ją na biurku.

— Z Młota pod dowództwem Olviga — powiedziała. — Lecą z Vikinga. Wywołał nas przez radio. Zamierzają pozostać przez jakiś czas poza zasięgiem skanerów stacji… boją się, sir. Wcale im się nie podoba to, co widzą.

— Viking. — Wiadomość o katastrofie przyszła już dawno. — A gdzie się podziewali od tamtego czasu?

— Może wyjaśni rzecz bliżej ich komunikat; twierdzą że opuszczając Vikinga mieli stłuczkę. Wyszli za szybko ze skoku i zawiśli w pustce. Tak mówią. I na pewno są wystraszeni, ale mają pełne spiżarnie. Szkoda, że my, uciekając, nie mieliśmy takiego szczęścia. Nie odwalilibyśmy wtedy służby w milicji za dokerów, prawda, sir?

— Zna pani treść?

— Znam — przyznała. — Coś się szykuje. Nadciąga kryzys, panie Konstantin. Według mnie… Młot próbował skoczyć na stronę Unii, ale mu się tam nie spodobało; wygląda na to, że Unia chciała go capnąć, ale udało mu się prysnąć. Tego samego boi się tutaj. Prosił, żebym poszła przodem i dostarczyła tę wiadomość, bo on nie będzie sobie tym paprać rąk. Niech pan się zastanowi nad jego położeniem, jeśli Unia się dowie, że się na nich wypięli. Unia nadciąga.

Angelo przyjrzał się bacznie kobiecie: okrągła twarz i głęboko osadzone oczy. Skinął powoli głową.

— Wie pani, co się tu będzie działo, jeśli pani załoga rozpowie to po stacji czy gdziekolwiek. Będzie z nami kiepsko.

— Jesteśmy rodziną — odparła. — Nie rozmawiamy z obcymi. — Nie spuszczała z niego czarnych oczu. — Służę w milicji, panie Konstantin, bo mieliśmy pecha przybywając tu z pustymi ładowniami i pan nałożył na nas areszt; a poza tym nie ma już dokąd lecieć. Oko Łabędzia należy do holowników kombinowanych; nie mamy żadnej rezerwy ani kredytu, jak inni. Ale co znaczy kredyt, panie Konstantin, kiedy Pell się kończy? Odtąd nie ma co liczyć na kredyty w waszym banku; ja chcę mieć zapasy żywności w ładowniach.

— Szantaż, kapitanie?

— Zabieram moją załogę z powrotem na patrol z zamiarem prowadzenia obserwacji waszego perymetru. Jeśli zobaczymy jakieś statki Unii, powiadomimy was o tym krótko i szybko wchodzimy w skok. Holownik nie nadaje się do zabawy w kotka i myszkę z rajderem, a ja nie zamierzam odstawiać bohaterki. Chcę tego samego, co mają załogi Pell, które podprowadzają żywność i wodę nie wpisując tego do manifestu statku.

— Wnosi pani oskarżenie o nielegalne gromadzenie zapasów? — Panie komendancie, pan przecież wie, że robi to każdy statek przydzielony do jakiegoś koncernu stacyjnego i pan nie będzie wnikał w te układy i zrażał do siebie ludzi, dobrze mówię? Ilu z pańskich oficerów z załogi stacji będzie sobie brudziło mundur sprawdzając osobiście ładownie i zbiorniki, co? Walę prosto z mostu i proszę dla mojej rodziny o ten sam przywilej, który inni uzyskują poprzez wchodzenie w układy. Prowiant. A potem wracam na patrol.

— Dostanie go pani. — Odwrócił się od razu i wystukał na klawiaturze rozkaz z kodem priorytetu. — Startujcie ze stacji tak szybko, jak to będzie możliwe.

Skinęła głową, kiedy skończył i znowu spojrzał na nią. — To rozumiem, panie Konstantin.

— Dokąd byście skoczyli, kapitanie, gdybyście musieli?

— W zimny Kosmos. Mam tam w mroku upatrzone miejsce. Mnóstwo frachtowców tak robi, nie wiedział pan o tym, panie Konstantin? Nadciągają długie, chude lata, jeśli wybuchnie kryzys. Unia zaopiekuje się tymi, które od dawna z nią były. Siedzą cicho i mają nadzieję, że jeśli to nastąpi, statki będą bardzo potrzebne. Rozsypią się szeroko po nowych terytoriach, a o to właśnie im chodzi. Albo przemkną się w kierunku Ziemi. Niektóre tak zrobią.

Angelo zachmurzył się.

— Myśli pani, że naprawdę do tego dojdzie? Wzruszyła ramionami.

— Czuję przeciąg, komendancie. Za żadne skarby nie chciałabym być na tej stacji, jeśli front zostanie przerwany.

— Czy wielu kupców podziela pani opinię?

— Jesteśmy na to przygotowani od pół wieku — powiedziała cicho. — Niech pan spyta Eleny Quen, komendancie. Pan też szuka miejsca dla siebie?

— Nie, kapitanie.

Rozparła się w fotelu i pokiwała głową.

— Szanuję pana za to, komendancie. Może pan być pewien, że nie skoczymy bez wszczęcia alarmu, a to więcej, niż uczyniliby niektórzy z naszej branży.

— Wiem, że to dla was wielkie ryzyko. I macie swój przydział, wszystko czego wam potrzeba. Coś jeszcze?

Pokręciła głową wprawiając tym w lekkie drżenie masę swego ciała. Podniosła się z fotela i stanęła na szeroko rozstawionych nogach.

— Życzę szczęścia — powiedziała wyciągając rękę. — Życzę szczęścia. Wszyscy kupcy, którzy są tutaj, a nie po tamtej stronie frontu, dokonali tego wyboru nie bacząc na niekorzystne proporcje sił; oni, którzy ciągle przemierzają mroczny kosmos i dostarczają wam towary prosto z terytorium Unii, oni nie robią tego dla zysku. Tutaj nic nie można zyskać. Zdaje pan sobie z tego sprawę, panie komendancie? Pod pewnymi względami… łatwiej byłoby po tamtej stronie.

Potrząsnął jej grubą ręką.

— Dziękuję kapitanie.

— Ha — powiedziała i wzruszywszy z zakłopotaniem ramionami wyszła rozkołysanym krokiem z gabinetu.

Wziął do ręki kopertę z wiadomością i otworzył ją. W środku znalazł notatkę skreśloną odręcznie na kawałku papieru. „Wracamy z terytorium Unii. Wokół Vikinga orbitują nosiciele cztery, a może więcej. Krąży pogłoska, że Mazian ucieka. Stracone statki: Egipt, Francja, Stany Zjednoczone — może jeszcze jakieś. Sytuacja staje się beznadziejna.” Nie było podpisu ani nazwy statku. Przyglądał się przez chwilę kartce z wiadomością, potem wstał, jednym palcem wystukał na klawiaturze szyfr sejfu, włożył kartkę do środka i zaryglował z powrotem. Czuł ucisk w żołądku. Obserwatorzy mogli się mylić. Informacje mogły być sfabrykowane, może to plotki puszczone w obieg celowo. Ten statek nie chce podejść do stacji. Młot powęszy trochę w pobliżu i może podejdzie, a może odleci; wszelkie próby ściągnięcia ich tu siłą na bezpośrednią rozmowę odbiłyby się niekorzystnie na stosunkach z innymi kupcami. Wokół Pell krążyły frachtowce spodziewające się żywności, wody, konsumujące zapasy stacji, wykorzystujące kombinowany kredyt, który musieli honorować w obawie przed buntem: spłacali stare długi stacjom, których już nie było. Kupcy oszczędzali cenne, zorganizowane na lewo produkty przechowywane na pokładach, a korzystali z zapasów stacji, chowając te pierwsze na dzień, w którym być może będą musieli uciekać. Niektóre statki przywoziły towary, to prawda; ale więcej było takich, które je konsumowały.

Połączył się z urzędnikiem z zewnętrznego biura.

— Kończę na dzisiaj — powiedział. — Gdyby coś, to jestem w domu. Jeśli by jakaś sprawa nie mogła zaczekać, wrócę. — Tak jest, sir — usłyszał w odpowiedzi.

Wybrał ze stosu papierów kilka mniej niepokojących, włożył je do teczki, założył kurtkę i skinąwszy na pożegnanie głową swemu sekretarzowi oraz kilku urzędnikom, których biurka stały w tym samym pokoju, wyszedł na korytarz.

Przez ostatnie kilka dni przesiadywał w biurze do późna; miał przynajmniej szansę pracować w większym komforcie, czytać teczki pełne dokumentów bez odrywania się. Były kłopoty z Podspodziem; Emilio przysłał to wszystko w zeszłym tygodniu na stację z ciętym doniesieniem na zamieszany w sprawę personel i metody postępowania, jakie reprezentowali. Damon nalegał na zesłanie wichrzycieli do pracy w kopalniach — upatrywał w tym szybki sposób pozyskania potrzebnej liczby robotników. Rada adwokacka protestowała przeciwko stronniczości biura Radcy Prawnego i domagała się usunięcia nagan ze świadectw pracy i pełnego przywrócenia delikwentów do pełnionych dotychczas obowiązków. Robiła się z tego grubsza afera. Jon Lukas występował z propozycjami, wysuwał żądania; w końcu doszli w tej sprawie do porozumienia. Obecnie miał pięćdziesiąt akt dotyczących mieszkańców Q zakwalifikowanych jako tymczasowi. Przyszło mu do głowy, żeby zatrzymać się po drodze na drinka w barku dla wyższych urzędników, odwalić tam część papierkowej roboty, oderwać się myślami od spraw, które nie dawały mu spokoju. Nosił czytnik w kieszeni, nigdy się z nim nie rozstawał, choć mógł się zdać na komunikator.

Do domu miał kawałek drogi niebieskim sto dwanaście. Otworzył cicho drzwi.

— Angelo?

A więc Alicja nie spała. Rzucił teczkę i kurtkę na krzesło przy drzwiach.

— To ja — powiedział uśmiechając się urzędowo do starej samicy Dołowca, która wyszła z pokoju Alicji, żeby poklepać go po ręku i przywitać. — Dobry dzień, Lily?

— Mieć dobry dzień — przytaknęła Lily uśmiechając się rozbrajająco.

Bezszelestnie pozbierała wszystko, co odłożył na krzesło, a on wszedł do pokoju Alicji, pochylił się nad łóżkiem i pocałował żonę. Alicja uśmiechnęła się i pozostała jak zawsze nieruchoma na nieskazitelnej pościeli; Lily opiekowała się nią, przewracała ją na boki, kochała z poświęceniem wielu lat. Ściany były ekranami. Wokół łóżka roztaczał się widok na gwiazdy, jakby zawieszone w próżni; gwiazdy i czasami słońce, doki, korytarze Pell; lub obrazy drzew z Podspodzia, bazy, rodziny, wszystkiego, co sprawiało jej przyjemność. Lily zmieniała sekwencje na jej życzenie.

— Wpadł Damon — mruknęła Alicja. — Był z Eleną. Na śniadaniu. Było miło. Elena dobrze wygląda. Jest taka szczęśliwa.

Często tu zaglądali, jedno albo drugie… zwłaszcza teraz, kiedy nie było Emilia i Miliko. Przypomniał sobie o niespodziance, o taśmie, którą wrzucił do kieszeni bojąc się, że zapomni ją wziąć. — Przyszła wiadomość od Emilia. Odtworzę ci.

— Angelo, czy coś się stało?

Wstrzymał nagle oddech i potrząsnął ponuro głową.

— Spostrzegawcza jesteś, kochanie.

— Umiem czytać z twojej twarzy, kochany. Złe wiadomości?

— Nie od Emilia. Tam na dole wszystko idzie dobrze; jest dużo lepiej. Donosi o znacznym postępie w zakładaniu nowych obozów. Nie mają żadnych kłopotów z personelem z Q, droga jest już przeprowadzona do dwóch i są liczni chętni do przeniesienia się dalej.

— Zdaje mi się, że słyszę zawsze tylko lepszą stronę tych meldunków. Obserwuję korytarze. Ja też to wiem, Angelo.

Delikatnie odwrócił jej głowę, żeby mogła go lepiej widzieć. — Wojna wzmaga się coraz bardziej — powiedział. — Czy to nie wystarczająco przygnębiające?

Te piękne oczy… wciąż piękne w wychudłej, bladej twarzy… były żywe i spokojne.

— Jak jest blisko?

— Po prostu kupcy stają się nerwowi. Wcale nie jest blisko; nie ma żadnych tego oznak. Ale ja skupiam się na morale. Poruszyła oczyma wskazując na ściany.

— Pięknie urządziłeś cały ten mój świat. Pięknie jest… tam, na zewnątrz.

— Pell nic nie grozi. Na nic się nie zanosi. Wiesz przecież, że nie potrafię przed tobą kłamać. — Usiadł na krawędzi łóżka, na czystym, gładkim prześcieradle i wziął ją za rękę. — Już od dawna wiemy, że działania wojenne nabierają rozmachu, a jednak nadal tu jesteśmy.

— Jaka jest sytuacja?

— Właśnie przed chwilą rozmawiałem z kapitanem kupieckiego statku; opowiadała mi o postawach kupców; mówiła o miejscach w dalekim Kosmosie dobrych na przyczajenie się i przeczekanie. Wiesz, przyszło mi do głowy, że są jeszcze jakieś inne stacje; nie pozostała przecież sama Pell; jakieś okruchy skał w nieprawdopodobnych miejscach… kupcy wiedzą o takich rzeczach. Może Mazian też; Mazian na pewno. Są po prostu miejsca, które znają tylko statki. Przecież jeśli istnieją burze… to jest jakieś niebo prawda. Jeśli dojdzie do jakiejś beznadziejnej sytuacji, dokonamy pewnych wyborów.

— Odszedłbyś? Potrząsnął głową.

— Nigdy. Nigdy. Ale pozostaje jeszcze szansa namówienia do tego chłopców, prawda? Wyperswadowaliśmy jednemu, żeby udał się na Podspodzie; pracuj nad swoim najmłodszym; pracuj nad Eleną… ona jest twoją największą nadzieją. Ona ma tam przyjaciół; ona wie i ona może przekonać Damona. — Ścisnął jej rękę. Alicja Lukas-Konstantin potrzebowała Pell, potrzebowała maszyn, sprzętu, którego utrzymanie w ruchu na statku nie było sprawą prostą. Była przykuta do Pell i do maszyn. Wszelkie przenosiny jej środowiska składającego się z metalu i ekspertów nie uszłyby uwagi, byłby to sądny dzień przekazywany na czołowych miejscach w wideoprogramach. Przypomniała mu o tym. „Ja jestem Pell”, śmiała się nie śmiejąc. Stała kiedyś u jego boku. Nie opuści jej. W ogóle nie brał pod uwagę takiej ewentualności… odejść bez niej, porzucając to, co jego rodzina budowała przez tyle lat, co budowali wspólnie. — Jest jeszcze daleko — powtórzył. Ale bał się, że to nieprawda.


PELL: DOK BIAŁY:
BIURA SPÓŁKI LUKASA:
GODZ. 1100

Jon Lukas zebrał potrzebne papiery i spojrzał na ludzi tłoczących się w jego biurze mieszczącym się przy dokach. Patrzył tak przez dłuższą chwilę, żeby podkreślić wagę swojej decyzji, potem położył plik dokumentów na krawędzi biurka, a Bran Hale wziął je i rozdał pozostałym ludziom.

— Dziękujemy bardzo — powiedział Hale.

— Spółka Lukasa nie potrzebuje właściwie nowych pracowników. Rozumiecie. Postarajcie się dowieść swojej przydatności. Robię to tylko dla was, spłacam dług, jeśli wolicie. Cenię sobie lojalność.

— Będzie pan z nas zadowolony — zapewnił go Hale.

— Siedźcie po prostu cicho. Zbytnia gorliwość kosztowała was wylanie ze służby bezpieczeństwa. Pracując dla mnie będziecie trzymać nerwy na wodzy. Ostrzegałem was. Ostrzegałem, kiedy pracowaliśmy razem na Podspodziu…

— Pamiętam — bąknął Hale. — Ale wylano nas, panie Lukas, z pobudek osobistych. Konstantin tylko szukał pretekstu. On tam zmienia zaprowadzone przez pana porządki, przewraca wszystko do góry nogami, burzy wszystko, czego pan dokonał. Staraliśmy się, sir.

— Nic na to nie poradzę — powiedział Jon. — Nie jestem tam na dole. Nie mam na to wpływu. A teraz wy też nie. Wolałbym, żeby Jacoby wywalczył dla was jakąś łagodniejszą karę, ale macie za swoje. Jesteście teraz na posadach prywatnych. Rozparł się w fotelu. — Mogę was potrzebować — powiedział rzeczowo. — Więc miejcie to względzie. I tak wszystko mogło się dla was skończyć gorzej… jesteście teraz na stacji, koniec z błotem, koniec z bólami głowy od skisłego powietrza. Pracujecie dla firmy bez względu na to, co się wydarty i robicie użytek ze swych głów. Nie będziecie narzekać.

— Tak jest, sir — powiedział Hale.

— Ty, Lee… — Jon spojrzał beznamiętnie na Lee Quale’a. Ty może staniesz od czasu do czasu na straży majątku Lukasa. Możesz nosić przy sobie broń. Ale nie będziesz z niej strzelał. Wiesz, jak niewiele ci brakowało do skierowania na przystosowanie?

— Ten skurczybyk rąbnął mi w lufę — mruknął Quale.

— Biurem Radcy Prawnego kieruje Damon Konstantin. To brat Emilia, człowieku. Angelo trzyma wszystko w garści. Gdyby miał lepsze argumenty, przepuściłby ciebie przez młyn. Na drugi raz, kiedy przyjdzie ci do głowy wejść w drogę Konstantinom, pomyśl o konsekwencjach.

Otworzyły się drzwi. Do gabinetu wśliznął się Vittorio, ignorując chwilowy grymas niezadowolenia na twarzy Jona. Zbliżywszy się do ojca pochylił się do jego ucha.

— Przyszedł jakiś człowiek — szepnął. — Ze statku o nazwie Oko Łabędzia.

— Nie słyszałem o żadnym Oku Labędzia — odszepnął Jon. — Niech zaczeka.

— Nie — nalegał Vittorio pochylając się jeszcze niżej. — Posłuchaj, wydaje mi się, że on nie ma zezwolenia.

— Jakiego zezwolenia?

— Papierów. Nie jestem pewien, czy na statku wiedzą, że on znajduje się na terenie stacji. Czeka tutaj. Nie wiem, co z nim zrobić.

Jon wstrzymał na chwilę oddech czując, jak nagły dreszcz przechodzi mu po plecach. Biuro pełne świadków. Pełny świadków dok.

— Wpuść go tutaj — zdecydował i zwracając się do Hale’a i jego ludzi rzucił: — Przejdźcie do sąsiedniego pokoju, wypełnijcie formularze i oddajcie je urzędnikom. Potem zabierajcie się do tego, co wam zlecą na dzisiaj. No, idźcie.

Popatrzyli po sobie ponuro nie rozumiejąc, czym go urazili.

— Chodźmy — odezwał się Hale wypychając ich przed sobą z gabinetu.

Vittorio pośpieszył za nimi i zniknął pozostawiając drzwi otwarte.

W chwilę później do gabinetu wśliznął się mężczyzna w stroju kupca i zamknął za sobą drzwi. Zamknął, tak po prostu. W tym ruchu nie było respektu, nie było nic z konspiracji. Jak gdyby to on tu rozkazywał. Pospolita twarz, mężczyzna pod trzydziestkę i bez żadnych dystynkcji. Ruchy opanowane i flegmatyczne.

— Pan Jon Lukas? — spytał przybysz.

— To ja.

Oczy mężczyzny przesunęły się znacząco w górę i omiotły ściany.

— Tu nie ma podsłuchu — uspokoił go Jon wstrzymując oddech. — Wchodzi pan tutaj na oczach wszystkich i obawia się inwigilacji?

— Potrzebne mi lewe papiery.

— Pana nazwisko? Kim pan jest?

Mężczyzna podszedł bliżej, ściągnął z palca złoty pierścień, wyjął z kieszeni stacyjną kartę identyfikacyjną i położył je na biurku przed Jonem.

Należały do Dayina.

— Pan wystąpił z pewną propozycją — powiedział nieznajomy.

Jon siedział jak skamieniały.

— Żądam ochrony, panie Lukas.

— Kim pan jest?

— Przybywam z Oka Łabędzia. Czasu mam niewiele. Załadują prowiant i zaraz startujemy.

— Człowieku, nazwisko. Nie zadaję się z cieniami.

— Nazywaj mnie pan, jak chcesz. Wyznacz zaufanego człowieka, który wsiądzie za mnie na pokład Oka Łabędzia. Zakładnika, który może prowadzić rozmowy w pańskim imieniu, jeśli zajdzie tego potrzeba. Ma pan syna.

— Tak, Vittoria.

— Niech pan wyśle jego.

— On się do tego nie nadaje.

Gość utkwił w nim zimny, nie znoszący sprzeciwu wzrok. Jon schował do kieszeni pierścień i kartę i wyciągnął zdrętwiałą rękę do przycisku interkomu.

— Vittorio.

Drzwi otworzyły się. Do gabinetu wszedł cicho Vittorio i zamknął drzwi za sobą. Jego oczy spoglądały bystro.

— Statek, którym przyleciałem — powiedział nieznajomy dostarczy ciebie, Vittorio Lukasie, na inny statek o nazwie Młot oczekujący w pobliżu stacji; nie musisz się lękać załogi czy kogokolwiek innego. Wszystkim można zaufać. Nawet kapitan Oka Łabędzia ma wielki interes w zapewnieniu ci bezpieczeństwa… jeśli chce odzyskać swoją rodzinę. Będziesz dosyć bezpieczny…

— Rób, jak mówi — powiedział Jon.

Twarz Vittoria przybrała barwę pasty do zębów.

— Iść? Tak po prostu?

— Nic ci nie grozi — uspokoił go Jon. — Jesteś bezpieczny… bezpieczniejszy niż tutaj, kiedy już dojdzie do tego, na co się zanosi. Twoje dokumenty, twoja karta, twój klucz. Oddaj mu to wszystko. Wejdź na Oko Łabędzia z jednym z tragarzy. Zachowuj się naturalnie i już nie zsiadaj. To nie takie trudne.

Vittorio gapił się na niego bez słowa.

— Jesteś bezpieczny, zapewniam cię — wtrącił się nieznajomy. — Wejdź na pokład, usiądź i czekaj. Będziesz naszym łącznikiem.

— Naszym.

— Powiedziano mi, że mnie zrozumiecie.

Vittorio sięgnął do kieszeni i wydobył z niej wszystkie swoje dokumenty. Na jego twarzy malowało się tępe przerażenie.

— Numer komputera — ponaglił przybysz; Vittorio zapisał mu go na kartce z notesu.

— Poszczęściło ci się — powiedział Jon. — Mówię ci, że lepiej wyjdziesz na tym będąc tam, zamiast tutaj.

— To samo mówiłeś Dayinowi.

— Dayin Jacoby miewa się dobrze — wtrącił nieznajomy.

— Nie pokpij sprawy — pouczył go Jon. — Weź się w garść. Jak coś tam sknocisz, poślą nas wszystkich na przystosowanie. Rozumiesz, co do ciebie mówię?

— Tak jest — jęknął załamującym się głosem Vittorio.

Jon skinieniem głowy wskazał mu drzwi. Vittorio wyciągnął niepewnie rękę. Jon uścisnął ją od niechcenia — nie potrafił, nawet teraz, wykrzesać z siebie odrobiny sympatii do własnego syna. Chociaż może w tej właśnie chwili, kiedy okazało się, że Vittorio może mu się na coś przydać, ta niechęć trochę stopniała.

— Doceniam to — mruknął chcąc uprzejmością zaleczyć rany.

Vittorio skinął tylko głową.

— Ten dok — poinstruował Vittoria nieznajomy przeglądając jego dokumenty. — Stanowisko dwa. I pośpiesz się.

Vittorio wyszedł. Obcy wsunął dokumenty i numer komputera do kieszeni.

— Okresowe korzystanie z tego numeru nie powinno wzbudzić podejrzeń komputera — powiedział.

— Kim jesteś?

— Powiedzmy, że nazywam się Jessad — odparł tamten. A dla komputera, Vittorio Lukas. Gdzie on mieszka?

— Ze mną — powiedział Jon żałując, że nie jest inaczej.

— Jest tam ktoś jeszcze? Jakaś kobieta, bliscy przyjaciele, którzy mogliby się okazać niezbyt mi życzliwi…?

— Mieszkamy sami.

— Tyle powiedział nam Jacoby. Dzielenie mieszkania z tobą… to bardzo wygodne. Czy nie wzbudzi to komentarzy, jeśli pójdę tam w tym ubraniu?

Jon przysiadł na krawędzi biurka i ukrył twarz w dłoniach.

— Nie ma się czym przejmować, panie Lukas.

— Czy oni… czy Flota Unii leci do nas?

— Przybyłem tutaj, żeby poczynić pewne przygotowania. Jestem konsultantem, panie Lukas. To chyba najwłaściwsze określenie mojej funkcji. Pionkiem spisanym na straty. Cóż znaczy człowiek, statek czy nawet dwa… wobec wyższych celów. Ale ja chcę żyć, rozumie pan, i nie zamierzam dać się zbić… bez wyraźnej potrzeby. Niech więc pan lepiej nie zmienia przekonań, panie Lukas.

— Przysłali tu pana… bez żadnego wsparcia…

— Wsparcia będzie aż za wiele, kiedy Flota tu dotrze. Porozmawiamy o tym dziś wieczorem w mieszkaniu. Jestem zdany całkowicie na pańską łaskę i niełaskę. Zauważyłem, że nie łączą pana z synem zbyt silne więzi.

Rumieniec wystąpił Jonowi na twarz. — Nie pańska sprawa, panie Jessad.

— Nie? — Jessad zmierzył go powoli wzrokiem od stóp do głów. — To się zbliża, może być pan pewien. Zdecydował się pan opowiedzieć po stronie, która zwycięży w tej konfrontacji. Zaoferował pewne usługi… w zamian za pozycję. Będę oceniał pańskie zaangażowanie. Zupełnie tak jak w interesach. Pan wie, co mam na myśli. Ale zrobi pan dobrze, słuchając moich rozkazów i nie robiąc nic bez konsultacji ze mną. Mam pewne doświadczenie w tych sprawach. Poinformowano mnie, że nie uznajecie podsłuchu domowego; że Pell jest bardzo czuła na tym punkcie; że nie ma tu żadnej aparatury służącej do tego celu.

— Nie ma — przyznał Jon przełykając głośno ślinę. — To zabronione przez prawo.

— Bardzo dobrze. Źle bym się czuł spacerując pod okiem kamery. A moje ubranie, panie Lukas? Nie zwróci uwagi na korytarzu?

Jon odwrócił się, poszperał w biurku i znalazł odpowiedni formularz. Serce waliło mu przez cały czas. Gdyby zatrzymano tego człowieka, gdyby wzbudził jakiekolwiek podejrzenia, jego podpis na dokumencie… ale było już za późno. Jeśli wejdą na pokład Oka Łabędzia i przeszukają statek, jeśli ktoś zauważy przed jego wyjściem z doku, że Vittorio z niego nie zszedł…

— Proszę — powiedział wydzierając przepustkę. — Nie ma obowiązku legitymowania się tym przed nikim, chyba że zatrzyma pana służba bezpieczeństwa. — Nacisnął przycisk komunikatora i nachylił się do mikrofonu. — Jest tam jeszcze Bran Hale? Dajcie mi go tutaj. Samego.

— Panie Lukas — wtrącił Jessad — nie potrzeba nam wspólników.

— Pytał pan o korytarze. Niech pan zastosuje się do mojej rady. Jeśli ktoś pana zatrzyma, powie pan, że jest kupcem, któremu skradziono dokumenty. Idzie pan w tej sprawie do administracji, a Hale pana eskortuje. Proszę mi oddać dokumenty Vittoria. Ja się nimi zaopiekuję. Nie mogą ich przy panu znaleźć, bo wtedy nie uwierzą w tę historyjkę. Wyjaśnię wszystko dokładniej dziś wieczór, u mnie w mieszkaniu.

Jassad oddał mu papiery i otrzymał w zamian przepustkę. A co robią z kupcami, którym skradziono dokumenty?

— Wzywają ze statku całą rodzinę i robi się wielkie zamieszanie. Gdyby sprawy zaszły tak daleko, mógłby pan skończyć w areszcie i na przystosowaniu, panie Jassad. Ale z kradzieżą dokumentów mamy tu często do czynienia i jest to lepszy parawan niż pański plan. Jeśli do tego dojdzie, niech pan się tłumaczy, jak powiedziałem, i zda się na mnie. Jestem właścicielem kilku statków. Mogę coś zaaranżować. Niech pan utrzymuje, że jest z Saby. Znam tę rodzinę.

Otworzyły się drzwi. Stanął w nich Bran Hale i Jessad zamilkł, żeby się nie zdradzić jakimś słowem.

— Niech się pan zda na mnie — powtórzył Jon rozkoszując się jego zakłopotaniem. — Bran, mam już dla ciebie zadanie. Odprowadzisz tego człowieka do mojego mieszkania. — Poszperał w kieszeni szukając ręcznego klucza dla gości. Wprowadź mojego gościa do środka i posiedź z nim, dopóki nie przyjdę, dobrze? To może się trochę przeciągnąć. Czujcie się tam swobodnie. A na wypadek gdyby was zatrzymano, on ma przygotowaną specjalną historyjkę. Ty tylko przytakuj, zrozumiano?

Oczy Hale’a spoczęły na Jassadzie i przesunęły się z powrotem na Jona. Inteligentny człowiek z tego Hale’a. Hale skinął głową nie zadając pytań.

— Panie Jessad — mruknął Jon — może pan zaufać temu człowiekowi.

Jessad uśmiechnął się z przymusem i wyciągnął rękę. Jon uścisnął ją beznamiętnym uściskiem człowieka o nerwach ze stali. Hale wyprowadził swojego podopiecznego, a Jon stał przy biurku i patrzył za nimi. Cały personel szczebla administracyjnego zatrudniony w biurze zewnętrznym składał się z ludzi Lukasa i był, podobnie jak Hale, godny zaufania. Pracowali tam mężczyźni i kobiety, których sam wybrał… i nie wierzył, aby któreś z nich znajdowało się na liście płac Konstantina; zawsze to sprawdzał. Zawsze był dociekliwy. Oderwał wzrok od drzwi, podszedł do barku i nalał sobie drinka, bo niezależnie od tego, jak spokojny był Jessad, jemu po tym spotkaniu i na myśl o konsekwencjach trzęsły się ręce. Agent Unii. To była farsa, nieprzewidziany wynik jego intrygi z Jacobym. Wysłał tam próbnego szperacza dla zorientowania się w sytuacji, a ktoś podniósł stawki w tej grze do komicznego poziomu.

Zbliżały się statki Unii. Były już bardzo blisko, skoro podjęli ogromne ryzyko wysłania kogoś takiego jak Jessad. Ze szklanką w ręku usiadł znowu za biurkiem i sączył drinka usiłując pozbierać myśli. Okłamywanie komputera proponowane przez Jessada było nie do przyjęcia. Starał się rozwiązać szaradę codziennego życia Jessada/Vittoria i wciąż wychodziło mu, że w razie wpadki on, nie Jessad, którego nie było w rejestrach komputera, będzie pierwszym aresztowanym. Możliwe, że Jessad był w planach Unii spisany na straty, ale on tym bardziej.

Popijał wytężając umysł.

Pod wpływem pomysłu, który nagle przyszedł mu do głowy chwycił papier — kilka formularzy — i zaczął sobie przypominać procedury obowiązujące na holownikach krótkodystansowych. Wśród ludzi zatrudnianych przez Lukasa były załogi takie jak ta z Saby, które będą trzymać język za zębami, ludzie, którzy potrafią wyprowadzić statek w kosmos i wywieźć na pokładzie martwą duszę fałszując manifesty, fałszując listy załogi i pasażerów… śledzenie tras czarnego rynku przyniosło całą masę cennych informacji, których niektórzy kapitanowie woleliby nie ujawniać. Tak więc dzisiaj po południu kolejny statek odleci do kopalni i będzie można zmienić w rejestrach stacji numer komputerowy Vittoria.

Małe zamieszanie, statek wyrusza w drogę; nikt nie zwraca uwagi na holowniki krótkodystasowe. Do kopalni i z powrotem, statek, który nie może zagrozić bezpieczeństwu, bo jest powolny, nie może latać do gwiazd i nie posiada uzbrojenia. Angelo może zadawać pytania i trzeba będzie jakoś zaspokoić jego ciekawość, ale na wszystko miał już gotową odpowiedź. Wysłał rozkaz do komputera i patrzył z zadowoleniem jak komputer go połyka i wysyła w odpowiedzi powiadomienie do Spółki Lukasa, że każdy odlatujący statek ma obowiązek zabrać ze stacji parę pozycji zaopatrzeniowych dla kopalni, wolnych od opłaty frachtowej. W normalnej sytuacji wielkość przymusowego darmowego ładunku przyprawiłaby go o atak wściekłości; była bezczelnie zawyżona. Ale teraz wystukał tylko na klawiaturze: „Przyjmuję 1/4 ładunku stacji; startuję o 1700.”

Komputer przyjął to. Jon odchylił się na oparcie fotela z głośnym westchnieniem ulgi. Jego serce uspokajało się i zaczynało bić w bardziej rozsądnym rytmie. Personel to fraszka; znał swoich lepszych ludzi.

Zabrał się znowu do pracy. Wyciągnął z komputera nazwiska i wybrał załogę, rodzinę kupiecką pozostającą od dawna na pensji Lukasa.

— Wpuśćcie do mnie Kulinów, kiedy tylko przekroczą próg biura — polecił sekretarzowi przez interkom. — Mam dla nich robotę. Wypisz zlecenie i to szybko. Zbierz do kupy wszystko, co mamy do wywiezienia ze stacji ładuj na statek; potem weź dodatkową brygadę dokerów do wybrania z magazynów stacji przymusowego ładunku; tylko bez żadnych korowodów, bierz, co dają i melduj się u mnie. Zadbaj, żeby wszystkie papiery były bez zarzutu i żeby w danych wprowadzanych do komputera nie było nic, absolutnie nic, do czego można by się było przyczepić. Zrozumiałeś?

— Tak jest, sir — padła odpowiedź. I w chwilę później: Kontakt z Kulinami nawiązany. Już tu idą i dziękują panu za zlecenie, sir.

Annie nadawała się do tego celu w sam raz; był to statek wystarczająco wygodny na dosyć długą podróż w kopalnianych interesach Lukasa i wystarczająco mały, aby nie zwracać zbytniej uwagi. Odbywał takie podróże w młodości ucząc się prowadzenia interesów. Vittorio mógł teraz przecież iść w jego ślady. Sączył powoli drinka i nerwowo przeglądał papiery zawalające jego biurko.


PELL: CYLINDER CENTRALNY;
9/9/52; GODZ. 1200

Josh opadł powoli na matę w zmniejszonej sile przyciągania panującej w sali gimnastycznej i wyciągnął się jak długi na wznak. Damon pochylił się nad nim opierając dłonie na nagich kolanach. Na jego twarzy malował się cień rozbawienia.

— Jestem wykończony — wysapał Josh, kiedy wreszcie udało mu się złapać oddech; bolały go boki. — Ćwiczyłem, ale nie tak.

Damon, sam ciężko dysząc, ukląkł na macie obok niego i przygarbił się.

— Ale dobrze ci idzie. Muszę to przyznać. — Wciągnął w płuca haust powietrza i wypuścił je nieco wolniej, uśmiechając się do Josha. — Pomóc ci?

Josh chrząknął, przewrócił się na brzuch, dźwignął z wysiłkiem na jednej ręce i niezdarnie wstał na równe nogi z drżeniem wszystkich mięśni i przekonaniem o lepszej kondycji mężczyzn i kobiet mijających ich na ścieżce zdrowia opasującej cały wewnętrzny rdzeń Pell. Było tu tłoczno, echo odbijało prowadzone krzykiem rozmowy. To była wolność i najgorszym, czego można się tu było obawiać, była odrobina śmiechu. Pobiegałby jeszcze, gdyby mógł… biegał już dłużej, niż powinien, ale z niechęcią myślał o zakończeniu ćwiczeń.

Trzęsły mu się kolana i bolał brzuch.

— Chodź — powiedział Damon wstając z większą łatwością. Wziął Josha pod ramię i poprowadził w stronę szatni. — Weź łaźnię parową, przynajmniej pozbędziesz się tej waty z nóg. Mam jeszcze trochę czasu przed powrotem do biura.

Weszli do zabałaganionej przebieralni, zdjęli ubrania i wrzucili je do wspólnej pralki. Damon wziął z kupki cztery ręczniki i rzucił dwa Joshowi, a potem popchnął go w kierunku drzwi z napisem PARA. Przeszli szybko pod prysznicami i znaleźli się w długim przejściu między zaparowanymi boksami. Większość miejsc była zajęta. Znaleźli kilka wolnych stanowisk przy końcu przejścia, zajęli środkowe i usiedli na drewnianych ławach. Tyle wody na zmarnowanie… Josh obserwował Damona, który nabierał kubkiem wody, polewał sobie nią głowę, a resztę wylewał na rozgrzaną metalową płytę, dopóki unosząca się z niej para nie spowiła go białym obłokiem. Josh polał się naśladując Damom i wytarł ręcznikiem; od gorąca brakło mu tchu i kręciło się w głowie.

— Dobrze się czujesz? — spytał Damon.

Josh pokiwał głową nie chcąc psuć mu przyjemności; przebywając z Damonem zawsze starał się nie sprawiać kłopotu. Krocząc po linie, na której jednym końcu było za dużo zaufania, a na drugim strach przed zaufaniem komukolwiek, desperacko usiłował zachować równowagę. Nienawidził samotności… zawsze… czasami miał jakieś przebłyski postrzępionej pamięci, przebłyski silne jak prawda… nigdy nie lubił być sam. Daman mógłby się nim znużyć. Nowość mogłaby spowszednieć. Towarzystwo kogoś takiego jak on musi się po jakimś czasie sprzykrzyć.

A wtedy zostałby sam w tym więzieniu, jakim była Pell, z połową umysłu i darowaną wolnością.

— Coś cię gnębi?

— Nie. — I desperacko, żeby zmienić temat, bo Damon skarżył mu się, że nie ma z kim chodzić do sali gimnastycznej, powiedział: — Myślałem, że Elena też tu przyjdzie.

— Ciąża zaczyna ją trochę rozleniwiać. Nie czuła się na siłach.

— Och. — Josh zamrugał powiekami i odwrócił wzrok. Zadał zbyt osobiste pytanie; czuł się jak intruz; był naiwny w takich sprawach. Znał chyba jakieś kobiety, ale nie ciężarne, nie pozostające w takich związkach jak ten Damona z Eleną, pełnych trwałych wartości. Pamiętał kogoś, kogo kochał. Była starsza. Była bardziej oziębła. Nic z tych rzeczy. Szczeniacka miłość. Był wtedy dzieckiem. Próbował pójść za nićmi wspomnień, ale się splątały. Nie chciał myśleć w ten sposób o Elenie. Nie mógł. Przypomniały mu się ostrzeżenia… nazywano to kalectwem psychicznym. Kalectwem…

— Josh… dobrze się czujesz?

Znowu zamrugał powiekami; jeśli nie przestanie, nabawi się nerwowego tiku.

— Coś cię gryzie.

Wykonał w odpowiedzi bezradny gest nie chcąc się wikłać w rozmowę. Otarł pot z twarzy.

— W porządku — powiedział Damom jak gdyby naprawdę tak było.

Josh wstał i podszedł do drzwi drewnianej izdebki, byle tylko znaleźć się dalej od Damona. Żołądek mu ciążył.

— Josh.

Ciemno tu. Ciasno… mógł uciec, uciec od tej ciasnoty, od tych natarczywych pytań. Zaprowadziłoby go to do aresztu, a potem do szpitala, do białych ścian.

— Boisz się czegoś? — spytał go po prostu Damon.

Pytanie trafiło tak blisko celu, jak żadne z innych słów. Zmieszany, znowu wykonał nieokreślony gest. Gwar innych głosów dobiegający gdzieś z zewnątrz stał się jak cisza, ryk w boksach łaźni oddalił się.

— Co ty sobie ubzdurałeś? — spytał Damon. — Że nie jestem z tobą szczery?

— Nie.

— Że nie możesz mi ufać?

— Nie.

— No to o co chodzi?

Czuł, że za chwilę zwymiotuje. Zawsze tak było, kiedy się nadwerężył… wiedział, skąd się to brało.

— Chciałbym — powiedział Damon — żebyś ze mną rozmawiał.

Josh spojrzał na niego opierając się plecami o drewniane przepierzenie.

— Przestaniesz — powiedział tępo — kiedy znuży cię zajmowanie się mną.

— Co przestanę? Znowu zaczynasz z tą obsesją porzuconego?

— Nie wiem, o co ci chodzi.

— Sądzisz, że uważam cię za ciekawostkę przyrodniczą czy co? — spytał Damon.

Josh przełknął gulę rosnącą mu w krtani.

— Odniosłeś takie wrażenie, tak? — ciągnął Damon. — Po moim zachowaniu czy Eleny?

— Nie chcę tak myśleć — zdobył się w końcu na wydanie z siebie głosu. — Ale ja jestem ciekawostką przyrodniczą, no bo czym więcej mógłbym być?

— Nie — zaprzeczył gwałtownie Damon.

Josh poczuł, jak zaczyna mu drgać nerwowo mięsień twarzy. Dowlókł się do ławy, usiadł i usiłował opanować tik. Były takie pigułki; nie zażywał ich już. Żałował teraz, bo chciał być spokojny i nie myśleć. Wydostać się stąd, przerwać te indagacje.

— Lubimy cię — powiedział Damon. — Czy o to się martwisz?

Siedział sparaliżowany, a serce waliło mu jak młotem.

— Chodźmy — powiedział Damon wstając. — Masz dosyć tej parówki.

Josh dźwignął się na nogi. Kolana ugięły się pod nim, wzrok mu się mącił od potu, gorąca i zmniejszonego ciążenia. Damon podał mu rękę. Udał, że tego nie dostrzega i ruszył za Damonem między boksami w kierunku pryszniców przy wejściu do łaźni.

Chłodniejsza mgiełka wodna przywróciła mu nieco jasność myślenia; został w boksie trochę dłużej, niż to było konieczne, głęboko wdychając orzeźwiające powietrze. Wyszedł spod pryszniców spokojniejszy i owinięty ręcznikiem wkroczył ponownie do przebieralni. Damon szedł za nim.

— Przepraszam — powiedział do Damona nie mając na myśli niczego konkretnego.

— Odruchy — zawyrokował Damon.

Zmarszczył w zamyśleniu brwi i schwycił Josha za ramię, zanim ten zdążył się od niego odwrócić. Josh szarpnął się odruchowo i uderzył o szafkę ubraniową tak mocno, że huk odbił się echem po pomieszczeniu.

Ciemne miejsce. Plątanina ciał. Chwytające go ręce. Odrzucił od siebie te myśli, oparł się o metalowe drzwiczki i drżąc na całym ciele patrzył w zaniepokojoną twarz Damona.

— Josh?

— Przepraszam — powtórzył. — Przepraszam.

— Wyglądasz, jakbyś miał zaraz zemdleć. To od gorąca? — Nie wiem — mruknął.

— Nie wiem. — Dowlókł się do ławy i usiadł, żeby zaczerpnąć tchu. Po chwili poczuł się lepiej. Mrok rozproszył się. — Przepraszam. — Był załamany, przekonany, że Damon nie będzie go dłużej tolerował. Depresja wzmagała się. — Może lepiej wrócę do szpitala.

— Aż tak źle?

Nie chciał myśleć o swoim pokoju, apartamencie w hospicjum, z gołymi ścianami, nieprzytulnym. W szpitalu byli ludzie, których znał, lekarze, którzy znali jego, którzy potrafiliby zaradzić w takich sprawach i co do których wiedział, że ich motywy ograniczają się do zawodowego obowiązku.

— Zadzwonię do biura — powiedział Damon — i uprzedzę ich, że się trochę spóźnię. Odprowadzę cię do szpitala, jeśli czujesz, że tak trzeba.

Założył ręce na głowę.

— Nie wiem, dlaczego to robię — powiedział. — Przypomina mi się coś. Nie wiem co, ale aż mnie ściska w dołku. Damon przysiadł na brzeżku ławy, po prostu przysiadł i czekał na niego.

— Wydaje mi się, że wiem, skąd się to bierze — powiedział w końcu i Josh podniósł wzrok przypominając sobie, że Damon miał dostęp do wszystkich jego akt.

— Co ci się wydaje?

— Może tam było za ciasno. Wielu uchodźców znalazłszy się w tłumie wpada w panikę. Mają uraz na punkcie tłoku.

— Ale ja nie przyleciałem z uchodźcami — zaoponował Josh. — Pamiętam przecież.

— I co jeszcze pamiętasz?

Nerwowy skurcz szarpnął jego twarzą. Wstał i zaczął się ubierać. Po chwili Damon poszedł w jego ślady. Do przebieralni wchodzili i wychodzili inni ludzie. Przez otwierające się drzwi docierały tutaj pokrzykiwania z zewnątrz, normalny gwar sali gimnastycznej.

— Naprawdę chcesz, żebym zaprowadził cię do szpitala? spytał po chwili milczenia Damon.

Josh wzruszył ramionami naciągając kurtkę.

— Nie. Przejdzie mi — zawyrokował, chociaż nadal wstrząsały nim zimne dreszcze, które powinny ustać pod wpływem ciepła, jakie dawało ubranie.

Damon spochmurniał i wskazał na drzwi. Wyszli do chłodnego przedsionka, wsiedli z sześcioma innymi osobami do windy i runęli z oszałamiającą szybkością w dół, w normalne ciążenie panujące w pierścieniu zewnętrznym. Josh wziął głęboki oddech przed wyjściem z kabiny, zachwiał się trochę i zatrzymał na widok przelewających się tu tłumów.

Ręka Damona zacisnęła się na jego łokciu i pociągnęła delikatnie w kierunku siedzeń ciągnących się wzdłuż ściany korytarza. Usiadł z ulgą, żeby trochę odpocząć i popatrzeć na mijających ich ludzi. Nie znajdowali się na poziomie biura Damona, ale na zielonym jeden. Z głębi korytarza, gdzie znajdowała się aula, dobiegały dźwięki muzyki. Powinni zjechać niżej… zatrzymali się w pół drogi; to była inicjatywa Damona. Blisko stąd do szpitala, uzmysłowił sobie. A może to tylko dla odpoczynku. Usiadł oddychając głęboko.

— Kręci mi się trochę w głowie — przyznał.

— Może byłoby lepiej, gdybyś tam jednak wrócił przynajmniej na kontrolę. Nawet radziłbym ci tak postąpić.

— To nie od ćwiczeń. — Josh pochylił się i podparł brodę rękoma, wziął kilka krótkich oddechów i wyprostował się ponownie. — Damon, nazwy… znasz nazwy i nazwiska przewijające się przez moje akta. Gdzie ja się urodziłem?

— Na Cyteen.

— Wiesz, jak… jak nazywała się moja matka?

Damon zmarszczył czoło.

— Nie. Nie powiedziałeś tego; wspominałeś przeważnie ciotkę. Nosiła nazwisko Maevis.

Stanęła mu znowu przed oczyma twarz starszej kobiety, poczuł ciepły przypływ wrażenia, że skądś ją zna.

— Przypominam sobie.

— Czy nawet o tym zapomniałeś?

Nerwowy tik powrócił mu na twarz. Usiłował zaprzeczyć, rozpaczliwie broniąc się przed posądzeniem o nienormalność.

— Nie mam pojęcia, rozumiesz, co jest wspomnieniem, a co urojeniem albo snem. Trudno poukładać sobie wszystko, skoro nie widzisz różnicy i nie potrafisz jej wykryć. Nazywała się Maevis.

— Tak. Mieszkałeś na farmie.

Skinął głową chwytając się kurczowo nagłego przebłysku pamięci, w którym ujrzał skąpaną w słońcu drogę, sfatygowany płot — często w swych snach wędrował drogą czując pod stopami miałki pył, widział dom, zmontowaną z prefabrykatów, odrapaną kopułę… wiele takich kopuł, jak okiem sięgnąć pole za polem, połyskujące w słońcu dojrzałym złotem.

— Plantacja. Dużo większa od farmy. Mieszkałem tam… mieszkałem, dopóki nie wstąpiłem do szkoły kadetów. Od tamtego czasu nie dotknąłem stopą powierzchni planety, prawda?

— Nigdy nie wspominałeś o innym razie.

Siedział przez chwilę nieruchomo, hołubiąc w pamięci ten obraz, podniecony nim, czymś pięknym, ciepłym i realnym. Starał się odtworzyć szczegóły. Wielkość słońca na niebie, barwę zachodów słońca, zakurzoną drogę prowadzącą do małej osady. Potężnie zbudowana, cicha, miła kobieta i chudy wiecznie zatroskany mężczyzna, który większość czasu spędzał przeklinając pogodę. Te kawałki pasowały do siebie, wchodziły na swoje miejsce. Dom. To był dom. Tęsknił za nim aż do bólu.

— Damon — powiedział zbierając się na odwagę, bo było w tym coś więcej niż przyjemny sen. — Nie masz żadnego powodu, żeby mnie okłamywać, prawda? Ale mnie okłamałeś, kiedy jakiś czas temu prosiłem, żebyś powiedział mi prawdę… względem tego koszmaru. Dlaczego?

Damon sprawiał wrażenie zakłopotanego.

— Boję się, Damon. Boję się kłamstw. Rozumiesz to? Boję się też innych rzeczy. — Zająknął się bezwiednie, zły na samego siebie, na te drgające samorzutnie mięśnie i na język nie potrafiący wyrazić tego, co chce, i na pamięć jak sito. — Podaj mi nazwy, nazwiska, Damon. Czytałeś akta. Wiem, że czytałeś. Powiedz mi, jak trafiłem na Pell.

— Tak jak wszyscy inni. Kiedy upadł Russell.

— Nie. Zacznij od Cyteen. Podaj mi nazwy i nazwiska. Damon położył wyciągniętą rękę na oparciu ławki i spojrzał na Josha spod zmarszczonych brwi.

— Twoim pierwszym przydziałem służbowym, o którym wspominałeś, był statek o nazwie Kania. Nie wiem, ile lat na nim służyłeś; może byłeś na nim do końca. Z tego, co mówiłeś, zrozumiałem, że zabrano cię z farmy do szkoły kadetów, czy jak się ona nazywa, gdzie przeszedłeś szkolenie dla operatorów komputerów bojowych. Z twoich zeznań wnoszę, że to był bardzo mały statek.

— Zwiad i rozpoznanie — mruknął pod nosem i ujrzał oczyma duszy wąskie pokłady, ciasne wnętrza Kani, gdzie załoga musiała poruszać się mozolnie ręka za ręką w stanie nieważkości. Dużo czasu na Stacji Fargone; dużo czasu spędzonego tam i w kosmosie, na patrolach; na misjach w poszukiwaniu wszystkiego, co tylko dało się zaobserwować. Kitha… Kitha i Lee… dziecinna Kitha, do niej ciągnęło go szczególnie. I do Ulfa. Przywoływał z pamięci twarze zadowolony, że je pamięta. Współpracowali ze sobą blisko — nie tylko w jednym tego słowa znaczeniu, bo statki zwiadowcze nie miały kabin, nie miało się tam kąta tylko dla siebie. Byli razem… lata. Całe lata.

Nie żyją już. Czuł, jakby tracił ich po raz drugi.

„Uważaj!” wrzasnęła Kitha; on też coś krzyknął uświadamiając sobie, że zostali zlokalizowani. To była wina Ulfa. Siedział bezsilny za swoim pulpitem pozbawiony możliwości uruchomienia dział, które odsunęłyby zagrożenie. Otrząsnął się z tych wspomnień.

— Wyłowili mnie — powiedział. — Ktoś wziął mnie na pokład.

— Trafił was statek o nazwie Tygrys — powiedział Damon. — Rajder. A na ratunek przybył frachtowiec znajdujący się akurat w tamtym rejonie, odebrawszy sygnał z twojej kapsuły.

— Mów dalej.

Damon nie odzywał się przez chwilę, jak gdyby się wahał, jak gdyby nie chciał kontynuować. Niepokój Josha rósł, czuł ucisk w żołądku.

— Przetransportowano cię na stację — podjął w końcu Damon, — na pokładzie statku kupieckiego, znieśli cię na noszach, ale nie byłeś ranny. Przypuszczam, że to szok, zimno… twój system podtrzymania życia był na wykończeniu i ledwie cię odratowali.

Potrząsnął głową. Z tego wszystkiego pamiętał tylko jak przez mgłę chłód. Przypomniał sobie doki, lekarzy; przesłuchania, wypytywanie bez końca.

Tłumy. Rozwrzeszczane tłumy. Doki i padający strażnik. Ktoś z zimną krwią strzelił temu człowiekowi prosto w twarz, gdy leżał już ogłuszony na ziemi. Wszędzie tratowane trupy, potoki ludzi przed nim i otaczający go mężczyźni — uzbrojeni strażnicy.

„Oni mają broń!” krzyknął ktoś i wybuchła panika.

— Zabrano cię z Marinera — powiedział Damon, — kiedy szukano ocalałych z wybuchu, który rozerwał stację.

— Elena…

— Przesłuchiwali cię na Russellu — powiedział Damon cicho, przez zaciśnięte zęby. — Stali w obliczu… nie wiem czego. Byli przerażeni, śpieszyli się. Zastosowali nielegalne metody… coś w rodzaju przystosowania. Chcieli wydobyć z ciebie informacje, rozkłady lotów, ruchy statków, tego rodzaju sprawy. Ale nie mogłeś ich udzielić. Byłeś na Russellu, kiedy zaczęła się ewakuacja i przetransportowano cię na tę stację. Tak to wyglądało.

Droga przez mękę ze stacji na statek. Żołnierze i karabiny.

— Na statku wojennym — powiedział.

— Na Norwegii.

Poczuł skurcz w żołądku. Mallory. Mallory i Norwegia. Graff. Pamiętał. Tam… umarła godność osobista. Tam stał się niczym. Kim był, czym był… to nie obchodziło żołnierzy ani załogi. To nawet nie była nienawiść, a gorycz i znudzenie, okrucieństwo, w którym nie liczył się on, żywa istota odczuwająca ból, odczuwająca wstyd… płakał, gdy horzor stawał się nie do zniesienia, ale przestawał płakać, czuć i walczyć, kiedy zdał sobie sprawę, że nie ma w pobliżu nikogo, kto zwracałby na to uwagę.

„Chcesz do nich wrócić?” W uszach rozbrzmiewał mu nawet ton głosu Mallory. „Chcesz wrócić?” Nie chciał wtedy nic, tylko przestać cokolwiek odczuwać.

Tu tkwiło źródło tych koszmarów, tych ponurych, nieostrych postaci, tego, co budziło go w nocy.

Pokiwał powoli głową, potakując samemu sobie.

— Tutaj umieszczono cię w areszcie — ciągnął Damon. Wzięto cię na pokład z kapsuły ratunkowej; potem był Russell, Norwegia i Pell. Jeśli podejrzewasz, że podczas przystosowania zaszczepiliśmy ci jakieś fałszywe wspomnienia… to się mylisz. Wierz mi. Josh?

Pocił się. Czuł to.

— Nic mi nie jest — powiedział, chociaż przez chwilę miał trudności ze złapaniem tchu. Żołądek wciąż mu ciążył. To z powodu ciasnoty, emocjonalnej i fizycznej, zrozumiał teraz. Starał się nad sobą zapanować.

— Posiedź tu — powiedział Damom wstał, zanim zdążył zaprotestować, i wszedł do jednego ze sklepów ciągnących się wzdłuż korytarza.

Josh siedział posłusznie, oparłszy głowę o ścianę za sobą i w końcu tętno zwolniło. Uświadomił sobie, że po raz pierwszy zostawiono go samego, nie licząc drogi między miejscem pracy a pokojem w starym hospicjum. Ta myśl sprawiła, że poczuł się dziwnie nagi. Zastanawiał się, czy ci, którzy go mijają, wiedzą, kim jest. Ogarnęło go przerażenie.

„Będziesz coś niecoś pamiętał”, uprzedzili go lekarze, kiedy przestał zażywać pigułki. „Ale będziesz mógł podchodzić do tego z dystansem.”

Wrócił Damon z dwoma pełnymi kubkami, usiadł i podał jeden Joshowi. Był to sok owocowy schłodzony i posłodzony, z jakimś dodatkiem, po którym ustały sensacje żołądkowe.

— Spóźnisz się do biura — przypomniał Damonowi.

Damon wzruszył ramionami i nie odpowiedział.

— Chciałbym… — Ku swemu wielkiemu zawstydzeniu zająknął się. — Chciałbym zaprosić ciebie i Elenę na obiad. Mam teraz pracę. Mam trochę kredytu na drobne wydatki za pracę po godzinach.

Damon przypatrywał mu się przez chwilę z uwagą.

— Dobrze. Przekażę Elenie.

Usłyszawszy to poczuł się o wiele lepiej.

— Chciałbym — ciągnął dalej — wrócić stąd do domu. Sam.

— Dobrze.

— Powinienem wiedzieć… co pamiętam. Przepraszam.

— Martwię się o ciebie — powiedział Damon i to dotknęło go głęboko.

— Ale pójdę sam.

— Kiedy ten obiad?

— Zdecydujcie z Eleną. Mój rozkład zajęć jest raczej otwarty. Żart nie był najwyższego lotu. Damon uśmiechnął się przez grzeczność i dopił drinka. Josh wychylił swój kubek do dna i wstał.

— Dziękuję ci.

— Porozmawiam z Eleną. Jutro zawiadomię cię o dacie. Nie przejmuj się. I dzwoń do mnie, jeśli będziesz czegoś potrzebował.

Josh skinął głową, odwrócił się i wmieszał w tłum, który… mógł… znać jego twarz. Jak ten tłum z doków w jego wspomnieniach. Ten tutaj nie był taki sam. To był inny świat i szedł nim, swoją stroną korytarza, niczym nowy jego właściciel… dotarł do windy z urodzonymi na Pell, stanął razem z innymi, żeby zaczekać na kabinę, jak gdyby był jednym z nich.

Przyjechała. „Zielony siedem”, powiedział głośno, kiedy ścisk odciął go od przycisków i ktoś uprzejmie nacisnął właściwy guzik za niego. Ramię w ramię w windzie. Czuł się wspaniale. Nawet się nie obejrzał, kiedy kabina zatrzymała się na jego poziomie. Przepraszając przecisnął się między pasażerami, którzy nie zwracali na niego żadnej uwagi i stanął w swoim korytarzu, niedaleko hospicjum.

— Talley — drgnął na dźwięk tego głosu. Spojrzał w prawo na umundurowanych strażników służby bezpieczeństwa. Jeden pozdrowił go uprzejmym skinieniem głowy. Tętno mu przyśpieszyło i ponownie zwolniło. Znał skądś tę twarz. — Tutaj teraz mieszkasz? — spytał strażnik.

— Tak — odpowiedział i dodał przepraszająco:

— Nie pamiętam dobrze… co było dawniej. Może byliście tam, kiedy tu przybyłem.

— Byłem — przytaknął strażnik. — Cieszę się, że się wylizałeś.

Chyba mówił szczerze. „Dziękuję”, powiedział Josh i rozeszli się. Mrok, który był coraz bliżej, wycofał się.

Uważał ich wszystkich za zjawy ze snu. Ale ja przecież nie śnię, pomyślał. To się stało naprawdę. Minął biurko dyżurnego przy wejściu do hospicjum i wewnętrznym korytarzem dotarł do numeru 18. Wyciągnął swoją kartę. Drzwi rozsunęły się i wszedł do swojej pustelni, prostego pomieszczenia bez okien… rzadki przywilej sądząc po tym, co słyszał w programach vid poświęconych panującemu wszędzie przeludnieniu. Jeszcze jedna sprawa załatwiona przez Damona.

Normalnie włączyłby odbiornik vid, żeby wypełnić mieszkanie głosami, bo w ciszę wdzierały się zaraz sny.

Teraz usiadł na łóżku i po prostu siedział tak jakiś czas w milczeniu, sondując sny i wspomnienia jak nie do końca zaleczone rany. Norwegia.

Signy Mallory.

Mallory.


PELL: DOK BIAŁY:
BIURA SPÓŁKI LUKASA; GODZ. 1830;
DZIEŃ PRZESTĘPNY: ŚWIT GODZ. 0630

Nie było żadnych trudności. Jon urzędował w gabinecie, w tym najbardziej oddalonym od głównego wejścia do biura, prowadził normalne rozmowy telefoniczne, opracowywał rutynowe sprawozdania i spisy magazynowe, starając się jednocześnie w jednym z zakamarków swego udręczonego umysłu zaplanować sposób postępowania na wypadek, gdyby doszło do najgorszego.

Został w pracy dłużej niż zwykle; przygasły już nieco lampy w dokach, wyszła już z biura większa część personelu pierwszej zmiany i ustała aktywność dnia głównego… w zewnętrznych biurach pozostało już tylko kilku urzędników, żeby odbierać rozmowy poprzez komunikator i doglądać interesów aż do pojawienia się personelu ze zmiany dnia przestępnego. Oko Łabędzia wyszedł bez przeszkód z doku o 1446; Kulinowie na Annie odlecieli z papierami Vittoria o 1703 bez nagabywania czy sentencji większych niż rutynowe pytania o miejsce przeznaczenia i trasę na użytek milicji. Potem odetchnął.

I kiedy Annie znalazła się w takiej odległości od stacji, że można się już było nie obawiać żadnych protestów, włożył kurtkę, zamknął gabinet i udał się do domu.

Użył swojej karty do otwarcia drzwi, żeby w komputerze, tak jak należy, znalazł się każdy, najmniej nawet znaczący zapis przebiegu jego dnia… i zastał Jessada i Hale’a siedzących w milczeniu naprzeciwko siebie w pokoju gościnnym. Pili kawę; kojący aromat po szarpiących nerwy przeżyciach tego popołudnia. Zagłębił się w trzecim fotelu i oparł wygodnie obejmując w posiadanie swój własny dom.

— I ja napiłbym się kawy — rzucił pod adresem Brana Hale’a. Hale wstał i z ponurą miną poszedł mu ją przygotować. Nudne popołudnie? — zwrócił się Jon do Jessada.

— Rozleniwiająco nudne — przyznał cicho Jessad. — Ale pan Hale robił, co mógł, żeby mi je uprzyjemnić.

— Mieliście jakieś kłopoty z dotarciem tutaj?

— Żadnych — odkrzyknął Hale z kuchni. Przyniósł kawę i Jon siorbiąc ją zauważył, że Hale na coś czeka.

Odprawić go i zostać sam na sam z Jessadem? Nie uśmiechało mu się to. Niezbyt też podobała mu się perspektywa zbyt swobodnych rozmów prowadzonych tu i tam przez Hale’a.

— Doceniam twoją dyskrecję — zwrócił się do Hale’a. I po głębokim namyśle dodał: — Orientujesz się, że coś się szykuje. Przekonasz się, że to bardziej ci się opłaci niż pieniądze. Uważaj tylko, żeby Lee Quale nie popełnił jakiejś niedyskrecji. Wprowadzę cię we wszystko, gdy tylko będę więcej wiedział. Vittorio odleciał Dayin… zaginął. Potrzebuję jakiejś godnej zaufania, inteligentnej asysty. Rozumiesz mnie, Bran?

Hale skinął głową.

— Jutro o tym porozmawiamy — powiedział Jon bardzo spokojnie. — Dziękuję ci.

— Czy tutaj jest pan bezpieczny? — spytał Hale.

— Gdybym nie był — odparł — zadbasz o to. Słyszysz?

Hale skinął głową i oddalił się dyskretnie. Jon rozparł się w fotelu z większą już pewnością siebie i spojrzał na siedzącego przed nim gościa.

— Wnoszę z tego, że ufa pan temu człowiekowi — powiedział Jessad — i że chce pan wprowadzić go w swe sprawy. Niech pan mądrze dobiera sobie sprzymierzeńców, panie Lukas.

— Wiem swoje. — Pociągnął łyk gorącej kawy. — Nie znam natomiast pana, panie Jessad, ani pańskiego nazwiska. Na pański plan korzystania z dokumentów mojego syna nie mogę wyrazić zgody. Zaaranżowałem inny kamuflaż… ale dla niego. Podróż w interesach Spółki Lukasa: do kopalni poleciał statek, a papiery Vittoria znajdują się na jego pokładzie.

Spodziewał się wybuchu wściekłości, ale Jessad zareagował na tę nowinę wytwornym uniesieniem brwi.

— Nie mam nic przeciwko temu. Ale jakieś dokumenty będą mi potrzebne, a nie wydaje mi się rozsądne staranie się o nie oficjalnymi kanałami.

— Papiery można załatwić. To najmniejszy z naszych problemów.

— A jaki jest ten największy, panie Lukas?

— Interesują mnie odpowiedzi na kilka pytań. Gdzie jest Dayin?

— Bezpieczny na tyłach. Nie ma powodu do niepokoju. Wysłano mnie celem upewnienia się… sprawdzenia, czy ta propozycja jest nadal aktualna. Jeśli nie, zginę… mam jednak nadzieję, że do tego nie dojdzie.

— A co wy możecie zaproponować mi w zamian?

— Pell — powiedział łagodnie Jessad. — Pell, panie Lukas.

— I jesteście gotowi oddać ją w moje ręce.

Jessad potrząsnął głową.

— To pan obejmie ją w posiadanie dla nas, panie Lukas. To jest właśnie nasza propozycja. Ja panem pokieruję. Ja odpowiadam za ekspertyzę… pan ze swej strony wnosi precyzyjną znajomość tego terenu. Streści mi pan panującą tutaj sytuację.

— A jakie mam gwarancje?

— Moje zapewnienie.

— W jakim jest pan stopniu?

Jessad wzruszył ramionami.

— Występuję tutaj nieoficjalnie. Muszę znać szczegóły. Wszystko, od waszego rozkładu lotów od rozmieszczenia waszych statków, do spraw omawianych aktualnie przez waszą radę… do najdrobniejszego szczegółu zarządzania pańskimi własnymi biurami.

— Zamierza pan przez cały ten czas mieszkać w moim apartamencie?

— Nie widzę wyraźnej przyczyny, dla której miałbym się stąd wynieść. Może przez to ucierpieć pańskie życie towarzyskie. Ale czy można sobie wyobrazić bezpieczniejsze miejsce? Ten Bran Hale to dyskretny człowiek?

— Pracował dla mnie na Podspodziu. Wylano go stamtąd za postępowanie zgodnie z moimi wytycznymi pomimo represji Konstantinów. Lojalny.

— Pewny?

— Hale tak. Co do niektórych z jego ludzi mam pewne wątpliwości… chociażby dotyczące bystrości umysłu.

— A więc musi być pan ostrożny.

— Jestem.

Jessad pokiwał powoli głową.

— Ale niech mi pan załatwi dokumenty, panie Lukas. Z nimi czuję się o wiele pewniej niż bez nich.

— A co się stanie z moim synem?

— Obchodzi pana to? Wydawało mi się, że nie rozstajecie się ze zbytnim żalem.

— Zadałem pytanie.

— Daleko stąd czeka statek… jeden ze zdobytych przez nas, zarejestrowany na rodzinę kupca Olviga, ale w rzeczywistości wojskowy. Olvigowie przebywają w areszcie… tak samo zresztą jak większość ludzi z Oka Łabędzia. Statek Olviga, Młot, ostrzeże nas zawczasu. A czasu nie ma tak wiele, panie Lukas. Po pierwsze… czy może mi pan pokazać plan samej stacji?

Do mnie należy ekspertyza. Ekspert w takich sprawach, człowiek przeszkolony w tym kierunku. Przyszła mu do głowy straszna i mrożąca krew w żyłach myśl, że Viking padł wskutek wewnętrznej intrygi; że z kolei na Marinerze… doszło do katastrofy. Sabotaż. Od środka. Zrobił to ktoś na tyle szalony, aby wysadzić stację, na której sam się znajdował… a może zdążył się stamtąd wydostać?

Wpatrywał się w nijaką twarz Jessada, w jego bezwzględne oczy i zaczynał rozumieć, że tam, na Marinerze, musiał też pojawić się taki ktoś.

Potem nadleciała Flota i stacja została celowo zniszczona.


PELL: STREFA Q:
POMARAŃCZOWY DZIEWIĘĆ;
GODZ. 1900

Na zewnątrz wciąż jeszcze stała kolejka ludzi, ogonek ciągnął się korytarzem aż do doków. Vassily Kressich oparł głowę na dłoniach, gdy jeden z ludzi Coledy’ego nie przebierając w środkach wyrzucił za drzwi ostatnią interesantkę, kobietę, która na niego krzyczała, która zgłaszała kradzież oskarżając o jej popełnienie człowieka z bandy Coledy’ego. Bolała go głowa; bolał kark. Nie cierpiał tych sesji, ale mimo wszystko prowadził je co pięć dni. Spełniały rolę swego rodzaju wentyla bezpieczeństwa, stwarzały iluzję, że radca Q wysłuchuje problemów, przyjmuje do wiadomości skargi i stara się jakoś temu wszystkiemu zaradzić.

W sprawie skargi wniesionej przez tę kobietę niewiele można było zdziałać. Znał człowieka, którego nazwisko wymieniła. To było prawdopodobne. Poprosi Nino Coledy’ego, żeby przywołał tego typa do porządku, może dzięki temu uchroni tę kobietę od czegoś gorszego. Całkiem zwariowała wnosząc skargę. Może to histeria, punkt, który osiąga tutaj wielu, kiedy liczy się tylko złość. To prowadzi do samozagłady.

Do pokoju wszedł mężczyzna. To był Redding, następny z kolejki. Kressich wziął się w garść, odchylił na oparcie fotela i przygotował do cotygodniowego spotkania z tym człowiekiem.

— Wciąż próbujemy — oznajmił postawnemu mężczyźnie.

— Zapłaciłem — wycedził Redding. — Słono zapłaciłem za moje przeniesienie.

— Nie ma żadnych gwarancji na uzyskanie skierowania na Podspodzie, panie Redding. Stacja bierze po prostu tych, których aktualnie potrzebuje. Proszę złożyć na moje biurko nowe podanie i rozpatrzymy je w stosownym trybie. Wcześniej czy później znajdzie się jakieś miejsce…

— Ja chcę stąd wyjechać!

— James! — krzyknął w panice Kressich.

Człowiek z obstawy zjawił się natychmiast. Redding rozejrzał się dziko dookoła i ku przerażeniu Kressicha sięgnął za pas. W jego ręku błysnęło krótkie ostrze, nie przeciwko gorylowi Redding odwrócił się do James plecami — przeciwko niemu.

Kressich odepchnął się rękoma od biurka i fotel poleciał po szynach w tył. Des James skoczył Reddingowi na plecy. Redding, tnąc na oślep, padł twarzą do dołu na biurko roztrącając leżące na nim papiery na wszystkie strony. Kressich zerwał się z fotela i przywarł do ściany. Na zewnątrz rozległy się pełne paniki okrzyki i do pokoju wtargnęła grupa ludzi.

Kressich odsuwał się powoli, przywierając do ściany, byle dalej od szamoczących się mężczyzn. Redding poleciał na ścianę. W pokoju był już Nino Coledy ze swoimi ludźmi. Kilku powaliło Reddinga na ziemię, reszta wypychała z pomieszczenia tłumek zaciekawionych i zdesperowanych petentów. Ludzie wymachiwali podaniami, które mieli nadzieję złożyć.

— Teraz moja kolej! — wrzeszczała jakaś kobieta potrząsająca kartką papieru i usiłująca dopchać się do biurka. Wygarnęli ją razem z innymi na korytarz.

Redding leżał na podłodze przytrzymywany przez trzech ludzi. Czwarty kopnął go w głowę i Redding znieruchomiał.

Coledy podniósł nóż, obejrzał go dokładnie i schował do kieszeni z uśmiechem na swej młodej, pokrytej szramami twarzy.

— Nie ma na takiego policji — wysapał James.

— Nic się panu nie stało, panie Kressich? — spytał Coledy.

— Nie. — Nie chciało mu się wspominać o paru siniakach. Dowlókł się do biurka. Z zewnątrz nadal dochodziła wrzawa. Przyciągnął fotel z powrotem do biurka i usiadł; nogi mu drżały. — Mówił, że coś zapłacił — bąknął, chociaż bardzo dobrze wiedział, o co chodziło, orientował się, że formularze pochodziły od Coledy’ego, który zdzierał za nie tyle, ile ludzie zdolni byli zapłacić. — Ma na stacji złą opinię i nie mogę mu załatwić tego przeniesienia. Po co sprzedawaliście mu to skierowanie?

Coledy przeniósł powoli wzrok z niego na leżącego na podłodze mężczyznę i z powrotem.

— Dobra, teraz ma kreskę i u nas, a to jeszcze gorzej. Zabierzcie go stąd. Wynieście na korytarz tym drugim wyjściem.

— Nie mogę już dzisiaj przyjmować — jęknął Kressich skrywając twarz w dłoniach. — Odprawcie ich stąd.

Coledy wyszedł na zewnętrzny korytarz. „Rozejść się!” Kressich słyszał jego wrzask górujący nad okrzykami protestu i lamentami. Część ludzi Coledy’ego zaczęła spychać zebranych pod drzwiami interesantów… niektórzy z nich byli uzbrojeni w metalowe pręty. Tłum cofnął się i Coledy wrócił do gabinetu. Wywlekali Reddinga przez drugie drzwi potrząsając nim i zmuszając żeby szedł sam, bo zaczynał już odzyskiwać przytomność; krwawił ze skroni i czerwień zalewała mu twarz.

Zabiją go, pomyślał Kressich. W godzinach mniejszego nasilenia ruchu ciało przedostanie się w jakiś sposób na drugą stronę i zostanie znalezione przez personel stacji. Redding na pewno wiedział, co go czeka. Usiłował znów walczyć, ale wyciągnęli go z pokoju i drzwi zamknęły się.

— Posprzątaj to — powiedział Coledy do jednego z tych, którzy zostali i człowiek zaczął szukać czegoś do wyczyszczenia podłogi. Coledy przysiadł na krawędzi biurka.

Kressich sięgnął pod spód i wyciągnął jedną z butelek wina, w które zaopatrywał go Coledy. Szklanki. Napełnił dwie i pociągnął łyk trunku Dołowców w nadziei, że go rozgrzeje i uspokoi rozdygotane kończyny, złagodzi rwanie w piersiach.

— Jestem na to za stary — poskarżył się.

— Nie ma się pan co przejmować Reddingiem — pocieszył go Coledy podnosząc do ust swoją szklankę.

— Nie możecie dopuszczać do takich sytuacji — wyjąkał płaczliwie Kressich. — Wiem o waszych machlojkach, ale nie sprzedawajcie gwarancji przeniesienia tam, dokąd nie mogę go załatwić.

Coledy uśmiechnął się; jego twarz przybrała szczególnie nieprzyjemny wyraz.

— Wcześniej czy później Redding sam by o to poprosił. I tak odpłaca się za przywilej.

— Nie chcę nic wiedzieć — skrzywił się Kressich. Pociągnął haust wina. — Nie chcę znać żadnych szczegółów.

— Lepiej odprowadzimy pana do apartamentu, panie Kressich. Popilnujemy pana trochę, dopóki sytuacja się nie uspokoi. Dopijał powoli wino. Jeden z młodszych członków bandy Coledy’ego pozbierał na kupkę papiery, które w trakcie szamotaniny rozsypały się po podłodze i położył je na biurku. Kressich, odwracając wzrok od śladów krwi na wykładzinie, dźwignął się na wciąż uginające się pod nim nogi.

Wyszedł pod eskortą Coledy’ego i czterech jego ludzi tymi samymi tylnymi drzwiami, za którymi zniknął Redding i strażnicy. Przeszli korytarzem do sektora, w którym zajmował małe mieszkanie. Otworzył drzwi ręcznym kluczem — komputer odciął ich i wszystko trzeba było robić ręcznie.

— Nie potrzebuję waszego towarzystwa — powiedział krótko.

Coledy posłał mu krzywy, kpiący uśmieszek i zgiął się w parodii ukłonu.

— Później pogadamy — powiedział.

Kressich wszedł do środka, zamknął za sobą drzwi i oparł się o nie .czując, że zbiera mu się na wymioty. W końcu usiadł na krześle przy drzwiach i usiłował nie poruszać się przez chwilę.

Szaleństwo w Q przybierało coraz większe rozmiary. Skierowania, które dla niektórych były nadzieją na wydostanie się z Q, zwiększały jedynie rozpacz tych, którzy zostawali. Pozostawiono tych najbardziej agresywnych, a więc temperatura w Q rosła. Rządziły gangi. Nie był bezpieczny nikt, kto nie należał do jakiejś organizacji — czy to mężczyzna, czy kobieta, nikt nie mógł bezpiecznie przejść korytarzem, chyba, że było wiadomo, iż ma ochronę; a ochronę się kupowało — za żywność, za przysługi, łącznie z seksem, każdy płacił, czym mógł. Handlowano środkami farmakologicznymi, lekami i nie tylko, winem; z Q do stacji płynęły cenne metale, wszystko co miało jakąkolwiek wartość. Strażnicy na przejściach zbijali fortuny.

A Coledy sprzedawał skierowania na przeniesienie z Q na Podspodzie. Sprzedawał nawet prawo do miejsca w kolejce po sprawiedliwość i wszystko inne, co on i jego banda uznali za zyskowne. Gangi zajmujące się ochroną zgłaszały się do Coledy’ego po licencje.

Nadzieja na Podspodzie malała, a odrzuceni i odroczeni popadali w histerię podejrzewając, że w kartotekach stacji zarejestrowane są kłamstwa na ich temat, czarne kreski, które „uziemią” ich na zawsze w Q. Wzrastała liczba samobójstw; inni wdawali się w awantury w próżnych magazynach zastawionych barakami, które przeistaczały się w siedliska wszelkiej rozpusty. Niektórzy popełnili być może zbrodnie i obawiali się oskarżenia o nie; inni zaś stawali się ofiarami.

— Zabijają ich tam na dole — krzyknął odrzucony młody człowiek. — Wcale nie przenoszą ich na Podspodzie; zabierają ich stąd i zabijają, taka jest prawda. Nie biorą robotników, nie biorą młodych mężczyzn, biorą stąd tylko starców i dzieci i pozbywają się ich.

— Zamknij się! — zakrzyczeli go inni i zanim policja Coledy’ego zdołała zaprowadzić porządek, trzech z kolejki pobiło młodzieńca do krwi; ale reszta szlochała i dalej stała w kolejce, ściskając w garści podania o przeniesienie.

Sam Kressich nie mógł wystąpić z wnioskiem o przeniesienie. Bał się, że jeśli złoży taki wniosek, wieść o tym dotrze do Coledy’ego. Strażnicy prowadzili z Coledym rozmaite interesy i jego strach był zbyt wielki. Miał swoje czarnorynkowe wino, miał swoje obecne bezpieczeństwo, miał wokół siebie strażników Coledy’ego, tak że jeśli komuś w Q działa się krzywda, nie był to Vassily Kressich i tak pozostanie, dopóki Coledy nie poweźmie podejrzeń, że jego podopieczny próbuje mu się urwać.

Przekonywał sam siebie, że jego funkcja jest pożyteczna. Dopóki przebywał w Q, dopóki co pięć dni przyjmował interesantów, dopóty był przynajmniej w stanie przeciwstawiać się najgorszym ekscesom. Dzięki temu Coledy nie waży się na pewne rzeczy. Dzięki temu ludzie Coledy’ego dwa razy pomyślą, zanim uczynią coś, co doprowadziłoby do złożenia na nich meldunku. Przyczyniał się do utrzymywania w Q jakiego takiego porządku. Niektórym uratował życie. Dzięki niemu Q nie stało się do końca tym, czym mogłoby się stać.

No i miał możliwość opuszczenia Q… miał zawsze tę nadzieję na wypadek, gdyby po nadejściu nieuniknionego kryzysu sytuacja tutaj stała się naprawdę nie do zniesienia…, mógł prosić o azyl. Mógł się stąd wydostać. Nie odesłaliby go z powrotem na pewną śmierć. Nie zrobiliby tego.

Wstał w końcu z krzesła, poszukał w kuchni butelki wina i nalał sobie czwartą część usiłując nie myśleć o tym, co się dzieje, co się wydarzyło, co mogło się jeszcze stać.

Redding umrze, zanim nastanie ranek. Nie potrafił obudzić w sobie współczucia dla tego człowieka, widział tylko wpatrujące się weń oczy szaleńca, gdy Redding padał na jego biurko, roztrącał papiery i zamierzał się na niego nożem… na niego, a nie na strażników Coledy’ego.

Jak gdyby to on był jego wrogiem.

Wzdrygnął się i pociągnął łyk wina.


PELL: KWATERA DOŁOWCOW;
GODZ. 2300

Zmiana robotników. Satyna rozprostowała obolałe mięśnie wchodząc do skąpo oświetlonej pakamery, ściągnęła z twarzy maskę i obmyła się dokładnie w zimnej wodzie z przydzielonej im miednicy. Niebieskozęby (nie odstępujący jej na krok ani we dnie, ani w nocy) wszedł za nią i przykucnąwszy na jej macie położył jej rękę na ramieniu i oparł głowę o jej głowę. Byli zmęczeni, bardzo zmęczeni, bo tego dnia dużo się nadźwigali i chociaż większość pracy wykonały wielkie maszyny, ładunek na te maszyny kładły mięśnie Dołowców, a ludzie tylko pokrzykiwali. Wzięła jego drugą rękę, odwróciła ją dłonią do góry i dotykała wargami obolałych miejsc, przytuliła się do niego i polizała w policzek, tam gdzie maska obtarła futro.

— Ludzie-Lukasy — warknął Niebieskozęby.

Patrzył wprost przed siebie, a jego twarz wyrażała złość. Pracowali tego dnia dla ludzi-Lukasów, a byli wśród nich i tacy, którzy dawali im się we znaki jeszcze na Podspodziu, w bazie. Satyna też miała obtarte ręce, obolałe plecy, ale martwiła się o Niebieskozębego, niepokoił ją wyraz jego oczu. Niełatwo było wyprowadzić Niebieskozębego z równowagi. Lubił dużo myśleć, a kiedy myślał, nie miał czasu być zły, ale sądziła, że tym razem i myśli, i złości się równocześnie, a skoro przestaje nad sobą panować pośród ludzi, może się to dla niego źle skończyć, zwłaszcza że wokół pełno ludzi-Lukasów. Poklepała go po szorstkiej sierści i dopóty ją gładziła, dopóki nie wydało się jej, że się trochę uspokoił.

— Jeść — powiedziała. — Chodźmy jeść.

Odwrócił do niej głowę, dotknął wargami jej policzka, polizał po futrze i objął ramieniem.

— Chodźmy — zgodził się.

Wstali i przeszli metalowym tunelem do wielkiej sali, gdzie zawsze czekało na nich jedzenie. Służące tutaj młode nalały im szczodrze po pełnej misce i wycofali się do cichego kącika, żeby się pożywić. Niebieskozębemu, kiedy napełnił brzuch, wrócił wreszcie dobry humor i z zadowoleniem przystąpił do oblizywania palców z owsianki. Do sali wszedł jeszcze jeden samiec, wziął swoją miskę i przysiadł się do nich. Był to młody Wielkolud; uśmiechając się do nich towarzysko, opróżnił jedną miskę owsianki i poszedł po dokładkę.

Lubili Wielkoluda, który sam niedawno przybył tu z Podspodzia, z ich rodzinnych okolic położonych nad rzeką, chociaż z innego obozu i z innych wzgórz. Gdy wrócił Wielkolud, do sali zaczęli napływać następni, było ich coraz więcej, kąt, w którym siedzieli, otoczyło wkrótce półkole ciepła. Większość stanowili robotnicy sezonowi, którzy przybywali na Nadwyże i wracali z powrotem na Podspodzie; ci wykonywali najprostsze ręczne prace i nie za bardzo znali się na maszynach: to od nich biło ku nim ciepło. Poza tą grupą przyjaciół byli tu też inni hisa, robotnicy stali, którzy niewiele z nimi rozmawiali, siadywali razem w przeciwległym kącie, siedzieli tak i patrzyli, jak gdyby długi pobyt wśród ludzi przekształcił ich w coś innego niż hisa. Większość z nich stanowili starzy. Posiedli tajemnicę maszyn, wędrowali głębokimi tunelami i znali sekrety mrocznych miejsc. Zawsze trzymali się na uboczu.

— Opowiedzcie o Bennecie — poprosił Wielkolud, bo podobnie jak inni z przybywających tu i odchodzących, bez względu na to, który obóz z Podspodzia ich tu przysłał, bywał w obozie ludzi i znał Bennetta Jacinta; i na Nadwyżu nastała wielka żałoba, kiedy dotarła do nich wieść o śmierci Bennetta.

— Ja opowiem — zaofiarowała się Satyna, bo to ona, najkrócej tu przebywająca, opowiadała tę historię pośród innych legend, jakie snuli w tym miejscu hisa. Prowadzone co wieczór, od dnia ich przybycia, gawędy nie dotyczyły małych dokonań hisa, których życie było zawsze takie samo, ale dokonań Konstantinów i tego, jak Emilio i jego przyjaciółka Miliko znowu przywrócili hisa uśmiech… i wspomnień o Bennecie, w którym umarł przyjaciel hisa. Ze wszystkich, którzy przybywali na Nadwyże, żeby opowiadać tę historię, nikt nie widział, jak to się stało, musiała więc stale opowiadać wszystko od początku.

— Przychodzi do młyna — ciągnęła doszedłszy do tego smutnego fragmentu opowieści — i mówi, że tu nie miejsce dla hisa, nie, nie, proszę uciekać, ludzie to zrobią, ludzie zrobią tak, że rzeka nie zabierze hisa. I pracuje własnymi rękami, ani nie krzyknie, nie, on kocha hisa. Nadaliśmy mu imię, ja mu je nadałam, bo on nadał mi moje ludzkie imię i dał mi mojego dobrego ducha. Nazwałam go Przychodzący-z-Jasności.

Rozległ się pomruk, ale pomruk uznania, nie krytyki, pomimo że było to słowo-duch przeznaczone dla samego Słońca. Hisa otoczyli się ramionami i drżeli, jak zawsze, kiedy głośno wypowiedziała to imię.

— I hisa nie zostawili człowieka-Bennetta, o nie. Pracowali z nim, żeby uratować młyn. I potem ta stara rzeka, ona jest zła na ludzi i hisa, zawsze zła, ale najbardziej zła na ludzi-Lukasów, którzy ogołocili jej brzegi i zabrali jej wodę. I ostrzegamy człowieka-Bennetta, że nie może ufać starej rzece i on nas słucha i wraca; ale my hisa, pracujemy, żeby uratować młyn i żeby Bennett nie był smutny. A stara rzeka podchodzi wyżej i zabiera pale ; a my krzyczymy szybko, szybko wracaj! do hisa którzy pracują. Ja, Satyna, pracowałam tam i widziałam. — Uderzyła się pięścią w pierś i dotknęła Niebieskozębego upiększając w ten sposób swą opowieść. — Niebieskozęby i Satyna, my widzimy, my biegniemy na ratunek hisa i Bennettowi, i dobrym ludziom, jego przyjaciołom, wszyscy, wszyscy biegniemy, żeby im pomóc. Ale stara rzeka połyka ich i dobiegamy za późno, wszyscy za późno. Młyn się wali, ssst! A Bennett sięga po hisa, których stara rzeka trzyma w ramionach. Jego też ona chwyta, razem z człowiekami, którzy pomagają. My krzyczymy, my płaczemy, my błagamy starą rzekę, żeby oddała Bennetta; ale ona i tak go zabiera. Całych hisa oddaje, ale zabiera człowieka-Bennetta i jego przyjaciół. Nasze oczy są tego pełne. On umiera. On umiera wyciągając ręce po hisa, umiera przez swoje dobre serce i stara rzeka, zła stara rzeka połyka go. Ludzie znajdują go i grzebią. Ja ustawiam nad nim kije-dusze i składam mu dary. Przybywam tutaj i mój przyjaciel Niebieskozęby przybywa, bo to Okres. Przybywam na pielgrzymkę tu, gdzie jest dom Bennetta.

Rozległ się pomruk pochwały, otaczające ich pierścieniem ciała zaczęły się kołysać. Oczy błyszczały od łez.

I stała się rzecz dziwna i niepojęta, bo paru z obcych hisa z Nadwyża podeszło do skraju tłumku Dołowców i też zaczęło się kołysać, z oczami utkwionymi w obojgu.

— On kocha — odezwał się jeden z nich, wprawiając tym w osłupienie innych. — On kocha hisa.

— Tak — zgodziła się Satyna. Słowa jednego ze strasznych obcych i świadomość, że słuchali, co jej leży na sercu, sprawiły, że w gardle zaczęło jej coś wzbierać. Namacała wśród swoich woreczków dary ducha. Wydobyła jasną szmatkę i uniosła ją ostrożnie. — To mój dar ducha, moje imię, które mi nadał. Hisa znowu się zakołysali i zamruczeli pochwalnie.

— Jakie jest twoje imię, gawędziarko?

Przycisnęła do piersi swój dar ducha i wstrzymawszy oddech patrzyła rozszerzonymi oczyma na obcego, który zadał to pytanie. Gawędziarko. Ta pochwała z ust obcego Starego przyprawiła ją o gęsią skórkę.

— Jestem Niebo-Ją-Widzi. Ludzie nazywają mnie Satyna. Wyciągnęła rękę, żeby pogłaskać Niebieskozębego.

— Ja jestem Słońce-Prześwitujące-przez Chmury — odezwał się Niebieskozęby — przyjaciel Niebo-Ją-Widzi.

Obcy zakołysał się w biodrach i teraz, ku wyrażanemu pomrukiem nabożnemu szacunkowi innych, którzy odsunęli się, żeby pozostawić wolną przestrzeń między nimi a nią, dołączyli do nich wszyscy obcy hisa.

— Słyszeliśmy, jak opowiadasz o tym Przychodzącym-z-Jasności, o tym człowieku-Bennecie. Dobry, dobry był ten człowiek i dobrze, że dałaś mu dary. Witamy uroczyście twoją podróż i szanujemy twoją pielgrzymkę, Niebo-Ją-Widzi. Twoje słowa rozgrzewają nas, rozgrzewają nasze oczy. Długi czas czekaliśmy.

Pokłoniła się głęboko oddając szacunek wiekowi mówcy i jego wielkiej uprzejmości. Wśród pozostałych narastały coraz głośniejsze pomruki.

— To jest Stary — szepnął jej do ucha Niebieskozęby. — On nie odzywa się do nas.

Stary splunął i pogardliwie poczochrał się po piersi.

— Gawędziarka dobrze mówi. Zaznacza swój Okres pielgrzymką. Idzie z otwartymi oczyma, nie tylko z otwartymi rękoma.

— Ach — mruknęli inni, zaskoczeni, a Satyna aż przysiadła z wrażenia.

— Chwalimy Bennetta Jacinta — powiedział Stary. — Usłyszeliśmy to i zrobiło się nam ciepło.

— Człowiek-Bennett jest naszym człowiekiem — powiedział z zapałem Wielkolud. — Człowiekiem Podspodzia; on mnie tu przysłał.

— Kochał nas — wtrącił ktoś inny, a jeszcze inny dodał: Wszyscy go kochali.

— Bronił nas przed Lukasami — powiedziała Satyna. A człowiek-Konstantin jest jego przyjacielem, przysyła mnie tutaj na moją wiosnę, na pielgrzymkę; spotkaliśmy się przy mogile Bennetta. Przybywam do wielkiego Słońca, żeby zobaczyć jego twarz, żeby zobaczyć Nadwyże. Ale, Stary, widzimy tylko maszyny, nie ma tu żadnej wielkiej jasności. Pracujemy ciężko, bardzo ciężko. Mój przyjaciel i ja nie mamy tu kwiatów ani wzgórz, nie mamy tego, ale wciąż mamy nadzieję. Bennett mówi, że tu jest dobrze, że tu jest pięknie; mówi, że blisko stąd do wielkiego Słońca. Czekamy, żeby to zobaczyć, Stary. Prosiliśmy o obrazy Nadwyża, a nikt z tych, co tu są, ich nie widział. Mówią, że ludzie ukrywają je przed nami. Ale my wciąż czekamy, Stary.

Zapadło długie milczenie; Stary kołysał się tam i z powrotem. W końcu przestał i podniósł w górę kościstą rękę.

— Niebo-Ją-Widzi, rzeczy, których szukasz, są tutaj. Byliśmy tam. Obrazy stoją tam, gdzie spotykają się Starzy ludzie i myje widzieliśmy. Słońce patrzy na tamto miejsce, tak, to jest prawda. Wasz człowiek-Bennett nie oszukał was. Ale są tutaj rzeczy, od których zmroziłyby ci się kości, gawędziarko. Nie rozpowiadamy o tych sekretnych rzeczach. Jak hisa z Podspodzia zdoła je zrozumieć? Jak zdoła je znieść? Ich oczy nie widzą. Ale ten człowiek-Bennett ogrzał twoje oczy i nadał ci imię. Ach! Długo czekaliśmy, długo, długo i ty wreszcie rozgrzałaś nasze serca, żebyśmy ciebie powitali.

Ssst! Nadwyże nie jest tym, czym się wydaje. Pamiętamy obrazy równiny. Widziałem je. Spałem przy nich i śniłem sny. Ale obrazy Nadwyża… one nie są po to, byśmy przy nich śnili. Opowiadasz nam o Bennecie Jacincie, a my opowiemy ci, gawędziarko, o jednej z nas, której nie widzisz: ludzie nazywają ją Lily. Nosi imię Słońce-Uśmiecha-się-do-Niej i jest Wielką Starą, liczy sobie o wiele więcej pór niż ja. Obrazy, które daliśmy ludziom, stały się obrazami człowieka i w ich pobliżu, w sekretnych miejscach Nadwyża, w miejscu samej jasności, śni człowiek. Wielkie Słońce przychodzi ją odwiedzać… ona nigdy się nie porusza, nie, bo sen to dobra rzecz. Leży cała w jasności, a jej oczy są ciepłe Słońcem; tańczą dla niej gwiazdy; a ona ogląda całe Nadwyże na swoich ścianach i może patrzy na nas w tej chwili. Wielka Stara opiekuje się nią, kocha ją, tę świętą. Dobra, dobra jest jej miłość i ona śni o nas wszystkich, o całym Nadwyżu, a jej twarz uśmiecha się wiecznie do wielkiego Słońca. Ona jest n a s z a. Nazywamy ją Słońce-Jej-Przyjacielem.

— Ach — mruknęli zebrani hisa, oszołomieni takim imieniem, przyrównaniem kogoś do samego wielkiego Słońca.

— Ach — mruknęła Satyna wraz z innymi i pochyliła się do przodu obejmując się ramionami i drżąc. — Czy zobaczymy tę dobrą istotę?

— Nie — powiedział krótko Stary. — Tylko Lily tam bywa. I ja. Raz. Ja raz widziałem.

Satyna cofnęła się głęboko rozczarowana.

— Może wcale nie ma takiego człowieka — odezwał się Niebieskozęby.

Teraz Stary położył uszy po sobie i wszyscy wokół wstrzymali oddechy.

— To jest Okres — powiedziała Satyna. — I moja podróż. Przybywamy z bardzo daleka. Stary, a nie możemy zobaczyć obrazów ani śpiącej; nie znaleźliśmy jeszcze oblicza Słońca.

Stary zacisnął usta i odetchnął kilka razy głęboko.

— Przybywacie. Pokażemy wam. Tej nocy pójdziecie wy; następnej nocy inni… jeśli się nie boicie. Pokażemy wam miejsce. Przez krótki czas nie ma w nim ludzi. Przez jedną godzinę. Ludzkiego liczenia. Ja wiem jak liczyć. Pójdziecie?

Niebieskozęby nie wydał z siebie żadnego dźwięku.

— Pójdziemy — powiedziała Satyna i poczuła opór, gdy pociągnęła go za rękę. Inni nie odezwali się. Nie było wśród nich takiego śmiałka… albo kogoś aż tak ufającego obcemu Staremu.

Stary wstał, a wraz z nim dwóch z jego grupy. Wstała też Satyna, a za nią, nieco wolniej, Niebieskozęby.

— Ja też idę — odezwał się Wielkolud, ale nie przyłączył się do nich żaden z jego towarzyszy.

Stary zmierzył ich dziwnie drwiącym wzrokiem i skinął ręką, żeby szli za nim. Ruszyli tunelami prowadzącymi do dalszych przejść, tunelami, którymi hisa mogli chodzić bez masek, ciemnymi miejscami, gdzie trzeba się było wspinać wysoko po cienkim metalu i gdzie nawet hisa idąc musieli się schylać.

— On jest szalony — syknął jej w końcu do ucha Niebieskozęby dysząc ciężko. — I my jesteśmy szaleni, że idziemy za tym pomylonym Starym. Oni wszyscy, którzy długo tu przebywają, są dziwni.

Satyna nic nie odpowiedziała, nie znajdując przeciw temu żadnych argumentów oprócz swojej ciekawości. Bała się, ale szła za Starym, a Niebieskozęby szedł za nią. Pochód zamykał Wielkolud. Sapali wszyscy ciężko, gdy przeszli schyleni długi odcinek albo wspięli się wysoko. Siła, jaką dysponował Stary i jego dwaj towarzysze, była .szalona, jak gdyby byli przyzwyczajeni do takich wyczynów i wiedzieli, dokąd idą.

Albo może, ta myśl zmroziła jej kości, był to jakiś dziwaczny żart Starego, który chciał ich zgubić gdzieś głęboko w mrocznych przejściach, gdzie mogli się błąkać, aż umrą z wyczerpania, żeby dać nauczkę innym.

I gdy już była niemal pewna, że jej obawy nie są płonne, Stary i jego towarzysze dotarli do miejsca postoju i naciągnęli na twarze maski, co oznaczało, że znajdują się w miejscu, w którym następuje zmiana powietrza na ludzkie. Satyna nasunęła swoją maskę na twarz, a Niebieskozęby i Wielkolud uczynili to w ostatniej chwili, bo drzwi za nimi zamknęły się, a drzwi przed nimi otworzyły na jasny hol, białe podłogi i zieleń roślin, a tu i tam nieliczni ludzie przemierzali samotną wielką przestrzeń… było tu zupełnie inaczej niż w dokach. Była tu czystość i światło, a dalej ogromny mrok, do którego chciał ich zaprowadzić Stary.

Satyna poczuła, jak Niebieskozęby wsuwa swoją dłoń w jej rękę, a Wielkolud przysuwa się bliżej do nich obojga, i weszli w ciemność jeszcze rozleglejszą od jasnego miejsca, przez które właśnie przeszli, gdzie nie było ścian, tylko niebo.

Gwiazdy przesuwały się wokół nich oszałamiając swym ruchem, magiczne gwiazdy, które przeskakiwały z miejsca na miejsce płonąc ogniem czystym i spokojniejszym, niż kiedykolwiek widziało je Podspodzie. Satyna puściła trzymającą ją dłoń i ruszyła przed siebie w nabożnym zachwycie rozglądając się dokoła szeroko otwartymi oczyma.

I nagle rozbłysło światło, wielki płonący dysk z plamkami czerni, tryskający ogniami.

— Słońce — zaintonował Stary.

Nie było tu jasności, nie było błękitu, tylko ciemność i gwiazdy, i straszliwy, bliski ogień. Satyna drżała.

— Tam jest ciemno — zaprotestował Niebieskozęby. — Jak może być noc tam, gdzie jest Słońce?

— Wszystkie gwiazdy są krewnymi wielkiego Słońca — powiedział Stary. — Taka jest prawda. Wielkie Słońce błyszczy w ciemnościach i jest wielkie, tak wielkie, że my przy nim jesteśmy jak pył. Jest straszne i jego ognie przerażają ciemność. Taka jest prawda, Niebo-Ją-Widzi, takie jest prawdziwe niebo: takie jest twoje imię. Gwiazdy są podobne wielkiemu Słońcu, ale są daleko, daleko od nas. Tego się dowiedzieliśmy. Patrzcie! Ściany pokazują nam samo Nadwyże i wielkie statki na zewnątrz doków. I jest tam Podspodzie. Patrzymy teraz na nie.

— A gdzie jest obóz ludzi? — spytał Wielkolud. — Gdzie jest stara rzeka?

— Świat jest okrągły jak jajko i jego część odwraca się tyłem do Słońca; i wtedy na tej stronie jest noc. Może gdybyście lepiej się przyjrzeli, zobaczylibyście starą rzekę; tak myślę. Ale nigdy nie zobaczycie obozu ludzi. Jest za mały na obliczu Podspodzia.

Wielkolud objął się ramionami i drżał.

Ale Satyna poszła między stolikami i znalazła się na pustym miejscu, gdzie wielkie Słońce świeciło w swojej prawdzie, przezwyciężając ciemność… straszne było, pomarańczowe jak ogień i wypełniało wszystko swoją grozą.

Pomyślała o śniącym człowieku-kobiecie imieniem Słońce-Jej-Przyjacielem, której octy zawsze ogrzewał ten widok i włosy zjeżyły się jej na karku.

I rozrzuciła szeroko ramiona i obróciła się obejmując całe Słońce i jego dalekie rodzeństwo, zatraciła się w nich, bo przybyła wreszcie do tego Miejsca, dla poszukiwania którego wybrała się w podróż. Napełniała oczy tym widokiem, widokiem patrzącego na nią Słońca, i już nigdy nie będzie mogła być taka, jaka przedtem była.

4

NA POKŁADZIE NORWEGII:
STAN PRZEJŚCIOWY,
TERYTORIUM UNII;
10/9/52

Punkt Omikron.

Norwegia nie była pierwszym statkiem, jaki wyszedł z błyskiem w sąsiedztwie tej ciemnej skalnolodowej bryły wielkości planety, widocznej tylko dzięki temu, że zasłaniała gwiazdy. Byli już tutaj inni uczestnicy tego spotkania w mroku. Omikron był wędrowcem, odłamkiem międzygwiezdnego śmiecia, ale jego położenie można było przewidzieć, a poza tym odznaczał się masą wystarczającą do zlokalizowania go po wyjściu ze skoku… był miejscem tak odosobnionym jak to tylko możliwe, odkrył go przypadkowo dawno temu Sung z Pacyfiku i był wykorzystywany od tamtego czasu przez Flotę. Należał do kategorii odłamów materii, których bały się panicznie podświetlne frachtowce, a które statki skokowe przemierzające kosmos w sobie tylko wiadomych celach… hołubiły i trzymały w sekrecie ich istnienie.

Czujniki wykrywały aktywność, obecność wielu statków, transmisje z głębi wiecznej nocy. Podchodzili wśród gwaru rozmów prowadzonych przez komputery; a Signy Mallory przeskakiwała wzrokiem z jednego wskaźnika aparatury telemetrycznej na drugi walcząc z hipnotycznym transem, w który tak łatwo było wpaść tuż po wyjściu ze skoku i po obowiązkowym zażyciu niezbędnych środków farmakologicznych. Cisnęła Norwegię w realną przestrzeń z maksymalną szybkością i czując coś na ogonie skierowała się bez zwłoki na te sygnały, byle dalej od rejonu skoku; ufając dokładności swej załogi wyprowadziła statek w bezpośredniej bliskości celu. Z sercem podchodzącym do gardła przeżyli kilka migotliwych minut stanu przejściowego na podświetlnej, gdzie zdani byli tylko na wartości przybliżone.

Otrząsnęła się szybko i zaczęła wytracać szybkość; nie był to proces przyjemny. Ogłupiona nieco szybkością aparatura telemetryczna i trochę otumaniony lekami mózg ludzki starały się precyzyjnie określić położenie; drobna pomyłka w ocenie tempa wyhamowywania i mogła wpakować Norwegię na tę skałę albo na inny statek.

— Koniec alarmu, koniec alarmu, są już wszyscy oprócz Europy i Libii — zameldował komunikator.

Niezły kawałek nawigacji; tak bezbłędnie znaleźć Omikrona, wyjść w realną przestrzeń ze wskazaniami skanerów na połowie pełnej skali, dokładnie w rejonie skoku, po starcie z okolic odległego Russella. Wystarczyło nie zmieścić się w wyznaczonym czasie i znaleźliby się w rejonie skoku razem z jakimś innym statkiem, a to oznaczało katastrofę.

— Dobra robota — nadała do wszystkich stanowisk odczytując meldunek o położeniu statku przesłany przez Graffa na jej centralny ekran: — Dwie minuty po czasie, ale za to dystans idealny; nie mogliśmy wymierzyć dokładniej przy tej odległości od miejsca startu. Odbiór sygnałów dobry. Alarm odwołany.

Odczytała swoje współrzędne względem Omikrona, przejrzała dane; w niecałe pół godziny później nadszedł sygnał z Libii, która właśnie wyszła ze skoku. Kwadrans po niej z innej płaszczyzny wyprysnęła w przestrzeń realną Europa.

Byli teraz w komplecie. Znaleźli się w jednym czasie w jednym miejscu, co nie zdarzyło się jeszcze od ich najwcześniejszych operacji. Pomimo znikomego prawdopodobieństwa, że zaatakują ich tutaj siły Unii, byli jednak zdenerwowani.

Nadszedł sygnał komputerowy z Europy. Dawali czas na wytchnienie, przerwę na odpoczynek. Signy opadła na oparcie fotela, wyciągnęła z ucha wtyczkę komunikatora, wyzwoliła się z pasów bezpieczeństwa i wstała; przy stanowisku, które zwolniła, zjawił się natychmiast Graff. Nie dotyczyła ich pewna niedogodność: Norwegia należała do statków głównodniowych… w grafiku, który ich teraz obowiązywał, służbę miał podstawowy personel dowodzący. Inne statki, Atlantyk, Afryka i Libia, były jednostkami przestępnodniowymi; ze względu na to, że godzin ataku nie dało się nigdy, nawet w przybliżeniu przewidzieć, o każdej porze musiały pozostawać do dyspozycji statki z załogą główną na służbie. Ale teraz wszyscy przeszli na czas głównodniowy, synchronizując po raz pierwszy swe działania, i kapitanowie statków przestępnodniowych mieli twardy orzech do zgryzienia — skok i do tego zmiana godzin służby.

— Przejmij dowodzenie — rzuciła do Graffa, ruszyła przejściem między stanowiskami do wyjścia, dotykając tu i tam ramion dyżurnych operatorów, dotarła do swojej kajutki w korytarzu i… minęła ją. Postanowiła zrobić obchód kwater załogi. Zajrzała do ludzi ze zmiany przestępnodniowej, z których większość leżała bez zmysłów po zażyciu leków umożliwiających im odpoczynek pomimo wykonywanego skoku. Kilku mających awersję do tej praktyki siedziało w świetlicy załogi; wyglądali lepiej, niż się prawdopodobnie czuli. — Wszystko w normie poinformowała ich. — Jak samopoczucie?

Odpowiedzieli skwapliwie, że w porządku. Teraz, kiedy niebezpieczeństwo minęło, zażyją spokojnie lek. Zostawiła ich, żeby mogli to wreszcie zrobić, zjechała windą do powłoki zewnętrznej, gdzie znajdowały się kwatery żołnierzy i przeszła głównym korytarzem poza rejon zakładania skafandrów, zatrzymując się po drodze w każdym z baraków i przerywając kolejnym siedzącym w nich grupkom mężczyzn i kobiet dzielenie się spekulacjami na temat celu obecnej operacji… Witały ją spojrzenia zmieszane i przestraszone, żołnierze zrywali się pod jej badawczym spojrzeniem na równe nogi, w panice szukali części garderoby chowając pośpiesznie to i owo, co mogło wzbudzić jej dezaprobatę; ona nie, ale załoga i żołnierze odznaczali się jakąś osobliwą małomównością. Tutaj też paru nieprzytomnych po zażyciu narkotyku spało na kojach; większość jednak była na nogach… W wielu kajutach rozpoczynano grę, kiedy statek rzucał swoje kości z Otchłanią, kiedy ciało i statek zdawały się rozpuszczać, i gra podejmowana była po drugiej stronie szeroko rozciągniętej chwili.

— Będziecie tu mieli trochę przeciążenia, bo wyhamowujemy — powtarzała za każdym razem. — Idziemy zgodnie z planem i wszystko jest w normie; macie dzięki temu spokój tu na dole, ale bądźcie w pogotowiu, żeby w ciągu minuty osiągnąć gotowość bojową. Nie znaczy to, że mamy jakieś problemy, ale licho nie śpi.

Po trzeciej takiej wizycie dopadł ją w korytarzu głównym Di Janz, skłonił się szarmancko i ruszył razem z nią przez swe prywatne królestwo, wyraźnie zadowolony z jej obecności wśród jego podwładnych. Żołnierze prężyli się na ich widok i stawali na baczność. Dobrze jest, pomyślała, przeprowadzić taką nie zapowiedzianą inspekcję tylko po to, żeby wiedzieli, że dowództwo tam, na górze, nie zapomniało o nich. Czekająca ich operacja należała do tych, za którymi żołnierze nie przepadali; miał to być zmasowany atak z udziałem wielu statków, podczas którego wzrastało ryzyko trafienia. A żołnierze musieli przeczekać go bezczynnie w zamknięciu, stłoczeni w ciasnych pomieszczeniach wewnętrznych statku nie gwarantujących im zbytniego bezpieczeństwa. Nie było odważniejszych, kiedy szło o narażanie się na możliwy ogień, o wejście na pokład zatrzymanego kupca, o desant w jakiejś akcji naziemnej; z ochotą szli do zwykłego ataku, kiedy Norwegia operowała sama, prowadząc wojnę podjazdową. Ale teraz denerwowali się… słyszała to w wygłaszanych ściszonym głosem komentarzach przedostających się przez otwarty — zawsze otwarty — komunikator; tradycyjnie już wszyscy na Norwegii, od najświeższego rekruta poczynając, zawsze wiedzieli, co się dzieje. Słuchali rozkazów, będą ich słuchać, ale w tej nowej fazie wojny, w której byli bezużyteczni, cierpiała ich duma. To ważne być teraz tu, na dole, uczynić ten gest. Przewrażliwieni, jak zawsze po skoku i lekach, znajdowali się teraz na granicy załamania, a widziała, jak ich oczy rozbłyskują po skierowanym do nich słowie, po dotknięciu ramienia, gdy ich mijała. Znała każdego, zwracała się to do jednego, to do drugiego po nazwisku. Był wśród nich Mahler, którego wybrała spośród uchodźców z Russella; wyglądał na szczególnie trzeźwego i ani trochę przestraszonego; Kee ze statku kupieckiego; w ten sam sposób, wiele lat temu, dołączył do nich Di. I wielu, wielu innych. Niektórzy z nich, podobnie jak ona, byli po kuracji odmładzającej; znali ją od lat… potrafili też, uzmysłowiła sobie, prawidłowo ocenić sytuację, tak samo, jak potrafił to każdy z kadry oficerskiej. Przykro im, że ta decydująca faza nie należy do nich, nie może należeć.

Przeszła przez mroczną czeluść ładowni przedniej, okrążyła obrzeże cylindra i znalazła się w innym świecie załóg rajderów. Poczuła się jak w domu, powróciły wspomnienia z dawnych czasów, kiedy miała kwaterę w takim miejscu jak to, w tej dziwacznej sekcji statku, gdzie żyły w swoim prywatnym światku załogi myśliwców wewnątrzukładowych, ich mechanicy, brygady obsługi pokładowej. Istniał tu drugi, w pełni samowystarczalny mostek dowodzenia, znajdujący się w tej chwili, przy trwającym ruchu obrotowym, w normalnym położeniu, a sufitem do dołu w tych nieczęstych okresach, kiedy stali w doku. Były tutaj dwie spośród ośmiu załóg — ludzie Queveda i Almarshada z Odyna i Thora; cztery z pozostałych załóg miały czas wolny, a dwie przeczekiwały stan przejściowy w ramie… lub na swoich statkach, bo zjazd załóg z cylindra obrotowego na statki specjalną windą trwał pełny obrót kadłuba, a nie mogliby sobie pozwolić na taką stratę czasu, gdyby po wyjściu ze skoku znaleźli się w niebezpieczeństwie. Jałowy lot w trakcie skoku — pamiętała dobrze, jak to było. Nie najprzyjemniejszy sposób podróżowania, ale zapewniający zawsze czyjąś obecność na posterunku. Nie zamierzali wysyłać rajderów tutaj, przy Omikronie, bo inaczej na górze, w puszce, jak nazywali to zesłanie, znajdowałyby się jeszcze dwa zespoły.

— Wszystko jak należy — poinformowała ludzi oczekujących w półpogotowiu. — Odpoczywać, odprężyć się, nie pić; nadal znajdujemy się w stanie pogotowia i pozostaniemy w nim, dopóki tu jesteśmy. Trudno przewidzieć, kiedy każą nam startować ani ile będziemy mieli na to czasu. Być może będziecie musieli wejść do akcji, ale to mało prawdopodobne. Według mnie nie każą nam wykonać skoku operacyjnego, nie dając nam przedtem ani odrobiny czasu na odpoczynek. Ta operacja przebiega zgodnie z naszym, nie zaś Unii harmonogramem.

Nie było obiekcji. Wjechała windą na poziom główny i przeszła krótszą drogą do korytarza numer jeden. Nogi miała wciąż jak z waty, ale leki łagodziły mrowienie. Weszła do swej kajuty/gabinetu, jednym krokiem pokonała odległość dzielącą ją od pryczy, położyła się, żeby trochę odpocząć, chociaż na chwilę zamknąć oczy i zaczekać, aż odpłynie napięcie, nerwowa energia, którą skok zawsze w niej wzniecał, bo oznaczał zwykle wyjście do boju, błyskawiczne podejmowanie decyzji, zabijanie lub śmierć.

Nie tym razem; to był skok zaplanowany, coś, do czego dążyli poprzez miesiące lekkich ataków, rajdów, w trakcie których, szarpiąc i niszcząc, gdzie to było możliwe, rozpoznawali podstawowe przyczółki i wyposażenie nieprzyjaciela.

Odpocząć chwilkę; zasnąć, jeśli się da. Nie było jej to dane. Ucieszyła się nawet, kiedy nadeszło wezwanie.

Dziwnie było stanąć znowu w korytarzach Europy, jeszcze dziwniej znaleźć się w towarzystwie tych wszystkich, którzy zasiadali teraz w sali odpraw statku flagowego… Zgromadzenie w jednym miejscu ich wszystkich, którzy nie spotykając się pracowali razem przez tyle lat, którzy tak skrupulatnie unikali zbliżania się jeden do drugiego z wyjątkiem krótkich zgrupowań służących przekazaniu rozkazów ze statku na statek, wzbudzało uczucie niesamowitości i paniki. W ostatnich latach czymś nieprawdopodobnym było, aby sam Mazian wiedział, gdzie znajduje się cała jego flota, czy określone statki wyszły cało z misji, na którą je wysłano… albo jakie szalone akcje mogły podejmować w pojedynkę. Stanowili nie tyle flotę, co oddział walki podjazdowej, skradający się, uderzający i wycofujący.

Teraz byli tutaj, ostatnia dziesiątka ocalała z manewrów ona; Tom Edger z Australii, szczupły, o ponurej twarzy; wielki Mika Kreshov z Atlantyku, patrzący wiecznie spode łba; Carlo Mendez z Bieguna Pólnocnego, niski, smagły człowieczek o układnych manierach. Był tu Chenel z Libii, który przeszedł kurację odmładzającą, po tym jak widziała go po raz ostatni, a było to przed rokiem, włosy całkiem mu posiwiały; był ciemnoskóry Porey z Afryki, niewiarygodnie pokiereszowany człowiek… Flota nie mogła zapewnić chirurgii plastycznej po odniesionych ranach; Keu z Indii, jedwabiście łagodny i śmiały; Sung z Pacyfiku, sama sprawność; Kant z Tybetu, wierna kopia Sunga.

I Conrad Mazian. Posiwiały po przebytej kuracji odmładzającej wysoki, przystojny mężczyzna w ciemnoniebieskim ubraniu, trzymający ręce na stole i przesuwający powoli wzrok po twarzach zebranych. Było to obliczone na efekt; chociaż może owo otwarte spojrzenie wyrażało szczere przywiązanie. Poczucie dramatyzmu i Mazian stanowili nierozerwalną parę; ten człowiek nim żył. Znając go, znając tę jego manierę, Signy nadal stwierdzała, że wciąga ją to samo stare podniecenie.

Bez wstępów, bez słów powitania, po prostu owo jakże znajome spojrzenie i skinienie głowy.

— Przed wami leżą foldery — zagaił Mazian. — Ściśle tajne: znajdziecie w nich kody i współrzędne. Zabierzecie je ze sobą i zapoznacie ze szczegółami swój podstawowy personel, ale nie dyskutujcie niczego między statkami. Nastawcie swoje komputery na alternatywy A, B, C i tak dalej, i przechodźcie na nie zależnie od sytuacji. Ale nie przewidujemy korzystania z tych alternatyw. Wszystko ustalono tak jak należy. Schemat… Wywołał obraz ustawiony przed nimi ekran, pokazał im znajomy rejon ich ostatnich operacji, w którym usunięto z kilku stacji podstawowy personel, pozostawiając chaos. I samotną nienaruszoną stację przypominającą rurkę lejka skierowaną na Pell, ku porozrzucanym na rozległej przestrzeni Gwiazdom Tylnym. Jedyna stacja. Viking. Signy dawno już rozgryzła ten system, była to taktyka stara jak Ziemia, stara jak wojna, taktyka, której skutki przerosną Unię, bowiem Unia nie potrafi się pogodzić z tym, że istnieją miejsca, których nie obejmuje ich władza, nie potrafi ścierpieć bałaganu na zdobytych stacjach ogołoconych z techników, z zarządców, ze służby bezpieczeństwa, celowo skazanych na upadek. Unia rozpoczęła tę grę w przejmowanie stacji. A więc wepchną te stacje Unii w gardło; Unia będzie wtedy musiała wykonać ruch, bo inaczej je straci, będzie musiała dostarczyć techników i inny przeszkolony personel, który zastąpi ewakuowanych. Unia będzie musiała rozciągnąć równomiernie swój monstrualny potencjał, żeby utrzymać to, co dano jej do przetrawienia.

Będzie musiała przejąć Vikinga w całości, ze wszystkimi wewnętrznymi komplikacjami nie ewakuowanej stacji… przejmie ją na końcu, bo wpychając stacje szybko, jedna po drugiej, w przełyk Unii, dyktowali kolejność i kierunek ruchów jej statków i ludzi.

Viking był ostatni.

Położony centralnie względem innych stacji walczących o przetrwanie, osamotniony.

— Wszystko wskazuje na to — powiedział cicho Mazian że postanowili ufortyfikować Vikinga; logiczna decyzja: Viking jest jedyną stacją z kompletnym oprogramowaniem komputerowym, jedyną, na której mieli możliwość zgarnąć wszystkich dysydentów, całą opozycję, gdzie mogli zastosować swoją policyjną taktykę i natychmiast opatrzyć każdego etykietką. Teraz jest tam czysto, wystarczająco higienicznie na bazę ich operacji; pozwoliliśmy im włożyć w to dużo wysiłku; odbijemy Vikinga i uderzymy na inne stacje nanizane jak na sznurek w kolejności znaczenia… a dalej nie ma już nic oprócz rozległych nieużytków pomiędzy nami a Fargone; pomiędzy Pell a Unią. Uczynimy ekspansję trudną, kosztowną; zapędzimy tę bestię na jej większe pastwiska rozciągające się w przeciwnym kierunku… jeśli zdołamy. W folderach znajdują się specyficzne instrukcje dla każdego z was. Drobne szczegóły mogą w określonych granicach wymagać pewnej improwizacji, zależnie od obrotu spraw w waszych sektorach. Norwegia, Libia, Indie tworzą zespół pierwszy; Europa, Tybet, Pacyfik, zespół drugi; Biegun Północny, Atlantyk i Afryka, zespół trzeci; Australia ma zadanie wydzielone. Jeśli nam się poszczęści, nic nie zajdzie nas od tyłu, ale bierzemy pod uwagę wszelkie ewentualności. To będzie długa sesja; i dlatego pozwoliłem wam odpocząć. Będziemy prowadzić symulację, dopóki pozostanie choć jedno nie wyjaśnione pytanie.

Signy powoli wciągnęła powietrze w płuca i wypuściła je, otworzyła folder, a Mazian milcząco zezwolił im na to. Przebiegała wzrokiem plan operacji i jej usta zaciskały się w coraz to węższą i węższą linię. Nie trzeba było żadnych ćwiczeń; znali swoje zadania, były to wariacje na stare tematy, które każdy z osobna już przerabiał. Ale wchodziła tu w grę nawigacja, która wypróbuje wszystkie ich umiejętności, zmasowany atak, precyzja przybycia — oddzielnie, nie synchronizowanego — katastrofa, jeśli jeden statek skokowy wyjdzie w pobliżu innego, jeśli w sąsiedztwie znajdzie się obiekt o masie zbliżonej do nieprzyjaciela. Mieli wyprysnąć ze skoku na tyle blisko Vikinga, aby nie dać przeciwnikowi żadnych szans, otrzeć się o włos o katastrofę. W razie obecności jakiegokolwiek nieprzyjacielskiego statku w miejscu, w którym statystycznie nie powinno go być, rozwinięcie się statków na podejściu do stacji w zwykłych konfiguracjach… wszelkiego rodzaju nieprzewidziane sytuacje. Brali też pod uwagę położenia planet i satelitów układu w czasie ich przybycia, żeby zasłonić się, z każdej możliwej strony. Wyprysnąć z przestrzeni skokowej z ospałymi nerwami, zaprząc do pracy otumanione umysły i starać się natychmiast określić pozycje swoich i wroga, koordynować atak tak precyzyjnie, aby część formacji przeskoczyła Vikinga, a część wyszła ze skoku przed nim, wychodzić w realną przestrzeń ze wszystkich stron naraz, startując z tego samego punktu…

Mieli jedną przewagę nad lśniącymi, nowymi statkami Unii, nad tym doskonałym sprzętem, nad nie poznaczonymi bliznami, młodymi załogami o teoretycznym wyszkoleniu, znającymi odpowiedź na każde pytanie. Flota miała doświadczenie, potrafiła przemieszczać swe połatane statki z precyzją, której nie dorównywał jeszcze świetny sprzęt Unii i działać z nerwem, który konserwatyzm i przywiązanie do podręczników właściwe Unii zabijały w jej kapitanach.

Mogli w tego rodzaju akcji stracić nosiciel, może nawet więcej niż jeden, jeśli wyjdą zbyt blisko siebie i zniszczą się nawzajem. Wiele przemawiało za tym, że do tego dojdzie. Wierzyli jednak w szczęście Maziana, które nie dopuści do podobnego wypadku. Ich przewaga wynikała też stąd, że robili coś, na co nie poważyłby się nikt przy zdrowych zmysłach i że kierowała nimi desperacja.

Schematy pojawiały się jeden po drugim. Dyskutowali, chociaż większość słuchała i zgadzała się na wszystko, bo niewiele było punktów, przeciwko którym chcieliby wysuwać obiekcje. Zjedli wspólny posiłek, wrócili do sali odpraw przeprowadzili ostatnią rundę dyskusji.

— Jeden dzień na odpoczynek — zarządził Mazian. — Ruszamy o świcie dnia przestępnego, pojutrze. Wprowadzić to do komputerów; przeprowadzić kontrolę i kontrolę wtórną.

Skinęli głowami i rozeszli się, każdy na swój statek i temu rozstaniu też towarzyszyło szczególne uczucie… że kiedy spotkają się następnym razem, będzie ich mniej.

— Do zobaczenia w piekle — mruknął Chenel, a Porey uśmiechnął się.

Dzień na załadowanie tego wszystkiego do komputera… a czas akcji zbliżał się.

5

STACJA CYTEEN: REJON ZAMKNIĘTY:
14/9/52

Ayres obudził się nie wiedząc, co wyrwało go ze snu w ciszy ich apartamentów. To chyba Marsh… znowu przeżywali godziny niepewności, kiedy nie wrócił razem z nimi z zajęć rekreacyjnych. Ayres żył ostatnio w nieustannym napięciu. Zdawał sobie sprawę, że od jakiegoś czasu nie opuszcza go nawet we śnie, bo po przebudzeniu bolały go plecy, a dłonie miał zaciśnięte w pięści. Leżał teraz nieruchomo, a na twarz występowały mu kropelki potu.

Wojna nerwów trwała nadal. Azov dostał, co chciał, czyli komunikat wzywający Maziana do zaprzestania działań wojennych. Uzgadniali teraz treść kilku punktów dodatkowego porozumienia dotyczących przyszłości Pell, którą Jacoby chciał oddać w ręce Unii. Zapewniono im, co prawda, czas na rekreację, ale przetrzymywano ich za to na konferencjach, dręczono tymi samymi co dawniej metodami. Wyglądało na to, że protest, jaki złożył na ręce Azova, tylko pogorszył sytuację, bo przez ostatnie pięć dni Azov był nieosiągalny… wyjechał, utrzymywali urzędnicy niższego szczebla, a trudności, jakie im stwarzano, pachniały teraz zwłoką złośliwą.

Ktoś na zewnątrz był na nogach. Słychać było ciche stąpanie. Drzwi rozsunęły się bez pukania. Na ich tle zamajaczyła sylwetka Dias.

— Segust — szepnęła. — Chodź. Musisz tu przyjść. To Marsh.

Wstał, sięgnął po szlafrok i wyszedł za Dias. Z drzwi obok wychodził zaspany Karl Bela zajmujący sąsiedni pokój. Pokój Marsha znajdował się po przeciwległej stronie patio i sąsiadował z pokojem Dias. Drzwi do niego były otwarte.

Marsh wisiał obracając się powoli na swoim pasku zadzierzgniętym w pętlę wokół szyi i zaczepionym o hak mocujący przenośną lampę. Twarz miał straszną. Ayres zamarł, ale po chwili otrząsnął się z szoku, przyciągnł przesuwane po szynach krzesło i wspiął się na nie, żeby zdjąć ciało. Nie mieli noża, niczego, czym można by przeciąć pasek. Pętla wrzynała się w gardło Marsha i Ayres nie mógł jej rozluźnić przytrzymując jednocześnie trupa. Bela i Dias usiłowali mu pomagać przytrzymując kolana, ale nic nie wskórali.

— Musimy wezwać służbę bezpieczeństwa — powiedziała Dias.

Ayres zlazł z krzesła i patrzył na nich dysząc ciężko.

— Mogłam go powstrzymać — wyszeptała Dias. — Nie spałam. Słyszałam, jak ktoś się tu kręci i hałasuje. Potem były jakieś dziwne odgłosy. Kiedy wszystko tak nagle i na tak długo ucichło, zdecydowałam się wstać i sprawdzić.

Ayres potrząsnął głową, popatrzył na Belę, wyszedł sztywno do patio, zbliżył się do pulpitu komunikatora zainstalowanego przy drzwiach i wdusił przycisk wzywający służbę bezpieczeństwa.

— Jeden z moich ludzi nie żyje — powiedział do mikrofonu. — Przyślijcie tu dyżurnego oficera.

— Wezwanie zostanie przekazane — nadeszła odpowiedź. Służba bezpieczeństwa jest w terenie.

Komunikator zamilkł ograniczając się jak zwykle do przekazania suchej informacji.

Ayres usiadł, skrył twarz w dłoniach i starał się nie myśleć o upiornym trupie Marsha obracającym się powoli w pokoju obok. Musiało do tego dojść; bardziej obawiał się, że Marsh załamie się w łapach swych oprawców. Był, na swój sposób, odważnym człowiekiem, nie dał się złamać. Ayres starał się nie dopuszczać do siebie myśli, że mogło być inaczej.

A może to poczucie winy? Mógł się zdecydować na samobójstwo dręczony wyrzutami sumienia.

Dias i Bela usiedli w pobliżu i czekali razem z nim. Twarze mieli szare i posępne, włosy w nieładzie po wstaniu z łóżka. Próbował przyczesać swoje włosy palcami.

Oczy Marsha. Nie chciał o nich myśleć.

Czekanie przedłużało się.

— Co ich zatrzymuje? — mruknął Bela i Ayres, który przyszedł już trochę do siebie, rzucił mu ostre spojrzenie, reprymendę za okazanie ludzkich uczuć. To była zadawniona wojna, toczona nawet pod tą postacią, zwłaszcza pod tą postacią.

— Może powinniśmy wrócić do łóżek — zaproponowała Dias.

W innym czasie, w innym miejscu, byłaby to propozycja szalona. Tutaj wydawała się całkiem rozsądna. Potrzebowali wypoczynku. Czyniono systematyczne wysiłki, aby ich go pozbawić. Niewiele brakuje, aby wszyscy skończyli jak Marsh.

— Prawdopodobnie się spóźnią — zgodził się głośno. — My też możemy.

Spokojnie, jakby była to najnormalniejsza rzecz na świecie, rozeszli się do swoich pokojów. Ayres zdjął szlafrok i powiesił go na krześle stojącym przy łóżku, stwierdzając w duchu po raz nie wiadomo który, że jest dumny ze swych towarzyszy, którzy tak dzielnie się trzymają i że nienawidzi — nienawidzi Unii. Nie przybył tu po to, żeby nienawidzić, ale żeby osiągnąć swój cel. Marsh był już przynajmniej wolny. Ciekaw był, co robi Unia ze swoimi zmarłymi. Może przerabia ich na nawóz. W takim społeczeństwie byłoby to normalne. Ekonomiczne. Biedny Marsh.

Było więcej niż pewne, że Unia postąpi perwersyjnie. Zanim ułożył się wygodnie w łóżku, zredukował pracę swego umysłu do poziomu wykluczającego trzeźwe myślenie i zamknął oczy, żeby zasnąć, otworzyły się z poświstem drzwi zewnętrzne i na patio rozległ się tupot obutych nóg. Bezceremonialnie rozsunięto drzwi jego pokoju i na tle jasnego prostokąta stanęły sylwetki uzbrojonych żołnierzy.

Z wystudiowanym spokojem wstał z posłania.

— Ubierać się — rzucił jeden z żołnierzy.

Zastosował się do rozkazu. Z tymi manekinami nie było dyskusji.

— Ayres — warknął żołnierz wskazując na niego lufą karabinu. Zabrano ich do jednego z biur, jego, Belę i Dias, gdzie kazano im usiąść na twardych ławkach i czekać co najmniej godzinę na jakiegoś wyższego urzędnika, który miał ich przyjąć. Służba bezpieczeństwa potrzebowała chyba czasu na dokładną rewizję w ich mieszkaniu. — Ayres — powtórzył żołnierz, tym razem ostro, dając mu znak, że ma wstać i pójść za nim.

Usłuchał zostawiając Dias i Belę trochę przestraszonych rozdzieleniem. Będą ich maglować, pomyślał, może nawet oskarżą o zamordowanie Marsha.

To tylko następny sposób na złamanie ich oporu. Być może on ma teraz zająć miejsce Marsha; to jego oddzielono od pozostałych.

Wyprowadzono go z biura i na korytarzu zewnętrznym otoczony został przez oddział żołnierzy. Ruszyli szybko, oddalając się coraz bardziej od biur, od wszystkich zwykłych miejsc, zjechali windą na dół i przemaszerowali przez kolejny hall. Nie protestował. Gdyby powiedział, że dalej nie pójdzie, ponieśliby go; z ludźmi o takiej mentalności nie ma dyskusji, a on był za stary, żeby pozwolić się wlec korytarzem.

To były doki… doki zapchane wojskiem; oddział za oddziałem uzbrojonych żołnierzy; trwał załadunek na statki. „Nie”, sprzeciwił się zapominając o wszystkich swoich zasadach, ale lufa karabinu uderzyła go w plecy i popchnęła dalej, przez obskurny, zbity ze zwykłych desek pomost aż do rampy i rękawa przejściowego łączącego jakiś statek z dokiem. Znalazł się w środku; przynajmniej powietrze było tu chłodniejsze niż w dokach.

Przeszli przez trzy korytarze, minęli windę, kilkoro drzwi. Ostatnie były otwarte i oświetlone; wepchnęli go do pomieszczenia umeblowanego pokładowymi sprzętami ze stali i plastiku 0 obłych kształtach, krzesłami dziwacznej konstrukcji, ławami przymocowanymi na stałe do podłogi. Pokłady wykazywały krzywiznę wyraźniejszą niż na stacji, wszystko tu było stłoczone i poustawiane pod nienaturalnymi kątami. Potknął się nie przyzwyczajony do takiego zagracenia i spojrzał zdziwiony na mężczyznę siedzącego za stołem.

Dayin Jacoby wstał z fotela, żeby się z nim przywitać.

— Co tu się dzieje? — spytał Jacoby’ego.

— Doprawdy nie wiem — odparł Jacoby i chyba nie kłamał. — Ściągnięto mnie z łóżka dzisiaj w nocy i sprowadzono na pokład. Czekam tu już pół godziny.

— Kto tu dowodzi? — zwrócił się Ayres do manekinów. Powiadomcie go, że chcę z nim rozmawiać.

Nawet się nie poruszyli; stali tylko trzymając karabiny wciąż na tej samej, regulaminowej wysokości. Ayres usiadł powoli, idąc w ślady Jacoby’ego. Był przerażony. Być może Jacoby też. Uciekł w swój stary nawyk milczenia nie widząc żadnych tematów do rozmowy ze zdrajcą. Jakakolwiek kulturalna konwersacja nie była możliwa.

Statek drgnął; zgrzyt rozszedł się echem po kadłubie i korytarzach wytrącając ich z ponurej zadumy. Żołnierze sięgnęli do uchwytów pod wpływem przyprawiającego o mdłości momentu startu. Uwolnieni od grawitacji stacji mieli jeszcze chwilę na wytworzenie własnej przez włączające się systemy statku. Ubrania pełzały nieprzyjemnie, żołądki protestowały; wiedzieli, że zaraz doznają uczucia spadania i że wrażenie to, kiedy już nadejdzie, będzie ustępowało powoli.

— Wystartowaliśmy — mruknął Jacoby. — A więc jednak.

Ayres nic nie odpowiedział myśląc z przerażeniem o Beli i Dias, którzy pozostali na stacji. Pozostali.

W drzwiach pojawił się ubrany na czarno oficer, a za nim jeszcze jeden.

Azov.

— Odmaszerować — rozkazał Azov manekinom i ci bez słowa, opuścili kabinę. Ayres i Jacoby jednocześnie wstali z miejsc.

— Co tu się dzieje? — spytał Ayres wprost. — Co to wszystko znaczy?

— Obywatelu Ayres — powiedział Azov — jesteśmy w trakcie wykonywania manewru obronnego.

— A moi towarzysze… co z nimi?

— Przebywają w najbezpieczniejszym miejscu z możliwych, panie Ayres. Dostarczył nam pan komunikat, o który prosiliśmy; może się okazać przydatny i dlatego jest pan z nami. Kwatery panów sąsiadują ze sobą i znajdują się w głębi tego korytarza. Zechciejcie ich nie opuszczać.

— Co się dzieje? — zapytał ponownie Ayres, ale adiutant wziął go pod ramię i odprowadził do drzwi. Ayres zaparł się w progu chwytając się rękami framugi i spojrzał przez ramię na Azova. — Co się dzieje?

— Przygotowujemy się — odparł Azov — do przekazania pańskiego komunikatu Mazianowi. I wydaje się nam, że dobrze mieć pana pod ręką… na wypadek, gdyby zrodziły się jakieś dodatkowe kwestie. Spodziewamy się ataku. Domyślam się, gdzie nastąpi i że będzie to starcie decydujące. Mazian nie oddaje stacji bez powodu; lecimy, panie Ayres, żeby zająć pozycje w miejscu, które nam narzucił… żeby stawić się na sąd boży. Nie pozostawił nam żadnego wyboru i wie o tym; ale, rzecz oczywista, pozostaje jeszcze nadzieja, że uzna pańskie prawo do odwołania go. Gdyby chciał pan przygotować drugą, jeszcze skuteczniejszą odezwę, udostępnimy panu wszelkie konieczne do tego środki.

— A potem zredagują ją wasi eksperci.

Azov uśmiechnął się z przymusem.

— Chce pan, żeby Flota pozostała nietknięta? Szczerze wątpię, że zdoła pan ją ocalić. Nie sądzę, aby Mazian zastosował się do pańskiej odezwy; ale kiedy stwierdzi, że nie ma już baz, może pan jeszcze mieć do spełnienia humanitarną rolę.

Ayres nic nie odpowiedział. Uznał, że nawet teraz milczenie będzie najlepszym wyjściem. Adiutant schwycił go za ramię i pociągnął korytarzem. Wepchnął go do prostej kabiny z plastikowym umeblowaniem i zaryglował drzwi.

Przez jakiś czas przechadzał się nerwowo po kabinie, parę kroków w tę, parę z powrotem, na ile pozwalały wymiary pomieszczenia. W końcu poddał się, zmęczony i usiadł. Okazał się marnym przywódcą, pomyślał. Dias i Bela byli… właśnie, gdzie byli — na statku czy nadal na stacji, a na jakiej stacji właściwie przebywali, dotąd się nie dowiedział. Wszystko mogło się zdarzyć. Siedział roztrzęsiony zdając sobie nagle sprawę, że przegrali, że żołnierze i statek kierują się na Pell i przeciwko Mazianowi… bo zabrano również Jacoby’ego. Inna — humanitarna rola. W swej głupocie grał tak, aby zachować życie. wrócić do domu. Sytuacja wyglądała coraz mniej i mniej prawdopodobnie. Byli na najlepszej drodze, aby stracić wszystko.

Zawarty został pokój, napisał w prostym oświadczeniu, które pozwolił zarejestrować bez podstawowych kodów. Przedstawiciel rady bezpieczeństwa Segust Ayres, z upoważnienia Kompanii Ziemskiej i rady bezpieczeństwa żąda od Floty natychmiastowego nawiązania kontaktu celem podjęcia rokowań.

To był najgorszy moment na przystępowanie do decydującego starcia. Ziemia potrzebowała Maziana tam, gdzie się aktualnie znajdował, ze wszystkimi statkami, prowadzącego wojnę podjazdową przeciwko Unii, nękającego ją, utrudniającego Unii wyciąganie macek ku Ziemi.

Mazian oszalał… rzucać kilka statków, jakimi dysponował, przeciwko ogromnemu potencjałowi Unii, angażować się w bitwę na ogromną skalę i przegrać. Gdyby Flotę zniszczono, Ziemia zostałaby nagle pozbawiona czasu, który przybył tutaj zyskać. Nie byłoby Maziana, nie byłoby Pell i wszystko by się rozpadło.

A może odezwa, jaką sformułował, mogła sprowokować jakąś nieprzemyślaną akcję albo wprowadzić zamieszanie w przeprowadzane już manewry, i tym samym jeszcze wydatniej pomniejszyć szanse Maziana na sukces?

Wstał i znowu rozpoczął wędrówkę po łukowatej podłodze pomieszczenia, które, jak wszystko na to wskazywało, będzie jego ostatnim więzieniem. Pozostaje druga odezwa. Bezczelne żądanie. Jeśli Unia jest tak samo pewna siebie, jak te jej manekiny, tak śmiertelnie przekonana o słuszności swoich celów, to może puścić ten tekst, jeśli tylko będzie spełniał ich wymagania.

Z uwagi na wspólny interes Kompanii i Unii w zawarciu porozumienia o wymianie handlowej, układał sobie w myślach tekst komunikatu oraz na poważne zaawansowanie rozmów na ten temat trzeba przerwać wszelkie działania wojskowe jako gwarancję naszych szczerych intencji w rokowaniach; przerwać ogień i przyjąć zawieszenie broni. Czekać na dalsze instrukcje.

Zdrada… aby zmusić Maziana do wycofania się i przyjęcia roli rozproszonych sił oporu potrzebnych Ziemi na tym etapie. To była jedyna nadzieja.

Загрузка...