Księga III

1

NA PODEJŚCIU DO PELL: 4/10/52:
GODZ. 1145

Pell.

Norwegia naśladowała wiernie wszystkie manewry Floty, która właśnie cisnęła synchronicznie całą swą masę w przestrzeń realną. Komunikator i skanery pośpiesznie wkroczyły do akcji szukając pyłka, jakim był gigantyczny Tybet, który w tym panicznym odwrocie wszedł w skok przed nimi jako straż przednia.

— Jest potwierdzenie — nadał komunikator z uspokajającą szybkością na mostek dowodzenia. Tybet znajdował się tam, gdzie powinien, nietknięty; zwiadowca nie ucierpiał od żadnej wrogiej działalności. Po układzie kręciło się kilka statków, normalka; szybko wyparowywała wiązanka pogróżek z jakiejś samozwańczej jednostki milicyjnej. Tybet tak nastraszył jeden ze statków kupieckich, że ten wszedł w panice w skok i to była zła wiadomość. Nie potrzebowali plotkarzy gnających w te pędy na stronę Unii; ale w tej chwili było to raczej ostatnie miejsce, w jakim chciał się znaleźć ten kupiec.

W chwilę później nadeszło potwierdzenie z Europy, z mostka dowodzenia statku flagowego: znajdowali się w bezpiecznej przestrzeni i nie była przewidywana żadna akcja.

— Odbieram teraz transmisję komunikatora z samej Pell przekazał na jej stanowisko za pulpitem sterowniczym wciąż nasłuchujący Graff. — Sądząc po treści, wszystko w porządku.

Signy sięgnęła do pulpitu i wystukała na klawiaturze komunikat o sytuacji dla kapitanów rajderów. Nie oderwały się od kadłuba Norwegii, przywarte do niego niczym stado pasożytów. Komunikator odbierał bezpośrednie, nadawane w gorączkowym pośpiechu sygnały identyfikacyjne ze statków milicyjnych zbaczających gwałtownie z zaplanowanych kursów, żeby zejść z drogi eskadrze, która wtargnęła w układ niebezpiecznie szybko, a do tego nie w jego płaszczyźnie. Sama Flota zachowywała się bardziej niż nerwowo; sondując przed sobą drogę, gnała całym stadem do ostatniego bezpiecznego obszaru, jaki mieli nadzieję, jeszcze im pozostał.

Statków było teraz dziewięć. Po Libii Chenela pozostały tylko strzępy i para, a Indie pod dowództwem Keu straciły dwa spośród swych czterech rajderów.

Znajdowali się w pełnym odwrocie, uciekali z pogromu przy Vikingu szukając miejsca, w którym mogliby wylizać rany. Wszyscy byli poharatani: za brzechwą Norwegii ciągnęła się chmura metalicznych trzewi, jeśli po wyjściu ze skoku mieli jeszcze w ogóle jakąś brzechwę. Na pokładzie byli zabici — trzech techników, którzy znajdowali się w tej sekcji. Nie mieli czasu wypchnąć ciał w kosmos ani nawet uprzątnąć tego rejonu; uciekali, ratowali statek, Flotę, to co pozostało z potęgi Kompanii. Pulpit Signy wciąż błyskał czerwonymi lampkami. Wysłała rozkaz do służb porządkowych, żeby pozbyli się wszystkich trupów, jakie znajdą.

Tutaj też mogła być zastawiona pułapka — nie było jej, chyba nie było. Patrzyła na migoczące przed nią lampki, na pulpit, a środki farmakologiczne wciąż przytępiały jej zmysły i odbierały czucie w palcach, gdy manipulowała elementami sterowniczymi, żeby wyjść z trybu synchronizacji z komputerem i przejąć od niego kontrolę nad Norwegię. Nawet nie próbowali wdawać się w potyczkę przy Vikingu, zawrócili na pięcie i zrejterowali taka była decyzja Maziana. Nigdy nie kwestionowała jego rozkazów, od lat podziwiała strategiczny geniusz tego człowieka. Stracili statek i on nakazał odwrót, po miesiącach planowania, pb manewrach, które zabrały cztery miesiące i przesiedleniu niezliczonych mas ludzkich.

Odciągnął ich od walki, do której wciąż jeszcze rwały im się mięśnie, od walki, w której mogli zwyciężyć.

Nie miała odwagi spojrzeć w bok, żeby nie napotkać oczu Graffa albo Di, albo spojrzeń innych znajdujących się na mostku; nie miała dla nich żadnego wytłumaczenia. Nie miała go też dla siebie. Mazian miał kolejny pomysł… nie wiadomo jaki. Rozpaczliwie starała się uwierzyć, że istnieje jakaś rozsądna przyczyna odejścia od realizacji planu.

Wycofać się szybko, przemyśleć wszystko. Zmienić plany. Tylko że tym razem odepchnięto ich od wszystkich dróg zaopatrzenia, oddali bez walki wszystkie te stacje, z których czerpali dobra.

Istniała możliwość, że nie wytrzymały nerwy Maziana. Wmawiała sobie, że to nieprawda, ale analizowała w myślach posunięcia, jakie sama by nakazała, co by zrobiła dowodząc Flotą. Co każde z nich mogłoby zrobić lepiej, niż to zostało zrobione. Wszystko szło zgodnie z planem. I Mazian nakazał przerwanie jego realizacji. Ten Mazian, którego tak czcili.

Poczuła w ustach smak krwi. Przegryzła sobie wargę.

— Odbieramy za pośrednictwem Europy instrukcje podchodzenia z Pell — poinformował ją komunikator.

— Graff — powiedziała — przejmij dowodzenie.

Swoją uwagę zarezerwowała dla ekranów i awaryjnego łącza komunikacyjnego, które wsunęła sobie w ucho, bezpośredniego połączenia z Mazianem, kiedy ten w końcu zdecyduje się z niego skorzystać, kiedy zdecyduje się nawiązać kontakt z Flotą, czego dotąd nie uczynił, milcząc od chwili wydania rozkazów odwołujących ich niespodziewanie z pola bitwy, której nie przegrali.

Było to rutynowe podejście, sama rutyna. Odebrała zezwolenie na dokowanie poprzez komunikator Maziana, wystukała na klawiaturze rozkaz dla kapitanów swoich rajderów, rozpraszający myśliwce Norwegii, tak jak strząsały je z siebie inne statki Floty. Tym razem na rajderach znajdowały się załogi dublerskie. Rajdery będą miały oko na statki milicyjne, rozwalą każdy, którego zachowanie wyda im się podejrzane, a potem powrócą, żeby połączyć się z jednostkami macierzystymi, kiedy wielkie nosiciele będą już stały bezpiecznie w dokach, przycumowane do stacji.

Paplanina komunikatom z Pell nie ustawała; powoli, błagała ich stacja, w sąsiedztwie Pell panuje wielki tłok, Mazian milczał.


PELL: DOK NIEBIESKI;
GODZ. 1200

Mazian — sam Mazian, a nie Unia, nie kolejny konwój. Nadciągała cała Flota.

Wieść niosła się korytarzami stacji z szybkością każdego niekontrolowanego kanału, docierała do biur i najmniejszych grupek zebranych w dokach, przedostała się również do Q, bo istniały przecieki na strzeżonych przejściach, i ekrany pokazywały panującą tam sytuację. Nastrój przeszedł gwałtowną zmianę od zwyczajnej paniki, jaka zapanowała, kiedy wszyscy myśleli, że to statki Unii… do paniki innego rodzaju, kiedy okazało się, kto to jest w istocie.

Damon wpatrywał się z uwagą w ekrany i od czasu do czasu odbywał krótką przechadzkę do dyspozytorni doku niebieskiego. Była tu też Elena; siedziała za konsolą komputera z wtyczką w uchu i skoncentrowana, marszcząc czoło, prowadziła z kimś ożywioną rozmowę. Wśród kupców szalała panika; ci zmilitaryzowani byli o krok od wzięcia nóg za pas na dobre, obawiając się wchłonięcia przez Flotę, wcielenia na siłę do służby całych załóg razem z ich statkami. Inni drżeli przed konfiskatami zapasów, broni, sprzętu i personelu. Do nich właśnie trafiały takie obawy i skargi; Damon rozmawiał z niektórymi ze zrozpaczonych kupców, jeśli tylko był w stanie zapewnić im jakąś asekurację. Do obowiązków biura Radcy Prawnego należało przeciwdziałanie takim konfiskatom poprzez wydawanie formalnych zakazów, zaświadczeń i dekretów. Dekrety… przeciw Mazianowi. Kupcy wiedzieli co to warte. Przechadzał się nerwowo tam i z powrotem, w końcu podszedł do komunikatora i włączył drugi kanał, aby nawiązać kontakt ze służbą bezpieczeństwa.

— Dean — zawołał do dyżurnego — wezwij mi zmianę przestępnodniową. Jeśli nie uda się ściągnąć tych z Q, to nie możemy przecież pozostawić doków z frachtowcami na łaskę losu. Poślij tam paru chłopa. Jeśli masz za mało ludzi, przebierz w mundury część personelu nadzorczego. Powszechna mobilizacja; zabezpiecz te doki i zadbaj o to, żeby usunąć stamtąd wszystkich Dołowców.

— Twoje biuro to zatwierdza?

— Zatwierdza. — Po drugiej stronie dawało się wyczuć pewne wahanie; nie było przecież papierów, kontrasygnat z biura głównego. To należało do komendanta stacji; biuro komendanta stacji miało pełne ręce roboty z wyjaśnieniem zaistniałej sytuacji. Jego ojciec wisiał na komunikatorze usiłując powstrzymać Flotę argumentami.

— Przyślij mi podpisane rozporządzenia, kiedy tylko będziesz mógł — powiedział w końcu Dean Gihan. — Poślę ich tam. Damon wydał ciche westchnienie ulgi, rozłączył się i podjął spacer po dyspozytorni. Po chwili zatrzymał się za fotelem Eleny kładąc dłonie na oparciu. Elena odchyliła się do tyłu korzystając z chwilowej ciszy i odwróciła, żeby dotknąć jego dłoni. Kiedy wchodził do pomieszczenia, twarz miała białą. Teraz odzyskała już rumieńce i uspokoiła się. Technicy pracowali bez wytchnienia, przekazując drobniejsze szczegóły rozkazów na dół, do załóg doków, ponaglając centralę stacji, aby ta rozpoczęła wreszcie wyprowadzanie frachtowców ze stanowisk cumowniczych, celem udostępnienia ich Flocie. Jeden wielki bałagan — oprócz frachtowców stojących w doku były też setki statków kupieckich, którym przydzielono stałą orbitę razem ze stacją wokół Podspodzia i dryfująca chmura frachtowców, dla których zabrakło miejsca. W ten chaos pakowało się dziewięć ogromnych statków bojowych wypierając z doków stacjonujące tam już jednostki. Komunikator Maziana bombardował Pell nieprzerwanym potokiem i poleceń, zwlekając do tej pory z poinformowaniem stacji, czego chcą lub gdzie zamierzają dokować, jeśli w ogóle miał zamiar dokować.

Kolej na nas? Nasuwało się im koszmarne przypuszczenie. Ewakuacja. Ciąża nie była stanem, w którym można brać pod uwagę uchodźczą podróż Bóg wie gdzie; na Sol, na Ziemię… Przypomniał mu się Hansford. Pomyślał o Elenie… podróżującej w takich warunkach.

Pomyślał o tym, co — startując — było jeszcze cywilizowanymi ludźmi.

— Może zwyciężyliśmy — mruknął technik.

Zamrugał powiekami uświadamiając sobie, że i taka możliwość wchodzi w grę, ale zaraz ją odrzucił… od dawna zdawali sobie sprawę, że to niemożliwe, że Unia za bardzo się rozrosła, że Flota może dać im kilka lat, jak to czyniła do tej pory, ale w żadnym wypadku nie zwycięstwo. Nosiciele nie przybyłyby nigdy w takiej liczbie, a skoro to uczyniły, bez wątpienia znajdują się w odwrocie.

Rozważył ich szanse, jeśli Pell nie zgodzi się na ewakuację; pomyślał, co czekało któregokolwiek z Konstantinów w rękach Unii. Wojsko nigdy nie pozwoli mu zostać. Położył dłoń na ramieniu Eleny. Serce omal nie wyskoczyło mu z piersi, kiedy pomyślał o rozstaniu, o starcie jej i dziecka. Gdyby doszło do ewakuacji, siłą zaciągnięto by go na pokład; tak przecież postępowano na innych stacjach, żeby wyższy personel nie dostał się w ręce Unii, upychano ludzi na jakimkolwiek statku, jaki był pod ręką. Ojciec… matka… Pell była ich życiem; była samym życiem dla matki — i dla Emilia, i dla Miliko. Czuł wewnętrzny sprzeciw, on stacjoner, stacjoner z dziada pradziada, który nigdy nie prosił o wojnę.

Dla Eleny, dla Pell, w imię wszystkich marzeń, jakie snuli, będzie walczył.

Ale nie wiedział od czego zacząć.


NORWEGIA: GODZ. 1300

Signy miała teraz wszystko na wizji obracający się wokół swej piasty pierścień Stacji Pella, odległy księżyc, jasny klejnot Podspodzia z zawirowaniami chmur. Dawno już wytracili szybkość i podchodzili teraz z koszmarną powolnością w porównaniu do szybkości, jaką niedawno rozwijali, a gładki owal stacji zmieniał się w oczach w chaos kątów i załamań jej powierzchni.

Przy każdym stanowisku cumowniczym po widocznej stronie dokowały, upchane jeden przy drugim, nieruchome frachtowce. Skanery pokazywały nieopisany zamęt, podchodzili więc powoli, bo tyle czasu zajmowało tym nieruchawym statkom zejście im z drogi. Musieli zlecieć się tu wszyscy kupcy, którzy nie wpadli dotąd w łapy Unii; jedni znaleźli miejsce na stacji, inni kręcili się w jej pobliżu, jeszcze inni trzymali się dalej lub pętali w kosmosie tuż za granicami układu. Graff w dalszym ciągu dowodził, niezbyt zachwycony tym nudnym teraz zadaniem, jakie mu przypadło. Panował nie mający precedensu tłok i ruch. Po prostu bałagan. Signy zaniepokoiła się przeanalizowawszy narastający ucisk w dołku. Złość już minęła i niepokoiła ją teraz bezsilność, do której odczuwania nie była przyzwyczajona… żałowała, że ktoś bardzo mądry, w jakimś bardzo odległym momencie nie podjął innych decyzji, które oszczędziłyby im wszystkim tej chwili i tego miejsca, i wyborów, których dokonali.

— Nosiciele Tybet i Biegun Pófnocny pozostają w pewnej odległości od stacji — nadeszło polecenie z Europy. — Wysłać patrole.

Nieodzowne działanie; i przy tym właśnie podejściu Signy pragnęła, żeby owo zadanie przydzielono jej i jej załodze. Czekała ich jednak mniej przyjemna robota. Wolała nie myśleć 0 operacji w rodzaju tej, jaką przeprowadzili na Stacji Russella, gdzie wojskową akcję ewakuowania stacji poprzedziła panika wśród cywilów, oszalałe tłumy w dokach… jej załoga miała tego dosyć. Pomyślała z niechęcią o wysłaniu na stację żołnierzy znajdujących się w takim jak ona nastroju.

Nadszedł kolejny komunikat. Stacja Pell donosiła, od stanowisk cumowniczych odprowadzono sporą grupę frachtowców, aby statki wojenne mogły przycumować jeden obok drugiego i nie były narażone na bezpośrednie sąsiedztwo innych jednostek pozostających w dokach. Wyprowadzone frachtowce miały dołączyć do formacji statków orbitujących wokół stacji i krążyć w kierunku przeciwnym do tego, w jakim oni wchodzili w tę formację. Wtrącił się głos Maziana, głęboki i chrapliwy; po raz kolejny ogłaszał, że jakiekolwiek zakłócenie w formacji statków krążących wokół Pell, próba wejścia w skok ze strony jakiegokolwiek frachtowca z zamiarem opuszczenia układu spowoduje unicestwienie wszystkich tych jednostek bez ostrzeżenia.

Stacja potwierdziła odbiór; nie pozostawało jej nic innego.


PELL: Q; GODZ. 1300

Nic nie działało. W Q nic nawet nie sprawiało wrażenia, że może działać. Vassily Kressich walił i walił w całkowicie martwe klawisze, rąbnął wreszcie pięścią w jednostkę komunikatora, ale i to nie doprowadziło do uzyskania połączenia z centralą komunikatora stacji. Miotał się rozdrażniony po swoim małym mieszkanku. Awarie rozwścieczały go, doprowadzały niemal do łez. Zdarzały się codziennie; woda, wentylatory, komunikator, wideo, zaopatrzenie, niedobory, przypominając mu raz po raz o jego nędznej wegetacji, o upodleniu, o natłoku ciał, o bezmyślnej agresywności ludzi doprowadzanych do szaleństwa przez ścisk i niepewność jutra. On miał przynajmniej mieszkanie. Miał jakiś dobytek; dbał o swoje rzeczy pedantycznie, szorował je często i obsesyjnie. Smród Q przylgnął do niego na dobre, pomimo że mył się starannie, pracowicie szorował podłogę, uszczelniał szafkę przed tym wszechobecnym zapachem. To cuchnął preparat antyseptyczny, mieszanina taniego środka przeciwbiegunkowego i jakichś bliżej nie określonych chemikaliów, którą stacja stosowała do zwalczania chorób, ciasnoty i do utrzymania w równowadze systemów podtrzymania życia.

Przechadzał się przez chwilę nerwowo, potem, pełen nadziei, znowu spróbował skorzystać z komunikatora, ale ten nadal nie działał. Rwetes w korytarzu pod drzwiami; to chyba Nino Coledy ze swoimi chłopcami wkracza do akcji… miał taką nadzieję. Zdarzało się czasem, że nie mógł opuszczać Q, na przykład wtedy, kiedy zamykano przejścia na skutek wybuchu jakichś awantur i nawet jego przepustka radcy nie stanowiła podstawy do czynienia wyjątków. Wiedział, gdzie powinien się teraz znajdować — na zewnątrz, przywracać porządek, kierować Coledym, starać się powstrzymać policję Q przed wybrykami, do których byli zdolni.

I nie mógł wyjść. Na samą myśl o konfrontacji z ciżbą, wrzaskami, nienawiścią i ohydą Q przechodziły go ciarki… znowu krew, kolejne zajścia, które spędzą mu sen z powiek. Śnił mu się Redding. Śnili mu się inni. Śnili mu się ludzie, których znał i którzy zginęli w korytarzach albo zostali wypchnięci w próżnię. Wiedział, że jego tchórzostwo może mieć fatalne następstwa. Walczył z nim, wiedząc do czego prowadzi, wiedząc, że jeśli raz zorientują się, iż nie trzyma z nimi, będzie zgubiony… i pamiętając dni, kiedy trudno było chodzić korytarzami Q, kiedy czuł, że nie starcza mu na to odwagi. Był jednym z nich, niczym nie różnił się od reszty; a mając schronienie wzdragał się przed opuszczeniem go, wzdragał się przed pokonaniem owego krótkiego odcinka, jaki dzielił jego drzwi od posterunku służby bezpieczeństwa.

Zabiją go, Coledy albo jeden z jego rywali do objęcia władzy. Albo ktoś nie mający żadnych motywów. Pewnego dnia w szaleństwie wywołanym jakąś pogłoską puszczoną po Q zabiją go, zrobi to ktoś, komu odrzucono wniosek o przeniesienie, ktoś, kto nienawidzi i upatrzy go sobie za symbol władzy. Żołądek podchodził mu do gardła, ilekroć otwierał drzwi swego mieszkania. Na zewnątrz czekały nie rozwiązane kwestie, a on nie miał recepty; czekały tam żądania, których on nie mógł zaspokoić; oczy, w które nie potrafił spojrzeć. Gdyby dzisiaj wyszedł, i tak musiałby tu wrócić, jeśli bałagan by się pogorszył; nigdy nie pozwalano mu opuszczać Q na dłużej niż na jedną zmianę. Próbował, badał kredyt zaufania, jakim go obdarzali, wreszcie zebrał się na odwagę i poprosił o papiery, poprosił o zwolnienie z Q w parę dni po ostatnich zamieszkach — poprosił wiedząc, że może to dotrzeć do Coledy’ego; poprosił wiedząc, że może go to kosztować życie. i odmówili mu. Wielka, potężna rada, której był członkiem… nie wysłuchała go. Stanowi, powiedział Angelo Konstantin, zbyt wielką wartość tam, gdzie się znajduje, osobiście dopuścił do widowiska — błagali go, aby pozostał tam, gdzie był. Nie poruszył już tej kwestii w obawie, że przeniknie ona do wiadomości publicznej, a wtedy nie pożyłby już długo.

Był kiedyś dobrym, dzielnym człowiekiem. Przynajmniej uważał się za takiego przed podróżą; przed wojną, kiedy byli jeszcze Jen i Romy. Dwukrotnie w Q zaatakował go tłum, raz pobito go do nieprzytomności. Redding próbował go zabić i nie będzie ostatnim. Był zmęczony i chory, a środek odmładzający na niego nie działał; podejrzewał kiepską jakość tego, co dostawał, podejrzewał, że takie życie w napięciu zabija go. Obserwował, jak jego twarz nabiera nowych zmarszczek; beznadzieja z zapadniętymi policzkami; nie poznawał już w sobie człowieka, którym był jeszcze rok temu. Obsesyjnie bał się o swoje zdrowie, znając jakość opieki medycznej, jaką mieli w Q, gdzie wszystkie medykamenty pochodziły z kradzieży i mogły być sfałszowane, gdzie był zdany na hojność Coledy’ego, zarówno jeśli chodzi o wino i przyzwoitą żywność, jak i o leki. Nie wspominał już domu, już nie tęsknił, nie myślał już o przyszłości. Istniał tylko dzień dzisiejszy tak samo straszny, jak wczorajszy; i jeśli pozostało mu jeszcze jakieś pragnienie, to tylko to, żeby nie było gorzej.

Ponownie spróbował uzyskać połączenie poprzez komunikator i tym razem nie zapaliła się nawet czerwona lampka. Wandale demolowali wyposażenie Q z takim zapamiętaniem, że ich własne brygady remontowe nie nadążały z naprawami… ich własne brygady remontowe. Ściągnięcie tutaj monterów z Pell trwało parę dni i przez ten czas niektóre urządzenia pozostawały zepsute. Nawiedzały go koszmary o takim właśnie końcu dla nich wszystkich — sabotaż niszczący coś niezbędnego do życia, dokonany przez jakiegoś maniaka, któremu nie wystarcza popełnienie samobójstwa i unicestwia wraz z sobą całą sekcję.

Ktoś mógł się na to zdecydować.

Ktoś przechodzący załamanie.

Albo ot, tak sobie.

Przechadzał się po pokoju tam i z powrotem coraz to szybciej i szybciej, ściskając rękami żołądek, który bolał go bez przerwy, kiedy był zdenerwowany. Ból wzmagał się wypierając inne lęki.

Zapanował wreszcie nad nerwami i założył kurtkę; w odróżnieniu od większości mieszkańców Q, nie miał broni, bo musiał często przechodzić przez bramkę kontrolną. Kładąc dłoń na zwalniaczu drzwi myślał, że zwymiotuje, wziął się jednak w garść i wyszedł na mroczny korytarz o pomazanych ścianach. Zamknął za sobą drzwi. Nie ograbiono go jeszcze, ale spodziewał się, że wkrótce to nastąpi, pomimo ochrony, jaką zapewniał mu Coledy; okradano każdego. Najbezpieczniej niewiele posiadać, nie było zaś dla nikogo tajemnicą, że on posiadał dużo. Jeśli był bezpieczny, to tylko dlatego, że to co posiadał, należało do Coledy’ego w oczach jego ludzi, że on sam, według nich, do niego należał… jeśli tylko nie dotarło do ich uszu, że prosił o przeniesienie.

Korytarzem, obok strażników… ludzi Coledy’ego. Wszedł do doku i znalazł się wśród tłumu cuchnącego potem, nie zmienianymi ubraniami i antyseptycznymi sprayami. Ludzie poznawali go i szarpali za ubranie brudnymi łapskami, pytając o najświeższe wiadomości o wypadkach rozgrywających się na stacji głównej.

— Nic nie wiem, nic jeszcze nie wiem; komunikator w mojej kwaterze nie działa. Idę się właśnie dowiedzieć. Tak, zapytam. Zapytam, proszę pana — powtarzał w kółko, wyrywając się jednej parze przytrzymujących go rąk po to, aby zaraz chwyciła go druga, przeciskając się od jednego pytającego do następnego, napotykając co chwila dzikie oczy ludzi znajdujących się pod wpływem narkotyków. Nie biegł; bieg był paniką, panika była tłumami, tłumy były śmiercią; a przed nim znajdowały się drzwi sekcji, zwiastun bezpieczeństwa, miejsce, poza które Q nie mogło sięgnąć, dokąd nie mógł przejść nikt nie posiadający cennej przepustki, którą on miał przy sobie.

— To Mazian — rozchodziła się po dokach Q pogłoska. Wycofują się — dodawano. — Cała Pell się wycofuje, a nas zostawiają na pastwę losu.

— Radco Kressich. — Czyjaś ręka chwyciła go zdecydowanie za ramię. Pod wpływem szarpnięcia obrócił się gwałtownie o sto osiemdziesiąt stopni. Stał twarzą w twarz z Saxem Chambersem, jednym z ludzi Coledy’ego, czując groźbę w tym uścisku, który miażdżył mu ramię. — Dokąd to, Radco?

— Na tamtą stronę — wykrztusił. Wiedzieli. Żołądek rozbolał go jeszcze bardziej. — W związku z kryzysową sytuacją zwołane zostanie chyba posiedzenie rady. Powiedz Coledy’emu. Lepiej, żebym tam był, bo inaczej trudno przewidzieć, co w naszej sprawie postanowi rada.

Sax nic nie odpowiedział… przez chwilę nic nie zrobił. Zastraszanie było jego specjalnością. Patrzył tylko, ale na tyle długo, żeby Kressich przypomniał sobie, że potrafi nie tylko to. Zwolnił chwyt i Kressich cofnął się.

Tylko nie biec. Nie wolno mu biec. Nie wolno oglądać się za siebie. Nie wolno okazać swego przerażenia. Na zewnątrz sprawiał wrażenie opanowanego, chociaż wnętrzności powiązały mu się w supły.

Przy drzwiach zebrał się tłum ludzi. Przepchnął się przez nich i kazał się cofnąć. Odsunęli się niechętnie, a on za pomocą swej przepustki otworzył przejście od ich strony, przekroczył je szybko i korzystając z karty zamknął drzwi, zanim ktokolwiek zdecydował się skoczyć za nim. Znalazł się na chwilę sam na prowadzącej pod górę rampie, w jasno oświetlonym wąskim korytarzyku, wdychając w płuca zastarzały smród Q. Dygocąc oparł się o ścianę. Żołądek mu ciążył. Po chwili ruszył rampą i dotarłszy na drugą stronę przejścia nacisnął przycisk, który powinien przywołać strażników z posterunku po drugiej stronie granicy Q.

Przycisk działał. Strażnicy otworzyli, wzięli od niego kartę i odnotowali jego obecność na terenie Pell. Przeszedł odkażanie i jeden ze strażników opuścił swój posterunek, żeby mu towarzyszyć — za każdą bytnością Radcy z Q na stacji strażnik przeprowadzał go przez strefę graniczną; dalej mógł już iść sam. Taka była procedura.

Idąc poprawiał na sobie ubranie i usiłował się otrząsnąć z tego smrodu, ze wspomnień i z myśli o Q. Nagle zawyła syrena alarmowa, we wszystkich korytarzach rozmigotały się czerwone lampki, zewsząd zbiegali się funkcjonariusze służby bezpieczeństwa i policji. Po tej stronie też nie było spokoju.


PELL: CENTRALA STACJI,
BIURO CENTRALI KOMUNIKATORA;
GODZ. 1300

Pulpity w centrali komunikatora jarzyły się wszystkimi światełkami, zablokowane rozmowami z każdego rejonu stacji prowadzonymi jednocześnie. Z powodu przeciążenia automat odciął linie publiczne; we wszystkich strefach migotała czerwona lampka sytuacji awaryjnej zabraniająca wykorzystywania komunikatora do rozmów prywatnych.

Nie wszyscy zwrócili uwagę na ten zakaz. Niektóre z korytarzy podglądanych na monitorach były puste, inne zaś pełne podekscytowanych mieszkańców. To co przedstawiały teraz monitory przekazujące obraz z Q, było o wiele gorsze.

— Wezwanie dla służby bezpieczeństwa — rozkazał Jon Lukas nie spuszczając oka z ekranów. — Niebieski trzy.

Szef działu pochylił się nad pulpitem i wydał polecenia dyspozytorowi. Jon przeszedł do pulpitu głównego znajdującego się za stanowiskiem zaganianego szefa komunikatora. Wszystkich członków rady wezwano do objęcia jakichkolwiek stanowisk awaryjnych, do których zdołają dotrzeć i przypilnowania ich pracy bez wtrącania się w szczegóły. On był najbliżej, rzucił wszystko i przedostał tutaj pomimo panującego na zewnątrz chaosu. Hale… wierzył gorąco, że Hale wykonał polecenie, że siedzi teraz w jego mieszkaniu z Jessadem. Obserwował z uwagą zamieszanie ogarniające centrum, przechodząc od pulpitu do pulpitu i przyglądając się bałaganowi to w tym, to w innym korytarzu. Szef komunikatora usiłował od dłuższej chwili uzyskać połączenie z biurem komendanta stacji, ale nawet jemu się to nie udawało; starał się połączyć poprzez linię dowództwa stacji, ale na ekranie migotał wciąż komunikat: KANAŁ ZAJĘTY.

Szef zaklął szpetnie, ale zamilkł słysząc protesty swoich podwładnych; zabiegany człowiek w obliczu kryzysowej sytuacji.

— O co chodzi? — spytał Jon. Odczekał chwilę, bo szef zignorował jego pytanie zajęty wyjaśnianiem czegoś podwładnemu. — Co pan robi?

— Radco Lukas — powiedział szef piskliwym głosem mamy pełne ręce roboty. Nie mam czasu.

— Nie może pan uzyskać połączenia?

— Nie, sir. Nie mogę. Kanał zapchany rozmowami z dowództwa. Pan wybaczy.

— Trzeba sposobem — powiedział Jon, kiedy szef chciał się już odwrócić do swojego pulpitu i widząc, że mężczyzna patrzy na niego zaskoczony, dodał: — Niech mi pan da kanał transmisji ogólnostacyjnej.

— Do tego potrzebuję upoważnienia — wydusił z siebie szef komunikatora. Za jego plecami zaczęły migotać czerwone lampki i ich liczba rosła. — Nie mogę tego zrobić bez upoważnienia, radco. Musi je wydać komendant stacji.

— Rób pan, co mówię!

Mężczyzna zawahał się, rozejrzał dookoła, jak gdyby szukał rady skądinąd. Jon chwycił go za ramię i odwrócił twarzą do zablokowanego pulpitu, na którym rosła w zastraszającym tempie liczba migoczących czerwonych lampek.

— Szybciej — huknął rozkazującym tonem.

Szef sięgnął do przycisku kanału wewnętrznego i włączył mikrofon.

— Ogólna priorytetowa do numeru jeden — rzucił do mikrofonu i w jednej chwili uzyskał potwierdzenie. — Transmisja priorytetowa poprzez sieć vid i komunikator. — Rozjarzył się ekran główny centrali komunikatora, kamera podjęła pracę.

Jon wziął głęboki oddech i schylił się, by objęło go pole widzenia. Obraz szedł na całą stację, docierał wszędzie, nie tylko do jego mieszkania, do człowieka nazwiskiem Jessad.

— Mówi Radca Jon Lukas — przemówił do całej Pell, wdzierając się do każdego kanału, czy to służbowego, czy publicznego, od stanowisk zajętych naprowadzaniem nadlatujących statków do baraków Q, do najmniejszych i największych mieszkań stacji. — Wygłoszę oświadczenie natury ogólnej. Mamy potwierdzenie, że grupa statków, która znajduje się aktualnie w naszym sąsiedztwie, to Flota Maziana przeprowadzająca właśnie normalne manewry związane z dokowaniem. Stacja jest bezpieczna, ale stan wyjątkowy obowiązuje nadal aż do odwołania. Praca w centrali komunikatora i na wszystkich innych stanowiskach przebiegała będzie sprawniej, jeśli każdy obywatel powstrzyma się od korzystania z komunikatora, jeśli nie jest to absolutnie konieczne. Wszystkie punkty stacji są bezpieczne i nigdzie nie mamy do czynienia z uszkodzeniami ani ze stanem krytycznym. Od tej chwili prowadzona jest rejestracja wszelkich połączeń i przypadki niepodporządkowania się temu oficjalnemu zarządzeniu zostaną odnotowane. Do wszystkich brygad roboczych złożonych z Dołowców: zameldować się natychmiast w sekcjach zakwaterowania i czekać na przybycie osoby, która obejmie nad wami dowództwo. Nie zbliżać się do doków. Wszyscy inni robotnicy kontynuują przydzielone im zadania. Jeśli natkniecie się na problemy, których nie potraficie rozwiązać bez pomocy centrali, połączcie się z nią. Jak dotąd, mamy tylko kontakt operacyjny; gdy tylko uzyskamy jakieś bliższe informacje, ogłosimy je publicznie. Proszę pozostać przy odbiornikach; to będzie najszybsze i najrzetelniejsze źródło informacji.

Wyprostował się odchylając z pola widzenia kamery. Lampki ostrzegawcze na konsoli kamery zgasły. Rozejrzał się dokoła i stwierdził, że bałagan na pulpitach znacznie się zmniejszył, bo w tej chwili cała stacja zajęta była czym innym. Niektóre rozmowy zostały podjęte od razu, były to prawdopodobnie te konieczne i pilne; większość została przerwana. Wciągnął w płuca haust powietrza, zastanawiając się jedną częścią swego umysłu, co też mogło się dziać w jego mieszkaniu, albo jeszcze gorzej, poza nim — żywiąc nadzieję, że Jessad nadal tam przebywa i lękając się, że odkryto tam jego obecność. Mazian. Wojsko na stacji; to mogło zapoczątkować kontrolę rejestrów, zadawanie bardziej dociekliwych pytań. A jeśli wyjdzie na jaw, że udziela schronienia Jessadowi…

— Sir. — To był szef komunikatom. Jarzył się trzeci ekran od lewej. Angelo Konstantin, wściekły i czerwony na twarzy. Jon nacisnął przycisk przyjęcia połączenia.

— Przestrzegaj procedur — syknął Angelo i wyłączył się. Ekran pociemniał, a Jon wstał zaciskając pięści i usiłując dociec, czy przyczyną było to, że zaskoczył Angela bez gotowej odpowiedzi, czy to, że Angelo był zajęty.

Niech już do tego dojdzie, pomyślał w przypływie nienawiści, czując silne pulsowanie krwi w żyłach. Niech Mazian ewakuuje wszystkich, którzy będą tego chcieli. Potem przyjdzie tu Unia… będzie potrzebowała takich, którzy znają stację. Do porozumienia można zawsze dojść; torowała mu drogę jego współpraca z Jessadem. Teraz nie czas dla bojaźliwych. Wdepnął w to i nie było już odwrotu.

Ten pierwszy krok… pokazać się, wygłosić uspokajające oświadczenie; niech Jessad zobaczy go w takiej roli. Dać się poznać, niech jego twarz stanie się znana na całej stacji. To była przewaga, jaką zawsze mieli nad nim Konstantinowie, monopol na pokazywanie się publicznie, przystojne twarze. Angelo wyglądał na żywotnego patriarchę; on nie. Jemu brak było tej ogłady, nawyku wynikającego z trwania przez całe życie u steru. Ale zdolności miał; i kiedy w miarę wychodzenia z szoku, jakiego doznał na widok zamętu panującego tam na zewnątrz, jego serce zaczęło się uspokajać, dostrzegł w tym zamęcie korzyść dla siebie; w każdym razie cały obecny bałagan działał na szkodę Konstantinów.

Tylko ten Jessad… przypomniał sobie Marinera, który przestał istnieć, kiedy w pobliżu pojawił się w pełnej sile Mazian. Teraz ratowało ich tylko jedno… to, że Jessad, nie rozpostarłszy jeszcze własnej sieci, musiał polegać na nim i na Hale’u jak na swych rękach i nogach; a w tej konkretnie chwili Jessad był elegancko unieszkodliwiony i chcąc nie chcąc musiał mu ufać, bo nie śmiał wyjść na korytarz bez papierów — nie waży się tego uczynić zwłaszcza teraz, kiedy nadciąga Mazian.

Odetchnął głęboko; rozpierało go poczucie władzy, którą aktualnie dysponował. Znajdował się na najlepszej pozycji wyjściowej, jaką można sobie było wymarzyć. Jessad może stanowić asekurację… a jeśli nie, to cóż znaczy jeszcze jedno ciało wypchnięte w próżnię, jeszcze jeden trup bez dokumentów, jak czasami kończą ci z Q? Nigdy jeszcze nie zabijał, ale od chwili, gdy pogodził się z obecnością Jessada, miał świadomość, że taka ewentualność zawsze istnieje.

2

NORWEGIA: GODZ. 1400

Cumowanie tylu statków nie mogło przebiegać szybko: najpierw Pacyfik, po nim Afryka; Atlantyk; Indie. teraz nadeszło pozwolenie dla Norwegii i Signy, obejmująca wzrokiem ze swego centralnego stanowiska cały mostek, przekazała ten rozkaz Graffowi zasiadającemu za pulpitem sterowniczym. Norwegia, zniecierpliwiona długim oczekiwaniem na swoją kolej, skwapliwie przystąpiła do operacji cumowania; kiedy ruszała Australia, oni otwierali już dokerom z Pell luki, do których ci mocowali rękawy zejściowe; gdy do doku, lekceważąc wyniośle pomoc oferowaną przez pchacze stacji, wślizgiwał się supernosiciel Europa, kończyli właśnie czynności związane z zabezpieczeniem statku na dłuższy postój.

— Nie wygląda, żeby mieli tutaj kłopoty — oznajmił Graff. — Informują, że po stronie doków spokój. Aż gęsto tam od służby bezpieczeństwa komendanta stacji. Ani śladu spanikowanych cywilów. Uporali się.

Była to pewna pociecha. Signy odprężyła się trochę; budziła się w niej iskierka nadziei, że zwycięży rozsądek, przynajmniej na czas porządkowania przez Flotę swoich spraw.

— Komunikat — poinformował komunikator. — Ogólne pozdrowienie dla Floty w doku od komendanta stacji; witamy na pokładzie. Czy możecie jak najszybciej stawić się przed radą stacji?

— Europa odpowie — mruknęła i po chwili oficer łącznikowy Europy uczynił to, prosząc o trochę zwłoki.

— Do wszystkich kapitanów — usłyszała w końcu w kanale awaryjnym, którego nasłuch prowadziła od dobrych kilku godzin. Był to niski głos samego Maziana. — Prywatna konferencja w sali odpraw. Natychmiast. Zdajcie dowodzenie swoim oficerom i proszę do mnie.

— Graff. — Zerwała się z fotela. — Zastąp mnie. Di, daj mi dziesięciu ludzi eskorty, ale już.

Komunikator przekazywał dalsze polecenia z Europy dotyczące wysłania z każdego statku na dok pięćdziesięciu ludzi w pełnym rynsztunku bojowym; tymczasowego przekazania dowództwa nad Flotą drugiemu oficerowi Australii, Janowi Meyisowi; zgłoszenia się rajderów statków stojących w doku do wieży kontrolnej stacji po instrukcje podchodzenia, w celu ponownego podczepienia do jednostek macierzystych. Radzenie sobie z tymi szczegółami spadło teraz na głowę Graffa. Mazian miał im coś do powiedzenia, garść tak długo oczekiwanych wyjaśnień.

Wpadła do swojej kabiny tylko po to, aby wsunąć do kieszeni pistolet i pognała do windy; w korytarzu zejściowym natknęła się na biegnących żołnierzy, których Graff wysłał na doki… w rynsztunku bojowym byli od chwili rozpoczęcia podchodzenia do stacji, rzucili się więc do śluzy, zanim echo głosu Graffa ucichło w korytarzach Norwegii. Był z nimi Di; od biegnących oddzieliła się jej eskorta i dołączyła do niej.

Cały dok należał teraz do nich. Wysypali się nań w tym samym momencie co żołnierze z innych statków i służba bezpieczeństwa stacji cofnęła się zdezorientowana przed zdecydowanym naporem uzbrojonych żołnierzy precyzyjnie rozstawiających się wedle ustalonego z góry perymetru. Wystraszeni robotnicy dokowi biegali od jednego stanowiska do drugiego, nie bardzo wiedząc, gdzie są potrzebni. „Do roboty!” wrzasnął Di Janz. „Dawać tu te węże!” I od razu rozjaśniło im się w głowach… stanowili niewielkie zagrożenie, bo stali za blisko i w porównaniu z żołnierzami byli bezbronni. Wzrok Signy przesuwał się po uzbrojonych strażnikach służby bezpieczeństwa stojących za liniami, starając się przeniknąć ich nastawienie, i po pozostających w cieniu plątaninach lin i suwnicach, gdzie mógł się czaić snajper. Otaczał ją oddział własny pod dowództwem Bihana. Dała znak żołnierzom żeby szli za nią i ruszyła szybkim krokiem wzdłuż rzędu stanowisk cumowniczych, gdzie splątany las rękawów zejściowych, suwnic i ramp ciągnął się w dal, jak okiem sięgnąć po wznoszącej się krzywiźnie doku, niczym lustrzane odbicia zasłaniane tylko co jakiś czas przez gródź sekcji i górny horyzont… tam dalej dokowali kupcy. Żołnierze zasłaniali ją własnymi ciałami przez całą drogę z Norwegii na Europę. Szła za Tomem Edgerem z Australii i jego eskortą. Inni kapitanowie śpieszyli co sił w nogach za nią.

Zrównała się z Edgerem na rampie prowadzącej do śluzy Europy i wkroczyli w nią razem. Keu z Indii dogonił ich, kiedy przeszli przez żebrowany tunel i dotarli do windy, a Porey z Afryki niemal deptał Keu po piętach. Nie odzywali się do siebie, każde z nich szło w milczeniu, chociaż być może myśleli o tym samym i byli tak samo gniewni. Żadnych spekulacji. Wzięli ze sobą tylko po dwóch ludzi z towarzyszących im żołnierzy, wtłoczyli się do kabiny windy i w milczeniu wjechali na górę. Z windy przeszli korytarzem głównego poziomu do sali odpraw; kroki w tych korytarzach, szerszych niż na Norwegii, odbijały się głuchym echem. Było tu pusto: tylko kilku żołnierzy z Europy prężyło się na warcie.

W sali odpraw też nie było nikogo, ani śladu Maziana, tylko jasne lampy płonące w pomieszczeniu świadczyły o tym, że spodziewano się ich przy ustawionym tu okrągłym stole. „Zaczekajcie na zewnątrz”, odprawiła swoją eskortę Signy, tak jak uczynili to pozostali. Zajęli miejsca przestrzegając starszeństwa, pierwszy usiadł Tom Edger, obok niego ona, trzy następne fotele pozostały na razie puste, potem swoje zajęli Keu i Porey. Przybył Sung z Pacyfiku, jego był fotel dziewiąty z kolei. Wszedł Kreshov z Atlantyku i usiadł w fotelu numer cztery, po prawej ręce Signy.

— Gdzie on jest? — przerwał w końcu milczenie Kreshov tracący już cierpliwość.

Signy wzruszyła ramionami i położyła splecione dłonie na stole, patrząc na siedzącego naprzeciwko Sunga, ale nie widząc go. Najpierw pośpiech… a teraz czekanie. Odciągnięci z pola walki, utrzymywani długo w niepewności… i teraz znowu zmuszeni do czekania, zanim poznają przyczyny. Skupiła wzrok na twarzy Sunga, na tej klasycznej wiekowej masce nigdy nie zdradzającej zniecierpliwienia, ale płonące w niej oczy były ciemne. Nerwy, pomyślała. Byli wyczerpani, zostali wyrwani z bitwy, przeszli skok, a teraz… To nie czas na gruntowne lub daleko idące sądy.

Wreszcie zjawił się Mazian przeszedł cicho za ich plecami i zajął swe miejsce u szczytu stołu. Oczy miał spuszczone, twarz wymizerowaną, tak jak wszyscy. Klęska? pomyślała Signy czując, że żołądek ściska jej się tak, jakby nie mógł czegoś strawić. I wtedy Mazian podniósł głowę, ujrzała nikłe zmarszczki napięcia w kącikach jego ust i już wiedziała, że nie… Wciągnęła w płuca powietrze w przypływie wściekłości. Rozpoznała to napięcie, tę maskę — Conrad Mazian grał, studiował swoje miny tak samo, jak studiował zasadzki i bitwy, grał raz gentlemana, raz gbura. Teraz przyoblekł maskę pokory, to była najfałszywsza ze wszystkich twarzy, skromne ubranie, ani śladu orderowego złomu; włosy, jego siwe od środków odmładzających włosy, były nieskazitelne, wychudła twarz, tragiczne oczy… najbardziej zakłamane były te oczy, fałszywe jak u aktora. Obserwowała tę wystudiowaną ekspresję, zdumiewającą elastyczność mięśni twarzy, która zwiodłaby świętego. Przygotowywał się do manipulowania nimi. Zacisnęła usta.

— Dobrze się czujecie? — spytał. — Wszyscy?

— Dlaczego się wycofaliśmy? — spytała wprost, zaskoczona bezpośrednim kontaktem z tymi oczyma, w których w odpowiedzi zabłysły ogniki rozdrażnienia. — Cóż to za powód, którego nie można było wyjawić przez komunikator? — Nigdy nie kwestionowała, nigdy, w całej swojej karierze, nie krytykowała rozkazów Maziana. Uczyniła to teraz i obserwowała, jak wyraz jego twarzy przechodzi metamorfozę od gniewu do czegoś w rodzaju podziwu.

— Dobrze — powiedział. — Dobrze. — Prześlizgnął się wzrokiem po całej sali… znowu kilka foteli stało pustych. Było ich teraz dziewięcioro, z czego dwóch na patrolu. Jego spojrzenie koncentrowało się kolejno na każdym z obecnych. — Muszę was o czymś poinformować — podjął w końcu. — O czymś, z czym przyszło nam się liczyć. — Nacisnął kilka klawiszy na konsoli przed swoim fotelem, włączając identyczne ekrany na wszystkich czterech ścianach.

Signy spojrzała na szkic sytuacyjny, który ostatni raz oglądali przy Punkcie Omikronowym i poczuła niesmak w ustach; obserwowała, jak obszar się powiększa, a znajome gwiazdy kurczą w tej rozleglejszej skali. Terytorium Kompanii nie było tu już zaznaczone; nie należało już do nich; pozostała im tylko Pell. W rozszerzającym się coraz bardziej polu widzenia pojawiły się Gwiazdy Tylne. Sol jeszcze nie, ale o nią tutaj także chodziło. Signy dobrze wiedziała, gdzie by się pojawiła, gdyby szkic dalej się rozszerzał. Zastygł jednak, przestał rosnąć.

— Co to jest? — zapytał Kreshov.

Mazian pozwolił im tylko patrzeć.

Długo.

— Co to jest? — ponowił swoje pytanie Kreshov.

Signy westchnęła, co w panującej ciszy wymagało świadomego wysiłku. Czas jakby stanął, a Mazian pokazywał im w martwej ciszy to, co już pogrzebali w swoich myślach.

Przegrali. Rządzili tam kiedyś i przegrali.

— Z pewnego żyjącego świata — zaczął Mazian niemal szeptem — z pewnego żyjącego świata, skąd bierze się nasz początek, rodzaj ludzki sięgnął tak daleko, jak daleko kiedykolwiek zawędrowaliśmy. Zwróćcie uwagę na jeden wąski wycinek Kosmosu widoczny na tym szkicu, rzucony daleko od tego, co znajduje się w posiadaniu Unii… Gwiazdy Tylne; Pell… i Gwiazdy Tylne. Realne i biorąc pod uwagę personel przeciążający Pell… możliwe do wykonania.

— A więc znowu ucieczka? — spytał Porey.

Na szczęce Maziana drgnął mięsień. Signy uświadomiła sobie, że serce wali jej mocno, a dłonie się pocą. To był prawie rozpad… wszystkiego.

— Posłuchajcie — syknął Mazian; maska opadła mu z twarzy. — Posłuchajcie!

Uderzył w inny przycisk. Zaczął mówić jakiś odległy, zarejestrowany głos. Znała go, znała ten obcy akcent… znała.

— Kapitanie Conradzie Mazian — tymi słowami rozpoczynało się nagranie — mówi drugi sekretarz Segust Ayres z Rady Bezpieczeństwa, kod rozpoznawczy Omar seria trzy, z upoważnienia Rady i Kompanii, przerwać ogień. Przerwać ogień. Prowadzone są negocjacje pokojowe. W dowód naszych szczerych intencji musi pan zawiesić wszelkie działania i czekać na dalsze rozkazy. To polecenie Kompanii. W ramach wspomnianych negocjacji podejmowana jest kwestia zagwarantowania bezpieczeństwa personelowi Kompanii, zarówno cywilnemu, jak i wojskowemu. Powtarzam: kapitanie Conradzie Mazian, mówi drugi sekretarz Segust Ayres…

Głos urwał nagle pod naciśnięciem klawisza. Zapadła cisza. Twarze zebranych zastygły w wyrazie niemej konsternacji.

— Wojna się skończyła — wyszeptał Mazian. — Wojna się skończyła, rozumiecie?

Dreszcz wzburzył krew w żyłach Signy. Wokół nich roztaczał się obraz tego, co stracili, sytuacji, w którą zostali mimowolnie wpędzeni.

— Kompania zdecydowała się wreszcie coś zrobić — powiedział Mazian. — Oddać im… to. — Uniósł rękę, żeby wskazać na ekrany gestem obejmującym cały wszechświat. — Zarejestrowałem tę odezwę przekazaną ze statku flagowego Unii, ten komunikat. Nadano go ze statku flagowego Seba Azova. Rozumiecie? Podany kod jest legalny. Malłory, to ci przedstawiciele Kompanii, którzy szukali transportu… oto co nam zgotowali.

Wstrzymała oddech. Czuła, że uchodzi z niej całe ciepło.

— Gdybym przyjęła ich na pokład…

— Wiesz dobrze, że nie potraciłabyś ich powstrzymać. Przedstawiciele Kompanii nie podejmują decyzji na własną rękę. Nie przeszkodziłabyś temu, rozstrzeliwując ich nawet na miejscu… opóźniłabyś tylko ten moment.

— A to dałoby nam czas na przygotowanie się — odparowała. Patrzyła w wyblakłe oczy Maziana i przypominała sobie każde słowo, jakie zamieniła z Ayresem, każdy ruch, każdą intonację głosu. Nie zatrzymała tego człowieka, pozwoliła mu to zrobić.

— Tak więc udało im się jakoś zorganizować transport powiedział Mazian. — Pozostaje pytanie, jakie porozumienia zawarli przedtem na Pell i na jak wielkie ustępstwa poszli w rozmowach z Unią. Istnieje też możliwość, że ci tak zwani negocjatorzy nie działają z własnej, nieprzymuszonej woli. Poddani wymazaniu umysłu podpisaliby i powiedzieli wszystko, czego Unia by od nich zażądała, bo znają kody sygnałowe Kompanii… i nie wiadomo, co jeszcze z nich wyciągnięto, nie wiadomo, jakie kody, jakie informacje ujawnili, na jakie poszli kompromisy, ile zdradzili tajemnic; naszych kodów wewnętrznych nie mogli im przekazać, ale nie wiemy, które z kodów Pell nie są już tajemnicą… nie wiemy, czy Unia nie znajduje się w posiadaniu wszystkich informacji, które pozwolą im trafić tutaj jak po sznurku. Stąd moja decyzja o wycofaniu się z bitwy. Miesiące planowania, tak, stracone stacje, stracone statki i przyjaciele, ogrom ludzkiego cierpienia, wszystko to na nic. Ale muszę w tej sytuacji podjąć szybką decyzję. Flota nie ucierpiała, Pell też nie; taki jest nasz aktualny stan posiadania, tę sprawę trzeba postawić jasno. Przy Vikingu mogliśmy odnieść zwycięstwo i utknąć tam na dłużej, a przez to stracić Pell… nasze źródło zaopatrzenia. Dlatego właśnie nie podjęliśmy walki.

Nikt się nie odezwał, nikt nie poruszył. Nagle wszystko nabrało pełnego sensu.

— Dlatego nie skorzystałem z komunikatora — podjął Mazian. — Teraz wszystko zależy od was. Znajdujemy się na Pell, gdzie mamy możliwość wyboru. Czy założymy, że to przedstawiciele Kompanii wystosowali tę… i że uczynili to świadomie? Z własnej woli? Że Ziemia nadal nas popiera…? Wszystko stoi pod znakiem zapytania, ale, przyjaciele, czy to naprawdę ma jakiekolwiek znaczenie?

— A czemu nie miałoby mieć? — spytał Sung.

— Spójrzcie na mapę, przyjaciele, spójrzcie na nią jeszcze raz. Tutaj… tutaj jest świat. Pell. Czym bez niego byłaby władza? Czymże jest Ziemia… jeśli nie światem? I tutaj musicie dokonać wyboru: podporządkowujemy się rozkazom Kompanii, co do których nie mamy pewności, czy są wiarygodne, albo zostajemy tutaj, gromadzimy środki, wchodzimy do akcji. Bez względu na rozkazy Europa zostaje. Jeśli się dobrze postaramy, Unia dwa razy pomyśli, zanim wsadzi tu swój nos. Nie mają załóg, które potrafią walczyć naszym stylem; mamy tu dostęp do zaopatrzenia, mamy tu warunki. Ale namyślcie się, nie będę was zatrzymywał, może jednak zostaniecie i dokonacie tego, czego, jak sądzę, jesteście w stanie dokonać. I jeśli historia zapisuje, co przydarzyło się tutaj Kompanii, to o Conradzie Mazianie może sobie pisać, co chce. Ja dokonałem swojego wyboru.

— To jest nas już dwóch — powiedział Edger.

— Troje — zdecydowała się Signy, ale dopiero wtedy, gdy jej uszu dobiegł pomruk aprobaty pozostałych.

Mazian powiódł po nich wzrokiem i skinął głową.

— A więc zostajemy, ale najpierw musimy poczynić pewne kroki. Nie wiem, czy możemy liczyć na współpracę stacji. Sprawdzimy to. I nie wszyscy jesteśmy jeszcze wtajemniczeni. Sung, chcę, żebyś osobiście udał się na Biegun Póinocny i Tybet i przedstawił im całą sprawę. Wyjaśnij im to po swojemu. I jeśli wśród którejkolwiek załogi lub żołnierzy znajdzie się większa liczba dysydentów, damy im błogosławieństwo na drogę i pozwolimy odlecieć; zarekwirujemy któryś ze stacjonujących tu statków kupieckich i odeślemy ich na jego pokładzie. Zajęcie się tym pozostawiam poszczególnym kapitanom.

— Nie będzie sprzeciwów — powiedział Keu.

— Nie wiadomo — powiedział Mazian. — Teraz stacja, schodzimy i rozmieszczamy na całym jej terenie swoją służbę bezpieczeństwa, kluczowe punkty obsadzamy naszym personelem. Na przekazanie tego, co ustaliliśmy, swoim sztabom wystarczy wam pół godziny. Bez względu na to, co postanowią, przed podjęciem jakiejkolwiek akcji, czy to rekwizycji statku dla tych, którzy chcą odlecieć, czy zajęcia stacji, musimy pewnie trzymać Pell w garści.

— To wszystko? — spytał Kreshov, kiedy zapadło milczenie.

— To wszystko — powiedział cicho Mazian kończąc odprawę.

Signy odsunęła fotel i czując, jak inni depczą jej po piętach, wyszła z sali zaraz za Sungiem, mijając ustawionych przy drzwiach strażników ze służby bezpieczeństwa Maziana; na korytarzu dołączyli do niej dwaj ludzie z osobistej eskorty. Mieszane uczucia wciąż jej nie opuszczały. Przez całe swe życie służyła Kompanii, przeklinała ją, nienawidziła jej polityki i ślepoty, ale teraz poczuła się nagle naga, miała wrażenie, że stoi z boku.

Przyznawała sama przed sobą, że się boi. Była pilną studentką historii i ceniła sobie jej lekcje. Najgorsze okropieństwa zaczynały się od półśrodków, od namiastek, od kompromisów nie z tą co trzeba stroną, od wzbraniania się przed zrobieniem czegoś, co trzeba było zrobić. Kosmos i jego żądania były absolutami; i kompromis, z jakim Kompania przybyła na Pogranicze, nie potrwa dłużej, niż to będzie wygodne dla silniejszego… a owym silniejszym była Unia.

Lepiej przysłużyli się Ziemi tym, co robili, perswadowała sobie, niż wysłannicy Kompanii tym, co przehandlowali.

3

PELL: SEKTOR BIAŁY DWA;
GODZ. 1530

Lampki ostrzegawcze na zewnątrz, w korytarzu, musiały się palić bez przerwy. Centrum odzysku pracowało w nieśpiesznym tempie. Kierownik spacerował przejściem między maszynami i swoją obecnością wyciszał wszystkie rozmowy. Josh rozważnie nie unosił głowy; zdemontował plastikową uszczelkę z małego zużytego silniczka i rzucił ją na paletę do dalszego sortowania, na jeszcze inną tacę rzucił zaciski; części rozbieranych tu urządzeń należało kwalifikować wstępnie do rozmaitych kategorii, do ponownego wykorzystania lub jako surowiec obiegowy do ponownego przetworzenia, zależnie od stopnia zużycia i rodzaju materiału.

Od oryginalnego oświadczenia nadanego przez komunikator, z ekranu na przedniej ścianie nie padło jeszcze ani jedno słowo. Gdy umilkły pełne konsternacji przyciszone rozmowy będące reakcją na wysłuchany komunikat, nie pozwolono już na żadne dyskusje. Josh nie patrzył ani na ekran, ani na policjanta stacji przy drzwiach. Od chwili zakończenia jego zmiany upłynęły już prawie trzy godziny. Powinni już puścić do domu wszystkich zatrudnionych tu na niepełnych etatach. Ich miejsca powinni zająć robotnicy z następnej zmiany. Pracował już od sześciu godzin. Nie było tu warunków do spożywania posiłków. Kierownik posłał wreszcie po kanapki i coś do picia dla zatrudnionych. Na warsztacie przed nim stał jeszcze pojemnik z lodem. Nie spoglądał nawet na niego, pragnąc sprawiać wrażenie całkowicie pochłoniętego pracą.

Kierownik zatrzymał się na chwilę za jego plecami. Nie zareagował, nie wypadł z rytmu wykonywanych czynności. Usłyszał, jak kierownik rusza w dalszy obchód, ale nie obejrzał się, żeby to sprawdzić.

Nie traktowali go inaczej niż innych. To tylko jego skołatany umysł, perswadował sobie, każe mu podejrzewać, że właśnie jego szczególnie obserwują. Wszyscy tutaj byli ściśle nadzorowani. Dziewczyna obok niego, poważne, nadzwyczaj dokładne dziecko o powolnych ruchach, wykonywała najbardziej skomplikowaną pracę, na jaką było ją stać, a natura poskąpiła jej zdolności. Do tej kategorii zaliczało się tutaj, w centrum odzysku, wielu. Byli wśród nich tacy, którzy przychodzili tutaj w młodym wieku, być może szukając drogi w górę do prac wyżej klasyfikowanych, być może po to, by zdobyć podstawowe umiejętności manualne i piąć się dalej na stanowiska techników lub kwalifikowanych robotników. Byli też tacy, których nerwowe zachowanie wskazywało na inne przyczyny trafienia tutaj; ich niepokój, obsesyjna koncentracja… dziwne było obserwować te objawy u innych.

Tylko że on nigdy nie był kryminalistą, jakimi prawdopodobnie byli kiedyś oni i może dlatego mniej mu ufali. Zależało mu na tej pracy, bo dawała zajęcie jego umysłowi, bo dawała mu niezależność… tak samo lubi swoje miejsce ta śmiertelnie poważna dziewczyna obok, pomyślał. Na początku, chcąc się wykazać swoimi umiejętnościami, pracował z gorączkowym pośpiechem; potem zorientował się, że denerwuje siedzącego obok dzieciaka i to kazało mu się zastanowić; ona przecież nie mogła pracować szybciej, nie była w stanie. Poszedł wtedy na kompromis i przestał ujawniać się ze swymi potencjalnymi możliwościami. Tyle, co teraz robił, pozwalało mu przetrwać. Zanosiło się na to, że sytuacja utrzyma się przez dłuższy czas.

Teraz odczuwał skurcze żołądka i żałował, że w ogóle jadł swoje kanapki, ale przecież nie chciał odróżniać się od tych, którzy go otaczali.

Wojna dotarła do Pell. Mazianowcy. Nadciągała Flota.

Norwegia i Mallory.

Nie dopuszczał do siebie pewnych myśli. Kiedy przytłaczała go ciemność, pracował intensywniej i mruganiem powiek odpędzał wspomnienia. Tylko że… wojna… Ktoś obok szepnął, że mają ewakuować stację.

To niemożliwe. Do tego nie może dojść.

Damon! pomyślał. Zapragnął wstać natychmiast i wyjść, pójść do biura, rozproszyć obawy. Tylko że nie było ich jak rozproszyć i bał się nawet próbować.

Flota Maziana. Prawo wojenne.

Z nimi była ona.

Jeśli nie będzie ostrożny, może się załamać; jego umysł znajdował się w równowadze chwiejnej i zdawał sobie z tego sprawę. A może dążenie do zapomnienia wszystkiego było szaleństwem samym w sobie i przystosowanie uczyniło go bardziej niezrównoważonym niż przedtem? Podejrzana wydawała mu się każda emocja, jaką odczuwał, a więc starał się odczuwać jak najmniej.

— Odpoczynek — ogłosił kierownik. — Dziesięć minut przerwy.

Pracował dalej, tak samo jak podczas poprzednich przerw. Dziewczyna obok też.


NORWEGIA: GODZ. 1530

— Zostajemy na Pell — powiadomiła Signy swoją załogę i żołnierzy, tych, którzy byli z nią na mostku i tych rozproszonych po statku. — Zadecydowaliśmy, Maziana ja i inni kapitanowie, że będziemy bronić Pell. Wysłannicy Kompanii podpisali z Unią traktat… oddali im wszystko, co posiadaliśmy na Pograniczu i czyniąc to wezwali nas do usunięcia się w cień; ujawnili Unii nasze kody kontaktowe. Dlatego przerwaliśmy natarcie… dlatego się wycofaliśmy. Nie wiadomo, które z naszych kodów zostały zdradzone. — Poczekała, aż to do nich dotrze, patrząc po otaczających ją ponurych twarzach, świadoma całego ciała statku i wszystkich słuchaczy po nim rozsianych. — Pell… Gwiazdy Tylne, wszystkie peryferie Pogranicza… są jeszcze bezpieczne. Nie zamierzamy posłuchać rozkazu Kompanii; nie zamierzamy przyjąć kapitulacji, bez względu na to, jak będzie zawoalowana. Czujemy się spuszczeni ze smyczy i tym razem poprowadzimy tę wojnę po swojemu. Mamy planetę i stację, a stąd zaczyna się całe Pogranicze. Możemy odbudować stacje przy Gwiazdach Tylnych, wszystkie z istniejących między nami a samym Słońcem. Potrafimy tego dokonać. Kompania może nie być tak przewidująca, aby zadbać teraz o stworzenie swojego rodzaju bufora pomiędzy sobą a Unią, ale będzie, wierzcie mi, że będzie wystarczająco rozsądna, aby przynajmniej nie lekceważyć nas. Pell jest od teraz naszym światem. Mamy do jej obrony dziewięć nosicieli. Nie reprezentujemy już Kompanii. Jesteśmy Flotą Maziana i Pell należy do nas. Czy ktoś jest temu przeciwny?

Odczekała chwilę, chociaż znała swych ludzi jak rodzinę… bo niektórzy mogli mieć swoje własne zdanie, mieli prawo się zastanowić. Istniały przyczyny, dla których powinni to zrobić.

Wtem wszystkimi otwartymi kanałami z pokładów zajmowanych przez żołnierzy dotarła na mostek entuzjastyczna owacja. Ludzie znajdujący się na mostku brali się na wzajem w objęcia i uśmiechali do siebie. Ją uścisnął Graff, po nim operator komputera bojowego Tiho, a potem kolejno wszyscy z kadry oficerskiej służącej od wielu lat pod jej rozkazami. Niektórzy płakali. Dostrzegła łzy w oczach Graffa. W jej oczach nie było ani jednej; mogły napłynąć, gdyby nie poczucie winy… nie ustępujące, irracjonalne, nawyk przebrzmiałej lojalności. Objęła po raz drugi Graffa, odsunęła się od niego i rozejrzała dookoła.

— Przygotujmy się wszyscy — powiedziała. Komunikator przekazywał jej słowa na cały statek. — Ruszamy, aby zająć centralę stacji, zanim się zorientują, co się dzieje. Di, wykonać.

Graff zaczął wydawać rozkazy. Słyszała, jak w korytarzach sekcji zajmowanej przez żołnierzy odbija się charakterystycznym echem głos Di Janza. Mostek zatętnił aktywnością, technicy, potrącając się wzajemnie w ciasnych przejściach, rozbiegli się na stanowiska.

— Dziesięć minut — krzyknęła — pełne uzbrojenie, wszyscy żołnierze pod broń i na zewnątrz!

Spoza mostka dochodziła wrzawa — to komunikator przekazywał rumor wzniecany przez żołnierzy zakładających pośpiesznie rynsztunek jeszcze przed wydaniem oficjalnych rozkazów. Korytarzami niosło się echo wykrzykiwanych komend. Signy wróciła na swego małego gabinetu/kabiny i założyła na wszelki wypadek hełm i górną połowę pancerza; rąk i nóg postanowiła niczym nie chronić, przedkładając swobodę ruchu nad bezpieczeństwo. Pięć minut. Przez otwarty komunikator słyszała, jak głos odliczającego Di miesza się z kompletnym chaosem rozmów prowadzonych między rozmaitymi stanowiskami dowodzenia. Nieważne. Załoga i żołnierze potrafili wywiązywać się ze swych zadań i w ciemności, i wisząc głową w dół. Wszyscy stanowili rodzinę. Nie mogący się przystosować szybko się wykruszali, a ci, którzy pozostawali, byli sobie bliscy jak bracia, jak dzieci, jak kochankowie.

Wyszła wsuwając luźno pistolet w kaburę pancerza i zjechała windą na dół; uzbrojeni żołnierze, przebiegający z tupotem podkutych buciorów korytarzem, na jej widok przywarli od razu do ściany robiąc przejście, żeby mogła szybko wysforować się na czoło, gdzie było jej miejsce.

— Signy! — zakrzyknęli tryumfalnie, gdy ich mijała. — Brawo, Signy!

Odżyli i było to wspaniałe uczucie.


RADA PELL:
SEKTOR NIEBIESKI JEDEN

— Nie — rzucił bez zastanowienia Angelo. — Nie, nie próbujcie ich zatrzymywać. Cofnąć się. Natychmiast wycofać wszystkie nasze siły.

Centrum dowodzenia stacji potwierdziło przyjęcie rozkazu i przystąpiło do jego realizacji. Na ekranach zainstalowanych w sali rady zaczęły pojawiać się nowe instrukcje; przytłumiony głos z dowództwa służby bezpieczeństwa zdawał meldunki. Angelo zagłębił się w fotelu przy stole zajmującym środek sali rady, otaczanym przez częściowo zapełnione trybuny; między tymi, którzy zdołali przedostać się tutaj korytarzami, trwały prowadzone przyciszonymi, pełnymi niepokoju głosami rozmowy. Angelo, podparty pod brodę, śledził napływające meldunki przewijające się szybko, jeden za drugim, przez ekrany i obrazy przekazywane z doków, gdzie kłębili się uzbrojeni żołnierze. Część radców zbyt długo zwlekała i teraz nie mogli się już wydostać z sekcji, w których pracowali lub gdzie przejęli stanowiska awaryjne. Damon z Eleną przybyli tu razem szukając schronienia i przystanęli w drzwiach nie mogąc złapać tchu. Angelo skinieniem ręki zaprosił syna i synową do środka; widząc ten gest podeszli do stołu i zajęli dwa puste miejsca.

— Musiałem szybko uciekać z biura w dokach — powiedział cicho Damon. — Wjechałem windą.

Zaraz za nimi zjawił się Jon Lukas z garstką przyjaciół; oni zajęli miejsca na trybunach, a Jon przy stole. Do sali wpadło dwóch Jacobych; włosy mieli w nieładzie, a ich twarze błyszczały od potu. To nie była już sala rady; to było schronienie przed wypadkami rozgrywającymi się na zewnątrz.

Sytuacja prezentowana na ekranach pogarszała się, żołnierze parli w kierunku serca stacji, a służba bezpieczeństwa usiłowała nadążyć na odległość za rozwojem wypadków, przełączając się z kamery na kamerę w nerwowym pośpiechu, co dawało nieprzyjemne dla oka migotanie gwałtownie zmieniających się na ekranach obrazów.

— Personel chce wiedzieć, czy blokujemy drzwi centrum dowodzenia — zawołał stojący w drzwiach radca.

— Przeciwko karabinom? — Angelo zwilżył językiem spierzchnięte wargi i powoli potrząsnął głową nie odrywając wzroku od ekranu migoczącego obrazami przekazywanymi z coraz to innej kamery.

— Niech pan wywoła Maziana — odezwał się Dee, który przed chwilą wszedł na salę. — Niech pan zaprotestuje przeciw temu gwałtowi.

— Już to zrobiłem, sir. Nie otrzymałem żadnej odpowiedzi. Wnoszę z tego, że jest razem z nimi.

— Rozruchy w Q — poinformował ich ekran. — Wiadomo o trzech ofiarach śmiertelnych; jest wielu rannych…

— Sir. — Komunikat został przerwany przez połączenie z komunikatora. — Tłum szturmuje drzwi w Q, stara się je sforsować. Czy mamy strzelać?

— Nie otwierać — powiedział Angelo. Serce łomotało mu w piersiach, przerażone szaleństwem narastającym tam, gdzie jeszcze nie tak dawno panował porządek. — Zabraniam, nie strzelajcie, dopóki drzwi wytrzymują. O co wam chodzi, chcecie, żeby się stamtąd wydostali?

— Nie, sir.

— No to nie strzelajcie.

Połączenie zostało przerwane. Otarł twarz z potu. Czuł się źle.

— Zejdę tam — zaofiarował się Damon wstając z fotela.

— Nigdzie nie pójdziesz — rzucił Angelo. — Nie chcę, żeby zgarnęła cię gdzieś ta wojskowa miotła.

— Sir — rozległ się naglący głos przy jego łokciu; to mówił ktoś zasiadający na trybunach. — Sir…

Kressich.

— Sir — powtórzył Kressich.

— Komunikator w Q nie działa — zameldowało dowództwo służby bezpieczeństwa. — Znowu go rozwalili. Możemy pociągnąć linię awaryjną. Nie mogli dotrzeć do głośników dokowych.

Angelo spojrzał na człowieka nazwiskiem Kressich, wynędzniałego, posiwiałego osobnika, który przez ostatnie miesiące jeszcze bardziej się postarzał.

— Słyszy pan?

— Oni się boją — powiedział Kressich — że chcecie ich tu zostawić i że Flota porzuci ich tu na pastwę Unii.

— Nie wiemy, co zamierza Flota, panie Kressich, ale jeśli tłumy spróbują sforsować te drzwi i wedrzeć się na naszą stronę doków, nie będziemy mieli innego wyjścia, jak tylko otworzyć ogień. Radzę panu nawiązać poprzez komunikator połączenie z tą sekcją, w której go połatano i jeśli jest tam jakiś głośnik, którego jeszcze nie rozbili, przekazać im to do wiadomości.

— Wiemy, że cokolwiek się stanie, jesteśmy pariasami — odparł Kressich. Usta mu drżały. — Prosiliśmy, bez przerwy ponawialiśmy prośby o przyspieszenie procedury ustalania tożsamości, o wydawanie dokumentów, o uporządkowanie naszych danych osobowych, o usprawnienie całej procedury. Teraz już za późno, prawda?

— Niekoniecznie, panie Kressich.

— W pierwszej kolejności zadba pan o swoich ludzi, załaduje ich wygodnie na dostępne statki. Zarekwiruje pan statki, które nas tu przywiozły.

— Panie Kressich…

— Prace są w toku — wtrącił się Jon Lukas. — Niektórym z was możemy ju wydać legalne dokumenty, ale wolałbym nie wystawiać ich posiadaczy na niebezpieczeństwo, sir, i zaczekać z tym, aż wszystko będzie zapięte na ostatni guzik.

Kressich zamilkł nagle i spojrzał niepewnie. Na jego twarz wystąpił niezdrowy rumieniec. Usta mu się trzęsły i to drżenie przechodziło na brodę; splótł kurczowo dłonie.

Zadziwiające, pomyślał zgryźliwie Angelo, z jaką łatwością sprowadza wszystko do poziomu błahostki i z jaką wprawą to robi. Moje gratulacje, Jon.

Nietrudno się dogadać z uchodźcami z Q. Dać czyste papiery wszystkim ich przywódcom i przemówić im do rozsądku. W istocie niektórzy proponowali takie rozwiązanie.

— Zajęli niebieski trzy — mruknął Damon.

Angelo poszedł za jego wzrokiem i spojrzał na monitory, na których zajmowanie stanowisk wzdłuż korytarzy przez potok uzbrojonych żołnierzy stało się już sprawnie realizowanym, mechanicznym procesem.

— Mazian! — wykrzyknął Jon. — Sam Mazian.

Angelo wpatrywał się w siwowłosego mężczyznę na czele, odliczając w myślach chwile, jakie dzielą tę falę żołdactwa od wlania się po spiralnych rampach awaryjnych na ich poziom, pod drzwi samej sali rady.

Do tego czasu rządził jeszcze stacją.


SEKTOR NIEBIESKI JEDEN:
NUMER 0475

Obrazy zmieniały się. Lily nie mogła usiedzieć na miejscu. Zerwała się i chodziła tam i z powrotem — krok w kierunku skrzynki z przyciskami, krok w kierunku marzycielki, której oczy były zatroskane.

W końcu odważyła się sięgnąć do skrzynki, żeby zmienić sen.

— Zostaw — powiedziała ostro marzycielka. Lily obejrzała się i zobaczyła ból… ciemne, piękne oczy w bladej twarzy, białą, bielutką pościel, wszędzie wokół niej światło, tylko nie w oczach, które wpatrywały się w widoki z korytarzy. Lily wróciła do niej, wprowadziła swe ciało między sen a marzycielkę, poprawiła poduszkę.

— Przekręcę cię na bok — zaproponowała.

— Nie.

Pogładziła ją po czole bardzo, bardzo delikatnie.

— Kocham cię, Dal-tes-elan, kocham cię.

— To są żołnierze — powiedziała Słońce-Jej-Przyjacielem głosem tak pewnym i spokojnym, że sprowadzał uspokojenie na innych. — Ludzie-z-karabinami, Lily. Jest źle. Nie wiem, co może się zdarzyć.

— Pośnij, że sobie poszli — poprosiła Lily.

— To nie w mojej mocy, Lily. Ale popatrz, nie używają karabinów. Nikt nie cierpi.

Lily drżała i bała się oddalić. Od czasu do czasu na zmieniających się wciąż ścianach pojawiało się oblicze słońca pocieszając je, tańczyły gwiazdy i jak sierp księżyca świeciła dla nich twarz planety. A szereg ludzi-w-skorupach wydłużał się zapełniając wszystkie drogi stacji.


Nie napotykali na żaden opór. Signy nie wyciągnęła ani razu pistoletu, chociaż bez przerwy trzymała na nim dłoń. Maziana Kreshov ani Keu też nie korzystali ze swej broni. Sianie postrachu należało do żołnierzy, którzy trzymali gotowe do strzału karabiny z odciągniętymi bezpiecznikami. Oddali w dokach jedną ostrzegawczą salwę i to wszystko. Posuwali się szybko, nie dając tym, których napotykali, czasu do namysłu, nie pozostawiając im złudzeń co do możliwości stawienia jakiegokolwiek oporu. A zresztą niewielu było takich, którzy zwlekali z ucieczką, aby się z nimi spotkać. Angelo Konstantin wydał stosowne rozkazy, domyśliła się Signy. Jedyne rozsądne rozwiązanie.

Dopadli rampy w końcu korytarza głównego i wspięli się po niej na następny poziom. Tupot butów rozbrzmiewał echem po całkowicie wyludnionych wnętrzach; inne echa wzniecał łomot towarzyszący żołnierzom zajmującym pozycje w wyznaczonych odstępach w zasięgu wzroku jeden od drugiego. Po pokonaniu rampy awaryjnej znaleźli się w rejonie centrum dowodzenia stacji; za nimi wbiegli żołnierze z gotowymi do strzału karabinami prowadzeni przez oficerów, natomiast inne oddziały wpadały w boczne korytarze, żeby zająć znajdujące się tam biura: żadnych strzałów, nie tutaj. Biegli dalej centralnymi korytarzami; skończyły się zimna stal i plastik, a zastąpiły je dźwiękochłonne wykładziny; wpadli do holu udekorowanego dziwacznymi drewnianymi rzeźbami, których oczy patrzyły na nich teraz z nie mniejszym przestrachem niż przedtem.

I ludzkie twarze, małej grupki zebranej w przedsionku sal rady, też były jakieś okrągłookie.

Żołnierze przebiegli tyralierą przez hol i naparli na zdobne dwuskrzydłowe drzwi. Skrzydła drzwi odskoczyły, każde w swoją stronę, a dwaj żołnierze z karabinami gotowymi do strzału stanęli w nich twarzami do sali, nieruchomi jak posągi. Radcy znajdujący się w nie wypełnionej nawet w połowie sali wstali z miejsc i patrzyli na wycelowane w nich karabiny i na wkraczających do środka Signy, Maziana i innych. W ich postawach była godność, jeśli nie wyzwanie.

— Kapitanie Mazian — powitał ich Angelo Konstantin czy mogę zaprosić pana do zajęcia miejsca i omówienia z nami zaistniałej sytuacji… pana i pańskich kapitanów?

Mazian stał przez chwilę nieruchomo. Signy znajdowała się między nim, a Keu i Kreshov stojący po drugiej ręce Maziana wodzili czujnym wzrokiem po twarzach. Nie było tu całej rady, nie było nawet połowy.

— Nie zabierzemy wam tak dużo czasu — odezwał się Mazian. — Prosił nas pan o przybycie, a więc jesteśmy.

Nikt się nie poruszył, nie usiadł ani nie zmienił pozycji.

— Chcielibyśmy uzyskać wyjaśnienie — powiedział Konstantin — co do tej… operacji.

— Prawo wojenne — odparł Mazian — obowiązujące na czas trwania stanu wyjątkowego. A teraz pytania… bezpośrednie pytania, panie Konstantin, dotyczące ewentualnych umów, jakie zawarliście z pewnymi wysłannikami Kompanii, porozumień… z Unią i przepływu tajnych informacji do wywiadu Unii. Zdrada, panie Konstantin.

Krew odpłynęła z twarzy wszystkich obecnych na sali.

— Nie zawieraliśmy takich porozumień — powiedział Konstantin. — Żadne takie porozumienia nie istnieją, kapitanie. Ta stacja jest neutralna. Jesteśmy stacją Kompanii, ale nie pozwolimy wciągnąć się w żadną akcję wojskową ani wykorzystać w charakterze bazy.

— A ta… milicja… którą się otoczyliście ze wszystkich stron? — Czasami neutralność wymaga wsparcia, kapitanie. Sama kapitan Mallory ostrzegała nas przed przypadkowymi statkami przewożącymi uchodźców.

— Twierdzi pan, że nic nie wie o przekazaniu tych informacji Unii przez cywilnych wysłanników Kompanii? Że nie ma pan nic wspólnego z jakimikolwiek porozumieniami, układami czy umowami, jakie ci wysłannicy mogli zawrzeć z wrogiem?

Na chwilę zapadła głęboka cisza.

— Nic nie wiemy o żadnych takich porozumieniach. Jeśli miały być zawarte, Pell nie została o niczym poinformowana; i gdybyśmy o tym wiedzieli, odradzilibyśmy im to.

— A więc teraz jesteście już poinformowani — powiedział Mazian. — Unii przekazano informacje, włączając w to słowa i sygnały kodowe, które zagrażają bezpieczeństwu tej stacji. Kompania, panie komendancie stacji, wydała was Unii. Ziemia zwija tutaj swe interesy. Z jednej strony wy. Z drugiej my. Nie akceptujemy tej sytuacji. Bo skutkiem tego, co do tej pory zostało przekazane, straciliśmy inne stacje. Wy stanowicie granicę. Przy siłach, którymi dysponujemy, Pell jest nam zarówno niezbędna, jak i możliwa do obrony. Czy mnie rozumiecie?

— Możecie liczyć na naszą pełną współpracę — powiedział Konstantin.

— Żądamy dostępu do waszych akt. Każdy aspekt mający wpływ na bezpieczeństwo należy dokładnie sprawdzić i poddać kwarantannie.

Konstantin przesunął wzrok na Signy i znowu na Maziana.

— Stosowaliśmy się ściśle do wszystkich zalecanych przez was procedur przedstawionych nam w ogólnym zarysie przez kapitan Mallory. Skrupulatnie.

— Nie może być na tej stacji ani jednej sekcji, ani jednego rejestru, ani jednej maszyny i jeśli to będzie konieczne, ani jednego mieszkania, do którego moi ludzie nie będą mieli natychmiastowego dostępu. Skłonny jestem wycofać większość moich sił i pozostawić pieczę nad stacją waszym służbom, pod warunkiem, że w razie zagrożenia bezpieczeństwa, wykrycia przecieków, wyłamania się statku z formacji krążącej wokół stacji lub zakłócenia porządku pod jakąkolwiek postacią, przystępujemy do realizacji naszych procedur, a obejmują one otwarcie ognia. Czy to jasne?

— Jasne — zapewnił go Konstantin — bezwzględnie jasne.

— Moi ludzie będą się poruszać po stacji swobodnie, panie Konstantin, i strzelać, jeśli uznają to za konieczne; a jeśli zostaniemy zmuszeni do użycia broni, żeby utorować drogę choćby jednemu z nas, uczynimy to, uczyni to każdy mężczyzna i każda kobieta z Floty. Ale do tego nie dojdzie. Dopilnuje tego wasza służba bezpieczeństwa… a raczej wasza służba bezpieczeństwa z naszą pomocą. Pan określi zasady współpracy.

Konstantin zacisnął szczęki.

— Żeby nie było nieporozumień, kapitanie Mazian, rozumiemy ciążący na panu obowiązek ochrony swoich sił i ochrony tej stacji. Nie uchylamy się od współpracy, ale spodziewamy się też współpracy z pańskiej strony. Czy jeśli wyślę komunikat, to zostanie on przepuszczony?

— Oczywiście — przytaknął bez wahania Mazian. Spojrzał na prawo, potem na lewo, odwrócił się i ruszył do drzwi, podczas gdy Signy i inni pozostali zwróceni twarzami do rady. Kapitanie Keu — powiedział Mazian od progu — pan może przedyskutować z radą szczegóły. Kapitanie Mallory, pani zajmie centrum dowodzenia. Kapitanie Kreshov, pan sprawdzi akta i procedury służby bezpieczeństwa.

— Potrzebny mi jakiś biegły — powiedział Kreshov.

— Pomoże panu dyrektor służby bezpieczeństwa — wtrącił Konstantin. — Zaraz wydam mu stosowne polecenia.

— Mnie również przydałby się ktoś taki — powiedziała Signy zerkając na znajomą twarz przy stole w centrum sali, na młodszego Konstantina. Wyraz twarzy młodzieńca zmienił się pod tym spojrzeniem, a siedząca obok młoda kobieta wyciągnęła rękę po jego dłoń.

— Kapitanie — powiedział.

— Damonie Konstantin… pan, jeśli można. Pan może mi się przydać.

Mazian opuścił salę i zabierając ze sobą kilku ludzi eskorty udał się na ogólny obchód terenu lub, co było bardziej niż prawdopodobne, w celu nadzorowania dalszych operacji i przejmowania innych sekcji, takich jak jądro stacji z jego maszynownią. To delikatne zadanie powierzono Janowi Meyisowi, drugiemu oficerowi Australii. Keu przyciągnął sobie fotel do stołu rady obejmując w posiadanie i sam fotel, i całą salę; Kreshov wyszedł za Mazianem.

— Chodźmy — powiedziała Signy i Damon zawahał się przez chwilę, zerkając na ojca, który siedział z zaciśniętymi ustami, zdenerwowany rozłąką syna z młodą kobietą zajmującą miejsce obok niego. Signy podejrzewała, że nie są zbytnio zachwyceni jej propozycją. Zaczekała, a potem ruszyła z nim do drzwi, gdzie dołączyli do nich dla eskorty dwaj jej żołnierze.

— Do centrum dowodzenia — poleciła Konstantinowi, a on z nie pasującą do sytuacji naturalną kurtuazją wskazał jej drzwi i drogę, którą tutaj przyszli.

Nie odezwał się jeszcze ani słowem; twarz miał nieruchomą i malował się na niej upór.

— To jest pana żona? — spytała Signy. Zbierała szczegóły… dotyczące ważniejszych osobistości. — Kto to?

— Moja żona.

— Jak się nazywa?

— Elena Quen.

Zaskoczyło ją to.

— Jej rodzina pochodzi ze stacji?

— Quenowie. Z Estelle. Wyszła za mnie i nie poleciała w ostatni kurs.

— Ten statek został zniszczony. Wiecie o tym.

— Wiemy.

— Współczuję. Macie dzieci?

Upłynęła chwila, zanim odpowiedział na to pytanie.

— W drodze.

— Ach. — Tamta kobieta była trochę zaokrąglona. — Was, chłopców Konstantinów, jest dwóch, prawda?

— Tak, mam brata.

— Gdzie jest?

— Na Podspodziu. — Na twarzy Damona malował się coraz to większy i większy niepokój.

— Nie ma się czym denerwować.

— Nie denerwuję się.

Uśmiechnęła się kpiąco.

— Czy na Podspodziu też wylądowały wasze siły? — spytał.

Uśmiechała się nadal i nie odpowiadała.

— Jeśli dobrze pamiętam, jest pan z biura Radcy Prawnego.

— Tak.

— Powinien więc pan znać kilka komputerowych kodów dostępu do rejestru danych personalnych, prawda?

Posłał jej spojrzenie, w którym nie było strachu. Była w nim złość. Spojrzała przed siebie na korytarz, gdzie żołnierze strzegli wyposażonego w okna kompleksu centrali.

— Zapewniono nas o waszej gotowości do współpracy przypomniała mu.

— Czy to prawda, że Kompania zrzekła się Pell na rzecz Unii?

Wciąż się uśmiechała, przyznając w duchu, że Konstantinowie, w odróżnieniu od innych wysoko postawionych osobistości, nie są jednak w ciemię bici i znają wartość swoją i Pell.

— Zaufaj mi — powiedziała z ironią. CENTRALA DOWODZENIA, głosiła tabliczka ze strzałką wskazującą kierunek; DZIAŁ ŁĄCZNOŚCI, informowała inna; NIEBIESKI JEDEN, 01-0122. — Te wywieszki — powiedziała — usuniemy. Wszędzie.

— Nie można.

— Symbole systemu oznakowań barwnych też.

— Stacja ma zbyt skomplikowany rozkład, nawet jej mieszkańcy mogą na niej zabłądzić, korytarze są podobne do siebie jak dwie krople wody i bez oznakowań barwnych…

— Tak samo jest na moim statku, panie Konstantin. Nie umieszczamy na korytarzach drogowskazów dla nieproszonych gości.

— Na stacji są dzieci. Bez kolorowych kółek…

— Mogą się nauczyć — ucięła dyskusję. — A te znaki usuniemy.

Centrala stacji stała przed nimi otworem… okupowana przez żołnierzy. Gdy wchodzili, lufy karabinów zwróciły się czujnie w ich stronę i zaraz wróciły do poprzedniego położenia. Signy rozejrzała się wokół, po rzędach konsoli sterowniczych, po pracujących tu technikach i urzędnikach stacji. Żołnierze wyraźnie odetchnęli na jej widok. Cywile na swych stanowiskach też się chyba odprężyli. Na widok młodego Konstantina, pomyślała; po to go tu przyprowadziła.

— Wszystko w porządku — zwróciła się Signy do żołnierzy i cywilów. — Doszliśmy do porozumienia z komendantem i radą stacji. Nie ewakuujemy Pell. Flota zakłada tutaj bazę, bazę, której nie zamierzamy oddać. Unia w żadnym wypadku nie może tutaj przyjść.

Wśród cywilów rozszedł się cichy pomruk, krzyżowały się spojrzenia, w których była pewna ulga. Z zakładników stali się nagle sprzymierzeńcami. Żołnierze opuścili karabiny.

— Mallory — słyszała swe nazwisko przekazywane szeptem z ust do ust po całym pomieszczeniu. — To Mallory. — W tonie tych głosów nie było sympatii… ale nie było też lekceważenia.

— Proszę mnie oprowadzić po sali — zwróciła się do Damona Konstantina.

Ruszył z nią przez salę centrum dowodzenia wymieniając spokojnie nazwy poszczególnych stanowisk i nazwiska obsługujących je ludzi, z których wielu musiała zapamiętać; była w tym dobra, jeśli chciała. Zatrzymała się na chwilę i popatrzyła po ekranach przedstawiających obracające się schematy Podspodzia pokropkowane zielonymi i czerwonymi punktami.

— To bazy? — zapytała.

— Założyliśmy kilka pomocniczych obozów — odparł — żeby upchnąć w nich i wykarmić to, co nam podrzuciliście.

— Q? — Dostrzegła teraz monitor przekazujący z tej sekcji obraz kipiącej masy ludzkiej szturmującej zamknięte drzwi. Dym. Pobojowisko. — Co z nimi robicie?

— Wtedy to was nie obchodziło — odparł.

Niewielu zwracało się do niej tym tonem. Rozbawił ją.

Słuchała rozglądając się po imponującym kompleksie, rząd za rzędem pulpitów o przeznaczeniu obcym dla ludzi ze statku gwiezdnego. Stąd, od wieków orbitowania, kierowano handlem i konserwacją, tu katalogowano dobra i wyniki produkcji, tu prowadzono rejestry populacji wewnętrznych i zamieszkujących planetę, tubylców i ludzi… znajdowała się w kolonii sprawującej nadzór nad rytmem życia kosmicznego społeczeństwa. Przyglądała się rosnącą piersią, z poczuciem własności. O utrzymanie tego wszystkiego przy życiu walczyli.

Włączyła się nagle centrala komunikatora nadając oświadczenie rady:

— …pragniemy zapewnić mieszkańców stacji — mówił Angelo Konstantin siedzący na tle sali posiedzeń — że nie ma mowy o ewakuacji stacji. Flota przybyła tu, aby nas bronić…

Ich świat.

Pozostawało tylko zaprowadzić w nim ład i porządek.

4

PODSPODZIE: BAZA GŁÓWNA:
GODZ. 1600
STANDARDOWEGO CZASU STACJI
LOKALNY ŚWIT

Czerwona linia na horyzoncie zwiastowała nadciągający dzień. Emilio, oddychając przez maskę powoli i miarowo, stał pod gołym niebem w grubej kurtce chroniącej przed chłodem nocy niezmiennym w tej strefie geograficznej i na tej wysokości ponad poziomem morza. W mroku przesuwały się cicho szeregi przygarbionych postaci taszczących pośpiesznie swe ładunki poza obóz, byle dalej od kopuł magazynowych, niczym insekty ratujące jaja przed zalaniem.

Robotnicy-ludzie, ci z Q i ci z kopuł stałych mieszkańców, jeszcze spali. W akcji pomagało tylko kilku członków ludzkiego personelu. Jego wzrok dostrzegał ich tu i tam na tle krajobrazu niskich kopuł i wzgórz; cienie przewyższające inne sylwetki wzrostem.

Podbiegła do niego mała zasapana figurka dysząca kłębami pary z nie osłoniętych maską ust.

— Tak? Tak, ty wołać, człowiek-Konstantin?

— Skoczek?

— Ja Skoczek — zasyczał głos pośród uśmiechu. — Dobry biegacz, człowiek-Konstantin.

Dotknął żylastego, porośniętego futrem ramienia i poczuł, jak to pajęcze ramię splata się z jego ręką. Wyjął z kieszeni papierową kopertę i wsunął ją w zrogowaciałą dłoń hisa.

— No to biegnij — powiedział. — Zanieś to do wszystkich obozów ludzi, niech ich oczy to zobaczą, rozumiesz? I powiedz całej hisa. Powiedz im wszystkim, uciekać od rzeki na równiny; powiedz im wszystkim, żeby wysłali swoich biegaczy, nawet do hisa, którzy nie przychodzą do obozów ludzi. Powiedz im, żeby byli ostrożni z ludźmi, żeby nie ufali żadnym obcym. Powiedz im, co tu robimy. Niech obserwują, obserwują, ale nie podchodzą blisko, dopóki nie usłyszą hasła, które znają. Czy hisa rozumie?

— Lukasy przychodzić — powiedział hisa. — Tak. Rozumie, człowiek-Konstantin. Ja Skoczek. Ja wiatr. Nikt nie złapie.

— Ruszaj — powiedział Emilio. — Biegnij, Skoczku.

Twarde ramiona objęły go z tą przerażająco łagodną siłą hisa. Cień oderwał się od niego i puściwszy pędem, zniknął w ciemnościach.

Wiadomość została wysłana. Nie tak łatwo będzie ją odwołać.

Emilio stał nieruchomo, obserwując sylwetki innych ludzi na wzgórzach. Wydał swojemu personelowi rozkazy, ale wolał wszystkiego sam dopilnować, aby ująć im trochę ciężaru odpowiedzialności. Kopuły magazynowe były już niemal puste; wszystkie towary, jakie w nich przechowywano, zostały przeniesione głęboko w busz. Wiadomość gnała brzegiem rzeki drogami nie mającymi nic wspólnego z nowoczesną komunikacją, gdzie nie usłyszą jej niepowołane uszy czuwające przy komunikatorach, gnała z szybkością hisa i nie zdoła jej powstrzymać żaden rozkaz ze stacji ani od tych, którzy nią teraz rządzą. Od obozu do obozu, do ludzi i hisa, gdzie tylko hisa byli ze sobą w kontakcie.

Przyszło mu nagle do głowy… że być może nigdy dotąd Człowiek nie dał hisa powodu do przekazywania takich rzeczy swoim współplemieńcom; że, o ile wiedzieli, nigdy nie było tu wojny, nie było nigdy jedności między rozproszonymi plemionami, a jednak wiedza o Człowieku przenikała w jakiś sposób z miejsca na miejsce. I teraz ludzie przesyłają za pośrednictwem tej dziwnej sieci wiadomość. Wyobrażał sobie, jak mknie brzegami rzek i przez gęstwiny, przekazywana z ust do ust przy okazji przypadkowych spotkań i celowo, jakikolwiek był cel, który popychał łagodne, roztrzepane hisa do działania.

I na całym obszarze kontaktu hisa, którzy nie znali pojęcia kradzieży, kradli i porzucali pracę, chociaż nie rozumieli co to zapłata albo bunt.

Chociaż był opatulony w kilka warstw ubrania dobrze izolującego przed chłodną bryzą, przeszedł go dreszcz. Nie mógł uciekać jak Skoczek. Będąc Konstantinem i człowiekiem stał i czekał, a tymczasem brzask wyławiał z mroku zarysy uginających się pod niesionym ładunkiem robotników i ludzie z innych kopuł zaczynali budzić się ze snu, aby za chwilę odkryć zniknięcie wszystkich zapasów i sprzętu i zobaczyć przyglądający się temu obojętne personel Konstantina. Pod przezroczystymi kopułami zapalały się światła… wychodziło z nich coraz więcej robotników i wszyscy stawali zaskoczeni.

Zawyła syrena. Spojrzał w niebo i zobaczył tylko kilka ostatnich gwiazd, ale komunikator coś zwietrzył. Czyjaś obecność zakłóciła spokój pobliskich skał i szczupłe ramię otoczyło go w pasie. Przytulił Miliko do siebie chłonąc ten kontakt całym sobą.

Ze zbocza dobiegło ich wołanie; uniesione ręce wskazywały w górę. Na tle blednącego nieba widać było światło opuszczającego się statku… przybywał wcześniej, niżby sobie tego życzyli.

— Psotka! — zawołał w stronę hisa. Podeszła do niego samica z białym znamieniem od starego oparzenia na ramieniu; podeszła ze swoim ładunkiem dysząc ciężko. — Kryjcie się — polecił jej. Wróciła biegiem do szeregu trajkocząc coś po drodze do swych pobratymców.

— Dokąd pójdą? — spytała Miliko. — Powiedzieli ci?

— Oni już wiedzą — odparł. — Tylko oni to wiedzą. Przytulił ją jeszcze mocniej, osłaniając przed wiatrem. — A ich powrót… zależy od tego, kto o to poprosi.

— Jeśli nas stąd zabiorą…

— Robimy, co możemy. Ale żaden obcy nie będzie im rozkazywał.

Silny reflektor statku pojaśniał. To nie był żaden z ich promów, a coś większego i bardziej złowieszczego.

Wojskowy, rozpoznał go Emilio; sonda lądownicza nosiciela.

— Panie Konstantin. — Podbiegł jeden z robotników i zatrzymał się rozkładając bezradnie ręce. — Czy to prawda? Czy naprawdę tam na górze jest Mazian?

— Powiadomiono nas, że tak. Nie wiemy, co się dzieje; wygląda na to, że na stacji wszystko w normie. Nie denerwujcie się; przekaż to innym… zachowujemy spokój i czekamy, co z tego wyniknie. Niech nikt nic nie mówi o brakach w magazynie; nic im o tym nie wspominać, rozumiesz? Nie pozwolimy, żeby Flota ograbiła nas tutaj ze wszystkiego i odleciała skazując stację na śmierć głodową; o to idzie gra. To też przekaż swoim. I wykonujecie rozkazy tylko moje i Miliko, słyszysz?

— Tak jest, sir — wysapał mężczyzna i oddalił się biegiem, żeby przekazać polecenie innym.

— Lepiej powiadomić Q — powiedziała Miliko.

Skinął głową i ruszył w tamtą stronę w dół zbocza, na którym stali. Nad wzgórzem zajaśniała łuna, to zapaliły się lampy polowe wyznaczające miejsce lądowania. Emilio i Miliko dotarli ścieżką do Q i zastali tam Weia.

— Na górze jest Flota — poinformował go Emilio. I słysząc pomruk przerażonych głosów szybko dodał: — Chcemy ocalić żywność przeznaczoną dla stacji i dla nas; chcemy powstrzymać Flotę przed rekwizycją naszych zapasów. Nic nie widzieliście. Nic nie słyszeliście. Jesteście głusi i ślepi i za nic nie odpowiadacie; ja tu jestem od wszystkiego.

Stali robotnicy i Q wymieniali półgłosem uwagi. Odwrócił się i razem z Miliko ruszyli ścieżką prowadzącą na lądowisko; otoczył ich już spory tłumek jego ludzi i robotników stałych… byli też ci z Q; nikt ich nie zatrzymywał. Nie mieli już strażników ani tu, ani w innych obozach; Q pracowało według harmonogramów ustalonych na równi z innymi robotnikami. Sytuacja taka miała swoje złe strony i rodziła pewne trudności, ale Q stanowiło teraz mniejsze zagrożenie niż to, co opuszczało się z nieba na nich wszystkich i co będzie żądało kontrybucji dla wyładowanych żołnierzami nosicieli, a być może i siły żywej.

Statek usiadł z grzmotem silników w wyznaczonym rejonie lądowania; był tak wielki, że wystawał poza jego obręb. Stali na zboczu wzgórza zatykając uszy przed tym hukiem i odwracając twarze przed smrodliwym podmuchem, dopóki nie wyłączono silników. Spoczywał tam w brzasku dnia obcy, niezgrabny i najeżony śmiercią. Właz otworzył się i opuścił do ziemi szczękę, po której zeszli na powierzchnię planety żołnierze w pancerzach, a oni stali nieruchomym szeregiem na swoim stoku nie opancerzeni i bezbronni. Żołnierze rozsypali się w tyralierę i wymierzyli w nich karabiny. Na rampie, w świetle padającym z otwartego luku, pojawił się oficer — ciemnoskóry mężczyzna bez hełmu, w samej tylko masce do oddychania.

— To Porey — szepnęła Miliko. — To musi być sam Porey.

Poczuł, że ciąży na nim obowiązek zejścia tam na dół i zaprotestowania przeciw tej wrogiej postawie. Puścił rękę Miliko, ale ona nie puściła jego dłoni. Zeszli ze wzgórza razem na spotkanie z legendarnym kapitanem… zatrzymali się na odległość głosu, świadomi oboje wycelowanych w ich stronę karabinów, dużo teraz bliższych.

— Kto dowodzi tą bazą? — zapytał Porey.

— Emilio Konstantin i Miliko Dee, kapitanie.

— To wy?

— Tak, kapitanie.

— Przyjmijcie do wiadomości, że obowiązuje prawo wojenne. Na jego mocy konfiskujemy wszystkie zapasy zgromadzone w tej bazie. Zawieszona zostaje władza miejscowej administracji w odniesieniu zarówno do ludzi, jak do tubylców. Przekażcie mi bezzwłocznie wszystkie spisy sprzętu, personelu i zapasów magazynowych.

Emilio wykonał wolną ręką ironiczny gest zapraszający do kopuł, do kopuł ogołoconych tej nocy z całej zawartości. Poreyowi nie będzie do śmiechu, pomyślał. Zniknęły też niektóre prowadzone ręcznie księgi. Obawiał się o siebie, o Miliko… o ludzi i kobiety z tej i z innych baz; i nie mniej o hisa, którzy nigdy nie widzieli wojny.

— Pozostaniecie na tej planecie — ciągnął Porey — żeby służyć nam pomocą tam, gdzie okaże się to konieczne.

Emilio uśmiechnął się z przymusem i uścisnął dłoń Miliko. To był zwyczajny areszt. Wiadomość od ojca, która wyrwała go ze snu, dała mu czas. Otaczali go robotnicy, którzy nigdy nie prosili o postawienie w takiej sytuacji, którzy zgłosili się do tej służby na ochotnika. Bardziej niż na ich milczeniu polegał na szybkości hisa. Istniała nawet możliwość, że wojsko nałoży na niego jeszcze większe ograniczenia. Pomyślał o rodzinie na stacji, o możliwości ewakuowania Pell i o ludziach Maziana celowo pustoszących Podspodzie podczas wycofywania się stąd, niszczących to, czego nie chcą zostawić Unii, wcielających do Floty wszystkich zdolnych do służby. Jeśli dałoby im to siłę żywą, którą można rzucić przeciwko Unii, włożyliby karabiny w ręce nawet hisa.

— Porozmawiamy o tym, kapitanie — odparł Emilio.

— Broń należy oddać moim żołnierzom. Personel poddany zostanie rewizji.

— Chciałbym porozmawiać, kapitanie.

Porey machnął niecierpliwie ręką.

— Wprowadzić ich do środka.

Żołnierze ruszyli w ich kierunku. Ręka Miliko zacisnęła się na jego dłoni. Przejął inicjatywę i wyszli im na spotkanie. Poddali się bez sprzeciwów przeszukaniu i dali wprowadzić po rampie do jasnego wnętrza statku, gdzie czekał na nich Porey.

Emilio zatrzymał się na szczycie rampy; Miliko też przystanęła.

— Jesteśmy odpowiedzialni za tę bazę — powiedział. — Nie chcę robić z tego publicznego widowiska. Zaspokoję pozostające w granicach rozsądku potrzeby waszych sił, ale proszę o odpowiednie traktowanie.

— Pan grozi, panie Konstantin.

— Tylko oświadczam, sir. Niech nam pan powie, czego pan chce. Znam ten świat. Wojskowa interwencja w system organizacji pracy musiałaby zabrać cenny czas potrzebny na ustanowienie własnych metod zarządzania i w niektórych wypadkach interwencja taka mogłaby się okazać czynnikiem destrukcyjnym.

Patrzył w obramowane bliznami oczy Poreya odczytując z nich wyraźnie, że ten człowiek nie lubi, kiedy mu się sprzeciwiają. Że jest to człowiek osobiście niebezpieczny.

— Moi oficerowie — powiedział Porey — udadzą się z wami po rejestry.

5

PELL: SEKTOR BIAŁY DWA; GODZ. 1700

Przyszła policja, spokojni ludzie, którzy stanęli przy drzwiach i rozmawiali z kierownikiem. Josh, nie podnosząc głowy znad warsztatu, obserwował ich spod oka. Jego palce ani na chwilę nie przestawały obracać części, którą właśnie odkręcał. Młoda dziewczyna siedząca obok niego przerwała pracę, wyprostowała się i trąciła go mocno pod żebra.

— Ty — powiedziała. — Ty, to policja.

Było ich pięciu. Josh nie zwracał uwagi na szturchańce i dziewczyna potrącała go coraz mocniej.

Rozjarzył się ekran komunikatora nad ich głowami. Światło przyciągnęło jego wzrok. Spojrzał na chwilę w górę, żeby wysłuchać kolejnego ogólnego komunikatu przywracającego ograniczoną swobodę poruszania się w sekcji zielonej. Zaraz jednak pochylił z powrotem głowę i zajął się pracą.

— Patrzą tutaj — powiedziała dziewczyna.

Tak było. Pokazywali na nich. Josh zerknął w górę i zaraz spuścił oczy, znowu zerknął i zobaczył zbliżających się żołnierzy. Byli w pancerzach. Żołnierze Kompanii. Mazianowcy.

— Patrz — szturchnęła go dziewczyna.

Wrócił do pracy. Z komunikatom dochodził nadal jedwabisty głos centrali zapewniający, że nie ma żadnego zagrożenia. Przestał w to wierzyć.

Z drugiej strony przejścia między warsztatami rozległy się kroki, ciężkie kroki, wiele kroków. Zbliżyły się i ucichły za jego plecami. Nie przerywał pracy żywiąc jeszcze resztki gorączkowej nadziei. Damom wołał w duchu rozpaczliwie. Damon!

Czyjaś ręka dotknęła jego ramienia i zmusiła, by odwrócił się. Podniósł głowę i spojrzał w zamazaną twarz kierownika, na funkcjonariuszy policji ze stacji i na żołnierza w pancerzu z insygniami Floty Maziana.

— Panie Talley — odezwał się jeden z policjantów — zechce pan udać się z nami?

Uświadomił sobie, że trzymany w ręku klucz może zostać potraktowany jako broń, odłożył go na warsztat, wytarł dłonie w kombinezon i wstał.

— Dokąd idziesz? — zapytała dziewczyna pracująca obok niego. Nie znał nawet jej imienia. Na jej prostej twarzy malował się niepokój. — Dokąd cię zabierają?

Nie odpowiedział, bo nie wiedział. Jeden z policjantów wziął go za ramię i poprowadził najpierw przejściem, a potem pod ścianą warsztatu do drzwi wyjściowych. Wszyscy przerwali pracę i patrzyli. „Spokój”, powiedział kierownik. Na sali panował ogólny gwar przyciszonych rozmów. Policjanci i żołnierze wyprowadzili go na korytarz i zatrzymali się tam. Drzwi zamknęły się i oficer w pancerzu osłaniającym tylko tułów odwrócił go twarzą do ściany i przystąpił do przeszukania.

Znalazł w kieszeni dokumenty. Josh odwrócił się, kiedy mu pozwolono, oparł plecami o ścianę i patrzył, jak oficer przegląda jego papiery. Atlantyk, głosiła naszywka na mundurze. Z przerażenia robiło mu się niedobrze. Żołnierze Kompanii mieli w ręku jego dokumenty, a one były całą jego podstawą do utrzymywania, że jest nieszkodliwy, dowodem tego, przez co przeszedł, że nie stanowił już dla nikogo zagrożenia. Wyciągnął rękę, żeby je odebrać, ale oficer cofnął się tak, że nie mógł go dosięgnąć. Mazianowiec. Cień powrócił. Cofnął rękę przypominając sobie inne spotkania z tymi ludźmi. Serce waliło mu jak młotem.

— Mam przepustkę — odezwał się usiłując opanować nerwowy tik twarzy, który powracał zawsze, kiedy się zdenerwował. — Jest między dokumentami. Widzi pan, że tu pracuję. Mam prawo tu przebywać.

— Tylko rano.

— Przetrzymano nas wszystkich — tłumaczył. — Przetrzymano nas po godzinach. Sprawdźcie innych. Wszyscy jesteśmy z porannej zmiany.

— Pójdziesz z nami — przerwał mu jeden z żołnierzy.

— Spytajcie Damona Konstantina. On wam powie. Znam go. On wam powie, że jestem czysty.

Zawahali się.

— Zanotuję to — powiedział oficer.

— To chyba prawda — odezwał się jeden z policjantów ze stacji. — Coś o tym słyszałem. To przypadek specjalny.

— Mamy swoje rozkazy. Komputer go wypluł; musimy to wyjaśnić. Zamkniecie go u siebie, czy my mamy się nim zająć?

Josh otwierał już usta, żeby powiedzieć, co mu z dwojga złego bardziej odpowiada.

— My go zabierzemy — uprzedził jego prośbę oficer ze stacji.

— A moje dokumenty? — zapytał Josh. Zająknął się i zaczerwienił ze wstydu. Niektóre reakcje wciąż wymagały zbyt wielkiej kontroli z jego strony. Wyciągnął błagalnie rękę po swoje papiery; ręka wyraźnie się trzęsła. — Proszę pana.

Oficer złożył papiery i bez pośpiechu wsunął je do raportówki przytroczonej do pasa.

— Niepotrzebne mu. Nigdzie nie będzie się włóczył. Zabierzcie go, ale pod warunkiem, że będzie do dyspozycji każdego z naszych, który się o niego upomni, zrozumiano? Później może iść do Q, ale nie wcześniej niż przesłucha go dowództwo.

— Zrozumiano — zameldował służbiście oficer.

Chwycił Josha za ramię i poprowadził korytarzem. Żołnierze szli jakiś czas za nimi, potem, na skrzyżowaniu korytarzy, ich drogi rozeszły się.

Ale w każdym korytarzu, gdzie nie spojrzeć, kręcili się mazianowcy. Było mu zimno i czuł się obnażony… poczuł wielką ulgę, kiedy policjanci zatrzymali się przy windzie i wsiedli z nim sami do kabiny; w czasie tej jazdy w górę, a potem drogi do sektora czerwonego jeden nie towarzyszyli im żołnierze.

— Czy możecie połączyć się z Damonem Konstantinem? prosił ich. — Albo z Eleną Quen. Albo z kimś z ich biur? Znam numery.

Przez większą część drogi sprawiali wrażenie, że go nie słyszą.

— Zameldujemy o tym przez komunikator — odezwał się w końcu jeden z nich nie spoglądając na niego.

Winda zatrzymała się na czerwonym jeden. Strefa zamknięta. Wysiadł z kabiny między dwoma policjantami, przeszli przez przezroczystą ściankę działową i zatrzymali się przed biurkiem dyżurnego. W biurze także znajdowali się opancerzeni i uzbrojeni żołnierze i na ten widok zalała go fala paniki, bo spodziewał się, że przynajmniej to miejsce znajduje się pod kontrolą stacji.

— Proszę was — spróbował jeszcze raz, czekając przy biurku, aż wprowadzą jego nazwisko do rejestru. Znał młodego oficera pełniącego służbę; widywał go tutaj, kiedy był więźniem. Pamiętał. Nachylił się ku niemu i zniżając głos powtórzył z desperacją: — Proszę was, połączcie się z Konstantinami. Zawiadomcie ich, że tu jestem.

Tutaj również nie doczekał się odpowiedzi; jedyną reakcją było odwrócenie od niego oczu. Wszyscy stacjonerzy bali się, bali się uzbrojonych żołnierzy. Żołnierze odciągnęli go od biurka, zaprowadzili korytarzem do cel aresztu i wepchnęli do jednej z nich, białej klitki z gołymi ścianami, umeblowanej tylko urządzeniami sanitarnymi i białą ławą tworzącą całość ze ścianami. Zostali, żeby go ponownie przeszukać i tym razem musiał się rozebrać do naga. Wyszli zostawiając jego ubranie na podłodze.

Ubrał się i usiadł na ławie podciągając kolana pod brodę, zmęczony po długim dniu pracy i sparaliżowany strachem.


STATEK KUPIECKI MŁOT.
W OTWARTYM KOSMOSIE;
GODZ. 1700

Vittorio Lukas wstał z krzesła i ruszył krzywizną obskurnego mostka Młota, ale zatrzymał się niepewnie, dostrzegając drgnięcie pręta w dłoni Uniowca, który ani na chwilę nie spuszczał zeń oka. Nie wolno mu się było zbliżyć na odległość wyciągniętej ręki do pulpitu sterowniczego; na płytkach podłogi tego maleńkiego, silnie zakrzywiającego się cylindra obrotowego — większość masy Młota skupiona była w części rufowej i panował tam stan nieważkości — zaznaczono taśmą linię wytyczającą granice jego więzienia. Nie sprawdzał jeszcze, co by się stało, gdyby przekroczył tę linię nie wzywany; wcale zresztą nie zamierzał tego sprawdzać. Wolno mu się było poruszać po większej części cylindra — po kabinach załogi, gdzie spał; po malutkiej świetlicy… i aż do mostka dowodzenia. Stąd widział tylko jeden z ekranów i przez ramię technika mógł obserwować pracę skanera; patrzył tak z nudów i na to, i na plecy mężczyzn i kobiet w ubraniach kupców, którzy wcale nie byli kupcami i wciąż odczuwał mdłości po zażyciu leków, a skóra pełzała mu po skoku. Większa część dnia zeszła mu na wymiotowaniu.

Kapitan obserwujący na stojąco ekrany zauważył go i przywołał do siebie skinieniem ręki. Vittorio zawahał się; dopiero po drugim zapraszającym geście zdecydował się wkroczyć na zakazany rejon mostka, nie zaniedbując jednak zerknięcia przez ramię na człowieka z prętem. Spoglądając z bliska na skaner poczuł na ramieniu przyjazną dłoń kapitana; człowieka z gatunku tych, co wyglądają na dobrze w życiu ustawionych… mógłby być biznesmenem z Pell, kieruje swoją załogą łagodnie zamiast wywrzaskiwać rozkazy. Wszyscy tutaj traktowali go raczej dobrze, nawet uprzejmie. Tylko sytuacja, w jakiej się znalazł, przerażała go, a także wynikające z niej konsekwencje. Tchórz, powiedziałby o nim z pogardą ojciec. I miałby rację. Był tchórzem. To nie było ani miejsce, ani towarzystwo dla niego.

— Wkrótce zawracamy — odezwał się mężczyzna. Nazywał się Blass, Abe Blass. — Nie skoczymy daleko; tylko kawałek, żeby zejść Mazianowi z drogi. Niech się pan odpręży, panie Lukas. Żołądek już panu nie dolega?

Nic nie odpowiedział. Sama wzmianka o niedyspozycji przyprawiała go o spazm wnętrzności.

— Nic się nie stało — powiedział cicho Blass nie zdejmując ręki z jego ramienia. — Absolutnie nic, panie Lukas. Przybycie Maziana nam nie przeszkadza.

Vittorio spojrzał na Blassa.

— A co będzie, jeśli Flota zauważy nas, kiedy się tam znowu zjawimy?

— Zawsze możemy uciec w skok — uspokoił go Blass. Oko Łabędzia nie zejdzie ze swego posterunku; a Ilyko nie piśnie słowa; dobrze wie, że ma w tym swój interes. Niech pan spokojnie odpoczywa, panie Lukas. Mam wrażenie, że wciąż się pan nas trochę obawia.

— Jeśli mój ojciec został zdemaskowany na Pell…

— To niemożliwe. Jessad zna się na swojej robocie. Proszę mi wierzyć. Wszystko jest dokładnie zaplanowane. A Unia dba o swoich przyjaciół. — Blass poklepał Vittoria po ramieniu. Dzielnie się pan trzyma, jak na pierwszy skok. Proszę przyjąć dobrą radę starego wygi i nie forsować się. Po prostu odpoczywać. Niech pan wróci teraz do świetlicy, a ja skontaktuję się z panem, gdy tylko wytyczymy punkt naszego wyjścia ze skoku.

— Sir — bąknął Vittorio i zrobił, co mu kazano; mijając wartownika wrócił zakrzywiającym się pokładem do pustej świetlicy. Usiadł przy jednoczęściowym stole/ławie, podparł się łokciami o blat i przełknął głośno ślinę.

Tych mdłości nie wywołał sam skok. Vittorio był przerażony. „Zrobię z ciebie mężczyznę”, słyszał w uszach słowa ojca. Przechodził istne męki. Był, kim był, i nie pasował tutaj, nie odpowiadało mu towarzystwo ludzi takich jak Abe Blass i ci podobni do siebie jak dwie krople wody ponuracy. Ojciec posłał go na stracenie. Gdyby był ambitny, próbowałby wykorzystać te okoliczności dla własnych celów, wkraść się w łaski Unii. Ale nie był. Znał swoje możliwości i swoje ograniczenia i tęsknił za Roseen, za swoimi wygodami, za dobrym drinkiem, którego nie mógł wypić po naszpikowaniu taką ilością leków.

Nie zanosiło się na rychłe spełnienie żadnego z tych pragnień; zabiorą go na stronę Unii, gdzie wszyscy chodzą w nogę i to będzie koniec wszystkiego, co znał. Bał się zmian. To co miał na Pell, w zupełności mu wystarczało. Nigdy nie żądał wiele od życia ani od nikogo i myśl, że znajduje się tutaj, pośrodku nicości, przyprawiała go o koszmary.

Ale nie miał wyboru. Ojciec już tego dopilnował.

Po jakimś czasie przyszedł Blass, usiadł i z powagą rozłożył na stole mapy, wyjaśniając mu rozmaite kwestie, jakby on, Vittorio, odgrywał w tej misji jakąś rolę. Patrzył na schemat i usiłował zrozumieć cel tego kluczenia w nicości, kiedy, prawdę mówiąc, nie mógł nawet pojąć, gdzie się znajdują, bo zasadniczo było to nigdzie.

— Powinien się pan czuć bardzo bezpiecznie — powiedział w końcu Blass. — Zapewniam pana, że znajduje się w miejscu daleko bezpieczniejszym niż w tej chwili sama stacja.

— Jest pan w Unii bardzo wysokim oficerem, prawda? zapytał. — Inaczej… nie wysłaliby pana tutaj.

Blass wzruszył ramionami.

— Młot i Oko Łabędzia… to jedyne statki, jakie macie w pobliżu Pell?

Blass ponownie wzruszył ramionami. To była cała jego odpowiedź.

6

WŁAZ KONSERWACYJNY BIAŁY 9-1042;
GODZ. 2100

Od dłuższego czasu kręcili się tu ludzie, ludzie-w-skorupach noszący karabiny. Satyna, drżąc, wcisnęła się głębiej w cienie przy windach towarowych. Stanowili liczną grupę, która uciekła na polecenie Lukasa i która ponownie uciekła, gdy przyszli obcy ludzie. Uciekali drogami, których mogli używać hisa, wąskimi przejściami, ciemnymi tunelami, gdzie hisa mogli oddychać bez masek, a człowiek nie. Ludzie z Nadwyża znali te drogi, ale nie pokazali ich jeszcze obcym i hisa byli tu bezpieczni, chociaż część z nich płakała głęboko w ciemnościach, głęboko, głęboko pod spodem, tak żeby nie usłyszeli ludzie.

Nie było tu żadnej nadziei. Satyna zagryzła wargi i przesunęła się w kucki do tyłu. Zaczekała chwilę, aż zmieni się powietrze i czmychnęła z powrotem w bezpieczny mrok. Dotknęła jej czyjaś ręka. Poczuła woń samca. Syknęła z wyrzutem i zaczęła węszyć za tym, który należał do niej. Otoczyły ją ramiona. Znużona, położyła głowę na twardym ramieniu przytulając się tak, jak on ją przytulał. Niebieskozęby nie zadawał jej żadnych pytań. Wiedział, że nie przynosi żadnych lepszych wieści, wiedział już wtedy, kiedy uparła się wyjść i zobaczyć.

To był kłopot, wielki kłopot. Lukasy tylko gadali i rozkazywali, a obcy straszyli. Starego tu nie było… nie było żadnego z długoterminowców; udali się gdzieś w swoich sprawach chronić jakieś ważne rzeczy, domyślała się Satyna. Poszli wypełniać obowiązki nałożone na nich przez ważnych ludzi, być może obowiązki związane z hisa.

Ale oni nie posłuchali, nie poszli do nadzorców tak samo, jak nie poszedł tam Stary, który też nienawidził Lukasów.

— Wracamy? — spytał ktoś w końcu.

Znaleźliby się w kłopotach, gdyby pokazali się po tej ucieczce. Ludzie byliby na nich źli, a ci ludzie mieli karabiny.

— Nie — zadecydowała, a kiedy podniósł się pomruk niezadowolenia, Niebieskozęby odwrócił głowę, żeby fuknąć na najbardziej sprzeciwiających się.

— Pomyślcie — powiedział. — Pójdziemy, a tam mogą być ludzie i będzie wielki kłopot.

— Jestem głodny — zaprotestował inny. Nikt nie odpowiedział.

Ludzie mogą zabrać im swoją przyjaźń za to, co zrobili. teraz jasno zdawali sobie z tego sprawę. A bez ich przyjaźni mogli być zawsze na Podspodziu. Satyna pomyślała o polach Podspodzia, o miękkich chmurach, które wyobrażała sobie kiedyś jako wystarczająco twarde, żeby można było na nich usiąść, o deszczu i błękitnym niebie i szarozielononiebieskich liściach, o kwiatach i o aksamitnych mchach… a najbardziej o powietrzu, które pachniało domem. Niebieskozęby też chyba marzył o tym coraz więcej, w miarę jak stygło ciepło jej wiosny i już go nie podniecała, bo była młoda i przechodziła dopiero swój pierwszy sezon. Niebieskozęby patrzył teraz na wszystko trzeźwiej. Tęsknił czasami za światem. Czasami i ona tęskniła. Ale żeby być tam zawsze i na zawsze…

Nazywała się Niebo-Ją-Widzi i widziała prawdę. Błękit nieba był fałszywy, był przykryciem rozpostartym jak koc; prawdą były czarne odległości i oblicze wielkiego Słońca błyszczące w ciemności. Prawda będzie wisiała nad nimi zawsze. Tracąc sympatię ludzi wróciliby na Podspodzie bez nadziei, na zawsze i żyliby tam ze świadomością, że są odcięci od nieba. Teraz, kiedy patrzyli na Słońce, ich dom nie był już tam.

— Lukasy czasami odchodzą — mruknął jej do ucha Niebieskozęby.

Wtuliła głowę w jego futro starając się zapomnieć, że jest głodna i spragniona i nie odpowiedziała.

— Karabiny — odezwał się gdzieś blisko inny głos. — Zastrzelą nas i stracimy się na zawsze.

— Nie zastrzelą, jak tu zostaniemy — odpowiedział mu Niebieskozęby — i zrobimy, jak mówię.

— To nie są nasi ludzie — wtrącił gruby głos Wielkoluda. Ci robią krzywdę naszym ludziom.

— To jest ludzka-walka — pouczył go Niebieskozęby. — To nic dla hisa.

Coś przyszło jej na myśl. Podniosła głowę.

— Konstantinowie. To walka-Konstantinów. Znajdziemy Konstantinów i spytamy co robić. Znajdziemy Konstantinów i znajdziemy Starych; koło Miejsca ze Słońcem.

— Spytaj Słońce-Jej-Przyjacielem — wykrzyknął ktoś inny. — Ona musi wiedzieć.

— Gdzie jest Słońce-Jej-Przyjcielem?

Zapadło milczenie. Nikt nie wiedział. Starzy zachowali ten sekret dla siebie.

— Znajdę ją. — To był Wielkolud. Przyczołgał się do nich i wyciągnął w ciemnościach rękę, żeby dotknąć ramienia Satyny.

— Obejdę wiele miejsc. Chodźcie. Chodźcie.

Wstrzymała oddech i niepewnie dotknęła ustami policzka Niebieskozębego.

— Chodźmy — przystał niespodziewanie Niebieskozęby pociągając ją za rękę. Wielkolud popędził już przodem. W ciemnościach słychać było człapanie jego stóp.

Ruszyli za nim, a inni podążyli w ich ślady. Szli ciemnymi korytarzami, wspinali się po drabinkach i przeciskali przez wąskie miejsca, gdzie czasami bywało światło, ale przeważnie panowały ciemności. Kilkoro zostało z tyłu, bo weszli między rury i zimne miejsca i miejsca, które parzyły ich w bose stopy, i mijali maszyny dudniące złowieszczą mocą.

Niebieskozęby, puszczając czasami jej rękę, wysforowywał się na czoło pochodu; później dopędzał go Wielkolud i znowu on wychodził na prowadzenie. Satyna szczerze wątpiła, że Niebieskozęby ma choćby najmniejsze pojęcie, dokąd idzie, albo która droga zaprowadzi ich do Słońce-Jej-Przyjacielem; miała niejasne przeczucie, które wyniosła z planety, że wie, którędy idzie się do Miejsca-ze-Słońcem, w którym już kiedyś byli, serce podpowiadało jej, że to miejsce powinno być… na górze; wiedziała, że to gdzieś na lewo… ale czasami tunele nie skręcały w lewo i kluczy_ li. Dwóch samców parło niezmordowanie do przodu, raz prowadził jeden, raz drugi i w końcu wszyscy dyszeli już ciężko i słaniali się na nogach; coraz więcej hisa nie wytrzymywało tempa i zostawało z tyłu, aż wreszcie idący za nią chwycił ją za rękę błagając tym gestem o zwolnienie tempa… ale Niebieskozęby z Wielkoludem nie zatrzymywali się i straciła z nimi kontakt. Zostawiła za sobą ostatniego z tych, którzy podążali za nimi i szła dalej sama, usiłując dogonić przewodników.

— Dalej już nie — błagała dopędziwszy ich na metalowych stopniach. — Dalej już nie, wracajmy. Zabłądziliście.

Wielkolud nie zważał na jej prośby. Sapiąc podciągnął się wyżej; przytrzymała Niebieskozębego za futro, ale ten syknął tylko ze zniecierpliwieniem i ruszył za Wielkoludem. Szaleństwo. Ogarnęło ich szaleństwo. „Niczym mi nie imponujecie!” zawyła. Podskoczyła z determinacją i łapiąc z trudem oddech pośpieszyła za nimi starając się przemówić do rozsądku tym, którzy przekroczyli już wszelkie granice trzeźwego rozumowania. Mijali teraz płyty i drzwi, które mogły prowadzić na otwartą przestrzeń; nie zatrzymywali się przy nich… ale w końcu dotarli do miejsca, gdzie musieli dokonać wyboru, gdzie nad drzwiami płonęło niebieskie światełko; gdzie zewsząd sterczały drabinki prowadzące i w górę, i w dół, i w trzech różnych kierunkach.

— Tutaj — zawyrokował Wielkolud po chwili zastanowienia i namacał przycisk przy drzwiach, nad którymi płonęła niebieska lampka. — Tędy prowadzi droga.

— Nie — jęknęła Satyna.

— Nie. — Niebieskozęby też się sprzeciwiał, być może oprzytomniawszy trochę; ale Wielkolud nacisnął pierwszy przycisk i kiedy drzwi się otworzyły, wślizgnął się do śluzy powietrznej. — Wracaj — krzyknął za nim Niebieskozęby i rzucili się razem, żeby powstrzymać Wielkoluda, który oszalał na punkcie rywalizacji, który robił to dla niej i tylko dla niej. Wpadli za nim do śluzy; drzwi zamknęły się za ich plecami. Zanim zdążyli go dopaść, ręka Wielkoluda otwierała już drugie drzwi, a za nimi było światło — oślepiło ich.

I nagle huknęły strzały. Wielkolud padł w progu jak rażony piorunem i rozszedł się swąd spalenizny. Wrzeszczał i piszczał przeraźliwie, a Niebieskozęby zawrócił momentalnie na pięcie i walnął w przycisk przy drzwiach, przez które tu weszli. Drzwi otworzyły się i zerwał się straszny wicher. Silne ramię Niebieskozębego porwało ją wpół i pociągnęło za sobą. Zajęczały natychmiast syreny alarmowe, a z ich wyciem mieszał się wrzask ludzkich głosów. Wszystko ucichło, kiedy drzwi się zamknęły. Dopadli do drabinek i uciekali, uciekali na oślep w dół ciemnymi przejściami, głęboko, coraz głębiej w mrok. Ściągnęli z twarzy maski do oddychania, ale powietrze nie pachniało tak jak trzeba. Zwolnili w końcu i zatrzymali się spoceni i roztrzęsieni. Niebieskozęby kołysał się w ciemnościach i zawodził boleśnie, a Satyna obmacywała go szukając ran. Poczuła nagle, jak jego palce zaciskają się na jej ramieniu. Polizała ciepłe jeszcze, przypalone miejsce uśmierzając ból, jak potrafiła, tuliła go do siebie i usiłowała stłumić wściekłość, od której się cały trząsł. Zabłądzili, zabłądzili oboje w ciemnych przejściach; Wielkolud zginął straszną śmiercią, a Niebieskozęby siedział z napiętymi, rozdygotanymi mięśniami i syczał z bólu i złości. Ale po chwili otrząsnął się, dotknął wargami jej policzka i zadrżał, kiedy otoczyła go ramionami.

— O, pozwól nam wrócić do domu — wyszeptał. — Pozwól nam wrócić do domu, o Tam-utsa-pitan, i nie widzieć więcej ludzi. Żadnych maszyn, żadnych pól, żadnej ludzkiej-pracy, tylko zawsze i zawsze hisa. Wracać do domu.

Nic nie odpowiedziała. Ona była wszystkiemu winna, bo to ona podsunęła ten pomysł, a Wielkolud pragnął jej i Niebieskozęby podjął wyzwanie, aby wykazać się swoją odwagą, jak gdyby znajdowali się na wysokich wzgórzach. To ona była winna, to wszystko przez nią. Teraz sam Niebieskozęby mówił o porzuceniu jej marzenia, nie chciał iść za nią dalej. Łzy napłynęły jej do oczu, zwątpiła w siebie, czuła się samotna, może zaszła zbyt daleko. Teraz znajdowali się w gorszych tarapatach, bo żeby nie zginąć tu marnie, musieli wrócić na górę do miejsc-człowieka, otworzyć drzwi i błagać o pomoc, a widzieli już skutki. Obejmowali się i nie ruszali z miejsca, gdzie siedzieli.


Po Mallory widać było, że jest zmęczona; wskazywała na to pustka w jej oczach, gdy przechadzała się między stanowiskami centrum dowodzenia obstawionego jej żołnierzami, okrążając salę po raz nie wiadomo który. Damon obserwował ją opierając się o blat, głodny i zmęczony, ale przyznawał w duchu, że było to nic w porównaniu z tym, co musiał odczuwać personel Floty, który miał za sobą skok i zaraz potem przystąpił do pełnienia żmudnej służby policyjnej; pracownicy, którym nie pozwalano ani na chwilę oddalić się z zajmowanych stanowisk, mieli twarze szare ze zmęczenia i skarżyli się nieśmiało… ale żołnierze wiedzieli, że nie mogą liczyć na żadną zmianę.

— Zamierza pani tu zostać przez całą noc? — spytał ją. Rzuciła mu zimne spojrzenie, nie odpowiedziała i spacerowała dalej.

Obserwował ją przez kilka godzin; zachowywała się tak, jakby coś przeczuwała. Potrafiła poruszać się bezszelestnie; nie, nie paradowała buńczucznie, ale swoim sposobem bycia wywoływała nieświadome przekonanie, że tam, gdzie przechodzi, nikt nie ma prawa się poruszyć. Każdy technik, który musiał wstać, robił to wtedy, gdy Mallory patrolowała inny rząd stanowisk. Ani razu na nikogo nie krzyknęła — w ogóle rzadko się odzywała, a jeśli już, to przeważnie do żołnierzy, a co znaczyły jej słowa, wiedziała tylko ona i oni. Zachowywała spokój, a czasami, przez kilka pierwszych godzin, potrafiła być też miła. Ale nie ulegało wątpliwości, że w powietrzu wisi groza. Większość stałych mieszkańców stacji nigdy nie widziała z bliska sprzętu, jaki otaczał Mallory i jej żołnierzy; nigdy nie miała w rękach karabinu, miałaby trudności z opisaniem tego, co widziała. Tylko w tej niewielkiej próbce dostrzegał trzy różne modele broni — lekki pistolet; pistolety z długą lufą; ciężkie karabiny, wszystko z czarnego tworzywa sztucznego i o złowieszczych symetriach; pancerze amortyzujące siłę rażenia takiej broni… nadawały żołnierzom ten sam nieludzki wygląd maszyn śmierci co reszta wyposażenia. Odprężenie się w obecności takich postaci było niemożliwe.

W drugim końcu sali wstała jakaś kobieta-technik, obejrzała się przez ramię, chcąc sprawdzić, czy nie poruszył się któryś z karabinów… i ruszyła przejściem stąpając tak ostrożnie, jakby było zaminowane. Oddała Damonowi wydruk komunikatu i od razu wróciła na swoje miejsce. Damon trzymał kartkę w ręku zwlekając z jej przeczytaniem, świadomy zainteresowania Mallory. Przerwała swój spacer. Widząc, że w żaden sposób nie uda mu się odwrócić od siebie uwagi, rozłożył kartkę i przeczytał: PSSCIA/PACPAKONSTANT INDAMON/AU 1-I-1-1-1 / 1030/ 10/4/ 52/2136DG/0936P/START/PAPIERY TALLEYA SKONFISKOWANE A TALLEY ARESZTOWANY Z ROZKAZU FLOTY/DRUGI OFICER DAŁ DO WYBORU UMIESZCZENIE GO W ARESZCIE LOKALNYM ALBO ODDANIE W RĘCE WOJSKA/TALLEY OSADZONY W NASZYM ARESZCIE/TALLEY ŻĄDA WYSŁANIA POWIADOMIENIA DO RODZINY KONSTANTINÓW/CO NINIEJSZYM CZYNIMY/PROSIMY O INSTRUKCJE/PROSIMY O WYJAŚNIENIE CO Z NIM ROBIĆ/SAUNDERSKOMSEKCZERWONEGO JEDEN/KONIECKONIECKONIEC.

Podniósł wzrok z mieszanymi uczuciami ulgi, że to nie coś gorszego i zdenerwowania tym, co się. stało. Krew pulsowała mu w szalonym tempie. Mallory patrzyła prosto na niego zaciekawiona, usiłując nie okazać na swej twarzy zainteresowania. Ruszyła w jego stronę. Pomyślał, czyby nie skłamać i mieć nadzieję, że nie zażąda pokazania meldunku i nie przeczyta go, ale przypomniawszy sobie, co o niej wie, rozmyślił się.

— Mój przyjaciel popadł w tarapaty — powiedział. — Muszę wyjść, żeby dowiedzieć się, o co chodzi.

— To ma związek z nami?

Po raz drugi pomyślał, czy nie skłamać.

— Coś w tym rodzaju.

Wyciągnęła rękę. Nie oddał jej kartki.

— Może potrafię panu pomóc. — Oczy miała zimne i nie cofała dłoni odwróconej wnętrzem do góry ręki. — Czy mamy stąd wnosić — spytała, kiedy nadal zwlekał — że to coś krępującego dla stacji? A może posuniemy się dalej w naszych przypuszczeniach?

Wręczył jej karteczkę, dopóki jeszcze dawała mu możliwość wyboru. Przebiegła wzrokiem jej treść, przez chwilę sprawiała wrażenie zakłopotanej i stopniowo wyraz jej twarzy ulegał zmianie.

— Talley — mruknęła. — Josh Talley?

Skinął głową, a ona zacisnęła usta.

— Przyjaciel Konstantinów. Jak to czas wszystko zmienia.

— Jest przystosowany.

Zamrugała powiekami.

— Na własne żądanie — wyjaśnił. — A co mu pozostało po pobycie na Russellu?

Nie spuszczała z niego wzroku, a on pragnął odwrócić oczy i zapaść się pod ziemię. W trakcie przystosowania wychodziły na jaw różne rzeczy. Jej intymne sprawy, czego wcale sobie nie życzyła, czego tak wyraźnie sobie nie życzyła — na Pell w aktach.

— Jak się czuje? — spytała.

W jego odczuciu nawet to pytanie było dziwnie nietaktowne i pominął je milczeniem.

— Przyjaźń — powiedziała. — Przyjaźń i to między tak przeciwnymi biegunami. A może to patronat? Prosił o przystosowanie, a wy spełniliście jego prośbę; skończyliście to, co zaczął Russell… widzę tu powód do wyrzutów sumienia, czy się mylę?

— Tu nie jest Russell.

Na jej twarzy pojawił się uśmiech, któremu oczy zadawały kłam.

— Jaki wspaniały jest ten świat, panie Konstantin, gdzie wciąż jeszcze jest tyle gwałtu. I gdzie istnieje Q… tu, na tej właśnie stacji. Na wyciągnięcie ręki jedni od drugich dzięki zarządzeniu pańskiego biura. No, może samo Q to źle ulokowane współczucie. Podejrzewam, że byliście zmuszeni stworzyć owo piekło półśrodkami. Wystawiając na próbę swoją wrażliwość. Ten Uniowiec to pański prywatny obiekt oburzenia? Pańska namiastka moralności… czy też wyraz pańskiego stosunku do wojny, panie Konstantin?

— Chcę go wyciągnąć z aresztu. Chcę odzyskać jego papiery. On nie ma już nic wspólnego z polityką.

Nikt nie zwracał się do Mallory w ten sposób; po prostu nikt. Po długiej chwili przerwała kontakt z jego oczyma i skinęła wolno głową.

— Zdaje pan sobie sprawę z odpowiedzialności?

— Biorę ją na siebie.

— Wobec tego… Nie. Nie, panie Konstantin, nigdzie pan nie pójdzie. Nie musi pan zjawiać się w więzieniu osobiście. Przekażę rozkaz jego zwolnienia kanałami Floty, każę puścić go do domu… jeśli zapewni mnie pan, źe sprawa wygląda tak, jak pan mówi.

— Jeśli pani chce, mogę pokazać akta.

— Jestem pewna, że nie zawierają żadnych rewelacji. — Skinęła nieznacznie ręką dając znak komuś stojącemu za nim. Ciarki przeszły mu po plecach, bo uświadomił sobie nagle, że przez cały czas w jego plecy wymierzona była lufa karabinu. Mallory podeszła do konsoli komunikatora, pochyliła się nad technikiem i nacisnęła klawisz kanału zarezerwowanego dla Floty. — Tu Mallory. Zwolnić człowieka nazwiskiem Joshua Talley przebywającego w areszcie stacji i zwrócić mu dokumenty. Powiadomić o tym stosowne władze Floty i stacji. Over.

Przyszło potwierdzenie, bezosobowe i suche.

— Czy mogę — spytał Damon — czy mogę z nim porozmawiać? Chciałem mu udzielić kilku prostych rad…

— Proszę pana — powiedziała jedna z siedzących niedaleko kobiet-techników odwracając się w swoim fotelu. — Proszę pana…

Spojrzał ze zniecierpliwieniem na jej zmęczoną twarz.

— W zielonym cztery zastrzelono Dołowca, sir.

Zatkało go. Przez chwilę jego umysł nie mógł zaskoczyć.

— On nie żyje, sir.

Potrząsnął głową czując, jak żołądek podchodzi mu do gardła, odwrócił się i wlepił wzrok w Mallory.

— Oni z wszystkimi żyją w zgodzie. Żaden Dołowiec nigdy nie podniósł na człowieka ręki, chyba podczas ucieczki, w panice. Nigdy.

Mallory wzruszyła ramionami.

— Co się stało, to się nie odstanie, panie Konstantin. niech pan się zajmie swoimi sprawami. Komuś zadrżał palec i pociągnął spust; był rozkaz nie strzelać. To nasza sprawa, nie pańska. Nasi ludzie się tym zajmą.

— Oni są ludźmi, kapitanie.

— Do ludzi też strzelaliśmy — powiedziała Mallory niewzruszenie. — Powiedziałam, żeby się pan do tego nie mieszał. Ta sprawa podpada pod prawo wojenne i ja się nią zajmę.

Stał nieruchomo. Wszystkie twarze na sali były zwrócone w ich stronę i na pulpitach mrugały ignorowane lampki.

— Do roboty — rzucił im ostro i od razu odwrócili się plecami. — Trzeba posłać tam lekarza ze stacji.

— Niech pan nie nadużywa mojej cierpliwości — powiedziała Mallory.

— Oni są naszymi obywatelami.

— Widzę, że macie szeroką skalę obywatelstwa, panie Konstantin.

— Mówię pani, oni są przerażeni całym tym zamieszaniem. Jeśli chce pani na stacji chaosu, kapitanie, to niech pani wywoła panikę wśród Dołowców.

Zastanowiła się przez chwilę nad jego słowami i w końcu skinęła bez urazy głową.

— Jeśli potrafi pan zaradzić zaistniałej sytuacji, panie Konstantin, to niech się pan nią zajmie. I idzie, gdzie chce.

Nareszcie. Może iść. Odwrócił się, żeby odejść i obejrzał poczuwszy nagle strach przed Mallory, która mogła się nie liczyć z opinią publiczną. Przegrał, pozwolił ponieść się emocjom… a ona powiedziała „idź”; jak gdyby jego duma była niczym.

Wyszedł z sali z niepokojącym uczuciem, że zrobił coś rozpaczliwie niebezpiecznego.

— Przepuścić Damona Konstantina — przetoczył się grzmotem po korytarzach głos Mallory i żołnierze, którzy szykowali się już, żeby go zatrzymać, nie uczynili tego.


Wypadł z windy na zielonym cztery, puścił się pędem z przepustką i kartą w ręku, machnął dokumentami przed nosem gorliwemu żołnierzowi, który usiłował zagrodzić mu drogę i minął go nie zatrzymując się. Już z daleka zobaczył zbiegowisko żołnierzy zasłaniające cały widok. Dobiegł do nich, zatrzymany obcesowo pokazał swoją kartę i przepchnął się przez tłum.

— Damon. — Usłyszał głos Eleny, zanim ją zobaczył. Odwrócił się szybko i popychany przez tłoczących się żołnierzy w pancerzach, znalazł w jej ramionach. Przytulił ją z ulgą do siebie.

— To jeden z tymczasowych — powiedziała. — Samiec zwany Wielkoludem. Nie żyje.

— Chodźmy stąd — powiedział nie ufając zbytnio morale żołnierzy. Spojrzał przez jej ramię. Na podłodze przy włazie konserwacyjnym zastygała kałuża krwi. Zabitego Dołowca wsadzono do plastikowego worka, położono na noszach i przygotowano do wyniesienia. Elena, przywarłszy ramieniem do jego ramienia, nie zdradzała ochoty do odejścia.

— Drzwi go przycięły — powiedziała. — Ale wtedy już prawdopodobnie nie żył… Porucznik Vanars z Indii — mruknęła. W ich kierunku przepychał się młody oficer. — Dowodzi tym oddziałem.

— Co się stało? — spytał porucznika Damon. — Co się tutaj stało?

— Pan Konstantan? Zaszło pożałowania godne nieporozumienie. Ten Dołowiec wyrósł jak spod ziemi.

— To jest Pell, poruczniku, roi się tu od cywilów. Stacja zażąda wyczerpującego raportu w tej sprawie.

— W imię bezpieczeństwa waszej stacji, panie Konstantan, dobrze panu radzę jeszcze raz przejrzeć obowiązujące tu przepisy bezpieczeństwa. Wasi robotnicy rozhermetyzowali śluzę. Dołowca przecięło na pół, kiedy zadziałała awaryjna instalacja uszczelniająca; ktoś otworzył za wcześnie drzwi wewnętrzne. Jak daleko biegną te tunele? Są wszędzie?

— Prowadzą w dół — odezwała się Elena. — W głąb. To byli prawdopodobnie tymczasowi, a oni nie znają dobrze tuneli. I na pewno nie zamierzają wyjść ponownie przekonawszy się, że grożą im tutaj karabiny. Będą się kryli tam na dole, dopóki nie umrą.

— Każcie im wyjść — powiedział Vanars.

— Nie zna pan Dołowców — powiedział Damon.

— Usuńcie ich wszystkich z tuneli i poblokujcie wejścia.

— To są tunele konserwacyjne stacji, poruczniku; a nasi robotnicy Dołowcy żyją w tej sieci, bo panuje tam atmosfera ich planety. Tuneli nie można odciąć. Wejdę tam — zwrócił się do Eleny. — Może odpowiedzą.

Przygryzła wargę.

— Zostanę tutaj — powiedziała — dopóki nie wrócisz.

Istniały pewne trudności, o których powinien poinformować porucznika. To nie było miejsce dla nich. Zerknął na Vanarsa.

— To może trochę potrwać. Dołowcy na Pell nie są zbyt komunikatywni. Są przerażeni i mogą się zaszyć w zakamarkach, w których powymierają i narobią nam prawdziwych kłopotów. Jeśli mi się nie uda, skontaktujcie się z władzami stacji; broń Boże nie wysyłajcie za mną żołnierzy; z nimi trzeba łagodnie. Jeśli jeszcze raz wypali w ich pobliżu jakiś karabin, możemy stracić cały system konserwacyjny, sir. Systemy podtrzymania życia nasz i ich są ze sobą wzajemnie sprzężone i pozostają w precyzyjnej równowadze.

Vanars nic nie odpowiedział. Nie zareagował. Trudno było zgadnąć, czy jemu i całej tej bandzie można przemówić do rozsądku. Damon uścisnął rękę Eleny i przepchnął się łokciami przez tłumek żołnierzy w pancerzach. Okrążając ciemną kałużę krwi podszedł do śluzy i wsunął kartę w szczelinę.

Drzwi otworzyły się i zaraz zamknęły za nim zapoczątkowując automatyczny cykl otwierania śluzy. Sięgnął po sprzęt do oddychania dla ludzi, który w takich komorach wisiał zawsze na prawo od wejścia, i nasunął na twarz maskę, zanim skutki oddychania panującą tu atmosferą nie stały się opłakane. Jego oddech rozlegał się teraz w metalowej komorze głośnym cmokaniem i poświstywaniem i odgłosy te kojarzyły mu się podświadomie z obecnością Dołowca. Otworzył drzwi wewnętrzne i usłyszał echo powracające z głębin. Tam gdzie stał, świeciła słaba, niebieska lampka, ale nie ruszył dalej, dopóki nie otworzył małej szafki przy drzwiach i nie wyjął stamtąd reflektora. Silna wiązka światła rozcięła mrok i padła na pajęczynę stali.

— Dołowcy! — zawołał; jego głos niósł się głuchym echem coraz to niżej i niżej. Przekroczył próg drzwi, i te zamknęły się za nim. Stojąc na metalowej platformie, z której we wszystkie strony biegły drabinki, czuł przenikliwy chłód. — Dołowcy! Tu Damon Konstantin! Słyszycie mnie? Jeśli słyszycie, odezwijcie się.

Echa zamierały bardzo powoli gdzieś daleko w dole.

— Dołowcy?

Z ciemnej otchłani doszedł cichy jęk, odbite echem zawodzenie, od którego włosy zjeżyły mu się na głowie. Są rozeźleni?

Podszedł kawałek dalej ściskając w jednym ręku reflektor, a w drugim cienką poręcz, zatrzymał się i nasłuchiwał.

— Dołowcy?

W mrocznej głębi coś się poruszyło. Daleko w dole rozległ się bardzo cichy szelest stóp stąpających po metalu.

— Konstantin? — wyseplenił nieludzki głos. — Człowiek-Konstantin?

— Mówi Damon Konstantin — zawołał znowu. — Proszę was, chodźcie na górę. Nie ma już karabinów. Jest bezpiecznie.

Zastygł w bezruchu, wyczuwając lekkie drżenie pomostu spowodowane tupotem nóg daleko w dole, w mroku. Usłyszał oddechy i jego oczy wyłowiły w głębi jakiś migoczący złudnie ognik. Miał wrażenie, że dostrzega w mroku futro i błysk innych oczu wspinających się po rusztowaniach. Zastygł w bezruchu samotny, słaby człowiek i te mroczne przestrzenie. Nie byli niebezpieczni… ale nikt dotychczas nie strzelał do nich z karabinów.

Podchodzili sponiewierani, gramoląc się z sapaniem na ostatnie piętro rusztowania, lepiej teraz widoczni w świetle ręcznego reflektora; jeden ranny, drugi z wybałuszonymi z przerażenia oczyma.

— Człowiek-Konstantin — wymamrotał trzęsącymi się ustami ten przestraszony. — Ratuj, ratuj, ratuj.

Wyciągali błagalnie ręce. Odstawił reflektor na żebrowaną podłogę platformy, na której stał i przygarnął ich jak dzieci, ze szczególną ostrożnością dotykając samca, bo biedak miał całe ramię we krwi i szczerzył zęby powarkując nerwowo.

— Już dobrze — zapewnił ich. — Jesteście bezpieczni, nic wam już nie grozi. Wyprowadzę was na zewnątrz.

— Bać się, człowiek-Konstantin. — Samica klepnęła swego towarzysza po ramieniu i spoglądała to na jednego, to na drugiego pociemniałymi oczami. — Wszyscy chować, uciekać, nie znaleźć droga.

— Nie rozumiem, co mówisz.

— My więcej, więcej, więcej, głodni na śmierć, bać się na śmierć. Prosi pomóc nas.

— Zawołaj ich.

Dotknęła samca wymownym gestem troski. Samiec zatrajkotał coś do niej i popchnął ją lekko w jego stronę. Zbliżyła się i dotknęła Damona.

— Poczekam — zapewnił ją Damon. — Poczekam tutaj. Nic wam nie grozi.

— Kochać cię — wyrzuciła z siebie i zaczęła pośpiesznie złazić z powrotem na dół z pobrzękiwaniem metalowych stopni. Po chwili zniknęła w mroku.

Minęło jeszcze parę chwil i z głębin buchnęły radosne piski i trele, które zaraz zwielokrotniło echo; budziły się głosy z innych miejsc, głosy samców i samic, w dole i w górze, aż w końcu cała otchłań i mrok oszalały. Tuż obok niego rozległ się przenikliwy skrzek; to samiec krzyczał coś do tych na dole.

Nadchodzili w ciszy, która nagle zapadła; słychać było tylko metaliczny odgłos kroków dochodzący z dołu i od czasu do czasu rozlegały się niesione echem nawoływania i jęki, od których włos się jeżył na głowie.

Samica wróciła szybko, żeby poklepać swojego towarzysza po ramieniu i dotknąć ręki Damona.

— Ja Satyna, ja zawołać. Powiedzieć on dobry, człowiek-Konstantin.

— Muszą wychodzić przez śluzę po kilkoro na raz, rozumiesz? Ostrożnie ze śluzą.

— Ja znać śluza — zapewniła go. — Ja ostrożna. Iść, iść, ja ich przyprowadzić.

I już spuszczała się szybko z powrotem na dół. Damon otoczył samca ramieniem i wprowadził do śluzy. Naciągnął mu na twarz maskę, bo biedak był jeszcze w szoku; szczerzył z bólu zęby, ale nie próbował go ugryźć ani zaatakować. Otworzyły się drugie drzwi. W panującym za nimi blasku zobaczyli uzbrojonych ludzi i Dołowiec szarpnął mu się pod pachą, wyszczerzył zęby i splunął, ale złagodniał zaraz pod wpływem uspokajającego uścisku ramienia Damona. Elena przeciskała się już przez żołnierzy wyciągając ręce, żeby mu pomóc.

— Każ się cofnąć żołnierzom — warknął Damon oślepiony jasnością, nie mogąc odróżnić w tłumie Vanarsa. — Odsunąć się. Nie wymachiwać w ich stronę karabinami. — Pomógł Dołowcowi usiąść na podłodze pod ścianą, a Elena wzywała tłoczących się ludzi do przepuszczenia lekarza. — Wycofać stąd tych żołnierzy! — krzyknął znowu Damon. — Zostawić to nam!

Dowódca wydał rozkaz. Ku wielkiej uldze Damona żołnierze z Indii zaczęli się wycofywać. Dołowiec siedział nieruchomo, a przy nim klęczał lekarz ze swoją torbą; trzeba było trochę perswazji, żeby pozwolił sobie obejrzeć zranione ramię. Damon ściągnął z twarzy maskę, która utrudniała mu oddychanie i uścisnął rękę siadającej obok niego Eleny. Powietrze cuchnęło potem przerażonego Dołowca, ostrą wonią piżma.

— Nazywa się Niebieskozęby — powiedział lekarz odczytując tabliczkę. Zrobił kilka szybkich notatek i przystąpił do opatrywania rany. — Oparzenie i krwotok. Nic poważnego, to tylko szok.

— Pić — stęknął Niebieskozęby sięgając do torby lekarza. Lekarz odebrał mu ją i spokojnie obiecał przynieść wody, jeśli ją znajdą.

Śluza otworzyła się i wyszedł z niej blisko tuzin Dołowców. Czytając w ich oczach panikę Damon wstał. „Jestem Konstantin”, powiedział bez zwłoki, bo dźwięk tego nazwiska wpływał na Dołowców dziwnie uspokajająco. Przywitał ich z wyciągniętymi ramionami, znosząc dzielnie uściski spoconych, zdezorientowanych Dołowców, delikatne obejmowanie silnymi, porośniętymi futrem ramionami. Tak samo przywitała ich Elena i w chwilę później ze śluzy wysypała się następna grupka tworząc korek, który zatarasował przejście i przewyższał już liczebnością żołnierzy stojących w końcu korytarza. Dołowcy rzucali w tamtym kierunku zaniepokojone spojrzenia, ale trzymali się razem. Z kolejną grupką wyszła ze śluzy towarzyszka Niebieskozębego. Trajkotała z niepokojem, dopóki go nie odnalazła. Vanars wszedł między nich i nie zatoczywszy się ani razu w tej brązowofutrzastej powodzi, przepchnął się do Konstantina.

— Macie ich jak najszybciej odprowadzić w bezpieczne miejsce — powiedział.

— Niech pan przekaże przez komunikator, żeby dali nam wolną drogę rampami awaryjnymi od czwartej do dziewiątej, aż do doków — powiedział Damon. — Stamtąd można się dostać do ich miejsca zakwaterowania. To najszybsza i najbezpieczniejsza z możliwych tras. — Nie czekał na komentarz Vanarsa, tylko skinął ręką na Dołowców. — Za mną! — krzyknął.

Umilkli i ruszyli. Niebieskozęby z ręką owiniętą białym bandażem podźwignął się z ziemi, żeby nie zostać z tyłu i zatrajkotał coś do innych. Zawtórowała mu Satyna i wśród Dołowców podniosła się powszechna i spontaniczna, radosna wrzawa. Damon szedł na czele ramię w ramię z Eleną, a Dołowcy dotrzymywali im kroku maszerując ochoczo i szybko obok i za nimi przy specyficznym akompaniamencie posapywań przez maski do oddychania. Kilku strażników rozstawionych wzdłuż korytarza, znalazłszy się nagle w mniejszości, trwało w bezruchu na swych posterunkach, a Dołowcy trajkotali między sobą z coraz większą swobodą. Tak dotarli do końca korytarza i wkroczyli na szeroką, spiralną rampę prowadzącą do drzwi na wszystkich dziewięciu poziomach. Gdy zaczęli schodzić po rampie, lewą rękę Damona oplotło wężowym ruchem czyjeś ramię; spojrzał w bok i zobaczył obok siebie Niebieskozębego; razem z nim szła Satyna. Ta dziwaczna, cztero-, nie, pięcioosobowa kompania, bo jeszcze jeden Dołowiec wsunął ramię pod prawą rękę Eleny, kroczyła teraz pierś w pierś na czele pochodu. Satyna krzyknęła coś. Odpowiedział jej chór głosów. Znowu coś krzyknęła; jej głos powrócił odbity echem od głębi i wyżyn; i znowu zagrzmiał chór radosnych głosów, któremu towarzyszył równoczesny podskok całej podążającej za nimi gromady. Teraz krzyknął ktoś z tyłu; i jemu odpowiedziano chórem; i znowu. Damon uścisnął dłoń Eleny poruszony z początku i zaniepokojony tym dziwnym zachowaniem, ale idący obok niego Dołowcy promienieli radością i wydawane przez nich okrzyki zaczynały mu przypominać jakąś pieśń marszową.

Wkroczyli na zielony dziewięć, przemaszerowali przez długi korytarz i weszli z głośnym okrzykiem na teren doków; odpowiedziało im echo. W tyralierze żołnierzy strzegących dostępu do statków nastąpiło złowieszcze poruszenie, ale na tym się skończyło.

— Stać — zakomenderował Damon i zatrzymali się. Tutaj mieszkali i nadeszła chwila rozstania. — Idźcie — powiedział Damon — idźcie i bądźcie ostrożni. Nie straszcie ludzi z karabinami.

Myślał, że puszczą się biegiem ku wolności, bo już zaczynali przestępować z nogi na nogę, ale oni podchodzili jeden za drugim i z czułą delikatnością ściskali jego i Elenę, przez co rozstanie trochę potrwało.

Satyna i Niebieskozęby objęli ich i poklepali jako ostatni.

— Kochać was — powiedział Niebieskozęby.

— Kochać was — powtórzyła za nim Satyna.

Ani słowa, ani jednego pytania o zabitego.

— Wielkolud zginął — poinformował ich Damom chociaż wnioskując z oparzenia Niebieskozębego był pewien, że są w jakiś sposób wplątani w tę aferę. — Nie żyje.

Satyna dygnęła z namaszczeniem, wcale nie zaskoczona tą wiadomością.

— Ty wysłać go do domu, człowiek-Konstantin.

— Odeślę go — obiecał. Ludzie umierając nie zasługiwali na transport. Nie byli tak silnie przywiązani do tej ziemi ani do jakiejkolwiek innej ziemi. Odczuwali nieokreśloną potrzebę grzebania swoich zmarłych, ale nie za cenę kłopotu, jakie niósł pochówek. Był to kłopot, ale kłopotliwe było też zostać zamordowanym daleko od domu. — Dopilnuję tego.

— Kochać was — oznajmiła uroczyście Satyna, uściskała go po raz drugi, potem najdelikatniej jak potrafiła, położyła dłoń na brzuchu Eleny i oddalili się razem z Niebieskozębym, żeby po przejściu paru kroków puścić się pędem ku śluzie prowadzącej do ich tuneli.

Elena stała z ręką na brzuchu i patrzyła na Damona z oszołomieniem.

— Skąd ona wiedziała? — zapytała śmiejąc się z zakłopotaniem. Jego też to zastanowiło.

— Trochę widać — powiedział.

— Oni też to widzą?

— Sami nie mają dużych brzuchów — odparł i patrząc przez jej ramię na doki i szeregi żołnierzy dodał: — Chodźmy stąd. Nie lubię tego miejsca.

Spojrzała tam gdzie on, na żołnierzy i bardziej barwne grupki koczujące przy barach i restauracjach ciągnących się ku uciekającemu w górę horyzontowi doków, na kupców nie spuszczających oka z wojska i z doków, które im zabrano.

— To miejsce należało do kupców od zarania Pell — powiedziała — tak samo bary i domy noclegowe. Teraz zamyka się je i nawet żołnierze Maziana nie będą tym uszczęśliwieni. Załogi frachtowców i mazianowcy w jednym barze, w jednym domu noclegowym… niech lepiej służba bezpieczeństwa stacji ma się na baczności, kiedy któryś z tych żołnierzy urwie się na lewą przepustkę.

— Chodźmy — powiedział Damon biorąc ją za rękę. — Nie chcę żebyś się w to mieszała. Rzucasz wszystko i biegniesz do tamtego korytarza z Dołowcami…

— A ty gdzie byłeś? — odparowała. — Na dole w tunelach.

— Znam je.

— A ja znam doki.

— To co robiłaś tam na górze, na czwartym?

— Byłam tutaj, kiedy przyszła wiadomość; poprosiłam Keu, żeby mi pozwolił wrócić do mojego miejsca pracy i zgodził się; przydzielił mi też swojego porucznika do współpracy z biurami dokowymi; byłam w pracy, jeśli chcesz wiedzieć; a kiedy przez komunikator Floty nadeszła ta wiadomość, pobiegłam na górę razem z Vanarsem, zanim nie zastrzelili kogoś jeszcze.

Przytulił ją czule i ruszyli korytarzem skręcając do niebieskiego dziewięć. Ujrzeli kolejny wyludniony korytarz strzeżony przez rozstawionych z rzadka żołnierzy.

— Josh — przypomniał sobie nagle, opuszczając rękę.

— Co Josh?

Skręcił do windy wyjmując po drodze papiery z kieszeni, ale pełniący tu służbę żołnierze z Indii przepuścili ich bez sprawdzania dokumentów.

— Zgarnęli Josha. Mallory wie, że tu jest i gdzie jest.

— Co zamierzasz zrobić?

— Mallory zgodziła się go zwolnić. Może już go wypuścili. Muszę sprawdzić w komputerze, czy jest jeszcze w areszcie, czy już w swoim mieszkaniu.

— Mógłby spać u nas.

Zamilkł. O tym nie pomyślał.

— Czy inaczej będziemy mogli spać spokojnie? — spytała.

— W jego towarzystwie też sobie nie pośpimy. We trójkę w takiej klitce. A może w jednym łóżku?

— Sypiałam już w tłoku. Czasami nawet dłużej niż jedną noc. Jeśli dobiorą się do niego…

— Eleno. Co innego, gdy protest składa stacja. W tej sprawie istnieją pewne drażliwe momenty, osobiste porachunki z Joshem…

— Tajemnice?

— Rzeczy, które nie lubią światła dziennego. Rzeczy, których wyjścia na jaw Mallory może sobie nie życzyć, rozumiesz? Ona jest niebezpieczna. Rozmawiałem z wieloma mordercami, którzy nie dorastali jej do pięt, jeśli chodzi o bezwzględność.

— Jest kapitanem Floty. To elita, Damonie. Spytaj którego chcesz kupca. Orientujesz się przecież, że w tych oddziałach, które zajęły stację, znajduje się niejeden krewniak kupców, ale oni nie wyłamią się z szeregu nawet po to, by pozdrowić własną matkę. To co zabiera Flota… już nie wraca. Znam Flotę lepiej od ciebie i mogę ci tylko powiedzieć, że jeśli chcemy coś zrobić, to powinniśmy to zrobić. Teraz.

— Zabierając go do siebie ryzykujemy odnotowanie tego faktu w aktach Floty…

— Wydaje mi się, że wiem, co chcesz zrobić.

Ona też była uparta. Zatrzymał się przy windzie i myślał z palcem na przycisku.

— Tak, chyba będzie lepiej, jeśli go do siebie zabierzemy przyznał w końcu.

— Tak — powiedziała. — Ja też tak myślę.

7

PELL: SEKTOR BIAŁY CZTERY:
GODZ. 2230

Jon Lukas podążał wyludnionymi korytarzami zdenerwowany pomimo posiadania przepustki, jakie Keu wydał wszystkim, którzy znajdowali się w sali rady. Obiecano im, że poczynając od świtu dnia głównego może nastąpić stopniowe wycofywanie żołnierzy. Musi, pomyślał. Niektórych już odesłano na odpoczynek. Zluzowały ich nie noszące pancerzy załogi statków Floty; wszędzie panował spokój; tylko raz, przy wyjściu z windy, musiał okazać dokumenty. Dotarł do swoich drzwi i otworzył je za pomocą karty.

W pokoju frontowym nie było nikogo. Serce podskoczyło mu ze strachu do gardła na myśl, że jego nieproszony gość ulotnił się, ale w tym samym momencie w korytarzyku przy kuchni pojawił się Bran Hale, który wyraźnie odetchnął z ulgą na jego widok.

— W porządku — powiedział Hale i z kuchni wyszedł Jessad, a za nim dwóch ludzi Hale’a.

— Nareszcie — odezwał się Jessad. — To zaczynało być coraz bardziej nudne.

— I dalej będzie — powiedział z irytacją Jon. — Dziś zostajecie tu wszyscy na noc; Hale, Daniels, Clay… Nie życzę sobie, aby pod nosem żołnierzy wysypywał się z mojego mieszkania tabun gości. Odejdą nad ranem.

— Flota? — zapytał Hale.

— Pełno żołnierzy we wszystkich korytarzach. — Jon podszedł do kuchennego barku i przyjrzał się butelce, która była pełna, kiedy wchodził, a teraz widać już było w niej dno. Nalał sobie drinka i z westchnieniem pociągnął łyk. Oczy piekły go z wyczerpania. Podszedł do ulubionego fotela i zagłębił się w nim z rozkoszą. Jessad zajął miejsce naprzeciw, po drugiej stronie niskiego stolika, a Hale ze swoimi ludźmi szperali w barku szukając następnej butelki. — Cieszę się, że był pan ostrożny — powiedział do Jessada. — Niepokoiłem się.

Jessad uśmiechnął się swymi kocimi oczyma.

— Wyobrażam sobie. Ale jestem pewien, że zaraz pomyślał pan nad rozwiązaniem. Niewykluczone, że nadal się pan nad nim zastanawia. Może przedyskutujemy to wspólnie?

Jon zmarszczył czoło i zerknął na Hale’a i jego ludzi. — Bardziej ufam im niż panu i to jest fakt.

— Nie wykluczam, że brał pan też pod uwagę możliwość pozbycia się mnie — powiedział Jessad. — I nie byłbym wcale zdziwiony, gdyby właśnie w tej chwili bardziej pochłaniała pana myśl, gdzie to zrobić niż czy w ogóle to zrobić. W ten sposób mógłby się pan pozbyć całego kłopotu. I prawdopodobnie pozbyłby się pan.

Bezpośredniość zbiła Jona z tropu.

— Ponieważ to pan podjął ten temat, przypuszczam, że trzyma pan w zanadrzu kontrpropozycję.

Uśmiech nie spełzał z ust Jessada.

— Po pierwsze: nie stanowię żadnego bezpośredniego zagrożenia; może zechce pan to przemyśleć. Po drugie: przybycie Maziana wcale mnie nie przeraża.

— Dlaczego?

— Ponieważ byłem przygotowany na taką ewentualność.

Jon podniósł szklankę do ust i pociągnął łyk piekącego trunku.

— Jak to?

— Kiedy skacze się, żeby trafić w jakiś określony punkt Kosmosu, panie Lukas, można tego dokonać na jeden z trzech bezpiecznych sposobów: po pierwsze nie wchodzić w skok zbyt gwałtownie… jeśli znajduje się pan w bardzo dobrze sobie znanej okolicy; albo wykorzystać siłę przyciągania gwiazdy; albo, jeśli jest pan dobry, jakiejś masy znajdującej się w punkcie przejściowym. W pobliżu Pell krąży sporo żelastwa, prawda? Niezbyt tego dużo, ale wystarczy.

— O czym pan mówi?

— O flocie Unii, panie Lukas. Czy myśli pan, że bez żadnego powodu po raz pierwszy od dziesiątków lat Mazian zgromadził w jednym miejscu wszystkie swoje statki? Pell jest wszystkim, co im pozostało, a niedaleko stąd znajduje się flota Unii. Wysłali mnie właśnie przodem wiedząc, że Mazian się tu zjawi.

Hale i jego ludzie rozsiedli się na kanapie i na jej poręczach. Jon rozważał w myślach sytuację. Pell w charakterze pola bitwy; to był najgorszy ze wszystkich możliwych scenariuszy.

— A co się stanie z nami, kiedy się okaże, że nie można wyprzeć stąd Maziana?

— Maziana można przepędzić. A wtedy nie pozostanie mu już ani jedna baza. Będzie skończony; a my będziemy mieli pokój, panie Lukas, ze wszystkimi wypływającymi z tego korzyściami. Po to tu jestem.

— Słucham.

— Trzeba usunąć wyższych urzędników. Trzeba usunąć Konstantinów. Pan musi zająć ich miejsce. Czy będzie pana na to stać, panie Lukas, pomimo związków rodzinnych? Wiem, że wchodzi tu w grę pokrewieństwo; pan, żona Konstantina…

Zacisnął mocno usta zżymając się jak zawsze na samą myśl o Alicji. Nie potrafił się z tym pogodzić. Nigdy tego nie przetrawi. Tej wegetacji podtrzymywanej przez maszyny nie można było nazwać życiem. To nie było życie. Otarł twarz.

— Nie rozmawiamy ze sobą. Od lat nie zamieniliśmy słowa. Moja siostra jest inwalidką; Dayin pewnie wam powiedział.

— Tak, wiem o tym. Mówię o jej mężu, o jej synach. Będzie pana na to stać, panie Lukas?

— Czy będzie mnie stać? Tak, jeśli takie planowanie ma sens.

— Na tej stacji przebywa człowiek nazwiskiem Kressich. Wciągnął powoli powietrze w płuca opierając trzymaną w dłoni szklankę z drinkiem na poręczy fotela.

— Vassily Kressich, Radca Q wyłoniony w drodze wyborów. Skąd o nim wiecie?

— Dayin Jacoby podał nam jego nazwisko mówiąc, że to Radca z tej strefy; i mamy akta. Ten Kressich przychodzi z Q na posiedzenia rady. Czy ma wtedy uprawniającą do tego przepustkę, czy też znają go z widzenia?

— I jedno i drugie. Tam są strażnicy.

— Czy można przekupić tych, którzy go kontrolują?

— W niektórych wypadkach tak. Ale stacjonerzy, odznaczają się wrodzoną niechęcią do robienia czegokolwiek, co może zagrozić bezpieczeństwu stacji, na której żyją. Może pan przemycić do Q narkotyki i trunki; ale człowieku… sumienie strażnika jeśli chodzi o używki i jego instynkt samozachowawczy, to dwie różne sprawy.

— A zatem wszelkie narady będziemy zmuszeni odbywać z nim w przelocie, prawda?

— Nie tutaj.

— To pozostawiam panu. Może wypożyczyć dla niego przepustkę i dokumenty. Jestem pewien, że wśród wielu pana zaufanych pracowników da się coś załatwić, jakiś lokal niedaleko strefy Q…

— O jakich naradach pan mówi? I czego pan chce od Kressicha? To mięczak.

— Ilu w sumie zatrudnia pan ludzi tak samo pewnych i zaufanych, jak ci tutaj? — zapytał Jessad. — Ludzi, którzy mogliby podjąć ryzyko, którzy nie zawahaliby się zabić? Potrzebujemy takich.

Jon zerknął na Brana Hale’a czując, że braknie mu tchu. Spojrzał znowu na Jessada.

— No cóż, powiem panu, że Kressich do takich nie należy.

— Kressich ma kontakty. Czy bez nich człowiek mógłby się utrzymać na szczycie tego monstrum, jakim jest Q?


PELL: SEKTOR ZIELONY SIEDEM:
HOSPICJUM KUPIECKIE;
GODZ. 2241

Rozległ się brzęczyk komunikatom. Zapaliła się lampka. Ktoś chciał z nim rozmawiać. Josh spojrzał na komunikator z przeciwległego końca swojego pokoju i przerwał spacer. Wypuścili go. „Idź do domu”, powiedzieli, i poszedł korytarzami strzeżonymi przez policję i mazianowców. W tym momencie wiedzieli, gdzie jest. A teraz ktoś dzwonił do jego pokoju, ledwo zdążył tu wejść.

Ten po drugiej stronie nie rezygnował; czerwona lampka wciąż mrugała. Nie miał ochoty odpowiadać, ale to areszt mógł sprawdzać, czy tu dotarł. Bał się nie odpowiedzieć na to połączenie. Przeszedł przez pokój i nacisnął przycisk odbioru.

— Josh Talley — powiedział do mikrofonu.

— Josh. Josh, tu Damon. Przyjemnie słyszeć twój głos. Dobrze się czujesz?

Oparł się o ścianę wstrzymując oddech.

— Josh?

— Czuję się dobrze. Damom wiesz, co się stało?

— Wiem. Dotarła do mnie twoja wiadomość. Osobiście poęczyłem za ciebie. Dziś wieczór przenosisz się do naszego mieszkania. Pakuj swoje rzeczy. Idę po ciebie.

— Damom nie. Nie. Lepiej trzymaj się z daleka.

— Już to omówiliśmy; wszystko w porządku. Bez gadania.

— Damon, nie rób tego. Wszystko znajdzie się w ich rejestrach…

— Tak się składa, że jesteśmy teraz twoimi legalnymi opiekunami, Josh. To już jest w rejestrach.

— Nie ryzykuj.

— Idziemy już z Eleną po ciebie.

Połączenie zostało przerwane. Otarł twarz. Supeł, który czuł w żołądku, podszedł mu do gardła. Nie widział ścian, nie widział nic wokół siebie. Był tylko metal i Signy Mallory, młoda twarz i posiwiałe ze starości włosy, i oczy — martwe i najstarsze ze wszystkiego. Damon i Elena… dziecko, którego pragną… zdecydowali się na ryzyko. Dla niego.

Nie miał żadnej broni. Nie potrzebował jej, jeśli mieli być sami — on i ona, a tak było w jej kabinie. Był wtedy martwy w środku. Istniał, nienawidząc swego istnienia. Teraz zaczynał go atakować ten sam rodzaj paraliżu… niech się dzieje, co chce, jeśli ktoś mu proponuje ochronę, przyjąć ją; to było zawsze łatwiejsze. Nie mając czym walczyć, nie zagrażał Mallory.

Odepchnął się od ściany i pomacał kieszeń upewniając się, czy ma w niej dokumenty. Wyszedł na korytarz, minął recepcję hospicjum, w której akurat nie było nikogo i znalazł się na zewnątrz, gdzie stali strażnicy. Jeden z miejscowych funkcjonariuszy służby bezpieczeństwa ruszył w jego stronę. Josh spojrzał spłoszonym wzrokiem w głąb korytarza, gdzie stał żołnierz.

— Hej, ty! — wrzasnął na całe gardło Josh, mącąc ciszę zalegającą wyludniony korytarz. Policjant i żołnierz zareagowali automatycznie; żołnierz opuszczeniem karabinu z taką gwałtownością, że omal nie pociągnął za spust. Josh przełknął głośno ślinę i wyciągnął przed siebie ręce, tak żeby obaj widzieli, że nic w nich nie ma. — Chcę z tobą porozmawiać.

Ruch karabinu. Josh ruszył w kierunku opancerzonego żołnierza i ciemnej muszki, wciąż trzymając ręce daleko od siebie.

— Wystarczy. Zostań tam — powiedział żołnierz. — O co chodzi?

Insygnia świadczyły, że jest z Atlantyku.

— Mallory z Norwegii — odezwał się Josh. — Jesteśmy dobrymi przyjaciółmi. Powiedz jej, że Josh Talley chce z nią rozmawiać. Zaraz.

Żołnierz popatrzył na niego z niedowierzaniem i skrzywił się, ale oparł karabin w zgięciu ręki i sięgnął do przycisku swojego komunikatora.

— Przekażę to oficerowi dyżurnemu Norwegii — powiedział. — Ale tak czy inaczej pójdziesz tam, do niej, jeśli cię zna, albo na ogólne przesłuchanie, jeśli się okaże, że cię nie zna.

— Przyjmie mnie — zapewnił go Josh.

Żołnierz nacisnął przycisk komunikatora i zadał pytanie. Odpowiedź słyszał tylko on, bo szła przez komunikator zainstalowany w hełmie, ale zamrugał oczyma.

— No to sprawdźcie — powiedział do Norwegii. I po chwili dodał: — Centrum dowodzenia. Zrozumiałem. Bez odbioru. Zawiesił nadajnik komunikatora z powrotem przy pasie i dał Joshowi znak lufą karabinu, że może iść. — Prosto tym korytarzem, a potem w górę rampą. Przejmie cię tam żołnierz i zaprowadzi na rozmowę z Mallory.

Ruszył szybko we wskazanym kierunku, bo podejrzewał, że Damon z Eleną zjawią się wkrótce w hospicjum.

Przeszukali go. Oczywiście, że przeszukali. Rewidowano go już po raz trzeci tego dnia i tym razem nie robiło to na nim wielkiego wrażenia. Był wewnętrznie spokojny i sprawy zewnętrzne nie obchodziły go. Wygładził na sobie ubranie i poszedł z nimi w górę rampy; na każdym poziomie stał wartownik. Na zielonym dwa wsiedli do windy i dojechali nią na niebieski jeden. Nie żądali nawet od niego okazania dokumentów, rzucili tylko okiem, czy w folderze nie ma nic oprócz papierów.

Cofnęli się kawałek korytarzem o ścianach wyłożonych wykładziną. W powietrzu unosił się smród chemikaliów. Robotnicy zajęci byli zmywaniem ze ścian wszystkich oznakowań lokalizacyjnych. Dalej była specjalnie strzeżona sekcja z oknami zapchana sprzętem komputerowym, pośród którego kręciła się garstka techników. Straż trzymali tu żołnierze z Norwegii. Otworzyli drzwi i wpuścili go razem z eskortą do centrali stacji, pomiędzy uwijających się techników.

Mallory siedząca na końcu rzędu pulpitów wstała, żeby go przywitać; uśmiechała się zimno, twarz miała wymizerowaną.

— No? — powiedziała.

Myślał, że jej widok nie zrobi na nim wrażenia. Zrobił. Poczuł skurcz żołądka.

— Chcę wrócić — powiedział — na Norwegię.

— Naprawdę?

— Nie jestem stacjonerem; nie pasuję tutaj. Kto jeszcze mógłby mnie wziąć?

Mallory patrzyła na niego i milczała. Zaczęło mu drżeć lewe kolano; gdyby tak mógł usiąść. Zastrzeliliby go, gdyby się poruszył; był święcie przekonany, że zrobiliby to. Tik zagrażał jego wystudiowanej minie, szarpnął kącikiem ust w momencie, kiedy się na chwilę odwróciła. Zachichotała sucho.

— Konstantin cię do tego popchnął?

— Nie.

— Zostałeś przystosowany. Prawda?

Jąkanie związało mu język. Skinął głową.

— I Konstantin ręczy za twoje dobre zachowanie. Nic nie szło po jego myśli.

— Nikt nie może za mnie ręczyć — wyjąkał. — Chcę na statek. Jeśli do wyboru mam tylko Norwegię, niech to będzie Norwegia. — Musiał patrzeć jej prosto w oczy, w oczy błyszczące wyimaginowanymi myślami, rzeczami, które nie zostaną tu, w obecności żołnierzy, wypowiedziane.

— Przeszukaliście go? — spytała żołnierzy.

— Tak jest, pszepani.

Zastanawiała się przez dłuższą chwilę, nie uśmiechając się ani nie śmiejąc w głos.

— Gdzie mieszkasz?

— Mam pokój w starym hospicjum.

— Konstantin za niego płaci?

— Pracuję. Sam opłacam czynsz.

— Co to za praca?

— Mały odzysk.

Zdziwienie na twarzy, drwina.

— Właśnie chcę się stamtąd wyrwać — powiedział. — Pomyślałem, że jest mi to pani winna.

Urwał; wyczuł za plecami jakiś ruch, który zaraz ustał. Nlallory roześmiała się znudzonym, pełnym znużenia śmiechem i skinęła na kogoś.

— Konstantin. Podejdź tu. Zabierz swojego przyjaciela.

Josh odwrócił się. Ujrzał Damona i Elenę zarumienionych, zdenerwowanych i zdyszanych po biegu. Przyszli po niego.

— Jeśli mówi coś od rzeczy — powiedział Damon — trzeba go umieścić w szpitalu. — Podszedł i położył rękę na ramieniu Josha. — Chodź. Chodź, Josh.

— On wcale nie bredzi — powiedziała Mallory. — Przyszedł tu, żeby mnie zabić. Niech pan zabierze swojego przyjaciela do domu, panie Konstantin. I niech pan na niego uważa, bo załatwię tę sprawę po swojemu.

Zapadła martwa cisza.

— Dopilnuję tego — odezwał się po chwili Damon. Jego palce wpiły się w ramię Josha. — Chodź. Chodź.

Josh ruszył. Minęli wraz z Damonem i Eleną strażników pilnujących wejścia do sali i poszli długim korytarzem pełnym robotników i odoru chemikaliów; drzwi centrali zamknęły się za nimi. Żadne z nich się nie odzywało. Ręka Damona przesunęła się z jego ramienia na łokieć. Wsadzili go do windy i zjechali kawałek na piąty. W tym korytarzu było więcej strażników i policji stacji. Nie zatrzymywani przeszli do korytarzy części mieszkalnej i dotarli do drzwi apartamentu Damona. Stał czekając, podczas gdy Damon z Eleną zajęci byli procedurą zapalania świateł i zdejmowania kurtek.

— Poślę po twoje rzeczy — powiedział krótko Damon. Rozgość się, czuj się jak u siebie w domu.

Nie zasłużył sobie na takie powitanie. Wybrał obity skórą fotel, świadom swojego upapranego smarami ubrania roboczego. Elena przyniosła mu zimnego drinka. Sączył go odruchowo, nie smakując.

Damon usiadł na poręczy sąsiedniego fotela. Widać było, że jest zdenerwowany. Zauważywszy to Josh wybrał sobie punkt przy swoich stopach i skupił na nim wzrok.

— Przegoniłeś nas tam i z powrotem — odezwał się Damon. — Nie mam pojęcia, jak zdołałeś minąć nas niezauważony, ale udało ci się.

— Poprosiłem, żeby mnie puścili.

Cokolwiek Damon chciał powiedzieć, zmilczał to. Podeszła Elena i zajęła miejsce na kanapie naprzeciwko Josha.

— O co ci właściwie chodziło? — spytał spokojnie Damon. — Nie powinniście się w to mieszać. Nie chciałem, żebyście mieli z tym cokolwiek wspólnego.

— A więc uciekłeś przed nami?

Wzruszył ramionami.

— Josh, naprawdę chciałeś ją zabić?

— Może. Gdzieś. Kiedyś.

Nie wiedzieli co powiedzieć. W końcu Damon potrząsnął głową i odwrócił wzrok, a Elena wstała, stanęła za krzesłem Josha i delikatnie położyła dłoń na jego ramieniu.

— Nie udało się — mruknął w końcu Josh zacinając się. Źle wyszło. Boję się teraz, że ona myśli, że to wy mnie do tego namówiliście. Przepraszam was. Przepraszam.

Ręka Eleny pogładziła go po włosach i zsunęła się z powrotem na jego ramię.

Damon patrzył tylko na niego, jakby widział go po raz pierwszy.

— Niech ci do głowy nie przyjdzie, żeby próbować tego jeszcze raz — powiedział w końcu.

— Nie chciałem sprawiać wam przykrości. Nie chciałem, żebyście zabierali mnie do siebie. Pomyślcie tylko, jak oni na to patrzą: wy ze mną.

— Myślisz, że Mazian z dnia na dzień przejmie zarząd nad tą stacją? I myślisz, że kapitan Floty zerwie stosunki z Konstantinami, choć bez współpracy z nimi nie może się obejść, z osobistej zemsty?

Zastanowił się. To trafiało mu aż za bardzo do przekonania i dlatego wyglądało podejrzanie.

— Do niczego takiego nie dojdzie — ciągnął Damon. — Zapomnij więc o tym. Progu naszego mieszkania nie przekroczy żaden żołnierz, możesz być pewien. Po prostu nie dawaj im pretekstu. I nie oddalaj się stąd. Rozumiesz? Najgorsza rzecz, jaką możesz zrobić, to podsunąć im pretekst. Josh, czy wiesz, że na rozkaz Mallory zwolniono cię z aresztu? Poprosiłem ją. Zrobiła to teraz po raz drugi… w drodze wyjątku. Nie licz na trzeci raz.

Skinął głową. Był wstrząśnięty.

— Jadłeś dzisiaj?

Zastanowił się mając trudności z zebraniem myśli, wreszcie przypomniał sobie kanapkę i uświadomił, że przynajmniej za część jego złego samopoczucia odpowiedzialny był głód.

— Opuściłem kolację — powiedział.

— Dam ci trochę moich ubrań, które będą na ciebie pasowały. Umyj się i odpocznij. Jutro rano wrócimy do twojego mieszkania i zabierzemy stamtąd, co będzie ci potrzebne.

— Jak długo mam tu zostać? — spytał odwracając głowę, żeby spojrzeć na Elenę, a potem znowu na Damona. Mieszkanie było małe. Zdawał sobie sprawę z niewygody. — Nie mogę zwalać się wam na głowę.

— Zostaniesz tutaj, dopóki się nie uspokoi — zawyrokował Damon. — Jeśli będziemy musieli coś jeszcze załatwić, zrobimy to. Na razie zamierzam przejrzeć twoje dokumenty albo znaleźć jakąkolwiek inną wymówkę, która usprawiedliwiłaby spędzenie przez ciebie kilku najbliższych dni roboczych w moim biurze.

— Nie wrócę do warsztatu?

— Dopiero kiedy się uspokoi. Do tego czasu nie będziemy cię spuszczać z oka. Damy jasno do zrozumienia, że chcąc się do ciebie dobrać, będą musieli wywołać większy skandal. Wprowadzę też w to mojego ojca, żeby nikt w żadnym z biur nie dał się zaskoczyć niespodziewanym żądaniem. A ciebie proszę, nie prowokuj niczego.

— Nie będę — zgodził się.

Damon ruchem głowy wskazał za siebie, na przedpokój. Josh wstał i wyszedł za nim. Damon przystąpił do przeszukiwania naręcza ubrań, które wyjął z szafek znajdujących się przy drzwiach do łazienki. Josh wszedł do wanny, wykąpał się i spłukawszy z siebie wspomnienia z aresztu, od razu poczuł się lepiej. Owinął się mięciutkim szlafrokiem pożyczonym od Damona i wyszedł z łazienki w aromat przygotowywanej kolacji.

Jedli stłoczeni przy małym stole wymieniając się informacjami z tego, co widzieli w swoich sekcjach. Mógł wreszcie rozmawiać bez napięcia, bo chociaż nadal tkwił w tym koszmarze, to nie był już z nim sam na sam.

Wybrał sobie kąt w kuchence i wymościł tam posłanie z zadziwiających ilości pościeli, jaką wmusiła weń Elena. Jutro zorganizujemy pryczę, obiecała mu. Co najmniej hamak. Położył się. Słyszał, jak Damon z Eleną układają się do snu w dużym pokoju i czuł się bezpieczny uwierzywszy w końcu w to, co powiedział mu Damon… że ma teraz schronienie, którego nie sforsuje nawet Flota Maziana.

8

PODSPODZIE: SONDA LĄDOWNICZA AFRYKI,
BAZA GŁÓWNA GODZ. 2400 DG.;
GODZ. 1200 DP.; LOKALNY DZIEŃ

Emilio odchylił się na oparcie fotela i patrząc śmiało w ponurą twarz Poreya, czekał. Pokryty bliznami kapitan skończył nanoszenie notatek. na leżący przed nim wydruk i popchnął go przez stół w jego stronę. Emilio wziął plik papierów do rąk, przekartkował zapotrzebowanie na dostawy i pokiwał powoli głową.

— To może trochę potrwać — powiedział.

— W tej chwili — warknął Porey — przekazuję tylko meldunki i działam zgodnie z instrukcjami. Pan i pański personel nie przejawiacie ochoty do współpracy. Załatwiajcie to tak długo, jak chcecie.

Siedzieli w małym pomieszczeniu służbowym płaskopokładowego statku Poreya, z założenia nie przystosowanego do dłuższych lotów w kosmosie. Porey posmakował powietrza Podspodzia, ich kopuł, kurzu i błota i wycofał się zdegustowany na swój statek wzywając Emilia do siebie, zamiast składać mu wizyty w kopule głównej. A to bardzo Emiliowi odpowiadało; gdyby tylko zabrał jeszcze swoich żołnierzy, ale tego nie uczynił. Kręcili się wciąż na zewnątrz w maskach i z bronią. Zarówno Q, jak i stali robotnicy pracowali na polach pod lufami karabinów.

— Ja również dostaję instrukcje — powiedział Emilio i działam zgodnie z nimi. Najlepszym wyjściem, kapitanie, będzie uznanie, że obie strony są świadome sytuacji i zapewniam pana, że wszystkie wasze żądania zostaną zaspokojone, byle tylko nie przerastały naszych możliwości. Obaj wykonujemy rozkazy.

Rozsądny człowiek dałby się może zjednać. Porey taki nie był. Patrzył tylko spode łba. Być może w zły humor wprawiał go rozkaz, z powodu którego wylądował na Podspodziu; a może taki już miał wyraz twarzy. Prawdopodobnie był niewyspany; krótkie odstępy czasu, w jakich zmieniano. żołnierzy pełniących służbę na zewnątrz, wskazywały, że nie przybyli tu wypoczęci, a załoga Poreya, w odróżnieniu od niego samego, była najwyraźniej załogą przemiennodniową.

— Nie śpieszcie się — powtórzył Porey i był to dowód, że pamięta stracony czas, dzień, kiedy miał jeszcze szansę przeprowadzić wszystko po swojemu.

— Za pozwoleniem — powiedział Emilio wstając i nie doczekawszy się odpowiedzi wyszedł.

Strażnicy nie zatrzymywali go. Krótkim korytarzykiem dotarł do windy, zjechał aż do wielkiego brzucha statku, gdzie winda spełniała jednocześnie rolę śluzy i wydostał się w atmosferę Podspodzia. Naciągnął na twarz maskę i zszedł opuszczoną rampą w zimny wiatr.

Nie wysłali jeszcze sił okupacyjnych do innych obozów. Podejrzewał, że dawno by już to zrobili, ale mają za mało ludzi, a poza tym nie było tam lądowisk. Co do przedstawionego przez Poreya zapotrzebowania na dostawy, sądził, że zdoła dostarczyć żądane ilości; uszczupli to wprawdzie ich zapasy, na pewno pociągnie za sobą zmniejszenie dostaw dla stacji, ale dzięki targom i przezornemu opróżnieniu kopuł magazynowych sprowadzili przynajmniej żądania Floty do poziomu możliwego do przyjęcia.

Sytuacja poprawiła się, donosił ostatni komunikat od ojca. Nie jest planowana żadna ewakuacja. Flota zamierza założyć na Pell stałą bazę.

Nie były to najlepsze wiadomości. Ale nie mógł ich też uznać za najgorsze. Przez całe życie uważał wojnę za dług, który pewnego dnia, w którymś tam pokoleniu przyjdzie spłacić. Zdawał sobie sprawę, że Pell nie może w nieskończoność zachowywać swej neutralności. Dopóki byli z nimi delegaci Kompanii, miał jeszcze płonną nadzieję, że być może przygotowywane są jakieś zewnętrzne siły interwencyjne. Mylił się. Zamiast tego mieli Maziana przegrywającego wojnę, której Ziemia nie ma zamiaru finansować, Maziana nie potrafiącego zadbać o stację, która może się zdecydować na finansowanie go, Maziana nie wiedzącego nic o Pell i nie przejmującego się wcale delikatnymi równowagami Podspodzia.

„Gdzie są Dołowcy?” pytali żołnierze. „Przestraszyli się obcych”, odpowiadał. Nie było ani śladu Dołowców. Zresztą tak to zaplanował. Wsunął zapotrzebowanie na dostawy Poreya do kieszeni kurtki i ruszył ścieżką prowadzącą na szczyt wzgórza. Tu i tam między kopułami dostrzegał stojących żołnierzy z karabinami; daleko na polach widział robotników; wszystkich, bez względu na harmonogramy, wiek czy stan zdrowia zapędzono do pracy. Żołnierze tkwili też dalej, przy młynie i przy stacji pomp. Wypytywali robotników o wielkość produkcji. Jak dotąd odpowiedzi nie zburzyły twierdzenia, że stacja pochłania na bieżąco wszystko, co tu wyprodukują. Tam, w górze, znajdowały się przecież te wszystkie statki, wszyscy ci kupcy orbitujący wokół stacji. Było mało prawdopodobne, aby nawet sam Mazian zaczął rewidować kupców i odbierać im zapasy… tym bardziej że było ich aż tak wielu.

Ale Maziana ta myśl od jakiegoś czasu nie dawała mu spokoju, nie po to do tej pory wyprowadzał w pole Unię, żeby dać się teraz zwieść Emilio Konstantinowi. To nieprawdopodobne.

Zszedł ścieżką, minął mostek przerzucony nad wąwozem i znowu zaczął wspinać się w kierunku dyspozytorni. Dostrzegł otwarte drzwi, zobaczył, jak wychodzi z nich Miliko i staje, żeby na niego zaczekać. Jej czarne włosy powiewały na wietrze; obejmowała się ramionami drżąc z zimna. Chciała pójść z nim na statek bojąc się puścić go bez świadków na spotkanie z Poreyem. Wyperswadował jej to. Ruszyła mu teraz na spotkanie schodząc po stoku. Pomachał ręką na znak, że poszło co najmniej tak dobrze, jak się spodziewali.

Nadal sprawowali władzę na Podspodziu.

9

NIEBIESKI JEDEN: 5/10/52;
GODZ. 0900

Na rogu trzymał wartę żołnierz. Jon Lukas zawahał się, ale tym właśnie ściągnął na siebie uwagę. Żołnierz przesunął rękę w pobliże pistoletu. Jon podszedł do niego pośpiesznie z kartą w dłoni. Podał kartę żołnierzowi i ten — potężny, ciemnoskóry mężczyzna — wziął ją od niego i oglądając zmarszczył czoło.

— To przepustka rady — wyjaśnił Jon. — Przepustka Rady Najwyższej.

— Zgadza się, sir — powiedział żołnierz. Jon odebrał kartę i ruszył korytarzem poprzecznym, wciąż czując na plecach wzrok żołnierza. — Proszę pana.

Odwrócił się.

— Pan Konstantin jest w swoim biurze, proszę pana.

— Jego żona jest moją siostrą.

Przez chwilę panowało milczenie.

— Rozumiem, sir — powiedział grzecznie żołnierz i ponownie zastygł w bezruchu.

Jon odwrócił się i poszedł dalej.

Angelo dobrze się o siebie zatroszczył, pomyślał z przekąsem, luźno tu, nie trzeba rezygnować ze swej powierzchni mieszkalnej. Cały koniec korytarza poprzecznego należał do Angela.

I do Alicji.

Zatrzymał się przed drzwiami i zawahał. Czuł ucisk w żołądku. Zaszedł już tak daleko. Tam za nim stał żołnierz, który zadawałby pytania, powiadomił o jego podejrzanym zachowaniu. Nie było odwrotu. Nacisnął przycisk komunikatora. Czekał.

— Kto tam? — Zaskoczył go ten piskliwy głosik. — Kto to?

— Lukas — odpowiedział. — Jon Lukas.

Drzwi otworzyły się. Zadzierając głowę przyglądała mu się oczyma otoczonymi siecią zmarszczek chuda, siwiejąca samica Dołowiec.

— Ja Lily — powiedziała.

Ocierając się o nią wkroczył do środka i rozejrzał po ciemnym pokoju gościnnym zwracając uwagę na kosztowne umeblowanie, na luksus, na powierzchnię. Zaniepokojona Lily zamknęła za nim drzwi. Odwrócił się. Jego oczy przyciągnęło światło, zobaczył drugi pokój z białą podłogą o ścianach imitujących okna wychodzące w kosmos.

— Przychodzić do ona — spytała Lily.

— Powiedz jej, że tu jestem.

— Tak. — Stara samica Dołowiec skłoniła się i oddaliła drobnym kroczkiem. Było tu spokojnie, panowała grobowa cisza. Czekał w ciemnym pokoju gościnnym nie wiedząc co począć z rękoma, a żołądek zaciskał mu się coraz bardziej.

Z drugiego pokoju dochodziły jakieś głosy. „Jon”, wyłowił. To był głos Alicji. Przynajmniej ludzki głos. Zadrżał, czując się chory fizycznie. Nigdy tu nie przychodził. Nigdy. Alicję widywał tylko z daleka — maleńką, pobielałą skorupkę podtrzymywaną przy życiu przez maszyny. Teraz przyszedł. Nie wiedział, a zarazem wiedział, po co przyszedł. Żeby dowiedzieć się prawdy, żeby wiedzieć… czy potrafi rzucić Alicję na szalę; czy to życie jest coś warte. Wszystkie te lata… te obrazy, transmitowane zimne obrazy. Z obrazami było łatwiej. Ale być w tym samym pokoju, patrzeć jej w oczy i rozmawiać z nią…

Wróciła Lily, założyła ręce na piersi i ukłoniła się.

— Ty wejść. Ty teraz wejść.

Ruszył. Pokonał tylko połowę drogi do wyłożonego białymi płytkami sterylnego, cichego pokoju i skurcz w żołądku stał się nie do zniesienia.

Zawrócił nagle i rzucił się do drzwi wyjściowych.

— Ty wchodzić? — ścigał go zdziwiony głos samicy Dołowca. — Ty wchodzić, pan?

Dotknął przełącznika i wypadł na korytarz. Drzwi zamknęły się za nim. Wciągnął w płuca haust chłodniejszego, świeższego powietrza.

Oddalił się od tego miejsca, od Konstantinów.

— Panie Lukas — odezwał się żołnierz na warcie, gdy Jon doszedł do rogu; zachowywał się uprzejmie, ale w jego zaciekawionych oczach malowały się pytania.

— Spała — wyjaśnił Jon, przełknął ślinę i poszedł dalej, starając się z każdym krokiem wyrzucić ze swych myśli jej mieszkanie i biały pokój. Pamiętał dziecko, dziewczynę, kogoś innego. Taką ją zachowa w pamięci.

10

PELL: SEKTOR NIEBIESKI JEDEN;
SALA RADY; 6/10/52;
GODZ. 1400

Rada zakończyła posiedzenie wcześnie, uchwaliwszy wszystkie zarządzenia, jakie przedłożono jej do uchwalenia. Keu z Indii siedział przez cały czas z ponurą miną przysłuchując się temu, co mówili i przypatrując temu, co robili. Jego kamienna twarz kładła się cieniem na debatę. W tym trzecim dniu kryzysu Mazian wystąpił z żądaniami i uzyskał akceptację.

Kressich zebrał swoje notatki i zszedł z najwyższego rzędu trybun do położonego w dole centrum sali. Opierając się naporowi tłumu radców kierujących się do wyjścia, zwolnił przy fotelach rozstawionych wokół stołu i spojrzał niepewnie na Angelo Konstantina konferującego z Nguyenem, Landgrafem i jeszcze paroma reprezentantami. Keu wciąż siedział przy stole przysłuchując się rozmowie; jego brązowa twarz była nieruchoma jak maska. Bał się Keu… bał się poruszać swoją sprawę w jego obecności.

Ale mimo to podsunął się najdalej, jak mógł w kierunku szczytu stołu, dołączając do prywatnego towarzystwa zebranego wokół Konstantina, wiedząc, że nie jest tu osobą pożądaną. Delegat Q, rzecznik problemów, którymi nikt nie miał tu czasu się zajmować. Czekając, aż Konstantin skończy rozmowę z tamtymi, wpatrywał się w niego natarczywie, aby uświadomić mu, że ktoś pragnie zwrócić na siebie jego uwagę.

Konstantin zauważył go w końcu i odłożył na chwilę swój wyraźny zamiar opuszczenia sali w towarzystwie Keu, bo Keu wstawał.

— Proszę pana — odezwał się Kressich. — Panie Konstantin. — Wyciągnął z teczki z papierami przygotowany zawczasu dokument i wcisnął go do ręki Konstantinowi. — Mam ograniczone możliwości, panie Konstantin. Tam gdzie mieszkam, nie mam dostępu do komputera ani drukarki. Pan się orientuje. Sytuacja tam… — Zwilżył językiem usta widząc grymas zniecierpliwienia na twarzy Konstantina. — Tłum omal nie wdarł się wczoraj wieczór do mojego biura. Proszę pana, sir. Czy możemy zapewnić moich wyborców… że skierowania na Podspodzie będą nadal wydawane?

— Ta sprawa znajduje się w stadium negocjacji, panie Kressich. Stacja czyni wszelkie wysiłki, aby z powrotem unormować procedury, ale weryfikujemy teraz programy, weryfikujemy naszą politykę i jej kierunki.

— To jedyna nadzieja. — Kressich unikał wzroku Keu nie odrywając oczu od Konstantina. — Bez tego… nie ma dla nas żadnej nadziei. Nasi ludzie pójdą chętnie na Podspodzie. Wstąpią do Floty. Gdzie tylko każecie. Trzeba tylko wznowić przyjmowanie zgłoszeń. Oni muszą widzieć, że jest nadzieja wydostania się stamtąd. Proszę pana.

— A co to jest? — spytał Konstantin podnosząc dokument do oczu.

— Ulotka do przedłożenia radzie, której nie miałem możliwości powielić. Miałem nadzieję, że pański personel…

— Dotycząca skierowań?

— Tak, dotycząca, sir.

— Ten program — wtrącił chłodno Keu — jest jeszcze dyskutowany.

— Spróbujemy — powiedział Konstantin wkładając kartkę między plik papierów, który trzymał w ręku. — Na razie nie mogę poddać tego pod dyskusję sali, panie Kressich. Pan rozumie. Nie mogę, dopóki na innych szczeblach nie zostaną wypracowane podstawowe rozwiązania aktualnie omawianej kwestii. Muszę to wstrzymać i bardzo pana proszę, aby nie poruszał pan tej sprawy jutro, chociaż oczywiście może pan to zrobić. Debata publiczna może zakłócić negocjacje. Ma pan doświadczenie w pracy rządu; pan mnie rozumie. Ale gdybyśmy mogli poddać tę sprawę pod dyskusję na którymś z następnych posiedzeń… oczywiście każę mojemu personelowi przygotować tę czy inne ulotki do rozpowszechnienia. Pan rozumie moje stanowisko, sir.

— Tak, proszę pana — powiedział ze ściśniętym sercem. Dziękuję.

Odwrócił się. Miał cichą nadzieję. Łudził się nadzieją, że będzie miał okazję do zaapelowania o pomoc stacji, o zapewnienie bezpieczeństwa, o ochronę. Nie chciał ochrony takiej, jaką gwarantował Keu. Nie odważył się poprosić. Widzieli łaskę Floty w osobach Mallory i Sunga i Kreshova. Weszliby żołnierze; na początek rozwiązaliby organizację Coledy’ego; jego gwarancję bezpieczeństwa; całą ochronę, jaką posiadał.

Wyszedł z sali rady na foyer, przeparadował pod kpiącymi, zadziwionymi spojrzeniami posągów z Podspodzia, minąwszy szklane drzwi znalazł się na korytarzu i nie zatrzymywany przez strażników ruszył w stronę windy, która zawiezie go na poziom niebieski do domu, z powrotem do Q.

Na korytarzach stacji głównej panował ruch zbliżony do zwykłego, ale mniejszy; mieszkańcy stacji wrócili do pracy; przechodnie poruszali się ostrożnie i szybko.

Ktoś go potrącił przechodząc. Czyjaś ręka spotkała się z jego dłonią i wcisnęła mu kartę. Zatrzymał się nie bardzo wiedząc, kto to był. Wolał nie spoglądać na twarz. Przerażony, oparł się pokusie, aby się rozejrzeć. Udał, że porządkuje papiery w swojej teczce i ruszył dalej korytarzem zerkając na kartę: karta dostępu, na jej powierzchni odcinek taśmy: zielony dziewięć 0434. Adres. Nie zatrzymując się opuścił rękę z kartą. Serce rozsadzało mu pierś.

Mógł zignorować ten incydent, wracać do Q. Mógł oddać kartę twierdząc, że ją znalazł albo mówiąc prawdę: że ktoś chciał się z nim potajemnie skontaktować. Polityka. To musiało być to. Ktoś nie obawiający się podjąć ryzyka chce czegoś od Radcy Q. Pułapka… czy nadzieja, zyskanie poparcia kogoś, kto może być w stanie usunąć przeszkody.

Mógł wjechać na zielony dziewięć; po prostu pomylić się przy naciskaniu przycisków w windzie. Zatrzymał się przed płytką z przyciskami wzywania kabiny; był sam. Nacisnął zielony i zasłonił sobą płytkę, tak że nikt z przechodzących nie mógł zauważyć palącej się zielonej lampki. Nadjechała kabina; otworzyły się drzwi. Wszedł do środka. W ostatniej chwili wpadła za nim do windy jakaś kobieta i na płytce wewnętrznej zakodowała zielony dwa. Drzwi zasunęły się; gdy kabina ruszyła, zerknął ukradkowo na kobietę i szybko odwrócił wzrok. Kabina przebyła w poprzek jedną sekcję i zaczęła zjeżdżać w dół. Kobieta wysiadła na drugim; on został i obserwował dosiadających się pasażerów; nie było wśród nich nikogo znajomego. Kabina zatrzymywała się jeszcze na szóstym i na siódmym zabierając dalszych pasażerów. Na ósmym dwóch wysiadło; dziewiąty: wyszedł z windy razem z czterema innymi osobami i skierował się w stronę doków ściskając kartę w spoconych palcach. Od czasu do czasu mijał żołnierzy obserwujących ruch w korytarzach. Żaden z nich nie mógł zauważyć nie wyróżniającego się niczym mężczyzny, który szedł korytarzem, zatrzymywał się przy drzwiach i otwierał je za pomocą karty. To była najnaturalniejsza ze wszystkich czynności. Dochodził do korytarza poprzecznego cztery. Tutaj nie było żadnego strażnika. Zwolnił rozważając rozpaczliwie wszystkie ewentualności; serce biło mu jak szalone; przyszło mu do głowy, żeby przejść nie zatrzymując się.

Człowiek idący tuż za nim złapał go za rękaw i obcesowo pociągnął za sobą. „Chodź”, syknął i skręcił z nim za róg. Nie stawiał oporu bojąc się noży; w Q rodziło się wiele instynktów. Oczywiście ofiarodawca karty też tu przyszedł… albo miał wspólnika. Szedł jak kukiełka na sznurku prowadzony korytarzem poprzecznym do drzwi. Gdy się przy nich znaleźli, przewodnik puścił go i ruszył dalej, a on wyjął kartę.

Wszedł do środka. Było to małe mieszkanko z nie zasłanym łóżkiem; wszędzie leżały porozrzucane w nieładzie części garderoby.

Z wnęki spełniającej rolę kuchni wychynął jakiś mężczyzna, człowiek o nieokreślonym wyglądzie w wieku trzydziestu kilku lat.

— Kim pan jest? — zapytał Kressicha.

To wytrąciło go z równowagi. Chciał schować kartę do kieszeni, ale mężczyzna wyciągnął po nią rękę. Oddał mu ją.

— Nazwisko? — zapytał mężczyzna.

— Kressich. — I z desperacją: — Muszę… wyliczają mnie z każdej minuty.

— A więc nie zajmę panu dużo czasu. Pochodzi pan z Gwiazdy Russella, panie Kressich, tak?

— Myślałem, że pan mnie nie zna.

— Żona Jen Justin; syn Romy.

Namacał obok siebie mały fotel i przytrzymał się jego oparcia, bo poczuł ukłucie w sercu.

— O czym pan mówi?

— Zgadza się, panie Vassily Kressich?

Kiwnął głową.

— Współobywatele z Q obdarzyli pana zaufaniem wybierając na swego przedstawiciela. Jest pan oczywiście tym, którego inicjatywę względem ich interesów respektują.

— O co panu chodzi?

— Pański okręg wyborczy znajduje się w niewesołym położeniu… chodzi mi o zamieszanie z dokumentami. I kiedy wojskowe służby bezpieczeństwa docisną śrubę, a do tego w końcu dojdzie po przejęciu całej władzy przez siły Maziana, zastanawiam się, panie Kressich, jakie środki zaradcze można przedsięwziąć. Wszyscy, oczywiście, jesteście w taki czy inny sposób przeciwko Unii; niektórzy z niekłamanej niechęci; inni, bo widzą w tym swój interes; jeszcze inni, bo tak im wygodnie. A pan do której z tych kategorii się zalicza?

— Skąd pan czerpał te informacje?

— Ze źródeł oficjalnych. Wiem o panu dużo takich rzeczy, których nie powiedział pan komputerowi. Poszperałem trochę. Ściślej mówiąc widziałem się z pańską żoną i synem. Jest pan zainteresowany?

Skinął głową, bo tylko to w tej chwili mógł zrobić. Wspierał się na fotelu usiłując złapać oddech.

— Czują się dobrze. Przebywają na stacji, której nazwę znam… A może już ich przeniesiono. Mając nazwisko człowieka reprezentującego tak potężną liczbę ludzi na Pell, Unia zdaje sobie sprawę z ich potencjalnej wartości. Wyszukał ich komputer i już ich nie zgubi. Chciałby się pan z nimi ponownie zobaczyć, panie Kressich?

— Czego ode mnie chcecie?

— Żeby poświęcił pan nam trochę swojego czasu. Poczynił w naszym imieniu trochę przygotowań z myślą o przyszłości. Może uratować pan siebie, swoją rodzinę, swoich wyborców, którzy pod rządami Maziana są pariasami. Jaką pomoc mógłby pan uzyskać od Maziana w odszukaniu rodziny? A z pewnością istnieją jeszcze inne rozbite rodziny, które mogą teraz żałować pochopnej decyzji, decyzji narzuconej im przez Maziana, które mogą rozumieć… że rzeczywistym interesem każdego Pogranicznika jest samo Pogranicze.

— Pan jest z Unii — powiedział Kressich, żeby rozwiać wszelkie wątpliwości.

— Panie Kressich. Jestem Pogranicznikiem. Pan nie?

Kressich przysiadł na poręczy fotela, bo nogi się pod nim uginały.

— To czego chcecie?

— W Q istnieje zapewne jakaś struktura władzy, coś, w czym powinien się pan orientować. Człowiek taki jak pan… jest z nią bez wątpienia w kontakcie.

— Mam kontakty.

— A wpływy?

— Wpływy też.

— Wcześniej czy później znajdziecie się w rękach Unii; zdaje pan sobie z tego sprawę… jeśli Mazian nie podejmie jakichś kroków na własną rękę. Czy wyobraża pan sobie, do czego może się posunąć, jeśli postanowi tu zostać? Myśli pan, że zamierza tolerować Q w pobliżu swoich statków? Nie, panie Kressich, z jednej strony stanowicie tanią siłę roboczą, z drugiej plagę. Zależnie od sytuacji. Wnioskując z rozwoju sytuacji, wkrótce staniecie się dla niego uciążliwym balastem. Jak mogę się z panem kontaktować, panie Kressich?

— Tak jak dzisiaj się pan ze mną skontaktował.

— Gdzie się mieści pańskie biuro?

— Pomarańczowy dziewięć 1001.

— Jest tam komunikator?

— Stacyjny. Tylko stacja może się ze mną łączyć. I psuje się. Za każdym razem, kiedy chcę uzyskać połączenie, muszę to robić poprzez centralę komunikatora; tak jest nastawiony. Pan nie może… nie może rozmawiać ze mną za pośrednictwem tej linii. Zresztą zawsze jest popsuty.

— W Q panują warunki do wzniecenia buntu, prawda?

Skinął głową.

— Czy Radca Q może… go zaaranżować?

Po raz drugi skinął głową. Pot spływał mu po twarzy i po bokach.

— Możecie zabrać mnie z Pell?

— Kiedy zrobi pan dla mnie wszystko co w pana mocy, bilet ma pan zapewniony, panie Kressich. Niech pan zbierze swoje siły. Nawet nie pytam, kim oni są. Ale pan będzie wiedział, że to ja. Wiadomość ode mnie będzie zawierała słowo „Vassily”. Tylko tyle. Tylko to słowo. I gdyby nadszedł taki komunikat, pan dopilnuje, aby natychmiast wybuchły rozruchy i to na szeroką skalę. I od tej chwili może się pan już przygotowywać do powrotu na łono rodziny.

— Kim pan jest?

— Niech pan już idzie. Nie stracił pan więcej niż dziesięć minut swojego cennego czasu. Wytłumaczy się pan z tego. Ale na pana miejscu, panie Kressich, pośpieszyłbym się.

Kressich wstał, zerknął za siebie i wyszedł w pośpiechu. Twarz owiało mu zimne powietrze korytarza. Nikt go nie zatrzymywał, nikt nie zwracał na niego uwagi. Zrównał krok z przechodniami podążającymi głównym korytarzem i zadecydował, że jeśli będą mu kazali wyliczyć się z czasu, powie, iż rozmawiał z Konstantinem i z ludźmi w foyer; że źle się poczuł i zatrzymał na chwilę w świetlicy. Sam Konstantin potwierdzi, że wyszedł zdenerwowany. Otarł ręką twarz, wzrok mu się mącił. Skręcił za róg, wyszedł na dok zielony, nie zatrzymując się dotarł do niebieskiego i do granicy Q.

Rozległo się pukanie do drzwi. Otworzyć poszedł Hale, a Jon odwrócił się z napięciem na swym miejscu przy barku w kuchni i odetchnął z ulgą, gdy do mieszkania wkroczył Jessad. Drzwi zamknęły się za nim.

— Bez problemów — powiedział od progu Jessad. — Wie pan, że usuwają oznakowania? Przygotowują się do akcji wewnątrzstacyjnej. Utrudniają trochę połapanie się w kierunkach.

— Zawiódł się pan na Kressichu?

— Bez problemów. — Jessad ściągnął płaszcz i cisnął go Keiferowi, człowiekowi Hale’a, który wychodził akurat z sypialni. Keifer pomacał od razu kieszeń kurtki i ze zrozumiałą ulgą wyciągnął z niej swoje dokumenty.

— Nie zatrzymywali pana? — spytał.

— Nie — odparł Jessad. — Poszedłem prosto do twojego mieszkania, wszedłem i posłałem z kartą twojego współlokatora… wszystko poszło gładko.

— Zgodził się? — spytał Jon.

— Oczywiście, że się zgodził. — Jessad znajdował się w świetnym nastroju odczuwając jeszcze resztki podniecenia. Jego normalnie matowe oczy błyszczały teraz wesoło. Podszedł do barku i nalał sobie drinka.

— A moje ubranie? — przypomniał Keifer.

Jessad roześmiał się, upił łyk, potem odstawił szklankę i zaczął zdejmować koszulę.

— Wrócił do Q. Kontrolujemy teraz strefę kwarantanny.


NOSICIEL UNII JEDNOŚĆ
WŚRÓD FLOTY UNII:
OTWARTY KOSMOS

Ayres, ignorując strażników, usiadł przy stole w świetlicy, podparł się łokciami o blat i próbował dojść do siebie. Pozostał w tej pozycji przez kilka oddechów, potem wstał i na nogach jak z waty podszedł do dozownika wody zainstalowanego na ścianie. Zmoczył palce i obmywszy sobie twarz zimną wodą wziął papierowy kubek i napił się, żeby uspokoić żołądek.

Ktoś wszedł do pomieszczenia. Spojrzał i skrzywił się natychmiast, bo był to Dayin Jacoby. Dayin usiadł przy jedynym w tej salce stole. Ayres nie wróciłby na swoje miejsce, ale jego nogi były za słabe, żeby wytrzymać długie stanie. Nie czuł się zbyt dobrze po skoku. Jacoby miał się lepiej i to tym bardziej nastrajało Ayresa przeciwko niemu.

— Już niedaleko. — Jacoby odezwał się pierwszy. — Wiem mniej więcej, gdzie jesteśmy.

Ayres usiadł i zmusił się do skupienia wzroku. Po zażyciu leków widział wszystko jakby z oddali.

— Powinien pan być dumny z siebie. — Tam będzie… Mazian.

— Nie zwierzają mi się. Ale to niewykluczone, że będzie… Czy jesteśmy na podsłuchu?

— Nie mam pojęcia. A jeśli tak, to co? Faktem jest, że nie jest pan w stanie utrzymać Pell dla Kompanii, nie może jej pan obronić. Miał pan szansę i stracił ją. A Pell nie chce Maziana. Lepszy już dryl Unii niż Mazian.

— Niech pan to powie moim towarzyszom.

— Pell — powiedział Jacoby pochylając się w przód — zasługuje na coś lepszego niż to, co może jej zaoferować Kompania. Na coś lepszego, niż zgotuje jej Maziana to pewne. Ja reprezentuję nasze interesy, panie Ayres, a pertraktujemy tak, jak nas do tego zmusza sytuacja.

— Moglibyście pertraktować z nami.

— Robiliśmy to… od stuleci.

Ayres zagryzł usta. Nie chciał prowadzić dalej sporu. Leki, jakie musiał zażyć przed skokiem, otumaniły mu umysł. Rozmawiali już o tym i postanowił, że więcej nie będzie już na ten temat dyskutował. Chcieli czegoś od niego, bo inaczej nie zabieraliby go z miejsca odosobnienia i nie sprowadzali na ten poziom statku. Oparł głowę na ręku i starał się otrząsnąć z otępienia, dopóki jeszcze był czas.

— Jesteśmy gotowi do wejścia w skok — nie dawał za wygraną Jacoby. — Wie pan?

Jacoby usiłował go nastraszyć. Odchodził od zmysłów z przerażenia podczas ostatnich manewrów. Już dwa razy przecierpiał skok z uczuciem, że wnętrzności przewracają się mu na nice. Wolał nie myśleć o następnym takim przeżyciu.

— Wydaje mi się, że chcą z panem porozmawiać — odezwał się znowu Jacoby — o komunikacie dla Pell, czymś powiadamiającym o podpisaniu przez Ziemię traktatu; o tym, że Ziemia uznaje prawo obywateli Pell do wyboru własnego rządu. Coś w tym rodzaju.

Patrzył na Jacoby’ego, po raz pierwszy powątpiewając w to, gdzie leży prawda, a gdzie fałsz. Jacoby był z Pell. Jakiekolwiek były interesy Ziemi, nie można ich dochodzić zrażając sobie człowieka, który być może, oby do tego nie doszło, może skończyć na wysokim stanowisku w rządzie na Pell.

— Być może zainteresują pana — powiedział Jacoby — porozumienia dotyczące samej Pell. Jeśli Ziemia chce uniknąć całkowitego odcięcia… a pan utrzymuje przecież, że zależy jej na wymianie handlowej… to wszystkie szlaki będą musiały przechodzić przez Pell, panie Ayres. Jesteśmy dla was ważni.

— Dobrze o tym wiem. Porozmawiamy, kiedy znajdzie się pan we władzach Pell. Teraz na Pell rządzi Angelo Konstantin i muszę jeszcze uwzględnić odmienne poglądy.

— Porozmawiajmy teraz — powiedział Jacoby — może dojdziemy do porozumienia. Partia, którą reprezentuję, może zapewnić wam gwarancję waszych interesów. Jesteśmy odskocznią, panie Ayres, na Ziemię i do domu. Spokojny przewrót na Pell, spokojny pański pobyt tam w oczekiwaniu na przybycie pańskich towarzyszy, a potem podróż do domu na statku bez trudu wynajętym tu, na Pell; albo trudności… przeciągające się trudności wynikające z długiego i uciążliwego oblężenia. Uszkodzenie… być może nawet zniszczenie stacji. Nie chcę tego; nie sądzę też, aby pan tego chciał. Jest pan człowiekiem humanitarnym, panie Ayres. A ja błagam pana, niech pan nie burzy spokoju na Pell. Niech pan po prostu powie prawdę. Niech pan ich powiadomi, że zawarty został traktat, że muszą wybrać Unię. Że Ziemia daje im wolną rękę.

— Pan pracuje dla Unii. Zupełnie się pan im zaprzedał.

— Walczę o przetrwanie mojej stacji, panie Ayres. Tu chodzi o życie tysięcy, tysięcy ludzi. Orientuje się pan, czym stanie się stacja z chwilą, gdy Mazian zacznie ją wykorzystywać jako swoją warownię? Nie może bronić jej w nieskończoność, ale może doprowadzić do ruiny. — Ayres siedział przyglądając się swej dłoni świadom, że w stanie, w jakim się obecnie znajduje, nie może celnie ripostować, świadom, że większość z tego, co mu powiedziano, od kiedy los ich zetknął, było kłamstwem. — Być może powinniśmy nawiązać współpracę, panie Jacoby, gdyby zagwarantowało to koniec całej tej awantury bez dalszego rozlewu krwi.

Jacoby zatrzepotał powiekami, chyba zaskoczony.

— Prawdopodobnie — ciągnął Ayres — obaj jesteśmy realistami, panie Jacoby…, podejrzewam pana o to. Samostanowienie to przyjemny dla ucha termin na określenie ostatniego możliwego wyboru, prawda? Rozumiem pańską argumentację. Pell nie ma warunków do obrony. Neutralność stacji oznacza… że przechodzicie na stronę zwyciężającego.

— Pan też jest realistą, panie Ayres.

— Oczywiście — powiedział Ayres. — Spokój na Pograniczu sprzyja rozwojowi wymiany handlowej, a o to przecież chodzi Kompanii. Było rzeczą nieuniknioną, że Pogranicze pomyśli kiedyś o całkowitej niezależności. Doszło do tego po prostu wcześniej, niż sądzono na Ziemi. Zrozumiano by to dawno temu, gdyby nie ślepota ideologii. Być może nadchodzą jaśniejsze dni, panie Jacoby. Może ich dożyjemy.

Był to stek kłamstw wypowiedziany z takim przekonaniem, jakiego dotąd nie udało mu się jeszcze osiągnąć. Opadł na oparcie fotela czując, że zbiera mu się na wymioty po skoku i ze zwykłego przerażenia.

— Panie Ayres.

Obejrzał się na drzwi. Stał w nich Azov. Do pomieszczenia wszedł oficer Unii skąpany w czerni i srebrze.

— Jesteśmy na podsłuchu — zauważył cierpko Ayres.

— W błąd nie wprowadza mnie pańska lojalność, panie Ayres, a pański zdrowy rozsądek.

— Zgadzam się na wygłoszenie tego oświadczenia.

Azov potrząsnął głową.

— Dowiedzą się, że nadlatujemy — powiedział — ale to nie pan ich ostrzeże. Nie ma nadziei, że wszystkie statki Maziana będą stały w dokach. Sprowadziliśmy pana tutaj po pierwsze dla , mazianowców, a po drugie dlatego, że przy przejmowaniu stacji Pell dobrze będzie mieć głos byłego autorytetu.

Pokiwał ze znużeniem głową.

— Jeśli zapobiegnie to zabijaniu, sir.

Azov patrzył na niego milcząc. Po chwili zmarszczył czoło.

— Wykorzystajcie te ostatnie chwile na dojście do siebie, panowie. I na zastanowienie się, co możecie uczynić dla dobra Pell.

Gdy Azov wyszedł, Ayres spojrzał na Jacoby’ego i zauważył, że jemu też jest niedobrze ze strachu.

— Wątpliwości? — spytał go uszczypliwie.

— Mam na stacji krewnego — powiedział Jacoby.

Загрузка...