Wyruszyli w drogę po zmierzchu. Norman nie szarżował za kierownicą, zachowywał ostrożność na skrzyżowaniach. Nie udzielała mu się wesołość żony, dzięki niej izolował się jednak od niespokojnych myśli.
Uśmiechała się tajemniczo. Ubrana w białą sportową sukienkę, nie różniła się bardzo od jego studentów.
— A jeśli jestem czarownicą — spytała — i zabieram cię na górę, gdzie odbędzie się nasz prywatny sabat?
Wzdrygnął się, ale zaraz się zreflektował, że to tylko dość śmiały żart na temat tego, czym się niegdyś zajmowała. Za nic w świecie nie powinien pozwolić, by wysondowała, co naprawdę siedzi w jego głowie. Martwił się swoją kondycją psychiczną, lecz nie chciał przysparzać jej trosk.
Z tyłu gasły światła zabudowań. Pół mili za miastem skręcił w drogę, która wiła się wokół wzgórza. Była bardziej wyboista niż ostatnim razem. Kiedy to było, dziesięć lat temu? Drzewa rosły gęstszym szpalerem, smagały szybę gałęziami.
Kiedy wynurzyli się u szczytu na rozległej polanie, wschodził czerwony księżyc, dwa dni po pełni.
Tansy wskazała go palcem.
— Zobacz, idealnie wyliczyłam czas. Ale gdzie reszta? Tutaj zawsze stały dwa lub trzy auta. A tu taka wspaniała noc!
Zatrzymał samochód na skraju polany.
— Każda moda przemija, dziś zakochani gdzie indziej jeżdżą na wycieczki. Stosujemy się do zwyczaju, który popadł w zapomnienie.
— Zawsze wyjdzie z ciebie socjolog!
— Trudno. Może pani Carr namierzyła to miejsce? Obecnie studenci wybierają się dalej w teren.
Wsparła mu głowę na ramieniu. Zgasił światła. W poświacie księżyca ścieliły się niewyraźne cienie.
— Przypominają mi się stare czasy w Gorham — szepnęła. — Kiedy chodziłam na twoje zajęcia, a ty byłeś poważnym, młodym nauczycielem. Póki nie odkryłam, że nie różnisz się od chłopaków z uczelni, a nawet jesteś od nich lepszy. Pamiętasz?
Pokiwał głową i ujął jej dłoń. Patrząc z wysoka na miasto, odszukał wzrokiem kampus oświetlony snopami reflektorów, którymi wyganiano zakochane pary z ciemnych zakątków. Reflektory podkreślały gotyckość budowli, niejako symbolizującą świat bezsensownych intelektualnych rywalizacji i ślepego tradycjonalizmu — świat, w którym dziś czuł się kompletnie wyalienowany.
— Zastanawiam się, czy nie dlatego nas tak nienawidzą — wyrwało mu się.
— O czym ty znowu mówisz? — zapytała dziwnie spokojnym tonem.
— Mam na myśli wydział, no, przynajmniej część wydziału. Czy dlatego, że możemy robić takie rzeczy?
Roześmiała się.
— Widzę, że się wreszcie przebudziłeś. Chociaż nie robimy tego aż tak często, jak ci się wydaje.
— W tym świecie zawiść i rywalizacja szerzą się jak zaraza — ciągnął temat. — A rywalizacja w obrębie instytucji jest szczególnie nieznośna, bo odbywa się w zamkniętej przestrzeni, no nie?
— Od lat jakoś z tym żyję — odparła węzłowato.
— Oczywiście, to w sumie błahostka. Chociaż błahostki często przesłaniają rzeczy wielkie. Lepiej pasują do ciasnego ludzkiego umysłu.
Spoglądając na uczelnię, uzmysławiał sobie ogrom zawiści i złej woli, która się w nim gromadziła. Mrowie przeszło mu po skórze. Miał świadomość, dokąd zajdzie tym torem rozumowania. Ciemne myśli dochodziły do głosu…
— Hej, filozofie! — zawołała Tansy. — Pociągnij sobie.
Podała mu srebrzystą piersiówkę. Od razu ją rozpoznał.
— W życiu bym nie pomyślał, że tak długo ją trzymasz.
— A co? Pamiętasz, jak po raz pierwszy dałam ci się napić? Byłeś w lekkim szoku.
— Napiłem się.
— No więc napij się i teraz.
Smakowało jak ostre, ogniste przyprawy. Towarzyszyły temu wspomnienia tamtych zwariowanych czasów prohibicji, czasów Gorham i Nowej Anglii.
— Wódka?
— Grecka. Zostaw trochę dla mnie.
Wspomnienia nałożyły się na ciemniejszą stronę w jego umyśle, przytłoczyły ją swoim ciężarem. Patrzył na jedwabiste włosy Tansy i jej oczy błyszczące w blasku księżyca. Pewnie, że jest czarownicą, pomyślał spokojnie. Lilith. Isztar. Sam ją tak nazywał.
— Pamiętasz jeszcze — spytał — jak zsuwaliśmy się po skarpie w Gorham, żeby nas nie złapał nocny stróż? Gdyby nas przydybał, byłby nie lada skandal.
— A pamiętasz czasy, jak…?
Księżyc pokonał godzinną drogę, nim zjechali ze wzgórza. Prowadził powoli. Nie zamierzał powielać wygłupów z epoki prohibicji. Wyprzedziła go z warkotem ciężarówka. „Jeszcze dwa tygodnie”. Do kroćset! Kim był, żeby słyszeć głosy?! Joanną dArc?
Śmiechu warte. Miał ochotę opowiedzieć Tansy o zabawnych rzeczach, które sobie wyobrażał ostatnimi dniami, żeby mogli się razem pośmiać. Powstałaby z tego kapitalna historia o duchach. Nie mówił jej dotąd nic z jakiegoś konkretnego powodu, lecz ten powód zdawał się teraz mało ważny, zakorzeniony w jego pochrzanionym życiu przewrażliwionego profesorka — życiu, od którego powinni uciekać częściej. Zresztą, co to za życie, skoro zawsze trzeba pamiętać, żeby pominąć milczeniem to, tamto i owamto, bo ktoś może poczuć się dotknięty…
A zatem niezwłocznie po wejściu do salonu, kiedy Tansy walnęła się na sofę, zagaił:
— Wiesz, jeśli chodzi o to całe czarowanie… chciałem ci powiedzieć, że…
Aż raptem, zupełnie nieprzewidzianie, poraziła go nieznana siła, rzeczywista bądź urojona. Chwilę później siedział już w fotelu całkowicie trzeźwy. Zewnętrzny świat napierał na zmysły jak lodowiec, wewnętrzny — był wirującą kulą obcych myśli. Przyszłość była wąskim korytarzem długości dwóch tygodni.
Wydawało się, że bezceremonialnie zacisnęła mu usta czyjaś wielka, łuskowata łapa, a druga taka sama chwyciła go za ramię, potrząsnęła nim i pchnęła go na skórzany fotel.
Wydawało mu się? Rozejrzał się niespokojnie.
Może i były jakieś ręce.
Tansy ewidentnie niczego nie zauważyła. Jej twarz jawiła się białą tarczą w pomroce. Nadal nuciła fragment piosenki. Nie prosiła, by dokończył zdanie.
Wstał, przeszedł chwiejnie do jadalni i wziął sobie z kredensu coś do picia. Po drodze włączył światło.
A więc nawet gdyby chciał, nie wolno mu było o niczym mówić Tansy? Dlatego człowiek nigdy nie słyszy doniesień ofiar prawdziwych czarownic, rzekł sobie w duchu, gdy na moment myśli wyrwały się spod kontroli. I dlatego ofiary nie potrafią się uwolnić, mimo że uwolnić się można na pozór łatwo. Przyczyną bynajmniej nie jest brak silnej woli. Są obserwowane. Niczym gangster zabierany z ekskluzywnego klubu na przejażdżkę. Musi przeprosić hałaśliwą zgraję przy stoliku, śmiać się na całe gardło, zamienić parę słów z koleżkami i puszczać oko ślicznym dziewczętom, ponieważ zaraz za plecami ma egzekutorów w białych szalikach, trzymających ręce w kieszeniach markowych płaszczy z aksamitnymi kołnierzami. Po co od razu ginąć? Póki toczy się gra, są szanse.
Wszystko to pasowało do filmu, do dreszczowca.
Podobnie jak łuskowate łapy…
Pokiwał głową do swego odbicia w szybie nad szafką.
— Oto profesor Saylor — powiedział — znany etnolog, który bezkrytycznie wierzy w czary.
Twarz na szybie była nie tyle zgorszona, co przerażona.
Zrobił dwa drinki i wrócił do Tansy.
— Wypijmy za szaleństwa — zaproponowała. — Wyobraź sobie, że nie wstawiłeś się tak od Bożego Narodzenia.
Wyszczerzył zęby. Otóż to, filmowy oprych na pewno się napije, żeby cieszyć się chwilą zapomnienia, gdy drugi zbir wyceluje pistolet. Wcale niegłupi pomysł.
Powracał nastrój wzgórza, choć wolno i początkowo z silną nutą melancholii. Rozmawiali, puszczali dawne płyty, opowiadali sobie kawały tak stare, że znów mogły uchodzić za nowe. Tansy uderzyła w klawisze fortepianu i zaczęli śpiewać co popadło: piosenki, śpiewki ludowe, hymny państwowe, hymny robotników i rewolucjonistów, bluesa, Brahmsa, Schuberta. Zrazu niepewnym głosem, potem już gromkim.
Wspominali i wciąż pili.
Bez przerwy jednak obce myśli krążyły mu w głowie niby w błyszczącej kryształowej kuli. Alkohol pozwalał je lekceważyć bez okazywania odrazy w imię zdrowego rozsądku. Z determinacją zalanego w sztok pijusa przeczesywał świat w poszukiwaniu dowodów na istnienie czarów. Czy, przykładowo, tendencje samobójcze nie wynikają z działania magii? Te wszechobecne odruchy, stojące w jawnej sprzeczności z instynktem samozachowawczym? Szukając wyjaśnienia, Poe posługiwał się pomysłowym konceptem „ducha przekory”, a psychoanalitycy wysunęli mnóstwo hipotez na temat „życzenia śmierci”. Ileż prościej przypisać go działaniu złych mocy przychodzących z zewnątrz, działających na zasadach jeszcze niepoznanych, a więc sklasyfikowanych jako nadprzyrodzone.
Jego przygody z ostatnich dwóch dni dało się podzielić na dwie grupy. Do pierwszej należały zwykłe nieszczęśliwe przypadki i zatargi z ludźmi, przed czym chroniła go uprzednio magia żony. Prawdopodobnie w tej grupie mieścił się także zamach na jego życie ze strony Theodorea Jenningsa. Niewykluczone, że Jennings był psychopatą. Przeprowadziłby próbę morderstwa już wcześniej, gdyby nie hamowały go zaklęcia Tansy. Zaledwie opadła magiczna tarcza, zaledwie spalił ostatni amulet, pomysł wystrzelił nagle w umyśle Jenningsa niczym kwiat w szklarni. Sam przyznał: „Myślałem i nagle mnie oświeciło”.
Zarzuty wysuwane przez Margaret van Nice, nagłe zainteresowanie Thompsona jego prywatnymi sprawami i przypadkowe odnalezienie przez Sawtellea pracy doktorskiej Cunninghama podpadały chyba pod tę samą kategorię.
W drugiej grupie było miejsce na skierowane przeciwko niemu złe i potężne zaklęcia.
— O czym tyle dumasz? — odezwała się Tansy, spoglądając znad brzegu szklanki.
— Wspominam przyjęcie w Boże Narodzenie — odpowiedział bez zająknięcia, choć trochę niewyraźnym głosem. — Welby udawał bernardyna: łaził na czworakach przykryty niedźwiedzią skórą, z butelką whisky pod szyją. Zastanawiałem się, czemu największy ubaw mamy z żartów, które później wydają się banalne. Ale wolę zachowywać się banalnie niż przyzwoicie. — Rozpierała go dziecięca duma z tego, że tak się sprytnie wykręcił od niewygodnego pytania. Widział w żonie prawdziwą czarownicę, choć przy tym nie wykluczał, że jest kobietą z zaburzeniami psychiki, której należy za wszelką cenę oszczędzić niebezpiecznych sugestii. Alkohol sprawił, że jego umysł podzielił się na dwie części, działające niezależnie od siebie.
Wszystko mu się przytrafiało znienacka i gwałtownie. Świadomość doświadczała zaćmienia, lecz w przerwach umysł harował na zwiększonych obrotach.
Słyszał jęki: „Szpital św. Jamesa”.
I rozmyślał: Czemuż kobiety nie miałyby być wiedźmami? To one kierują się przeczuciami, są ostoją tradycjonalizmu i irracjonalizmu. Wiadomo, że wierzą w przesądy. I podobnie jak Tansy, w większości nawet nie wiedzą, czy ich magia rzeczywiście skutkuje.
Odsunęli dywan i zaczęli tańczyć, słuchając „Chloe”. Nie wiedzieć kiedy Tansy ubrała różowy szlafrok.
Do drugiej grupy, ciągnął swoje rozważania, należałoby zaliczyć smoka z dachu. Ożywionego za pomocą duszy ludzkiej lub nieludzkiej, którą wyczarowała pani Gunnison i której rozkazywała za pośrednictwem fotografii. I był jeszcze obsydianowy nóż, posłuszny wiatr i ta namolna ciężarówka.
Wystukiwał rytm pięścią, kiedy słuchali „Bolera” Ravela.
I myślał: Biznesmeni kupują akcje po zasięgnięciu rady u wróżbity, numerolodzy kreują kariery gwiazd ekranu, pół świata traktuje poważnie opinie astrologów, reklamodawcy odwołują się do magii i cudów. Większość sztuki nowoczesnej i cały surrealizm to nic innego jak szukanie natchnienia w magii, zapożyczanie form od plemiennych czarowników, a pomysłów od współczesnych teozofów.
Obserwował Tansy, gdy śpiewała „St. Louis Blues” ochrypłym, drżącym głosem. Istotnie, co zawsze podkreślał Welby, miała autentyczny talent aktorski. Byłaby z niej niezła piosenkarka kabaretowa.
I dalej myślał: Tansy powstrzymała smoka z dachu za pomocą supełków, ale kto wie, czy następnym razem nie dostanie po łapach, gdyż pani Gunnison miała jej zeszyt z formułami i mogła obmyślić sposób na ominięcie przeszkody.
Pili drinki. Alkohol piekłby go w gardle, gdyby nie było takie odrętwiałe. Chyba pił o wiele więcej niż ona.
I myślał: Rysunek człowieka i ciężarówki jest ogniwem łączącym szereg zaklęć. Wszak karty u zarania swych dziejów były narzędziem magii, tak samo jak sztuka. Zaklęcia mają mnie doprowadzić do zguby. Czuringa pełni funkcję wzmacniacza. Czająca się za mną niewidzialna postać, odzywająca się spokojnym, beznamiętnym głosem, jest moim nadzorcą; baczy, czy nie schodzę z wyznaczonej drogi. Wąski korytarz. Jeszcze dwa tygodnie.
Co dziwniejsze, te myśli nie były znowu takie nieprzyjemne. Zawierały w sobie mroczne, dzikie i trujące piękno, urokliwy błysk śmierci. Rozbudzały fascynację tym, co niemożliwe, co przechodzi ludzkie pojęcie. Kusiły fragmentami niewyobrażalnych obrazów. Nawet jeśli zaprowadzały terror, przyprawiały o dreszcz swą pociągającą urodą. Były niczym wizje po zażyciu zakazanych narkotyków. Zniewalały piętnem nieznanego grzechu i ostatecznego bluźnierstwa. Norman już wiedział, jaka siła zmusza adeptów czarnej magii do pogodzenia się z ryzykiem.
Poczuł się bezpieczny w swoim pijaństwie. Rozbijało umysł na cząstki składowe — cząstki odporne na strach, bo nic ich nie mogło zranić. Podobnie jak atomów nie niszczy kula, od której ginie człowiek.
Tyle że teraz cząstki krążyły chaotycznie, gasła w nim świadomość.
Tkwił w objęciach Tansy.
— Wszystko, co moje, należy do ciebie? — pytała z łagodną perswazją. — Wszystko, co twoje, należy do mnie?
To pytanie wzbudziło w nim pewne podejrzenia, lecz nie umiał ich skonkretyzować. Coś mu mówiło, że w tych słowach zastawiona jest pułapka. Ale jaka pułapka? Rozum mu się zaćmiewał.
Wypowiadała słowa jakby żywcem wzięte z Biblii:
— Piję z twego kielicha, jako ty pijesz z mego…
Twarz miała rozmytą, oczy były przymglonymi diamentami.
— Wszystko, co masz, należy do mnie? Dajesz mi to bez zastrzeżeń, z własnej nieprzymuszonej woli?
Niechybnie pułapka…
Głos jednak wciąż nalegał, była w nim nieodparta pieszczota.
— Wszystko, co twoje, należy do mnie? Starczy raz powiedzieć, Norman, jeden raz. Zrób to dla mnie.
Oczywiście, że ją kochał. Bardziej niż wszystkie skarby świata. Przybliżył do siebie niewyraźną twarz, próbował ucałować zamglone oczy.
— Tak… tak… Wszystko… — usłyszał swój głos.
W tym momencie jego umysł zachwiał się i runął w bezdenną otchłań mroku, ciszy i uspokojenia.